niedziela, 10 marca 2013

Tomasz Cichocki, współpraca Marcin Mastalerz: Zew oceanu. 312 dni samotnego rejsu dookoła świata

Carta Blanca, Warszawa 2013.

Walka z marzeniem

Pochłania się „Zew oceanu” jak najlepszą książkę przygodową. Skręca się ze śmiechu nad kolejnymi autoironicznymi komentarzami Tomasza Cichockiego. Z czasem przejmuje się też emocje autora i rzadkie chwile niezwykle silnych wzruszeń. Jednym słowem, przeżywa się rejs dookoła świata bez wychodzenia z domu. „Zew oceanu” to pozycja, o której się nie zapomina, spełnienie awanturniczych marzeń i pytanie o granice ludzkiej wytrzymałości, walka z własnymi słabościami i żywiołami, opowieść tak gęsta od ekstremalnych doświadczeń, że aż niewiarygodna. Dla czytelników – zderzenie z potęgą natury.

Kiedy Tomasz Cichocki zapragnął wyruszyć małym jachtem w samotny rejs dookoła świata, nic nie mogło go powstrzymać. Zgodę żony zdobył sprytnym sposobem, pokonał problemy finansowe, przekonał się o tym, kto jest jego prawdziwym przyjacielem, przekonał sponsorów i rozpoczął przygodę życia. Już czas sprzed wyruszenia na wyprawę budzi sporo emocji – a to przecież mało znaczący etap w kontekście późniejszych wydarzeń. Na lądzie Cichocki może korzystać z pomocy znajomych i fachowców, nie grozi mu nic (poza utratą pieniędzy) i nie jest zdany wyłącznie na własne siły. Już niedługo sytuacja się zmieni.

Rytm życia na jachcie znacząco różni się od zwykłej egzystencji – co do tego, autor nie musi nikogo przekonywać: skupia się zatem na dowcipnych analizach zaskakujących sytuacji. Z czasem do narracji wkraczają coraz bardziej niezwykłe z perspektywy zwykłego czytelnika sceny – sztormy, wypadki, utrata zapasów, zniszczenia sprzętu i awarie na pokładzie. W przerwach między pełnymi adrenaliny opisami Cichocki mówi o zwyczajności – sposobach na robienie prania, telefonach do żony, lekturach czy walce z zimnem. Szczegółowo tłumaczy, jak radził sobie z usterkami – nie po to, by chwalić się pomysłowością, lecz by podpowiadać rozwiązania innym: w końcu sam też korzystał z zapisków żeglarzy. W samotności przychodzi czas na rozpoznawanie odgłosów jachtu i na mierzenie się z filozoficznymi, niełatwymi lekturami. Z rzadka powraca autor myślami do przygód z lat młodości. Nie ma w tej książce natomiast miejsc nudnych, do pominięcia wzrokiem. Przy tworzeniu tekstu pomagał Marcin Mastalerz – prawdopodobnie jemu należą się gratulacje za znalezienie kompromisu między przeżyciami Cichockiego a oczekiwaniami czytelników.

Wyróżnikiem tomu, poza ekstremalnym stężeniem „przygodowości” jest jego szorstki humor. Cichocki z wprawą rasowego showmana nieoczekiwanie puentuje historie, czasem nawiązuje do drobiazgów tylko po to, by uruchomić komizm. Staje się mistrzem w operowaniu ironią – czemu sprzyja świadomość własnych ograniczeń i słabości. W momentach zwątpienia ratuje się autoironicznymi żartami, złośliwie komentuje sytuacje bez wyjścia i natychmiast sam odpowiada sobie jeszcze bardziej drwiąco, do końca nie pozwala czytelnikom domyślać się rozwiązania. Nigdy nie zamienia się za to w tandetnego żartownisia, humor jest w tej książce idealnie dobraną i bez zarzutu stosowaną potrawą.

„Zew oceanu” to również pokazowe stosowanie rozkładu akcentów i miejsc kulminacyjnych. Wprawdzie od czasu do czasu odbiorcy uprzedzani są o tym, czego w niedalekiej przyszłości autorowi zabraknie, ale w niczym nie umniejsza to przeżyć podczas lektury. Co ciekawe, Cichocki stawia na przedstawianie prawdziwych wyzwań, nie zajmuje się „zwykłymi” sztormami – ale potrafi też wspomnieć o nietypowych towarzyszach wyprawy – jaskółce siadającej na ramieniu czy zaplątanym w żyłkę wędki albatrosie. To sprawia, że odbiorcy jeszcze mocniej angażują się w prezentowaną historię – i przeżywają prawdziwą przygodę, o jakiej nawet nie śnili. „Zew oceanu” to książka, którą powinno się polecać wszystkim miłośnikom wyzwań oraz dobrej – nie tylko przygodowej – literatury faktu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz