WNK, Warszawa 2013.
Radość macierzyństwa
„Dzieci z chmur” Justyny Bigos i Beaty Mozer to książka przede wszystkim dla matek – oraz dla tych, którzy zastanawiają się nad słusznością adopcji czy chcieliby poznać relację dwóch kobiet marzących o posiadaniu potomstwa. Po prawie trzech latach wzruszająca historia powraca na rynek – wzbogacona o dalsze losy dwóch rodzin oraz ich dzieci z chmur, adoptowanych wyczekanych maluchów. W sumie składa się na spory – i szczery – tom.
Justyna Bigos i Beata Mozer cechują się silnie rozwiniętym instynktem macierzyńskim. Z różnych względów obie nie mogą urodzić dzieci. Czytelnikom przedstawiają drogę, którą przeszły – od szukania pomocy u specjalistów, przez metody in vitro, kolejne rozczarowania i czasem upokarzające badania – aż po dojrzewanie do decyzji o adopcji. Następnie zajmują się tym zagadnieniem: wskazują sfery, w których nie mogą liczyć na pomoc państwa, a przez własne doświadczenia przygotowują też odbiorców na rozmaite kwestie związane z procesem adopcyjnym. Potem, kiedy już stają się prawdziwymi matkami dla swoich dzieci z chmur, prezentują uroki wspólnego rodzinnego życia, bagatelizując jego wady (ale nie przemilczając ich). Wsparcie odnajdują w sobie nawzajem, a i w modlitwie (jedna z kobiet męża nazywa wyłącznie Aniołem, a potomstwo – Aniołkami). Przygotować się zatem należy na dwugłos o cudzie adopcji, połączony z nieustającymi zachwytami nad dziećmi. Widać, że dla Justyny Bigos i Beaty Mozer adoptowane maluchy są całym światem – do tego stopnia, że deformują spojrzenie na codzienne sprawy.
W „Dzieciach z chmur” spragnione macierzyństwa autorki dzielą się z czytelnikami swoją radością (jeśli chodzi o dzieci – oczywiście najwspanialsze, najbardziej inteligentne, najsprytniejsze, a przy tym bardziej dowcipne niż wszystkie kabarety) oraz swoimi frustracjami (przede wszystkim związanymi z trudnościami mnożonymi przez procedury adopcyjne). O adopcji mówią z różnych perspektyw – tłumaczą między innymi, dlaczego większość ludzi chce przygarnąć jak najmłodsze dziecko a nie nastolatka, opowiadają też o przełamywaniu tabu w rozmowach z pociechami – i w konieczności zachowania tajemnicy na zewnątrz. Nie zagłębiając się w temat, przedstawiają spustoszenia, jakich w zdrowiu dziecka dokonał alkoholizm biologicznej matki. W przerwach między konkretnymi wskazówkami i opowieściami powraca czas na zachwyty nad maluchami, zdrobnienia i modlitewne westchnienia dziękczynne. Narracja prowadzona jest na przemian przez obie autorki – które od czasu do czasu wspominają o sobie nawzajem. Starają się chronić prywatność mężów, choć nie ukrywają ich problemów przed światem. Przede wszystkim jednak zależy im na przekonywaniu, że adopcja nie wyklucza szczęśliwego macierzyństwa. Na końcu książki znajdują się pisane przez rodziców bajki – bardzo naiwne rymowanki i ładne baśnie (autorstwa Beaty Mozer).
Początkowo tok opowieści wyznacza chronologia – tak najłatwiej zaprezentować kolejne etapy dojrzewania do decyzji o adopcji. Później zastępuje ten rytm podział tematyczny i drobne skojarzenia. Dzieci stawiane są na piedestale, a matki próbują podzielić się z odbiorcami swoim wyczekanym szczęściem. Ładunek emocjonalny tego dwuosobowego zwierzenia jest ogromny, a kwestie literacko-kompozycyjne schodzą na dalszy plan w obliczu przesłania. Być może autorki pomogą parom, które zmagają się z problemem bezdzietności – na pewno podsuną rozwiązanie warte rozważenia, a przy okazji i wzbudzą medialną dyskusję czy zainteresowanie tematem adopcji.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
czwartek, 28 lutego 2013
środa, 27 lutego 2013
Michelle Nouri: Dziewczyna z Bagdadu
Wielka Litera, Warszawa 2013.
Zwierzenia
Ta historia jest bardzo podobna do szeregu świadectw, które prezentują Europejki rozczarowane przebiegiem na początku baśniowego związku z Arabem. Scenariusz wydaje się niemal identyczny, tyle że o temacie opowiada córka z takiego związku zrodzona. A że opowiada w sposób przejmujący i niemal intymny – przewidywalny kierunek opowieści nie przeszkadza w lekturze. „Dziewczyna z Bagdadu” nie ma być przestrogą ani sposobem na uzewnętrznienie goryczy. To zwierzenie, szczere i pozbawione optymistycznej linii fabularnej. To opowieść o życiu jednostki, która nie potrafi znaleźć dla siebie miejsca w niegościnnym świecie.
Michelle, córka Araba i jego czechosłowackiej żony, od najmłodszych lat obserwuje szczęście swoich rodziców. Ojciec jest dla niej jak prawdziwy książę z bajki, zapewnia bezpieczeństwo i beztroskie dzieciństwo. Dzięki niemu nawet arabskie zwyczaje i hołdująca im rodzina nie mogą zakłócić radości. Michelle i jej młodsze siostry mają większą swobodę niż ich rówieśniczki wychowywane w regionalnej tradycji. Ale w końcu wszystko się zmienia: dla Michelle wybuch wojny nie jest tak wielką tragedią jak rozpad rodziny i całkowita przemiana dotąd idealnego ojca. Porzucone kobiety – matka i trzy dorastające córki – muszą zmagać się z biedą, ale i stałym zagrożeniem ze strony obcych i znajomych mężczyzn.
Michelle Nouri w „Dziewczynie z Bagdadu” prezentuje swoją historię od wczesnego dzieciństwa aż po moment znalezienia swojego miejsca na świecie. Relacjonuje naiwne złudzenia, mechanizmy nakazujące podporządkowanie się woli starszych rodu, ograniczenia, jakie nakłada na nią kultura. Opowiada o swojej znajomości z najstarszym synem Saddama Husajna, bogatsza już o wiedzę z wojennej przyszłości. Przedstawia też historię pięknej przyjaźni z sąsiadem. Z czasem jednak zamyka się na terenie prywatnej apokalipsy, skupia się na krzywdzie, jakiej doznała od bliskich – nie ma w tym tonu oskarżenia, raczej pełne zdziwienia niedowierzanie. Autorce udaje się ekstremalna zmiana tonu opowieści – z początkowej idylli nie zachowa się nic, chociaż narracja pod względem stylistycznym pozostaje taka sama, tematyka sprawia, że wyraźnie odczuwalne dla czytelników będzie tekstowe napięcie. To cenna umiejętność pisarska: zaangażowanie emocjonalne, które od strony warsztatowej nie wpływa na tok lektury. Michelle Nouri zdobywa zaufanie czytelników, a potem razem z nimi śledzi z zewnątrz dojrzewanie swojej bohaterki – siebie. Autobiograficzny charakter książki paradoksalnie ratuje całość przed scenariuszowym banałem. Nieważne, że to jedna z wielu historii o bliźniaczo podobnym przebiegu – liczy się tu autorski sposób jej postrzegania, prywatna droga do uwolnienia się z piekła.
„Dziewczyna z Bagdadu” sporą część czytelników przyciągnie ze względu na międzykulturowe różnice i konflikty – ale autorka stara się unikać generalizowania, a tym bardziej oceniania zwyczajów rodziny ojca. Mało tego: nie może pojąć ich siły, obserwuje, lecz nie do końca wierzy w to, co się dzieje. Naiwność autorka przysłania ogromem przykrości i krzywd – ale w relacji Nouri nie ma miejsca na skargę. Ta książka jest krzykiem, lecz nie krzykiem rozpaczy. Nie pojawia się w niej walka, bunt czy nienawiść – Michelle Nouri próbuje za to zadać sobie pytanie o własne dziedzictwo, o bagaż doświadczeń i odkryć. Niby jest to powtarzalna historia o nieszczęśliwym związku, z racji odmienności kultur skazanym na niepowodzenie – a jednak za sprawą osobowości autorki i jej okrutnej chwilami szczerości to książka inna niż spodziewane.
Zwierzenia
Ta historia jest bardzo podobna do szeregu świadectw, które prezentują Europejki rozczarowane przebiegiem na początku baśniowego związku z Arabem. Scenariusz wydaje się niemal identyczny, tyle że o temacie opowiada córka z takiego związku zrodzona. A że opowiada w sposób przejmujący i niemal intymny – przewidywalny kierunek opowieści nie przeszkadza w lekturze. „Dziewczyna z Bagdadu” nie ma być przestrogą ani sposobem na uzewnętrznienie goryczy. To zwierzenie, szczere i pozbawione optymistycznej linii fabularnej. To opowieść o życiu jednostki, która nie potrafi znaleźć dla siebie miejsca w niegościnnym świecie.
Michelle, córka Araba i jego czechosłowackiej żony, od najmłodszych lat obserwuje szczęście swoich rodziców. Ojciec jest dla niej jak prawdziwy książę z bajki, zapewnia bezpieczeństwo i beztroskie dzieciństwo. Dzięki niemu nawet arabskie zwyczaje i hołdująca im rodzina nie mogą zakłócić radości. Michelle i jej młodsze siostry mają większą swobodę niż ich rówieśniczki wychowywane w regionalnej tradycji. Ale w końcu wszystko się zmienia: dla Michelle wybuch wojny nie jest tak wielką tragedią jak rozpad rodziny i całkowita przemiana dotąd idealnego ojca. Porzucone kobiety – matka i trzy dorastające córki – muszą zmagać się z biedą, ale i stałym zagrożeniem ze strony obcych i znajomych mężczyzn.
Michelle Nouri w „Dziewczynie z Bagdadu” prezentuje swoją historię od wczesnego dzieciństwa aż po moment znalezienia swojego miejsca na świecie. Relacjonuje naiwne złudzenia, mechanizmy nakazujące podporządkowanie się woli starszych rodu, ograniczenia, jakie nakłada na nią kultura. Opowiada o swojej znajomości z najstarszym synem Saddama Husajna, bogatsza już o wiedzę z wojennej przyszłości. Przedstawia też historię pięknej przyjaźni z sąsiadem. Z czasem jednak zamyka się na terenie prywatnej apokalipsy, skupia się na krzywdzie, jakiej doznała od bliskich – nie ma w tym tonu oskarżenia, raczej pełne zdziwienia niedowierzanie. Autorce udaje się ekstremalna zmiana tonu opowieści – z początkowej idylli nie zachowa się nic, chociaż narracja pod względem stylistycznym pozostaje taka sama, tematyka sprawia, że wyraźnie odczuwalne dla czytelników będzie tekstowe napięcie. To cenna umiejętność pisarska: zaangażowanie emocjonalne, które od strony warsztatowej nie wpływa na tok lektury. Michelle Nouri zdobywa zaufanie czytelników, a potem razem z nimi śledzi z zewnątrz dojrzewanie swojej bohaterki – siebie. Autobiograficzny charakter książki paradoksalnie ratuje całość przed scenariuszowym banałem. Nieważne, że to jedna z wielu historii o bliźniaczo podobnym przebiegu – liczy się tu autorski sposób jej postrzegania, prywatna droga do uwolnienia się z piekła.
„Dziewczyna z Bagdadu” sporą część czytelników przyciągnie ze względu na międzykulturowe różnice i konflikty – ale autorka stara się unikać generalizowania, a tym bardziej oceniania zwyczajów rodziny ojca. Mało tego: nie może pojąć ich siły, obserwuje, lecz nie do końca wierzy w to, co się dzieje. Naiwność autorka przysłania ogromem przykrości i krzywd – ale w relacji Nouri nie ma miejsca na skargę. Ta książka jest krzykiem, lecz nie krzykiem rozpaczy. Nie pojawia się w niej walka, bunt czy nienawiść – Michelle Nouri próbuje za to zadać sobie pytanie o własne dziedzictwo, o bagaż doświadczeń i odkryć. Niby jest to powtarzalna historia o nieszczęśliwym związku, z racji odmienności kultur skazanym na niepowodzenie – a jednak za sprawą osobowości autorki i jej okrutnej chwilami szczerości to książka inna niż spodziewane.
wtorek, 26 lutego 2013
Agnieszka Stelmaszyk: Lara może wszystko
Wilga, Warszawa 2013.
Adopcja psa
Dziecko chce mieć psa – a schroniska pełne są rozkosznych psiaków czekających na adopcję. Wydaje się, że z tego tematu nie da się wybrnąć bez popadania w fabularne schematy i patos? Agnieszce Stelmaszyk udało się stworzyć dla dzieci minipowieść (w serii "Kto mnie przytuli?"), która pod względem skrótów przywodzi na myśl pophistorie, za to od strony tematycznej służy bardziej szczytnemu celowi. A przy tym autorka podsyca jeszcze marzenia dzieci o zwierzętach. Trochę gorzej, że nie przedstawia wielu obowiązków związanych z posiadaniem psa, a kłopoty upraszcza – ale chodzi w końcu o wskazanie drogi, a nie o piętrzenie argumentów przeciwko przygarnięciu nieszczęśliwego mieszkańca schroniska.
Ośmioletnia Melania wychowuje się bez mamy, jest bardziej poważna niż jej rówieśnicy (od których towarzystwa stroni). Jak każde dziecko – marzy o psie, ale nie chce dokładać kłopotów tacie. Pewnego dnia w schronisku znajduje malutką dalmatynkę, nazywa ją Lara i za zgodą rodzica zabiera ją do domu na dwutygodniowy „urlop”. Psina szybko zmienia egzystencję domowników, tyle że urlop od schroniska kiedyś się skończy.
Owszem, Agnieszka Stelmaszyk posługuje się oczywistościami w konstruowaniu historii. Mnoży argumenty za przygarnięciem pieska – na oczach czytelników rozwesela się dziewczynka, a i jej ojciec ma powody do zadowolenia. Szczeniak nie niszczy niczego w domu, jest grzeczny i posłuszny, nie sprawia żadnych problemów, za to pozbawiony towarzystwa, opieki i miłości tęskni i wpada w melancholijny nastrój. Autorka jak tylko może, gra na emocjach czytelników – przekonuje dzieci, że warto zawalczyć o posiadanie własnego zwierzęcia – i że łatwo odmienić los nieszczęśliwych psów ze schroniska. Unika za to jak może mówienia o obowiązkach – wizyty u weterynarza, wypadki, wyjazdy na wakacje – to drobiazgi, którym można zaradzić. Sprzątanie po pupilu i codzienne spacery sprowadzają się do przyjemności. Jednym słowem pomija wszystko to, co dzieci usłyszą od niechętnie nastawionych do pomysłu rodziców. Chodzi tu tylko o to, by dzieci zechciały przygarnąć psa ze schroniska. Dalej będzie jak w baśni, przynajmniej w książce.
Ale Agnieszka Stelmaszyk uświadamia też młodym czytelnikom ważne prawdy. Uwrażliwia ich na krzywdę zwierząt, przypomina, że w schroniskach psy czekają na kogoś, kto je pokocha. Nie tworzy infantylnej historyjki o przewidywalnym przebiegu – chociaż można się spodziewać, jakie będzie zakończenie przygód Lary, autorka w drodze do celu mnoży nieprzewidziane przeszkody – to sprawdza się jako lekturowy magnes, wpływa na emocje małych odbiorców.
Funkcja perswazyjna widoczna jest i na okładce. Z tomu „Lara może wszystko” spogląda sympatyczny, śliczny dla maluchów, a dla dorosłych nieco przesłodzony, szczeniaczek o figlarnym wyrazie pyszczka. Taka okładka przyciągnie wszystkie dzieci. W środku znajdują się czarno-białe rysunki Magdaleny Saramak, mniej cukierkowe a bardziej mangowe. Książka została przygotowana dla najmłodszych – jest tu duży druk, więc dzieci mogą samodzielnie mierzyć się z tekstem – i wyraziste przygody, wydarzenia o silnym nacechowaniu emocjonalnym, które zwracają uwagę małych czytelników podobnie jak trafiona tematyka.
Adopcja psa
Dziecko chce mieć psa – a schroniska pełne są rozkosznych psiaków czekających na adopcję. Wydaje się, że z tego tematu nie da się wybrnąć bez popadania w fabularne schematy i patos? Agnieszce Stelmaszyk udało się stworzyć dla dzieci minipowieść (w serii "Kto mnie przytuli?"), która pod względem skrótów przywodzi na myśl pophistorie, za to od strony tematycznej służy bardziej szczytnemu celowi. A przy tym autorka podsyca jeszcze marzenia dzieci o zwierzętach. Trochę gorzej, że nie przedstawia wielu obowiązków związanych z posiadaniem psa, a kłopoty upraszcza – ale chodzi w końcu o wskazanie drogi, a nie o piętrzenie argumentów przeciwko przygarnięciu nieszczęśliwego mieszkańca schroniska.
Ośmioletnia Melania wychowuje się bez mamy, jest bardziej poważna niż jej rówieśnicy (od których towarzystwa stroni). Jak każde dziecko – marzy o psie, ale nie chce dokładać kłopotów tacie. Pewnego dnia w schronisku znajduje malutką dalmatynkę, nazywa ją Lara i za zgodą rodzica zabiera ją do domu na dwutygodniowy „urlop”. Psina szybko zmienia egzystencję domowników, tyle że urlop od schroniska kiedyś się skończy.
Owszem, Agnieszka Stelmaszyk posługuje się oczywistościami w konstruowaniu historii. Mnoży argumenty za przygarnięciem pieska – na oczach czytelników rozwesela się dziewczynka, a i jej ojciec ma powody do zadowolenia. Szczeniak nie niszczy niczego w domu, jest grzeczny i posłuszny, nie sprawia żadnych problemów, za to pozbawiony towarzystwa, opieki i miłości tęskni i wpada w melancholijny nastrój. Autorka jak tylko może, gra na emocjach czytelników – przekonuje dzieci, że warto zawalczyć o posiadanie własnego zwierzęcia – i że łatwo odmienić los nieszczęśliwych psów ze schroniska. Unika za to jak może mówienia o obowiązkach – wizyty u weterynarza, wypadki, wyjazdy na wakacje – to drobiazgi, którym można zaradzić. Sprzątanie po pupilu i codzienne spacery sprowadzają się do przyjemności. Jednym słowem pomija wszystko to, co dzieci usłyszą od niechętnie nastawionych do pomysłu rodziców. Chodzi tu tylko o to, by dzieci zechciały przygarnąć psa ze schroniska. Dalej będzie jak w baśni, przynajmniej w książce.
Ale Agnieszka Stelmaszyk uświadamia też młodym czytelnikom ważne prawdy. Uwrażliwia ich na krzywdę zwierząt, przypomina, że w schroniskach psy czekają na kogoś, kto je pokocha. Nie tworzy infantylnej historyjki o przewidywalnym przebiegu – chociaż można się spodziewać, jakie będzie zakończenie przygód Lary, autorka w drodze do celu mnoży nieprzewidziane przeszkody – to sprawdza się jako lekturowy magnes, wpływa na emocje małych odbiorców.
Funkcja perswazyjna widoczna jest i na okładce. Z tomu „Lara może wszystko” spogląda sympatyczny, śliczny dla maluchów, a dla dorosłych nieco przesłodzony, szczeniaczek o figlarnym wyrazie pyszczka. Taka okładka przyciągnie wszystkie dzieci. W środku znajdują się czarno-białe rysunki Magdaleny Saramak, mniej cukierkowe a bardziej mangowe. Książka została przygotowana dla najmłodszych – jest tu duży druk, więc dzieci mogą samodzielnie mierzyć się z tekstem – i wyraziste przygody, wydarzenia o silnym nacechowaniu emocjonalnym, które zwracają uwagę małych czytelników podobnie jak trafiona tematyka.
poniedziałek, 25 lutego 2013
Andre Norton: Świat czarownic
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Obcy świat
Tego typu opowieści, chociaż od ich powstania upłynęło sporo czasu, mogą z powodzeniem zastępować młodym ceniącym fantastykę odbiorcom gry komputerowe. „Świat czarownic” liczy sobie już pół wieku, ale nie starzeje się – z racji całkowitego przeniesienia fabuły do alternatywnego baśniowego świata. W książce tej nie ma nawet kotwic, które łączyłyby fikcję z rzeczywistością, bo chociaż bohater, Simon Tregarth, jest człowiekiem, szybko przenosi się do magicznego Estcarpu. Tylko czasami uświadamia lub przypomina napotykanym na swojej drodze istotom, że nie stanie się częścią ich istnienia – i jedynie przez rolę obserwatora mógłby funkcjonować jako zwykły człowiek. Lecz Simon z chwilą wkroczenia do alternatywnego świata musi całkowicie porzucić swoje dotychczasowe przyzwyczajenia, wiedzę i pamięć. Nic z ludzkiej przeszłości nie przyda się bowiem w krainie kobiet władających mocą.
Pisarka ukrywająca się pod pseudonimem Andre Norton wybrała budowanie literackiej przestrzeni od zera. Wymyślone tereny tworzą baśniowy zakątek targany ciągłymi wojnami. Simon Tregarth bierze udział w kolejnych wyprawach i misjach, a przy okazji poznaje zwyczaje mieszkańców dziwnej ziemi. Fabuła aż kipi od niebezpieczeństw i dramatów, starcia są tu na porządku dziennym i dają szansę wykazać się męstwem oraz odwagą. Andre Norton nie rozpoczyna cyklu od powolnego, niemal szkolnego wprowadzania w temat i nakreślają rzeczywistość, nie potrzebuje długich rozbiegówek dla opowiedzenia o istotach żyjących w Estcarpie. Zamiast tracić czas na prezentację, wrzuca czytelników w wir wydarzeń z nadzieją, że ci zaraz odnajdą się w przestrzeni cudzej wyobraźni. Z czasem korzysta z przywileju gościnności – skoro Simon jest przybyszem z zewnątrz, to oczywiste, że potrzebuje wyjaśnień i wskazówek. Odkrywając przed nim tajemnice skłóconych terytoriów, autorka może dyskretnie informować odbiorców o strukturach świata. Oznacza to, rzecz jasna, utrudnienie w lekturze: trzeba bezwzględnie zaufać Andre Norton, że poprowadzi wszystkich chętnych przez meandry własnej fantazji i nie dopuści do zagubienia w książkowej historii.
A zadanie podążania za bohaterem wymaga sporej koncentracji, jak zwykle bywa w historiach, które odrywają się od znanych przestrzeni i funkcjonują wyłącznie na własnym, od zera stworzonym terytorium. Autorka mnoży obce nazwy, spiętrza też zadania i misje, a do tego całą fabułę osnuwa też na motywie czarów (których również nie da rady zaczepić w znanym odbiorcom życiu). Trzeba zatem nie tylko orientować się w alternatywnym czasie i przestrzeni, ale i szeregować postacie. Andre Norton także w sferze języka pozostaje przywiązana do świata fantasy, dba o to, aby historia pod względem stylistycznym nie była zbyt prosta, potoczna, więc i naśladująca zwyczajne życie. Wyszukany język o wiele bardziej pasuje do obcych krain, ich legend i dążeń. Sprzyja ożywianiu postaci wojowników i czarownic i zakorzenia ich w fabule. Sprawia wrażenie przejścia do niezwykłego świata. W „Świecie czarownic” dostępne jest to wszystko, co w klasycznej powieści fantasy powinno funkcjonować. Za sprawą przejścia do alternatywnego świata powieść zyskuje też swoistą uniwersalną wymowę, istnieje poza znanym, więc nie da się po niej poznać upływu czasu. Dziś wraca – na fali zainteresowania młodzieżową fantastyką.
Obcy świat
Tego typu opowieści, chociaż od ich powstania upłynęło sporo czasu, mogą z powodzeniem zastępować młodym ceniącym fantastykę odbiorcom gry komputerowe. „Świat czarownic” liczy sobie już pół wieku, ale nie starzeje się – z racji całkowitego przeniesienia fabuły do alternatywnego baśniowego świata. W książce tej nie ma nawet kotwic, które łączyłyby fikcję z rzeczywistością, bo chociaż bohater, Simon Tregarth, jest człowiekiem, szybko przenosi się do magicznego Estcarpu. Tylko czasami uświadamia lub przypomina napotykanym na swojej drodze istotom, że nie stanie się częścią ich istnienia – i jedynie przez rolę obserwatora mógłby funkcjonować jako zwykły człowiek. Lecz Simon z chwilą wkroczenia do alternatywnego świata musi całkowicie porzucić swoje dotychczasowe przyzwyczajenia, wiedzę i pamięć. Nic z ludzkiej przeszłości nie przyda się bowiem w krainie kobiet władających mocą.
Pisarka ukrywająca się pod pseudonimem Andre Norton wybrała budowanie literackiej przestrzeni od zera. Wymyślone tereny tworzą baśniowy zakątek targany ciągłymi wojnami. Simon Tregarth bierze udział w kolejnych wyprawach i misjach, a przy okazji poznaje zwyczaje mieszkańców dziwnej ziemi. Fabuła aż kipi od niebezpieczeństw i dramatów, starcia są tu na porządku dziennym i dają szansę wykazać się męstwem oraz odwagą. Andre Norton nie rozpoczyna cyklu od powolnego, niemal szkolnego wprowadzania w temat i nakreślają rzeczywistość, nie potrzebuje długich rozbiegówek dla opowiedzenia o istotach żyjących w Estcarpie. Zamiast tracić czas na prezentację, wrzuca czytelników w wir wydarzeń z nadzieją, że ci zaraz odnajdą się w przestrzeni cudzej wyobraźni. Z czasem korzysta z przywileju gościnności – skoro Simon jest przybyszem z zewnątrz, to oczywiste, że potrzebuje wyjaśnień i wskazówek. Odkrywając przed nim tajemnice skłóconych terytoriów, autorka może dyskretnie informować odbiorców o strukturach świata. Oznacza to, rzecz jasna, utrudnienie w lekturze: trzeba bezwzględnie zaufać Andre Norton, że poprowadzi wszystkich chętnych przez meandry własnej fantazji i nie dopuści do zagubienia w książkowej historii.
A zadanie podążania za bohaterem wymaga sporej koncentracji, jak zwykle bywa w historiach, które odrywają się od znanych przestrzeni i funkcjonują wyłącznie na własnym, od zera stworzonym terytorium. Autorka mnoży obce nazwy, spiętrza też zadania i misje, a do tego całą fabułę osnuwa też na motywie czarów (których również nie da rady zaczepić w znanym odbiorcom życiu). Trzeba zatem nie tylko orientować się w alternatywnym czasie i przestrzeni, ale i szeregować postacie. Andre Norton także w sferze języka pozostaje przywiązana do świata fantasy, dba o to, aby historia pod względem stylistycznym nie była zbyt prosta, potoczna, więc i naśladująca zwyczajne życie. Wyszukany język o wiele bardziej pasuje do obcych krain, ich legend i dążeń. Sprzyja ożywianiu postaci wojowników i czarownic i zakorzenia ich w fabule. Sprawia wrażenie przejścia do niezwykłego świata. W „Świecie czarownic” dostępne jest to wszystko, co w klasycznej powieści fantasy powinno funkcjonować. Za sprawą przejścia do alternatywnego świata powieść zyskuje też swoistą uniwersalną wymowę, istnieje poza znanym, więc nie da się po niej poznać upływu czasu. Dziś wraca – na fali zainteresowania młodzieżową fantastyką.
niedziela, 24 lutego 2013
Julia Llewellyn: Żona idealna
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Bez związku
Czytadło Julii Llewellyn „Żona idealna” to raczej przewrotna opowieść, jeśli weźmie się pod uwagę literackie konwencje w obyczajówkach. Baśń o Kopciuszku zostaje tu potraktowana jako punkt wyjścia do dość gorzkiej – przynajmniej w zestawieniu z marzeniami – historii, a rozwiązanie całkowicie różnić się będzie od oczekiwanego. Llewellyn na warsztat wzięła ograny motyw – i rozwinęła go po swojemu, ignorując oczekiwania czytelniczek. Dzięki temu właśnie w „Żonie idealnej” fabuła może przyciągać – mimo niezbyt zachęcających losów młodej bohaterki.
Poppy to naiwna dziewczyna, modelka, która pracowała jako kelnerka i marzyła o księciu z bajki, aż spotkała Luke’a, prezentera serwisu informacyjnego i gwiazdę telewizji. Niezrażona trzydziestoletnią różnicą wieku – ani trwającym wciąż małżeństwem mężczyzny. Poppy zdecydowała się na romans zakończony ciążą i ślubem. Początek opowieści okazuje się końcem sielanki – po pierwsze Luke przywykł do tego, że żona o niego dba, co pozwala mu rozwijać cechy egoisty. Po drugie, była żona dziennikarza zaczęła informować media o postępowaniu mężczyzny, Poppy publicznie nazywając cizią. Po trzecie, Poppy w domu zgnuśniała i zaczęła się nudzić, a po czwarte – zawodowe życie Luke’a zaczęło się walić. W obliczu tych wszystkich klęsk, które Llewellyn sprowadza na nowy związek bardzo szybko, nie ma miejsca na budowanie idyllicznej atmosfery. Dalsza część opowieści będzie zatem obciążona tendencjami destrukcyjnymi – dopóki ktoś nie zechce czegoś zmienić. A że bohaterowie żyją tu osobno, każdy może podjąć właściwą według niego decyzję.
Julia Llewellyn rzuca zatem wyzwanie przewidywalnym i cukierkowym fabułom, tworzy obyczajówkę ocierającą się momentami o opowieść psychologiczną. Chociaż historia kręci się wokół Poppy, ta postać nie ma wyłączności na rozwój akcji, autorka równie uważnie przygląda się innym – i poświęca sporo miejsca na przenikliwe analizy ich charakterów. Llewellyn zestawia dwie sfery, życie prywatne skazanych na samotność bohaterów (tu szczególnie podkreśla wartość macierzyństwa, do tego stopnia, że czasem musi uciekać się do autoironii) oraz zawodową gonitwę dziennikarzy, wyścig szczurów i bezwzględne zastępowanie starszych młodymi i ambitnymi. W obu tych przestrzeniach autorka czuje się bardzo pewnie, a to z kolei sprawia, że może odwrócić uwagę czytelniczek od bezsensownego, skazanego na porażkę związku.
W „Żonie idealnej” przeskakiwanie od postaci do postaci i od rutyny do pełnej wyzwań pracy zapobiega wpadaniu w fabularne koleiny i imituje szybsze tempo akcji. Mniej chodzi tu o związek, a bardziej o samorealizację, odkrywanie własnych potrzeb oraz możliwości dopasowywania się do otoczenia. Llewellyn świadomie rezygnuje z prezentowania baśni na rzecz imitacji zwyczajnego życia. Tyle że zaprzecza temu jej dążenie do znalezienia jak najlepszego rozwiązania dla wszystkich stron. Ta autorka nie ma zamiaru proponować recept na uzdrowienie sytuacji – więc finał powieści może nieco kłócić się z przyjętymi wcześniej zasadami prowadzenia historii. Ale to też rekompensata za brak cukierkowości w relacji.
Opowieść, która ma imitować życie, napisana została potocznym językiem, co zapewnia wiarygodność dialogów (za to niekoniecznie przekonywać może w plotkarskich artykułach prasowych). To kolejny pomysł Llewellyn na to, by przyciągnąć odbiorczynie do lektury.
Bez związku
Czytadło Julii Llewellyn „Żona idealna” to raczej przewrotna opowieść, jeśli weźmie się pod uwagę literackie konwencje w obyczajówkach. Baśń o Kopciuszku zostaje tu potraktowana jako punkt wyjścia do dość gorzkiej – przynajmniej w zestawieniu z marzeniami – historii, a rozwiązanie całkowicie różnić się będzie od oczekiwanego. Llewellyn na warsztat wzięła ograny motyw – i rozwinęła go po swojemu, ignorując oczekiwania czytelniczek. Dzięki temu właśnie w „Żonie idealnej” fabuła może przyciągać – mimo niezbyt zachęcających losów młodej bohaterki.
Poppy to naiwna dziewczyna, modelka, która pracowała jako kelnerka i marzyła o księciu z bajki, aż spotkała Luke’a, prezentera serwisu informacyjnego i gwiazdę telewizji. Niezrażona trzydziestoletnią różnicą wieku – ani trwającym wciąż małżeństwem mężczyzny. Poppy zdecydowała się na romans zakończony ciążą i ślubem. Początek opowieści okazuje się końcem sielanki – po pierwsze Luke przywykł do tego, że żona o niego dba, co pozwala mu rozwijać cechy egoisty. Po drugie, była żona dziennikarza zaczęła informować media o postępowaniu mężczyzny, Poppy publicznie nazywając cizią. Po trzecie, Poppy w domu zgnuśniała i zaczęła się nudzić, a po czwarte – zawodowe życie Luke’a zaczęło się walić. W obliczu tych wszystkich klęsk, które Llewellyn sprowadza na nowy związek bardzo szybko, nie ma miejsca na budowanie idyllicznej atmosfery. Dalsza część opowieści będzie zatem obciążona tendencjami destrukcyjnymi – dopóki ktoś nie zechce czegoś zmienić. A że bohaterowie żyją tu osobno, każdy może podjąć właściwą według niego decyzję.
Julia Llewellyn rzuca zatem wyzwanie przewidywalnym i cukierkowym fabułom, tworzy obyczajówkę ocierającą się momentami o opowieść psychologiczną. Chociaż historia kręci się wokół Poppy, ta postać nie ma wyłączności na rozwój akcji, autorka równie uważnie przygląda się innym – i poświęca sporo miejsca na przenikliwe analizy ich charakterów. Llewellyn zestawia dwie sfery, życie prywatne skazanych na samotność bohaterów (tu szczególnie podkreśla wartość macierzyństwa, do tego stopnia, że czasem musi uciekać się do autoironii) oraz zawodową gonitwę dziennikarzy, wyścig szczurów i bezwzględne zastępowanie starszych młodymi i ambitnymi. W obu tych przestrzeniach autorka czuje się bardzo pewnie, a to z kolei sprawia, że może odwrócić uwagę czytelniczek od bezsensownego, skazanego na porażkę związku.
W „Żonie idealnej” przeskakiwanie od postaci do postaci i od rutyny do pełnej wyzwań pracy zapobiega wpadaniu w fabularne koleiny i imituje szybsze tempo akcji. Mniej chodzi tu o związek, a bardziej o samorealizację, odkrywanie własnych potrzeb oraz możliwości dopasowywania się do otoczenia. Llewellyn świadomie rezygnuje z prezentowania baśni na rzecz imitacji zwyczajnego życia. Tyle że zaprzecza temu jej dążenie do znalezienia jak najlepszego rozwiązania dla wszystkich stron. Ta autorka nie ma zamiaru proponować recept na uzdrowienie sytuacji – więc finał powieści może nieco kłócić się z przyjętymi wcześniej zasadami prowadzenia historii. Ale to też rekompensata za brak cukierkowości w relacji.
Opowieść, która ma imitować życie, napisana została potocznym językiem, co zapewnia wiarygodność dialogów (za to niekoniecznie przekonywać może w plotkarskich artykułach prasowych). To kolejny pomysł Llewellyn na to, by przyciągnąć odbiorczynie do lektury.
sobota, 23 lutego 2013
Zuzanna Orlińska: Pisklak
Akapit Press, Łódź 2013.
Uciekinier
Tak to już bywa, że młodzieżowe historie poruszające ważne tematy zdobywają uznanie dorosłych, a lekkie i rozrywkowe czytadła podobają się właściwej grupie odbiorców. Zuzanna Orlińska chce w „Pisklaku” połączyć te dwie sfery i sprawiedliwie obdzielić i młodych czytelników, i dorosłych recenzentów. Dodatkowo wzoruje się na „Tym obcym” Ireny Jurgielewiczowej, żeby powrócić do charakterystycznego klimatu zanegowanej sielanki. Pozwala bohaterom na przeżywanie rozterek i dramatów, zauroczeń i przyjaźni, ogromnego lęku i poczucia samotności – w krótkim powieściowym czasie ilustruje ich dojrzewanie. Ale żeby fabularna siatka ze szkolnej lektury nie była elementem dominującym. Zuzanna Orlińska sięga jeszcze po klasykę literatury przygodowej i umożliwia spełnienie marzeń o skarbie. Skarb podbudowuje gruntowną dawką wiedzy, żeby nie było tu miejsca na infantylizm.
Klara, bohaterka „Pisklaka” to dziewczyna cicha i zdystansowana. Jej wycofanie pogłębia jeszcze fakt, że nowo narodzony braciszek walczy o życie w szpitalu. Nastolatka lubi uciekać w świat wymyślanej przez siebie powieści o wyolbrzymianej metaforyce i narracji imitującej styl fantasy – ale już niedługo stanie się coś, co odsunie na dalszy plan temat twórczości. W opuszczonym Domu Wariatki zamieszka dziwny przybysz. Klara razem z energiczną przyjaciółką Hanką poznają rówieśnika i jego małego brata – chłopcy są w drodze do pracującej w Irlandii mamy. Tyle że ich obecność nie spodoba się miejscowym. A uczucie do Cyryla wystawi na poważną próbę relacje między Klarą a Hanką.
Zuzanna Orlińska posługuje się schematami znanymi już z literatury czwartej, a sprawdzonymi w „Tym obcym” – ale uwspółcześnia historię. Bohaterowie posługują się telefonami komórkowymi, jeżdżą na quadach, a Cyryl i Nikodem to (nienazwane tak w powieści) eurosieroty. Specyficznym znakiem czasu jest też traktowanie syna miejscowego biznesmena. Przez „Pisklaka” przemawia gorycz – pewnych rzeczy nie są w stanie zmienić nie tylko działający razem bohaterowie, ale i dorośli. Najbardziej okrutne okazuje się pogodzenie się z losem i milcząca zgoda na bezczelność i zło.
Akcja w „Pisklaku” podporządkowana jest dojrzewaniu Klary. Dziewczyna musi mierzyć się z problemami, których dotychczas nie znała, a wsparcia nie znajdzie ani u przyjaciółki przedzierzgniętej w rywalkę, ani u rodziców zajętych swoimi troskami. Podejmowane przez Klarę decyzje zmienią ją na zawsze. Z kolei motyw zaczerpnięty z przygodowych powieści służy tutaj odwróceniu losu Cyryla – jest to pewne ustępstwo na rzecz optymistycznego zakończenia (i przywrócenia równowagi czytelnikom), ale też sprawia, że nie trzeba czytać tomu jako ciężkiej psychologicznej lektury o dorosłych kłopotach.
U Zuzanny Orlińskiej akcja rozgrywa się szybko, ale jest bardzo wyrazista. Do szeregu wydarzeń dołączają też zgrabne metaforyczne ujęcia (jak scena z pisklakiem) i starannie zarysowane tło. Autorka zmienia natężenie poszczególnych spraw, stara się, by czytelnicy w pełni odbierali intensywność uczuć. Potrafi oddalać z pola widzenia niektórych bohaterów tak, by nie zniknęli w pozapowieściowej otchłani, ale wciąż towarzyszyli postaciom z pierwszego planu.
Dla tych, którzy pamiętają z dzieciństwa rysunki Wandy Orlińskiej, dodatkowym atutem będą ekspresyjne i przystosowane do młodzieżowego stylu szkice tej ilustratorki, zdobiące książkę. Wydawałoby się, że historia tak nasycona zmartwieniami i lekcjami z wchodzenia w dorosłość powinna być wolna od obrazków – ale w „Pisklaku” grafiki Wandy Orlińskiej idealnie oddają nastrój opowieści i wzbogacają książkę.
Uciekinier
Tak to już bywa, że młodzieżowe historie poruszające ważne tematy zdobywają uznanie dorosłych, a lekkie i rozrywkowe czytadła podobają się właściwej grupie odbiorców. Zuzanna Orlińska chce w „Pisklaku” połączyć te dwie sfery i sprawiedliwie obdzielić i młodych czytelników, i dorosłych recenzentów. Dodatkowo wzoruje się na „Tym obcym” Ireny Jurgielewiczowej, żeby powrócić do charakterystycznego klimatu zanegowanej sielanki. Pozwala bohaterom na przeżywanie rozterek i dramatów, zauroczeń i przyjaźni, ogromnego lęku i poczucia samotności – w krótkim powieściowym czasie ilustruje ich dojrzewanie. Ale żeby fabularna siatka ze szkolnej lektury nie była elementem dominującym. Zuzanna Orlińska sięga jeszcze po klasykę literatury przygodowej i umożliwia spełnienie marzeń o skarbie. Skarb podbudowuje gruntowną dawką wiedzy, żeby nie było tu miejsca na infantylizm.
Klara, bohaterka „Pisklaka” to dziewczyna cicha i zdystansowana. Jej wycofanie pogłębia jeszcze fakt, że nowo narodzony braciszek walczy o życie w szpitalu. Nastolatka lubi uciekać w świat wymyślanej przez siebie powieści o wyolbrzymianej metaforyce i narracji imitującej styl fantasy – ale już niedługo stanie się coś, co odsunie na dalszy plan temat twórczości. W opuszczonym Domu Wariatki zamieszka dziwny przybysz. Klara razem z energiczną przyjaciółką Hanką poznają rówieśnika i jego małego brata – chłopcy są w drodze do pracującej w Irlandii mamy. Tyle że ich obecność nie spodoba się miejscowym. A uczucie do Cyryla wystawi na poważną próbę relacje między Klarą a Hanką.
Zuzanna Orlińska posługuje się schematami znanymi już z literatury czwartej, a sprawdzonymi w „Tym obcym” – ale uwspółcześnia historię. Bohaterowie posługują się telefonami komórkowymi, jeżdżą na quadach, a Cyryl i Nikodem to (nienazwane tak w powieści) eurosieroty. Specyficznym znakiem czasu jest też traktowanie syna miejscowego biznesmena. Przez „Pisklaka” przemawia gorycz – pewnych rzeczy nie są w stanie zmienić nie tylko działający razem bohaterowie, ale i dorośli. Najbardziej okrutne okazuje się pogodzenie się z losem i milcząca zgoda na bezczelność i zło.
Akcja w „Pisklaku” podporządkowana jest dojrzewaniu Klary. Dziewczyna musi mierzyć się z problemami, których dotychczas nie znała, a wsparcia nie znajdzie ani u przyjaciółki przedzierzgniętej w rywalkę, ani u rodziców zajętych swoimi troskami. Podejmowane przez Klarę decyzje zmienią ją na zawsze. Z kolei motyw zaczerpnięty z przygodowych powieści służy tutaj odwróceniu losu Cyryla – jest to pewne ustępstwo na rzecz optymistycznego zakończenia (i przywrócenia równowagi czytelnikom), ale też sprawia, że nie trzeba czytać tomu jako ciężkiej psychologicznej lektury o dorosłych kłopotach.
U Zuzanny Orlińskiej akcja rozgrywa się szybko, ale jest bardzo wyrazista. Do szeregu wydarzeń dołączają też zgrabne metaforyczne ujęcia (jak scena z pisklakiem) i starannie zarysowane tło. Autorka zmienia natężenie poszczególnych spraw, stara się, by czytelnicy w pełni odbierali intensywność uczuć. Potrafi oddalać z pola widzenia niektórych bohaterów tak, by nie zniknęli w pozapowieściowej otchłani, ale wciąż towarzyszyli postaciom z pierwszego planu.
Dla tych, którzy pamiętają z dzieciństwa rysunki Wandy Orlińskiej, dodatkowym atutem będą ekspresyjne i przystosowane do młodzieżowego stylu szkice tej ilustratorki, zdobiące książkę. Wydawałoby się, że historia tak nasycona zmartwieniami i lekcjami z wchodzenia w dorosłość powinna być wolna od obrazków – ale w „Pisklaku” grafiki Wandy Orlińskiej idealnie oddają nastrój opowieści i wzbogacają książkę.
piątek, 22 lutego 2013
Stefan Dąmbski: Egzekutor
PWN, Warszawa 2013.
Wyznanie kata
Ten, który z zimną krwią na wojnie zabijał – m.in. wykonując wydane przez AK wyroki śmierci – po latach odczuwa niesmak i zaczyna mierzyć się z własnymi wyrzutami sumienia. Ci, którzy czytają zwierzenia żołnierza, nie wierzą, szukają sposobów na podważenie opowieści, wytykają nieścisłości i zarzucają mijanie się z prawdą. Bo pewne jest jedno – tom „Egzekutor” zupełnie nie pasuje do obrazu partyzanta-bohatera, wizerunku gloryfikowanego żołnierza. Zaprzecza literackim stereotypom i zbiorowej świadomości. Rodzi bunt.
Ale spory o prawdę historyczną czy nawet pamięć autora to jedno, a lektura to drugie. Nie da się „Egzekutorowi” odmówić siły wyrazu. Stefan Dąmbski, nastolatek, który trafił do AK, zaczyna pracować jako wykonawca wydawanych przez dowództwo wyroków śmierci. To znaczy, że zabija także rodaków – konfidentów, nie patrzy na wiek, płeć ani towarzyskie kontakty. Z niezmąconym spokojem pozbywa się tych, którzy dopuścili się zdrady. Działa jak perfekcyjna maszyna – bo nawet jeśli przez moment pożałuje skazanego, nie cofnie się przed wykonaniem rozkazu. „Egzekutorowi” nie można zarzucić monotonii – każdy przedstawiony tu przypadek jest inny, opowieść toczy się od wyroku do wyroku, ale bogata jest również w obserwacje autora, trafne uwagi czy opisy emocji. Nie wiem, jaka w tym zasługa redakcyjnego opracowania wspomnień – tom czyta się niemal jak surową beletrystykę (a w zestawieniu z treścią to wrażenie nieco szokujące). Żal budzą za to zaznaczane skróty – niby jest to wygodne dla zwykłych odbiorców, którzy potrzebują dynamicznej lektury, lecz ingerencji w tekst jest sporo, czasem w miejscach, które rodzą pytanie o autorski rytm zwierzenia.
Stefan Dąmbski opisuje swoje działania jak przygodę, niekiedy stosuje potocyzmy, żongluje czasami. Wybiera proste sformułowania oddające istotę akcji, ale nie unika też wprowadzania własnych refleksji. Przemyca uwagi istotne dla młodego żołnierza, a i przemyślenia po latach, dając prawie całościowy obraz fachowca od niełatwych zadań. Kilka razy w tomie przyznaje się do niesmaku i goryczy – ale to element refleksji powojennych, w obliczu rozkazów nie ma miejsca na podobne rozterki. I, co ciekawe, nie zauważa autor przekraczania kolejnych granic: z czasem strzał do bezbronnego lub poniżonego wydaje mu się aktem litości. Motywacje kolejnych zabójstw zmieniają się, w zależności od okoliczności: można zatem obserwować przeobrażenia psychiki, nawet te niebezpośrednio uświadamiane.
„Egzekutor”, chociaż napisany jak powieść, budzi kontrowersje. Śmierć na kartach tej książki szybko powszednieje i nie zniechęca turpizmem. Wstrząsy, które przeżywać będą czytelnicy, dotyczą innych zjawisk. Reakcje na tę opowieść (co udowodniło już pierwsze wydanie) mogą być gwałtowne i dlatego zeznanie żołnierza zostało obudowane dodatkowymi komentarzami, opiniami i próbami wskazania nieprawdziwych informacji. Tyle że wszystkie głosy sprzeciwu mają sens jeśli chce się „Egzekutora” traktować jako obiektywne źródło prawdy (co przecież w przypadku prywatnych zapisków nigdy nie jest możliwe). Tymczasem książkę da się też odczytywać jako próbę ukazania innej strony wojny, tekst demitologizujący, czy po prostu nietypowy psychologiczny portret. „Egzekutor” nie traci na jakości – to rzecz dobrze napisana (i dobrze zredagowana), bez plam nudy i bez tematycznej monotonii.
Wyznanie kata
Ten, który z zimną krwią na wojnie zabijał – m.in. wykonując wydane przez AK wyroki śmierci – po latach odczuwa niesmak i zaczyna mierzyć się z własnymi wyrzutami sumienia. Ci, którzy czytają zwierzenia żołnierza, nie wierzą, szukają sposobów na podważenie opowieści, wytykają nieścisłości i zarzucają mijanie się z prawdą. Bo pewne jest jedno – tom „Egzekutor” zupełnie nie pasuje do obrazu partyzanta-bohatera, wizerunku gloryfikowanego żołnierza. Zaprzecza literackim stereotypom i zbiorowej świadomości. Rodzi bunt.
Ale spory o prawdę historyczną czy nawet pamięć autora to jedno, a lektura to drugie. Nie da się „Egzekutorowi” odmówić siły wyrazu. Stefan Dąmbski, nastolatek, który trafił do AK, zaczyna pracować jako wykonawca wydawanych przez dowództwo wyroków śmierci. To znaczy, że zabija także rodaków – konfidentów, nie patrzy na wiek, płeć ani towarzyskie kontakty. Z niezmąconym spokojem pozbywa się tych, którzy dopuścili się zdrady. Działa jak perfekcyjna maszyna – bo nawet jeśli przez moment pożałuje skazanego, nie cofnie się przed wykonaniem rozkazu. „Egzekutorowi” nie można zarzucić monotonii – każdy przedstawiony tu przypadek jest inny, opowieść toczy się od wyroku do wyroku, ale bogata jest również w obserwacje autora, trafne uwagi czy opisy emocji. Nie wiem, jaka w tym zasługa redakcyjnego opracowania wspomnień – tom czyta się niemal jak surową beletrystykę (a w zestawieniu z treścią to wrażenie nieco szokujące). Żal budzą za to zaznaczane skróty – niby jest to wygodne dla zwykłych odbiorców, którzy potrzebują dynamicznej lektury, lecz ingerencji w tekst jest sporo, czasem w miejscach, które rodzą pytanie o autorski rytm zwierzenia.
Stefan Dąmbski opisuje swoje działania jak przygodę, niekiedy stosuje potocyzmy, żongluje czasami. Wybiera proste sformułowania oddające istotę akcji, ale nie unika też wprowadzania własnych refleksji. Przemyca uwagi istotne dla młodego żołnierza, a i przemyślenia po latach, dając prawie całościowy obraz fachowca od niełatwych zadań. Kilka razy w tomie przyznaje się do niesmaku i goryczy – ale to element refleksji powojennych, w obliczu rozkazów nie ma miejsca na podobne rozterki. I, co ciekawe, nie zauważa autor przekraczania kolejnych granic: z czasem strzał do bezbronnego lub poniżonego wydaje mu się aktem litości. Motywacje kolejnych zabójstw zmieniają się, w zależności od okoliczności: można zatem obserwować przeobrażenia psychiki, nawet te niebezpośrednio uświadamiane.
„Egzekutor”, chociaż napisany jak powieść, budzi kontrowersje. Śmierć na kartach tej książki szybko powszednieje i nie zniechęca turpizmem. Wstrząsy, które przeżywać będą czytelnicy, dotyczą innych zjawisk. Reakcje na tę opowieść (co udowodniło już pierwsze wydanie) mogą być gwałtowne i dlatego zeznanie żołnierza zostało obudowane dodatkowymi komentarzami, opiniami i próbami wskazania nieprawdziwych informacji. Tyle że wszystkie głosy sprzeciwu mają sens jeśli chce się „Egzekutora” traktować jako obiektywne źródło prawdy (co przecież w przypadku prywatnych zapisków nigdy nie jest możliwe). Tymczasem książkę da się też odczytywać jako próbę ukazania innej strony wojny, tekst demitologizujący, czy po prostu nietypowy psychologiczny portret. „Egzekutor” nie traci na jakości – to rzecz dobrze napisana (i dobrze zredagowana), bez plam nudy i bez tematycznej monotonii.
czwartek, 21 lutego 2013
Qanta A. Ahmed: W kraju niewidzialnych kobiet
Wielka Litera, Warszawa 2013.
Świat kontrastów
Kobieta rozdarta między dwoma światami zawsze będzie tęsknić za tym, w którym akurat nie przebywa. Z dystansu lepiej widać jego uroki – wady łatwiej dostrzega się w tym, co najbliżej. Qanta musi opuścić Stany Zjednoczone i wrócić do Arabii Saudyjskiej, by tu pracować na oddziale intensywnej opieki medycznej. Jest lekarką – ale to, co nie dziwiło nikogo w Ameryce, wśród Saudyjczyków należy do rzadkości. Znająca specyfikę obu kultur kobieta odkrywa nagle, jak wiele ograniczeń nakłada na nią kraj, do którego wracała jak do domu, pełna nadziei i optymizmu.
„W kraju niewidzialnych kobiet” to tematyzowany zapis z dwóch lat spędzonych w Arabii Saudyjskiej. Qanta A. Ahmed próbuje w tym czasie nie tylko przystosować się do egzystencji w niegościnnym dla kobiet kraju, ale też – jak przyznaje – stać się lepszą muzułmanką. W tomie bohaterka zachowuje się niczym podróżnik – próbuje wszystkiego, co wiąże się z lokalnymi zwyczajami, uczestniczy w wydarzeniach zamiast obserwować je z bezpiecznej odległości. Kiedy spotka ciekawego człowieka, prowadzi z nim długie rozmowy – nie po to, by relacjonować ich treść, ale aby zaprezentować kolejną przeczącą stereotypom osobowość. Jest w tym trochę rozpaczliwej walki o polepszanie wizerunku kraju i jego mieszkańców (a także religii), ale to chyba jedyna próba oswajania czytelników z nowym domem Qanty.
Bohaterka obserwuje wpływ tradycji i religii na losy zwyczajnych ludzi. Spotyka się z utrudnieniami i bezsensownymi nakazami na każdym kroku – przy ratowaniu zdrowia i życia, ale i przy towarzyskich spotkaniach. Opisuje destrukcyjne praktyki znudzonych młodych mężczyzn, tragedie ginących na drogach dzieci i terror, jaki wprowadza policje religijna – ale przede wszystkim sprawdza, jak radzą sobie kobiety. Komentuje kolejne ograniczające wolność (a niezwiększające poczucia bezpieczeństwa) zasady, niewygodny strój, który sama musi nosić, przemoc domową i bezradność arabskich kobiet – uczestniczy też w ich zamkniętych spotkaniach, niezwykłych imprezach stanowiących wprawdzie rodzaj wentylu bezpieczeństwa, lecz niewynagradzających codziennych trudów i krzywd. Obok uogólnień pojawiają się w tomie i portrety wybitnych jednostek – Qanta A. Ahmed przedstawia silne, odważne i walczące o swoje prawa kobiety, postacie, które budzą podziw i znalazły swój sposób na istnienie w kraju, w którym kobiety są niewidzialne. Autorka stara się zachować równowagę między sprawami społecznymi i obyczajowymi: do tych pierwszych wyszukuje ciche bohaterki, te drugie sprawdza na własnej skórze. A czyni to tak, by zaspokoić ciekawość czytelniczek – między innymi rozkwitające uczucie do pewnego mężczyzny umożliwia jej zadanie pytania o randki, życie singli czy flirt w Arabii Saudyjskiej. Z kolei praca w szpitalu okazuje się dobrym pretekstem do opowiadania o niebezpieczeństwach, jakie czyhają na pozornie chronione kobiety. Spotkania towarzyskie zderzają się tu z ciągłym strachem przed nalotami policji religijnej.
Każdy rozdział dotyczy tu odrębnego tematu, w każdym pojawia się nowa historia i nowe postacie. Qanta A. Ahmed porządkuje swoje doświadczenia i próbuje je ująć z dwóch perspektyw: ze strony wolnej obywatelki swobodnie podróżującej po świecie oraz ze strony muzułmanki ograniczanej kulturowo i religijnie – nie przez imperatywy moralne, a przez współwyznawców. „W kraju niewidzialnych kobiet” to tom-zwierzenie, reportersko-literacki, głęboki, a przede wszystkim napisany tak, że rozbudza ciekawość: nadaje się także na zwykłą lekturę.
Świat kontrastów
Kobieta rozdarta między dwoma światami zawsze będzie tęsknić za tym, w którym akurat nie przebywa. Z dystansu lepiej widać jego uroki – wady łatwiej dostrzega się w tym, co najbliżej. Qanta musi opuścić Stany Zjednoczone i wrócić do Arabii Saudyjskiej, by tu pracować na oddziale intensywnej opieki medycznej. Jest lekarką – ale to, co nie dziwiło nikogo w Ameryce, wśród Saudyjczyków należy do rzadkości. Znająca specyfikę obu kultur kobieta odkrywa nagle, jak wiele ograniczeń nakłada na nią kraj, do którego wracała jak do domu, pełna nadziei i optymizmu.
„W kraju niewidzialnych kobiet” to tematyzowany zapis z dwóch lat spędzonych w Arabii Saudyjskiej. Qanta A. Ahmed próbuje w tym czasie nie tylko przystosować się do egzystencji w niegościnnym dla kobiet kraju, ale też – jak przyznaje – stać się lepszą muzułmanką. W tomie bohaterka zachowuje się niczym podróżnik – próbuje wszystkiego, co wiąże się z lokalnymi zwyczajami, uczestniczy w wydarzeniach zamiast obserwować je z bezpiecznej odległości. Kiedy spotka ciekawego człowieka, prowadzi z nim długie rozmowy – nie po to, by relacjonować ich treść, ale aby zaprezentować kolejną przeczącą stereotypom osobowość. Jest w tym trochę rozpaczliwej walki o polepszanie wizerunku kraju i jego mieszkańców (a także religii), ale to chyba jedyna próba oswajania czytelników z nowym domem Qanty.
Bohaterka obserwuje wpływ tradycji i religii na losy zwyczajnych ludzi. Spotyka się z utrudnieniami i bezsensownymi nakazami na każdym kroku – przy ratowaniu zdrowia i życia, ale i przy towarzyskich spotkaniach. Opisuje destrukcyjne praktyki znudzonych młodych mężczyzn, tragedie ginących na drogach dzieci i terror, jaki wprowadza policje religijna – ale przede wszystkim sprawdza, jak radzą sobie kobiety. Komentuje kolejne ograniczające wolność (a niezwiększające poczucia bezpieczeństwa) zasady, niewygodny strój, który sama musi nosić, przemoc domową i bezradność arabskich kobiet – uczestniczy też w ich zamkniętych spotkaniach, niezwykłych imprezach stanowiących wprawdzie rodzaj wentylu bezpieczeństwa, lecz niewynagradzających codziennych trudów i krzywd. Obok uogólnień pojawiają się w tomie i portrety wybitnych jednostek – Qanta A. Ahmed przedstawia silne, odważne i walczące o swoje prawa kobiety, postacie, które budzą podziw i znalazły swój sposób na istnienie w kraju, w którym kobiety są niewidzialne. Autorka stara się zachować równowagę między sprawami społecznymi i obyczajowymi: do tych pierwszych wyszukuje ciche bohaterki, te drugie sprawdza na własnej skórze. A czyni to tak, by zaspokoić ciekawość czytelniczek – między innymi rozkwitające uczucie do pewnego mężczyzny umożliwia jej zadanie pytania o randki, życie singli czy flirt w Arabii Saudyjskiej. Z kolei praca w szpitalu okazuje się dobrym pretekstem do opowiadania o niebezpieczeństwach, jakie czyhają na pozornie chronione kobiety. Spotkania towarzyskie zderzają się tu z ciągłym strachem przed nalotami policji religijnej.
Każdy rozdział dotyczy tu odrębnego tematu, w każdym pojawia się nowa historia i nowe postacie. Qanta A. Ahmed porządkuje swoje doświadczenia i próbuje je ująć z dwóch perspektyw: ze strony wolnej obywatelki swobodnie podróżującej po świecie oraz ze strony muzułmanki ograniczanej kulturowo i religijnie – nie przez imperatywy moralne, a przez współwyznawców. „W kraju niewidzialnych kobiet” to tom-zwierzenie, reportersko-literacki, głęboki, a przede wszystkim napisany tak, że rozbudza ciekawość: nadaje się także na zwykłą lekturę.
środa, 20 lutego 2013
Anita Głowińska: Wielki dramat Zizi
Media Rodzina, Poznań 2012.
Zemsta za złośliwość
Anita Głowińska nie tylko ma pomysły na historie dla dzieci. Jest też bardzo dobrą obserwatorką świata najmłodszych i przekuwa dostrzeżone wątki na barwne opowieści. „Wielki dramat Zizi” nie będzie wcale – z punktu widzenia odbiorców – przesadzony, dziewczynka rozpacza, bo ma powód. A powodem tym jest bezwzględność rówieśników, którzy nie liczą się z uczuciami innych.
W „Fantastycznej serii do kieszonki” tomik „Wielki dramat Zizi” rzeczywiście zestawia krótką realistyczną scenkę z elementem fantazji. Anita Głowińska wyjście z trudnej sytuacji proponuje przez wyobraźnię oraz przyjaźń. Zizi cierpi, bo usłyszała coś niemiłego na temat swojego taty. To tylko opinia obcego chłopaka, w dodatku wygłoszona bez zastanowienia – ale sprawia, że bohaterka zamyka się w pokoju i rozpacza, a rodzice, nie znając przyczyny depresji, nie potrafią nic poradzić. Na szczęście Maks i Kapsel nie zostawią przyjaciółki i w trudnej chwili mogą służyć pocieszeniem. I nie tylko: Maks proponuje szamańską wizytę w domu prześladowcy Zizi. Pod wpływem niby hipnozy wszyscy przenoszą się do pewnego mieszkania. Tam, dzięki wsparciu przyjaciół, Zizi znajdzie pocieszenie. Mogła Anita Głowińska zrezygnować z mentalnej podróży w przestrzeni, a zamiast tego pozwolić bohaterom siłą perswazji doprowadzić do ośmieszenia wroga Zizi. Tyle że brzmiałoby to dość banalnie i niezbyt przekonująco dla najmłodszych. Czytelnikom znacznie bardziej spodoba się naoczne wyszukiwanie słabości przeciwnika. Zwłaszcza że autorka nie przebiera w środkach i sięga po motyw, który zniesmaczy dorosłych, za to dzieciom na pewno przypadnie do gustu.
„Wielki dramat Zizi” jest wielkim dramatem jedynie w subiektywnym ujęciu, z zewnątrz to zwykłe dziecięce docinki i wyolbrzymiana krzywda – przynajmniej tak do sprawy podeszliby rodzice. Zizi nie chce, by dorośli zbagatelizowali przyczynę jej rozpaczy i dlatego korzysta z pomocy przyjaciół – a ci stają na wysokości zadania i wymyślają rozwiązania najbardziej satysfakcjonujące. Dziewczynka ukojenie znajduje w specyficznej zemście, co przekona odbiorców – rachunki zostają przecież wyrównane, a wyrafinowany pomysł Maksa przewyższa wszelkie docinki i złośliwości. Anita Głowińska sięga tu po mechanizmy psychologiczne, wizualizacje i wskazówki dotyczące radzenia sobie ze stresem – wszystko to przekuwa na opowiastkę dobrą dla dzieci. Przemyca w fabule sposoby pokonywania przeciwników oraz poprawiania sobie nastroju, a przy okazji zapewnia dzieciom i podróż do świata bajek, w których może się zdarzyć wszystko.
Chociaż mamy tu do czynienia z serią, Anita Głowińska za każdym razem przedstawia bohaterów i przywołuje na końcu zestaw Przydatnych Informacji, czyli definicji trudniejszych pojęć. Dzięki temu lekturę można zacząć od dowolnego tomiku z serii – lub traktować książki jako pojedyncze samodzielne historyjki.
Dzieci, które nauczyły się już czytać, będą zadowolone z przygotowania tego cyklu. Duży druk oraz sporo komiksowych ilustracji to czynniki uprzyjemniające samodzielną lekturę. Anita Głowińska tworzy tu młodzieżowe w duchu rysunki – tak, że czytelnicy będą dumni z „dorosłych” opowieści. Autorka potrafi też rozbudzać ciekawość odbiorców i w „Wielkim dramacie Zizi” widać to najlepiej dzięki pewnej dawce kulturowej egzotyki. „Fantastyczna seria do kieszonki” nie zawiera nudnych schematycznych czy moralizujących fabuł – skusi więc dzieci do czytania.
Zemsta za złośliwość
Anita Głowińska nie tylko ma pomysły na historie dla dzieci. Jest też bardzo dobrą obserwatorką świata najmłodszych i przekuwa dostrzeżone wątki na barwne opowieści. „Wielki dramat Zizi” nie będzie wcale – z punktu widzenia odbiorców – przesadzony, dziewczynka rozpacza, bo ma powód. A powodem tym jest bezwzględność rówieśników, którzy nie liczą się z uczuciami innych.
W „Fantastycznej serii do kieszonki” tomik „Wielki dramat Zizi” rzeczywiście zestawia krótką realistyczną scenkę z elementem fantazji. Anita Głowińska wyjście z trudnej sytuacji proponuje przez wyobraźnię oraz przyjaźń. Zizi cierpi, bo usłyszała coś niemiłego na temat swojego taty. To tylko opinia obcego chłopaka, w dodatku wygłoszona bez zastanowienia – ale sprawia, że bohaterka zamyka się w pokoju i rozpacza, a rodzice, nie znając przyczyny depresji, nie potrafią nic poradzić. Na szczęście Maks i Kapsel nie zostawią przyjaciółki i w trudnej chwili mogą służyć pocieszeniem. I nie tylko: Maks proponuje szamańską wizytę w domu prześladowcy Zizi. Pod wpływem niby hipnozy wszyscy przenoszą się do pewnego mieszkania. Tam, dzięki wsparciu przyjaciół, Zizi znajdzie pocieszenie. Mogła Anita Głowińska zrezygnować z mentalnej podróży w przestrzeni, a zamiast tego pozwolić bohaterom siłą perswazji doprowadzić do ośmieszenia wroga Zizi. Tyle że brzmiałoby to dość banalnie i niezbyt przekonująco dla najmłodszych. Czytelnikom znacznie bardziej spodoba się naoczne wyszukiwanie słabości przeciwnika. Zwłaszcza że autorka nie przebiera w środkach i sięga po motyw, który zniesmaczy dorosłych, za to dzieciom na pewno przypadnie do gustu.
„Wielki dramat Zizi” jest wielkim dramatem jedynie w subiektywnym ujęciu, z zewnątrz to zwykłe dziecięce docinki i wyolbrzymiana krzywda – przynajmniej tak do sprawy podeszliby rodzice. Zizi nie chce, by dorośli zbagatelizowali przyczynę jej rozpaczy i dlatego korzysta z pomocy przyjaciół – a ci stają na wysokości zadania i wymyślają rozwiązania najbardziej satysfakcjonujące. Dziewczynka ukojenie znajduje w specyficznej zemście, co przekona odbiorców – rachunki zostają przecież wyrównane, a wyrafinowany pomysł Maksa przewyższa wszelkie docinki i złośliwości. Anita Głowińska sięga tu po mechanizmy psychologiczne, wizualizacje i wskazówki dotyczące radzenia sobie ze stresem – wszystko to przekuwa na opowiastkę dobrą dla dzieci. Przemyca w fabule sposoby pokonywania przeciwników oraz poprawiania sobie nastroju, a przy okazji zapewnia dzieciom i podróż do świata bajek, w których może się zdarzyć wszystko.
Chociaż mamy tu do czynienia z serią, Anita Głowińska za każdym razem przedstawia bohaterów i przywołuje na końcu zestaw Przydatnych Informacji, czyli definicji trudniejszych pojęć. Dzięki temu lekturę można zacząć od dowolnego tomiku z serii – lub traktować książki jako pojedyncze samodzielne historyjki.
Dzieci, które nauczyły się już czytać, będą zadowolone z przygotowania tego cyklu. Duży druk oraz sporo komiksowych ilustracji to czynniki uprzyjemniające samodzielną lekturę. Anita Głowińska tworzy tu młodzieżowe w duchu rysunki – tak, że czytelnicy będą dumni z „dorosłych” opowieści. Autorka potrafi też rozbudzać ciekawość odbiorców i w „Wielkim dramacie Zizi” widać to najlepiej dzięki pewnej dawce kulturowej egzotyki. „Fantastyczna seria do kieszonki” nie zawiera nudnych schematycznych czy moralizujących fabuł – skusi więc dzieci do czytania.
wtorek, 19 lutego 2013
Zdzisław Nowicki: Ikona z kawałkiem chleba i cebuli. Wspomnienia polskiego ambasadora na Wschodzie
Zysk i S-ka, Poznań 2013.
Zgłębianie religii
Z tekstów pisanych do miesięcznika „W drodze” ułożył się potężny tom szkiców, przemyśleń i odkryć Zdzisława Nowickiego. „Ikona z kawałkiem chleba i cebuli” nosi podtytuł „Wspomnienia polskiego ambasadora na Wschodzie” – jednak naprawdę wspomnienia można tu zliczyć na palcach jednej ręki, bo autora interesuje o wiele bardziej odkrywanie śladów religijności niż przekazywanie prywatnych doświadczeń. Tym samym książka nie stanie się kolejną publikacją okołopodróżniczą, dostarczy zatem całkiem sporo wiadomości na temat chrześcijaństwa na Wschodzie. Nowicki ma tendencję do analizowania zaobserwowanych zjawisk, nie próbuje pokusić się o ogólne oceny, za to dociera do drobiazgów – biografii jednostek, historii budynków czy konkretnych zwyczajów – i im poświęca całe teksty.
Zdzisław Nowicki nie jest autorem nastawionym gawędziarsko, wybiera raczej styl erudycyjny. Zwłaszcza w pierwszych szkicach z tomu bardzo często ucieka w cytaty (na początku niemal bez przerwy powraca do słów Jana Pawła II) – i tych przeważnie nie komentuje rzeczowo, cudze wypowiedzi pełnią zatem nie tyle funkcję ilustracji czy ozdobnika co skarbnicy poglądów podzielanych przez autora. Sprawia to również wrażenie, jakby Nowicki chciał w oczach czytelników okazać się godnym do pisania o religijności. W pewien sposób narzuca to tryb lektury i dystans między autorem i czytelnikami: nie ma tu miejsca na poufałość i osobiste zwierzenia… Do czasu, bo w końcu pojawią się w tomie bliscy autora i sytuacje z codziennego życia. Z tym początkowym ukrywaniem się za pismami innych kontrastuje też zestaw fotografii z prywatnego albumu ambasadora. Obok zdjęć ilustrujących teksty pojawiają się tu i amatorsko uchwycone wizerunki autora w otoczeniu bliskich. Widać przez to, że książka ma być właściwie rodzajem wspomnienia o Nowickim – niż rejestrem jego wspomnień.
Co autora interesuje najbardziej? Wszystko, co ma związek z chrześcijaństwem – i to bez względu na ramy czasowe. Prezentuje Nowicki sylwetki rozmaitych (czasem zapomnianych) męczenników, sprawdza historie powstawania wspólnot zakonnych, od czasu do czasu wchodzi w temat wielkiej polityki – zawsze przez pryzmat wiary (jedynego ratunku dla Rosji upatruje w nawróceniu, a komunizm krytykuje dlatego, że nie ma w nim miejsca na wiarę). Przedstawia opowieści o nawróceniach, sylwetki miejscowych chrześcijan, świętych i błogosławionych. Zadanie informowania o dziejach religii chrześcijańskiej traktuje bardzo poważnie: kreśli encyklopedyczne biogramy według jednego schematu, nie ożywia sylwetek prezentowanych postaci, jakby lżejszy styl wykluczał możliwość całościowego ujmowania życiorysów. Głęboka religijność Nowickiego daje się również zauważyć w żarliwych i modlitewnych westchnieniach w intencji – gdy autor decyduje się na emocjonalne komentarze i podsumowuje cały tekst krótkimi frazami kierowanymi do Boga. Jest w tym więcej niż konwencjonalne wykrzyknienia – to wyraz głębokiego przekonania o potrzebie boskiej pomocy.
Zdzisław Nowicki nie poznaje świata i nie szuka tego, co nieznane. Zagłębia się w historię Rosji, koncentrując się tylko i wyłącznie na temacie sobie bliskim i możliwym do uchwycenia dzięki własnemu kodeksowi moralnemu. Nie jest to droga do odkrywania innej kultury, ani też próba zrozumienia mieszkańców – ale autor przedstawia mało zgłębiane wątki chrześcijaństwa na Wschodzie – i zapewne dlatego trafił ze swoją książką do serii „Człowiek poznaje świat”.
Zgłębianie religii
Z tekstów pisanych do miesięcznika „W drodze” ułożył się potężny tom szkiców, przemyśleń i odkryć Zdzisława Nowickiego. „Ikona z kawałkiem chleba i cebuli” nosi podtytuł „Wspomnienia polskiego ambasadora na Wschodzie” – jednak naprawdę wspomnienia można tu zliczyć na palcach jednej ręki, bo autora interesuje o wiele bardziej odkrywanie śladów religijności niż przekazywanie prywatnych doświadczeń. Tym samym książka nie stanie się kolejną publikacją okołopodróżniczą, dostarczy zatem całkiem sporo wiadomości na temat chrześcijaństwa na Wschodzie. Nowicki ma tendencję do analizowania zaobserwowanych zjawisk, nie próbuje pokusić się o ogólne oceny, za to dociera do drobiazgów – biografii jednostek, historii budynków czy konkretnych zwyczajów – i im poświęca całe teksty.
Zdzisław Nowicki nie jest autorem nastawionym gawędziarsko, wybiera raczej styl erudycyjny. Zwłaszcza w pierwszych szkicach z tomu bardzo często ucieka w cytaty (na początku niemal bez przerwy powraca do słów Jana Pawła II) – i tych przeważnie nie komentuje rzeczowo, cudze wypowiedzi pełnią zatem nie tyle funkcję ilustracji czy ozdobnika co skarbnicy poglądów podzielanych przez autora. Sprawia to również wrażenie, jakby Nowicki chciał w oczach czytelników okazać się godnym do pisania o religijności. W pewien sposób narzuca to tryb lektury i dystans między autorem i czytelnikami: nie ma tu miejsca na poufałość i osobiste zwierzenia… Do czasu, bo w końcu pojawią się w tomie bliscy autora i sytuacje z codziennego życia. Z tym początkowym ukrywaniem się za pismami innych kontrastuje też zestaw fotografii z prywatnego albumu ambasadora. Obok zdjęć ilustrujących teksty pojawiają się tu i amatorsko uchwycone wizerunki autora w otoczeniu bliskich. Widać przez to, że książka ma być właściwie rodzajem wspomnienia o Nowickim – niż rejestrem jego wspomnień.
Co autora interesuje najbardziej? Wszystko, co ma związek z chrześcijaństwem – i to bez względu na ramy czasowe. Prezentuje Nowicki sylwetki rozmaitych (czasem zapomnianych) męczenników, sprawdza historie powstawania wspólnot zakonnych, od czasu do czasu wchodzi w temat wielkiej polityki – zawsze przez pryzmat wiary (jedynego ratunku dla Rosji upatruje w nawróceniu, a komunizm krytykuje dlatego, że nie ma w nim miejsca na wiarę). Przedstawia opowieści o nawróceniach, sylwetki miejscowych chrześcijan, świętych i błogosławionych. Zadanie informowania o dziejach religii chrześcijańskiej traktuje bardzo poważnie: kreśli encyklopedyczne biogramy według jednego schematu, nie ożywia sylwetek prezentowanych postaci, jakby lżejszy styl wykluczał możliwość całościowego ujmowania życiorysów. Głęboka religijność Nowickiego daje się również zauważyć w żarliwych i modlitewnych westchnieniach w intencji – gdy autor decyduje się na emocjonalne komentarze i podsumowuje cały tekst krótkimi frazami kierowanymi do Boga. Jest w tym więcej niż konwencjonalne wykrzyknienia – to wyraz głębokiego przekonania o potrzebie boskiej pomocy.
Zdzisław Nowicki nie poznaje świata i nie szuka tego, co nieznane. Zagłębia się w historię Rosji, koncentrując się tylko i wyłącznie na temacie sobie bliskim i możliwym do uchwycenia dzięki własnemu kodeksowi moralnemu. Nie jest to droga do odkrywania innej kultury, ani też próba zrozumienia mieszkańców – ale autor przedstawia mało zgłębiane wątki chrześcijaństwa na Wschodzie – i zapewne dlatego trafił ze swoją książką do serii „Człowiek poznaje świat”.
poniedziałek, 18 lutego 2013
Georgia Bockoven: Rok, który wszystko zmienił
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Spadek
Motyw, który jest dość popularny w amerykańskich czytadłach dla pań wykorzystała Georgia Bockoven w sposób, który nie wywoła zarzutów. Zestawia ta autorka losy czterech kobiet, niespodziewanie połączonych testamentem prawie nieznanego ojca – i pokazuje, jak wzajemne relacje wzbogacają ich życie. Jedna z bohaterek ma romans z żonatym mężczyzną, druga daje się finansowo wykorzystywać partnerowi, trzecia przeżywa fakt, że mąż ją zdradzał, a czwarta kłóci się z małżonkiem o kwestię pomagania dorosłej córce. Cztery bohaterki – i cztery schematy, niespecjalnie posiadające twórczy potencjał. Jednak kiedy uwaga kobiet skierowana zostanie na inne tory, wszystkie będą mogły spojrzeć na swoje codzienne zmartwienia z dystansem – a nawet skorzystać z pomocy nieznanych dotąd sióstr. A wszystko dzięki sprytnemu i ryzykownemu działaniu prawniczki zakochanej w ich ojcu.
Georgia Bockoven na początku prowadzi historię w sposób znany m.in. ze szkół kreatywnego pisania. W każdym rozdziale przygląda się jednej bohaterce, nakreśla jej teraźniejszość, drobną scenkę z życia – pozwalającą sprawnie przedstawić charakter i zmartwienia kobiety. Rozdzielone opowieści będzie dyskretnie ze sobą splatać, wprowadzi wątki jednych postaci do egzystencji drugich i pokaże całą metamorfozę bohaterek – od wzajemnej niechęci począwszy. Takie podejście oraz rodzaj spoilera już w tytule powieści sprawiają, że uwaga czytelniczek przerzuca się z pytania, co się stanie, na pytanie, w jaki sposób do tego dojdzie. Do scen z życia czterech sióstr autorka doda jeszcze wyjaśnienie pochodzące od ich ojca, swoistą mowę zza grobu, w której znajdą się odpowiedzi na rozmaite niezadane pytania. Tak bohaterki otrzymają szansę na szybkie rozwianie wątpliwości i nie będą musiały prowadzić skazanego na niepowodzenie śledztwa. Za sprawą autobiograficznych nagrań ojca cztery kobiety otrzymają sporą dawkę wspomnień i wzruszeń. To narracyjne uproszczenie da się Bockoven z łatwością wybaczyć, jako że bardziej intrygująca niż przeszłość okazuje się teraźniejszość postaci, modyfikowana przez kolejne taśmy. Co ciekawe, autorka zarzuca zasady konstruowania powieści obyczajowej i sposobu rozmieszczania punktów kulminacyjnych – pojawi się w powieści moment ekstremalnego podkręcenia akcji – i nie zostanie on w żaden sposób zrównoważony. Autorka skłania się ku skrótom, chociaż nierównomiernie obdziela siostry kaprysami losu.
„Rok, który wszystko zmienił” to powieść obyczajowa, która trzyma w napięciu. Podstawowym źródłem ciekawości odbiorczyń będzie tu pomysł na rozwiązanie pozornie nierozwiązywalnych problemów – ale także i obraz tworzących się właśnie więzi między siostrami, które dotąd nie wiedziały o swoim istnieniu. Burzliwe życie ojca mniej zaangażuje czytelniczki – za to wątek prawniczki okaże się również lekturową nagrodą. Siłą tego tomu okazuje się pomysł – umiejętne wykorzystywanie fabularnych schematów i swoista odwaga w kreowaniu kolejnych życiorysów. Georgia Bockoven proponuje odbiorczyniom napisaną z wprawą obyczajówkę, która pozwoli na odpoczynek od codziennych problemów i umożliwi zaangażowanie w zmartwienia postaci. Nie jest to zatem historia dystansująca. Ponadto autorka, korzystając z praw demiurga, spełnia baśniowe marzenia o niespodziewanym i sprzecznym z zasadami zdrowego rozsądku skarbie – a to przecież czynnik, który zawsze umila obyczajówkowe fabuły. „Rok, który wszystko zmienił” to powieść przyjemna i nie powierzchowna – na półce z literaturą dla pań to ciekawa pozycja.
Spadek
Motyw, który jest dość popularny w amerykańskich czytadłach dla pań wykorzystała Georgia Bockoven w sposób, który nie wywoła zarzutów. Zestawia ta autorka losy czterech kobiet, niespodziewanie połączonych testamentem prawie nieznanego ojca – i pokazuje, jak wzajemne relacje wzbogacają ich życie. Jedna z bohaterek ma romans z żonatym mężczyzną, druga daje się finansowo wykorzystywać partnerowi, trzecia przeżywa fakt, że mąż ją zdradzał, a czwarta kłóci się z małżonkiem o kwestię pomagania dorosłej córce. Cztery bohaterki – i cztery schematy, niespecjalnie posiadające twórczy potencjał. Jednak kiedy uwaga kobiet skierowana zostanie na inne tory, wszystkie będą mogły spojrzeć na swoje codzienne zmartwienia z dystansem – a nawet skorzystać z pomocy nieznanych dotąd sióstr. A wszystko dzięki sprytnemu i ryzykownemu działaniu prawniczki zakochanej w ich ojcu.
Georgia Bockoven na początku prowadzi historię w sposób znany m.in. ze szkół kreatywnego pisania. W każdym rozdziale przygląda się jednej bohaterce, nakreśla jej teraźniejszość, drobną scenkę z życia – pozwalającą sprawnie przedstawić charakter i zmartwienia kobiety. Rozdzielone opowieści będzie dyskretnie ze sobą splatać, wprowadzi wątki jednych postaci do egzystencji drugich i pokaże całą metamorfozę bohaterek – od wzajemnej niechęci począwszy. Takie podejście oraz rodzaj spoilera już w tytule powieści sprawiają, że uwaga czytelniczek przerzuca się z pytania, co się stanie, na pytanie, w jaki sposób do tego dojdzie. Do scen z życia czterech sióstr autorka doda jeszcze wyjaśnienie pochodzące od ich ojca, swoistą mowę zza grobu, w której znajdą się odpowiedzi na rozmaite niezadane pytania. Tak bohaterki otrzymają szansę na szybkie rozwianie wątpliwości i nie będą musiały prowadzić skazanego na niepowodzenie śledztwa. Za sprawą autobiograficznych nagrań ojca cztery kobiety otrzymają sporą dawkę wspomnień i wzruszeń. To narracyjne uproszczenie da się Bockoven z łatwością wybaczyć, jako że bardziej intrygująca niż przeszłość okazuje się teraźniejszość postaci, modyfikowana przez kolejne taśmy. Co ciekawe, autorka zarzuca zasady konstruowania powieści obyczajowej i sposobu rozmieszczania punktów kulminacyjnych – pojawi się w powieści moment ekstremalnego podkręcenia akcji – i nie zostanie on w żaden sposób zrównoważony. Autorka skłania się ku skrótom, chociaż nierównomiernie obdziela siostry kaprysami losu.
„Rok, który wszystko zmienił” to powieść obyczajowa, która trzyma w napięciu. Podstawowym źródłem ciekawości odbiorczyń będzie tu pomysł na rozwiązanie pozornie nierozwiązywalnych problemów – ale także i obraz tworzących się właśnie więzi między siostrami, które dotąd nie wiedziały o swoim istnieniu. Burzliwe życie ojca mniej zaangażuje czytelniczki – za to wątek prawniczki okaże się również lekturową nagrodą. Siłą tego tomu okazuje się pomysł – umiejętne wykorzystywanie fabularnych schematów i swoista odwaga w kreowaniu kolejnych życiorysów. Georgia Bockoven proponuje odbiorczyniom napisaną z wprawą obyczajówkę, która pozwoli na odpoczynek od codziennych problemów i umożliwi zaangażowanie w zmartwienia postaci. Nie jest to zatem historia dystansująca. Ponadto autorka, korzystając z praw demiurga, spełnia baśniowe marzenia o niespodziewanym i sprzecznym z zasadami zdrowego rozsądku skarbie – a to przecież czynnik, który zawsze umila obyczajówkowe fabuły. „Rok, który wszystko zmienił” to powieść przyjemna i nie powierzchowna – na półce z literaturą dla pań to ciekawa pozycja.
niedziela, 17 lutego 2013
Grzegorz Kasdepke: Potworak i inne kosmiczne opowieści
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Wieści z kosmosu
Tak to już jest, że kiedy w domu pojawia się przybysz z kosmosu, życie rodziny wywraca się do góry nogami. U Mai i Filipa nie może być inaczej – zwłaszcza że ufoludek Potworak sam przysłał się w paczce. Przybył na dwuletnie wakacje i od początku zaczął uczyć domowników, jak żyje się na jego planecie. Sprowadził rozmaite kosmiczne wynalazki do zabawy oraz do sprawdzania, kto jest już dorosły, rozmnożył listonosza, bardzo ułatwiając mu tym pracę i ogólnie wprowadził sporo zamieszania do zwyczajnego domu. Ale nikt nie miał mu tego za złe, bo w końcu w zwyczajnej rodzinie coś się zaczęło dziać.
Grzegorz Kasdepke powrócił do starszego tekstu i wykrzesał z niego całkiem sporo. Po pierwsze, wpisał go dobrze w „Serię z ufoludem” Naszej Księgarni. Po drugie – zapewnił w ten sposób chwilowy odpoczynek od pedagogicznych wstawek, których coraz więcej było już w jego ostatnich tomach opowiadań. W „Potworaku i kosmicznych opowieściach” panuje humor, dawny znak firmowy tego autora – za to morały i pouczające scenki ograniczone są do minimum. Kasdepke bawi się pisaniem (a przez wietrzenie szuflady trudno stwierdzić jednoznacznie, czy już, czy też jeszcze). Przypomina o bezinteresownym śmiechu i komizmie absurdu – zjawisku, które spodoba się dzieciom.
Tomik stworzony został jako seria opowiadań spojonych obecnością Potworaka, przybysza z kosmosu. Autor zwraca tu znacznie większą uwagę na kreowanie kosmicznych, niespodziewanych i nietypowych wydarzeń niż na uwiarygodnienie ziemskiej rodziny – nie pozwala Filipowi i Mai na zaistnienie na pierwszym planie historii. Bardziej obchodzi autora możliwość prezentowania kosmicznych pomysłów i wynalazków, które zabijają nudę, niż zamknięcie w domu bohaterów – wolnym od oryginalności. Dlatego też „Potworak” staje się hołdem składanym wyobraźni oraz nieocenionym źródłem rozrywki dla maluchów. Kasdepke nie zmusza się do wstawiania uwielbianych przez dorosłych pouczeń oraz nakazów, obecność ufoludka nie musi pociągać za sobą systemu zachowań i nauki grzeczności. I to właśnie w „Potworaku” zachwyci najmłodszych. Kasdepke nie sprawi odbiorcom przykrości lekcjami, za to rozśmieszy obecnością krnąbrnego kosmity, którego bardzo dziwi ziemskie życie.
Opowiadania w tej książce są nieco dłuższe niż Grzegorz Kasdepke proponował w ostatnich publikacjach, a także mniej skoncentrowane na zapisie chwili w dialogach. Mają bardziej rozbudowaną fabułę i stanowią faktycznie opowiadania, a nie migawki z życia bohaterów. Klasyczność wychodzi im na dobre – dzieci będą mogły śledzić pełne przygody. Odstępstwem od tradycji staje się z kolei zapowiadanie obecności lub nieobecności postaci w kolejnej historii.
Jako ilustrator sprawdził się tutaj Artur Gulewicz w swoich kanciastych i bardzo barwnych ilustracjach – stworek z kosmosu wygląda na nich nie tylko dziwacznie, ale też zabawnie i sympatycznie. Warstwa graficzna nie będzie zatem przeszkodą w lekturze. Obrazki przygotowane zostały tak, by budziły ciekawość maluchów, ale też i nie zdradzały od razu treści poszczególnych historyjek.
Grzegorz Kasdepke zaistniał na rynku literackim jako pisarz, który lubi rozśmieszać. Ostatnio sporo energii poświęcił na pouczanie, czym zapewne przekonał do siebie rzesze rodziców, opiekunów i pedagogów. „Potworakiem” przypomina o potrzebie beztroskiej zabawy – bardzo dobrze, że ta książka się ukazała. Maluchy na pewno pokochają niesfornego Potworaka.
Wieści z kosmosu
Tak to już jest, że kiedy w domu pojawia się przybysz z kosmosu, życie rodziny wywraca się do góry nogami. U Mai i Filipa nie może być inaczej – zwłaszcza że ufoludek Potworak sam przysłał się w paczce. Przybył na dwuletnie wakacje i od początku zaczął uczyć domowników, jak żyje się na jego planecie. Sprowadził rozmaite kosmiczne wynalazki do zabawy oraz do sprawdzania, kto jest już dorosły, rozmnożył listonosza, bardzo ułatwiając mu tym pracę i ogólnie wprowadził sporo zamieszania do zwyczajnego domu. Ale nikt nie miał mu tego za złe, bo w końcu w zwyczajnej rodzinie coś się zaczęło dziać.
Grzegorz Kasdepke powrócił do starszego tekstu i wykrzesał z niego całkiem sporo. Po pierwsze, wpisał go dobrze w „Serię z ufoludem” Naszej Księgarni. Po drugie – zapewnił w ten sposób chwilowy odpoczynek od pedagogicznych wstawek, których coraz więcej było już w jego ostatnich tomach opowiadań. W „Potworaku i kosmicznych opowieściach” panuje humor, dawny znak firmowy tego autora – za to morały i pouczające scenki ograniczone są do minimum. Kasdepke bawi się pisaniem (a przez wietrzenie szuflady trudno stwierdzić jednoznacznie, czy już, czy też jeszcze). Przypomina o bezinteresownym śmiechu i komizmie absurdu – zjawisku, które spodoba się dzieciom.
Tomik stworzony został jako seria opowiadań spojonych obecnością Potworaka, przybysza z kosmosu. Autor zwraca tu znacznie większą uwagę na kreowanie kosmicznych, niespodziewanych i nietypowych wydarzeń niż na uwiarygodnienie ziemskiej rodziny – nie pozwala Filipowi i Mai na zaistnienie na pierwszym planie historii. Bardziej obchodzi autora możliwość prezentowania kosmicznych pomysłów i wynalazków, które zabijają nudę, niż zamknięcie w domu bohaterów – wolnym od oryginalności. Dlatego też „Potworak” staje się hołdem składanym wyobraźni oraz nieocenionym źródłem rozrywki dla maluchów. Kasdepke nie zmusza się do wstawiania uwielbianych przez dorosłych pouczeń oraz nakazów, obecność ufoludka nie musi pociągać za sobą systemu zachowań i nauki grzeczności. I to właśnie w „Potworaku” zachwyci najmłodszych. Kasdepke nie sprawi odbiorcom przykrości lekcjami, za to rozśmieszy obecnością krnąbrnego kosmity, którego bardzo dziwi ziemskie życie.
Opowiadania w tej książce są nieco dłuższe niż Grzegorz Kasdepke proponował w ostatnich publikacjach, a także mniej skoncentrowane na zapisie chwili w dialogach. Mają bardziej rozbudowaną fabułę i stanowią faktycznie opowiadania, a nie migawki z życia bohaterów. Klasyczność wychodzi im na dobre – dzieci będą mogły śledzić pełne przygody. Odstępstwem od tradycji staje się z kolei zapowiadanie obecności lub nieobecności postaci w kolejnej historii.
Jako ilustrator sprawdził się tutaj Artur Gulewicz w swoich kanciastych i bardzo barwnych ilustracjach – stworek z kosmosu wygląda na nich nie tylko dziwacznie, ale też zabawnie i sympatycznie. Warstwa graficzna nie będzie zatem przeszkodą w lekturze. Obrazki przygotowane zostały tak, by budziły ciekawość maluchów, ale też i nie zdradzały od razu treści poszczególnych historyjek.
Grzegorz Kasdepke zaistniał na rynku literackim jako pisarz, który lubi rozśmieszać. Ostatnio sporo energii poświęcił na pouczanie, czym zapewne przekonał do siebie rzesze rodziców, opiekunów i pedagogów. „Potworakiem” przypomina o potrzebie beztroskiej zabawy – bardzo dobrze, że ta książka się ukazała. Maluchy na pewno pokochają niesfornego Potworaka.
sobota, 16 lutego 2013
Andrea Camilleri: Skrzydła sfinksa
Noir sur Blanc, Warszawa 2013.
Szybkie śledztwo
Andrea Camilleri nie zamierza tracić czasu. Dobrze zna wymogi gatunku, w którym stworzył postać sympatycznego i niepozbawionego wad komisarza Montalbano. Interesują go wyłącznie dwie sfery historii – pierwsza dotycząca śledztwa, druga natomiast służąca budowaniu sylwetki bohatera. Pierwsza, jak łatwo się domyślić, wypełnia całą książkę, druga stanowi dopiski na marginesie. W „Skrzydłach sfinksa” ten podział jest bardzo czytelny, zwłaszcza że cała fabuła opiera się na dialogach w sprawie, którą Montalbano właśnie prowadzi, a relacja przybiera formę krótkich migawek z działalności komisarza i jego współpracowników.
Jak zwykle chodzi tu o rozwiązanie zagadki oraz rozrywkę czytelników – tę ostatnią zapewnia nie tylko sensacyjna intryga, ale również językowe zabawy w kreacji jednej z postaci. Niemiłosiernie kaleczący język śledczy staje się źródłem zabawnych nieporozumień i nadaje lekkości rozmowom. Zresztą Camilleri próbuje indywidualizować swoich bohaterów za sprawą języka, lub odzwierciedlać w mowie ich charaktery. Zapewnia tym samym wyrazistość kolejnym osobom z powieści – bo na niewielkiej w sumie tekstowej przestrzeni musi wykorzystywać hiperbolizację. Jeśli natomiast chodzi o rozwiązanie zagadki – Montalbano wybiera najbardziej klasyczny sposób, to jest rozmowę z ludźmi. Kolejność przesłuchań i dyskusji płynie z efektów jego dedukcji, a czasem też i z dostarczanych przez kolegów wyników badań. Montalbano pracuje umysłowo, ale musi też być dobrym psychologiem, bo czasami potrzebne wiadomości wydobywa podstępem. Potrafi wpływać na ludzi, ale i tak Camilleri nie ułatwia mu zadania ponad miarę i stopniowo odsłania kolejne szczegóły. Fabułą rządzi nieubłagalna logika.
A skoro autor tak precyzyjnie konstruuje labirynt, żeby nie zmęczyć czytelników stałym dążeniem do rozwiązania zagadki, wprowadza i wątek osobisty dla komisarza Montalbano, słynny ocieplacz wizerunku bezwzględnego śledczego. Policjant przeżywa poważny kryzys w związku z żoną – daje o sobie znać brak potomstwa oraz przedkładanie spraw zawodowych nad osobiste. Bohater mieszka teraz sam i co jakiś czas zastanawia się nad swoją przeszłością – nie na tyle, by pchnęło to książkę na tory sentymentalnych obyczajówek, ale na tyle, by chwilowo oderwać odbiorców od kryminalnej zagadki. Tym razem chodzi o tajemniczą zbrodnię, w której jedynym śladem okazuje się tatuaż na ciele zamordowanej dziewczyny. Ten trop wystarczy, chociaż śledztwo nie będzie proste. Komisarz poświęca wszystkie siły na pracę – lecz i tak w pojedynkę nie poradziłby sobie z wyzwaniem.
Andrea Camilleri stawia na tempo akcji, które ma wynagrodzić czytelnikom usunięcie sensacyjnych wydarzeń (przyczyn morderstwa) poza granice narracji. To tempo objawia się w bardzo skracanych partiach opisowych – służą one autorowi niemal wyłącznie do nakreślania sytuacji i dialogowych scenek. W rozmowach ujawniają się wszelkie zmiany planów i terenów, ten rodzaj skrótu pasuje do dynamicznego śledztwa, jakie prowadzi komisarz Montalbano. Ta lektura ma przede wszystkim zapewnić czytelnikom dawkę emocji i pozór uczestniczenia w nieosiągalnym. Stąd kulisy śledztwa prezentowane w rozmowach dość szczegółowo. Skrótowość sprawdza się też w odzieraniu migawek z różnych miejsc ze zbędnych detali – to, co nie ma znaczenia dla akcji, pozostaje w sferze domysłów, sam proces dedukcji uprawdopodobni bohatera na tyle, by nie były potrzebne dodatkowe informacje, które nie wprowadzą nic do śledztwa. Andrea Camilleri w końcu wie, jakich kryminałów oczekują od niego czytelnicy – nie pierwszy raz mierzy się z tym gatunkiem.
Szybkie śledztwo
Andrea Camilleri nie zamierza tracić czasu. Dobrze zna wymogi gatunku, w którym stworzył postać sympatycznego i niepozbawionego wad komisarza Montalbano. Interesują go wyłącznie dwie sfery historii – pierwsza dotycząca śledztwa, druga natomiast służąca budowaniu sylwetki bohatera. Pierwsza, jak łatwo się domyślić, wypełnia całą książkę, druga stanowi dopiski na marginesie. W „Skrzydłach sfinksa” ten podział jest bardzo czytelny, zwłaszcza że cała fabuła opiera się na dialogach w sprawie, którą Montalbano właśnie prowadzi, a relacja przybiera formę krótkich migawek z działalności komisarza i jego współpracowników.
Jak zwykle chodzi tu o rozwiązanie zagadki oraz rozrywkę czytelników – tę ostatnią zapewnia nie tylko sensacyjna intryga, ale również językowe zabawy w kreacji jednej z postaci. Niemiłosiernie kaleczący język śledczy staje się źródłem zabawnych nieporozumień i nadaje lekkości rozmowom. Zresztą Camilleri próbuje indywidualizować swoich bohaterów za sprawą języka, lub odzwierciedlać w mowie ich charaktery. Zapewnia tym samym wyrazistość kolejnym osobom z powieści – bo na niewielkiej w sumie tekstowej przestrzeni musi wykorzystywać hiperbolizację. Jeśli natomiast chodzi o rozwiązanie zagadki – Montalbano wybiera najbardziej klasyczny sposób, to jest rozmowę z ludźmi. Kolejność przesłuchań i dyskusji płynie z efektów jego dedukcji, a czasem też i z dostarczanych przez kolegów wyników badań. Montalbano pracuje umysłowo, ale musi też być dobrym psychologiem, bo czasami potrzebne wiadomości wydobywa podstępem. Potrafi wpływać na ludzi, ale i tak Camilleri nie ułatwia mu zadania ponad miarę i stopniowo odsłania kolejne szczegóły. Fabułą rządzi nieubłagalna logika.
A skoro autor tak precyzyjnie konstruuje labirynt, żeby nie zmęczyć czytelników stałym dążeniem do rozwiązania zagadki, wprowadza i wątek osobisty dla komisarza Montalbano, słynny ocieplacz wizerunku bezwzględnego śledczego. Policjant przeżywa poważny kryzys w związku z żoną – daje o sobie znać brak potomstwa oraz przedkładanie spraw zawodowych nad osobiste. Bohater mieszka teraz sam i co jakiś czas zastanawia się nad swoją przeszłością – nie na tyle, by pchnęło to książkę na tory sentymentalnych obyczajówek, ale na tyle, by chwilowo oderwać odbiorców od kryminalnej zagadki. Tym razem chodzi o tajemniczą zbrodnię, w której jedynym śladem okazuje się tatuaż na ciele zamordowanej dziewczyny. Ten trop wystarczy, chociaż śledztwo nie będzie proste. Komisarz poświęca wszystkie siły na pracę – lecz i tak w pojedynkę nie poradziłby sobie z wyzwaniem.
Andrea Camilleri stawia na tempo akcji, które ma wynagrodzić czytelnikom usunięcie sensacyjnych wydarzeń (przyczyn morderstwa) poza granice narracji. To tempo objawia się w bardzo skracanych partiach opisowych – służą one autorowi niemal wyłącznie do nakreślania sytuacji i dialogowych scenek. W rozmowach ujawniają się wszelkie zmiany planów i terenów, ten rodzaj skrótu pasuje do dynamicznego śledztwa, jakie prowadzi komisarz Montalbano. Ta lektura ma przede wszystkim zapewnić czytelnikom dawkę emocji i pozór uczestniczenia w nieosiągalnym. Stąd kulisy śledztwa prezentowane w rozmowach dość szczegółowo. Skrótowość sprawdza się też w odzieraniu migawek z różnych miejsc ze zbędnych detali – to, co nie ma znaczenia dla akcji, pozostaje w sferze domysłów, sam proces dedukcji uprawdopodobni bohatera na tyle, by nie były potrzebne dodatkowe informacje, które nie wprowadzą nic do śledztwa. Andrea Camilleri w końcu wie, jakich kryminałów oczekują od niego czytelnicy – nie pierwszy raz mierzy się z tym gatunkiem.
piątek, 15 lutego 2013
Ann Turnbull: Marianna i panna Mozart
Akapit Press, Łódź 2013.
Popklasyka
Różnice między klasyką literatury czwartej a poppowieściami dla dziewczynek łatwo wskazać na przykładzie „Małej księżniczki” oraz „Marianny i panny Mozart”. Ann Turnbull sięgnęła po słynną historię do dziś poruszającą wyobraźnię czytelników i zaproponowała prostszą opowiastkę dla mniej cierpliwych odbiorczyń. Dostosowała się do konwencji literackiego popu, ale nie zaniedbała przy tym dziecięcych emocji. W jej książce dzieje się stosunkowo niewiele, za to ramy czasowe pozwalają na dostarczenie maluchom dawki egzotyki.
Bohaterką tomu jest Marianna, dziewczynka, która marzy o karierze śpiewaczki (i chciałaby być jak cudowne dziecko, siostra małego Mozarta). Marianna może rozwijać swoje pasje na pensji dla dziewcząt – tyle że pewnego dnia jej rodzina bankrutuje, a dumna matka nie chce zwracać się do krewnych z prośbą o pomoc. To moment, w którym rozpieszczana bohaterka może poznać świat dotąd niedostrzegany. Jako że Ann Turnbull skraca i upraszcza fabułę, dobrze widoczny jest parasol ochronny nad Marianną – z czego akurat czytelniczki powinny się ucieszyć, bo wystarczająco dużo emocji zapewni im pomysł bohaterki, jak realizować swoje marzenia. Konwencję pop da się również zauważyć w zakończeniu przyspieszonym, jak przystało na tego typu literaturę. „Marianna i panna Mozart” to powieść w sam raz dla tych odbiorczyń, które dopiero wkraczają w świat lektur i chcą nauczyć się zagłębiania w kreowane przez autorów krainy. Akcja dzieje się szybko i jest na tyle atrakcyjna, by dziewczynki chciały do końca śledzić losy Marianny. Pozwala rozbudowywać marzenia i wskazuje drogi do ich spełniania, uczy odwagi i cierpliwości – chociaż mogłoby się wydawać, że w poppowieści nie ma miejsca na podobne zabiegi. Co ciekawe, Ann Turnbull połączyła modną dzisiaj i popularną konwencję z powieścią wiktoriańską, tworząc całkiem interesujący międzygatunkowy pomost. Zainspirowana przygodami małej księżniczki – a i bohaterek kilku dorosłych dziewiętnastowiecznych narracji – przygotowała migawkę, która najmłodszym zasygnalizuje wyobraźniowy potencjał quasi-historycznych opowiastek.
Dla małych odbiorczyń atutem będzie również staranne wprowadzenie w wymyśloną rzeczywistość: autorka nie tylko wyjaśnia, co Marianna zastaje na pensji – przedstawia cały przekrój budynku – i dba o to, by uwiarygodnić stworzone przestrzenie. Chociaż spieszy się z akcją, nie zapomina o detalach. Dzięki temu nie musi już stylizować samego tekstu, prowadzi go naturalnie i bez zbędnego wyrafinowania. Tak zestawia ze sobą powieści pop oraz klasykę.
Ta krótka powieść porusza wiele tematów aktualnych: wśród nich kwestię biedy i kodeksu moralnego (Marianna będzie musiała zastanawiać się nad tym, czy cokolwiek usprawiedliwia kradzież, doświadczy też paru niebezpieczeństw, gdy zdecyduje się na samodzielne działanie wbrew woli dorosłych). Dla dzieci stanie się zatem ta powieść nie tylko rozrywką, ale i źródłem refleksji nad całkiem poważnymi sprawami. Ann Turnbull zadbała o to, by jej książka nie była jedynie przeniesieniem sprawdzonego wątku z klasyki literatury czwartej do wersji akceptowanej przez współczesną młodą publiczność literacką; chociaż zaryzykowała, udało jej się stworzyć tekst ciekawy dla małych czytelniczek. Nawet jeśli wątków tytułowej panny Mozart nie ma tu zbyt wiele.
Popklasyka
Różnice między klasyką literatury czwartej a poppowieściami dla dziewczynek łatwo wskazać na przykładzie „Małej księżniczki” oraz „Marianny i panny Mozart”. Ann Turnbull sięgnęła po słynną historię do dziś poruszającą wyobraźnię czytelników i zaproponowała prostszą opowiastkę dla mniej cierpliwych odbiorczyń. Dostosowała się do konwencji literackiego popu, ale nie zaniedbała przy tym dziecięcych emocji. W jej książce dzieje się stosunkowo niewiele, za to ramy czasowe pozwalają na dostarczenie maluchom dawki egzotyki.
Bohaterką tomu jest Marianna, dziewczynka, która marzy o karierze śpiewaczki (i chciałaby być jak cudowne dziecko, siostra małego Mozarta). Marianna może rozwijać swoje pasje na pensji dla dziewcząt – tyle że pewnego dnia jej rodzina bankrutuje, a dumna matka nie chce zwracać się do krewnych z prośbą o pomoc. To moment, w którym rozpieszczana bohaterka może poznać świat dotąd niedostrzegany. Jako że Ann Turnbull skraca i upraszcza fabułę, dobrze widoczny jest parasol ochronny nad Marianną – z czego akurat czytelniczki powinny się ucieszyć, bo wystarczająco dużo emocji zapewni im pomysł bohaterki, jak realizować swoje marzenia. Konwencję pop da się również zauważyć w zakończeniu przyspieszonym, jak przystało na tego typu literaturę. „Marianna i panna Mozart” to powieść w sam raz dla tych odbiorczyń, które dopiero wkraczają w świat lektur i chcą nauczyć się zagłębiania w kreowane przez autorów krainy. Akcja dzieje się szybko i jest na tyle atrakcyjna, by dziewczynki chciały do końca śledzić losy Marianny. Pozwala rozbudowywać marzenia i wskazuje drogi do ich spełniania, uczy odwagi i cierpliwości – chociaż mogłoby się wydawać, że w poppowieści nie ma miejsca na podobne zabiegi. Co ciekawe, Ann Turnbull połączyła modną dzisiaj i popularną konwencję z powieścią wiktoriańską, tworząc całkiem interesujący międzygatunkowy pomost. Zainspirowana przygodami małej księżniczki – a i bohaterek kilku dorosłych dziewiętnastowiecznych narracji – przygotowała migawkę, która najmłodszym zasygnalizuje wyobraźniowy potencjał quasi-historycznych opowiastek.
Dla małych odbiorczyń atutem będzie również staranne wprowadzenie w wymyśloną rzeczywistość: autorka nie tylko wyjaśnia, co Marianna zastaje na pensji – przedstawia cały przekrój budynku – i dba o to, by uwiarygodnić stworzone przestrzenie. Chociaż spieszy się z akcją, nie zapomina o detalach. Dzięki temu nie musi już stylizować samego tekstu, prowadzi go naturalnie i bez zbędnego wyrafinowania. Tak zestawia ze sobą powieści pop oraz klasykę.
Ta krótka powieść porusza wiele tematów aktualnych: wśród nich kwestię biedy i kodeksu moralnego (Marianna będzie musiała zastanawiać się nad tym, czy cokolwiek usprawiedliwia kradzież, doświadczy też paru niebezpieczeństw, gdy zdecyduje się na samodzielne działanie wbrew woli dorosłych). Dla dzieci stanie się zatem ta powieść nie tylko rozrywką, ale i źródłem refleksji nad całkiem poważnymi sprawami. Ann Turnbull zadbała o to, by jej książka nie była jedynie przeniesieniem sprawdzonego wątku z klasyki literatury czwartej do wersji akceptowanej przez współczesną młodą publiczność literacką; chociaż zaryzykowała, udało jej się stworzyć tekst ciekawy dla małych czytelniczek. Nawet jeśli wątków tytułowej panny Mozart nie ma tu zbyt wiele.
czwartek, 14 lutego 2013
Dolen Perkins-Valdez: Niewolnice
WNK, Warszawa 2013.
Inny świat
„Niewolnice” Dolen Perkins-Valdez nie są powieścią historyczną ani erotyczną. Przeniesienie akcji do połowy XIX wieku potrzebne jest autorce do budowania całego systemu poruszających międzyludzkich relacji – fabuła w całości podporządkowana została uczuciom. „Niewolnice” mają przede wszystkim pokazać, jak silni potrafią być ludzie, którzy nie posiadają nic i nie znają godnego życia. Ta powieść powstała, by wstrząsnąć czytelniczkami, zagwarantować im ekstremalne emocje przy jednoczesnym bezpiecznym dystansie czasowym i kulturowym, zapewne nie bez wpływu był tu też rozgłos towarzyszący opowieści „Służące” Kathryn Stockett. W „Niewolnicach” granica upodlenia sięga dalej, ale w historii istotne są wciąż aktualne kwestie, między innymi miłość macierzyńska, oddanie, zaufanie czy przyjaźń.
Bohaterki, które nie mają wolności, obarczone są trudną przeszłością. Każda skrywa jakiś bolesny sekret – często związany z dziećmi, którymi nie może się opiekować. Każda też musi zaspokajać pragnienia swojego pana i postępować zgodnie z narzuconymi regułami. Niewolnice oczywiście marzą o swobodzie, niektóre nawet szukają dróg do uzyskania wolności – a siły czerpią z różnych źródeł. Wśród zniewolonych kobiet znajduje się Lizzie. Jak wszystkie towarzyszki niedoli, łączy ją ze swoim panem seksualna więź, ale Lizzie zyskuje też cień uczucia swojego właściciela – i szansę na przywileje, o których nie śniło się innym. Tyle że cena za to jest wysoka.
Dolen Perkins-Valdez chce w „Niewolnicach” przedstawiać niemal kobiety o mentalności odbiorczyń. Wszystkie kobiety są silne, wszystkie potrafią ustalać swoje priorytety tak, by dopasować się do sytuacji i nie stracić przy tym szacunku do siebie. Znają granice, których nie wolno im przekraczać, a w zdobytej przestrzeni czują się swobodnie. Przenika je aura tajemniczości, której autorka nie chce na siłę przełamywać – jednak portrety niewolnic nie przypominają stereotypowych literackich obrazków, być może za sprawą narracyjnych uproszczeń. Jedynym zabiegiem stylizacyjnym w powieści jest kilka notorycznie powtarzanych przez niewolników błędów językowych. Ani w narracji, ani w dialogach nie ma poza tym nawiązań do dziewiętnastowiecznych opowieści, mało tego: w pewnych fragmentach wydaje się, że Perkins-Valdez pozwala bohaterkom przejmować aktualne zwyczaje komunikowania się. Powieść lawiruje przez to między wiekami i sprawia wrażenie zawieszonej nie w konkretnym czasie, a w przestrzeni interpersonalnych kontaktów.
Chociaż sporo miejsca zajmuje tu temat seksualnego wykorzystywania niewolnic (oraz jego konsekwencji), Dolen Perkins-Valdez traktuje zagadnienie bardzo delikatnie, nie chce zamieniać opowieści w pornografię. Interesują ją raczej psychologiczne aspekty niewolnictwa – i tym poświęca najwięcej uwagi. Wszyscy bohaterowie, mimo okazywanego sobie wsparcia, funkcjonują osobno, autorka wyodrębnia ich z małej społeczności i skazuje na samotne przeżywanie problemów. Tym samym wyostrza jeszcze najbardziej bolesne sprawy i podkreśla dramaty postaci. Chce w czytelnikach wzbudzać litość (a i niezgodę na prezentowany stan rzeczy), a przy tym próbuje uniknąć prostego zaangażowania emocjonalnego. I tak stają się „Niewolnice” książką niełatwą w odbiorze – ale i literacko-psychologicznym eksperymentem. Przecież Perkins-Valdez w najostrzejszej formie przytacza podstawowe lęki wielu kobiet – strach przed krzywdą lub utratą dziecka, brak oparcia w ukochanym, motyw zdrady i braku możliwości decydowania o własnym losie. Dlatego też „Niewolnice” nie mogą być prostym rozrywkowym czytadłem dla wszystkich.
Inny świat
„Niewolnice” Dolen Perkins-Valdez nie są powieścią historyczną ani erotyczną. Przeniesienie akcji do połowy XIX wieku potrzebne jest autorce do budowania całego systemu poruszających międzyludzkich relacji – fabuła w całości podporządkowana została uczuciom. „Niewolnice” mają przede wszystkim pokazać, jak silni potrafią być ludzie, którzy nie posiadają nic i nie znają godnego życia. Ta powieść powstała, by wstrząsnąć czytelniczkami, zagwarantować im ekstremalne emocje przy jednoczesnym bezpiecznym dystansie czasowym i kulturowym, zapewne nie bez wpływu był tu też rozgłos towarzyszący opowieści „Służące” Kathryn Stockett. W „Niewolnicach” granica upodlenia sięga dalej, ale w historii istotne są wciąż aktualne kwestie, między innymi miłość macierzyńska, oddanie, zaufanie czy przyjaźń.
Bohaterki, które nie mają wolności, obarczone są trudną przeszłością. Każda skrywa jakiś bolesny sekret – często związany z dziećmi, którymi nie może się opiekować. Każda też musi zaspokajać pragnienia swojego pana i postępować zgodnie z narzuconymi regułami. Niewolnice oczywiście marzą o swobodzie, niektóre nawet szukają dróg do uzyskania wolności – a siły czerpią z różnych źródeł. Wśród zniewolonych kobiet znajduje się Lizzie. Jak wszystkie towarzyszki niedoli, łączy ją ze swoim panem seksualna więź, ale Lizzie zyskuje też cień uczucia swojego właściciela – i szansę na przywileje, o których nie śniło się innym. Tyle że cena za to jest wysoka.
Dolen Perkins-Valdez chce w „Niewolnicach” przedstawiać niemal kobiety o mentalności odbiorczyń. Wszystkie kobiety są silne, wszystkie potrafią ustalać swoje priorytety tak, by dopasować się do sytuacji i nie stracić przy tym szacunku do siebie. Znają granice, których nie wolno im przekraczać, a w zdobytej przestrzeni czują się swobodnie. Przenika je aura tajemniczości, której autorka nie chce na siłę przełamywać – jednak portrety niewolnic nie przypominają stereotypowych literackich obrazków, być może za sprawą narracyjnych uproszczeń. Jedynym zabiegiem stylizacyjnym w powieści jest kilka notorycznie powtarzanych przez niewolników błędów językowych. Ani w narracji, ani w dialogach nie ma poza tym nawiązań do dziewiętnastowiecznych opowieści, mało tego: w pewnych fragmentach wydaje się, że Perkins-Valdez pozwala bohaterkom przejmować aktualne zwyczaje komunikowania się. Powieść lawiruje przez to między wiekami i sprawia wrażenie zawieszonej nie w konkretnym czasie, a w przestrzeni interpersonalnych kontaktów.
Chociaż sporo miejsca zajmuje tu temat seksualnego wykorzystywania niewolnic (oraz jego konsekwencji), Dolen Perkins-Valdez traktuje zagadnienie bardzo delikatnie, nie chce zamieniać opowieści w pornografię. Interesują ją raczej psychologiczne aspekty niewolnictwa – i tym poświęca najwięcej uwagi. Wszyscy bohaterowie, mimo okazywanego sobie wsparcia, funkcjonują osobno, autorka wyodrębnia ich z małej społeczności i skazuje na samotne przeżywanie problemów. Tym samym wyostrza jeszcze najbardziej bolesne sprawy i podkreśla dramaty postaci. Chce w czytelnikach wzbudzać litość (a i niezgodę na prezentowany stan rzeczy), a przy tym próbuje uniknąć prostego zaangażowania emocjonalnego. I tak stają się „Niewolnice” książką niełatwą w odbiorze – ale i literacko-psychologicznym eksperymentem. Przecież Perkins-Valdez w najostrzejszej formie przytacza podstawowe lęki wielu kobiet – strach przed krzywdą lub utratą dziecka, brak oparcia w ukochanym, motyw zdrady i braku możliwości decydowania o własnym losie. Dlatego też „Niewolnice” nie mogą być prostym rozrywkowym czytadłem dla wszystkich.
środa, 13 lutego 2013
Karina Bonowicz: Pierwsze koty robaczywki
Prószyński, Warszawa 2013.
Nauczycielka w trampkach
Gdyby tak wyglądali nauczyciele, młodzież trudno byłoby wygonić ze szkoły. Gdyby wszyscy mieli taki refleks i kąśliwe poczucie humoru jak Ida Werner, nie byłoby problemów z nastolatkami. Kto by pomyślał, że szkoła może stać się dobrym tłem dla chicklitu? U Kariny Bonowicz tak właśnie jest, co sprawia, że odbiorczynie otrzymają powieść ni tylko lekką i zabawną, ale też dość trafnie diagnozującą niedoskonałości systemu edukacji. Jednak przecież nie o starcia na linii nauczyciel-uczeń tu chodzi, a o miłość, jak w każdym chicklicie potraktowaną z przymrużeniem oka.
Ida Werner chciałaby zrobić doktorat z polonistyki, ale nie udaje jej się przekonać do siebie konserwatywnych wykładowców, trafia więc do liceum. Starsza od swoich uczniów o zaledwie kilka lat łatwiej dogaduje się z młodzieżą niż z częścią grona pedagogicznego. Jej cięty język i błyskawiczne inteligentne riposty zwiększają popularność wśród uczniów, ale nie budzą przychylności nauczycieli ani dyrektora. Ida doskonale radzi sobie i ze zwierzchnikiem (w odpowiednim momencie subtelnie wykorzystując jego porażki), i z rodzicami, którzy przychodzą na skargę, i z najbardziej rozbrykanymi klasami. Improwizuje genialnie – aż staje się w tej sferze postacią niewiarygodną (co nie przeszkadza w cieszeniu się lekturą). Poza tym Ida ma szaloną współlokatorkę i przyjaciółkę, która podpisuje żółwie markerem i – moralnego kaca po rozstaniu z bardzo przystojnym aktorem. Ma też nastoletniego wielbiciela. W życiu prywatnym nie radzi sobie tak gładko jak w szkole: tu popełnia gafę z gafą. Nigdy nie przejmuje się tym, co zdarzyło się w pracy, za to bez przerwy komplikuje sobie codzienną egzystencję – zwykle za sprawą komicznych wpadek.
W „Pierwszych kotach robaczywkach” na początku razić może stałe wyznaczanie zdaniowych akcentów. Autorka nadużywa tego środka, wyróżniając majuskułą albo elementy ironiczne, albo silnie nacechowane emocjonalnie, jakby chciała zapobiec nieporozumieniom. Służy to jednak budowaniu kreacji bohaterki, żywiołowej, energicznej i silnej, a przede wszystkim mocno przeżywającej kolejne wydarzenia. Pierwszoosobowa relacja zgrana z konwencją gatunku pozwala rzeczywiście oddalić szkolne zmartwienia – a przynajmniej zrównoważyć nimi wątki uczuciowe. Bonowicz tworzy niemal satyrę na polskie szkolnictwo, przywołuje obrazki stereotypowe ale tu ożywiane dzięki dowcipnemu stylowi. Można jej wybaczyć, że czasami odwołuje się do popularnych żartów, wplatając je w odkrycia bohaterów – nawet ten zabieg pasuje do całości, silnie zresztą nacechowanej intertekstualnie i popkulturowo.
Autorka dodaje do opowieści także blogowe zapiski (średnio) tajemniczej sFOCHowanej i komentarze (w których znalazło się miejsce na żarty z życia wzięte), wstawia i sztukę teatralną. Udowadnia, że można przynajmniej próbować wprowadzać zmiany, zamiast biernie podporządkowywać się systemowi. Dzięki niemal młodzieżowej energii tom przynosić będzie rozrywkę. Nie jest to sentymentalna obyczajówka, liczy się w niej pozorne przełamywanie schematów przy jednoczesnym pozostawaniu w zgodzie z genologicznymi wskazówkami. Charakteryzuje tę książkę cięty dowcip, spora doza ironii i lekki bunt. To pełne humoru czytadło z trafnymi karykaturami, pomysłowe i barwne, miejscami szczere, miejscami teatralizowane, ale do ostatniej strony ciekawe dla odbiorców. Karinie Bonowicz udało się połączyć dwie sfery, które normalnie niemal wykluczają się w obyczajówkach – a w każdej ma coś do powiedzenia.
Nauczycielka w trampkach
Gdyby tak wyglądali nauczyciele, młodzież trudno byłoby wygonić ze szkoły. Gdyby wszyscy mieli taki refleks i kąśliwe poczucie humoru jak Ida Werner, nie byłoby problemów z nastolatkami. Kto by pomyślał, że szkoła może stać się dobrym tłem dla chicklitu? U Kariny Bonowicz tak właśnie jest, co sprawia, że odbiorczynie otrzymają powieść ni tylko lekką i zabawną, ale też dość trafnie diagnozującą niedoskonałości systemu edukacji. Jednak przecież nie o starcia na linii nauczyciel-uczeń tu chodzi, a o miłość, jak w każdym chicklicie potraktowaną z przymrużeniem oka.
Ida Werner chciałaby zrobić doktorat z polonistyki, ale nie udaje jej się przekonać do siebie konserwatywnych wykładowców, trafia więc do liceum. Starsza od swoich uczniów o zaledwie kilka lat łatwiej dogaduje się z młodzieżą niż z częścią grona pedagogicznego. Jej cięty język i błyskawiczne inteligentne riposty zwiększają popularność wśród uczniów, ale nie budzą przychylności nauczycieli ani dyrektora. Ida doskonale radzi sobie i ze zwierzchnikiem (w odpowiednim momencie subtelnie wykorzystując jego porażki), i z rodzicami, którzy przychodzą na skargę, i z najbardziej rozbrykanymi klasami. Improwizuje genialnie – aż staje się w tej sferze postacią niewiarygodną (co nie przeszkadza w cieszeniu się lekturą). Poza tym Ida ma szaloną współlokatorkę i przyjaciółkę, która podpisuje żółwie markerem i – moralnego kaca po rozstaniu z bardzo przystojnym aktorem. Ma też nastoletniego wielbiciela. W życiu prywatnym nie radzi sobie tak gładko jak w szkole: tu popełnia gafę z gafą. Nigdy nie przejmuje się tym, co zdarzyło się w pracy, za to bez przerwy komplikuje sobie codzienną egzystencję – zwykle za sprawą komicznych wpadek.
W „Pierwszych kotach robaczywkach” na początku razić może stałe wyznaczanie zdaniowych akcentów. Autorka nadużywa tego środka, wyróżniając majuskułą albo elementy ironiczne, albo silnie nacechowane emocjonalnie, jakby chciała zapobiec nieporozumieniom. Służy to jednak budowaniu kreacji bohaterki, żywiołowej, energicznej i silnej, a przede wszystkim mocno przeżywającej kolejne wydarzenia. Pierwszoosobowa relacja zgrana z konwencją gatunku pozwala rzeczywiście oddalić szkolne zmartwienia – a przynajmniej zrównoważyć nimi wątki uczuciowe. Bonowicz tworzy niemal satyrę na polskie szkolnictwo, przywołuje obrazki stereotypowe ale tu ożywiane dzięki dowcipnemu stylowi. Można jej wybaczyć, że czasami odwołuje się do popularnych żartów, wplatając je w odkrycia bohaterów – nawet ten zabieg pasuje do całości, silnie zresztą nacechowanej intertekstualnie i popkulturowo.
Autorka dodaje do opowieści także blogowe zapiski (średnio) tajemniczej sFOCHowanej i komentarze (w których znalazło się miejsce na żarty z życia wzięte), wstawia i sztukę teatralną. Udowadnia, że można przynajmniej próbować wprowadzać zmiany, zamiast biernie podporządkowywać się systemowi. Dzięki niemal młodzieżowej energii tom przynosić będzie rozrywkę. Nie jest to sentymentalna obyczajówka, liczy się w niej pozorne przełamywanie schematów przy jednoczesnym pozostawaniu w zgodzie z genologicznymi wskazówkami. Charakteryzuje tę książkę cięty dowcip, spora doza ironii i lekki bunt. To pełne humoru czytadło z trafnymi karykaturami, pomysłowe i barwne, miejscami szczere, miejscami teatralizowane, ale do ostatniej strony ciekawe dla odbiorców. Karinie Bonowicz udało się połączyć dwie sfery, które normalnie niemal wykluczają się w obyczajówkach – a w każdej ma coś do powiedzenia.
wtorek, 12 lutego 2013
Władysław Bartoszewski: O Żegocie. Relacja poufna sprzed pół wieku
PWN, Warszawa 2013.
Relacja świadka
Opisywanie historii to zawsze zadanie trudne i często dziejopisarstwo nie przekonuje szerokich rzesz odbiorców. Jednak gry w grę wchodzi osobista relacja, świadectw uczestnika wydarzeń, dokument może przyczynić się do rozbudzenia ciekawości. I tak właśnie jest z tomem „O Żegocie. Relacja poufna sprzed pół wieku” Władysława Bartoszewskiego. To zapis relacji o działalności Rady Pomocy Żydom, relacji, którą autor składał w Izraelu w 1963 roku. W samym wystąpieniu nie chodziło o to, by przybliżyć encyklopedyczne dane, wszystkie dostępne fakty i dokumenty – a bardziej o wyjaśnienie, czym była Żegota i jak wpływała na losy mieszkańców getta. To relacja osobista (chociaż z dążeniem do obiektywności), ale też przygotowana tak, by nie zamęczyć słuchaczy skrupulatnością. Tu liczą się ludzie.
Władysław Bartoszewski o Żegocie opowiada z wielkim zapałem i zaangażowaniem, koncentrując się nie na kwestiach martyrologii Żydów, a na konstruowaniu niosącej pomoc organizacji. Wojna przegrywa zatem w opowieści z kształtowaniem struktur Żegoty. Autor odpowiada na pytania, które zrodzić się mogą pod wpływem lektury hasła z encyklopedii, rozwija wątki zwykle sprowadzane do kilku fraz. Przedstawia barwne sylwetki ludzi niosących pomoc, sięga wręcz po anegdoty, by nadać cichym bohaterom jak najbardziej ludzkie oblicze: z humorem prezentuje między innymi antykonspiracyjne niemal działania Zofii Kossak. Drobne przebłyski uśmiechu przy tak trudnym temacie stają się bezcenne w odbiorze. Szybko opowieść o Żegocie zaczyna zatem wciągać. Bartoszewski celowo stroni w niej od polityki (ten motyw powraca jedynie po to, by podkreślać apolityczność organizacji i zaangażowanie różnych stron w niesienie pomocy). Bardziej od poglądów interesują go charaktery ludzi, co owocuje barwnymi portretami. W ten sposób tom „O Żegocie” zamienia się w ciekawe uzupełnienie podręczników do historii.
Wystąpienie przygotowane zostało zgodnie ze znajomością zasad retoryki i pamięcią o komforcie słuchaczy. Widać to w ukształtowaniu tekstu, powtórzeniach i akcentowaniu ważnych szczegółów, a także w prostym i nasyconym uczuciami języku. O formie mówionej przypominają bezpośrednie zwroty do słuchaczy, ale każdy czytelnik tomu „O Żegocie” szybko przekona się że ma do czynienia z ustną opowieścią, historią, przez którą wygodnie się przechodzi – mimo niełatwego tematu. Sam autor we wstępie tłumaczy, że musiał pominąć część kwestii, wyznawać prawdę, ale „nie całą” – dziś w książkowym wydaniu pojawiają się zatem uzupełniające przypisy.
Tekst – mimo że wygłaszany przez wiele godzin – w lekturze okazuje się znacznie szybszy (i zajmuje mniej miejsca niż można by się spodziewać), dlatego też tom został uzupełniony o zdjęcia czy kopie rozmaitych dokumentów i artykułów. Materiały te nie rozbijają toku lektury, za to ilustrują opowieść Bartoszewskiego i przywołują pojawiające się w relacji postacie. Tym samym i dla dzisiejszych czytelników Żegota staje się tematem bliższym i wartym głębszych analiz. Bartoszewski umiejętnie wzbudza zainteresowanie tą kwestią – chociaż od wystąpienia minęło kilka dekad, tekst w dalszym ciągu może cieszyć się uznaniem odbiorców. To relacja osobista i wartościowa – mimo że nie zastąpi historycznych analiz.
Relacja świadka
Opisywanie historii to zawsze zadanie trudne i często dziejopisarstwo nie przekonuje szerokich rzesz odbiorców. Jednak gry w grę wchodzi osobista relacja, świadectw uczestnika wydarzeń, dokument może przyczynić się do rozbudzenia ciekawości. I tak właśnie jest z tomem „O Żegocie. Relacja poufna sprzed pół wieku” Władysława Bartoszewskiego. To zapis relacji o działalności Rady Pomocy Żydom, relacji, którą autor składał w Izraelu w 1963 roku. W samym wystąpieniu nie chodziło o to, by przybliżyć encyklopedyczne dane, wszystkie dostępne fakty i dokumenty – a bardziej o wyjaśnienie, czym była Żegota i jak wpływała na losy mieszkańców getta. To relacja osobista (chociaż z dążeniem do obiektywności), ale też przygotowana tak, by nie zamęczyć słuchaczy skrupulatnością. Tu liczą się ludzie.
Władysław Bartoszewski o Żegocie opowiada z wielkim zapałem i zaangażowaniem, koncentrując się nie na kwestiach martyrologii Żydów, a na konstruowaniu niosącej pomoc organizacji. Wojna przegrywa zatem w opowieści z kształtowaniem struktur Żegoty. Autor odpowiada na pytania, które zrodzić się mogą pod wpływem lektury hasła z encyklopedii, rozwija wątki zwykle sprowadzane do kilku fraz. Przedstawia barwne sylwetki ludzi niosących pomoc, sięga wręcz po anegdoty, by nadać cichym bohaterom jak najbardziej ludzkie oblicze: z humorem prezentuje między innymi antykonspiracyjne niemal działania Zofii Kossak. Drobne przebłyski uśmiechu przy tak trudnym temacie stają się bezcenne w odbiorze. Szybko opowieść o Żegocie zaczyna zatem wciągać. Bartoszewski celowo stroni w niej od polityki (ten motyw powraca jedynie po to, by podkreślać apolityczność organizacji i zaangażowanie różnych stron w niesienie pomocy). Bardziej od poglądów interesują go charaktery ludzi, co owocuje barwnymi portretami. W ten sposób tom „O Żegocie” zamienia się w ciekawe uzupełnienie podręczników do historii.
Wystąpienie przygotowane zostało zgodnie ze znajomością zasad retoryki i pamięcią o komforcie słuchaczy. Widać to w ukształtowaniu tekstu, powtórzeniach i akcentowaniu ważnych szczegółów, a także w prostym i nasyconym uczuciami języku. O formie mówionej przypominają bezpośrednie zwroty do słuchaczy, ale każdy czytelnik tomu „O Żegocie” szybko przekona się że ma do czynienia z ustną opowieścią, historią, przez którą wygodnie się przechodzi – mimo niełatwego tematu. Sam autor we wstępie tłumaczy, że musiał pominąć część kwestii, wyznawać prawdę, ale „nie całą” – dziś w książkowym wydaniu pojawiają się zatem uzupełniające przypisy.
Tekst – mimo że wygłaszany przez wiele godzin – w lekturze okazuje się znacznie szybszy (i zajmuje mniej miejsca niż można by się spodziewać), dlatego też tom został uzupełniony o zdjęcia czy kopie rozmaitych dokumentów i artykułów. Materiały te nie rozbijają toku lektury, za to ilustrują opowieść Bartoszewskiego i przywołują pojawiające się w relacji postacie. Tym samym i dla dzisiejszych czytelników Żegota staje się tematem bliższym i wartym głębszych analiz. Bartoszewski umiejętnie wzbudza zainteresowanie tą kwestią – chociaż od wystąpienia minęło kilka dekad, tekst w dalszym ciągu może cieszyć się uznaniem odbiorców. To relacja osobista i wartościowa – mimo że nie zastąpi historycznych analiz.
poniedziałek, 11 lutego 2013
Anita Głowińska: Nie ma Tusionka
Media Rodzina, Poznań 2012.
Śledztwo
Anita Głowińska, autorka i ilustratorka, udanie przeszczepia na rodzimy rynek wydawniczy pomysły, które sprawdziły się w innych krajach. Dała się poznać między innymi za sprawą edukacyjno-rozrywkowej serii książeczek obrazkowych o Kici Koci. Teraz kieruje się w stronę nieco starszych dzieci – tych, które chcą już czytać nastoletnie (a nie „dziecinne”) opowieści, lecz nie mają jeszcze cierpliwości i wprawy, by przebrnąć przez pełnowymiarowe fabuły. Dla tych odbiorców Głowińska tworzy serię „do kieszonki” – zestaw malutkich tomów, które cechują się niewielkimi rozmiarami, młodzieżową i komiksową oprawą graficzną oraz wartką akcją.
„Nie ma Tusionka” to minipowieść kryminalna, pomysłem nawiązująca m.in. do szwedzkiej serii Martina Widmarka – ale mniej schematyczna i bardziej żywiołowa. Tusionek zwany Szczekaczką to mały piesek, który pewnego dnia niespodziewanie znika. Trójka przyjaciół – Maks, Zizi i Kapsel – podejrzewają, że stało się tak za sprawą sąsiadki, która zwierzaka nie znosiła. Postanawiają więc wyjaśnić tajemnicę i prowadzą własne, bardzo niekonwencjonalne śledztwo. Wprawdzie rozwiązanie okazuje się inne niż w wyobraźni młodych bohaterów – ale to tylko dostarczy czytelnikom sporo radości. Tymczasem trzeba zająć się kwestią Tusionka.
Anita Głowińska wie, jak dotrzeć do młodych odbiorców. W „Fantastycznej serii do kieszonki” wybiera nieprzewidywalność i mnożenie mylących poszlak. Bohaterowie wcale nie muszą pomagać policji w rozwiązywaniu spraw: zniknięcie Tusionka interesuje tylko ich, a bogata wyobraźnia przyczynia się do wyolbrzymienia możliwego rozwoju wypadków. Praktycznie przebieg wydarzeń rodzi się w głowach postaci – i zostaje przez nie doprowadzony do karykatury. Jednocześnie udaje się Anicie Głowińskiej zachować wiarygodność akcji w oczach czytelników, co sprawia, że ci zaangażują się w lekturę i szybko ją pochłoną. Bo przecież tom „Nie ma Tusionka” to książkowy drobiazg, a ilość tekstu zmniejszana jest jeszcze i przez interlinię, i przez rysunkowe wstawki. Odwoływanie się do wolnych od schematów motywów uprzyjemnia historię – wygodniej śledzi się losy postaci ze świadomością, że autorka proponuje coś świeżego i dobrze przemyślanego. W historii o Tusionku liczyć się będzie zarówno tempo akcji, jak i kreatywność trójki przyjaciół. Autorka proponuje minipowieść detektywistyczną, a jednocześnie lekko kpi sobie z konwencji: całe śledztwo nie może być traktowane na poważnie, skoro jego początek bierze się z fałszywej interpretacji faktów. Głowińska gra zatem z gatunkiem, a przy okazji wpisuje swoją serię w klasykę literatury czwartej za sprawą Maksa, Zizi i Kapsla.
Humor pojawia się tu i w warstwie rysunkowej. Głowińska zmienia klimat obrazków i proponuje młodzieżowe w duchu szkice, opatrzone jeszcze dodatkowo dowcipnymi komentarzami. Ten pomysł zamienia tomik w lekturę rozrywkową i atrakcyjną dla odbiorców. Autorka pisze prostym językiem, a na końcu tomu zamieszcza „przydatne informacje” – czyli uproszczone definicje części używanych w książce pojęć. W ten sposób uspokaja sumienia tych, którzy sądzą, że literatura czwarta musi spełniać funkcje dydaktyczne, bo inaczej nie nadaje się do zaprezentowania dzieciom. Anita Głowińska po raz kolejny znalazła sposób na odświeżenie literackich schematów i trendów – i prostym pomysłem dociera do szerokiej grupy młodych czytelników.
Śledztwo
Anita Głowińska, autorka i ilustratorka, udanie przeszczepia na rodzimy rynek wydawniczy pomysły, które sprawdziły się w innych krajach. Dała się poznać między innymi za sprawą edukacyjno-rozrywkowej serii książeczek obrazkowych o Kici Koci. Teraz kieruje się w stronę nieco starszych dzieci – tych, które chcą już czytać nastoletnie (a nie „dziecinne”) opowieści, lecz nie mają jeszcze cierpliwości i wprawy, by przebrnąć przez pełnowymiarowe fabuły. Dla tych odbiorców Głowińska tworzy serię „do kieszonki” – zestaw malutkich tomów, które cechują się niewielkimi rozmiarami, młodzieżową i komiksową oprawą graficzną oraz wartką akcją.
„Nie ma Tusionka” to minipowieść kryminalna, pomysłem nawiązująca m.in. do szwedzkiej serii Martina Widmarka – ale mniej schematyczna i bardziej żywiołowa. Tusionek zwany Szczekaczką to mały piesek, który pewnego dnia niespodziewanie znika. Trójka przyjaciół – Maks, Zizi i Kapsel – podejrzewają, że stało się tak za sprawą sąsiadki, która zwierzaka nie znosiła. Postanawiają więc wyjaśnić tajemnicę i prowadzą własne, bardzo niekonwencjonalne śledztwo. Wprawdzie rozwiązanie okazuje się inne niż w wyobraźni młodych bohaterów – ale to tylko dostarczy czytelnikom sporo radości. Tymczasem trzeba zająć się kwestią Tusionka.
Anita Głowińska wie, jak dotrzeć do młodych odbiorców. W „Fantastycznej serii do kieszonki” wybiera nieprzewidywalność i mnożenie mylących poszlak. Bohaterowie wcale nie muszą pomagać policji w rozwiązywaniu spraw: zniknięcie Tusionka interesuje tylko ich, a bogata wyobraźnia przyczynia się do wyolbrzymienia możliwego rozwoju wypadków. Praktycznie przebieg wydarzeń rodzi się w głowach postaci – i zostaje przez nie doprowadzony do karykatury. Jednocześnie udaje się Anicie Głowińskiej zachować wiarygodność akcji w oczach czytelników, co sprawia, że ci zaangażują się w lekturę i szybko ją pochłoną. Bo przecież tom „Nie ma Tusionka” to książkowy drobiazg, a ilość tekstu zmniejszana jest jeszcze i przez interlinię, i przez rysunkowe wstawki. Odwoływanie się do wolnych od schematów motywów uprzyjemnia historię – wygodniej śledzi się losy postaci ze świadomością, że autorka proponuje coś świeżego i dobrze przemyślanego. W historii o Tusionku liczyć się będzie zarówno tempo akcji, jak i kreatywność trójki przyjaciół. Autorka proponuje minipowieść detektywistyczną, a jednocześnie lekko kpi sobie z konwencji: całe śledztwo nie może być traktowane na poważnie, skoro jego początek bierze się z fałszywej interpretacji faktów. Głowińska gra zatem z gatunkiem, a przy okazji wpisuje swoją serię w klasykę literatury czwartej za sprawą Maksa, Zizi i Kapsla.
Humor pojawia się tu i w warstwie rysunkowej. Głowińska zmienia klimat obrazków i proponuje młodzieżowe w duchu szkice, opatrzone jeszcze dodatkowo dowcipnymi komentarzami. Ten pomysł zamienia tomik w lekturę rozrywkową i atrakcyjną dla odbiorców. Autorka pisze prostym językiem, a na końcu tomu zamieszcza „przydatne informacje” – czyli uproszczone definicje części używanych w książce pojęć. W ten sposób uspokaja sumienia tych, którzy sądzą, że literatura czwarta musi spełniać funkcje dydaktyczne, bo inaczej nie nadaje się do zaprezentowania dzieciom. Anita Głowińska po raz kolejny znalazła sposób na odświeżenie literackich schematów i trendów – i prostym pomysłem dociera do szerokiej grupy młodych czytelników.
niedziela, 10 lutego 2013
Joanna Fabicka: SecondHand
W.A.B., Warszawa 2013.
Epopeja o zniszczeniu
W ‘SecondHandzie” Joanny Fabickiej ożywa prowincjonalizm, który najchętniej ukryłoby się lub całkiem wyrzuciło ze zbiorowej świadomości. Tyle że małomiasteczkowe społeczeństwo zostało sportretowane tak trafnie, a przy tym z tak okrutną ironią, że nie ma już ucieczki od prawdy. Najskrytsze wstydliwe sprawy Fabicka wydobywa na światło dzienne, mitologizuje egzystencję kilku pokoleń nieszczęśliwych kobiet i proponuje ciekawą powieść literatury środka. W narracyjnym tyglu miesza zaściankowe poglądy, plotki i obiegowe prawdy, krzyżuje nienawistne spojrzenia i karykatury. Nakazuje swoim bohaterkom żyć pod czujnym okiem nieżyczliwych, przed którymi nic się nie ukryje. „SecondHand” pobrzmiewa jak opowieść z drugiej ręki przefiltrowana już przez opinie wszechwiedzących sąsiadek, skazana na porażkę, stłamszona i bezwzględna. Nie ma w niej miejsca na prywatne szczęście, niezmienność losów człowieka splecionych z cyklicznością natury sprawia, że postacie pozbawione są złudzeń już na starcie. Część bohaterów dorasta i dojrzewa, część stacza się na samo dno. Nikt nie potrafi szukać ratunku na zewnątrz, zresztą nie ma po co, bo kolejne tragedie i dramaty nikną w przeszłości – i tylko ich echa składają się na minorowy ton codzienności.
Tym razem Joanna Fabicka dostosowała się do melodyjnej narracji literatury środka i ukształtowała własną epopeiczną wizję upadku ludzi minionej epoki. Mówi o małych podłościach, zawiedzionych nadziejach i życiu, które toczy się swoim trybem, nie dając postaciom szansy na rozwinięcie skrzydeł. Przedstawia kilka postaci wyrazistych i oryginalnych, ale od początku skazanych na klęskę. Daje się poznać jako niezły psycholog, celnie określi charaktery ludzi, którymi rządzi niezmiennie bieda i bliskość zła. Przedstawia bohaterów fatalnych, tych, którzy nie mają sił, by przeciwstawić się losowi – i tych, którzy nawet nie wiedzą o istnieniu takiej możliwości. Życie toczy się w „SecondHandzie” szybko i ma potęgę niszczenia. A Fabicka świadomie odrzuca sprawdzającą się do tej pory ostrą satyrę – obraz przerysowuje się tym razem sam i nie potrzebuje prześmiewczego oka demiurga. I tak ulega rozpadowi w świadomości czytelników. To nie apokaliptyczna wizja, raczej trafna analiza świata, który działa autodestrukcyjnie – i nie może być komiczny, skoro skrywa bezradność i pustkę. Fabicka dotąd tworzyła absurdy w mocno kolorowanych wyobraźnią i brawurą fabułach. Tutaj nie tworzy, rejestruje raczej, co podsyca gorycz powieści.
Warty uwagi jest potoczysty styl narracji, w porównaniu z dawniejszymi książkami tej autorki nieco stonowany i bardziej ukierunkowany, za to wciąż pełen rozbudowanych zdań i melodyjnych fraz, które ułatwiają odnalezienie się w niewygodnej choć swojskiej przestrzeni. Autorka wyrzuca z języka żarty, które mogłyby zakłócić tok opowieści, w ich miejsce wprowadza natomiast fragmenty rozmaitych biadoleń, skarg, powiedzeń czy przekonań – to w sposobie mówienia o postaciach próbuje niebezpośrednio oddać całą ich zaściankowość i całe zacofanie. Wśród padających w soczystej opowieści haseł nietrudno odnaleźć pobrzmiewające znajomo frazy, nawet mimo egzotycznych imion postaci. Podłość czai się w Podlewie na każdym kroku, sprawia, że ludzie porzucają bezpieczne koleiny i szukają zaspokojenia w tym, co złe. „SecondHand” prezentuje rzeczywistość brutalną, zdegenerowaną i przykrą, boleśnie prawdziwą, ale i stanowiącą rodzaj oczyszczającego mitu. Joanna Fabicka, chociaż tym razem łagodzi sposób prowadzenia historii (ale nie jej poszczególne składniki fabuły) w dalszym ciągu nie zawodzi. Tworzy książkę oryginalną również od strony stylistycznej.
Epopeja o zniszczeniu
W ‘SecondHandzie” Joanny Fabickiej ożywa prowincjonalizm, który najchętniej ukryłoby się lub całkiem wyrzuciło ze zbiorowej świadomości. Tyle że małomiasteczkowe społeczeństwo zostało sportretowane tak trafnie, a przy tym z tak okrutną ironią, że nie ma już ucieczki od prawdy. Najskrytsze wstydliwe sprawy Fabicka wydobywa na światło dzienne, mitologizuje egzystencję kilku pokoleń nieszczęśliwych kobiet i proponuje ciekawą powieść literatury środka. W narracyjnym tyglu miesza zaściankowe poglądy, plotki i obiegowe prawdy, krzyżuje nienawistne spojrzenia i karykatury. Nakazuje swoim bohaterkom żyć pod czujnym okiem nieżyczliwych, przed którymi nic się nie ukryje. „SecondHand” pobrzmiewa jak opowieść z drugiej ręki przefiltrowana już przez opinie wszechwiedzących sąsiadek, skazana na porażkę, stłamszona i bezwzględna. Nie ma w niej miejsca na prywatne szczęście, niezmienność losów człowieka splecionych z cyklicznością natury sprawia, że postacie pozbawione są złudzeń już na starcie. Część bohaterów dorasta i dojrzewa, część stacza się na samo dno. Nikt nie potrafi szukać ratunku na zewnątrz, zresztą nie ma po co, bo kolejne tragedie i dramaty nikną w przeszłości – i tylko ich echa składają się na minorowy ton codzienności.
Tym razem Joanna Fabicka dostosowała się do melodyjnej narracji literatury środka i ukształtowała własną epopeiczną wizję upadku ludzi minionej epoki. Mówi o małych podłościach, zawiedzionych nadziejach i życiu, które toczy się swoim trybem, nie dając postaciom szansy na rozwinięcie skrzydeł. Przedstawia kilka postaci wyrazistych i oryginalnych, ale od początku skazanych na klęskę. Daje się poznać jako niezły psycholog, celnie określi charaktery ludzi, którymi rządzi niezmiennie bieda i bliskość zła. Przedstawia bohaterów fatalnych, tych, którzy nie mają sił, by przeciwstawić się losowi – i tych, którzy nawet nie wiedzą o istnieniu takiej możliwości. Życie toczy się w „SecondHandzie” szybko i ma potęgę niszczenia. A Fabicka świadomie odrzuca sprawdzającą się do tej pory ostrą satyrę – obraz przerysowuje się tym razem sam i nie potrzebuje prześmiewczego oka demiurga. I tak ulega rozpadowi w świadomości czytelników. To nie apokaliptyczna wizja, raczej trafna analiza świata, który działa autodestrukcyjnie – i nie może być komiczny, skoro skrywa bezradność i pustkę. Fabicka dotąd tworzyła absurdy w mocno kolorowanych wyobraźnią i brawurą fabułach. Tutaj nie tworzy, rejestruje raczej, co podsyca gorycz powieści.
Warty uwagi jest potoczysty styl narracji, w porównaniu z dawniejszymi książkami tej autorki nieco stonowany i bardziej ukierunkowany, za to wciąż pełen rozbudowanych zdań i melodyjnych fraz, które ułatwiają odnalezienie się w niewygodnej choć swojskiej przestrzeni. Autorka wyrzuca z języka żarty, które mogłyby zakłócić tok opowieści, w ich miejsce wprowadza natomiast fragmenty rozmaitych biadoleń, skarg, powiedzeń czy przekonań – to w sposobie mówienia o postaciach próbuje niebezpośrednio oddać całą ich zaściankowość i całe zacofanie. Wśród padających w soczystej opowieści haseł nietrudno odnaleźć pobrzmiewające znajomo frazy, nawet mimo egzotycznych imion postaci. Podłość czai się w Podlewie na każdym kroku, sprawia, że ludzie porzucają bezpieczne koleiny i szukają zaspokojenia w tym, co złe. „SecondHand” prezentuje rzeczywistość brutalną, zdegenerowaną i przykrą, boleśnie prawdziwą, ale i stanowiącą rodzaj oczyszczającego mitu. Joanna Fabicka, chociaż tym razem łagodzi sposób prowadzenia historii (ale nie jej poszczególne składniki fabuły) w dalszym ciągu nie zawodzi. Tworzy książkę oryginalną również od strony stylistycznej.
sobota, 9 lutego 2013
Tove Jansson: Uczciwa oszustka
WNK, Warszawa 2013.
Destrukcja
U Tove Jansson stale obecny jest fascynujący i niebezpiecznie bliski świat mroku, podsycany przez surowe piękno skandynawskich (chociaż tworzonych w wyobraźni) terenów. Pod powierzchnią, nawet najbardziej sielankową, skrywa się zwykle tajemniczość, w motywacjach bohaterów pojawia się podskórny lęk. Widmo zagłady idyllicznego świata czaiło się w książkach Jansson dla dzieci, znalazło też swoje miejsce w dorosłych fabułach – pamięć o tej tendencji powraca przy lekturze „Uczciwej oszustki”, niezwykłej historii o szorstkiej znajomości i marzeniach.
Tove Jansson najpierw odcina od świata – za sprawą nieustających opadów śniegu – małą wioskę. Potem teren działania zawęża do domu Anny Aemelin, dość zamożnej ilustratorki bajek. To na nią zwraca uwagę Katri, kobieta z bezimiennym psem, uważana za dziwaczkę sprytna intrygantka. Żeby zrealizować swoje plany, Katri musi wkraść się w łaski nieufnej Anny – zdradza głęboką znajomość ludzkiej psychiki i radzi sobie z nietypowym zadaniem. Nikt nie zna jej prawdziwych zamiarów, a przez konstruowanie trudnej relacji między dwiema kobietami Jansson wsącza do historii atmosferę grozy.
Autrka rezygnuje z odzwierciedlania typowych dla obyczajówek, prostych uczuć i interpersonalnych kontaktów. Nie wykorzystuje też przewidywalnych rysów charakterologicznych w budowaniu obrazów bohaterek. Stawia za to na dziwactwa i fobie, z których układa niepokojące sylwetki postaci. Motyw lęków powtarza się i tutaj – i służy do oswajania kobiet. W „Uczciwej oszustce” nie chodzi o czarno-białe relacje, zależności między Katri i Anną są bardzo skomplikowane – a szkicowane dzięki oryginalnym scenkom. Fabuła rozwija się na bazie manipulacji o niewyjaśnionym celu, przez cały czas opowieścią rządzi poczucie bezradności i braku zaufania. To proza chłodna, pozbawiona szansy na współczucie dla bohaterów. Odbiorcy mogą jedynie z zafascynowaniem i strachem obserwować rozwój wypadków – a Jansson umiejętnie operuje elementami psychologicznych thrillerów, by opowiedzieć swoją historię. Nie daje nawet cienia szansy na optymistyczne rozwiązania, pozornie wygasza emocje, zastępując je chłodną kalkulacją – w istocie jednak przez cały czas umiejętnie operuje lękiem.
W „Uczciwej oszustce” mamy do czynienia z drogą do zagłady w skali mikro. Niszczenie cudzego świata odbywa się metodą małych kroków, jest jednak bezwzględne i pełne. O nieuchronności katastrofy wiedzą wszyscy zaproszeni do niegościnnego świata. Po raz kolejny Tove Jansson buduje coś po to, by pokazać dramatyczne piękno niszczenia – i na tym kontraście opiera się magnetyczna siła tomu. „Uczciwa oszustka” jest zestawieniem nietypowych charakterów i destrukcyjnych zapędów, jest opowieścią o tragicznej samotności i braku ratunku. Przywołana po latach (pierwszy raz w Polsce) Tove Jansson dla dorosłych nie da o sobie łatwo zapomnieć.
To przejmująca powieść, w której można bez trudu odnaleźć wątki charakterystyczne dla życia i twórczości Tove Jansson; niemal esencja literackich pomysłów tej autorki. W narracji dążenie do celu przeplata się z bezradnością, strach miesza się z zachwytem. Podobne bohaterki nie mogłyby zaistnieć poza zamkniętym i prawie hermetycznym światem z wyobraźni Jansson – dlatego dalej mają szansę kusić odbiorców. W tej powieści magia nadziei zderza się z bezwzględnością zachowań – ta piorunująca mieszanka ma pomóc w zdobyciu upragnionego, ale ma też moc niszczącą. O zniszczeniu Tove Jansson nigdy nie zapomina.
Destrukcja
U Tove Jansson stale obecny jest fascynujący i niebezpiecznie bliski świat mroku, podsycany przez surowe piękno skandynawskich (chociaż tworzonych w wyobraźni) terenów. Pod powierzchnią, nawet najbardziej sielankową, skrywa się zwykle tajemniczość, w motywacjach bohaterów pojawia się podskórny lęk. Widmo zagłady idyllicznego świata czaiło się w książkach Jansson dla dzieci, znalazło też swoje miejsce w dorosłych fabułach – pamięć o tej tendencji powraca przy lekturze „Uczciwej oszustki”, niezwykłej historii o szorstkiej znajomości i marzeniach.
Tove Jansson najpierw odcina od świata – za sprawą nieustających opadów śniegu – małą wioskę. Potem teren działania zawęża do domu Anny Aemelin, dość zamożnej ilustratorki bajek. To na nią zwraca uwagę Katri, kobieta z bezimiennym psem, uważana za dziwaczkę sprytna intrygantka. Żeby zrealizować swoje plany, Katri musi wkraść się w łaski nieufnej Anny – zdradza głęboką znajomość ludzkiej psychiki i radzi sobie z nietypowym zadaniem. Nikt nie zna jej prawdziwych zamiarów, a przez konstruowanie trudnej relacji między dwiema kobietami Jansson wsącza do historii atmosferę grozy.
Autrka rezygnuje z odzwierciedlania typowych dla obyczajówek, prostych uczuć i interpersonalnych kontaktów. Nie wykorzystuje też przewidywalnych rysów charakterologicznych w budowaniu obrazów bohaterek. Stawia za to na dziwactwa i fobie, z których układa niepokojące sylwetki postaci. Motyw lęków powtarza się i tutaj – i służy do oswajania kobiet. W „Uczciwej oszustce” nie chodzi o czarno-białe relacje, zależności między Katri i Anną są bardzo skomplikowane – a szkicowane dzięki oryginalnym scenkom. Fabuła rozwija się na bazie manipulacji o niewyjaśnionym celu, przez cały czas opowieścią rządzi poczucie bezradności i braku zaufania. To proza chłodna, pozbawiona szansy na współczucie dla bohaterów. Odbiorcy mogą jedynie z zafascynowaniem i strachem obserwować rozwój wypadków – a Jansson umiejętnie operuje elementami psychologicznych thrillerów, by opowiedzieć swoją historię. Nie daje nawet cienia szansy na optymistyczne rozwiązania, pozornie wygasza emocje, zastępując je chłodną kalkulacją – w istocie jednak przez cały czas umiejętnie operuje lękiem.
W „Uczciwej oszustce” mamy do czynienia z drogą do zagłady w skali mikro. Niszczenie cudzego świata odbywa się metodą małych kroków, jest jednak bezwzględne i pełne. O nieuchronności katastrofy wiedzą wszyscy zaproszeni do niegościnnego świata. Po raz kolejny Tove Jansson buduje coś po to, by pokazać dramatyczne piękno niszczenia – i na tym kontraście opiera się magnetyczna siła tomu. „Uczciwa oszustka” jest zestawieniem nietypowych charakterów i destrukcyjnych zapędów, jest opowieścią o tragicznej samotności i braku ratunku. Przywołana po latach (pierwszy raz w Polsce) Tove Jansson dla dorosłych nie da o sobie łatwo zapomnieć.
To przejmująca powieść, w której można bez trudu odnaleźć wątki charakterystyczne dla życia i twórczości Tove Jansson; niemal esencja literackich pomysłów tej autorki. W narracji dążenie do celu przeplata się z bezradnością, strach miesza się z zachwytem. Podobne bohaterki nie mogłyby zaistnieć poza zamkniętym i prawie hermetycznym światem z wyobraźni Jansson – dlatego dalej mają szansę kusić odbiorców. W tej powieści magia nadziei zderza się z bezwzględnością zachowań – ta piorunująca mieszanka ma pomóc w zdobyciu upragnionego, ale ma też moc niszczącą. O zniszczeniu Tove Jansson nigdy nie zapomina.
piątek, 8 lutego 2013
Ida Pierelotkin: Tylko nie impreza!
Akapit Press, Łódź 2013.
Zrozumieć młodych
Ida Pierelotkin pisze z rozmachem. Ma swój charakterystyczny styl prowadzenia narracji, pełny energii, styl, w którym kolokwialność zastępuje elokwencją młodych ludzi i ich rozsądkiem. Nie jest to styl przeintelektualizowany, ale też nie sprawia wrażenia, że młodzież posługuje się kilkudziesięcioma zaledwie słowami w procesie komunikowania się. Co najciekawsze, ten zindywidualizowany styl autorki nie zakłóca przekazu, nie przysłania charakterów i zamiarów postaci, nie jest też przegadany czy męczący. Przy braku narracyjnej przezroczystości udało się autorce wypracować język atrakcyjny w lekturze – i o wiele bardziej trwały niż slangopodobne produkcje w narracji pop. Krótko mówiąc, Ida Pierelotkin to autorka na rynku literatury czwartej bardzo interesująca i nieszablonowa.
W tytule „Tylko nie impreza!” kryje się zapowiedź fabuły. Trzy przyjaciółki, Irmina, Gośka i Fretka, postanawiają zorganizować andrzejkowy wieczór, korzystając z chwilowej nieobecności rodziców pierwszej z dziewczyn. Nie chodzi jednak o samą zabawę: impreza ma być okazją do poderwania upatrzonych chłopaków – każda z nastolatek wzdycha do obojętnie nastawionych kolegów. Andrzejki mają być przełomem w sercowych relacjach. Tyle że niespodziewanie liczba gości rozrasta się, a poznane bliżej obiekty uczuć niekoniecznie zachwycają. Emocje sięgają zenitu, a nad wszystkim musi zapanować nieśmiała gospodyni.
Ida Pierelotkin temat wybrała bezbłędnie, kusząc czytelniczki udanym mariażem wątków z poppowieści oraz odwiecznych romansowych dylematów. Do pełni szczęścia dokłada jeszcze głębokie opisy i trafne obserwacje zachowań swoich bohaterek, lepiej niż w psychologicznych artykułach wskazuje problemy płynące z nadmiernej przebojowości oraz z przekleństwa nieśmiałości. Rozwiewa romantyczne wyobrażenia o związkach idealnych, przedstawiając wybranków dziewczyn w różnym świetle i w różnych sytuacjach – i udanie konfrontuje rojenia nastolatek z rzeczywistością. Przygląda się więc z humorem temu, co dla odbiorczyń najważniejsze. O pierwszych zauroczeniach opowiada z dobrą znajomością tematu, odzwierciedla charakterystyczne zachowania i postawy, czasem nieco je przerysowując – wszystko po to, by jak najbardziej zbliżyć się do czytelniczek.
Ważne jest też, że przy całej skłonności do drwin Ida Pierelotkin nie ma zamiaru wyśmiewać nastoletnich miłości i te uczucia, którymi kierują się postacie, traktuje jak najbardziej poważnie. Pozwala tylko zrozumieć bezcelowość pewnych decyzji i delikatnie wskazać odbiorczyniom alternatywne drogi. Nie zapomina przy tym o rozwijaniu kilku wątków jednocześnie, co imituje imprezowo-szkolny nastrój. U Idy Pierelotkin młodzi ludzie mogą wykazać się inteligencją i dojrzałością, na imprezie nie ma alkoholu ani narkotyków – bo i tak nadmiar wrażeń zapewniają bohaterom emocje. Dzięki trzeźwemu spojrzeniu silniej doświadczać będą piękna pierwszej miłości – a przy okazji autorka nie zniechęci odbiorców do siebie jednostronną i krzywdzącą oceną świata nastolatków.
Tom „Tylko nie impreza!” kusić będzie czytelników z dwóch powodów. Po pierwsze Pierelotkin świadomie rezygnuje z fabularnych kolein – nie wiadomo zatem, jak rozwiąże kwestię dobierania się par. Komplikuje sytuacje między bohaterami tak bardzo, że chwilami rodzi się pytanie, czy uda się cokolwiek uratować z kreślonych na początku kontaktów. Dla odbiorców będzie to miła odskocznia od standardowych i upraszczanych historii. Po drugie Ida Pierelotkin prowadzi wartką historię w sposób, który budzi podziw. Nie ma tu spłycania warstwy językowej ani kaleczenia stylu, byle przypodobać się młodzieży. Pewna swoich racji autorka może dyktować warunki w narracji – i nie spotka się ze sprzeciwem, bo całość wcale nie sprawia wrażenia przykrej sztuczności. „Tylko nie impreza!” to powieść, która, chociaż skoncentrowana na jednym popularnym zagadnieniu w kilku różnych odsłonach, wybrzmiewa interesująco i bardzo oryginalne.
Zrozumieć młodych
Ida Pierelotkin pisze z rozmachem. Ma swój charakterystyczny styl prowadzenia narracji, pełny energii, styl, w którym kolokwialność zastępuje elokwencją młodych ludzi i ich rozsądkiem. Nie jest to styl przeintelektualizowany, ale też nie sprawia wrażenia, że młodzież posługuje się kilkudziesięcioma zaledwie słowami w procesie komunikowania się. Co najciekawsze, ten zindywidualizowany styl autorki nie zakłóca przekazu, nie przysłania charakterów i zamiarów postaci, nie jest też przegadany czy męczący. Przy braku narracyjnej przezroczystości udało się autorce wypracować język atrakcyjny w lekturze – i o wiele bardziej trwały niż slangopodobne produkcje w narracji pop. Krótko mówiąc, Ida Pierelotkin to autorka na rynku literatury czwartej bardzo interesująca i nieszablonowa.
W tytule „Tylko nie impreza!” kryje się zapowiedź fabuły. Trzy przyjaciółki, Irmina, Gośka i Fretka, postanawiają zorganizować andrzejkowy wieczór, korzystając z chwilowej nieobecności rodziców pierwszej z dziewczyn. Nie chodzi jednak o samą zabawę: impreza ma być okazją do poderwania upatrzonych chłopaków – każda z nastolatek wzdycha do obojętnie nastawionych kolegów. Andrzejki mają być przełomem w sercowych relacjach. Tyle że niespodziewanie liczba gości rozrasta się, a poznane bliżej obiekty uczuć niekoniecznie zachwycają. Emocje sięgają zenitu, a nad wszystkim musi zapanować nieśmiała gospodyni.
Ida Pierelotkin temat wybrała bezbłędnie, kusząc czytelniczki udanym mariażem wątków z poppowieści oraz odwiecznych romansowych dylematów. Do pełni szczęścia dokłada jeszcze głębokie opisy i trafne obserwacje zachowań swoich bohaterek, lepiej niż w psychologicznych artykułach wskazuje problemy płynące z nadmiernej przebojowości oraz z przekleństwa nieśmiałości. Rozwiewa romantyczne wyobrażenia o związkach idealnych, przedstawiając wybranków dziewczyn w różnym świetle i w różnych sytuacjach – i udanie konfrontuje rojenia nastolatek z rzeczywistością. Przygląda się więc z humorem temu, co dla odbiorczyń najważniejsze. O pierwszych zauroczeniach opowiada z dobrą znajomością tematu, odzwierciedla charakterystyczne zachowania i postawy, czasem nieco je przerysowując – wszystko po to, by jak najbardziej zbliżyć się do czytelniczek.
Ważne jest też, że przy całej skłonności do drwin Ida Pierelotkin nie ma zamiaru wyśmiewać nastoletnich miłości i te uczucia, którymi kierują się postacie, traktuje jak najbardziej poważnie. Pozwala tylko zrozumieć bezcelowość pewnych decyzji i delikatnie wskazać odbiorczyniom alternatywne drogi. Nie zapomina przy tym o rozwijaniu kilku wątków jednocześnie, co imituje imprezowo-szkolny nastrój. U Idy Pierelotkin młodzi ludzie mogą wykazać się inteligencją i dojrzałością, na imprezie nie ma alkoholu ani narkotyków – bo i tak nadmiar wrażeń zapewniają bohaterom emocje. Dzięki trzeźwemu spojrzeniu silniej doświadczać będą piękna pierwszej miłości – a przy okazji autorka nie zniechęci odbiorców do siebie jednostronną i krzywdzącą oceną świata nastolatków.
Tom „Tylko nie impreza!” kusić będzie czytelników z dwóch powodów. Po pierwsze Pierelotkin świadomie rezygnuje z fabularnych kolein – nie wiadomo zatem, jak rozwiąże kwestię dobierania się par. Komplikuje sytuacje między bohaterami tak bardzo, że chwilami rodzi się pytanie, czy uda się cokolwiek uratować z kreślonych na początku kontaktów. Dla odbiorców będzie to miła odskocznia od standardowych i upraszczanych historii. Po drugie Ida Pierelotkin prowadzi wartką historię w sposób, który budzi podziw. Nie ma tu spłycania warstwy językowej ani kaleczenia stylu, byle przypodobać się młodzieży. Pewna swoich racji autorka może dyktować warunki w narracji – i nie spotka się ze sprzeciwem, bo całość wcale nie sprawia wrażenia przykrej sztuczności. „Tylko nie impreza!” to powieść, która, chociaż skoncentrowana na jednym popularnym zagadnieniu w kilku różnych odsłonach, wybrzmiewa interesująco i bardzo oryginalne.
czwartek, 7 lutego 2013
Courtney Miller Santo: Sekret drzewa oliwnego
Wielka Litera, Warszawa 2013.
Gen nieśmiertelności
W modzie na obyczajowe sagi i wielopokoleniowe historie kobiet próbuje odnaleźć się Courtney Miller Santo. Do swojej opowieści dokłada jeszcze nadzieję na nieśmiertelność, bo tylko tajemniczy gen lub sekret długowieczności pozwoli egzystować razem przedstawicielkom pięciu pokoleń. Najstarsza z bohaterek, Anna, skończyła już sto dwanaście lat, lecz nie odczuwa poważniejszych dolegliwości związanych z wiekiem. Ma za to na głowie sporo trosk – jej potomkinie nie zawsze dostarczają powodów do radości, jedna wplątuje się w romans z młodszym od siebie mężczyzną, inna po wyjściu z więzienia decyduje się na ucieczkę. W działaniach pięciu kobiet nie ma spokoju i zdawania się na los. Burzliwą codzienność komplikują jeszcze nieodzowne sekrety z przeszłości – każde pokolenie ma swoje tajemnice, których pilnie strzeże. Przychodzi jednak czas, gdy nie da się dłużej grać swoich ról.
Courtney Miller Santo wyraźnie stawia na rozwój wydarzeń, mniej uwagi poświęcając sposobowi ich opisania. Zależy jej na podkreślaniu emocji, na zaburzaniu sielskiej egzystencji pięciu kobiet. Motyw wieku – niezbędny do uzasadnienia wspólnego życia – zostaje szybko zarzucony i przypominany tylko za sprawą zdawkowych wiadomości. Te bohaterki funkcjonują obok czasu i przemijania, autorka bardziej koncentruje się na wewnętrznych nieporozumieniach i wzajemnych wyrzutach niż na uwiarygodnieniu postaci dożywających witalnej późnej starości. Czasem kryminalne, a czasem psychologiczne zagrania dominują w fabule nad roztaczającym się we wstępie motywem oliwnych gajów. Kobiety są zaabsorbowane utrzymywaniem w sekrecie pewnych sfer własnego istnienia – mogą więc tylko biernie obserwować kolejne wypadki.
Autorka próbuje stworzyć powieść od linijki. Żeby ułatwić czytelniczkom orientowanie się w następstwie pokoleń, nadaje postaciom imiona zaczynające się na kolejne litery alfabetu. Nie wyważa za to proporcji w przedstawianiu bohaterek i w efekcie na powierzchnię wypływają nie zawsze te losy, które najpierw zainteresowały odbiorczynie. Courtney Miller Santo wręcz nie może się doczekać, by zaprezentować czytelniczkom odsłony przeszłości którejś z kobiet – w związku z tym gdy tylko zasugeruje sekret, chwilę później jest już na drodze do jego wyjaśnienia. W pięciopokoleniowej relacji doświadczenia poszczególnych pań nie zawsze się zazębiają, to niewiedza okazuje się składnikiem spajającym całość.
W „Sekrecie drzewa oliwnego” istotne stają się zapisy chwil. Courtney Miller Santo nie rozciąga w czasie wydarzeń i nie przedłuża ich ponad momenty emocjonujące dla samych postaci – uzyskuje zatem jednostajny rytm sagowej historii. Tu można towarzyszyć bohaterkom tylko w chwilach ogromnego wzburzenia lub wyjawiania tajemnic. Choć wstęp sugerowałby niemal toskańską w duchu opowieść, w książce nie ma miejsca na zwalnianie akcji czy choćby na odejście od splotu intryg. Pomysł na ujawnienie mrocznej przeszłości wyklucza również spokojną czy kojącą warstwę narracji. W tej książce wszystko stabilizuje się na poziomie sporego wzburzenia – a to sprawia, że kolejne wstrząsy szybko zaczynają tracić na sile. „Sekret drzewa oliwnego” to pozycja dla tych, którzy nie przepadają za łatwo optymistycznymi fabułami naśladującymi życie. W końcu obok dziwnych zbiegów okoliczności stałe miejsce ma tu też wiara w przyszłą nieśmiertelność. Pytanie tylko, czy ciężko doświadczane bohaterki chciałyby korzystać z odkrytego u siebie genu.
Gen nieśmiertelności
W modzie na obyczajowe sagi i wielopokoleniowe historie kobiet próbuje odnaleźć się Courtney Miller Santo. Do swojej opowieści dokłada jeszcze nadzieję na nieśmiertelność, bo tylko tajemniczy gen lub sekret długowieczności pozwoli egzystować razem przedstawicielkom pięciu pokoleń. Najstarsza z bohaterek, Anna, skończyła już sto dwanaście lat, lecz nie odczuwa poważniejszych dolegliwości związanych z wiekiem. Ma za to na głowie sporo trosk – jej potomkinie nie zawsze dostarczają powodów do radości, jedna wplątuje się w romans z młodszym od siebie mężczyzną, inna po wyjściu z więzienia decyduje się na ucieczkę. W działaniach pięciu kobiet nie ma spokoju i zdawania się na los. Burzliwą codzienność komplikują jeszcze nieodzowne sekrety z przeszłości – każde pokolenie ma swoje tajemnice, których pilnie strzeże. Przychodzi jednak czas, gdy nie da się dłużej grać swoich ról.
Courtney Miller Santo wyraźnie stawia na rozwój wydarzeń, mniej uwagi poświęcając sposobowi ich opisania. Zależy jej na podkreślaniu emocji, na zaburzaniu sielskiej egzystencji pięciu kobiet. Motyw wieku – niezbędny do uzasadnienia wspólnego życia – zostaje szybko zarzucony i przypominany tylko za sprawą zdawkowych wiadomości. Te bohaterki funkcjonują obok czasu i przemijania, autorka bardziej koncentruje się na wewnętrznych nieporozumieniach i wzajemnych wyrzutach niż na uwiarygodnieniu postaci dożywających witalnej późnej starości. Czasem kryminalne, a czasem psychologiczne zagrania dominują w fabule nad roztaczającym się we wstępie motywem oliwnych gajów. Kobiety są zaabsorbowane utrzymywaniem w sekrecie pewnych sfer własnego istnienia – mogą więc tylko biernie obserwować kolejne wypadki.
Autorka próbuje stworzyć powieść od linijki. Żeby ułatwić czytelniczkom orientowanie się w następstwie pokoleń, nadaje postaciom imiona zaczynające się na kolejne litery alfabetu. Nie wyważa za to proporcji w przedstawianiu bohaterek i w efekcie na powierzchnię wypływają nie zawsze te losy, które najpierw zainteresowały odbiorczynie. Courtney Miller Santo wręcz nie może się doczekać, by zaprezentować czytelniczkom odsłony przeszłości którejś z kobiet – w związku z tym gdy tylko zasugeruje sekret, chwilę później jest już na drodze do jego wyjaśnienia. W pięciopokoleniowej relacji doświadczenia poszczególnych pań nie zawsze się zazębiają, to niewiedza okazuje się składnikiem spajającym całość.
W „Sekrecie drzewa oliwnego” istotne stają się zapisy chwil. Courtney Miller Santo nie rozciąga w czasie wydarzeń i nie przedłuża ich ponad momenty emocjonujące dla samych postaci – uzyskuje zatem jednostajny rytm sagowej historii. Tu można towarzyszyć bohaterkom tylko w chwilach ogromnego wzburzenia lub wyjawiania tajemnic. Choć wstęp sugerowałby niemal toskańską w duchu opowieść, w książce nie ma miejsca na zwalnianie akcji czy choćby na odejście od splotu intryg. Pomysł na ujawnienie mrocznej przeszłości wyklucza również spokojną czy kojącą warstwę narracji. W tej książce wszystko stabilizuje się na poziomie sporego wzburzenia – a to sprawia, że kolejne wstrząsy szybko zaczynają tracić na sile. „Sekret drzewa oliwnego” to pozycja dla tych, którzy nie przepadają za łatwo optymistycznymi fabułami naśladującymi życie. W końcu obok dziwnych zbiegów okoliczności stałe miejsce ma tu też wiara w przyszłą nieśmiertelność. Pytanie tylko, czy ciężko doświadczane bohaterki chciałyby korzystać z odkrytego u siebie genu.
środa, 6 lutego 2013
Sylvain Tesson: W syberyjskich lasach
Noir sur Blanc, Warszawa 2013.
Wyznania pustelnika
Nieprzypadkowo na kartach tomu „W syberyjskich lasach” pada porównanie łączące tajgę z majestatem kościołów i katedr. Sylvain Tesson w powrocie do nieokiełznanej natury szuka swoistego oczyszczenia i szansy na zwolnienie tempa życia – chociaż pomysł przeprowadzenia się na pół roku do samotni w tajdze powodowany jest bardziej dziennikarsko-podróżniczą ciekawością. Autor zamienia się w pustelnika, przebywa z dala od ludzi i dzięki temu zyskuje czas na poznawanie siebie i powolną kontemplację piękna natury. Prowadzi dziennik – „W syberyjskich lasach” to właśnie rejestr codziennych zapisków, drobnych przemyśleń, starannie opracowanych, niekiedy filozoficznych, czasem reporterskich. Tesson w oczekiwaniu na warte zachowania myśli i spostrzeżenia stara się jak najpełniej przedstawiać otoczenie, które chłonie – by pozbyć się z umysłu wielkomiejskich trucizn. Z zachwytem opowiada o przyrodzie, niemal malarsko prezentuje surowe piękno lasu. Zaczyna dostrzegać czas, wreszcie może dokładnie poczuć każdą chwilę. Może pozwolić sobie na kilkugodzinne obserwowanie drogi promieni słonecznych – to luksus, na który w cywilizacji nie ma miejsca.
Sylvain Tesson próbuje dobrze zastanowić się nad każdym komentarzem. Wie, że dziennik jest zaprzeczeniem marnowania czasu, w poszukiwaniu tematów do refleksji upatruje sensu przebywania na odludziu. Zyskuje wolność absolutną – może robić to, na co tylko ma ochotę, nadrabiać zaległości w lekturze i cieszyć się każdym dniem. Chce poznać i zrozumieć otoczenie – ale bez pośpiechu. Całkowicie przestawia się na teraźniejszość: to, co zostawił za sobą, nie trafia do zapisków. Liczą się tylko aktualne obserwacje oraz próby wyznaczania uniwersalnych prawd. Z rzadka do tomu trafiają wątki autotematyczne. Jeszcze rzadziej Sylvain Tesson odnosi się do własnej prywatności – jakby próbował odciąć się od dotychczasowego trybu życia. Teraz ma czas na jednoczenie się z przyrodą – obserwuje zmiany zachodzące w ciele i łączy je z nowymi postawami oraz elementami rzeczywistości. Początkowo pociąga go też poezja (rozumiana jako odnajdowanie potęgi przyrody zaklętej w zestawieniach słów), z czasem liryczne zachwyty ustępują zwyczajności. Jednak w warstwie opisów tajga przez cały czas jest sakralizowana i odmalowywana bardzo literacko.
W odróżnieniu od podróżniczych relacji, w tekście Tessona nie ma chęci poznawania innych kultur i nastawienia na drugiego człowieka. Ogromne odległości dzielące sąsiadów zapewniają spokój i samotność. Kiedy w relacji Tessona pojawiają się napotkani tubylcy, ma się wrażenie zakłócania z trudem odnalezionej harmonii i ciszy. Wódka leje się wtedy strumieniami, a spotkania wydają się jałowe – znacznie lepiej działa pustka i możliwość wyciszenia się. Zresztą Tesson przedstawia motywacje swojej nietypowej wyprawy – nietrudno go zrozumieć.
„W syberyjskich lasach” to książka, która zatrzymuje czas. Nie ma w niej mrożących krew w żyłach przygód, nie ma porad, jak przetrwać w ekstremalnych warunkach. To książka zrodzona z pełnego zachwytu i pokory milczenia, próba wsłuchania się w majestat przyrody. Sylvain Tesson wybiera formę dziennika eremity, który nad Bajkałem odnalazł swój chwilowy raj. Jego relacja jest tak niezwykła, że zabiegani wciąż odbiorcy będą mogli zazdrościć szansy uzyskania spokoju. Chociaż nic sensacyjnego nie będzie się tu działo, Tesson przekona do siebie pragnących wyciszenia czytelników.
Wyznania pustelnika
Nieprzypadkowo na kartach tomu „W syberyjskich lasach” pada porównanie łączące tajgę z majestatem kościołów i katedr. Sylvain Tesson w powrocie do nieokiełznanej natury szuka swoistego oczyszczenia i szansy na zwolnienie tempa życia – chociaż pomysł przeprowadzenia się na pół roku do samotni w tajdze powodowany jest bardziej dziennikarsko-podróżniczą ciekawością. Autor zamienia się w pustelnika, przebywa z dala od ludzi i dzięki temu zyskuje czas na poznawanie siebie i powolną kontemplację piękna natury. Prowadzi dziennik – „W syberyjskich lasach” to właśnie rejestr codziennych zapisków, drobnych przemyśleń, starannie opracowanych, niekiedy filozoficznych, czasem reporterskich. Tesson w oczekiwaniu na warte zachowania myśli i spostrzeżenia stara się jak najpełniej przedstawiać otoczenie, które chłonie – by pozbyć się z umysłu wielkomiejskich trucizn. Z zachwytem opowiada o przyrodzie, niemal malarsko prezentuje surowe piękno lasu. Zaczyna dostrzegać czas, wreszcie może dokładnie poczuć każdą chwilę. Może pozwolić sobie na kilkugodzinne obserwowanie drogi promieni słonecznych – to luksus, na który w cywilizacji nie ma miejsca.
Sylvain Tesson próbuje dobrze zastanowić się nad każdym komentarzem. Wie, że dziennik jest zaprzeczeniem marnowania czasu, w poszukiwaniu tematów do refleksji upatruje sensu przebywania na odludziu. Zyskuje wolność absolutną – może robić to, na co tylko ma ochotę, nadrabiać zaległości w lekturze i cieszyć się każdym dniem. Chce poznać i zrozumieć otoczenie – ale bez pośpiechu. Całkowicie przestawia się na teraźniejszość: to, co zostawił za sobą, nie trafia do zapisków. Liczą się tylko aktualne obserwacje oraz próby wyznaczania uniwersalnych prawd. Z rzadka do tomu trafiają wątki autotematyczne. Jeszcze rzadziej Sylvain Tesson odnosi się do własnej prywatności – jakby próbował odciąć się od dotychczasowego trybu życia. Teraz ma czas na jednoczenie się z przyrodą – obserwuje zmiany zachodzące w ciele i łączy je z nowymi postawami oraz elementami rzeczywistości. Początkowo pociąga go też poezja (rozumiana jako odnajdowanie potęgi przyrody zaklętej w zestawieniach słów), z czasem liryczne zachwyty ustępują zwyczajności. Jednak w warstwie opisów tajga przez cały czas jest sakralizowana i odmalowywana bardzo literacko.
W odróżnieniu od podróżniczych relacji, w tekście Tessona nie ma chęci poznawania innych kultur i nastawienia na drugiego człowieka. Ogromne odległości dzielące sąsiadów zapewniają spokój i samotność. Kiedy w relacji Tessona pojawiają się napotkani tubylcy, ma się wrażenie zakłócania z trudem odnalezionej harmonii i ciszy. Wódka leje się wtedy strumieniami, a spotkania wydają się jałowe – znacznie lepiej działa pustka i możliwość wyciszenia się. Zresztą Tesson przedstawia motywacje swojej nietypowej wyprawy – nietrudno go zrozumieć.
„W syberyjskich lasach” to książka, która zatrzymuje czas. Nie ma w niej mrożących krew w żyłach przygód, nie ma porad, jak przetrwać w ekstremalnych warunkach. To książka zrodzona z pełnego zachwytu i pokory milczenia, próba wsłuchania się w majestat przyrody. Sylvain Tesson wybiera formę dziennika eremity, który nad Bajkałem odnalazł swój chwilowy raj. Jego relacja jest tak niezwykła, że zabiegani wciąż odbiorcy będą mogli zazdrościć szansy uzyskania spokoju. Chociaż nic sensacyjnego nie będzie się tu działo, Tesson przekona do siebie pragnących wyciszenia czytelników.
wtorek, 5 lutego 2013
Silvana Giacobini: Sophia Loren. Życie jak film
Znak, Kraków 2013.
Gwiazda
Książka o Sophii Loren „Życie jak film”, chociaż określana jest jako biografia, stanowi raczej przegląd smaczków z prywatnego życia aktorki i spodoba się przede wszystkim odbiorcom czekającym na mniej oficjalne tony opowieści. Filmy schodzą tu na daleki plan – liczą się za to romanse, związki czy relacje z rodziną. Na tej bazie budowana jest cała narracja. Dla czytelników kolorowej prasy to aż nadto, dla wymagających odbiorców będzie jednak „Życie jak film” niepotrzebnie przycinaną historią obliczaną na poklask masowej publiki. Sophia Loren nie intryguje autorki jako postać, legenda ekranu, a niemal usuwa się w cień, gdy w jej orbitę wchodzą kolejne sławy. Silvana Giacobini natychmiast przestawia się na prezentowanie sylwetek znanych ludzi, których losy zazębiły się z losami Sophii Loren – zupełnie jakby nie mogła zgromadzić dostatecznej ilości materiału, by zapełnić nim niedużą przecież książkę. Także w schemacie konstrukcyjnym dają się zauważyć wpływy narracji pop. Autorka nie sięga po opracowania, jedynym stale przywoływanym źródłem są prywatne zapiski bohaterki (niepublikowane dotąd, co może stać się atutem książki). Giacobini na podstawie relacji, plotek i biograficznych danych chce skonstruować płynną opowieść o kobiecie. Odsuwa motyw aktorstwa, zatrzymuje się nad Sophią Loren jako kochanką i stawia na jej uczucia. Traktuje gwiazdę jak zwyczajną postać, której nie zawsze udaje się otrzymać wszystko, czego zapragnie. To podejście mogłoby przybliżać odbiorcom aktorkę – a jednak daje się wyczuć w tomie spory dystans: Sophia Loren pozostaje odległa, niedostępna i niezrozumiana. Nie ma w historii o jej miłościach dramatycznego napięcia, Giacobini woli raczej relacjonować życie prywatne – a właściwie jego wybrane aspekty. Widać, że chciałaby osiągnąć efekt zbeletryzowanego wyznania, poruszającego wyobraźnię i nieobojętnego, a równocześnie sugerującego współuczestnictwo – tymczasem nie może przekazać czytelnikom emocji bohaterki. Bohaterka ta wydaje się zatem zimna i niekoniecznie zyska aprobatę.
Tendencje do intrygowania biografią artystki widać za to w sposobie narracji: stylem Giacobini próbuje wpłynąć na portret Sophii Loren, pozwala sobie na uwagi rodem z powieści obyczajowych czy sformułowania z romansu. Koloruje własną narrację – i ten pomysł okazałby się sukcesem, gdyby tom miał bardziej wyrazistą strukturę. Zawierzenie sile uczuć w chwili, kiedy z tych uczuć nie da się wyłuskać historii jak z marzeń tłumów, nie wystarcza – odruchowo podczas lektury szuka się dodatkowego spoiwa, a i wyjaśnienia, dlaczego akurat Sophia Loren staje się obiektem zainteresowania. Tych składników szuka się do końca tomu.
Dla części odbiorów zapewne magnesem będzie okładkowy zapis „Sekrety z życia jednej z największych gwiazd światowego kina”. Autorka poszukuje tych sekretów – ukazuje relacje z mężczyznami, problem z zajściem w ciążę czy groźne wypadki – ale skraca opowieść tam, gdzie chciałoby się znaleźć więcej szczegółów, za to niepotrzebnie rozwleka tam, gdzie wszystko jest oczywiste. Nie jest to lektura dla wymagających, nie zaspokaja ciekawości. Biograficzny potencjał, który Giacobini chciała przekuć na książkę dla wszystkich, traci się w obliczu braku koncepcji na samą opowieść o Loren.
Gwiazda
Książka o Sophii Loren „Życie jak film”, chociaż określana jest jako biografia, stanowi raczej przegląd smaczków z prywatnego życia aktorki i spodoba się przede wszystkim odbiorcom czekającym na mniej oficjalne tony opowieści. Filmy schodzą tu na daleki plan – liczą się za to romanse, związki czy relacje z rodziną. Na tej bazie budowana jest cała narracja. Dla czytelników kolorowej prasy to aż nadto, dla wymagających odbiorców będzie jednak „Życie jak film” niepotrzebnie przycinaną historią obliczaną na poklask masowej publiki. Sophia Loren nie intryguje autorki jako postać, legenda ekranu, a niemal usuwa się w cień, gdy w jej orbitę wchodzą kolejne sławy. Silvana Giacobini natychmiast przestawia się na prezentowanie sylwetek znanych ludzi, których losy zazębiły się z losami Sophii Loren – zupełnie jakby nie mogła zgromadzić dostatecznej ilości materiału, by zapełnić nim niedużą przecież książkę. Także w schemacie konstrukcyjnym dają się zauważyć wpływy narracji pop. Autorka nie sięga po opracowania, jedynym stale przywoływanym źródłem są prywatne zapiski bohaterki (niepublikowane dotąd, co może stać się atutem książki). Giacobini na podstawie relacji, plotek i biograficznych danych chce skonstruować płynną opowieść o kobiecie. Odsuwa motyw aktorstwa, zatrzymuje się nad Sophią Loren jako kochanką i stawia na jej uczucia. Traktuje gwiazdę jak zwyczajną postać, której nie zawsze udaje się otrzymać wszystko, czego zapragnie. To podejście mogłoby przybliżać odbiorcom aktorkę – a jednak daje się wyczuć w tomie spory dystans: Sophia Loren pozostaje odległa, niedostępna i niezrozumiana. Nie ma w historii o jej miłościach dramatycznego napięcia, Giacobini woli raczej relacjonować życie prywatne – a właściwie jego wybrane aspekty. Widać, że chciałaby osiągnąć efekt zbeletryzowanego wyznania, poruszającego wyobraźnię i nieobojętnego, a równocześnie sugerującego współuczestnictwo – tymczasem nie może przekazać czytelnikom emocji bohaterki. Bohaterka ta wydaje się zatem zimna i niekoniecznie zyska aprobatę.
