Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Patchwork
Kto zetknął się z „Haftowanymi gałganami”, ten będzie wiedział, czego spodziewać się po „Cacku”. Krystyna Sienkiewicz bowiem znów proponuje tom patchworkowy, brulion, zestaw skojarzeń, zapisków, wspomnień i zdjęć. To silva rerum rzeczywiście – zgodnie z pierwszym zdaniem w blurbie – nie jest biografią. Ale w wymarzony wprost sposób definiuje autorkę i różni się od standardowych publikacji promujących konkretnych artystów. Krystyna Sienkiewicz do swojej opowieści wplata anegdoty, luźne refleksje, migawki z przeszłości, zwierzenia, uwagi na temat rozmaitych i rozległych pasji itp. Samodzielnie tworzy własny portret – miejscami wykoślawiany, czasem dla czytelników ekscentryczny. Koncentruje się bardziej na życiu prywatnym niż na kolejnych rolach: właściwie obrazki z planów filmowych czy teatrów trafiają na margines „Cacka”. Autorka bowiem o wiele bardziej przejmuje się ozdabianiem (i meblowaniem) domów, lepieniem aniołków, dbaniem o psy i koty czy podawaniem przepisów kulinarnych. Jeśli mignie gdzieś wspomnienie z pracy aktorskiej, to albo żeby wyjaśnić nurtujące czytelników sprawy (jak Anielka prowadziła czołg w „Rzeczpospolitej babskiej”), albo przedstawiać atmosferę na próbach („Klimakterium”), albo wreszcie żeby skomentować przykre zachowania żądnych sensacji dziennikarzy (problem z oczami artystki). Chętniej jednak Krystyna Sienkiewicz przebywa we własnym domu i do tego domu gościnnie wszystkich zaprasza.
Zamiast rozbudowanego życiorysu pojawiają się tu strzępki bardzo różnych historii. Nie liczy się chronologia ani próba uporządkowania działań. Gdyby nie fakt, że Krystyna Sienkiewicz przede wszystkim pragnie się podzielić tym, co ją cieszy i fascynuje (a z rzadka i tym, co smuci), można by powiedzieć, że „Cacko” to swoista autoprezentacja. Ale w tym tomie króluje szczerość. To ona rządzi pozornym chaosem, literacko-wspomnieniowym grochem z kapustą. Przewijają się tu opowiadania i sylwetki przyjaciół, niekiedy piosenki, jest STS, pomoce domowe i Boże Narodzenie. Jest o wiele więcej niż mógłby przynieść jakikolwiek wywiad-rzeka. Jest sporo i nielinearnie.
Warstwą bardzo ważną staje się tu grafika. Krystyna Sienkiewicz przyznaje, że uwielbia otaczać się bibelotami, sama też tworzy Niepotrzebne Rzeczy, nadające się na prezent cacka. I poza standardowymi zdjęciami z archiwów czy prasowymi okładkami mieści się tu również całe mnóstwo fotografii z owymi cackami, zdjęć wystroju pokoi, malowideł i wszystkiego, co służy oddalaniu pospolitości, której tak lęka się autorka. U każdego brzmiałoby to jak reklama, a autopromocja zabiłaby przyjemność z lektury i oglądania książki – ale Krystyna Sienkiewicz zbyt jest nastawiona na obserwowanie swojego prywatnego świata, by dbać o zabiegi marketingowe. Dzięki temu więcej osób może się zainteresować pozasceniczną działalnością artystki. Z pewnością znajdą swoich amatorów i rozmaite figurki produkowane dla ozdoby i radości, i opowieści o porozumieniu ze zwierzętami.
„Cacko” Krystyny Sienkiewicz przedstawia mniej znane oblicze cenionej i powszechnie lubianej aktorki. To publikacja stworzona dla przyjemności, pozycja obowiązkowa dla fanów, ale też dla miłośników rękodzieła czy dla zainteresowanych opieką nad zwierzętami. To pozapubliczna opowieść o aktorce – prowadzona bez zbędnego dystansu, gościnna i pełna zwierzeń.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
niedziela, 31 marca 2013
sobota, 30 marca 2013
Susanne Fülscher: Majka i miejska dżungla
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Zauroczenia i troski
Strach przed rozwodem rodziców i rozpadem rodziny dającej poczucie stabilizacji jest dla dziecka zawsze ogromny. Najmłodsi nie wyobrażają sobie dalszego funkcjonowania z jednym z rodziców, a ponadto sytuacji w domu wstydzą się przed kolegami. Ten temat na tapetę wzięła Susanne Fülscher, oswajając czytelników z problemem za sprawą kolejnej poppowieści w serii o Majce. Pod zgrabną przykrywką z zauroczeń i plotek przedstawiła dramatyczną historię rodziców Justyny, przyjaciółki Majki. Na tyle sprytnie, by nie zdominować fabuły, ale i na tyle czytelnie, by odbiorczynie zrozumiały przesłanie.
Majka dorasta w rodzinie kochającej się szczerze i bez poważnych konfliktów. Spokój i harmonię wprowadzają zwłaszcza jej rodzice (mama Majki jest właśnie po raz czwarty w ciąży) – a nawet nieco ekscentryczna babcia udowadnia, że w każdym wieku ma się prawo do miłości. Ale kiedy Majka wyjeżdża z Justyną i jej rodzicami do Berlina, przekonuje się, że nie wszyscy potrafią rozmawiać ze sobą sympatycznie i czule. Justyna wstydzi się za rodziców, a w dodatku boi się zmian – wie, e rozwody nie są teraz niczym niezwykłym, ale chciałaby mieć mamę i tatę na co dzień. Gdyby tylko przestali się kłócić o wszystko…
Pierwszy tor „Majki i miejskiej dżungli” daje się zatem odczytywać jako pedagogiczno-terapeutyczny. Nie jest możliwe, by w cudowny sposób przywrócić małżeńskie szczęście rodzicom Justyny, autorka nie zamierza podsuwać czytelniczkom nieuzasadnionych złudzeń. Może za to – i to właśnie robi – złagodzić traumę dziewczyny, pokazując przy okazji odbiorczyniom, że rozwód rodziców to nie koniec świata i czasem stanowi najlepsze rozwiązanie. Majka za to może docenić swój dom. Drugi tor natomiast stanowi wabik na nastolatki, mowa tu bowiem o sercowych perypetiach bohaterki. Majka, której podoba się przyrodni brat Justyny, w Berlinie poznaje interesującego chłopca pracującego jako boy hotelowy. Wprawdzie wakacyjna znajomość nie ma większych szans na przetrwanie, ale dostarczy dziewczynie kilku miłych wspomnień, a przy okazji uświadomi, że świat nie kończy się na szkolnych kolegach.
Nie zabraknie w tej powieści i groźniejszych przygód związanych między innymi z niebezpieczeństwami wielkich miast, ale także z nieobliczalnym zachowaniem nastolatek. Majka i Justyna nie czują się już przecież dziećmi i nie wszystkie problemy rozwiązywać będą pod okiem rodziców. Autorka przesuwa akcję z dala od codziennego środowiska Majki po to właśnie, by zwrócić uwagę na dojrzewanie bohaterki i rzucać jej nowe wyzwania. Zamiast edukacyjnej wycieczki po Berlinie młode czytelniczki otrzymają zatem powieść złożoną z nastoletnich tęsknot i obaw, z obrazu przyjaźni oraz – aktualnego a przykrego dla najmłodszych motywu rozwodu rodziców.
„Majka i miejska dżungla” to powieść z serii pop, szybka i rozrywkowa, chociaż niewolna od poważnych tematów i prób oswojenia odbiorczyń z dylematami dorosłego świata. Autorka balansuje na granicy dziecięcych przygód i wkraczania w nastoletni okres buntu, swoje bohaterki prezentując prawdziwie. Majka i Justyna to nie dziewczyny dojrzałe nad wiek, popełniają czasem zabawne błędy, momentami są infantylne – i takie właśnie najbardziej trafią do przekonania czytelniczkom. W całej serii o Majce zarysowuje się charakterystyczne dążenie do uproszczeń w interpersonalnych kontaktach przy jednoczesnej analizie nurtujących ludzi problemów. Majka ma pomóc starszym dzieciom w pojmowaniu dorosłości.
Zauroczenia i troski
Strach przed rozwodem rodziców i rozpadem rodziny dającej poczucie stabilizacji jest dla dziecka zawsze ogromny. Najmłodsi nie wyobrażają sobie dalszego funkcjonowania z jednym z rodziców, a ponadto sytuacji w domu wstydzą się przed kolegami. Ten temat na tapetę wzięła Susanne Fülscher, oswajając czytelników z problemem za sprawą kolejnej poppowieści w serii o Majce. Pod zgrabną przykrywką z zauroczeń i plotek przedstawiła dramatyczną historię rodziców Justyny, przyjaciółki Majki. Na tyle sprytnie, by nie zdominować fabuły, ale i na tyle czytelnie, by odbiorczynie zrozumiały przesłanie.
Majka dorasta w rodzinie kochającej się szczerze i bez poważnych konfliktów. Spokój i harmonię wprowadzają zwłaszcza jej rodzice (mama Majki jest właśnie po raz czwarty w ciąży) – a nawet nieco ekscentryczna babcia udowadnia, że w każdym wieku ma się prawo do miłości. Ale kiedy Majka wyjeżdża z Justyną i jej rodzicami do Berlina, przekonuje się, że nie wszyscy potrafią rozmawiać ze sobą sympatycznie i czule. Justyna wstydzi się za rodziców, a w dodatku boi się zmian – wie, e rozwody nie są teraz niczym niezwykłym, ale chciałaby mieć mamę i tatę na co dzień. Gdyby tylko przestali się kłócić o wszystko…
Pierwszy tor „Majki i miejskiej dżungli” daje się zatem odczytywać jako pedagogiczno-terapeutyczny. Nie jest możliwe, by w cudowny sposób przywrócić małżeńskie szczęście rodzicom Justyny, autorka nie zamierza podsuwać czytelniczkom nieuzasadnionych złudzeń. Może za to – i to właśnie robi – złagodzić traumę dziewczyny, pokazując przy okazji odbiorczyniom, że rozwód rodziców to nie koniec świata i czasem stanowi najlepsze rozwiązanie. Majka za to może docenić swój dom. Drugi tor natomiast stanowi wabik na nastolatki, mowa tu bowiem o sercowych perypetiach bohaterki. Majka, której podoba się przyrodni brat Justyny, w Berlinie poznaje interesującego chłopca pracującego jako boy hotelowy. Wprawdzie wakacyjna znajomość nie ma większych szans na przetrwanie, ale dostarczy dziewczynie kilku miłych wspomnień, a przy okazji uświadomi, że świat nie kończy się na szkolnych kolegach.
Nie zabraknie w tej powieści i groźniejszych przygód związanych między innymi z niebezpieczeństwami wielkich miast, ale także z nieobliczalnym zachowaniem nastolatek. Majka i Justyna nie czują się już przecież dziećmi i nie wszystkie problemy rozwiązywać będą pod okiem rodziców. Autorka przesuwa akcję z dala od codziennego środowiska Majki po to właśnie, by zwrócić uwagę na dojrzewanie bohaterki i rzucać jej nowe wyzwania. Zamiast edukacyjnej wycieczki po Berlinie młode czytelniczki otrzymają zatem powieść złożoną z nastoletnich tęsknot i obaw, z obrazu przyjaźni oraz – aktualnego a przykrego dla najmłodszych motywu rozwodu rodziców.
„Majka i miejska dżungla” to powieść z serii pop, szybka i rozrywkowa, chociaż niewolna od poważnych tematów i prób oswojenia odbiorczyń z dylematami dorosłego świata. Autorka balansuje na granicy dziecięcych przygód i wkraczania w nastoletni okres buntu, swoje bohaterki prezentując prawdziwie. Majka i Justyna to nie dziewczyny dojrzałe nad wiek, popełniają czasem zabawne błędy, momentami są infantylne – i takie właśnie najbardziej trafią do przekonania czytelniczkom. W całej serii o Majce zarysowuje się charakterystyczne dążenie do uproszczeń w interpersonalnych kontaktach przy jednoczesnej analizie nurtujących ludzi problemów. Majka ma pomóc starszym dzieciom w pojmowaniu dorosłości.
piątek, 29 marca 2013
Kishwar Desai: Źródła Miłości
Wielka Litera, Warszawa 2013.
Walka o dzieci
W orientalnych historiach często stawia się na przerysowane i wręcz nierealne uczucia, zbyt silne, by mogły imitować prawdziwe życie i zbyt przyprawiane, by mogły budzić szczere wzruszenia. Tymczasem Kishwar Desai w „Źródłach Miłości” odchodzi od narracyjnych trendów na rzecz tematu, który poruszy opinię publiczną i wywoła ponadlokalną dyskusję nad etyką. Autorka zgłębia bowiem zagadnienie zapłodnienia in vitro oraz wynajmowania surogatek przez pary, które nie mogą mieć dzieci. Problem komplikuje jeszcze fakt, że bogate pary z Europy czy Stanów Zjednoczonych kupują dzieci od ubogich i niewykształconych hinduskich kobiet. A przecież już sama możliwość swobodnego dostępu do ludzkich zarodków prowadzić będzie w wielu wypadkach do nadużyć i wątpliwych moralnie czynów. Los surogatek w Indiach tymczasem wcale nie musi się poprawiać.
Osią fabularną tomu jest prywatne śledztwo, jakie prowadzi Simran. Kobieta adoptowała nastolatkę, a teraz próbuje dowiedzieć się czegoś o poczęciu malutkiej Amelii. Dziewczynka urodziła się dzięki metodzie in vitro, lecz surogatka zniknęła, a para, która zamówiła sobie dziecko, zginęła w wypadku. Amelia zarażona wirusem HIV może powiększyć grono niechcianych maluchów – a jej przypadek staje się dla kilku osób pretekstem do sprawdzania szpitali oraz dawców nasienia. Gdy w grę wchodzą wielkie pieniądze, ryzyko także bywa ogromne – jednak Simran bez wahania decyduje się na spotkanie z mężczyzną, który regularnie oddaje spermę.
W tej wielowątkowej opowieści kryje się znacznie więcej zagadnień prowokujących do dyskusji. Klasyczniejące już pytania o granice medycznej interwencji w naturę zostały tu wtopione w serię rozmaitych nadużyć. Kishwar Desai przedstawia niebezpieczeństwa płynące ze swobodnego dostępu do zarodków, ale też nie próbuje potępiać małżeństw, które za wszelką cenę chciałyby mieć potomstwo. Żeby jeszcze bardziej skomplikować kwestię, pisze i o homoseksualnych parach dążących do posiadania dziecka. W wielkim tyglu nośnych i niewiarygodnie trudnych tematów radzi sobie autorka ze snuciem kolejnych wątków i z nakreślaniem kontekstu społecznego. Przedstawia dramaty bezdzietnych rodzin i przemoc domową, próbuje pytać o motywy postępowania obu stron. Prezentuje scenariusze prowadzące do jednoznacznej krytyki metod sztucznego zapłodnienia, by potem zasiać wątpliwość budującą sceną. Lawiruje między opiniami i możliwościami – a przy tym stara się zachować dystans do religii i wierzeń. To, co dzieje się w tomie, staje się sprawą ludzką. Człowiek może zyskać władzę demiurga, tylko jak sobie z nią poradzi?
W „Źródłach Miłości” pojawiają się motywy zaczerpnięte z życia, autorka, opierając się na faktach, stwarza powieść, którą trudno jednoznacznie zaklasyfikować. Nie jest to ani kryminał, ani obyczajówka, ani powieść psychologiczna – chociaż elementy każdego z tych gatunków zawiera. To historia wielogłosowa, która wcale nie ułatwi porozumienia w sprawie in vitro. A przecież mimo obfitości wydarzeń prowadzących do wyrazistych ocen, mimo rozpuszczania w fabule zdecydowanych argumentów, Desai daje czytelnikom także historię „rozrywkową” – to nie filozoficzny traktat o władzy człowieka nad życiem, a zgrabna i wartka fabuła z celnymi obserwacjami zarówno psychologicznymi jak i społeczno-obyczajowymi. Autorka sporo ryzykowała, sięgając po kontrowersyjny publicystyczny temat – ale udało jej się uniknąć banału i popadania w tony patetyczne. Zaprezentowanie poglądów z wielu perspektyw zaowocowało powieścią głęboką, wolną za to od tanich agitacji. „Źródła Miłości” to książka cenna, a przy tym rzucająca nowe światło na literaturę dotyczącą Indii. Elementy kulturowej odmienności uzupełniają tu uniwersalną tematykę – a dla odbiorców dodatkowym atutem będzie przystępna i lekka – mimo tematu – narracja, uzależniona od aktualnie prezentowanych obrazów.
Walka o dzieci
W orientalnych historiach często stawia się na przerysowane i wręcz nierealne uczucia, zbyt silne, by mogły imitować prawdziwe życie i zbyt przyprawiane, by mogły budzić szczere wzruszenia. Tymczasem Kishwar Desai w „Źródłach Miłości” odchodzi od narracyjnych trendów na rzecz tematu, który poruszy opinię publiczną i wywoła ponadlokalną dyskusję nad etyką. Autorka zgłębia bowiem zagadnienie zapłodnienia in vitro oraz wynajmowania surogatek przez pary, które nie mogą mieć dzieci. Problem komplikuje jeszcze fakt, że bogate pary z Europy czy Stanów Zjednoczonych kupują dzieci od ubogich i niewykształconych hinduskich kobiet. A przecież już sama możliwość swobodnego dostępu do ludzkich zarodków prowadzić będzie w wielu wypadkach do nadużyć i wątpliwych moralnie czynów. Los surogatek w Indiach tymczasem wcale nie musi się poprawiać.
Osią fabularną tomu jest prywatne śledztwo, jakie prowadzi Simran. Kobieta adoptowała nastolatkę, a teraz próbuje dowiedzieć się czegoś o poczęciu malutkiej Amelii. Dziewczynka urodziła się dzięki metodzie in vitro, lecz surogatka zniknęła, a para, która zamówiła sobie dziecko, zginęła w wypadku. Amelia zarażona wirusem HIV może powiększyć grono niechcianych maluchów – a jej przypadek staje się dla kilku osób pretekstem do sprawdzania szpitali oraz dawców nasienia. Gdy w grę wchodzą wielkie pieniądze, ryzyko także bywa ogromne – jednak Simran bez wahania decyduje się na spotkanie z mężczyzną, który regularnie oddaje spermę.
W tej wielowątkowej opowieści kryje się znacznie więcej zagadnień prowokujących do dyskusji. Klasyczniejące już pytania o granice medycznej interwencji w naturę zostały tu wtopione w serię rozmaitych nadużyć. Kishwar Desai przedstawia niebezpieczeństwa płynące ze swobodnego dostępu do zarodków, ale też nie próbuje potępiać małżeństw, które za wszelką cenę chciałyby mieć potomstwo. Żeby jeszcze bardziej skomplikować kwestię, pisze i o homoseksualnych parach dążących do posiadania dziecka. W wielkim tyglu nośnych i niewiarygodnie trudnych tematów radzi sobie autorka ze snuciem kolejnych wątków i z nakreślaniem kontekstu społecznego. Przedstawia dramaty bezdzietnych rodzin i przemoc domową, próbuje pytać o motywy postępowania obu stron. Prezentuje scenariusze prowadzące do jednoznacznej krytyki metod sztucznego zapłodnienia, by potem zasiać wątpliwość budującą sceną. Lawiruje między opiniami i możliwościami – a przy tym stara się zachować dystans do religii i wierzeń. To, co dzieje się w tomie, staje się sprawą ludzką. Człowiek może zyskać władzę demiurga, tylko jak sobie z nią poradzi?
W „Źródłach Miłości” pojawiają się motywy zaczerpnięte z życia, autorka, opierając się na faktach, stwarza powieść, którą trudno jednoznacznie zaklasyfikować. Nie jest to ani kryminał, ani obyczajówka, ani powieść psychologiczna – chociaż elementy każdego z tych gatunków zawiera. To historia wielogłosowa, która wcale nie ułatwi porozumienia w sprawie in vitro. A przecież mimo obfitości wydarzeń prowadzących do wyrazistych ocen, mimo rozpuszczania w fabule zdecydowanych argumentów, Desai daje czytelnikom także historię „rozrywkową” – to nie filozoficzny traktat o władzy człowieka nad życiem, a zgrabna i wartka fabuła z celnymi obserwacjami zarówno psychologicznymi jak i społeczno-obyczajowymi. Autorka sporo ryzykowała, sięgając po kontrowersyjny publicystyczny temat – ale udało jej się uniknąć banału i popadania w tony patetyczne. Zaprezentowanie poglądów z wielu perspektyw zaowocowało powieścią głęboką, wolną za to od tanich agitacji. „Źródła Miłości” to książka cenna, a przy tym rzucająca nowe światło na literaturę dotyczącą Indii. Elementy kulturowej odmienności uzupełniają tu uniwersalną tematykę – a dla odbiorców dodatkowym atutem będzie przystępna i lekka – mimo tematu – narracja, uzależniona od aktualnie prezentowanych obrazów.
czwartek, 28 marca 2013
Rebecca Wells: Boskie sekrety siostrzanego stowarzyszenia Ya-Ya
Zysk i S-ka, Poznań 2013.
Konflikt pokoleń
Skomplikowane relacje z matką to temat dający początek tej rozbudowanej opowieści o przyjaźni, burzliwej młodości i nieświadomie powielanych błędach. W „Boskich sekretach siostrzanego stowarzyszenia Ya-Ya” jest wszystko to, co dzisiaj bulwersuje opinię publiczną: picie alkoholu i palenie papierosów przez ciężarne kobiety, bicie dzieci i znęcanie się nad nimi, dewocja, która pozwala na skrzywdzenie pociechy w imię źle pojętych religijnych przekonań, brak międzypokoleniowego porozumienia. Jest też coś, co bez względu na fabularne okoliczności, będzie krzepić czytelniczki: świadomość bezgranicznej swobody, wolności nastolatek, które – prezentując niemal siostrzane więzi przyjaźni – mogą zasmakować wszystkiego w życiu. Dziecięcy zachwyt filmem i kształt pierwszej najpiękniejszej miłości oraz pierwszego poważnego rozczarowania, kąpiele nago i noc w areszcie, bunt, strach i wielkie marzenia. Cztery dziewczyny są nierozłączne od najwcześniejszego dzieciństwa aż po wiek dojrzały, a pamięć o Ya-Ya trwa w kolejnym pokoleniu. Tyle że barwna młodość nie sprawi wcale, że łatwiej dogadać się z potomstwem: przekonuje się o tym Vivi, którą dorosła córka właśnie publicznie oskarżyła o maltretowanie w dzieciństwie. Sidda nie wie, jak przywrócić dobre relacje z matką – a kiedy otrzymuje od niej pełen skarbów album stowarzyszenia Ya-Ya, powoli odkrywa skomplikowaną przeszłość Vivi, jej doświadczenia i problemy, które miały wpływ na późniejsze zachowania.
Dla Ya-Ya najważniejsza jest swoboda obyczajowa. Relacji dziewczyn nie zniszczy nic – a mając w sobie nawzajem oparcie, bohaterki mogą pozwalać sobie na każde szaleństwo. Są ze sobą szczere do bólu, dowcipne i inteligentne, akceptują swoje wady i pamiętają o zaletach. Kiedy trzeba, ratują lub sprowadzają na ziemię. Szczerość, wolność i szaleństwo – to cechy typowe dla ich przyjaźni. Rebecca Wells prezentuje towarzystwo, o którym bezskutecznie marzyło lub będzie marzyć sporo odbiorczyń spragnionych przygody, z kolei w egzystencji Ya-Ya nie pozostawia miejsca na rutynę. Normalność i codzienność to przekleństwa Siddy, pozbawionej wspierającej jej grupy. Silne swoją przyjaźnią bohaterki przeżywają tyle przygód, że można by nimi obdzielić o wiele większą grupę. Ya-Ya funkcjonują bardzo intensywnie – nawet jeśli ich pomysły wydają się czasem infantylne.
Sidda przegląda album, znajdując w nim nie tylko zrozumiałe notatki i listy, ale i drobiazgi, które wydają się śmieciami (na przykład łupinki orzechów). Nie zna ich genezy, więc razem z czytelniczkami przenosi się w przeszłość, do młodości Ya-Ya i odkrywa kolejny fragment tajemnic matki. Powoli zaczyna rozumieć, skąd wzięły się jej traumatyczne wspomnienia – dość naiwne psychoanalityczne zabiegi Wells przykrywa zgrabną i pełną wyzwań fabułą, ale nietrudno dostrzec powtarzalność losów i międzypokoleniowe nieporozumienia. Wycinki z przeszłości pokazują, jak kształtował się charakter Vivi, a przy okazji też definiują przyjaźń, która pokona wszystkie problemy. Sidda może poznać odwagę, jaką zapewnia wsparcie przyjaciółek.
Fabuła dominuje tutaj nad językiem, żeby ją okiełznać, Rebecca Wells sięga między innymi po rozmaite gatunki – fragmenty listów, notatek prasowych i retrospekcyjnych migawek. Taki styl pasuje do kolażowej historii i brawury Ya-Ya, wyklucza monotonię w opowieści. Cała historia oparta jest na mikroskandalach, wykroczeniach, które z czasem powszednieją, cała jest też pytaniem o podwaliny relacji między matkami i córkami – oraz o kształt prawdziwej ponadczasowej przyjaźni. Wolne są „Boskie sekrety…” od taniego sentymentalizmu, chociaż wzruszeń tu nie zabraknie.
Konflikt pokoleń
Skomplikowane relacje z matką to temat dający początek tej rozbudowanej opowieści o przyjaźni, burzliwej młodości i nieświadomie powielanych błędach. W „Boskich sekretach siostrzanego stowarzyszenia Ya-Ya” jest wszystko to, co dzisiaj bulwersuje opinię publiczną: picie alkoholu i palenie papierosów przez ciężarne kobiety, bicie dzieci i znęcanie się nad nimi, dewocja, która pozwala na skrzywdzenie pociechy w imię źle pojętych religijnych przekonań, brak międzypokoleniowego porozumienia. Jest też coś, co bez względu na fabularne okoliczności, będzie krzepić czytelniczki: świadomość bezgranicznej swobody, wolności nastolatek, które – prezentując niemal siostrzane więzi przyjaźni – mogą zasmakować wszystkiego w życiu. Dziecięcy zachwyt filmem i kształt pierwszej najpiękniejszej miłości oraz pierwszego poważnego rozczarowania, kąpiele nago i noc w areszcie, bunt, strach i wielkie marzenia. Cztery dziewczyny są nierozłączne od najwcześniejszego dzieciństwa aż po wiek dojrzały, a pamięć o Ya-Ya trwa w kolejnym pokoleniu. Tyle że barwna młodość nie sprawi wcale, że łatwiej dogadać się z potomstwem: przekonuje się o tym Vivi, którą dorosła córka właśnie publicznie oskarżyła o maltretowanie w dzieciństwie. Sidda nie wie, jak przywrócić dobre relacje z matką – a kiedy otrzymuje od niej pełen skarbów album stowarzyszenia Ya-Ya, powoli odkrywa skomplikowaną przeszłość Vivi, jej doświadczenia i problemy, które miały wpływ na późniejsze zachowania.
Dla Ya-Ya najważniejsza jest swoboda obyczajowa. Relacji dziewczyn nie zniszczy nic – a mając w sobie nawzajem oparcie, bohaterki mogą pozwalać sobie na każde szaleństwo. Są ze sobą szczere do bólu, dowcipne i inteligentne, akceptują swoje wady i pamiętają o zaletach. Kiedy trzeba, ratują lub sprowadzają na ziemię. Szczerość, wolność i szaleństwo – to cechy typowe dla ich przyjaźni. Rebecca Wells prezentuje towarzystwo, o którym bezskutecznie marzyło lub będzie marzyć sporo odbiorczyń spragnionych przygody, z kolei w egzystencji Ya-Ya nie pozostawia miejsca na rutynę. Normalność i codzienność to przekleństwa Siddy, pozbawionej wspierającej jej grupy. Silne swoją przyjaźnią bohaterki przeżywają tyle przygód, że można by nimi obdzielić o wiele większą grupę. Ya-Ya funkcjonują bardzo intensywnie – nawet jeśli ich pomysły wydają się czasem infantylne.
Sidda przegląda album, znajdując w nim nie tylko zrozumiałe notatki i listy, ale i drobiazgi, które wydają się śmieciami (na przykład łupinki orzechów). Nie zna ich genezy, więc razem z czytelniczkami przenosi się w przeszłość, do młodości Ya-Ya i odkrywa kolejny fragment tajemnic matki. Powoli zaczyna rozumieć, skąd wzięły się jej traumatyczne wspomnienia – dość naiwne psychoanalityczne zabiegi Wells przykrywa zgrabną i pełną wyzwań fabułą, ale nietrudno dostrzec powtarzalność losów i międzypokoleniowe nieporozumienia. Wycinki z przeszłości pokazują, jak kształtował się charakter Vivi, a przy okazji też definiują przyjaźń, która pokona wszystkie problemy. Sidda może poznać odwagę, jaką zapewnia wsparcie przyjaciółek.
Fabuła dominuje tutaj nad językiem, żeby ją okiełznać, Rebecca Wells sięga między innymi po rozmaite gatunki – fragmenty listów, notatek prasowych i retrospekcyjnych migawek. Taki styl pasuje do kolażowej historii i brawury Ya-Ya, wyklucza monotonię w opowieści. Cała historia oparta jest na mikroskandalach, wykroczeniach, które z czasem powszednieją, cała jest też pytaniem o podwaliny relacji między matkami i córkami – oraz o kształt prawdziwej ponadczasowej przyjaźni. Wolne są „Boskie sekrety…” od taniego sentymentalizmu, chociaż wzruszeń tu nie zabraknie.
środa, 27 marca 2013
Elvira Lindo: Mateuszek
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Dla urwisów
Ta książka stanowi nie lada wyzwanie dla hołdujących poprawności politycznej i źle rozumianej pedagogice dorosłych, za to bez wątpienia spodoba się dzieciom. Mateuszek obraca się w środowisku dziś najchętniej maskowanym milczeniem, nie jest idealnym dzieckiem, a jego mama nie ma pojęcia o modnych aktualnie zabiegach wychowawczych – gdy bohater coś zbroi, otrzymuje „kuksańca” w kark. Mateuszek dobrze wie o tym, że świat nie jest idealny, a konflikty wśród kolegów zdarzają się codziennie. Czasem wdaje się w bójkę, czasem podpada pani w szkole – jest normalnym i szczęśliwym dzieckiem.
Historia o Mateuszku powstała w latach 90., a obecnie dla niektórych dorosłych mogłaby być nie lada wstrząsem. Mateuszek nosi przezwisko Okularnik, młodszego brata nazywa Głupkiem, mieszka w pobliżu więzienia i ma chorego na prostatę dziadka. Elvira Lindo nie stara się zrobić z niego cudownego dziecka – Mateuszek bez przerwy popełnia błędy i ponosi za nie karę. Jego zwyczajna egzystencja będzie dla małych odbiorców bardzo ciekawa – z racji obfitości tarapatów, w jakie chłopiec wpada, ale również i ze względu na scenki, których próżno szukać w ugrzecznionych utworach. Paradoksalnie to Mateuszek zna najlepsze recepty na dziecięce konflikty: uczynienie z przezwiska oręża przeciw kompleksom czy bójka z kolegami to sposoby na poradzenie sobie z problemami. Daleka od psychologicznych wskazówek fabuła stanowić będzie wentyl bezpieczeństwa dla odbiorców. Zwłaszcza że bohater może zawsze liczyć na pomoc dziadka, z którym łączy go wyjątkowe porozumienie.
To Mateuszek jest narratorem w powieści. Przedstawia własne doświadczenia z humorem (choć w wielu nie brakuje goryczy) i w sposób, który zapewni dzieciom rozrywkę. Nie wszystko rozumie i nie wszystko wie, tworzą się zatem dwie płaszczyzny lektury: kierowana do dzieci, z dowcipem sytuacyjnym – oraz ironiczna, odpowiednia dla starszych czytelników. W „Mateuszku” typowo dziecięce postrzeganie świata pozwala zamienić w przygodę nawet najdziwniejsze wydarzenia, bohater nigdy się nie załamuje i nigdy nie traci rezonu. Dzięki temu Lindo może wystawiać go na kolejne próby. Akcja toczy się w środowisku typowym dla chłopca, w szkole, w domu i na podwórku. Z kolei kiedy Mateuszek styka się z problemami dorosłych, niewiele z nich rozumie i nie stara się ich zgłębiać. Elvira Lindo nie wdaje się w zawiłe i niepotrzebne wyjaśnienia, za to przekonująco przedstawia dzieciństwo – nie takie beztroskie, jakby się mogło wydawać. Mateuszek jest dalekim krewnym Mikołajka, ma wiele jego cech, ale też fabuła bardziej nastawiana jest na prezentację wielowymiarowego obrazu dzieciństwa niż na wywoływanie czystego śmiechu. „Mateuszek” to pierwszy tom serii, która jest potrzebna na rynku literatury czwartej – zwłaszcza z uwagi na odrzucenie cukierkowych i pedagogicznych tonów, morałów i mód. To historia, która spodoba się nawet (a może w szczególności) łobuziakom i urwisom – jest w niej niezbędna dawka optymizmu, nie brakuje i dreszczyku emocji czerpanych z codzienności.
Jak zwykle ilustracje Juliana Bohdanowicza okazały się strzałem w dziesiątkę – nie tylko sugerują „mikołajkowy” rodowód, ale też dobrze pasują do zadziorno-żartobliwego rytmu tej prozy. Są komiksowe i często satyryczne, wydają się bardziej dorosłe niż bajkowe, a to zawsze atut w przypadku lektur dla wszystkich. „Mateuszek” ma szansę zyskać uznanie tych, którzy zwykle stronią od bibliotek – a Elvira Lindo daje się odczytywać jako Niziurski dla młodszych.
To Mateuszek jest narratorem w powieści. Przedstawia własne doświadczenia z humorem (choć w wielu nie brakuje goryczy) i w sposób, który zapewni dzieciom rozrywkę. Nie wszystko rozumie i nie wszystko wie, tworzą się zatem dwie płaszczyzny lektury: kierowana do dzieci, z dowcipem sytuacyjnym – oraz ironiczna, odpowiednia dla starszych czytelników. W „Mateuszku” typowo dziecięce postrzeganie świata pozwala zamienić w przygodę nawet najdziwniejsze wydarzenia, bohater nigdy się nie załamuje i nigdy nie traci rezonu. Dzięki temu Lindo może wystawiać go na kolejne próby. Akcja toczy się w środowisku typowym dla chłopca, w szkole, w domu i na podwórku. Z kolei kiedy Mateuszek styka się z problemami dorosłych, niewiele z nich rozumie i nie stara się ich zgłębiać. Elvira Lindo nie wdaje się w zawiłe i niepotrzebne wyjaśnienia, za to przekonująco przedstawia dzieciństwo – nie takie beztroskie, jakby się mogło wydawać. Mateuszek jest dalekim krewnym Mikołajka, ma wiele jego cech, ale też fabuła bardziej nastawiana jest na prezentację wielowymiarowego obrazu dzieciństwa niż na wywoływanie czystego śmiechu. „Mateuszek” to pierwszy tom serii, która jest potrzebna na rynku literatury czwartej – zwłaszcza z uwagi na odrzucenie cukierkowych i pedagogicznych tonów, morałów i mód. To historia, która spodoba się nawet (a może w szczególności) łobuziakom i urwisom – jest w niej niezbędna dawka optymizmu, nie brakuje i dreszczyku emocji czerpanych z codzienności.
Jak zwykle ilustracje Juliana Bohdanowicza okazały się strzałem w dziesiątkę – nie tylko sugerują „mikołajkowy” rodowód, ale też dobrze pasują do zadziorno-żartobliwego rytmu tej prozy. Są komiksowe i często satyryczne, wydają się bardziej dorosłe niż bajkowe, a to zawsze atut w przypadku lektur dla wszystkich. „Mateuszek” ma szansę zyskać uznanie tych, którzy zwykle stronią od bibliotek – a Elvira Lindo daje się odczytywać jako Niziurski dla młodszych.
wtorek, 26 marca 2013
Petra Maria Schmitt, Christian Dreller: Skąd się biorą dziury w serze? Historyjki dla ciekawskich dzieci
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Bajkowy świat nauki
Historyjki edukacyjne wyjaśniają dzieciom świat, szukają odpowiedzi na pytania i pozwalają maluchowi dotrzeć tam, gdzie samodzielnie w dzieciństwie by nie trafił. Jednak często mają też poważną wadę: ich autorzy koncentrują się na przekazywaniu wiedzy i zapominają przy tym o warstwie fabularnej. W efekcie powstają utworki sztampowe, nudne czy zwyczajnie o powtarzalnej strukturze, przewidywalne, więc nie zawsze atrakcyjne dla maluchów. Dzieci przecież cenią sobie fabuły wpływające na wyobraźnię. Tego problemu nie ma z książką „Skąd się biorą dziury w serze? Historyjki dla ciekawskich dzieci”. Rysunkowy żart na okładce w niczym nie zapowiada późniejszej rzetelności i rzeczowości w odpowiadaniu na pytania dzieci. Co więcej – z niektórymi wyjaśnieniami chętnie zapoznają się i dorośli, a to już spory sukces autorów.
Autorów jest dwoje – Petra Maria Schmitt oraz Christian Dreller – w sumie proponują oni aż dziewiętnaście mądrych i ciekawych opowiadań, przy czym mali czytelnicy nie odgadną podczas lektury, kto jest odpowiedzialny za którą fabułę, zagadkę rozwiązuje dopiero spis treści. Po seriach historyjek dla maluchów przychodzi czas na zagadnienia trudniejsze, pytania, które sprawią problem rodzicom. Wśród poruszanych tematów znajduje się między innymi brak nóg u dżdżownicy, ciemny kolor skóry, świecenie gwiazd, starość, wytwarzanie prądu, sny, latanie samolotów czy sól w morzu. Szeroki wachlarz poruszanych tematów sprawia, że każde dziecko poza tym, że znajdzie tu wyjaśnienia własnych wątpliwości, zaczerpnie i wiedzy z innych dziedzin, co być może sprowokuje je do dalszych naukowych poszukiwań. Zwłaszcza że autorzy profesjonalnie podeszli do zadania.
Każda historyjka z zaakcentowanym w tytule problemem rozpoczyna się od w miarę neutralnego i realistycznego wydarzenia, w którym udział biorą dziecięcy bohaterowie. Zakotwiczenie akcji w zwykłym środowisku – w domu, w szkole czy na spacerze, ma zapewniać wiarygodność przygody i zatrzeć wrażenie tendencyjności, tak częste w edukacyjnych bajkach. Autorzy prowadzą następnie – wcale nie oczywistymi drogami – do zadania najważniejszego pytania. W roli ekspertów występują dorośli (czasem – specjaliści z odpowiednich zakładów pracy), ale zdarza się, że i dzieci mogą popisać się książkową wiedzą, to zawsze świetnie uzasadnione i dodaje otuchy odbiorcom. Wreszcie przychodzi czas na udzielenie obszerniejszych wyjaśnień. Wszystko omawiane jest prostymi słowami (ale bez infantylizowania, w razie konieczności bohaterowie dopytują o szczegóły) – wymaga uważnej lektury, ale nie zniechęci małych badaczy do odkrywania świata, przeciwnie: podawane w opowiadaniach informacje jeszcze rozbudzą ciekawość dzieci i uświadomią im, jak wiele zagadek czeka na rozwiązanie.
Obok tematów związanych z rozwojem techniki i z przyrodą, autorzy sięgają po kwestie delikatne (bądź uznawane za takie w dobie poprawności politycznej) – ciekawym projektem jest na przykład próba uświadomienia dziecku, co czuje i jak postrzega świat starszy człowiek. Z kolei historia o najpotężniejszym zwierzęciu zawiera dodatkowo przesłanie o traktowaniu słabszych kolegów. Autorzy wykazują się znajomością dziecięcej psychiki i scenek rozgrywających się codziennie wśród najmłodszych – zgrabnie wplatają te elementy do opowiadań, by uzyskać kolejne płaszczyzny lektury i cenne dla maluchów przesłania.
Nie ulega wątpliwości, że tom „Skąd się biorą dziury w serze?” to publikacja wartościowa. Nie tylko zachęca dzieci do nauki, ale i przybliża im rozwiązania skomplikowanych spraw. W sferze graficznej obok typowo bajkowych ilustracji także pojawiają się rysunki pomagające w objaśnianiu zawiłych problemów. Dzięki zabawie i rozrywkowej lekturze mali odkrywcy będą wkraczać w świat nauki.
Bajkowy świat nauki
Historyjki edukacyjne wyjaśniają dzieciom świat, szukają odpowiedzi na pytania i pozwalają maluchowi dotrzeć tam, gdzie samodzielnie w dzieciństwie by nie trafił. Jednak często mają też poważną wadę: ich autorzy koncentrują się na przekazywaniu wiedzy i zapominają przy tym o warstwie fabularnej. W efekcie powstają utworki sztampowe, nudne czy zwyczajnie o powtarzalnej strukturze, przewidywalne, więc nie zawsze atrakcyjne dla maluchów. Dzieci przecież cenią sobie fabuły wpływające na wyobraźnię. Tego problemu nie ma z książką „Skąd się biorą dziury w serze? Historyjki dla ciekawskich dzieci”. Rysunkowy żart na okładce w niczym nie zapowiada późniejszej rzetelności i rzeczowości w odpowiadaniu na pytania dzieci. Co więcej – z niektórymi wyjaśnieniami chętnie zapoznają się i dorośli, a to już spory sukces autorów.
Autorów jest dwoje – Petra Maria Schmitt oraz Christian Dreller – w sumie proponują oni aż dziewiętnaście mądrych i ciekawych opowiadań, przy czym mali czytelnicy nie odgadną podczas lektury, kto jest odpowiedzialny za którą fabułę, zagadkę rozwiązuje dopiero spis treści. Po seriach historyjek dla maluchów przychodzi czas na zagadnienia trudniejsze, pytania, które sprawią problem rodzicom. Wśród poruszanych tematów znajduje się między innymi brak nóg u dżdżownicy, ciemny kolor skóry, świecenie gwiazd, starość, wytwarzanie prądu, sny, latanie samolotów czy sól w morzu. Szeroki wachlarz poruszanych tematów sprawia, że każde dziecko poza tym, że znajdzie tu wyjaśnienia własnych wątpliwości, zaczerpnie i wiedzy z innych dziedzin, co być może sprowokuje je do dalszych naukowych poszukiwań. Zwłaszcza że autorzy profesjonalnie podeszli do zadania.
Każda historyjka z zaakcentowanym w tytule problemem rozpoczyna się od w miarę neutralnego i realistycznego wydarzenia, w którym udział biorą dziecięcy bohaterowie. Zakotwiczenie akcji w zwykłym środowisku – w domu, w szkole czy na spacerze, ma zapewniać wiarygodność przygody i zatrzeć wrażenie tendencyjności, tak częste w edukacyjnych bajkach. Autorzy prowadzą następnie – wcale nie oczywistymi drogami – do zadania najważniejszego pytania. W roli ekspertów występują dorośli (czasem – specjaliści z odpowiednich zakładów pracy), ale zdarza się, że i dzieci mogą popisać się książkową wiedzą, to zawsze świetnie uzasadnione i dodaje otuchy odbiorcom. Wreszcie przychodzi czas na udzielenie obszerniejszych wyjaśnień. Wszystko omawiane jest prostymi słowami (ale bez infantylizowania, w razie konieczności bohaterowie dopytują o szczegóły) – wymaga uważnej lektury, ale nie zniechęci małych badaczy do odkrywania świata, przeciwnie: podawane w opowiadaniach informacje jeszcze rozbudzą ciekawość dzieci i uświadomią im, jak wiele zagadek czeka na rozwiązanie.
Obok tematów związanych z rozwojem techniki i z przyrodą, autorzy sięgają po kwestie delikatne (bądź uznawane za takie w dobie poprawności politycznej) – ciekawym projektem jest na przykład próba uświadomienia dziecku, co czuje i jak postrzega świat starszy człowiek. Z kolei historia o najpotężniejszym zwierzęciu zawiera dodatkowo przesłanie o traktowaniu słabszych kolegów. Autorzy wykazują się znajomością dziecięcej psychiki i scenek rozgrywających się codziennie wśród najmłodszych – zgrabnie wplatają te elementy do opowiadań, by uzyskać kolejne płaszczyzny lektury i cenne dla maluchów przesłania.
Nie ulega wątpliwości, że tom „Skąd się biorą dziury w serze?” to publikacja wartościowa. Nie tylko zachęca dzieci do nauki, ale i przybliża im rozwiązania skomplikowanych spraw. W sferze graficznej obok typowo bajkowych ilustracji także pojawiają się rysunki pomagające w objaśnianiu zawiłych problemów. Dzięki zabawie i rozrywkowej lekturze mali odkrywcy będą wkraczać w świat nauki.
poniedziałek, 25 marca 2013
Gabriele Metz: Rasy kotów
Muza SA, Warszawa 2013.
Uroki kotów
Kolejny tom dla miłośników kotów proponuje Muza. Tym razem publikacja „Rasy kotów” autorstwa Gabriele Metz ma na celu zapoznanie odbiorców z popularnymi i pięknymi rasami, a przy okazji zapewnia podręczny zestaw podpowiedzi dla tych, którzy chcieliby wybrać odpowiedniego dla siebie pupila. Książka ma charakter popularyzatorski i zainteresowanych zgłębianiem tematu odsyła do źródeł – reszcie czytelników pozwala błyskawicznie zorientować się w świecie kotów rasowych – a przy tym i podziwiać na zdjęciach kocie piękności.
„Rasy kotów” to niewielki (128 stron) wznowiony w nowej szacie graficznej poradnik, skrótowo przedstawiający wybrane zagadnienia dotyczące hodowli, pielęgnacji i cech kotów. To również szybki przegląd ras najczęściej spotykanych na wystawach – i dobry wstęp do tematu, jeśli ktoś ma zamiar rozpocząć przygodę z kotami rasowymi. Dodatkową przyjemnością dla odbiorców będzie oglądanie zdjęć licznie zdobiących wywody. Gabriele Metz stara się oszczędzić czytelnikom przebijania się przez warstwy zbędnego tekstu; upraszcza zatem konstrukcję tomu i zawartość poszczególnych rozdziałów. Porządkuje rasy (persy, koty o sierści półdługiej, krótkiej, koty orientalne i inne), do każdej pisze niedługie wprowadzenie dotyczące historii, pielęgnacji, oczekiwań, zachowań kotów itp. Następnie pojawiają się już rozdziały poświęcone konkretnym rasom. Autorka nie traktuje zagadnienia szablonowo, stara się wprawdzie dla wygody odbiorców dzielić komentarz na małe bloczki tematyczne, ale nie oznacza to, że przy każdym typie znajdą się te same pytania. Przy jednych rasach Metz pisze o wymaganiach dotyczących pielęgnacji, przy innych – o domowych upodobaniach kotów. Raz skupia się na wyglądzie, raz na ostrzeżeniach, na historii rasy, zagrożeniach, kontakcie z ludźmi. Dodatkowo przy każdej rasie pojawia się charakterystyczna ramka z dokładnym opisem wyglądu – kształtu głowy, rozstawienia oczu, umaszczenia, ogona, tułowia. Tu znajduje się też miejsce na ogólne oceny wyglądu lub wrażenia, jakie dana rasa sprawia.
„Rasy kotów” to przede wszystkim publikacja użytkowa. Autorka rozpoczyna ją od ogólnych porad dla tych, którzy chcą mieć kota – prowadzi od pytania, czy wybrać dachowca, czy kota rasowego – a potem sprawdza, która rasa jest najodpowiedniejsza w określonych warunkach. Na końcu, poza standardowym słowniczkiem pojęć, pojawia się też zestaw wskazówek, jak kupować kota rasowego. Ta książka może stać się punktem wyjścia dla tych, którzy chcą ze swoim pupilem jeździć na wystawy lub rozpocząć hodowlę, a na pewno daje podstawy tym, którzy interesują się kocim światem.
„Rasy kotów” nie są typowym albumem, ale zawierają mnóstwo zdjęć prezentujących przedstawicieli poszczególnych gatunków. To fotografie przygotowane specjalnie do książki, nie ma na nich elementów odwracających uwagę od kocich bohaterów. Wyraźnie natomiast widać cechy kolejnych omawianych raz oraz… piękno kotów. Gabriele Metz rzeczywiście proponuje publikację dla miłośników tych zwierząt – oglądanie kartek tej książki będzie się wiązać z zachwytami nad urokiem kotów. Z tego też względu tom może spodobać się i dzieciom. Autorka zarówno w treści jak i na zdjęciach najbardziej skupia się na zaletach kolejnych ras – nawet jeśli kot budzi kontrowersje, znajduje w nim dobre strony i zachęca do zapoznania się z charakterystyką danej odmiany. Widać, że to tom, który wyrósł z zamiłowania do kociego świata.
Uroki kotów
Kolejny tom dla miłośników kotów proponuje Muza. Tym razem publikacja „Rasy kotów” autorstwa Gabriele Metz ma na celu zapoznanie odbiorców z popularnymi i pięknymi rasami, a przy okazji zapewnia podręczny zestaw podpowiedzi dla tych, którzy chcieliby wybrać odpowiedniego dla siebie pupila. Książka ma charakter popularyzatorski i zainteresowanych zgłębianiem tematu odsyła do źródeł – reszcie czytelników pozwala błyskawicznie zorientować się w świecie kotów rasowych – a przy tym i podziwiać na zdjęciach kocie piękności.
„Rasy kotów” to niewielki (128 stron) wznowiony w nowej szacie graficznej poradnik, skrótowo przedstawiający wybrane zagadnienia dotyczące hodowli, pielęgnacji i cech kotów. To również szybki przegląd ras najczęściej spotykanych na wystawach – i dobry wstęp do tematu, jeśli ktoś ma zamiar rozpocząć przygodę z kotami rasowymi. Dodatkową przyjemnością dla odbiorców będzie oglądanie zdjęć licznie zdobiących wywody. Gabriele Metz stara się oszczędzić czytelnikom przebijania się przez warstwy zbędnego tekstu; upraszcza zatem konstrukcję tomu i zawartość poszczególnych rozdziałów. Porządkuje rasy (persy, koty o sierści półdługiej, krótkiej, koty orientalne i inne), do każdej pisze niedługie wprowadzenie dotyczące historii, pielęgnacji, oczekiwań, zachowań kotów itp. Następnie pojawiają się już rozdziały poświęcone konkretnym rasom. Autorka nie traktuje zagadnienia szablonowo, stara się wprawdzie dla wygody odbiorców dzielić komentarz na małe bloczki tematyczne, ale nie oznacza to, że przy każdym typie znajdą się te same pytania. Przy jednych rasach Metz pisze o wymaganiach dotyczących pielęgnacji, przy innych – o domowych upodobaniach kotów. Raz skupia się na wyglądzie, raz na ostrzeżeniach, na historii rasy, zagrożeniach, kontakcie z ludźmi. Dodatkowo przy każdej rasie pojawia się charakterystyczna ramka z dokładnym opisem wyglądu – kształtu głowy, rozstawienia oczu, umaszczenia, ogona, tułowia. Tu znajduje się też miejsce na ogólne oceny wyglądu lub wrażenia, jakie dana rasa sprawia.
„Rasy kotów” to przede wszystkim publikacja użytkowa. Autorka rozpoczyna ją od ogólnych porad dla tych, którzy chcą mieć kota – prowadzi od pytania, czy wybrać dachowca, czy kota rasowego – a potem sprawdza, która rasa jest najodpowiedniejsza w określonych warunkach. Na końcu, poza standardowym słowniczkiem pojęć, pojawia się też zestaw wskazówek, jak kupować kota rasowego. Ta książka może stać się punktem wyjścia dla tych, którzy chcą ze swoim pupilem jeździć na wystawy lub rozpocząć hodowlę, a na pewno daje podstawy tym, którzy interesują się kocim światem.
„Rasy kotów” nie są typowym albumem, ale zawierają mnóstwo zdjęć prezentujących przedstawicieli poszczególnych gatunków. To fotografie przygotowane specjalnie do książki, nie ma na nich elementów odwracających uwagę od kocich bohaterów. Wyraźnie natomiast widać cechy kolejnych omawianych raz oraz… piękno kotów. Gabriele Metz rzeczywiście proponuje publikację dla miłośników tych zwierząt – oglądanie kartek tej książki będzie się wiązać z zachwytami nad urokiem kotów. Z tego też względu tom może spodobać się i dzieciom. Autorka zarówno w treści jak i na zdjęciach najbardziej skupia się na zaletach kolejnych ras – nawet jeśli kot budzi kontrowersje, znajduje w nim dobre strony i zachęca do zapoznania się z charakterystyką danej odmiany. Widać, że to tom, który wyrósł z zamiłowania do kociego świata.
niedziela, 24 marca 2013
Barbara Park: Zuźka D. Zołzik pierwszakiem. Głupi królik
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Jajka wielkanocne
Nad grupą dzieci trudno jest zapanować. Nawet jeśli ma się dobry pomysł na organizację przyjęcia połączonego z szukaniem wielkanocnych jajek. Przekonują się o tym rodzice nieznośnej Lucynki, przyzwyczajeni do luksusów i porządku, a nie do gromady kłócących się ciągle kilkulatków. Ale dzieci mają własne zmartwienia. Zuźka D. Zołzik, bohaterka serii Barbary Park, przezywa klasową skarżypytę „głupim królikiem”. Jednak na przyjęciu to ona będzie musiała założyć wielkanocny kostium. W przebraniu wielkiego różowego królika można wprawdzie zapewnić sobie obecność na wszystkich pamiątkowych zdjęciach, ale nie ma się szans na wygraną w konkursie – polowaniu na jajka. Przy okazji wychodzi też na jaw, że pewne dzieci potrafią przechytrzyć kolegów, inne natomiast nie odznaczają się szczególnym sprytem. Barbara Park pisze dla kilkulatków (5+), a w dodatku tworzy popserię – więc nie pozwala sobie na szpikowanie fabuły wieloma zróżnicowanymi wątkami. Nie ulega natomiast wątpliwości, że nie tylko o akcję tu chodzi. Poza rozrywką otrzymują dzieci bowiem parę wychowawczych, a zgrabnie zamaskowanych lekcji.
Zuźka nie zasili grona bohaterek idealnych. To dziewczynka, która czasem zostaje wyprowadzona z równowagi – a że dorośli zabraniają stosowania przemocy (także werbalnej), znajduje inne sposoby na rozładowanie emocji. Przezywa nielubianą koleżankę, lecz tamta w pełni zapracowała na podobne traktowanie. Zresztą Barbara Park wie dobrze o tym, że dzieci często się kłócą i obrażają nawzajem: w „Głupim króliku” scen, w których bohaterom puszczają nerwy, będzie wiele. Tyle że nie one liczą się najbardziej. Barbara Park pokazuje między innymi, jak poradzić sobie ze skarżypytą (ciekawe zasady wprowadzone przez nauczyciela to również element humorystyczny). W tle wykluwają się też pierwsze przyjaźnie. Autorka sygnalizuje też temat bogactwa i postaw wobec mniej zamożnych – ale to już zagadnienie w dalekim planie.
U Zuźki D. Zołzik bardzo wyraźny jest humor. Bohaterka, która opowiada o swoim życiu – a właściwie o wybranych z niego wydarzeniach – umiejętnie posługuje się ironią (co ciekawe, nie odczytuje jeszcze sarkazmu innych, co starszym czytelnikom nie sprawi najmniejszego problemu). Obok dowcipnego przedstawiania akcji, Zuźka bierze udział w działaniach o komicznym dla postronnych obserwatorów przebiegu, popełnia zabawne błędy lub niechcący wpada w śmieszne dla dzieci kłopoty. Odbiorcy będą się całkiem dobrze bawić, śledząc przygody nieidealnej bohaterki.
Barbara Park dobrze zdaje sobie sprawę z tego, co rozśmieszy małych odbiorców – i bez wahania z tej wiedzy korzysta. Wplata do akcji trochę żartów słownych (z przekręcania wyrazów), wiele razy też odwołuje się do silnych wzburzeń dzieci. W świecie Zuźki D. Zołzik nie ma tematów tabu, ani ograniczeń płynących z dobrego wychowania. Tu dzieci mogą być dziećmi i przeżywać swoje własne kryzysy czy dylematy. Takie podejście do tematu tylko przyczyni autorce fanów – a seria o Zuźce i tak cieszy się dużą popularnością.
Ważne jest też, że książka została przygotowana tak, aby dzieci mogły czytać ją samodzielnie i to z przyjemnością. Nie tylko ze względu na zachowania bohaterów (potępiane przez dorosłych) – ale nawet z uwagi na przygotowanie edytorskie. Ta historyjka w małych odbiorcach budzi ciekawość: w końcu osią fabuły jest konkurs, a Zuźka musi pokonać wiele utrudnień, żeby w ogóle brać w nim udział.
Jajka wielkanocne
Nad grupą dzieci trudno jest zapanować. Nawet jeśli ma się dobry pomysł na organizację przyjęcia połączonego z szukaniem wielkanocnych jajek. Przekonują się o tym rodzice nieznośnej Lucynki, przyzwyczajeni do luksusów i porządku, a nie do gromady kłócących się ciągle kilkulatków. Ale dzieci mają własne zmartwienia. Zuźka D. Zołzik, bohaterka serii Barbary Park, przezywa klasową skarżypytę „głupim królikiem”. Jednak na przyjęciu to ona będzie musiała założyć wielkanocny kostium. W przebraniu wielkiego różowego królika można wprawdzie zapewnić sobie obecność na wszystkich pamiątkowych zdjęciach, ale nie ma się szans na wygraną w konkursie – polowaniu na jajka. Przy okazji wychodzi też na jaw, że pewne dzieci potrafią przechytrzyć kolegów, inne natomiast nie odznaczają się szczególnym sprytem. Barbara Park pisze dla kilkulatków (5+), a w dodatku tworzy popserię – więc nie pozwala sobie na szpikowanie fabuły wieloma zróżnicowanymi wątkami. Nie ulega natomiast wątpliwości, że nie tylko o akcję tu chodzi. Poza rozrywką otrzymują dzieci bowiem parę wychowawczych, a zgrabnie zamaskowanych lekcji.
Zuźka nie zasili grona bohaterek idealnych. To dziewczynka, która czasem zostaje wyprowadzona z równowagi – a że dorośli zabraniają stosowania przemocy (także werbalnej), znajduje inne sposoby na rozładowanie emocji. Przezywa nielubianą koleżankę, lecz tamta w pełni zapracowała na podobne traktowanie. Zresztą Barbara Park wie dobrze o tym, że dzieci często się kłócą i obrażają nawzajem: w „Głupim króliku” scen, w których bohaterom puszczają nerwy, będzie wiele. Tyle że nie one liczą się najbardziej. Barbara Park pokazuje między innymi, jak poradzić sobie ze skarżypytą (ciekawe zasady wprowadzone przez nauczyciela to również element humorystyczny). W tle wykluwają się też pierwsze przyjaźnie. Autorka sygnalizuje też temat bogactwa i postaw wobec mniej zamożnych – ale to już zagadnienie w dalekim planie.
U Zuźki D. Zołzik bardzo wyraźny jest humor. Bohaterka, która opowiada o swoim życiu – a właściwie o wybranych z niego wydarzeniach – umiejętnie posługuje się ironią (co ciekawe, nie odczytuje jeszcze sarkazmu innych, co starszym czytelnikom nie sprawi najmniejszego problemu). Obok dowcipnego przedstawiania akcji, Zuźka bierze udział w działaniach o komicznym dla postronnych obserwatorów przebiegu, popełnia zabawne błędy lub niechcący wpada w śmieszne dla dzieci kłopoty. Odbiorcy będą się całkiem dobrze bawić, śledząc przygody nieidealnej bohaterki.
Barbara Park dobrze zdaje sobie sprawę z tego, co rozśmieszy małych odbiorców – i bez wahania z tej wiedzy korzysta. Wplata do akcji trochę żartów słownych (z przekręcania wyrazów), wiele razy też odwołuje się do silnych wzburzeń dzieci. W świecie Zuźki D. Zołzik nie ma tematów tabu, ani ograniczeń płynących z dobrego wychowania. Tu dzieci mogą być dziećmi i przeżywać swoje własne kryzysy czy dylematy. Takie podejście do tematu tylko przyczyni autorce fanów – a seria o Zuźce i tak cieszy się dużą popularnością.
Ważne jest też, że książka została przygotowana tak, aby dzieci mogły czytać ją samodzielnie i to z przyjemnością. Nie tylko ze względu na zachowania bohaterów (potępiane przez dorosłych) – ale nawet z uwagi na przygotowanie edytorskie. Ta historyjka w małych odbiorcach budzi ciekawość: w końcu osią fabuły jest konkurs, a Zuźka musi pokonać wiele utrudnień, żeby w ogóle brać w nim udział.
sobota, 23 marca 2013
Katarzyna Nowak: Bez Mężczyzn (Teatr Forte)
Bez śmiechu się umiera
Pamięć zbiorowa bywa kapryśna. Twórcy spektakli teatralnych sięgają dziś chętnie po teksty Tuwima i Hemara (czasem też – Grodzieńskiej), każdy wie, kim była Ordonka. Tymczasem o Andzie Kitschman słyszało niewielu i nie pomoże tu nawet fakt, że Dariusz Michalski w swojej monumentalnej „Historii polskiej muzyki rozrywkowej” umieścił szkic biograficzny o tej artystce na pierwszym miejscu. Anda Kitschman nie gości zbyt często w opracowaniach dotyczących kabaretu, ani też we wspomnieniach satyryków (Kazimierz Krukowski widzi w niej wyłącznie kompozytorkę z Mirażu). A przecież to twórczyni niezwykła – „największa gwiazda Mirażu, Czarnego Kota i Argusa (…), kompozytorka, autorka, akompaniatorka i wykonawczyni w jednej osobie” – jak zaznacza w swojej książce Dorota Fox (notabene to jedyne zdanie, które w tomie „Kabarety i rewie międzywojennej Warszawy” na temat Kiczmanki pada). Dziś nazwisko Kitschman mówi coś tylko miłośnikom dawnego kabaretu – co właściwie skazuje artystkę na medialny niebyt.
Tym większe wyrazy uznania należą się twórcom spektaklu „Bez Mężczyzn”, monodramu muzycznego, w którym sylwetkę Andy Kitschman przybliża publice Katarzyna Nowak. Wątki z życia prywatnego i scenicznych wcieleń wszechstronnie uzdolnionej autorki przeplatają się tu z grą, w którą wciągani są widzowie. Całość przybliża klimat kabaretów literackich dwudziestolecia międzywojennego tak sugestywnie, że nie ma tu miejsca na wątpliwości. Nawet przełamanie „klasycznej” składankowej formy programów tłumaczy się dobrze kompozycją sztuki – to w zamyśle kompozycyjnym nie recital, a zestaw migawek z różnych punktów biografii. Trzeba też zaznaczyć, że nie jest to spektakl natrętnie prowadzący przez historię egzystencji Kitschman – raczej próba przypomnienia ciekawej i barwnej osobowości.
Królują tu prostota i skrót, wprowadzające ład w opowieść. Klucz tematyczny – portret kobiet i erotyzm jako stały składnik ich motywacji. Zasada nadrzędna – dowcip w piosenkowym planie sceny i nostalgia w monologowych obrazkach z garderoby. Scenografia wyraźnie zarysowuje te dwie przestrzenie i warto tu zaznaczyć, że drobiazgami uzyskuje się nadzwyczajny efekt. Lustro, stolik i krzesła w garderobie są zdobione kawałkami przezroczystego materiału czy kobiecymi bibelotami – co nadaje miejscu jednocześnie buduarowo-intymny i „gwiazdorski”, ekskluzywny charakter. „Scenę” tworzy parawan i dwa krzesła. Nie trzeba więcej – skojarzenia z kabaretem dwudziestolecia dostarczają elementy strojów: szal boa czy długie rękawiczki (a nawet – melonik i laseczka). Nic zbędnego, nic, co przeszkadzałoby w chłonięciu atmosfery niepowtarzalnej, rozrywkowej, a przy tym świątecznej. Przytomni realizatorzy wyodrębniają te miejsca także światłem, mam nadzieję, że w większości miejsc wygląda to tak jak w Korezie, gdzie światło faktycznie buduje kolejne przejścia i zaznacza zmiany tempa. Towarzysząca Katarzynie Nowak pianistka (Monika Bylica) wtapia się w tło.
Chociaż zwierzenia w garderobie sugerują prywatne smutki bohaterki (rozstanie z ukochanym, tułaczka po świecie) i stanowią rodzaj katalizatora życiorysowej akcji, na scenie pojawia się wiele odsłon jednego zagadnienia. To czysta satyra obyczajowa na kobiety. W karykaturze Kiczmanki ożywają tematy miłości, zdrady, sprytu żon i naiwności mężów. Operowanie stereotypami i komizmem prowadzi do nakreślenia przerysowanych, ale bardzo udanych portrecików, niby tematycznie wpasowanych w kabaret międzywojnia, a uniwersalnych i do dziś bardzo zabawnych. Panie obśmiewane dobrodusznie w tekstach do jedno – drugie to obraz artystki kabaretowej.
Kobiety w kabaretach dwudziestolecia musiały prezentować cechy dam i kurtyzan jednocześnie. Stawały się obiektami westchnień panów i obiektami zawiści pań z widowni. Były zjawiskami. Katarzyna Nowak idealnie odnalazła się w tej konwencji. W monodramie „Bez Mężczyzn” wciąż przełamuje granicę między sceną i widzami, wychodzi do publiczności, prowadzi z nią dialogi. Uwodzi panów, puszcza do nich oko i umawia się z nimi, a z racji faktu, że konwencja traktowana jest jako kulturowy cytat, podbija serca absolutnie wszystkich obecnych na sali. Raz Katarzyna Nowak staje się bezradną istotką potrzebującą pomocy, raz – przebiegłą kokietką. Bywa frywolna, kapryśna, okrutna, bezczelna czy kusicielska. Flirtuje i żongluje dwuznacznościami. Najdziwniejsze, że we wcieleniach kokot czy morderczyń jest zawsze niewinna i zawsze przekonująca. Bawi się swoimi kolejnymi rolami i nie boi się improwizacji wśród widzów. Prowokuje mężczyzn do zaczepek – ale jako dama ma nad nimi pełną kontrolę. Dyryguje i rządzi – a przecież doprowadza do prawdziwej komitywy z odbiorcami. Sprawia, że widzowie ją pokochają.
Katarzyna Nowak jako Anda Kitschman jest naturalna. Nie boi się żartu i parodii, nie boi się przesady. Ma prawdziwy talent komiczny, a do tego potrafi bezbłędnie interpretować piosenki. To rzecz ważna – w końcu sięga po utwory, które w warstwie tekstowej dziś po prostu imponują. Każdy numer jest tu gotową i pełną historią, dopracowaną od strony formalnej, ze względu na rozkład akcentów humorystycznych i rozwój fabuły. Punktem wyjścia okazuje się zwykle jeden z wielkich motywów, który Kitschman ubrała w drobną scenkę rodzajową. Nakazywała swoim bohaterkom, wykorzystującym każdą okazję do romansu, przedstawiać się jako ofiary – i nabierać poczciwych (czyli zwyczajnie głupich) mężczyzn. Jedna z pań liczne grono wielbicieli traktuje jako szansę na zdobywanie nowych strojów, inna przez pomyłkę i słaby wzrok trafia do łóżka przystojnego porucznika, jeszcze inna radzi sobie z groźnymi zbójcami. Pod wpływem miłości była sufrażystka i jędza zmienia się nie do poznania, a metamorfozę przechodzi na oczach publiki, inna dama potrafi nawet wytłumaczyć małżonkowi, dlaczego ma na sobie cudze dessous. Jest frywolnie, dwuznacznie i erotycznie – ale bez przekraczania granicy dobrego smaku, bez wulgarności i dosłowności. Odkrywanie przesłań piosenek to przyjemność dla odbiorców – trudna do odnalezienia w kabarecie dzisiaj. A przecież Kiczmanka w obyczajowych mikroświatkach podejmuje ukrytą dyskusję z satyrami Hemara, Toma czy Jurandota. Momentami okazuje się bardziej przekonująca jako znawczyni kobiecej duszy i kobiecych gierek, a wielkim satyrykom dorównuje żartem.
Monotematyczność w spektaklu nie oznacza monotonii. Katarzyna Nowak bowiem każdą śpiewaną historię ożywia, wcielając się w jej postacie. Inteligentny dowcip tekstów idzie więc w parze z dobrym aktorstwem – a imitowanie dawnych piosenek kabaretowych wiąże się przecież z użyciem podwójnego cudzysłowu. Aktorce ta sztuka się udaje. Do tego stopnia, że publiczność otrzymuje jeszcze trzeci poziom zabawy – miks z przedstawionych w recitalu historii. Kolejne puentki wchodzą ze sobą w dialog i potęgują komizm. Jeśli w przypadku „zwykłych” utworów śmiech równoważony jest melancholią poza sceną, intertekstualną grę tonuje finałowa piosenka – „Pojadę na spacer w Aleje”.
A potem gasną światła, znikają dekoracje i jakoś tak trudniej jest pogodzić się ze świadomością, że takiego kabaretu dzisiaj nie ma. I chce się na „Bez Mężczyzn” natychmiast wrócić, i znowu dać się oczarować rewelacyjnej Katarzynie Nowak. Z reguły ludzie wybierają piosenki, które już znają. Tych z monodramu na pewno nie znają, ale muszą pokochać.
„Widocznie tak już ma być, że ludzie mają się ze mnie śmiać” – tłumaczyła Kiczmanka. Katarzyna Nowak stwierdza w spektaklu, że bez śmiechu się umiera. I dostarcza widzom rozrywki w najlepszym gatunku.
Pamięć zbiorowa bywa kapryśna. Twórcy spektakli teatralnych sięgają dziś chętnie po teksty Tuwima i Hemara (czasem też – Grodzieńskiej), każdy wie, kim była Ordonka. Tymczasem o Andzie Kitschman słyszało niewielu i nie pomoże tu nawet fakt, że Dariusz Michalski w swojej monumentalnej „Historii polskiej muzyki rozrywkowej” umieścił szkic biograficzny o tej artystce na pierwszym miejscu. Anda Kitschman nie gości zbyt często w opracowaniach dotyczących kabaretu, ani też we wspomnieniach satyryków (Kazimierz Krukowski widzi w niej wyłącznie kompozytorkę z Mirażu). A przecież to twórczyni niezwykła – „największa gwiazda Mirażu, Czarnego Kota i Argusa (…), kompozytorka, autorka, akompaniatorka i wykonawczyni w jednej osobie” – jak zaznacza w swojej książce Dorota Fox (notabene to jedyne zdanie, które w tomie „Kabarety i rewie międzywojennej Warszawy” na temat Kiczmanki pada). Dziś nazwisko Kitschman mówi coś tylko miłośnikom dawnego kabaretu – co właściwie skazuje artystkę na medialny niebyt.
Tym większe wyrazy uznania należą się twórcom spektaklu „Bez Mężczyzn”, monodramu muzycznego, w którym sylwetkę Andy Kitschman przybliża publice Katarzyna Nowak. Wątki z życia prywatnego i scenicznych wcieleń wszechstronnie uzdolnionej autorki przeplatają się tu z grą, w którą wciągani są widzowie. Całość przybliża klimat kabaretów literackich dwudziestolecia międzywojennego tak sugestywnie, że nie ma tu miejsca na wątpliwości. Nawet przełamanie „klasycznej” składankowej formy programów tłumaczy się dobrze kompozycją sztuki – to w zamyśle kompozycyjnym nie recital, a zestaw migawek z różnych punktów biografii. Trzeba też zaznaczyć, że nie jest to spektakl natrętnie prowadzący przez historię egzystencji Kitschman – raczej próba przypomnienia ciekawej i barwnej osobowości.
Królują tu prostota i skrót, wprowadzające ład w opowieść. Klucz tematyczny – portret kobiet i erotyzm jako stały składnik ich motywacji. Zasada nadrzędna – dowcip w piosenkowym planie sceny i nostalgia w monologowych obrazkach z garderoby. Scenografia wyraźnie zarysowuje te dwie przestrzenie i warto tu zaznaczyć, że drobiazgami uzyskuje się nadzwyczajny efekt. Lustro, stolik i krzesła w garderobie są zdobione kawałkami przezroczystego materiału czy kobiecymi bibelotami – co nadaje miejscu jednocześnie buduarowo-intymny i „gwiazdorski”, ekskluzywny charakter. „Scenę” tworzy parawan i dwa krzesła. Nie trzeba więcej – skojarzenia z kabaretem dwudziestolecia dostarczają elementy strojów: szal boa czy długie rękawiczki (a nawet – melonik i laseczka). Nic zbędnego, nic, co przeszkadzałoby w chłonięciu atmosfery niepowtarzalnej, rozrywkowej, a przy tym świątecznej. Przytomni realizatorzy wyodrębniają te miejsca także światłem, mam nadzieję, że w większości miejsc wygląda to tak jak w Korezie, gdzie światło faktycznie buduje kolejne przejścia i zaznacza zmiany tempa. Towarzysząca Katarzynie Nowak pianistka (Monika Bylica) wtapia się w tło.
Chociaż zwierzenia w garderobie sugerują prywatne smutki bohaterki (rozstanie z ukochanym, tułaczka po świecie) i stanowią rodzaj katalizatora życiorysowej akcji, na scenie pojawia się wiele odsłon jednego zagadnienia. To czysta satyra obyczajowa na kobiety. W karykaturze Kiczmanki ożywają tematy miłości, zdrady, sprytu żon i naiwności mężów. Operowanie stereotypami i komizmem prowadzi do nakreślenia przerysowanych, ale bardzo udanych portrecików, niby tematycznie wpasowanych w kabaret międzywojnia, a uniwersalnych i do dziś bardzo zabawnych. Panie obśmiewane dobrodusznie w tekstach do jedno – drugie to obraz artystki kabaretowej.
Kobiety w kabaretach dwudziestolecia musiały prezentować cechy dam i kurtyzan jednocześnie. Stawały się obiektami westchnień panów i obiektami zawiści pań z widowni. Były zjawiskami. Katarzyna Nowak idealnie odnalazła się w tej konwencji. W monodramie „Bez Mężczyzn” wciąż przełamuje granicę między sceną i widzami, wychodzi do publiczności, prowadzi z nią dialogi. Uwodzi panów, puszcza do nich oko i umawia się z nimi, a z racji faktu, że konwencja traktowana jest jako kulturowy cytat, podbija serca absolutnie wszystkich obecnych na sali. Raz Katarzyna Nowak staje się bezradną istotką potrzebującą pomocy, raz – przebiegłą kokietką. Bywa frywolna, kapryśna, okrutna, bezczelna czy kusicielska. Flirtuje i żongluje dwuznacznościami. Najdziwniejsze, że we wcieleniach kokot czy morderczyń jest zawsze niewinna i zawsze przekonująca. Bawi się swoimi kolejnymi rolami i nie boi się improwizacji wśród widzów. Prowokuje mężczyzn do zaczepek – ale jako dama ma nad nimi pełną kontrolę. Dyryguje i rządzi – a przecież doprowadza do prawdziwej komitywy z odbiorcami. Sprawia, że widzowie ją pokochają.
Katarzyna Nowak jako Anda Kitschman jest naturalna. Nie boi się żartu i parodii, nie boi się przesady. Ma prawdziwy talent komiczny, a do tego potrafi bezbłędnie interpretować piosenki. To rzecz ważna – w końcu sięga po utwory, które w warstwie tekstowej dziś po prostu imponują. Każdy numer jest tu gotową i pełną historią, dopracowaną od strony formalnej, ze względu na rozkład akcentów humorystycznych i rozwój fabuły. Punktem wyjścia okazuje się zwykle jeden z wielkich motywów, który Kitschman ubrała w drobną scenkę rodzajową. Nakazywała swoim bohaterkom, wykorzystującym każdą okazję do romansu, przedstawiać się jako ofiary – i nabierać poczciwych (czyli zwyczajnie głupich) mężczyzn. Jedna z pań liczne grono wielbicieli traktuje jako szansę na zdobywanie nowych strojów, inna przez pomyłkę i słaby wzrok trafia do łóżka przystojnego porucznika, jeszcze inna radzi sobie z groźnymi zbójcami. Pod wpływem miłości była sufrażystka i jędza zmienia się nie do poznania, a metamorfozę przechodzi na oczach publiki, inna dama potrafi nawet wytłumaczyć małżonkowi, dlaczego ma na sobie cudze dessous. Jest frywolnie, dwuznacznie i erotycznie – ale bez przekraczania granicy dobrego smaku, bez wulgarności i dosłowności. Odkrywanie przesłań piosenek to przyjemność dla odbiorców – trudna do odnalezienia w kabarecie dzisiaj. A przecież Kiczmanka w obyczajowych mikroświatkach podejmuje ukrytą dyskusję z satyrami Hemara, Toma czy Jurandota. Momentami okazuje się bardziej przekonująca jako znawczyni kobiecej duszy i kobiecych gierek, a wielkim satyrykom dorównuje żartem.
Monotematyczność w spektaklu nie oznacza monotonii. Katarzyna Nowak bowiem każdą śpiewaną historię ożywia, wcielając się w jej postacie. Inteligentny dowcip tekstów idzie więc w parze z dobrym aktorstwem – a imitowanie dawnych piosenek kabaretowych wiąże się przecież z użyciem podwójnego cudzysłowu. Aktorce ta sztuka się udaje. Do tego stopnia, że publiczność otrzymuje jeszcze trzeci poziom zabawy – miks z przedstawionych w recitalu historii. Kolejne puentki wchodzą ze sobą w dialog i potęgują komizm. Jeśli w przypadku „zwykłych” utworów śmiech równoważony jest melancholią poza sceną, intertekstualną grę tonuje finałowa piosenka – „Pojadę na spacer w Aleje”.
A potem gasną światła, znikają dekoracje i jakoś tak trudniej jest pogodzić się ze świadomością, że takiego kabaretu dzisiaj nie ma. I chce się na „Bez Mężczyzn” natychmiast wrócić, i znowu dać się oczarować rewelacyjnej Katarzynie Nowak. Z reguły ludzie wybierają piosenki, które już znają. Tych z monodramu na pewno nie znają, ale muszą pokochać.
„Widocznie tak już ma być, że ludzie mają się ze mnie śmiać” – tłumaczyła Kiczmanka. Katarzyna Nowak stwierdza w spektaklu, że bez śmiechu się umiera. I dostarcza widzom rozrywki w najlepszym gatunku.
piątek, 22 marca 2013
Maria Strzykowska: Oczka i druty bez tajemnic. Robótki na drutach
Zysk i S-ka, Poznań 2013.
Skarbnica wzorów
Wśród licznych poradników dotyczących dziewiarstwa tom Marii Strzykowskiej wyróżnia się rozmiarami, ale i podejściem do tematu. „Oczka i druty bez tajemnic” to książka, w której nie marnuje się miejsca na modowe zdjęcia gotowych wyrobów – ani na schematy ubrań, które można wykonać. Dla osób pozbawionych wyobraźni lub początkujących w temacie robótek na drutach może to być pewne utrudnienie – dla tych, którym spodoba się konkretny wzór – test dla wyobraźni. Brak zdjęć ilustrujących końcowy efekt – najlepiej na modelach – sprawia, że trudniej będzie podjąć decyzję co do wyboru motywu. Z drugiej strony natomiast takie rozwiązanie zapewnia szerszy wachlarz zastosowań wzorów, które mogą znaleźć się na swetrach, kamizelkach, płaszczach, tunikach czy szalach.
Maria Strzykowska chce uczyć dziewiarstwa, zaczyna więc od podstaw – opisu rodzajów oczek czy technik nabierania oczek na druty (wszystko wzbogacone jest komputerowymi grafikami). Interesują ją klasyczne rodzaje włóczek, nie zajmuje się produktami „efektowymi”, które coraz częściej przewijają się przez kolorowe magazyny. Do wiadomości podstawowych autorka zalicza też między innymi rodzaje wykończeń dekoltów, sposób wykonania pięciopalczastych rękawiczek, wdzianko dla psa czy buciki dla niemowlaków – to jedyne momenty, w których odchodzi od uogólnień i z detalami wyjaśnia kolejne kroki postępowania. Przy swetrach pokazuje tylko zasady przygotowywania kolejnych części (oraz to, co może sprawiać problemy początkującym, na przykład wszywanie rękawów). Podstawową część tomu wypełniają natomiast wzory.
Wzory, które proponuje Strzykowska, nie należą zwykle do trudnych czy przesadnie skomplikowanych, nie ma tu splotów bardzo wyrazistych, o wyróżniającej się strukturze. Autorka tomu chętniej wybiera delikatność i asymetrię, chętniej sięga po motywy ażurowe czy prace dające efekt pogniecenia dzianiny. Każdemu wzorowi towarzyszy małe zdjęcie próbki – zwykle wykonanej z cienkiej wełny (często zdarzają się dzianiny moherowe) – wystarczające, by wyobrazić sobie cały wzór, chociaż niekoniecznie pomocne w podejmowaniu decyzji, do jakiego wyrobu ów wzór zastosować. I tu autorka chce ułatwić zadanie odbiorczyniom, a to za sprawą rozbudowanych i momentami dość egzaltowanych nazw kolejnych wzorów. Można odnieść wrażenie, że w tytułach kolejnych schematów Strzykowska chce jednocześnie ująć rekompensatę za brak zdjęcia produktowego, próbę wyznaczenia okazji, na którą praca będzie odpowiednia, sugestię koloru i rodzaju odzieży, a do tego jeszcze marketingowy zachwyt nad pomysłem, gwarantujący dokonanie dobrego wyboru. „Elegancki sweterek na weekend w Paryżu” czy „Biała bluzeczka na urlop tylko we dwoje” to zaledwie próbki możliwości autorki. Na szczęście w samych opisach nie może ona kierować się fantazją ani skłonnością do poetyzowania: są takie, jakie powinny być – rzetelne, zrozumiałe dla dziergających i wzbogacone o graficzne schematy.
Tom „Oczka i druty bez tajemnic” pozwala zebrać w jednym miejscu sporo ciekawych wzorów i podpowiedzi na wyroby z dzianiny, przyda się zatem dziewiarkom i tym paniom, które chciałyby się nauczyć robótek na drutach. Dzięki ograniczeniu partii zdjęciowych i precyzyjnym objaśnieniom skrótów mieści w sobie sporo cennych wskazówek – i jako zestaw podręcznych wzorów wystarczy na długo.
Skarbnica wzorów
Wśród licznych poradników dotyczących dziewiarstwa tom Marii Strzykowskiej wyróżnia się rozmiarami, ale i podejściem do tematu. „Oczka i druty bez tajemnic” to książka, w której nie marnuje się miejsca na modowe zdjęcia gotowych wyrobów – ani na schematy ubrań, które można wykonać. Dla osób pozbawionych wyobraźni lub początkujących w temacie robótek na drutach może to być pewne utrudnienie – dla tych, którym spodoba się konkretny wzór – test dla wyobraźni. Brak zdjęć ilustrujących końcowy efekt – najlepiej na modelach – sprawia, że trudniej będzie podjąć decyzję co do wyboru motywu. Z drugiej strony natomiast takie rozwiązanie zapewnia szerszy wachlarz zastosowań wzorów, które mogą znaleźć się na swetrach, kamizelkach, płaszczach, tunikach czy szalach.
Maria Strzykowska chce uczyć dziewiarstwa, zaczyna więc od podstaw – opisu rodzajów oczek czy technik nabierania oczek na druty (wszystko wzbogacone jest komputerowymi grafikami). Interesują ją klasyczne rodzaje włóczek, nie zajmuje się produktami „efektowymi”, które coraz częściej przewijają się przez kolorowe magazyny. Do wiadomości podstawowych autorka zalicza też między innymi rodzaje wykończeń dekoltów, sposób wykonania pięciopalczastych rękawiczek, wdzianko dla psa czy buciki dla niemowlaków – to jedyne momenty, w których odchodzi od uogólnień i z detalami wyjaśnia kolejne kroki postępowania. Przy swetrach pokazuje tylko zasady przygotowywania kolejnych części (oraz to, co może sprawiać problemy początkującym, na przykład wszywanie rękawów). Podstawową część tomu wypełniają natomiast wzory.
Wzory, które proponuje Strzykowska, nie należą zwykle do trudnych czy przesadnie skomplikowanych, nie ma tu splotów bardzo wyrazistych, o wyróżniającej się strukturze. Autorka tomu chętniej wybiera delikatność i asymetrię, chętniej sięga po motywy ażurowe czy prace dające efekt pogniecenia dzianiny. Każdemu wzorowi towarzyszy małe zdjęcie próbki – zwykle wykonanej z cienkiej wełny (często zdarzają się dzianiny moherowe) – wystarczające, by wyobrazić sobie cały wzór, chociaż niekoniecznie pomocne w podejmowaniu decyzji, do jakiego wyrobu ów wzór zastosować. I tu autorka chce ułatwić zadanie odbiorczyniom, a to za sprawą rozbudowanych i momentami dość egzaltowanych nazw kolejnych wzorów. Można odnieść wrażenie, że w tytułach kolejnych schematów Strzykowska chce jednocześnie ująć rekompensatę za brak zdjęcia produktowego, próbę wyznaczenia okazji, na którą praca będzie odpowiednia, sugestię koloru i rodzaju odzieży, a do tego jeszcze marketingowy zachwyt nad pomysłem, gwarantujący dokonanie dobrego wyboru. „Elegancki sweterek na weekend w Paryżu” czy „Biała bluzeczka na urlop tylko we dwoje” to zaledwie próbki możliwości autorki. Na szczęście w samych opisach nie może ona kierować się fantazją ani skłonnością do poetyzowania: są takie, jakie powinny być – rzetelne, zrozumiałe dla dziergających i wzbogacone o graficzne schematy.
Tom „Oczka i druty bez tajemnic” pozwala zebrać w jednym miejscu sporo ciekawych wzorów i podpowiedzi na wyroby z dzianiny, przyda się zatem dziewiarkom i tym paniom, które chciałyby się nauczyć robótek na drutach. Dzięki ograniczeniu partii zdjęciowych i precyzyjnym objaśnieniom skrótów mieści w sobie sporo cennych wskazówek – i jako zestaw podręcznych wzorów wystarczy na długo.
czwartek, 21 marca 2013
Iwona Luba: Berlin. Szalone lata dwudzieste, nocne życie i sztuka
PWN, Warszawa 2013.
Codzienność miasta
Tego typu publikacje pełnią zwykle kilka ról. Pozwalają w miarę szybko znaleźć potrzebne informacje, poszerzają ogólne wiadomości, a przy okazji też unaoczniają omawiane tematy. Ze względu na albumowy charakter stają się nie tylko podręcznymi zbiorami danych oraz faktów, ale również cennym upominkiem czy ozdobą biblioteczki. Sporej liczbie odbiorców przyjemniej będzie dowiadywać się czegoś, co natychmiast zostanie im naocznie zaprezentowane. Dlatego też tom „Berlin. Szalone lata dwudzieste, nocne życie i sztuka” spotka się zapewne z wieloma wyrazami uznania. To książka pięknie i starannie wydana, a do tego prowadząca czytelników przez społeczno-kulturowy obraz międzywojennego miasta, z jego charakterystycznym klimatem i sekretami.
Iwona Luba wybiera beznamiętny, naukowy styl, przesycony datami, nazwiskami i wydarzeniami – i chociaż dba o to, by nie popaść w skostniałe schematy narracyjne, a w obrębie opowieści podkreślać to, co przyciągnie do tomu odbiorców, nie chce czerpać z popularnonaukowych szkiców. Ukrywa się całkowicie za tekstem, tak, że książka przybiera formę bezosobowego i obiektywnego przewodnika. Rezygnacja z emocjonalnych fraz i indywidualizowania tonu skutkuje także wrażeniem encyklopedyczności: do „Berlina” zaglądać się będzie przede wszystkim dla uzyskania konkretnych i rzeczowych informacji, nie dla tekstowej rozrywki. Iwona Luba kieruje uwagę czytelników na zawartość historii o Berlinie, nie rywalizuje z przedstawianymi wiadomościami. Sytuację metropolii prezentuje bardzo szczegółowo, starając się zawsze zaspokajać ciekawość odbiorców.
Tom został podzielony tematycznie – rozpoczyna się od krótkiego przywołania historii miasta oraz obrazu jego rozwoju. Autorka uwzględnia tu między innymi rozwiązania architektoniczne, targi i wystawy, rynek prasy, życie Alberta Einsteina czy ciekawostki w rodzaju wyścigów samochodowych. W dalszej kolejności relacjonuje życie codzienne mieszkańców, by przygotować tło pod kwestie związane z kulturą. Przygląda się i kryzysowi, i modzie wśród pań, restauracjom i miejscom do spędzania wolnego czasu. Sprawia, że Berlin lat 20. zaczyna żyć w wyobraźni czytelników. Do tak opisanego miasta wprowadza artystów: charakteryzuje ekspresjonizm i dadaizm, sięga do narodzin fotomontażu, opowiada o malarzach i fotografach. Sprawdza, jak wyglądał Berlin w świadectwach literatów. Przechodzi też do motywu najbardziej kojarzonego – tematu scen teatralnych, kabaretowych, operowych i rewiowych – a potem i filmu. Znajduje miejsce dla gwiazd estrady i ekranu – a całość zamyka znowu fragmentem historii.
Wielką rolę w tomie odgrywają fotografie. Zdjęcia z ulic Berlina pozwalają poznać atmosferę opisywanych lat, anonimowi ludzie utrwaleni na kliszy ilustrują wywody autorki. Z czasem pojawiają się fotosy, pozowane wizerunki artystów. Ale Iwona Luba nie zapomina również o dziełach malarskich, przywołuje reprodukcje ze swojej narracji i pozwala odbiorcom jeszcze lepiej poznać dawny Berlin. Jest w warstwie graficznej bardzo sprawnie uchwycony obraz niepowtarzalnego stylu życia, charakterystycznego dla lat 20. – jest też sporo fotografii, które studiuje się długo, by wyczytać z nich własne wnioski. Iwona Luba dostarcza lektury z jednej strony podsumowującej stereotyp dawnego rytmu życia, z drugiej strony odsłaniającej całe bogactwo nieznanej szerzej codzienności. Ten przepiękny stematyzowany album przyciąga uwagę – nie ze względu na przekrój kulturalnych osiągnięć, a ze względu na prezentowanie codziennego życia w międzywojennym Berlinie.
Codzienność miasta
Tego typu publikacje pełnią zwykle kilka ról. Pozwalają w miarę szybko znaleźć potrzebne informacje, poszerzają ogólne wiadomości, a przy okazji też unaoczniają omawiane tematy. Ze względu na albumowy charakter stają się nie tylko podręcznymi zbiorami danych oraz faktów, ale również cennym upominkiem czy ozdobą biblioteczki. Sporej liczbie odbiorców przyjemniej będzie dowiadywać się czegoś, co natychmiast zostanie im naocznie zaprezentowane. Dlatego też tom „Berlin. Szalone lata dwudzieste, nocne życie i sztuka” spotka się zapewne z wieloma wyrazami uznania. To książka pięknie i starannie wydana, a do tego prowadząca czytelników przez społeczno-kulturowy obraz międzywojennego miasta, z jego charakterystycznym klimatem i sekretami.
Iwona Luba wybiera beznamiętny, naukowy styl, przesycony datami, nazwiskami i wydarzeniami – i chociaż dba o to, by nie popaść w skostniałe schematy narracyjne, a w obrębie opowieści podkreślać to, co przyciągnie do tomu odbiorców, nie chce czerpać z popularnonaukowych szkiców. Ukrywa się całkowicie za tekstem, tak, że książka przybiera formę bezosobowego i obiektywnego przewodnika. Rezygnacja z emocjonalnych fraz i indywidualizowania tonu skutkuje także wrażeniem encyklopedyczności: do „Berlina” zaglądać się będzie przede wszystkim dla uzyskania konkretnych i rzeczowych informacji, nie dla tekstowej rozrywki. Iwona Luba kieruje uwagę czytelników na zawartość historii o Berlinie, nie rywalizuje z przedstawianymi wiadomościami. Sytuację metropolii prezentuje bardzo szczegółowo, starając się zawsze zaspokajać ciekawość odbiorców.
Tom został podzielony tematycznie – rozpoczyna się od krótkiego przywołania historii miasta oraz obrazu jego rozwoju. Autorka uwzględnia tu między innymi rozwiązania architektoniczne, targi i wystawy, rynek prasy, życie Alberta Einsteina czy ciekawostki w rodzaju wyścigów samochodowych. W dalszej kolejności relacjonuje życie codzienne mieszkańców, by przygotować tło pod kwestie związane z kulturą. Przygląda się i kryzysowi, i modzie wśród pań, restauracjom i miejscom do spędzania wolnego czasu. Sprawia, że Berlin lat 20. zaczyna żyć w wyobraźni czytelników. Do tak opisanego miasta wprowadza artystów: charakteryzuje ekspresjonizm i dadaizm, sięga do narodzin fotomontażu, opowiada o malarzach i fotografach. Sprawdza, jak wyglądał Berlin w świadectwach literatów. Przechodzi też do motywu najbardziej kojarzonego – tematu scen teatralnych, kabaretowych, operowych i rewiowych – a potem i filmu. Znajduje miejsce dla gwiazd estrady i ekranu – a całość zamyka znowu fragmentem historii.
Wielką rolę w tomie odgrywają fotografie. Zdjęcia z ulic Berlina pozwalają poznać atmosferę opisywanych lat, anonimowi ludzie utrwaleni na kliszy ilustrują wywody autorki. Z czasem pojawiają się fotosy, pozowane wizerunki artystów. Ale Iwona Luba nie zapomina również o dziełach malarskich, przywołuje reprodukcje ze swojej narracji i pozwala odbiorcom jeszcze lepiej poznać dawny Berlin. Jest w warstwie graficznej bardzo sprawnie uchwycony obraz niepowtarzalnego stylu życia, charakterystycznego dla lat 20. – jest też sporo fotografii, które studiuje się długo, by wyczytać z nich własne wnioski. Iwona Luba dostarcza lektury z jednej strony podsumowującej stereotyp dawnego rytmu życia, z drugiej strony odsłaniającej całe bogactwo nieznanej szerzej codzienności. Ten przepiękny stematyzowany album przyciąga uwagę – nie ze względu na przekrój kulturalnych osiągnięć, a ze względu na prezentowanie codziennego życia w międzywojennym Berlinie.
środa, 20 marca 2013
Agnieszka Stelmaszyk: Grafit ma kłopoty
Wilga, Warszawa 2013.
Podróż kota
W czwartym tomie serii „Kto mnie przytuli?” Agnieszka Stelmaszyk stawia na temat poruszający wyobraźnię każdego dziecka – wywoła dreszcz grozy i pozwoli na ingerencję losu znacznie większą niż możliwa w realistycznych historiach. Ale w końcu trzeba było szczęścia, żeby wszystko skończyło się dobrze.
Daniel musi wraz z rodzicami przeprowadzić się do większego miasta, chociaż wcale nie ma na to ochoty. Traumę związaną z przeprowadzką zagłusza jednak poważniejszy problem: nagle znika Grafit, mały kotek należący do chłopca. Poszukiwania nie przynoszą rezultatu, a rodzina musi już przenieść się do nowego mieszkania. O Graficie wiedzą następni lokatorzy, a koleżanka z klasy Daniela angażuje się w pomoc z wielkim zapałem. Wszystko na próżno, kota nigdzie nie ma.
Agnieszka Stelmaszyk pozwoliła sobie na opowieść prowadzoną z dwóch perspektyw: ogląda rzeczywistość oczami Daniela rozdzielonego z ukochanym pupilem, ale pokazuje też odbiorcom przygody małego kotka z jego punktu widzenia. Grafit sam w wielkim świecie ucieka na drzewo przed groźnym psem, daje się zdjąć strażakom (przy okazji autorka sprawnie wyjaśnia maluchom, jak taka akcja przebiega), trafia pod opiekę kota-włóczęgi i do sympatycznych ludzi, aż wreszcie wybiera się w długą podróż. Dużo ryzykuje, ale ciągle działa, by odnaleźć swój dom. Dla dzieci będzie to lektura pełna przygód, kilkulatki nie zauważą uproszczeń w fabule i całej serii szczęśliwych zbiegów okoliczności. Autorka z kolei tym razem posiłkuje się przedświąteczną atmosferą: wszystko rozgrywa się tuż przed Bożym Narodzeniem, więc czekanie na cud staje się jak najbardziej uzasadnione, podobnie jak wielkie szczęście w finale. Po tak emocjonującej fabule przydaje się nagroda w postaci niosącego radość zakończenia. W ten sposób podczas lektury tomu „Grafit ma kłopoty” maluchy będą przeżywać całe mnóstwo silnych – i ekstremalnie różnych – uczuć.
Tym razem autorka większy nacisk kładzie na doświadczenia kociego bohatera. Daniel jest smutny, rozżalony i zły na rodziców z powodu przeprowadzki: z tymi reakcjami Stelmaszyk rozprawia się szybko. Mały kot, który nagle znalazł się w obcym, nieznanym i bardzo wielkim świecie to temat znacznie bardziej wdzięczny. Grafit na przemian odczuwa tęsknotę za domem, strach przed nieprzyjaznym otoczeniem i podekscytowanie, które towarzyszy wierze we własne możliwości. Spotyka na swojej drodze wielu życzliwych ludzi i wiele (nie zawsze życzliwych) zwierząt, postępuje zgodnie ze swoimi wewnętrznymi przekonaniami. To sprawia, że znacznie dłużej trwa jego podróż do domu – i że jest bardziej ekscytująca. Agnieszce Stelmaszyk udaje się wczuć przekonująco w sytuację zagubionego bohatera, potrafi przekazać dzieciom jego motywacje i pragnienia. To prowadzi do silnego oddziaływania na małych czytelników – ci nie zwrócą uwagi na konwencje i umowność fabuły, za to przeżywać będą decyzje kotka.
Cała seria „Kto mnie przytuli?” ma oczarować małych miłośników zwierząt i przyczynić się do zainteresowania losem czworonożnych przyjaciół. Autorka nieprzypadkowo prezentuje kolejnych mieszkańców schroniska dla zwierząt – Przytuliska. Chce wzruszać maluchy i uświadamiać im, jak ważna jest troska o czworonogi. Uczy wrażliwości, a przy okazji też trafia w zapotrzebowanie maluchów na opowieści o kotach czy psach. Może przyciągnąć do lektury wszystkie kilkulatki – a czyni to przez szybki bieg wydarzeń, prostą formę i spore stężenie emocji. Dzieci nie dostrzegą tu bajkowych schematów, za to zaangażują się w przygody miłych bohaterów. Jeśli mają w domu zwierzęta – otrzymają dodatkową lekcję odpowiedzialności.
Podróż kota
W czwartym tomie serii „Kto mnie przytuli?” Agnieszka Stelmaszyk stawia na temat poruszający wyobraźnię każdego dziecka – wywoła dreszcz grozy i pozwoli na ingerencję losu znacznie większą niż możliwa w realistycznych historiach. Ale w końcu trzeba było szczęścia, żeby wszystko skończyło się dobrze.
Daniel musi wraz z rodzicami przeprowadzić się do większego miasta, chociaż wcale nie ma na to ochoty. Traumę związaną z przeprowadzką zagłusza jednak poważniejszy problem: nagle znika Grafit, mały kotek należący do chłopca. Poszukiwania nie przynoszą rezultatu, a rodzina musi już przenieść się do nowego mieszkania. O Graficie wiedzą następni lokatorzy, a koleżanka z klasy Daniela angażuje się w pomoc z wielkim zapałem. Wszystko na próżno, kota nigdzie nie ma.
Agnieszka Stelmaszyk pozwoliła sobie na opowieść prowadzoną z dwóch perspektyw: ogląda rzeczywistość oczami Daniela rozdzielonego z ukochanym pupilem, ale pokazuje też odbiorcom przygody małego kotka z jego punktu widzenia. Grafit sam w wielkim świecie ucieka na drzewo przed groźnym psem, daje się zdjąć strażakom (przy okazji autorka sprawnie wyjaśnia maluchom, jak taka akcja przebiega), trafia pod opiekę kota-włóczęgi i do sympatycznych ludzi, aż wreszcie wybiera się w długą podróż. Dużo ryzykuje, ale ciągle działa, by odnaleźć swój dom. Dla dzieci będzie to lektura pełna przygód, kilkulatki nie zauważą uproszczeń w fabule i całej serii szczęśliwych zbiegów okoliczności. Autorka z kolei tym razem posiłkuje się przedświąteczną atmosferą: wszystko rozgrywa się tuż przed Bożym Narodzeniem, więc czekanie na cud staje się jak najbardziej uzasadnione, podobnie jak wielkie szczęście w finale. Po tak emocjonującej fabule przydaje się nagroda w postaci niosącego radość zakończenia. W ten sposób podczas lektury tomu „Grafit ma kłopoty” maluchy będą przeżywać całe mnóstwo silnych – i ekstremalnie różnych – uczuć.
Tym razem autorka większy nacisk kładzie na doświadczenia kociego bohatera. Daniel jest smutny, rozżalony i zły na rodziców z powodu przeprowadzki: z tymi reakcjami Stelmaszyk rozprawia się szybko. Mały kot, który nagle znalazł się w obcym, nieznanym i bardzo wielkim świecie to temat znacznie bardziej wdzięczny. Grafit na przemian odczuwa tęsknotę za domem, strach przed nieprzyjaznym otoczeniem i podekscytowanie, które towarzyszy wierze we własne możliwości. Spotyka na swojej drodze wielu życzliwych ludzi i wiele (nie zawsze życzliwych) zwierząt, postępuje zgodnie ze swoimi wewnętrznymi przekonaniami. To sprawia, że znacznie dłużej trwa jego podróż do domu – i że jest bardziej ekscytująca. Agnieszce Stelmaszyk udaje się wczuć przekonująco w sytuację zagubionego bohatera, potrafi przekazać dzieciom jego motywacje i pragnienia. To prowadzi do silnego oddziaływania na małych czytelników – ci nie zwrócą uwagi na konwencje i umowność fabuły, za to przeżywać będą decyzje kotka.
Cała seria „Kto mnie przytuli?” ma oczarować małych miłośników zwierząt i przyczynić się do zainteresowania losem czworonożnych przyjaciół. Autorka nieprzypadkowo prezentuje kolejnych mieszkańców schroniska dla zwierząt – Przytuliska. Chce wzruszać maluchy i uświadamiać im, jak ważna jest troska o czworonogi. Uczy wrażliwości, a przy okazji też trafia w zapotrzebowanie maluchów na opowieści o kotach czy psach. Może przyciągnąć do lektury wszystkie kilkulatki – a czyni to przez szybki bieg wydarzeń, prostą formę i spore stężenie emocji. Dzieci nie dostrzegą tu bajkowych schematów, za to zaangażują się w przygody miłych bohaterów. Jeśli mają w domu zwierzęta – otrzymają dodatkową lekcję odpowiedzialności.
wtorek, 19 marca 2013
Agnieszka Tyszka: Róże w garażu
Akapit Press, Łódź 2013.
Dzieci i samotność
Agnieszka Tyszka próbuje twórczo wykorzystywać codzienność i oglądać zwykłe wydarzenia z perspektywy dziecka. Do tego chętnie eksperymentuje z gatunkami, wprowadzając do tomów swoich historii nietradycyjne narracje. To sprawia, że zapisuje się w pamięci małych odbiorców, a przy tym może też rozdmuchiwać do rozmiarów powieści mniejsze fabuły. Po raz kolejny dociera do dzieci, tym razem wakacyjną historią „Róże w garażu”.
Dzieci jest sześcioro, ale nie trzymają się razem jak maluchy z Bullerbyn. Dzieli je wszystko: poglądy na rzeczywistość i bajki, wiek, przyzwyczajenia i lęki. Jedne zamykają się w świecie marzeń, inne, wpatrzone w rodziców, chcą odciąć się od grona kilkulatków. Jedne pozostają pod silnym wpływem rówieśników, inne natomiast mają własne zdanie – co wcale nie ułatwia porozumienia. Tego porozumienia zresztą nikt nie szuka, a jedyne osoby szczęśliwe z pobytu na działce za miastem to dwie mamy, przyjaciółki od szkolnych czasów. Na działce nic nie może się wydarzyć, więc dzieci się nudzą. I wtedy dostrzegają kilka dziwnych zjawisk i tajemniczy garaż na sąsiednim kawałku ziemi. Być może tajemnicę znają bezpańskie koty, które przebywają tam bez przerwy…
Brak porozumienia między dziećmi objawia się i w narracji. Każdy postrzega codzienność inaczej, więc może te same fakty przedstawiać z innej perspektywy. Dlatego w króciutkich sekwencjach wypowiadają się kolejni bohaterowie. Tu najlepiej widać, że starsi nie chcą bawić się z młodszymi, a chłopcy ignorują dziewczynki. Młodsi z kolei zamykają się w świecie fantazji i własnych zabawek. I nie byłby to krzepiący obrazek z wakacji, gdyby nie obecność dziwnej sąsiadki, która mieszka w garażu i jak prawdziwa czarownica wie wszystko o gromadce dzieci. Przydałoby się rozwiązać zagadkę. Tymczasem Tyszka indywidualizuje wypowiedzi bohaterów (nawet najmłodszy Lolo zabiera tu głos, wzorem kilkuletniej Pulpecji) i zwraca ich uwagę na różne szczegóły wydarzeń. I tylko sąsiadce o pękniętym sercu pozwala zachować milczenie na temat przeszłości. Nie jątrzy tematu, który dorosłym mógłby zasugerować niepokój, dzieciom natomiast wyjaśni niewiele.
Jedna z bohaterek uprzedza na początku, że historia nie będzie długa i nudna – bo ona nie lubi, gdy coś jest długie i nudne. I rzeczywiście autorka bardzo skraca fabułę – bo polifoniczność jest wystarczającym zabiegiem wypełniającym tomik – akcja jest przecież ograniczona i do niewielkiej zamkniętej przestrzeni, i do takiej grupy osób. Tyszka wyizolowuje postacie z nie zawsze przyjaznego świata, ukrywa wszystkie realne zagrożenia (chociaż dzieci pamiętają o przestrogach), zapewnia im wakacyjne oderwanie od zwyczajnych trosk.
„Róże w garażu” uwrażliwiają na krzywdę innych, pokazują, że obok może mieszkać człowiek bezradny, samotny i smutny. Zresztą w podskórnej warstwie cała ta drobna historia traktuje właśnie o samotności i trudach zrozumienia innych. Dla pani z garażu rysunki dzieci i ich zabawy mogą być najpiękniejszym prezentem. A samym maluchom żyłoby się o wiele lepiej, gdyby chociaż spróbowały znaleźć nić porozumienia – jak ich matki, niemal nieobecne dla świata. Agnieszka Tyszka nie pierwszy raz fabułę osadza w sercowych dylematach – ale powieść dla dzieci, w odróżnieniu od książek dla nastolatek, osadza w klimacie przygody i uwalnia od sentymentów. Bo przecież w wakacje musi się wydarzyć coś, co dzieci zapamiętają na długo.
Dzieci i samotność
Agnieszka Tyszka próbuje twórczo wykorzystywać codzienność i oglądać zwykłe wydarzenia z perspektywy dziecka. Do tego chętnie eksperymentuje z gatunkami, wprowadzając do tomów swoich historii nietradycyjne narracje. To sprawia, że zapisuje się w pamięci małych odbiorców, a przy tym może też rozdmuchiwać do rozmiarów powieści mniejsze fabuły. Po raz kolejny dociera do dzieci, tym razem wakacyjną historią „Róże w garażu”.
Dzieci jest sześcioro, ale nie trzymają się razem jak maluchy z Bullerbyn. Dzieli je wszystko: poglądy na rzeczywistość i bajki, wiek, przyzwyczajenia i lęki. Jedne zamykają się w świecie marzeń, inne, wpatrzone w rodziców, chcą odciąć się od grona kilkulatków. Jedne pozostają pod silnym wpływem rówieśników, inne natomiast mają własne zdanie – co wcale nie ułatwia porozumienia. Tego porozumienia zresztą nikt nie szuka, a jedyne osoby szczęśliwe z pobytu na działce za miastem to dwie mamy, przyjaciółki od szkolnych czasów. Na działce nic nie może się wydarzyć, więc dzieci się nudzą. I wtedy dostrzegają kilka dziwnych zjawisk i tajemniczy garaż na sąsiednim kawałku ziemi. Być może tajemnicę znają bezpańskie koty, które przebywają tam bez przerwy…
Brak porozumienia między dziećmi objawia się i w narracji. Każdy postrzega codzienność inaczej, więc może te same fakty przedstawiać z innej perspektywy. Dlatego w króciutkich sekwencjach wypowiadają się kolejni bohaterowie. Tu najlepiej widać, że starsi nie chcą bawić się z młodszymi, a chłopcy ignorują dziewczynki. Młodsi z kolei zamykają się w świecie fantazji i własnych zabawek. I nie byłby to krzepiący obrazek z wakacji, gdyby nie obecność dziwnej sąsiadki, która mieszka w garażu i jak prawdziwa czarownica wie wszystko o gromadce dzieci. Przydałoby się rozwiązać zagadkę. Tymczasem Tyszka indywidualizuje wypowiedzi bohaterów (nawet najmłodszy Lolo zabiera tu głos, wzorem kilkuletniej Pulpecji) i zwraca ich uwagę na różne szczegóły wydarzeń. I tylko sąsiadce o pękniętym sercu pozwala zachować milczenie na temat przeszłości. Nie jątrzy tematu, który dorosłym mógłby zasugerować niepokój, dzieciom natomiast wyjaśni niewiele.
Jedna z bohaterek uprzedza na początku, że historia nie będzie długa i nudna – bo ona nie lubi, gdy coś jest długie i nudne. I rzeczywiście autorka bardzo skraca fabułę – bo polifoniczność jest wystarczającym zabiegiem wypełniającym tomik – akcja jest przecież ograniczona i do niewielkiej zamkniętej przestrzeni, i do takiej grupy osób. Tyszka wyizolowuje postacie z nie zawsze przyjaznego świata, ukrywa wszystkie realne zagrożenia (chociaż dzieci pamiętają o przestrogach), zapewnia im wakacyjne oderwanie od zwyczajnych trosk.
„Róże w garażu” uwrażliwiają na krzywdę innych, pokazują, że obok może mieszkać człowiek bezradny, samotny i smutny. Zresztą w podskórnej warstwie cała ta drobna historia traktuje właśnie o samotności i trudach zrozumienia innych. Dla pani z garażu rysunki dzieci i ich zabawy mogą być najpiękniejszym prezentem. A samym maluchom żyłoby się o wiele lepiej, gdyby chociaż spróbowały znaleźć nić porozumienia – jak ich matki, niemal nieobecne dla świata. Agnieszka Tyszka nie pierwszy raz fabułę osadza w sercowych dylematach – ale powieść dla dzieci, w odróżnieniu od książek dla nastolatek, osadza w klimacie przygody i uwalnia od sentymentów. Bo przecież w wakacje musi się wydarzyć coś, co dzieci zapamiętają na długo.
poniedziałek, 18 marca 2013
Kształty. Kwiatki. Moja pierwsza książeczka. Groszki
Galaktyka, Łódź 2013.
Świat kształtów
Pierwszy krok do tej mody w literaturze czwartej uczyniły historyjki obrazkowe, zwłaszcza ten ich subgatunek, który minimalizował treść i uwypuklał codzienne scenki na kolorowych rysunkach. Rosnąca popularność zwłaszcza szwedzkich publikacji dla maluchów otworzyła drogę do dalszych eksperymentów. Przełomem było natomiast rozpowszechnienie odkrycia, że niemowlę dostrzega tylko czarno-białe kontrasty. Zwykle bagatelizowany rynek literatury czwartej dla najmłodszych dzieci zareagował seriami niby książeczek dostosowanych do percepcji maluchów. Książeczki dla niemowląt robią furorę wśród młodych mam, entuzjastycznie witane są przez psychologów dziecięcych i media, które żadnemu odłamowi literatury czwartej nie poświęcały aż tyle miejsca. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę fakt, że trudno tu mówić o literaturze, skoro w małych kartonowych tomikach nie ma ani słowa. Co więcej – w odróżnieniu od obrazkowych historyjek, nie ma tu także śladowej choćby fabuły.
Galaktyka wypuściła na rynek serię na razie złożoną z czterech książeczek, zatytułowaną „Maluszek patrzy”, a kierowaną do dzieci w wieku od trzech do sześciu miesięcy. Każdy tomik składa się z sześciu sztywnych kartonowych „kartek”. Dwie mniejsze formatowo książeczki to „Kształty” i „Kwiatki”, dwie większe – „Groszki” oraz „Moja pierwsza książeczka”, wydawnictwo próbuje zatem zaintrygować maluchy zmieniającymi się wielkościami dziwnych zabawek.
W każdej publikacji znajdują się, sygnalizowane w tytule lub grafice na okładce mniej lub bardziej skomplikowane geometryczne kształty i wzory. Zgodnie z wytycznymi specjalistów, najczęściej utrzymane są w czarno-białej tonacji, ale zdarza się, że na kartach pojawiają się też mocno kontrastowe barwy. Strony zapełniane są jednym dużym motywem (na przykład kwiatkiem), czasem wzorem stworzonym z odpowiednio zmniejszanych kształtów czy sekwencji negatywowych (białe kropki na czarnym tle obok czarnych kropek na białym tle). Nie ma tu żadnych punktów zaczepienia dla opowiedzenia jakiejkolwiek historii, ale grafiki będą przez jakiś czas stymulować wzrok malucha, a według opinii na okładce – także podsycać jego kreatywność. Z pewnością obrazki przyciągną wzrok dziecka (choć niektórzy dorośli na widok wzorzystych stron mogą się skrzywić) – tak silne bodźce mogą niemowlaka ucieszyć.
Te książki są bardziej zabawkami, pełnić mogą funkcję gadżetów niż rzeczywiście przyzwyczajać maluchy do lektury. W odróżnieniu jednak od książeczek obrazkowych, nie wymagają od rodziców bajkowej kreatywności przy prezentowaniu zawartości stron. Trudno byłoby sobie wyobrazić sensowny opis tego, co pojawia się na sztywnych kartach serii. Książeczki mają dostarczyć rozrywki dzieciom – a bliskość rodzica będzie ich dodatkowym atutem.
Chociaż nietrudno stworzyć tego typu publikację, być może seria (jak i cała moda na zjawisko) przyczyni się do zwracania baczniejszej uwagi na ofertę rynku literatury czwartej, a tak zapoczątkowana przygoda z książkami nie skończy się szybko.
Świat kształtów
Pierwszy krok do tej mody w literaturze czwartej uczyniły historyjki obrazkowe, zwłaszcza ten ich subgatunek, który minimalizował treść i uwypuklał codzienne scenki na kolorowych rysunkach. Rosnąca popularność zwłaszcza szwedzkich publikacji dla maluchów otworzyła drogę do dalszych eksperymentów. Przełomem było natomiast rozpowszechnienie odkrycia, że niemowlę dostrzega tylko czarno-białe kontrasty. Zwykle bagatelizowany rynek literatury czwartej dla najmłodszych dzieci zareagował seriami niby książeczek dostosowanych do percepcji maluchów. Książeczki dla niemowląt robią furorę wśród młodych mam, entuzjastycznie witane są przez psychologów dziecięcych i media, które żadnemu odłamowi literatury czwartej nie poświęcały aż tyle miejsca. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę fakt, że trudno tu mówić o literaturze, skoro w małych kartonowych tomikach nie ma ani słowa. Co więcej – w odróżnieniu od obrazkowych historyjek, nie ma tu także śladowej choćby fabuły.
Galaktyka wypuściła na rynek serię na razie złożoną z czterech książeczek, zatytułowaną „Maluszek patrzy”, a kierowaną do dzieci w wieku od trzech do sześciu miesięcy. Każdy tomik składa się z sześciu sztywnych kartonowych „kartek”. Dwie mniejsze formatowo książeczki to „Kształty” i „Kwiatki”, dwie większe – „Groszki” oraz „Moja pierwsza książeczka”, wydawnictwo próbuje zatem zaintrygować maluchy zmieniającymi się wielkościami dziwnych zabawek.
W każdej publikacji znajdują się, sygnalizowane w tytule lub grafice na okładce mniej lub bardziej skomplikowane geometryczne kształty i wzory. Zgodnie z wytycznymi specjalistów, najczęściej utrzymane są w czarno-białej tonacji, ale zdarza się, że na kartach pojawiają się też mocno kontrastowe barwy. Strony zapełniane są jednym dużym motywem (na przykład kwiatkiem), czasem wzorem stworzonym z odpowiednio zmniejszanych kształtów czy sekwencji negatywowych (białe kropki na czarnym tle obok czarnych kropek na białym tle). Nie ma tu żadnych punktów zaczepienia dla opowiedzenia jakiejkolwiek historii, ale grafiki będą przez jakiś czas stymulować wzrok malucha, a według opinii na okładce – także podsycać jego kreatywność. Z pewnością obrazki przyciągną wzrok dziecka (choć niektórzy dorośli na widok wzorzystych stron mogą się skrzywić) – tak silne bodźce mogą niemowlaka ucieszyć.
Te książki są bardziej zabawkami, pełnić mogą funkcję gadżetów niż rzeczywiście przyzwyczajać maluchy do lektury. W odróżnieniu jednak od książeczek obrazkowych, nie wymagają od rodziców bajkowej kreatywności przy prezentowaniu zawartości stron. Trudno byłoby sobie wyobrazić sensowny opis tego, co pojawia się na sztywnych kartach serii. Książeczki mają dostarczyć rozrywki dzieciom – a bliskość rodzica będzie ich dodatkowym atutem.
Chociaż nietrudno stworzyć tego typu publikację, być może seria (jak i cała moda na zjawisko) przyczyni się do zwracania baczniejszej uwagi na ofertę rynku literatury czwartej, a tak zapoczątkowana przygoda z książkami nie skończy się szybko.
niedziela, 17 marca 2013
Chitra Banerjee Divakaruni: Jedna niezwykła rzecz
Zysk i S-ka, Poznań 2013.
W obliczu katastrofy
Chitra Banerjee Divakaruni bez wahania wykorzystała strukturę kompozycyjną dzieł ponadczasowych, zastosowaną między innymi w „Dekameronie” czy „Baśniach 1001 nocy”. Pokusiła się o ramę zbliżoną do pomysłów z filmów katastroficznych i potraktowała go jako punkt wyjścia dla szkatułkowej opowieści. W myśl zasady, że każdy ma jakąś historię wartą opowiedzenia, zestawia w tomie „Jedna niezwykła rzecz” zwierzenia kilku postaci nagle połączonych dramatycznym i niepewnym losem.
Bardzo intryguje fabuła, która nie zostanie opowiedziana. Rzecz rozpoczyna się w konsulacie indyjskim w Stanach Zjednoczonych. Przypadkowi petenci czekający na swoją kolej tworzą nie lada mieszankę kulturową. Dzieli ich wszystko – wiek, płeć, narodowość, życiowe doświadczenia, religia czy poglądy – w normalnych okolicznościach nigdy nie zwróciliby na siebie uwagi, ale trzęsienie ziemi sprawia, że bohaterowie zostają odcięci od świata. Skazani na własne towarzystwo usiłują wypracować strategię przetrwania. W pewnym momencie pada pomysł, by każdy opowiedział innym swoją historię – i tak z oczekiwania na ratunek lub śmierć uwaga wszystkich przenosi się w przeszłość, ku równie ekstremalnym emocjom. Atmosferze zwierzenia ulegają wszyscy i okazuje się, że sekrety niektórych stanowią zaskoczenie nawet dla ich najbliższych. Ponieważ opowieści muszą konkurować ze strachem przed bliską śmiercią, zawierają ekstremalne dawki emocji różnego rodzaju. Czasem dotyczą podporządkowywania się normom społecznym i wymaganiom bliskich, innym razem – zranionych w dzieciństwie uczuć. To esencja przeżyć, docierająca momentami do granicy psychicznej wytrzymałości. Chitra Banerjee Divakaruni otworzyła sobie drogę do szafowania wielkimi uczuciami – i skwapliwie to wykorzystuje. Kiedy przechodzi do opowieści uwięzionych, wydaje się, jakby rozpoczęła tom z opowiadaniami: aktualna rzeczywistość traci na znaczeniu, myśli odbiorców kierują się ku poszczególnym historiom. Mocno jest tu zaznaczana filmowość tematu, jakby autorka potrzebowała potężnych wrażeń dla wstrząśnięcia odbiorcami. Jednocześnie owa filmowość fabuły osłabia jej wiarygodność: mamy tu do czynienia z wyraźnie akcentowaną opowieścią, tworem wyobraźni, której podporządkowuje się przebieg zdarzeń. „Jedna niezwykła rzecz” ma uświadamiać czytelnikom, na jakie wartości powinni zwracać uwagę – co przetrwa w obliczu kataklizmu i co sprawdzi się w godzinie śmierci.
Założeniem tej powieści jest próba wstrząśnięcia odbiorcami. Chitra Banerjee Divakaruni kontroluje emocje, chce stopniowo zwiększać napięcie, aż w końcu przechodzi do szeregu rozmaitych tematów z różnych dziedzin. Zawsze dąży jednak do tego, by uzmysłowić ludziom, o co warto walczyć. To motyw dość mocno wyczuwalny w lekturze, co sprawia, że „Jedna niezwykła rzecz” wybrzmiewa mimo wszystko jako tom-pouczenie. Autorka przygląda się też relacjom interpersonalnym – i o ile przesadza w stężeniu niektórych uczuć, o tyle bardziej subtelne zapiski chwil okazują się nadzwyczaj udane – warto przyjrzeć się tej historii pod kątem całego wachlarza uczuć, jakie wzbudzają w sobie nawzajem bohaterowie. Nawet jeśli kompozycja tomu nie wszystkich przekona – podobnie jak filmowość zagrożenia – to „Jedna niezwykła rzecz” zgrabnie uchwyci istotę międzyludzkich kontaktów.
W obliczu katastrofy
Chitra Banerjee Divakaruni bez wahania wykorzystała strukturę kompozycyjną dzieł ponadczasowych, zastosowaną między innymi w „Dekameronie” czy „Baśniach 1001 nocy”. Pokusiła się o ramę zbliżoną do pomysłów z filmów katastroficznych i potraktowała go jako punkt wyjścia dla szkatułkowej opowieści. W myśl zasady, że każdy ma jakąś historię wartą opowiedzenia, zestawia w tomie „Jedna niezwykła rzecz” zwierzenia kilku postaci nagle połączonych dramatycznym i niepewnym losem.
Bardzo intryguje fabuła, która nie zostanie opowiedziana. Rzecz rozpoczyna się w konsulacie indyjskim w Stanach Zjednoczonych. Przypadkowi petenci czekający na swoją kolej tworzą nie lada mieszankę kulturową. Dzieli ich wszystko – wiek, płeć, narodowość, życiowe doświadczenia, religia czy poglądy – w normalnych okolicznościach nigdy nie zwróciliby na siebie uwagi, ale trzęsienie ziemi sprawia, że bohaterowie zostają odcięci od świata. Skazani na własne towarzystwo usiłują wypracować strategię przetrwania. W pewnym momencie pada pomysł, by każdy opowiedział innym swoją historię – i tak z oczekiwania na ratunek lub śmierć uwaga wszystkich przenosi się w przeszłość, ku równie ekstremalnym emocjom. Atmosferze zwierzenia ulegają wszyscy i okazuje się, że sekrety niektórych stanowią zaskoczenie nawet dla ich najbliższych. Ponieważ opowieści muszą konkurować ze strachem przed bliską śmiercią, zawierają ekstremalne dawki emocji różnego rodzaju. Czasem dotyczą podporządkowywania się normom społecznym i wymaganiom bliskich, innym razem – zranionych w dzieciństwie uczuć. To esencja przeżyć, docierająca momentami do granicy psychicznej wytrzymałości. Chitra Banerjee Divakaruni otworzyła sobie drogę do szafowania wielkimi uczuciami – i skwapliwie to wykorzystuje. Kiedy przechodzi do opowieści uwięzionych, wydaje się, jakby rozpoczęła tom z opowiadaniami: aktualna rzeczywistość traci na znaczeniu, myśli odbiorców kierują się ku poszczególnym historiom. Mocno jest tu zaznaczana filmowość tematu, jakby autorka potrzebowała potężnych wrażeń dla wstrząśnięcia odbiorcami. Jednocześnie owa filmowość fabuły osłabia jej wiarygodność: mamy tu do czynienia z wyraźnie akcentowaną opowieścią, tworem wyobraźni, której podporządkowuje się przebieg zdarzeń. „Jedna niezwykła rzecz” ma uświadamiać czytelnikom, na jakie wartości powinni zwracać uwagę – co przetrwa w obliczu kataklizmu i co sprawdzi się w godzinie śmierci.
Założeniem tej powieści jest próba wstrząśnięcia odbiorcami. Chitra Banerjee Divakaruni kontroluje emocje, chce stopniowo zwiększać napięcie, aż w końcu przechodzi do szeregu rozmaitych tematów z różnych dziedzin. Zawsze dąży jednak do tego, by uzmysłowić ludziom, o co warto walczyć. To motyw dość mocno wyczuwalny w lekturze, co sprawia, że „Jedna niezwykła rzecz” wybrzmiewa mimo wszystko jako tom-pouczenie. Autorka przygląda się też relacjom interpersonalnym – i o ile przesadza w stężeniu niektórych uczuć, o tyle bardziej subtelne zapiski chwil okazują się nadzwyczaj udane – warto przyjrzeć się tej historii pod kątem całego wachlarza uczuć, jakie wzbudzają w sobie nawzajem bohaterowie. Nawet jeśli kompozycja tomu nie wszystkich przekona – podobnie jak filmowość zagrożenia – to „Jedna niezwykła rzecz” zgrabnie uchwyci istotę międzyludzkich kontaktów.
sobota, 16 marca 2013
Eben Alexander: Dowód
Znak, Kraków 2013.
Podróż w zaświaty
Literatura jest wdzięcznym obszarem, który – podobnie jak religia – może wypełniać miejsca bezradności nauki. Ludzie od zawsze interesowali się, co stanie się z nimi po śmierci – i tu nauka nie dostarcza satysfakcjonujących odpowiedzi. Czasem pojawiają się natomiast relacje osób, które przeżyły śmierć kliniczną – pozwalające w wyobraźni zbiorowej budować krzepiący obraz istnienia po drugiej stronie. Te opowieści spotykają się ze sceptycyzmem uczonych, ale części odbiorców dają też nadzieję. Zwykle bywają interesujące również od strony literackiej: przedstawiają w końcu minihistorie z silnymi przeżyciami, niezwykłe doświadczenia i wizje.
Do grona osób, które chcą opowiedzieć o swoim przejściu do innego, niezrozumiałego lecz pięknego świata, dołączył Eben Alexander, człowiek, który przez kilka dni przebywał w stanie krytycznym w śpiączce po tym, jak jego mózg zaatakowany został przez nieznaną mutację bakterii. Podczas gdy lekarze walczyli o życie Alexandra, mierząc się z przypadkiem dotąd nieznanym medycynie, on sam wędrował po zaświatach, odkrywając ich strukturę – opartą na bezgranicznej i czystej miłości. Traf chciał, że Eben Alexander to neurochirurg, doskonale rozumiejący pracę mózgu. Przeżył coś, w co nigdy by nie uwierzył. Z próby wyjaśnienia zjawiska, a jeszcze bardziej z chęci dania świadectwa niezwykłości, powstał „Dowód” – książka napisana ciekawie i kilkutorowo.
Po pierwsze bowiem, Eben Alexander pracowicie odtwarza obraz swojej nagłej choroby z zewnątrz. Po krótkim przedstawieniu siebie dociera do momentu, w którym potworny ból pozbawia go przytomności – ale nie urywa tu obiektywnej relacji, a pozostaje w roli obserwatora. Na podstawie wyjaśnień bliskich opowiada, co się z nim działo – i jak zachowywała się rodzina – gdy leżał w śpiączce. Drugi tor stanowią przeżycia samego autora, próby określenia i zdefiniowania różnych przestrzeni zaświatów. Alexander stara się unikać schematów narzucanych przez religie – przynajmniej w sferze nomenklatury. Zresztą własne nazewnictwo pozwala mu bez przeszkód kreślić prywatny, nieobarczony konwencjami, obraz zaświatów. Czasem przyznaje się do nieporadności, czasem sygnalizuje tylko zachwyt tak wielki, że niewyrażalny. Prowadzi czytelników przez to, co widział i co przeżywał, równolegle prezentując swój stan z zewnątrz, postrzegany przez rodzinę. Trzecią warstwą opowieści jest próba wyjaśniania choroby z punktu widzenia neurochirurga. Alexander przytacza opinie i postawy lekarzy, przedstawia ich bezradne poszukiwania i patrzy na siebie jak na pacjenta, którego szanse na powrót do życia (a już na pewno do sprawności umysłowej) z każdą chwilą maleją. Pojawia się nawet myśl, by zaprzestać podtrzymywania życia.
Dla części zainteresowanych tematem czytelników „Dowód” będzie lekturą obowiązkową ze względu na opowieść o życiu po drugiej stronie. Tymczasem książka ma jeszcze jeden, ukryty aspekt – może stać się ważnym głosem w dyskusji o eutanazji. Człowiek, który właściwie nie miał szans wyjść bez szwanku z ciężkiej choroby, powraca do życia i pełnego zdrowia w ekspresowym tempie. Oczywiście stanowi wyjątek w medycznym świecie, ale kto podjąłby się w związku z tym oceny innych przypadków?
Eben Alexander pisze, żeby dać świadectwo na życie po życiu – i tego celu nie ukrywa. Wyszukuje niewytłumaczalne zjawiska i dowody na autentyczność swoich przeżyć, sprawdza sygnały świadomości i zestawia je z rzeczywistymi wydarzeniami. Jedno tylko psuje efekt: wykorzystuje autor swój status: powtarza, że jako neurochirurg nie może się mylić. Wynika to z faktu, że spotkał się już z bolesnym niedowierzaniem ze strony kolegów po fachu – tymczasem do przekonania odbiorców (które wcale ostatecznie nie jest konieczne) wystarczyłaby jednak zwykła opowieść, pozbawiona elementów perswazji. Ale „Dowód” to także książka ładnie zbudowana od strony literackiej, można ją czytać z ciekawością bez względu na własne przekonania o zaświatach.
Podróż w zaświaty
Literatura jest wdzięcznym obszarem, który – podobnie jak religia – może wypełniać miejsca bezradności nauki. Ludzie od zawsze interesowali się, co stanie się z nimi po śmierci – i tu nauka nie dostarcza satysfakcjonujących odpowiedzi. Czasem pojawiają się natomiast relacje osób, które przeżyły śmierć kliniczną – pozwalające w wyobraźni zbiorowej budować krzepiący obraz istnienia po drugiej stronie. Te opowieści spotykają się ze sceptycyzmem uczonych, ale części odbiorców dają też nadzieję. Zwykle bywają interesujące również od strony literackiej: przedstawiają w końcu minihistorie z silnymi przeżyciami, niezwykłe doświadczenia i wizje.
Do grona osób, które chcą opowiedzieć o swoim przejściu do innego, niezrozumiałego lecz pięknego świata, dołączył Eben Alexander, człowiek, który przez kilka dni przebywał w stanie krytycznym w śpiączce po tym, jak jego mózg zaatakowany został przez nieznaną mutację bakterii. Podczas gdy lekarze walczyli o życie Alexandra, mierząc się z przypadkiem dotąd nieznanym medycynie, on sam wędrował po zaświatach, odkrywając ich strukturę – opartą na bezgranicznej i czystej miłości. Traf chciał, że Eben Alexander to neurochirurg, doskonale rozumiejący pracę mózgu. Przeżył coś, w co nigdy by nie uwierzył. Z próby wyjaśnienia zjawiska, a jeszcze bardziej z chęci dania świadectwa niezwykłości, powstał „Dowód” – książka napisana ciekawie i kilkutorowo.
Po pierwsze bowiem, Eben Alexander pracowicie odtwarza obraz swojej nagłej choroby z zewnątrz. Po krótkim przedstawieniu siebie dociera do momentu, w którym potworny ból pozbawia go przytomności – ale nie urywa tu obiektywnej relacji, a pozostaje w roli obserwatora. Na podstawie wyjaśnień bliskich opowiada, co się z nim działo – i jak zachowywała się rodzina – gdy leżał w śpiączce. Drugi tor stanowią przeżycia samego autora, próby określenia i zdefiniowania różnych przestrzeni zaświatów. Alexander stara się unikać schematów narzucanych przez religie – przynajmniej w sferze nomenklatury. Zresztą własne nazewnictwo pozwala mu bez przeszkód kreślić prywatny, nieobarczony konwencjami, obraz zaświatów. Czasem przyznaje się do nieporadności, czasem sygnalizuje tylko zachwyt tak wielki, że niewyrażalny. Prowadzi czytelników przez to, co widział i co przeżywał, równolegle prezentując swój stan z zewnątrz, postrzegany przez rodzinę. Trzecią warstwą opowieści jest próba wyjaśniania choroby z punktu widzenia neurochirurga. Alexander przytacza opinie i postawy lekarzy, przedstawia ich bezradne poszukiwania i patrzy na siebie jak na pacjenta, którego szanse na powrót do życia (a już na pewno do sprawności umysłowej) z każdą chwilą maleją. Pojawia się nawet myśl, by zaprzestać podtrzymywania życia.
Dla części zainteresowanych tematem czytelników „Dowód” będzie lekturą obowiązkową ze względu na opowieść o życiu po drugiej stronie. Tymczasem książka ma jeszcze jeden, ukryty aspekt – może stać się ważnym głosem w dyskusji o eutanazji. Człowiek, który właściwie nie miał szans wyjść bez szwanku z ciężkiej choroby, powraca do życia i pełnego zdrowia w ekspresowym tempie. Oczywiście stanowi wyjątek w medycznym świecie, ale kto podjąłby się w związku z tym oceny innych przypadków?
Eben Alexander pisze, żeby dać świadectwo na życie po życiu – i tego celu nie ukrywa. Wyszukuje niewytłumaczalne zjawiska i dowody na autentyczność swoich przeżyć, sprawdza sygnały świadomości i zestawia je z rzeczywistymi wydarzeniami. Jedno tylko psuje efekt: wykorzystuje autor swój status: powtarza, że jako neurochirurg nie może się mylić. Wynika to z faktu, że spotkał się już z bolesnym niedowierzaniem ze strony kolegów po fachu – tymczasem do przekonania odbiorców (które wcale ostatecznie nie jest konieczne) wystarczyłaby jednak zwykła opowieść, pozbawiona elementów perswazji. Ale „Dowód” to także książka ładnie zbudowana od strony literackiej, można ją czytać z ciekawością bez względu na własne przekonania o zaświatach.
piątek, 15 marca 2013
Wojciech Józef Burszta: Kotwice pewności. Wojny kulturowe z popnacjonalizmem w tle
Iskry, Warszawa 2013.
Losy jednostki
Wydarzenia, które w mediach otrzymują czasem status sensacji dnia, przez większą część społeczeństwa nie są zbyt długo rozpamiętywane. Badacze kultury potrafią je jednak włączyć w większą analizę zjawisk charakterystycznych dla czasów (i narodów) i zaproponować ciekawy komentarz do rzeczywistości. Ciekawy – bo bazujący nie tylko na uniwersalnych regułach, ale i na wspólnym z odbiorcami tu i teraz, na sieci intertekstualnych powiązań na pierwszy rzut oka słabo dostrzeganych przez ogół. Wojciech Józef Burszta dołącza do grona obserwatorów: zamienia się w zwykłego widza i uczestnika popkultury, by z takiej wyprawy wrócić z bagażem cennych przemyśleń. W tomie „Kotwice pewności. Wojny kulturowe z popnacjonalizmem w tle” usiłuje znaleźć klucz do odczytywania współczesnych zachowań, przygląda się kierunkom, w jakich podążają ludzie i sprawdza ich możliwości wyboru. Przy okazji chce zdefiniować aktualny system wartości, umiejscowić go wśród wytworów kultury masowej i tradycji. Marzy o roli tłumacza (stąd już blisko do przewodnictwa) – ale ma też bolesną świadomość bezradności wobec popkulturowych mechanizmów. Może tylko wskazywać i objaśniać drobne zjawiska, na ich podstawie tworząc obraz społeczeństwa.
W „Kotwicach pewności” znajduje się cykl stematyzowanych erudycyjnych esejów, których wspólnym mianownikiem jest obecne podejście do kultury jako świadomego budowania tożsamości w oparciu o jasno określone zasady. Burszta zdaje sobie sprawę z nadużywania pojęcia kultury, ale podejmuje wyzwanie i próbuje odczytywać codzienność przez pryzmat kulturowych wojen. Swoje analizy zakorzenia w polskich doświadczeniach z ostatnich lat: odwołuje się i do katastrofy smoleńskiej, i do walki o krzyż (w kontekście niedefiniowanych sporów politycznych oraz równie uogólnianych sporów o granice sztuki), do opieszałości w budowaniu autostrad i do afery z „Basenem Narodowym”. Pyta o proces kształtowania się tożsamości narodowej, o zjawiska tabuizacji i anarchii. Pisze o kryzysie rodziny i o globalizacji lęków – z jednej strony ujmuje tematykę wojen kulturowych z jak najszerszej perspektywy, bez odwoływania się do konkretnych doznań, z drugiej zakotwicza zaobserwowane zjawiska w najbliższej odbiorcom przestrzeni, by wykluczyć oskarżenia o teoretyzowanie. Zjawiska, które ocenia Burszta, mają przecież ogromny wpływ na tworzenie się więzi społecznych – lub uświadamianie sobie wewnętrznych rozłamów. Argumentów na poparcie swoich tez szuka autor nie tylko w przestrzeni doniesień medialnych, ale i wśród wydarzeń historycznych, zestawia różne gałęzie nauk humanistycznych, by móc dążyć do zrozumienia kontekstu dla funkcjonowania jednostki – a w konsekwencji i dokonywanych przez tę jednostkę wyborów.
Odwołania do kreowanej przez media codzienności przynoszą nieco lżejszy styl wywodów. Burszta pisze językiem naukowym, dla zwykłego odbiorcy miejscami wręcz hermetycznym, co nie powinno zniechęcać do zgłębiania tematu – i jego ujęcie bowiem, i wnioski, i samo otwarcie na dyskusję z autorskimi „pomyśleniami” zasługują tu na uwagę. Brak jednoznacznych, kategorycznych sądów przy jednoczesnym pytaniu o przyczyny działań człowieka w określonych okolicznościach to wyznacznik „Kotwic pewności”, przewrotnie szkicowanych wątpliwości i wyzwań współczesnego świata. Burszta sięga po rozmaite zjawiska, by nakreślić panoramę dzisiejszych wyborów człowieka. W kulturze upatruje jednocześnie ratunku – w charakterze kotwic – ale i utrudnienia, ograniczenia autonomiczności. Pokazuje, jak radzi sobie dzisiaj jednostka – wtłaczana w ramy tradycji oraz przyzwyczajeń, ale i dążąca do bezwzględnej wolności.
Losy jednostki
Wydarzenia, które w mediach otrzymują czasem status sensacji dnia, przez większą część społeczeństwa nie są zbyt długo rozpamiętywane. Badacze kultury potrafią je jednak włączyć w większą analizę zjawisk charakterystycznych dla czasów (i narodów) i zaproponować ciekawy komentarz do rzeczywistości. Ciekawy – bo bazujący nie tylko na uniwersalnych regułach, ale i na wspólnym z odbiorcami tu i teraz, na sieci intertekstualnych powiązań na pierwszy rzut oka słabo dostrzeganych przez ogół. Wojciech Józef Burszta dołącza do grona obserwatorów: zamienia się w zwykłego widza i uczestnika popkultury, by z takiej wyprawy wrócić z bagażem cennych przemyśleń. W tomie „Kotwice pewności. Wojny kulturowe z popnacjonalizmem w tle” usiłuje znaleźć klucz do odczytywania współczesnych zachowań, przygląda się kierunkom, w jakich podążają ludzie i sprawdza ich możliwości wyboru. Przy okazji chce zdefiniować aktualny system wartości, umiejscowić go wśród wytworów kultury masowej i tradycji. Marzy o roli tłumacza (stąd już blisko do przewodnictwa) – ale ma też bolesną świadomość bezradności wobec popkulturowych mechanizmów. Może tylko wskazywać i objaśniać drobne zjawiska, na ich podstawie tworząc obraz społeczeństwa.
W „Kotwicach pewności” znajduje się cykl stematyzowanych erudycyjnych esejów, których wspólnym mianownikiem jest obecne podejście do kultury jako świadomego budowania tożsamości w oparciu o jasno określone zasady. Burszta zdaje sobie sprawę z nadużywania pojęcia kultury, ale podejmuje wyzwanie i próbuje odczytywać codzienność przez pryzmat kulturowych wojen. Swoje analizy zakorzenia w polskich doświadczeniach z ostatnich lat: odwołuje się i do katastrofy smoleńskiej, i do walki o krzyż (w kontekście niedefiniowanych sporów politycznych oraz równie uogólnianych sporów o granice sztuki), do opieszałości w budowaniu autostrad i do afery z „Basenem Narodowym”. Pyta o proces kształtowania się tożsamości narodowej, o zjawiska tabuizacji i anarchii. Pisze o kryzysie rodziny i o globalizacji lęków – z jednej strony ujmuje tematykę wojen kulturowych z jak najszerszej perspektywy, bez odwoływania się do konkretnych doznań, z drugiej zakotwicza zaobserwowane zjawiska w najbliższej odbiorcom przestrzeni, by wykluczyć oskarżenia o teoretyzowanie. Zjawiska, które ocenia Burszta, mają przecież ogromny wpływ na tworzenie się więzi społecznych – lub uświadamianie sobie wewnętrznych rozłamów. Argumentów na poparcie swoich tez szuka autor nie tylko w przestrzeni doniesień medialnych, ale i wśród wydarzeń historycznych, zestawia różne gałęzie nauk humanistycznych, by móc dążyć do zrozumienia kontekstu dla funkcjonowania jednostki – a w konsekwencji i dokonywanych przez tę jednostkę wyborów.
Odwołania do kreowanej przez media codzienności przynoszą nieco lżejszy styl wywodów. Burszta pisze językiem naukowym, dla zwykłego odbiorcy miejscami wręcz hermetycznym, co nie powinno zniechęcać do zgłębiania tematu – i jego ujęcie bowiem, i wnioski, i samo otwarcie na dyskusję z autorskimi „pomyśleniami” zasługują tu na uwagę. Brak jednoznacznych, kategorycznych sądów przy jednoczesnym pytaniu o przyczyny działań człowieka w określonych okolicznościach to wyznacznik „Kotwic pewności”, przewrotnie szkicowanych wątpliwości i wyzwań współczesnego świata. Burszta sięga po rozmaite zjawiska, by nakreślić panoramę dzisiejszych wyborów człowieka. W kulturze upatruje jednocześnie ratunku – w charakterze kotwic – ale i utrudnienia, ograniczenia autonomiczności. Pokazuje, jak radzi sobie dzisiaj jednostka – wtłaczana w ramy tradycji oraz przyzwyczajeń, ale i dążąca do bezwzględnej wolności.
czwartek, 14 marca 2013
Małgorzata Strękowska-Zaremba: Okropny Maciuś i wielki pech
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Słoń na nieszczęście
Małgorzata Strękowska-Zaremba dobrze odczytuje dziecięce pragnienia i potrafi przefiltrować je przez dawkę absurdu niezbędną dla rozrywki małych odbiorców. W tomie „Okropny Maciuś i wielki pech” nawiązuje do typowych dla kilkulatków przechwałek oraz uczuć, które katalizują nieracjonalne z punktu widzenia dorosłych zachowania. Tym razem bodźcem do działania staje się Podstępna Krysia i jej słonik na szczęście. Okropny Maciuś jest przekonany, że bez takiego gadżetu nie ma co marzyć o własnej pomyślności. Próbując zdobyć słonika, wpada w coraz większe tarapaty, co jeszcze utwierdza go w przekonaniu, że zabawka nie tylko przynosi Podstępnej Krysi całe szczęście świata, ale dodatkowo na Maciusia sprowadza najgorszego pecha. Jakby tego było mało, dorośli nie chcą wierzyć Maciusiowi w opowieść o wielkim pechu i obwiniają chłopca za kolejne wybryki. Tak skonstruowany jest tom „Okropny Maciuś i wielki pech”.
Okropny Maciuś w ujęciu Strękowskiej-Zaremby nie będzie spędzał snu z powiek rodzicom i supernianiom. Jest okropny w granicach normalności, jego pomysły nie wykraczają poza to, co prezentują zwyczajne kilkulatki. Tyle tylko, że Maciusia nikt nie powstrzymuje przed popełnieniem kolejnego „okropnego” czynu. Chłopiec może sobie pozwolić na brojenie – bo przecież za wszystko odpowiedzialny jest jego wielki pech. Brak świadomości konsekwencji własnych uczynków buduje tutaj płaszczyznę komizmu – bohater chce zrobić na złość innym, ale ostatecznie sam staje się ofiarą swoich działań. Dla dzieci czytelny humor sytuacyjny będzie wystarczającym argumentem za śledzeniem przygód niesfornego chłopca. Lista krzywd Maciusia wydłuża się w trakcie lektury – a można było uniknąć problemu, gdyby tylko kilkulatek przestał wierzyć w to, co sam wymyślił. Małgorzata Strękowska-Zaremba bardzo dobrze uchwyciła motyw nieuzasadnionej zazdrości dzieci i ich nieracjonalną, za to silną i naiwną wiarę w to, co mówią rówieśnicy. Okropny Maciuś postępuje jak typowe dziecko – co potęguje też radość odbiorców. Zresztą w kreacjach maluchów Strękowska-Zaremba nie ma sobie równych, udaje jej się trafić w charakterystyczne dla wieku przekonania i zasady postępowania. Maciuś jest przekonujący i w obfitości „okropnych” pomysłów, i w wypowiedziach. Tak samo zadziała m.in. charakterystyka Podstępnej Krysi. Dla pokazania tła autorka decyduje się na włączenie do akcji ciekawej postaci – młodszej siostry Maciusia. Sprawia, że bohater nie funkcjonuje w próżni, a jego otoczenie zapewnia odbiorcom poczucie bezpieczeństwa i gwarancję ratunku dla chłopca w razie konieczności.
Okropny Maciuś to postać, która w imię własnych przekonań popełniać może wiele błędów. Wszystkie one mieszczą się jednak w sferze dopuszczalnych dla maluchów postępków. Chłopiec pokazuje, że nie ma idealnych dzieci – i że każdy kilkulatek postrzega świat według własnej wyobraźni, a to może stać się ukrytą motywacją wielu działań. Strękowska-Zaremba odmalowuje też klasyczny brak porozumienia między dziećmi i rodzicami: te pierwsze zawsze będą się czuć poszkodowane i pokrzywdzone, ci drudzy ze zdrowego rozsądku muszą bagatelizować przekonania pociech. W „Okropnym Maciusiu i wielkim pechu” to temat szkicowany na marginesie zabawnych przygód. W ujęciu tej autorki zrealizowany został bez zarzutu, a książeczka – kolejna w serii – stanie się ulubioną lekturą wielu maluchów.
Słoń na nieszczęście
Małgorzata Strękowska-Zaremba dobrze odczytuje dziecięce pragnienia i potrafi przefiltrować je przez dawkę absurdu niezbędną dla rozrywki małych odbiorców. W tomie „Okropny Maciuś i wielki pech” nawiązuje do typowych dla kilkulatków przechwałek oraz uczuć, które katalizują nieracjonalne z punktu widzenia dorosłych zachowania. Tym razem bodźcem do działania staje się Podstępna Krysia i jej słonik na szczęście. Okropny Maciuś jest przekonany, że bez takiego gadżetu nie ma co marzyć o własnej pomyślności. Próbując zdobyć słonika, wpada w coraz większe tarapaty, co jeszcze utwierdza go w przekonaniu, że zabawka nie tylko przynosi Podstępnej Krysi całe szczęście świata, ale dodatkowo na Maciusia sprowadza najgorszego pecha. Jakby tego było mało, dorośli nie chcą wierzyć Maciusiowi w opowieść o wielkim pechu i obwiniają chłopca za kolejne wybryki. Tak skonstruowany jest tom „Okropny Maciuś i wielki pech”.
Okropny Maciuś w ujęciu Strękowskiej-Zaremby nie będzie spędzał snu z powiek rodzicom i supernianiom. Jest okropny w granicach normalności, jego pomysły nie wykraczają poza to, co prezentują zwyczajne kilkulatki. Tyle tylko, że Maciusia nikt nie powstrzymuje przed popełnieniem kolejnego „okropnego” czynu. Chłopiec może sobie pozwolić na brojenie – bo przecież za wszystko odpowiedzialny jest jego wielki pech. Brak świadomości konsekwencji własnych uczynków buduje tutaj płaszczyznę komizmu – bohater chce zrobić na złość innym, ale ostatecznie sam staje się ofiarą swoich działań. Dla dzieci czytelny humor sytuacyjny będzie wystarczającym argumentem za śledzeniem przygód niesfornego chłopca. Lista krzywd Maciusia wydłuża się w trakcie lektury – a można było uniknąć problemu, gdyby tylko kilkulatek przestał wierzyć w to, co sam wymyślił. Małgorzata Strękowska-Zaremba bardzo dobrze uchwyciła motyw nieuzasadnionej zazdrości dzieci i ich nieracjonalną, za to silną i naiwną wiarę w to, co mówią rówieśnicy. Okropny Maciuś postępuje jak typowe dziecko – co potęguje też radość odbiorców. Zresztą w kreacjach maluchów Strękowska-Zaremba nie ma sobie równych, udaje jej się trafić w charakterystyczne dla wieku przekonania i zasady postępowania. Maciuś jest przekonujący i w obfitości „okropnych” pomysłów, i w wypowiedziach. Tak samo zadziała m.in. charakterystyka Podstępnej Krysi. Dla pokazania tła autorka decyduje się na włączenie do akcji ciekawej postaci – młodszej siostry Maciusia. Sprawia, że bohater nie funkcjonuje w próżni, a jego otoczenie zapewnia odbiorcom poczucie bezpieczeństwa i gwarancję ratunku dla chłopca w razie konieczności.
Okropny Maciuś to postać, która w imię własnych przekonań popełniać może wiele błędów. Wszystkie one mieszczą się jednak w sferze dopuszczalnych dla maluchów postępków. Chłopiec pokazuje, że nie ma idealnych dzieci – i że każdy kilkulatek postrzega świat według własnej wyobraźni, a to może stać się ukrytą motywacją wielu działań. Strękowska-Zaremba odmalowuje też klasyczny brak porozumienia między dziećmi i rodzicami: te pierwsze zawsze będą się czuć poszkodowane i pokrzywdzone, ci drudzy ze zdrowego rozsądku muszą bagatelizować przekonania pociech. W „Okropnym Maciusiu i wielkim pechu” to temat szkicowany na marginesie zabawnych przygód. W ujęciu tej autorki zrealizowany został bez zarzutu, a książeczka – kolejna w serii – stanie się ulubioną lekturą wielu maluchów.
środa, 13 marca 2013
Anita Głowińska: Po drugiej stronie kałuży
Media Rodzina, Poznań 2013.
Sekret rodziców
„Fantastyczna seria do kieszonki” poza tym, że jest fantastyczna w lekturze, musi też zawierać pewną dawkę fantastyki. Anita Głowińska bardzo dba o to, by nie zmęczyć czytelników nadmiernym odchodzeniem od realizmu: proponowana przez nią porcja „inności” mieści się w granicach wyobraźni, za to skraca do minimum zbędne wyjaśnienia. Służy w dodatku uświadamianiu młodym czytelnikom faktów, których ci normalnie nie przyjęliby do wiadomości.
Tym razem troje przyjaciół, Maks, Zizi i Kapsel, korzysta z tajemnego przejścia między światami. Przejścia o tyle niezwykłego, że znalezionego w zwykłej kałuży. Kiedy dzieciom udaje się trafić na odpowiednie warunki i przejście zostaje otwarte, wpadają do alternatywnej rzeczywistości, w której dzieją się rzeczy niezwykłe. Do największych zaskoczeń należy zachowanie poważnych zwykle rodziców. Teraz dorośli postępują, jakby nie obowiązywały ich żadne normy społeczne czy poczucie odpowiedzialności za rodziny. Spełniają nawet najbardziej szalone marzenia i mogą poczuć się beztrosko jak dzieci. Niby takie ich wcielenie ma swoje zalety, a jednak coś nie pozwala bohaterom zostać na stałe w tym miejscu. Jednak dzięki wyprawie do innego świata Maks, Zizi i Kapsel mogą poznać inne oblicze poważnych na co dzień dorosłych. Ci natomiast udowadniają, że nie zawsze muszą postępować przewidywalnie.
Po raz kolejny pod pozorem beztroskiej i lekkiej opowiastki Anita Głowińska stara się uświadomić młodym odbiorcom, że nie wszystko jest takie, jakie im się wydaje. Bohaterowie mają własne sekrety i nie nudzą się ze sobą, a przy okazji jeszcze poznają tajemnice innych. Pod pozorami zdradzania sekretu, Anita Głowińska obala mit o dorosłości. W oczach Maksa, Zizi i Kapsla pokolenie rodziców nie zasługuje na uwagę – do czasu. Autorka buduje zatem specjalny pomost między dziećmi i rodzicami, tworzy drogę pozwalającą na wzajemne zrozumienie, a przynajmniej ograniczenie pretensji. Stwierdza, że bycie dorosłym nie wyklucza dziecięcej radości życia, a to spostrzeżenie istotne dla obu stron. W charakterystyczny dla siebie sposób autorka żartem neutralizuje nieporozumienia i ewentualne źródła konfliktów. „Po drugiej stronie kałuży” to prosta historia, która w oparciu o humor i elementy fantastyki wyjaśnia małym czytelnikom nieoczywiste dla nich prawdy.
Książka Anity Głowińskiej przypadnie do gustu maluchom, które właśnie nauczyły się czytać i potrzebują w tej dziedzinie praktyki. Absurd historyjki to element, który rozbawi dzieci (zapominają o tym często i wydawcy, i autorzy), przesłanie z kolei uspokoi wyznawców trendów edukacyjnych. Do tego dzieciom spodobają się młodzieżowe ilustracje, lekko satyryczne, bogate w wyjaśnienia, a czasem zwyczajnie przejmujące treść: Głowińska nie będzie nikogo katować skomplikowanymi fragmentami mało działających na wyobraźnię komentarzy, czasem woli przedstawić sedno na ilustracji. Każde dziecko zaakceptuje takie rozwiązanie, spajające i umilające całą serię. Jeszcze coś: żaden kilkulatek nie obrazi się za rysunki, bo Anita Głowińska zamiast stylu bajkowego stawia na komiksowość i radzi sobie z połączeniem prostej historii oraz ciekawej grafiki. W ten sposób „Fantastyczna seria do kieszonki” będzie przyciągać młodych ludzi – kusić tempem, tematyką oraz opracowaniem. Anita Głowińska to sprawdzona autorka, która doskonale wie, jakim językiem mówić do swoich czytelników. „Po drugiej stronie kałuży” jest też popisem wyobraźni oraz umiejętnym nawiązaniem do klasyki literatury czwartej.
Sekret rodziców
„Fantastyczna seria do kieszonki” poza tym, że jest fantastyczna w lekturze, musi też zawierać pewną dawkę fantastyki. Anita Głowińska bardzo dba o to, by nie zmęczyć czytelników nadmiernym odchodzeniem od realizmu: proponowana przez nią porcja „inności” mieści się w granicach wyobraźni, za to skraca do minimum zbędne wyjaśnienia. Służy w dodatku uświadamianiu młodym czytelnikom faktów, których ci normalnie nie przyjęliby do wiadomości.
Tym razem troje przyjaciół, Maks, Zizi i Kapsel, korzysta z tajemnego przejścia między światami. Przejścia o tyle niezwykłego, że znalezionego w zwykłej kałuży. Kiedy dzieciom udaje się trafić na odpowiednie warunki i przejście zostaje otwarte, wpadają do alternatywnej rzeczywistości, w której dzieją się rzeczy niezwykłe. Do największych zaskoczeń należy zachowanie poważnych zwykle rodziców. Teraz dorośli postępują, jakby nie obowiązywały ich żadne normy społeczne czy poczucie odpowiedzialności za rodziny. Spełniają nawet najbardziej szalone marzenia i mogą poczuć się beztrosko jak dzieci. Niby takie ich wcielenie ma swoje zalety, a jednak coś nie pozwala bohaterom zostać na stałe w tym miejscu. Jednak dzięki wyprawie do innego świata Maks, Zizi i Kapsel mogą poznać inne oblicze poważnych na co dzień dorosłych. Ci natomiast udowadniają, że nie zawsze muszą postępować przewidywalnie.
Po raz kolejny pod pozorem beztroskiej i lekkiej opowiastki Anita Głowińska stara się uświadomić młodym odbiorcom, że nie wszystko jest takie, jakie im się wydaje. Bohaterowie mają własne sekrety i nie nudzą się ze sobą, a przy okazji jeszcze poznają tajemnice innych. Pod pozorami zdradzania sekretu, Anita Głowińska obala mit o dorosłości. W oczach Maksa, Zizi i Kapsla pokolenie rodziców nie zasługuje na uwagę – do czasu. Autorka buduje zatem specjalny pomost między dziećmi i rodzicami, tworzy drogę pozwalającą na wzajemne zrozumienie, a przynajmniej ograniczenie pretensji. Stwierdza, że bycie dorosłym nie wyklucza dziecięcej radości życia, a to spostrzeżenie istotne dla obu stron. W charakterystyczny dla siebie sposób autorka żartem neutralizuje nieporozumienia i ewentualne źródła konfliktów. „Po drugiej stronie kałuży” to prosta historia, która w oparciu o humor i elementy fantastyki wyjaśnia małym czytelnikom nieoczywiste dla nich prawdy.
Książka Anity Głowińskiej przypadnie do gustu maluchom, które właśnie nauczyły się czytać i potrzebują w tej dziedzinie praktyki. Absurd historyjki to element, który rozbawi dzieci (zapominają o tym często i wydawcy, i autorzy), przesłanie z kolei uspokoi wyznawców trendów edukacyjnych. Do tego dzieciom spodobają się młodzieżowe ilustracje, lekko satyryczne, bogate w wyjaśnienia, a czasem zwyczajnie przejmujące treść: Głowińska nie będzie nikogo katować skomplikowanymi fragmentami mało działających na wyobraźnię komentarzy, czasem woli przedstawić sedno na ilustracji. Każde dziecko zaakceptuje takie rozwiązanie, spajające i umilające całą serię. Jeszcze coś: żaden kilkulatek nie obrazi się za rysunki, bo Anita Głowińska zamiast stylu bajkowego stawia na komiksowość i radzi sobie z połączeniem prostej historii oraz ciekawej grafiki. W ten sposób „Fantastyczna seria do kieszonki” będzie przyciągać młodych ludzi – kusić tempem, tematyką oraz opracowaniem. Anita Głowińska to sprawdzona autorka, która doskonale wie, jakim językiem mówić do swoich czytelników. „Po drugiej stronie kałuży” jest też popisem wyobraźni oraz umiejętnym nawiązaniem do klasyki literatury czwartej.
wtorek, 12 marca 2013
Wojciech Lewandowski: Przez pustynie na ośnieżone szczyty...
Muza SA, Warszawa 2013.
Przewodnik
„Przez pustynie na ośnieżone szczyty…” to relacja geografa, a dopiero w drugiej kolejności podróżnika. Albo jeszcze inaczej: to relacja geografa, przewodnik po Ameryce Łacińskiej, a na ostatnim miejscu zapis ulotnych przeżyć i pobytu z przyjaciółmi na górskich szlakach. Kto spodziewa się po tym bogato ilustrowanym tomie poppublikacji, w której treść rozrzedzana jest zdjęciami, ten będzie zaskoczony obfitością informacji niemal encyklopedycznych oraz przekazów, które można by usłyszeć od dobrze znających okolicę ludzi. Wojciech Lewandowski na pierwszym miejscu stawia naukę i wiadomości przydatne dla tych, którzy chcieliby podążać jego śladem. Sam kolekcjonuje szczyty Ameryki Łacińskiej, poznając przy okazji jej kulturę i warunki klimatyczne czy topograficzne. „Przez pustynie…” jest właśnie rejestrem z takich wypraw.
Zasadnicza część tomu podzielona jest na krótkie rozdziały, każdy dotyczy jednego szczytu. Autor sporo miejsca poświęca na opisy ukształtowania terenu czy warunków pogodowych, stara się przekazywać jak najbardziej obiektywne dane. Z czasem dopiero wprowadza do relacji coś na kształt migawek rekonstruowanych na podstawie wspomnień czy dzienników podróży – i wtedy najlepiej oswaja czytelników. Każdy minirozdział zamykany jest wyróżnianą graficznie „metryczką” z informacjami o kraju, walucie, bezpieczeństwie, przepisach wjazdowych, najlepszych terminach do wyjazdu. Podaje również adresy kontaktowe oraz strony internetowe z potrzebnymi danymi – czyli w skrócie prezentuje to wszystko, co nie mieści się w opisie wyprawy w góry. Sam opis odziera z pozanaukowych przekazów – na nie znajduje miejsce w osobnych ramkach, wydzielając je, zyskuje pewność, że odbiorcy w pełni skorzystać będą mogli z wiadomości, bez konieczności przedzierania się przez zbiory ciekawostek i osobistych wynurzeń. Drobne informacje trafiają też często do podpisów pod zdjęciami, chociaż zadziwiająco zostały zlekceważone okazy tropikalnej egzotycznej flory.
Do tomu autor dokłada jeszcze garść wskazówek dla podróżujących, czym jeszcze raz podkreśla chęć występowania w roli przewodnika i doradcy. Przytacza też bibliografię dla tych, którzy chcieliby poszerzać wiedzę na temat prezentowanych krajów i miejsc. Jest więc cały tom źródłem wiedzy dla podróżujących, a też i podręcznym zestawem podpowiedzi i aktualnych wskazówek. Do gór zachęca też strona graficzna. Tu autor znacznie częściej niż w tekście decyduje się pokazać odbiorcom, przedstawia fotografie z prywatnego albumu. Tekst przecinają również wycięte ze zdjęć przedmioty – wszystko ma zobrazować bogactwo kultury i swoistą egzotykę.
„Przez pustynie na ośnieżone szczyty” to książka bez wątpienia zrodzona z pasji, ale w odróżnieniu od zwykłych dziennikowo-wspomnieniowych relacji podróżniczych oparcie się na własnych doświadczeniach służy tu przekazywaniu rzetelnej wiedzy. Nie oznacza to całkowitego odejścia w stronę hermetyczności – w końcu Lewandowski i miłośnikom opowieści subiektywnych przyniesie garść zwierzeń – ale solidna naukowa podbudowa tomu w zestawieniu z praktycznymi poradami przesuwają książkę z ciekawostki w stronę rzetelnego przewodnika. Wojciech Lewandowski nie musi wpadać w ekscytację własnymi doświadczeniami – woli, by nabyte podczas wypraw wiadomości – zarówno praktyczne jak i samodzielnie przetestowane teoretyczne – przydały się innym. Emocji i tak każdy doświadczy swoich, nie ma więc większego sensu rozwodzenie się nad nimi. „Przez pustynie na ośnieżone szczyty” jest zatem książką kierowaną na zewnątrz, na to, by można odwiedzić i zobaczyć – a nie próbą przetrawiania przeżyć.
Przewodnik
„Przez pustynie na ośnieżone szczyty…” to relacja geografa, a dopiero w drugiej kolejności podróżnika. Albo jeszcze inaczej: to relacja geografa, przewodnik po Ameryce Łacińskiej, a na ostatnim miejscu zapis ulotnych przeżyć i pobytu z przyjaciółmi na górskich szlakach. Kto spodziewa się po tym bogato ilustrowanym tomie poppublikacji, w której treść rozrzedzana jest zdjęciami, ten będzie zaskoczony obfitością informacji niemal encyklopedycznych oraz przekazów, które można by usłyszeć od dobrze znających okolicę ludzi. Wojciech Lewandowski na pierwszym miejscu stawia naukę i wiadomości przydatne dla tych, którzy chcieliby podążać jego śladem. Sam kolekcjonuje szczyty Ameryki Łacińskiej, poznając przy okazji jej kulturę i warunki klimatyczne czy topograficzne. „Przez pustynie…” jest właśnie rejestrem z takich wypraw.
Zasadnicza część tomu podzielona jest na krótkie rozdziały, każdy dotyczy jednego szczytu. Autor sporo miejsca poświęca na opisy ukształtowania terenu czy warunków pogodowych, stara się przekazywać jak najbardziej obiektywne dane. Z czasem dopiero wprowadza do relacji coś na kształt migawek rekonstruowanych na podstawie wspomnień czy dzienników podróży – i wtedy najlepiej oswaja czytelników. Każdy minirozdział zamykany jest wyróżnianą graficznie „metryczką” z informacjami o kraju, walucie, bezpieczeństwie, przepisach wjazdowych, najlepszych terminach do wyjazdu. Podaje również adresy kontaktowe oraz strony internetowe z potrzebnymi danymi – czyli w skrócie prezentuje to wszystko, co nie mieści się w opisie wyprawy w góry. Sam opis odziera z pozanaukowych przekazów – na nie znajduje miejsce w osobnych ramkach, wydzielając je, zyskuje pewność, że odbiorcy w pełni skorzystać będą mogli z wiadomości, bez konieczności przedzierania się przez zbiory ciekawostek i osobistych wynurzeń. Drobne informacje trafiają też często do podpisów pod zdjęciami, chociaż zadziwiająco zostały zlekceważone okazy tropikalnej egzotycznej flory.
Do tomu autor dokłada jeszcze garść wskazówek dla podróżujących, czym jeszcze raz podkreśla chęć występowania w roli przewodnika i doradcy. Przytacza też bibliografię dla tych, którzy chcieliby poszerzać wiedzę na temat prezentowanych krajów i miejsc. Jest więc cały tom źródłem wiedzy dla podróżujących, a też i podręcznym zestawem podpowiedzi i aktualnych wskazówek. Do gór zachęca też strona graficzna. Tu autor znacznie częściej niż w tekście decyduje się pokazać odbiorcom, przedstawia fotografie z prywatnego albumu. Tekst przecinają również wycięte ze zdjęć przedmioty – wszystko ma zobrazować bogactwo kultury i swoistą egzotykę.
„Przez pustynie na ośnieżone szczyty” to książka bez wątpienia zrodzona z pasji, ale w odróżnieniu od zwykłych dziennikowo-wspomnieniowych relacji podróżniczych oparcie się na własnych doświadczeniach służy tu przekazywaniu rzetelnej wiedzy. Nie oznacza to całkowitego odejścia w stronę hermetyczności – w końcu Lewandowski i miłośnikom opowieści subiektywnych przyniesie garść zwierzeń – ale solidna naukowa podbudowa tomu w zestawieniu z praktycznymi poradami przesuwają książkę z ciekawostki w stronę rzetelnego przewodnika. Wojciech Lewandowski nie musi wpadać w ekscytację własnymi doświadczeniami – woli, by nabyte podczas wypraw wiadomości – zarówno praktyczne jak i samodzielnie przetestowane teoretyczne – przydały się innym. Emocji i tak każdy doświadczy swoich, nie ma więc większego sensu rozwodzenie się nad nimi. „Przez pustynie na ośnieżone szczyty” jest zatem książką kierowaną na zewnątrz, na to, by można odwiedzić i zobaczyć – a nie próbą przetrawiania przeżyć.
poniedziałek, 11 marca 2013
Grzegorz Kasdepke, Barbara Kosmowska: Wielki wybuch, czyli K kontra K
Wilga, Warszawa 2012.
Internetowa współpraca
Jest ich dwoje, Kryspin i Ksenia. Już same oryginalne imiona wystarczają, by zostali wykluczeni ze szkolnej społeczności – a przecież oboje stale popełniają jeszcze gafy, które mogą być równoznaczne z towarzyskim samobójstwem. Kryspin, chudy okularnik i ironista, idealnie nadaje się na ofiarę – toteż znęcają się nad nim koledzy z klasy. Ksenia traci przyjaciółki, gdy chce pomóc nowej koleżance dotkniętej problemem jąkania. Oboje nie należą do szkolnej elity. Za to w internecie mogą pokazać, co potrafią. W interaktywnej grze zawiązują sojusze i wypowiadają wojny, tu są niezwyciężeni. Nie znają się osobiście, więc mogą stworzyć sobie nowe tożsamości, avatary, którym przypiszą znacznie lepszy niż swój los. K i K kreują siebie na klasowych idoli, a przy tym bezwzględnych i silnych nastolatków, które wychodzą cało z każdej opresji.
Grzegorz Kasdepke i Barbara Kosmowska przyjrzeli się tym razem troskom współczesnej młodzieży. Porzucili tony pedagogiczne, wnioski pozostawiając odbiorcom. Trochę podkoloryzowali sytuację, ale z tematem trafili w sedno. Czytelników przyciągną i zagadnienia zawarte w książce, i sposób ich zaprezentowania, i wreszcie dyskretny humor. Nie mówiąc już o kreacji outsiderów i sposobach radzenia sobie ze szkolnym stresem. Zaintryguje ich dodatkowo tajemnicze odliczanie do Wielkiego Wybuchu, a także przeplatanie świata realnego wirtualnym (dość solidnie zbudowanym).
W kolejnych rozdziałach na przemian towarzyszyć się będzie Kryspinowi lub Kseni. Autorzy stopniowo wprowadzają odbiorców w szkolne rozterki i sytuacje w domach bohaterów – przedstawianie postaci i osób z ich orbit odbywa się naturalnie, nie ma obaw o zbędne pouczenia. Sceny kreślone są zamaszyście i przypadną do gustu tak dzieciom, jak i młodszym nastolatkom. W każdym rozdziale przedstawione zostały perypetie Kryspina lub Kseni oraz problemy, które oboje mają. Po zamknięciu pojedynczych historii przychodzi natomiast czas na e-mailową wiadomość. Bohater rozdziału opowiada wszystko w dużym skrócie w liście do jedynego sojusznika – anonimowego K. Tyle że opowieść (pełna szczegółów z gier) przefiltrowana jest przez poczucie wstydu i chęć zaimponowania bezkompromisowymi czynami, więc już nie tyle podkoloryzowana, co mijająca się z prawdą. A przecież K i K muszą się kiedyś poznać osobiście.
Kasdepke i Kosmowska stworzyli książkę, w której kwestie nurtujące dzisiejszych nastolatków mieszają się z odwiecznymi zmartwieniami. Odpowiednio wyważyli proporcje: całość nie składa się wyłącznie z gaf bohaterów, ma zgrabną, a momentami kryminalno-detektywistyczną fabułę, która rozbudza ciekawość. Język narracji nie jest upraszczany czy trywializowany, za to sprzyja podkreślaniu ironiczności. Udana mieszanka tajemnic i skrywanych nauczek składa się na ciekawą lekturę. Co ważne – w odróżnieniu od typowych wiadomości e-mail z powieści dla młodzieży, Kasdepke i Kosmowska powracają do sztuki epistolografii – pisemne wywody bohaterów są obszerne i nienudne. Akcja rozkręca się dość szybko, a przy tym cały czas towarzyszy jej celna narracja – widać, że Kasdepke i Kosmowska dobrze się przy pisaniu bawili, nie tracąc z oczu założeń książki. Świadczy o tym zresztą trochę komicznych nieporozumień, zgrabnie wtapianych w opowieść. „Wielki wybuch” należy do książek trafnie opisujących rzeczywistość i bawiących młodych czytelników. To ładne połączenie tradycji literatury czwartej oraz aktualnych problemów dzieci.
Internetowa współpraca
Jest ich dwoje, Kryspin i Ksenia. Już same oryginalne imiona wystarczają, by zostali wykluczeni ze szkolnej społeczności – a przecież oboje stale popełniają jeszcze gafy, które mogą być równoznaczne z towarzyskim samobójstwem. Kryspin, chudy okularnik i ironista, idealnie nadaje się na ofiarę – toteż znęcają się nad nim koledzy z klasy. Ksenia traci przyjaciółki, gdy chce pomóc nowej koleżance dotkniętej problemem jąkania. Oboje nie należą do szkolnej elity. Za to w internecie mogą pokazać, co potrafią. W interaktywnej grze zawiązują sojusze i wypowiadają wojny, tu są niezwyciężeni. Nie znają się osobiście, więc mogą stworzyć sobie nowe tożsamości, avatary, którym przypiszą znacznie lepszy niż swój los. K i K kreują siebie na klasowych idoli, a przy tym bezwzględnych i silnych nastolatków, które wychodzą cało z każdej opresji.
Grzegorz Kasdepke i Barbara Kosmowska przyjrzeli się tym razem troskom współczesnej młodzieży. Porzucili tony pedagogiczne, wnioski pozostawiając odbiorcom. Trochę podkoloryzowali sytuację, ale z tematem trafili w sedno. Czytelników przyciągną i zagadnienia zawarte w książce, i sposób ich zaprezentowania, i wreszcie dyskretny humor. Nie mówiąc już o kreacji outsiderów i sposobach radzenia sobie ze szkolnym stresem. Zaintryguje ich dodatkowo tajemnicze odliczanie do Wielkiego Wybuchu, a także przeplatanie świata realnego wirtualnym (dość solidnie zbudowanym).
W kolejnych rozdziałach na przemian towarzyszyć się będzie Kryspinowi lub Kseni. Autorzy stopniowo wprowadzają odbiorców w szkolne rozterki i sytuacje w domach bohaterów – przedstawianie postaci i osób z ich orbit odbywa się naturalnie, nie ma obaw o zbędne pouczenia. Sceny kreślone są zamaszyście i przypadną do gustu tak dzieciom, jak i młodszym nastolatkom. W każdym rozdziale przedstawione zostały perypetie Kryspina lub Kseni oraz problemy, które oboje mają. Po zamknięciu pojedynczych historii przychodzi natomiast czas na e-mailową wiadomość. Bohater rozdziału opowiada wszystko w dużym skrócie w liście do jedynego sojusznika – anonimowego K. Tyle że opowieść (pełna szczegółów z gier) przefiltrowana jest przez poczucie wstydu i chęć zaimponowania bezkompromisowymi czynami, więc już nie tyle podkoloryzowana, co mijająca się z prawdą. A przecież K i K muszą się kiedyś poznać osobiście.
Kasdepke i Kosmowska stworzyli książkę, w której kwestie nurtujące dzisiejszych nastolatków mieszają się z odwiecznymi zmartwieniami. Odpowiednio wyważyli proporcje: całość nie składa się wyłącznie z gaf bohaterów, ma zgrabną, a momentami kryminalno-detektywistyczną fabułę, która rozbudza ciekawość. Język narracji nie jest upraszczany czy trywializowany, za to sprzyja podkreślaniu ironiczności. Udana mieszanka tajemnic i skrywanych nauczek składa się na ciekawą lekturę. Co ważne – w odróżnieniu od typowych wiadomości e-mail z powieści dla młodzieży, Kasdepke i Kosmowska powracają do sztuki epistolografii – pisemne wywody bohaterów są obszerne i nienudne. Akcja rozkręca się dość szybko, a przy tym cały czas towarzyszy jej celna narracja – widać, że Kasdepke i Kosmowska dobrze się przy pisaniu bawili, nie tracąc z oczu założeń książki. Świadczy o tym zresztą trochę komicznych nieporozumień, zgrabnie wtapianych w opowieść. „Wielki wybuch” należy do książek trafnie opisujących rzeczywistość i bawiących młodych czytelników. To ładne połączenie tradycji literatury czwartej oraz aktualnych problemów dzieci.
niedziela, 10 marca 2013
Tomasz Cichocki, współpraca Marcin Mastalerz: Zew oceanu. 312 dni samotnego rejsu dookoła świata
Carta Blanca, Warszawa 2013.
Walka z marzeniem
Pochłania się „Zew oceanu” jak najlepszą książkę przygodową. Skręca się ze śmiechu nad kolejnymi autoironicznymi komentarzami Tomasza Cichockiego. Z czasem przejmuje się też emocje autora i rzadkie chwile niezwykle silnych wzruszeń. Jednym słowem, przeżywa się rejs dookoła świata bez wychodzenia z domu. „Zew oceanu” to pozycja, o której się nie zapomina, spełnienie awanturniczych marzeń i pytanie o granice ludzkiej wytrzymałości, walka z własnymi słabościami i żywiołami, opowieść tak gęsta od ekstremalnych doświadczeń, że aż niewiarygodna. Dla czytelników – zderzenie z potęgą natury.
Kiedy Tomasz Cichocki zapragnął wyruszyć małym jachtem w samotny rejs dookoła świata, nic nie mogło go powstrzymać. Zgodę żony zdobył sprytnym sposobem, pokonał problemy finansowe, przekonał się o tym, kto jest jego prawdziwym przyjacielem, przekonał sponsorów i rozpoczął przygodę życia. Już czas sprzed wyruszenia na wyprawę budzi sporo emocji – a to przecież mało znaczący etap w kontekście późniejszych wydarzeń. Na lądzie Cichocki może korzystać z pomocy znajomych i fachowców, nie grozi mu nic (poza utratą pieniędzy) i nie jest zdany wyłącznie na własne siły. Już niedługo sytuacja się zmieni.
Rytm życia na jachcie znacząco różni się od zwykłej egzystencji – co do tego, autor nie musi nikogo przekonywać: skupia się zatem na dowcipnych analizach zaskakujących sytuacji. Z czasem do narracji wkraczają coraz bardziej niezwykłe z perspektywy zwykłego czytelnika sceny – sztormy, wypadki, utrata zapasów, zniszczenia sprzętu i awarie na pokładzie. W przerwach między pełnymi adrenaliny opisami Cichocki mówi o zwyczajności – sposobach na robienie prania, telefonach do żony, lekturach czy walce z zimnem. Szczegółowo tłumaczy, jak radził sobie z usterkami – nie po to, by chwalić się pomysłowością, lecz by podpowiadać rozwiązania innym: w końcu sam też korzystał z zapisków żeglarzy. W samotności przychodzi czas na rozpoznawanie odgłosów jachtu i na mierzenie się z filozoficznymi, niełatwymi lekturami. Z rzadka powraca autor myślami do przygód z lat młodości. Nie ma w tej książce natomiast miejsc nudnych, do pominięcia wzrokiem. Przy tworzeniu tekstu pomagał Marcin Mastalerz – prawdopodobnie jemu należą się gratulacje za znalezienie kompromisu między przeżyciami Cichockiego a oczekiwaniami czytelników.
Wyróżnikiem tomu, poza ekstremalnym stężeniem „przygodowości” jest jego szorstki humor. Cichocki z wprawą rasowego showmana nieoczekiwanie puentuje historie, czasem nawiązuje do drobiazgów tylko po to, by uruchomić komizm. Staje się mistrzem w operowaniu ironią – czemu sprzyja świadomość własnych ograniczeń i słabości. W momentach zwątpienia ratuje się autoironicznymi żartami, złośliwie komentuje sytuacje bez wyjścia i natychmiast sam odpowiada sobie jeszcze bardziej drwiąco, do końca nie pozwala czytelnikom domyślać się rozwiązania. Nigdy nie zamienia się za to w tandetnego żartownisia, humor jest w tej książce idealnie dobraną i bez zarzutu stosowaną potrawą.
„Zew oceanu” to również pokazowe stosowanie rozkładu akcentów i miejsc kulminacyjnych. Wprawdzie od czasu do czasu odbiorcy uprzedzani są o tym, czego w niedalekiej przyszłości autorowi zabraknie, ale w niczym nie umniejsza to przeżyć podczas lektury. Co ciekawe, Cichocki stawia na przedstawianie prawdziwych wyzwań, nie zajmuje się „zwykłymi” sztormami – ale potrafi też wspomnieć o nietypowych towarzyszach wyprawy – jaskółce siadającej na ramieniu czy zaplątanym w żyłkę wędki albatrosie. To sprawia, że odbiorcy jeszcze mocniej angażują się w prezentowaną historię – i przeżywają prawdziwą przygodę, o jakiej nawet nie śnili. „Zew oceanu” to książka, którą powinno się polecać wszystkim miłośnikom wyzwań oraz dobrej – nie tylko przygodowej – literatury faktu.
Walka z marzeniem
Pochłania się „Zew oceanu” jak najlepszą książkę przygodową. Skręca się ze śmiechu nad kolejnymi autoironicznymi komentarzami Tomasza Cichockiego. Z czasem przejmuje się też emocje autora i rzadkie chwile niezwykle silnych wzruszeń. Jednym słowem, przeżywa się rejs dookoła świata bez wychodzenia z domu. „Zew oceanu” to pozycja, o której się nie zapomina, spełnienie awanturniczych marzeń i pytanie o granice ludzkiej wytrzymałości, walka z własnymi słabościami i żywiołami, opowieść tak gęsta od ekstremalnych doświadczeń, że aż niewiarygodna. Dla czytelników – zderzenie z potęgą natury.
Kiedy Tomasz Cichocki zapragnął wyruszyć małym jachtem w samotny rejs dookoła świata, nic nie mogło go powstrzymać. Zgodę żony zdobył sprytnym sposobem, pokonał problemy finansowe, przekonał się o tym, kto jest jego prawdziwym przyjacielem, przekonał sponsorów i rozpoczął przygodę życia. Już czas sprzed wyruszenia na wyprawę budzi sporo emocji – a to przecież mało znaczący etap w kontekście późniejszych wydarzeń. Na lądzie Cichocki może korzystać z pomocy znajomych i fachowców, nie grozi mu nic (poza utratą pieniędzy) i nie jest zdany wyłącznie na własne siły. Już niedługo sytuacja się zmieni.
Rytm życia na jachcie znacząco różni się od zwykłej egzystencji – co do tego, autor nie musi nikogo przekonywać: skupia się zatem na dowcipnych analizach zaskakujących sytuacji. Z czasem do narracji wkraczają coraz bardziej niezwykłe z perspektywy zwykłego czytelnika sceny – sztormy, wypadki, utrata zapasów, zniszczenia sprzętu i awarie na pokładzie. W przerwach między pełnymi adrenaliny opisami Cichocki mówi o zwyczajności – sposobach na robienie prania, telefonach do żony, lekturach czy walce z zimnem. Szczegółowo tłumaczy, jak radził sobie z usterkami – nie po to, by chwalić się pomysłowością, lecz by podpowiadać rozwiązania innym: w końcu sam też korzystał z zapisków żeglarzy. W samotności przychodzi czas na rozpoznawanie odgłosów jachtu i na mierzenie się z filozoficznymi, niełatwymi lekturami. Z rzadka powraca autor myślami do przygód z lat młodości. Nie ma w tej książce natomiast miejsc nudnych, do pominięcia wzrokiem. Przy tworzeniu tekstu pomagał Marcin Mastalerz – prawdopodobnie jemu należą się gratulacje za znalezienie kompromisu między przeżyciami Cichockiego a oczekiwaniami czytelników.
Wyróżnikiem tomu, poza ekstremalnym stężeniem „przygodowości” jest jego szorstki humor. Cichocki z wprawą rasowego showmana nieoczekiwanie puentuje historie, czasem nawiązuje do drobiazgów tylko po to, by uruchomić komizm. Staje się mistrzem w operowaniu ironią – czemu sprzyja świadomość własnych ograniczeń i słabości. W momentach zwątpienia ratuje się autoironicznymi żartami, złośliwie komentuje sytuacje bez wyjścia i natychmiast sam odpowiada sobie jeszcze bardziej drwiąco, do końca nie pozwala czytelnikom domyślać się rozwiązania. Nigdy nie zamienia się za to w tandetnego żartownisia, humor jest w tej książce idealnie dobraną i bez zarzutu stosowaną potrawą.
„Zew oceanu” to również pokazowe stosowanie rozkładu akcentów i miejsc kulminacyjnych. Wprawdzie od czasu do czasu odbiorcy uprzedzani są o tym, czego w niedalekiej przyszłości autorowi zabraknie, ale w niczym nie umniejsza to przeżyć podczas lektury. Co ciekawe, Cichocki stawia na przedstawianie prawdziwych wyzwań, nie zajmuje się „zwykłymi” sztormami – ale potrafi też wspomnieć o nietypowych towarzyszach wyprawy – jaskółce siadającej na ramieniu czy zaplątanym w żyłkę wędki albatrosie. To sprawia, że odbiorcy jeszcze mocniej angażują się w prezentowaną historię – i przeżywają prawdziwą przygodę, o jakiej nawet nie śnili. „Zew oceanu” to książka, którą powinno się polecać wszystkim miłośnikom wyzwań oraz dobrej – nie tylko przygodowej – literatury faktu.
sobota, 9 marca 2013
Mariola Zaczyńska: Szkodliwy pakiet cnót
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Wśród sensacji
Drugi obyczajowy kryminał nowej serii wydawnictwa Prószyński i S-ka to drugi strzał w dziesiątkę (może dlatego znakiem graficznym serii jest ślad po kuli?). Tym razem bawi czytelników Mariola Zaczyńska, która w tomie „Szkodliwy pakiet cnót” zgrabnie zestawia sercowe dylematy z tajemnicami z przeszłości, a także z „modnym” motywem stalkingu. Włącza do powieści elementy prozy psychologicznej i proponuje też mnóstwo humoru. Wszystko razem składa się na mieszankę wprost uwielbianą przez czytelniczki: nie ukrywam, że z niekłamaną przyjemnością czytałam ten tom. Bo „Szkodliwy pakiet cnót” to ciekawe rozrywkowe czytadło o wielowątkowej strukturze i galerii barwnych postaci. To bardziej powieść obyczajowa z dreszczykiem – i chyba to określenie najlepiej charakteryzuje dobrze zapowiadającą się serię. Zaczyńska przestraszy na tyle, by zaintrygować, postawi kilka pytań, rozwiąże logiczną zagadkę – a wszystko to w tle scenek z życia bohaterek.
Akcja przenosi się do Siedlec. Tu została wysłana Kalina, dziennikarka (rzecz ciekawa – po modzie na pensjonat w górach, wszystkie prawie bohaterki obyczajówek pracują w redakcjach, w których muszą się użerać z niezbyt inteligentnymi naczelnymi – czyżby nowy trend, czy tylko wygoda piszących?). Ma ona, wbrew własnym ambicjom, przygotować reportaż z pokazu mody. Powrót w rodzinne strony to dla Kaliny również okazja do zweryfikowania dotychczasowych życiowych planów. Do Siedlec przyjeżdża też Daria, która musi przeprowadzić ważną rozmowę z siostrą, wziętą modelką. Skłóconym jeszcze przez matkę kobietom zadania nie ułatwia Radał, samozwańczy agent modelki i jej chłopak-despota. Tymczasem siostrze Darii grozi niebezpieczeństwo. Jest jeszcze sekret z przeszłości i całkiem tajemnicza teraźniejszość, kamienica wybudowana na zapomnianym cmentarzysku i równie zapomniany grób – zagadki związane z miejscem, w którym odbywają się pokazy. Zaczyńska powołała do literackiego istnienia całkiem sporą grupę postaci, ale nad wszystkimi bez problemu panuje.
Rzecz jasna takie rozproszenie charakterów musi zaowocować narracyjnymi uproszczeniami. I tak jedna z dalszoplanowych postaci kreślona jest przez natrętnie powtarzane „generalnie”, a inna – przez uzasadnioną jedynie wzrostem niechęć do „małych ludzików”. Tajemnica stalkera wyjdzie na jaw nieco szybciej, niż chce tego autorka – bo nie udaje się jej ukryć niechęci do postaci. Ale to nie problem, bo w książkach tego typu nie o rozwiązywanie skomplikowanych detektywistycznych łamigłówek chodzi, a o dobrą zabawę. Tej Zaczyńska dostarcza nawet w nadmiarze, mimo że nie wszystko układa się po myśli bohaterów. Różnorodność wątków spodoba się odbiorcom. Pojawia się tu i kilka różnych obrazów związków, i relacje rodzinne, i przyjaźń, i amatorskie śledztwa, które nie mogą się udać. Do tego sprawnie nakreślane tła poszczególnych wydarzeń – Zaczyńska radzi sobie z uwiarygodnieniem wykopalisk archeologicznych, zamieszania przy pokazach mody, tematu ukrywanych klinik chirurgii plastycznej – i wielu innych kwestii. Dodatkowo ma sporo pomysłów na ubarwienie chwilowych przestojów podstawowej akcji – właściwie nie będzie w tomie fragmentów, które zwalniają tempo całości, czy też zawieszonych w próżni dialogów. Tu zawsze coś się dzieje, także na dalszych planach. Autorka dba o to, by nie przesadzić z sensacyjnością, a jednocześnie – intensywnie wypełnić życie bohaterom.
Ma „Szkodliwy pakiet cnót” wszystkie cechy udanego czytadła – ale najważniejsza jest pogoda ducha autorki, przekuwająca się na styl. To dzięki humorowi da się przezwyciężyć większość trudności. W języku i pomysłach na rozwój wydarzeń kryje się zaraźliwy optymizm, krzepiąca energia właściwa poczytnym obyczajówkom. To humor scala wszystkie wątki – i chociaż nie zawsze będzie bohaterom i czytelnikom do śmiechu, lektura dostarczy rozrywki. Lawirowanie między kolejnymi tajemnicami oraz dylematami poszczególnych postaci okraszone cieniem uśmiechu – to dobry pomysł na bestseller. Po tę książkę sięgnąć powinny nie tylko miłośniczki kryminałów, ale i ciekawych powieści obyczajowych – wrażeń z różnych sfer nie zabraknie aż do ostatniej strony, a tom szybko się nie znudzi.
Wśród sensacji
Drugi obyczajowy kryminał nowej serii wydawnictwa Prószyński i S-ka to drugi strzał w dziesiątkę (może dlatego znakiem graficznym serii jest ślad po kuli?). Tym razem bawi czytelników Mariola Zaczyńska, która w tomie „Szkodliwy pakiet cnót” zgrabnie zestawia sercowe dylematy z tajemnicami z przeszłości, a także z „modnym” motywem stalkingu. Włącza do powieści elementy prozy psychologicznej i proponuje też mnóstwo humoru. Wszystko razem składa się na mieszankę wprost uwielbianą przez czytelniczki: nie ukrywam, że z niekłamaną przyjemnością czytałam ten tom. Bo „Szkodliwy pakiet cnót” to ciekawe rozrywkowe czytadło o wielowątkowej strukturze i galerii barwnych postaci. To bardziej powieść obyczajowa z dreszczykiem – i chyba to określenie najlepiej charakteryzuje dobrze zapowiadającą się serię. Zaczyńska przestraszy na tyle, by zaintrygować, postawi kilka pytań, rozwiąże logiczną zagadkę – a wszystko to w tle scenek z życia bohaterek.
Akcja przenosi się do Siedlec. Tu została wysłana Kalina, dziennikarka (rzecz ciekawa – po modzie na pensjonat w górach, wszystkie prawie bohaterki obyczajówek pracują w redakcjach, w których muszą się użerać z niezbyt inteligentnymi naczelnymi – czyżby nowy trend, czy tylko wygoda piszących?). Ma ona, wbrew własnym ambicjom, przygotować reportaż z pokazu mody. Powrót w rodzinne strony to dla Kaliny również okazja do zweryfikowania dotychczasowych życiowych planów. Do Siedlec przyjeżdża też Daria, która musi przeprowadzić ważną rozmowę z siostrą, wziętą modelką. Skłóconym jeszcze przez matkę kobietom zadania nie ułatwia Radał, samozwańczy agent modelki i jej chłopak-despota. Tymczasem siostrze Darii grozi niebezpieczeństwo. Jest jeszcze sekret z przeszłości i całkiem tajemnicza teraźniejszość, kamienica wybudowana na zapomnianym cmentarzysku i równie zapomniany grób – zagadki związane z miejscem, w którym odbywają się pokazy. Zaczyńska powołała do literackiego istnienia całkiem sporą grupę postaci, ale nad wszystkimi bez problemu panuje.
Rzecz jasna takie rozproszenie charakterów musi zaowocować narracyjnymi uproszczeniami. I tak jedna z dalszoplanowych postaci kreślona jest przez natrętnie powtarzane „generalnie”, a inna – przez uzasadnioną jedynie wzrostem niechęć do „małych ludzików”. Tajemnica stalkera wyjdzie na jaw nieco szybciej, niż chce tego autorka – bo nie udaje się jej ukryć niechęci do postaci. Ale to nie problem, bo w książkach tego typu nie o rozwiązywanie skomplikowanych detektywistycznych łamigłówek chodzi, a o dobrą zabawę. Tej Zaczyńska dostarcza nawet w nadmiarze, mimo że nie wszystko układa się po myśli bohaterów. Różnorodność wątków spodoba się odbiorcom. Pojawia się tu i kilka różnych obrazów związków, i relacje rodzinne, i przyjaźń, i amatorskie śledztwa, które nie mogą się udać. Do tego sprawnie nakreślane tła poszczególnych wydarzeń – Zaczyńska radzi sobie z uwiarygodnieniem wykopalisk archeologicznych, zamieszania przy pokazach mody, tematu ukrywanych klinik chirurgii plastycznej – i wielu innych kwestii. Dodatkowo ma sporo pomysłów na ubarwienie chwilowych przestojów podstawowej akcji – właściwie nie będzie w tomie fragmentów, które zwalniają tempo całości, czy też zawieszonych w próżni dialogów. Tu zawsze coś się dzieje, także na dalszych planach. Autorka dba o to, by nie przesadzić z sensacyjnością, a jednocześnie – intensywnie wypełnić życie bohaterom.
Ma „Szkodliwy pakiet cnót” wszystkie cechy udanego czytadła – ale najważniejsza jest pogoda ducha autorki, przekuwająca się na styl. To dzięki humorowi da się przezwyciężyć większość trudności. W języku i pomysłach na rozwój wydarzeń kryje się zaraźliwy optymizm, krzepiąca energia właściwa poczytnym obyczajówkom. To humor scala wszystkie wątki – i chociaż nie zawsze będzie bohaterom i czytelnikom do śmiechu, lektura dostarczy rozrywki. Lawirowanie między kolejnymi tajemnicami oraz dylematami poszczególnych postaci okraszone cieniem uśmiechu – to dobry pomysł na bestseller. Po tę książkę sięgnąć powinny nie tylko miłośniczki kryminałów, ale i ciekawych powieści obyczajowych – wrażeń z różnych sfer nie zabraknie aż do ostatniej strony, a tom szybko się nie znudzi.
piątek, 8 marca 2013
Richelle Mead: Złota lilia
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Lekcja odpowiedzialności
Richelle Mead kontynuuje wymyślanie przygód w świecie wampirów, strzyg, morojów i dampirów, a chociaż w wykreowanej przez siebie przestrzeni ma niewiele miejsca na modyfikowanie jasno określonych zasad, radzi sobie z obyczajówkami spod znaku paranormal znakomicie. „Złota lilia” to kolejna porcja doświadczeń Sydney, roztropnej alchemiczki, która musi funkcjonować w obcym sobie środowisku i pomagać wampirom oraz morojom. W dalszym ciągu Sydney przebywa w szkole w Palm Springs – a współpracuje między innymi z postaciami znanymi z serii „Akademia Wampirów”. Dotąd dziewczyna posłusznie wykonywała polecenia zwierzchników, ale teraz coraz częściej odgórne nakazy budzą jej wątpliwości. Nauczycielka historii chce, by Sydney zgłębiała tajniki rzucania zaklęć. Alchemicy żądają, by nie bratała się z wampirami. Przyjaciele pragną, by Sydney znalazła sobie chłopaka, a szalenie przystojny wampir, Adrian, stale potrzebuje pomocy bohaterki. Wewnętrzne konflikty dziewczyny zdominują tym razem warstwę obyczajową, natomiast w sferze sensacyjnej nadrzędnym motywem okaże się niebezpieczeństwo grożące jednej ze strażniczek.
Po skoncentrowanej na miłości Rose do Dymitra „Akademii…”, Mead próbuje bardziej skomplikowanych relacji interpersonalnych oraz problemów z samopoznaniem. Sydney ma wszczepione przez ojca kompleksy, a przy tym zestaw cech w takim stężeniu niemal obcy zwykłym nastolatkom: jest do bólu uczciwa, odpowiedzialna, sumiennie wykonuje obowiązki. Nie interesują jej flirty ani zabawy, chce korzystać z okazji i zgłębiać wiedzę. Nigdy nie bywa lekkomyślna czy wyluzowana. Dlatego też Richelle Mead nieco ironicznie wplątuje ją w sercowe dylematy. Z perspektywy Sydney związek wygląda zupełnie inaczej niż w ujęciu Rose. Tam liczył się ideał uczucia, tu wzniosłość prawie nie istnieje. Przed odbiorcami roztacza się cała gama rozterek i dylematów dziewczyny – rozplątanie tego węzła wymaga od autorki nie tylko wyobraźni, ale i psychologicznej wiedzy. Jak zawsze w świecie wampirów, tuż za rogiem czai się śmiertelne niebezpieczeństwo. W „Złotej lilii” to nie tylko realne zagrożenia i wyprawy do paszczy lwa, ale także konieczność dokonywania wyborów, w których każde wyjście okupione jest poświęceniem.
Chociaż sam motyw Sydney wystarczyłby do stworzenia atrakcyjnej i wartkiej fabuły, autorka z dużą wprawą snuje kilka równoległych historii. Pojawiają się tu więc i ograniczenia swobody nastoletniej wampirzycy Jill, i rodzinne kłopoty Adriana, Mead wprowadza też szereg dalszoplanowych postaci, które bardzo ożywiają całą powieść i czynią ją bardziej prawdziwą – w sferze uczuć. Mocno akcentowana jest tu również siła przyjaźni ponad wszystko. „Złota lilia” to kolejny tom serii „Kroniki krwi” – ale można ją czyta jako odrębny tom, autorka dba o to, w odpowiednich momentach narracji wyjaśniając reguły skomponowanego przez siebie świata i przypominając, co wydarzyło się i w historii inaugurującej cykl, i w całej „Akademii…”. Stałym czytelnikom wprawdzie nie trzeba tak często przypominać zasad fabularnych – ale nie uprzykrza to lektury. Ważne jest również to, że choć Richelle Mead sięga po temat pop, gęstością (i jakością) narracji oddala skojarzenia z masowymi produkcjami, proponuje ładny kawałek prozy. Wstrzela się w atrakcyjny dla młodzieży temat, hipnotyzuje sposobem przedstawiania go i już może być pewna, że zdobędzie szeroką rzeszę wiernych fanów. Bo w „Kronikach krwi” nie chodzi tylko o miłość, sensację i modę na wampiry – kto czyta, ten sam się zorientuje, jak wiele psychologicznych wątków ukrytych jest w sensacyjnej akcji.
Lekcja odpowiedzialności
Richelle Mead kontynuuje wymyślanie przygód w świecie wampirów, strzyg, morojów i dampirów, a chociaż w wykreowanej przez siebie przestrzeni ma niewiele miejsca na modyfikowanie jasno określonych zasad, radzi sobie z obyczajówkami spod znaku paranormal znakomicie. „Złota lilia” to kolejna porcja doświadczeń Sydney, roztropnej alchemiczki, która musi funkcjonować w obcym sobie środowisku i pomagać wampirom oraz morojom. W dalszym ciągu Sydney przebywa w szkole w Palm Springs – a współpracuje między innymi z postaciami znanymi z serii „Akademia Wampirów”. Dotąd dziewczyna posłusznie wykonywała polecenia zwierzchników, ale teraz coraz częściej odgórne nakazy budzą jej wątpliwości. Nauczycielka historii chce, by Sydney zgłębiała tajniki rzucania zaklęć. Alchemicy żądają, by nie bratała się z wampirami. Przyjaciele pragną, by Sydney znalazła sobie chłopaka, a szalenie przystojny wampir, Adrian, stale potrzebuje pomocy bohaterki. Wewnętrzne konflikty dziewczyny zdominują tym razem warstwę obyczajową, natomiast w sferze sensacyjnej nadrzędnym motywem okaże się niebezpieczeństwo grożące jednej ze strażniczek.
Po skoncentrowanej na miłości Rose do Dymitra „Akademii…”, Mead próbuje bardziej skomplikowanych relacji interpersonalnych oraz problemów z samopoznaniem. Sydney ma wszczepione przez ojca kompleksy, a przy tym zestaw cech w takim stężeniu niemal obcy zwykłym nastolatkom: jest do bólu uczciwa, odpowiedzialna, sumiennie wykonuje obowiązki. Nie interesują jej flirty ani zabawy, chce korzystać z okazji i zgłębiać wiedzę. Nigdy nie bywa lekkomyślna czy wyluzowana. Dlatego też Richelle Mead nieco ironicznie wplątuje ją w sercowe dylematy. Z perspektywy Sydney związek wygląda zupełnie inaczej niż w ujęciu Rose. Tam liczył się ideał uczucia, tu wzniosłość prawie nie istnieje. Przed odbiorcami roztacza się cała gama rozterek i dylematów dziewczyny – rozplątanie tego węzła wymaga od autorki nie tylko wyobraźni, ale i psychologicznej wiedzy. Jak zawsze w świecie wampirów, tuż za rogiem czai się śmiertelne niebezpieczeństwo. W „Złotej lilii” to nie tylko realne zagrożenia i wyprawy do paszczy lwa, ale także konieczność dokonywania wyborów, w których każde wyjście okupione jest poświęceniem.
Chociaż sam motyw Sydney wystarczyłby do stworzenia atrakcyjnej i wartkiej fabuły, autorka z dużą wprawą snuje kilka równoległych historii. Pojawiają się tu więc i ograniczenia swobody nastoletniej wampirzycy Jill, i rodzinne kłopoty Adriana, Mead wprowadza też szereg dalszoplanowych postaci, które bardzo ożywiają całą powieść i czynią ją bardziej prawdziwą – w sferze uczuć. Mocno akcentowana jest tu również siła przyjaźni ponad wszystko. „Złota lilia” to kolejny tom serii „Kroniki krwi” – ale można ją czyta jako odrębny tom, autorka dba o to, w odpowiednich momentach narracji wyjaśniając reguły skomponowanego przez siebie świata i przypominając, co wydarzyło się i w historii inaugurującej cykl, i w całej „Akademii…”. Stałym czytelnikom wprawdzie nie trzeba tak często przypominać zasad fabularnych – ale nie uprzykrza to lektury. Ważne jest również to, że choć Richelle Mead sięga po temat pop, gęstością (i jakością) narracji oddala skojarzenia z masowymi produkcjami, proponuje ładny kawałek prozy. Wstrzela się w atrakcyjny dla młodzieży temat, hipnotyzuje sposobem przedstawiania go i już może być pewna, że zdobędzie szeroką rzeszę wiernych fanów. Bo w „Kronikach krwi” nie chodzi tylko o miłość, sensację i modę na wampiry – kto czyta, ten sam się zorientuje, jak wiele psychologicznych wątków ukrytych jest w sensacyjnej akcji.
czwartek, 7 marca 2013
Lewis Carroll: Alicja w Krainie Czarów
Buchmann, Warszawa 2013.
Klasyka dziś
Czytana po raz kolejny „Alicja w Krainie Czarów” nie traci nic ze swojej magii i aury niezwykłości. To jedna z tych historii, które doczekują się wielu wydań, rozmaitych opraw graficznych (i gadżeciarskich), a także – co w wypadku klasyki nie zawsze jest oczywistością – wielu tłumaczeń. U Buchmanna za przybliżenie dzieciom przygód Alicji zabrał się Krzysztof Dworak, przy współpracy – w partiach rymowanych – Agnieszki Tyszki.
Jak Lewis Carroll oddziałuje na czytelników – wiadomo, bo trudno sobie wyobrazić, by ktoś nie zetknął się z jego fabułą i postaciami wyznaczającymi potem sieć kulturowych odniesień. Krzysztof Dworak postanowił w swoim przekładzie jak najbardziej przybliżyć Alicję dzieciom. Postawił na prostotę języka, unikanie archaizmów i „angielskości”, która w pewnych fragmentach mogłaby być przez maluchy z braku świadomości historycznego i społecznego kontekstu, nieodczytana. Nie zmienia się zatem fabuła, zmienia się sposób jej prezentowania – wszystko okazuje się łatwiejsze do przyswojenia, bardziej naturalne, proste i przez to właśnie bardziej baśniowe. Przyzwyczajonym do dawnych tłumaczeń na pewno „Alicja” w wersji Dworaka będzie się wydawać zbyt lekka w narracji, jakby zmiana językowych upodobań mogła zakłócić odbiór zgrabnie wymyślonych sytuacji. Dla dzieci, które takich przyzwyczajeń nie mają, lektura będzie przyjemna i bardziej rozrywkowa – a trzeba mieć na uwadze fakt, że Buchmann przygotował wersję klasyki dla najmłodszych – o czym świadczy sposób wydania.
Cenię Agnieszkę Tyszkę jako pisarkę, ale w wierszowanych fragmentach „Alicji” mocno mnie rozczarowała. Owszem, dopasowała się stylem do prostej linii narracyjnej Dworaka, ale jej wersje rymowanek brzmią raczej dość infantylnie. Czasami próbuje Tyszka zmieniać formę czy słowem sugerować śpiewność (lub międzygatunkowe przejścia) – ale jest tego zbyt mało, by uwieść starszych czytelników. Nie ma absurdu, nie ma zabaw lingwistycznych – czyli tego, z czego rymowane i dowcipne części tomu słynęły. Przy takiej konkurencji, jaka panuje wśród tłumaczeń „Alicji”, Tyszka niestety wypada bardzo blado. W tym wypadku poprawność nie wystarczy, a prostota nie jest uzasadniona. Wcale nie musiało chodzić tłumaczom o inny efekt, ale w obliczu ciągłych uproszczeń w historiach dla dzieci pozbawianie maluchów szansy na zabawę słowem (którą na pewnym etapie rozwoju by doceniły) nie przekonuje.
Tom wydany został (nie bez racji) jako baśniowy skarb dla dzieci. Duży, ciężki, w twardych okładkach, na kredowym papierze i z wszytą zakładką. Przyciąga uwagę i jest takim samym bodźcem dla oka jak fabuła dla wyobraźni. Robert Ingpen, autor ilustracji, przenosi czytelników w krainę równie baśniową co realistyczną. Nie proponuje obrazków bajkowych, a utrzymane w stylu wiktoriańskim, szczegółowe i odzwierciedlające powieściową rzeczywistość scenki. Raz przybierają one formę migawek z opowieści (bywa, że filmowych zbliżeń), innym razem to czarno-białe, nie mniej szczegółowe szkice z onirycznym przesłaniem. Dobrze oddają atmosferę książki, jej żartobliwość i niepokoje, a przy okazji też wspomagają wrażenie uczestniczenia w niezwykłej przygodzie, wciąż wpływającej na odbiorców. To wydanie „Alicji” staje się skarbnicą przepięknych ilustracji, popisem udanego mariażu fantazji rysownika z wyobraźnią autora. Ilustracje Ingpena oczarowują – a nie są sztuką tylko dla najmłodszych.
Klasyka dziś
Czytana po raz kolejny „Alicja w Krainie Czarów” nie traci nic ze swojej magii i aury niezwykłości. To jedna z tych historii, które doczekują się wielu wydań, rozmaitych opraw graficznych (i gadżeciarskich), a także – co w wypadku klasyki nie zawsze jest oczywistością – wielu tłumaczeń. U Buchmanna za przybliżenie dzieciom przygód Alicji zabrał się Krzysztof Dworak, przy współpracy – w partiach rymowanych – Agnieszki Tyszki.
Jak Lewis Carroll oddziałuje na czytelników – wiadomo, bo trudno sobie wyobrazić, by ktoś nie zetknął się z jego fabułą i postaciami wyznaczającymi potem sieć kulturowych odniesień. Krzysztof Dworak postanowił w swoim przekładzie jak najbardziej przybliżyć Alicję dzieciom. Postawił na prostotę języka, unikanie archaizmów i „angielskości”, która w pewnych fragmentach mogłaby być przez maluchy z braku świadomości historycznego i społecznego kontekstu, nieodczytana. Nie zmienia się zatem fabuła, zmienia się sposób jej prezentowania – wszystko okazuje się łatwiejsze do przyswojenia, bardziej naturalne, proste i przez to właśnie bardziej baśniowe. Przyzwyczajonym do dawnych tłumaczeń na pewno „Alicja” w wersji Dworaka będzie się wydawać zbyt lekka w narracji, jakby zmiana językowych upodobań mogła zakłócić odbiór zgrabnie wymyślonych sytuacji. Dla dzieci, które takich przyzwyczajeń nie mają, lektura będzie przyjemna i bardziej rozrywkowa – a trzeba mieć na uwadze fakt, że Buchmann przygotował wersję klasyki dla najmłodszych – o czym świadczy sposób wydania.
Cenię Agnieszkę Tyszkę jako pisarkę, ale w wierszowanych fragmentach „Alicji” mocno mnie rozczarowała. Owszem, dopasowała się stylem do prostej linii narracyjnej Dworaka, ale jej wersje rymowanek brzmią raczej dość infantylnie. Czasami próbuje Tyszka zmieniać formę czy słowem sugerować śpiewność (lub międzygatunkowe przejścia) – ale jest tego zbyt mało, by uwieść starszych czytelników. Nie ma absurdu, nie ma zabaw lingwistycznych – czyli tego, z czego rymowane i dowcipne części tomu słynęły. Przy takiej konkurencji, jaka panuje wśród tłumaczeń „Alicji”, Tyszka niestety wypada bardzo blado. W tym wypadku poprawność nie wystarczy, a prostota nie jest uzasadniona. Wcale nie musiało chodzić tłumaczom o inny efekt, ale w obliczu ciągłych uproszczeń w historiach dla dzieci pozbawianie maluchów szansy na zabawę słowem (którą na pewnym etapie rozwoju by doceniły) nie przekonuje.
Tom wydany został (nie bez racji) jako baśniowy skarb dla dzieci. Duży, ciężki, w twardych okładkach, na kredowym papierze i z wszytą zakładką. Przyciąga uwagę i jest takim samym bodźcem dla oka jak fabuła dla wyobraźni. Robert Ingpen, autor ilustracji, przenosi czytelników w krainę równie baśniową co realistyczną. Nie proponuje obrazków bajkowych, a utrzymane w stylu wiktoriańskim, szczegółowe i odzwierciedlające powieściową rzeczywistość scenki. Raz przybierają one formę migawek z opowieści (bywa, że filmowych zbliżeń), innym razem to czarno-białe, nie mniej szczegółowe szkice z onirycznym przesłaniem. Dobrze oddają atmosferę książki, jej żartobliwość i niepokoje, a przy okazji też wspomagają wrażenie uczestniczenia w niezwykłej przygodzie, wciąż wpływającej na odbiorców. To wydanie „Alicji” staje się skarbnicą przepięknych ilustracji, popisem udanego mariażu fantazji rysownika z wyobraźnią autora. Ilustracje Ingpena oczarowują – a nie są sztuką tylko dla najmłodszych.
środa, 6 marca 2013
David DiSalvo: Mózg na manowcach. Dlaczego oszukujemy, udajemy i ulegamy pokusom?
Carta Blanca, Warszawa 2013.
Oszustwa umysłu
Zadaniem publikacji w stylu tomu „Mózg na manowcach” jest popularyzowanie wiedzy i przekazywanie ciekawostek na temat ludzkich zachowań. Autor, David DiSalvo, nie przekracza granicy z prościutkimi poradnikami i strzępkami nauki, daje za to czytelnikom rzetelne wykłady z psychologii. Sięga przy tym po temat, który wielu zaintryguje. W podtytule DiSalvo pyta „Dlaczego oszukujemy, udajemy i ulegamy pokusom?”. Rzuca zatem autor wyzwanie tym, którzy wierzą w mechanizmy samokontroli i tym, którzy sądzą, że mają wpływ na własne postawy. W rzeczywistości dość szybko zmienia brzmienie tego pytania i zaczyna się zastanawiać, jak to się dzieje, że oszukuje nas własny mózg – tym ciekawsze okazują się zamieszczone w tomie rozważania.
Chociaż i tytuł, i okładka książki przygotowane są według zasad marketingowych dla publikacji spod znaku pop, autor decyduje się podnieść poprzeczkę. Jego książka mieści się w połowie drogi między popporadnikami a podręcznikami akademickimi, co oznacza, że dość szeroki może być krąg odbiorców zainteresowanych pozycją. Zwłaszcza że autor, aby wyjaśniać mechanizmy psychologiczne, sięga po tematy bliskie szerokim rzeszom czytelników. Wśród zagadnień pojawi się między innymi kwestia wychodzenia z nałogu (i efektu przełamywania barier psychicznych po osiągnięciu celu), podejmowania decyzji czy iluzji prawdy. Pokazuje, jak różne czynniki, z pozoru nieistotne, wpływają na ocenę sytuacji, przygląda się też motywacjom. Dotyka różnych aspektów codziennego życia, zestawiając wrażenie czy wewnętrzne przekonanie człowieka z rzeczywistymi mechanizmami, jakie nim kierują. DiSalvo nie podaje prostych recept na ograniczanie niechcianych wpływów: pozwala uzmysłowić sobie tkwiące w nas odruchy i reakcje, ale nie wierzy w możliwość zapanowania nad nimi. Podaje za to odpowiedzi na pytania o przyczynę pewnych działań – a to sprawia, że książkę chce się czytać dalej.
David DiSalvo przytacza – wzorem wielu psychologicznych publikacji – rozmaite doświadczenia, które wykazały, jak w określonych sytuacjach zachowuje się większość ludzi. Te doświadczenia stają się dla niego początkiem wyjaśnień serwowanych odbiorcom. To autor, który nie chce zostawiać odbiorców bez przewodnika po świecie psychologii, więc nieustannie analizuje, tłumaczy i kojarzy fakty – na takiej lekturze skorzystają zatem zwykli czytelnicy. Zwłaszcza że sporo przedstawianych tu eksperymentów imituje wybory dokonywane w codziennym życiu. DiSalvo mniej zajmuje się definicjami i regułami, a bardziej odniesieniami do zwykłej egzystencji. Pokazuje, co robi mózg, by osiągnąć stan „szczęśliwości” – i prezentowane przez niego wyniki poszukiwań będą sporą niespodzianką dla części odbiorców.
Gęsta od doświadczeń i argumentów książka za sprawą powtarzalności wrażeń staje się frapującą lekturą. DiSalvo, jako rasowy popularyzator nauki, nie musi martwić się o odbiór tomu. Dostarcza czytelnikom przyjemności związanej z odkrywaniem tajników umysłu, pokazuje pułapki i metody, którymi mózg usiłuje przechytrzyć człowieka – śledzenie tego typu potyczek nie może znudzić. Wzbudza autor zainteresowanie psychologią, odnosząc się do zagadnień bliskich każdemu czytelnikowi – uświadamia, jak niewiele o sobie wiemy. Tok wykładów sprawia, że odbiorcy nie będą skłonni lekceważyć przedstawianych tu treści – DiSalvo potrafi dostrzec w naukowych badaniach to, co dla każdego będzie zagadnieniem istotnym i rozbudzającym ciekawość. W tym tonie utrzymany jest cały „Mózg na manowcach”.
Oszustwa umysłu
Zadaniem publikacji w stylu tomu „Mózg na manowcach” jest popularyzowanie wiedzy i przekazywanie ciekawostek na temat ludzkich zachowań. Autor, David DiSalvo, nie przekracza granicy z prościutkimi poradnikami i strzępkami nauki, daje za to czytelnikom rzetelne wykłady z psychologii. Sięga przy tym po temat, który wielu zaintryguje. W podtytule DiSalvo pyta „Dlaczego oszukujemy, udajemy i ulegamy pokusom?”. Rzuca zatem autor wyzwanie tym, którzy wierzą w mechanizmy samokontroli i tym, którzy sądzą, że mają wpływ na własne postawy. W rzeczywistości dość szybko zmienia brzmienie tego pytania i zaczyna się zastanawiać, jak to się dzieje, że oszukuje nas własny mózg – tym ciekawsze okazują się zamieszczone w tomie rozważania.
Chociaż i tytuł, i okładka książki przygotowane są według zasad marketingowych dla publikacji spod znaku pop, autor decyduje się podnieść poprzeczkę. Jego książka mieści się w połowie drogi między popporadnikami a podręcznikami akademickimi, co oznacza, że dość szeroki może być krąg odbiorców zainteresowanych pozycją. Zwłaszcza że autor, aby wyjaśniać mechanizmy psychologiczne, sięga po tematy bliskie szerokim rzeszom czytelników. Wśród zagadnień pojawi się między innymi kwestia wychodzenia z nałogu (i efektu przełamywania barier psychicznych po osiągnięciu celu), podejmowania decyzji czy iluzji prawdy. Pokazuje, jak różne czynniki, z pozoru nieistotne, wpływają na ocenę sytuacji, przygląda się też motywacjom. Dotyka różnych aspektów codziennego życia, zestawiając wrażenie czy wewnętrzne przekonanie człowieka z rzeczywistymi mechanizmami, jakie nim kierują. DiSalvo nie podaje prostych recept na ograniczanie niechcianych wpływów: pozwala uzmysłowić sobie tkwiące w nas odruchy i reakcje, ale nie wierzy w możliwość zapanowania nad nimi. Podaje za to odpowiedzi na pytania o przyczynę pewnych działań – a to sprawia, że książkę chce się czytać dalej.
David DiSalvo przytacza – wzorem wielu psychologicznych publikacji – rozmaite doświadczenia, które wykazały, jak w określonych sytuacjach zachowuje się większość ludzi. Te doświadczenia stają się dla niego początkiem wyjaśnień serwowanych odbiorcom. To autor, który nie chce zostawiać odbiorców bez przewodnika po świecie psychologii, więc nieustannie analizuje, tłumaczy i kojarzy fakty – na takiej lekturze skorzystają zatem zwykli czytelnicy. Zwłaszcza że sporo przedstawianych tu eksperymentów imituje wybory dokonywane w codziennym życiu. DiSalvo mniej zajmuje się definicjami i regułami, a bardziej odniesieniami do zwykłej egzystencji. Pokazuje, co robi mózg, by osiągnąć stan „szczęśliwości” – i prezentowane przez niego wyniki poszukiwań będą sporą niespodzianką dla części odbiorców.
Gęsta od doświadczeń i argumentów książka za sprawą powtarzalności wrażeń staje się frapującą lekturą. DiSalvo, jako rasowy popularyzator nauki, nie musi martwić się o odbiór tomu. Dostarcza czytelnikom przyjemności związanej z odkrywaniem tajników umysłu, pokazuje pułapki i metody, którymi mózg usiłuje przechytrzyć człowieka – śledzenie tego typu potyczek nie może znudzić. Wzbudza autor zainteresowanie psychologią, odnosząc się do zagadnień bliskich każdemu czytelnikowi – uświadamia, jak niewiele o sobie wiemy. Tok wykładów sprawia, że odbiorcy nie będą skłonni lekceważyć przedstawianych tu treści – DiSalvo potrafi dostrzec w naukowych badaniach to, co dla każdego będzie zagadnieniem istotnym i rozbudzającym ciekawość. W tym tonie utrzymany jest cały „Mózg na manowcach”.