Tendencje do intrygowania biografią artystki widać za to w sposobie narracji: stylem Giacobini próbuje wpłynąć na portret Sophii Loren, pozwala sobie na uwagi rodem z powieści obyczajowych czy sformułowania z romansu. Koloruje własną narrację – i ten pomysł okazałby się sukcesem, gdyby tom miał bardziej wyrazistą strukturę. Zawierzenie sile uczuć w chwili, kiedy z tych uczuć nie da się wyłuskać historii jak z marzeń tłumów, nie wystarcza – odruchowo podczas lektury szuka się dodatkowego spoiwa, a i wyjaśnienia, dlaczego akurat Sophia Loren staje się obiektem zainteresowania. Tych składników szuka się do końca tomu.
Dla części odbiorów zapewne magnesem będzie okładkowy zapis „Sekrety z życia jednej z największych gwiazd światowego kina”. Autorka poszukuje tych sekretów – ukazuje relacje z mężczyznami, problem z zajściem w ciążę czy groźne wypadki – ale skraca opowieść tam, gdzie chciałoby się znaleźć więcej szczegółów, za to niepotrzebnie rozwleka tam, gdzie wszystko jest oczywiste. Nie jest to lektura dla wymagających, nie zaspokaja ciekawości. Biograficzny potencjał, który Giacobini chciała przekuć na książkę dla wszystkich, traci się w obliczu braku koncepcji na samą opowieść o Loren.
poniedziałek, 4 lutego 2013
Sabine Zett: Geniusz Kuba
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Błędy i wypadki
Sabine Zett chce młodym czytelnikom dostarczyć rozrywki. Powołuje zatem do życia bohatera charakterystycznego. U Kuby przechodząca w megalomanię młodzieńcza pewność siebie mocno kontrastuje z kolejnymi gafami. Chłopak nie zastanawia się nad sensownością swoich pomysłów i kiedy robi wszystko, by udowodnić innym własny geniusz, staje się pośmiewiskiem otoczenia. Nie psuje mu to jednak humoru: Kuba jest niemal impregnowany na prawdę, nie dopuszcza do siebie myśli, że mógłby się pomylić. A że myli się często – czytelnicy będą mieli sporo śmiechu. W końcu od czytadeł w stylu „Geniusza Kuby” nie oczekuje się wiernego odtwarzania rzeczywistości. Deformacja świata sprzyja humorowi charakterystycznemu dosyć dla niemieckich lektur.
Kuba pragnie udowodnić, że ma talent i jest jednostką wybitną. W swojej wyobraźni snuje plany, które nijak mają się do rzeczywistości i zdradzają całkowitą nieznajomość realiów. Bohater uważa, że świat kształtuje się według jego pomysłów – a z konfrontacji z otoczeniem rodzi się żart, którego nie sposób przegapić. Kuba trafia między innymi do drużyny futbolowej i do baletu, wpada w ręce niechcianej wielbicielki i wrednej starszej siostry, a cały czas dąży do tego, by zdobyć uznanie pewnej dziewczyny. „Geniusz Kuba” to książka pełna akcji i przerysowanych scenek. Dynamika szkolnego życia potęguje jeszcze dowcip – dowcip mocno specyficzny, typowy w niemieckiej literaturze czwartej, wolny od absurdu, za to czerpiący z naiwności ironii oraz złośliwości wobec wyśmiewanej postaci. Kuba oprowadza czytelników po szkolnej egzystencji, wprowadza w relacje między kolegami i uświadamia, jakimi prawami rządzi się wyobraźnia nastolatków.
Narracja w „Geniuszu Kubie” jest wypadkową slangowych wtrąceń, emocjonalnego podejścia do codzienności oraz przekonania bohatera o swojej nieomylności. Wszystkie cechy Kuby odzwierciedlają się w języku, tworząc piorunującą mieszankę – trochę niewiarygodną, ale nie o wiarygodność tu chodzi, a o rozrywkę w stylu pop. I tu uwaga: Sabine Zett tworzy powieść pop bardziej dla chłopaków, przełamuje schemat prostych i sentymentalnych obyczajówek o zauroczeniach nastolatek. Proponuje coś zupełnie innego od dotychczasowych reprezentacji gatunku – a polskim odbiorcom o oryginalności tomu przypominać też będzie sposób traktowania postaci. Nieczęsto autorzy wystawiają na pośmiewisko swoich bohaterów – geniusz Kuba nie pozostawia wątpliwości co do własnego intelektualnego potencjału. To może spodobać się zwłaszcza dzieciom znudzonym klasycznymi sylwetkami rówieśników w książkach.
U Sabine Zett nie ma miejsca na subtelne analizy zachowań, mdłe scenki czy dyplomację. Wszystko rozgrywa się na granicy ekstremalnych doświadczeń, które dla dzieci okazują się naturalną codziennością. „Geniusz Kuba” niesie parę przesłań dla młodych czytelników – ale są one zgrabnie ukryte w kierunkach rozwoju fabuły.
Książkę ozdabiają komiksowe ilustracje Ute Krause – co dobrze wpisuje się w konwencję opowieści, a przy okazji i potęguje humor. W przeciwieństwie do narracji, w warstwie graficznej nie ma karykatury a delikatniejszy żart pozwala z przyjemnością oglądać czarno-białe szkice. „Geniusz Kuba” to historia dla dzieci, którym nie chce się czytać. Praktycznie czyta się sama, dostarcza rozrywki i nie będzie męczyć małych odbiorców.
Błędy i wypadki
Sabine Zett chce młodym czytelnikom dostarczyć rozrywki. Powołuje zatem do życia bohatera charakterystycznego. U Kuby przechodząca w megalomanię młodzieńcza pewność siebie mocno kontrastuje z kolejnymi gafami. Chłopak nie zastanawia się nad sensownością swoich pomysłów i kiedy robi wszystko, by udowodnić innym własny geniusz, staje się pośmiewiskiem otoczenia. Nie psuje mu to jednak humoru: Kuba jest niemal impregnowany na prawdę, nie dopuszcza do siebie myśli, że mógłby się pomylić. A że myli się często – czytelnicy będą mieli sporo śmiechu. W końcu od czytadeł w stylu „Geniusza Kuby” nie oczekuje się wiernego odtwarzania rzeczywistości. Deformacja świata sprzyja humorowi charakterystycznemu dosyć dla niemieckich lektur.
Kuba pragnie udowodnić, że ma talent i jest jednostką wybitną. W swojej wyobraźni snuje plany, które nijak mają się do rzeczywistości i zdradzają całkowitą nieznajomość realiów. Bohater uważa, że świat kształtuje się według jego pomysłów – a z konfrontacji z otoczeniem rodzi się żart, którego nie sposób przegapić. Kuba trafia między innymi do drużyny futbolowej i do baletu, wpada w ręce niechcianej wielbicielki i wrednej starszej siostry, a cały czas dąży do tego, by zdobyć uznanie pewnej dziewczyny. „Geniusz Kuba” to książka pełna akcji i przerysowanych scenek. Dynamika szkolnego życia potęguje jeszcze dowcip – dowcip mocno specyficzny, typowy w niemieckiej literaturze czwartej, wolny od absurdu, za to czerpiący z naiwności ironii oraz złośliwości wobec wyśmiewanej postaci. Kuba oprowadza czytelników po szkolnej egzystencji, wprowadza w relacje między kolegami i uświadamia, jakimi prawami rządzi się wyobraźnia nastolatków.
Narracja w „Geniuszu Kubie” jest wypadkową slangowych wtrąceń, emocjonalnego podejścia do codzienności oraz przekonania bohatera o swojej nieomylności. Wszystkie cechy Kuby odzwierciedlają się w języku, tworząc piorunującą mieszankę – trochę niewiarygodną, ale nie o wiarygodność tu chodzi, a o rozrywkę w stylu pop. I tu uwaga: Sabine Zett tworzy powieść pop bardziej dla chłopaków, przełamuje schemat prostych i sentymentalnych obyczajówek o zauroczeniach nastolatek. Proponuje coś zupełnie innego od dotychczasowych reprezentacji gatunku – a polskim odbiorcom o oryginalności tomu przypominać też będzie sposób traktowania postaci. Nieczęsto autorzy wystawiają na pośmiewisko swoich bohaterów – geniusz Kuba nie pozostawia wątpliwości co do własnego intelektualnego potencjału. To może spodobać się zwłaszcza dzieciom znudzonym klasycznymi sylwetkami rówieśników w książkach.
U Sabine Zett nie ma miejsca na subtelne analizy zachowań, mdłe scenki czy dyplomację. Wszystko rozgrywa się na granicy ekstremalnych doświadczeń, które dla dzieci okazują się naturalną codziennością. „Geniusz Kuba” niesie parę przesłań dla młodych czytelników – ale są one zgrabnie ukryte w kierunkach rozwoju fabuły.
Książkę ozdabiają komiksowe ilustracje Ute Krause – co dobrze wpisuje się w konwencję opowieści, a przy okazji i potęguje humor. W przeciwieństwie do narracji, w warstwie graficznej nie ma karykatury a delikatniejszy żart pozwala z przyjemnością oglądać czarno-białe szkice. „Geniusz Kuba” to historia dla dzieci, którym nie chce się czytać. Praktycznie czyta się sama, dostarcza rozrywki i nie będzie męczyć małych odbiorców.
niedziela, 3 lutego 2013
Agata Porczyńska: Wada wymowy
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Logoreiczne związki
Wada wymowy powodować może poważne problemy w komunikacji. Komplikuje przekaz i utrudnia porozumienie. Bywa bagatelizowana, lecz jest zjawiskiem niebezpiecznym, prowadzi do rozmaitych konfliktów. U Agaty Porczyńskiej – do konfliktów na tle damsko-męskim, a czas pokaże, że i pokoleniowym. Bo „Wada wymowy” to książka dziś odwzorowująca kolokwialne i wulgarne rozmowy, trochę pastiszowa, odzwierciedlająca zwyczajne życie par wolnych od intelektualnych rozważań. Kiedy zmienią się językowe mody, stanie się trudną do strawienia ciekawostką, uznawaną prawdopodobnie za epigoństwo pierwszych pomysłów Doroty Masłowskiej i niszowej prozy zbuntowanych.
Agata Porczyńska proponuje w książce dwadzieścia dziewięć scenek obyczajowych, przedstawiających skazane na niepowodzenia związki. Demitologizuje idealną miłość, wrzuca ją do rynsztoka przekleństw, zarzutów i wulgarnie wyrażanego pożądania – w wersji młodzieżowo-subkulturowej. W wersji pokolenia średniego – maskuje rozczarowaniem, zdradami i tysiącem ważniejszych spraw. Bohaterowie cierpią na wadę wymowy: nie mogą i nie próbują się dogadać, nie zależy im na wspólnocie poglądów. Życie to walka, w dodatku zamiast rozmów, które do czegoś doprowadzą, autorka woli mikromonologi, jakby zabraniała postaciom słuchać się nawzajem. Więcej: nawet gdyby ktokolwiek spróbował wysłuchać drugiej strony, znalazłby tylko potok banałów, pozbawiony realnych odniesień do codzienności, uniemożliwiający konstruktywną dyskusję. Chociaż autorka mnoży scenki imitujące różnorodną zwyczajność, naprawdę przez cały czas mówi o tym samym – a nietrudno też zauważyć, że w pewnej chwili zaczynają jej się zlewać formy.
Przy stosunkowo jednorodnej treści autorka chce zaimponować czytelnikom warsztatową sprawnością – szuka siły wyrazu w monologu, skrótowych dialogach, wspomnieniach, wyznaniach, prozie rymowanej, relacjach, stylizacjach (na przykład na staropolsko-makaroniczno-wiejski, co daje nieprzezroczystą lecz dziwną mieszankę). Stosuje gry półsłówek i zapożyczenia z popkultury, zmienia bohaterów – od dojrzałej kobiety do penisa – i sprawdza opowieści z różnych punktów widzenia. Zmienia emocje, rytmy i tła. Nie zmienia jednak najważniejszego: skłonności do logorei. To czynnik, który nakazuje zespolić wszystkie postacie, potraktować je jak jedną osobę, przez cały czas opowiadającą tę samą historię z czytelnym przesłaniem: dopóki ludzie cierpieć będą na wadę wymowy, nie będą mieli szansy na porozumienie i zbudowanie udanego związku. To przesłanie wpasowuje się we wszystkie teksty z tomu. Porczyńska chce zaimponować, a przecież nie znajduje odrębnych puent, nie mówi nic, co zaskoczyłoby czytelników. W dodatku rytmy poszczególnych historii zaczynają się ze sobą mieszać i jest to chyba zjawisko przez autorkę niezamierzone – w końcu chodziło o warsztatowy popis, a nie jedną przemowę z powtarzanym jak refren przesłaniem. Wulgaryzowana poza to za mało, żeby wkupić się w łaski odbiorców, slang szybko zwietrzeje i z „Wady wymowy” pozostanie językowy skansen fraz, których nie chce się ocalać – bo i po co? Świat w ujęciu Porczyńskiej – a przynajmniej językowy obraz tego świata – przybiera skarykaturalizowaną formę. Jest zdegenerowany i odrażający, pełen najgorszych cech i poddawany okrutnej krytyce przez odbicie w krzywym zwierciadle. Ujawnia intelektualną miałkość kolejnych przedstawicieli społeczeństwa, rzuca wyzwanie tradycji literackiej i sprowadza się do kopulacji. I wszystko byłoby w porządku, gdyby autorka zamiast mnożyć słowa, czasem zastosowała skrót w sztuce przegadania.
Logoreiczne związki
Wada wymowy powodować może poważne problemy w komunikacji. Komplikuje przekaz i utrudnia porozumienie. Bywa bagatelizowana, lecz jest zjawiskiem niebezpiecznym, prowadzi do rozmaitych konfliktów. U Agaty Porczyńskiej – do konfliktów na tle damsko-męskim, a czas pokaże, że i pokoleniowym. Bo „Wada wymowy” to książka dziś odwzorowująca kolokwialne i wulgarne rozmowy, trochę pastiszowa, odzwierciedlająca zwyczajne życie par wolnych od intelektualnych rozważań. Kiedy zmienią się językowe mody, stanie się trudną do strawienia ciekawostką, uznawaną prawdopodobnie za epigoństwo pierwszych pomysłów Doroty Masłowskiej i niszowej prozy zbuntowanych.
Agata Porczyńska proponuje w książce dwadzieścia dziewięć scenek obyczajowych, przedstawiających skazane na niepowodzenia związki. Demitologizuje idealną miłość, wrzuca ją do rynsztoka przekleństw, zarzutów i wulgarnie wyrażanego pożądania – w wersji młodzieżowo-subkulturowej. W wersji pokolenia średniego – maskuje rozczarowaniem, zdradami i tysiącem ważniejszych spraw. Bohaterowie cierpią na wadę wymowy: nie mogą i nie próbują się dogadać, nie zależy im na wspólnocie poglądów. Życie to walka, w dodatku zamiast rozmów, które do czegoś doprowadzą, autorka woli mikromonologi, jakby zabraniała postaciom słuchać się nawzajem. Więcej: nawet gdyby ktokolwiek spróbował wysłuchać drugiej strony, znalazłby tylko potok banałów, pozbawiony realnych odniesień do codzienności, uniemożliwiający konstruktywną dyskusję. Chociaż autorka mnoży scenki imitujące różnorodną zwyczajność, naprawdę przez cały czas mówi o tym samym – a nietrudno też zauważyć, że w pewnej chwili zaczynają jej się zlewać formy.
Przy stosunkowo jednorodnej treści autorka chce zaimponować czytelnikom warsztatową sprawnością – szuka siły wyrazu w monologu, skrótowych dialogach, wspomnieniach, wyznaniach, prozie rymowanej, relacjach, stylizacjach (na przykład na staropolsko-makaroniczno-wiejski, co daje nieprzezroczystą lecz dziwną mieszankę). Stosuje gry półsłówek i zapożyczenia z popkultury, zmienia bohaterów – od dojrzałej kobiety do penisa – i sprawdza opowieści z różnych punktów widzenia. Zmienia emocje, rytmy i tła. Nie zmienia jednak najważniejszego: skłonności do logorei. To czynnik, który nakazuje zespolić wszystkie postacie, potraktować je jak jedną osobę, przez cały czas opowiadającą tę samą historię z czytelnym przesłaniem: dopóki ludzie cierpieć będą na wadę wymowy, nie będą mieli szansy na porozumienie i zbudowanie udanego związku. To przesłanie wpasowuje się we wszystkie teksty z tomu. Porczyńska chce zaimponować, a przecież nie znajduje odrębnych puent, nie mówi nic, co zaskoczyłoby czytelników. W dodatku rytmy poszczególnych historii zaczynają się ze sobą mieszać i jest to chyba zjawisko przez autorkę niezamierzone – w końcu chodziło o warsztatowy popis, a nie jedną przemowę z powtarzanym jak refren przesłaniem. Wulgaryzowana poza to za mało, żeby wkupić się w łaski odbiorców, slang szybko zwietrzeje i z „Wady wymowy” pozostanie językowy skansen fraz, których nie chce się ocalać – bo i po co? Świat w ujęciu Porczyńskiej – a przynajmniej językowy obraz tego świata – przybiera skarykaturalizowaną formę. Jest zdegenerowany i odrażający, pełen najgorszych cech i poddawany okrutnej krytyce przez odbicie w krzywym zwierciadle. Ujawnia intelektualną miałkość kolejnych przedstawicieli społeczeństwa, rzuca wyzwanie tradycji literackiej i sprowadza się do kopulacji. I wszystko byłoby w porządku, gdyby autorka zamiast mnożyć słowa, czasem zastosowała skrót w sztuce przegadania.
sobota, 2 lutego 2013
Eduard Martin: Schody do raju
WAM, Kraków 2012.
Lekcje
„Schody do raju” Eduarda Martina mają konstrukcję schodkową i spisane są według jednego schematu. Na początku każdego miniopowiadania pojawia się oznaczana inicjałami i zawodem postać, która snuje swoją krótką i mocno moralizatorską historię. Wszystkie przypowiastki mają przypominać człowiekowi o przemijaniu i jednocześnie o życiu wiecznym, o które zadbać trzeba już teraz. Przybywające z nicości postacie koncentrują się na wydarzeniach przełomowych, ważnych czy niezwykłych – ale z perspektywy czytelnika raczej przewidywalnych i tylko ci odbiorcy, którzy szukają pozycji poświęconej duchowemu rozwojowi bez jednoznacznych religijnych odniesień, będą tomem Martina usatysfakcjonowani. Morały dominują nad formą i treścią, autor nie dba o ich zakotwiczenie w literackiej przestrzeni. Do minimum redukuje fabułę, zaledwie nakreśla sytuacje, by jak najszybciej przejść do scen, w których bohaterowie doznają nagłego olśnienia i otwierają się na życie w zgodzie z sobą. Z punktu widzenia genologii poszczególne rozdziały nie są nawet opowiadaniami, to raczej opisy uczuć, często powiązanych z tym, co bezpowrotnie utracone. Stałym motywem opowiadań okazuje się zatem tęsknota, żal, że nie powiedziało się bliskim najważniejszego, smutek i gorycz. Wszystko po to, by wybrzmiało przesłanie – spiesz się, zanim będzie za późno. Żyj tak, jakbyś za dziesięć minut miał umrzeć. Z jednej strony Eduard Martin przypomina zatem o kruchości egzystencji i nieco podpowiada, jak minimalizować ból rozstania czy strach przed przemijaniem, z drugiej jednak nie dostrzega niczego poza próbą przekonania odbiorców do własnych poglądów. Ten wysiłek jest najbardziej widoczny w retoryce i konstrukcji tekstów.
Tym, co charakteryzuje formę rozdziałów ze „Schodów do raju” jest nadużywanie elips, niedopowiedzeń i akapitów szatkujących wypowiedź. Martin traktuje mininarrację jak wiersze – przy czym nie chce dostrzegać potencjału klauzuli niby wersów: by zaakcentować zakończenie, przenosi je do nowej linijki. Relacja w ten sposób nie zyskuje na dynamiczności, za to staje się pocięta dość niewygodnie, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że cenione przez autora i wyodrębniane fazy nie stanowią dla czytelników żadnej tajemnicy, są łatwe do przewidzenia za sprawą konstrukcji tekstów i jednokierunkowości autorskich wysiłków. Rozbijanie spójności narracji nie sprawdza się zatem najlepiej jako środek wywołujący refleksję u odbiorców. Większą siłę miałby ten pomysł, gdyby był stosowany sporadycznie, a nie w końcówce każdego rozdziału.
Silne wzruszenia zostają tu zaznaczane, podkreślane, przypominane i dokładnie nazywane – jakby ktokolwiek mógł mieć wątpliwości co do przeżyć postaci (przeżyć, które mają przecież stać się uniwersalne). Ta tendencyjność automatycznie redukuje możliwość wpływania na czytelników – chyba że ci akurat poszukują niepospolitych kazań. Martin chce budować historie wzruszające i pobudzające do refleksji, coś na wzór kieszonkowych „perełek” i podręcznych zestawów złotych myśli, tyle że rozdmuchanych do wielkości miniopowiadań – dlatego próbuje ożywiać przesłania, układać dla nich mikrofabułki i imitacje wspomnień. Rytmem książki chce narzucać sposób odbioru, po schodkach doprowadza czytelników do podanych na tacy odkryć. Dobiera jednak przykłady zbyt dydaktyczne i rzadko pasujące do współczesnego świata (i sposobu egzystencji). Powstaje zatem dysonans między rzeczywistością i jej literacko-duchowym odpowiednikiem – taki sam, jak między bogatą w metafory poezją, a dosłownością tekstów ze „Schodów”.
Lekcje
„Schody do raju” Eduarda Martina mają konstrukcję schodkową i spisane są według jednego schematu. Na początku każdego miniopowiadania pojawia się oznaczana inicjałami i zawodem postać, która snuje swoją krótką i mocno moralizatorską historię. Wszystkie przypowiastki mają przypominać człowiekowi o przemijaniu i jednocześnie o życiu wiecznym, o które zadbać trzeba już teraz. Przybywające z nicości postacie koncentrują się na wydarzeniach przełomowych, ważnych czy niezwykłych – ale z perspektywy czytelnika raczej przewidywalnych i tylko ci odbiorcy, którzy szukają pozycji poświęconej duchowemu rozwojowi bez jednoznacznych religijnych odniesień, będą tomem Martina usatysfakcjonowani. Morały dominują nad formą i treścią, autor nie dba o ich zakotwiczenie w literackiej przestrzeni. Do minimum redukuje fabułę, zaledwie nakreśla sytuacje, by jak najszybciej przejść do scen, w których bohaterowie doznają nagłego olśnienia i otwierają się na życie w zgodzie z sobą. Z punktu widzenia genologii poszczególne rozdziały nie są nawet opowiadaniami, to raczej opisy uczuć, często powiązanych z tym, co bezpowrotnie utracone. Stałym motywem opowiadań okazuje się zatem tęsknota, żal, że nie powiedziało się bliskim najważniejszego, smutek i gorycz. Wszystko po to, by wybrzmiało przesłanie – spiesz się, zanim będzie za późno. Żyj tak, jakbyś za dziesięć minut miał umrzeć. Z jednej strony Eduard Martin przypomina zatem o kruchości egzystencji i nieco podpowiada, jak minimalizować ból rozstania czy strach przed przemijaniem, z drugiej jednak nie dostrzega niczego poza próbą przekonania odbiorców do własnych poglądów. Ten wysiłek jest najbardziej widoczny w retoryce i konstrukcji tekstów.
Tym, co charakteryzuje formę rozdziałów ze „Schodów do raju” jest nadużywanie elips, niedopowiedzeń i akapitów szatkujących wypowiedź. Martin traktuje mininarrację jak wiersze – przy czym nie chce dostrzegać potencjału klauzuli niby wersów: by zaakcentować zakończenie, przenosi je do nowej linijki. Relacja w ten sposób nie zyskuje na dynamiczności, za to staje się pocięta dość niewygodnie, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że cenione przez autora i wyodrębniane fazy nie stanowią dla czytelników żadnej tajemnicy, są łatwe do przewidzenia za sprawą konstrukcji tekstów i jednokierunkowości autorskich wysiłków. Rozbijanie spójności narracji nie sprawdza się zatem najlepiej jako środek wywołujący refleksję u odbiorców. Większą siłę miałby ten pomysł, gdyby był stosowany sporadycznie, a nie w końcówce każdego rozdziału.
Silne wzruszenia zostają tu zaznaczane, podkreślane, przypominane i dokładnie nazywane – jakby ktokolwiek mógł mieć wątpliwości co do przeżyć postaci (przeżyć, które mają przecież stać się uniwersalne). Ta tendencyjność automatycznie redukuje możliwość wpływania na czytelników – chyba że ci akurat poszukują niepospolitych kazań. Martin chce budować historie wzruszające i pobudzające do refleksji, coś na wzór kieszonkowych „perełek” i podręcznych zestawów złotych myśli, tyle że rozdmuchanych do wielkości miniopowiadań – dlatego próbuje ożywiać przesłania, układać dla nich mikrofabułki i imitacje wspomnień. Rytmem książki chce narzucać sposób odbioru, po schodkach doprowadza czytelników do podanych na tacy odkryć. Dobiera jednak przykłady zbyt dydaktyczne i rzadko pasujące do współczesnego świata (i sposobu egzystencji). Powstaje zatem dysonans między rzeczywistością i jej literacko-duchowym odpowiednikiem – taki sam, jak między bogatą w metafory poezją, a dosłownością tekstów ze „Schodów”.
piątek, 1 lutego 2013
Scott Jurek (Steve Friedman): Jedz i biegaj
Galaktyka, Łódź 2012.
Ultramaratony
Komu podobał się tom „Urodzeni biegacze”, tego nie trzeba zachęcać do lektury „Jedz i biegaj”. Tym razem o startowaniu w ultramaratonach i wygrywaniu morderczych wyścigów opowiada Scott Jurek, człowiek-legenda. Do opowieści o emocjach związanych z bieganiem dochodzi jeszcze drugi wątek: weganizm. Jurek przekonuje, że można połączyć wegańską dietę z wysiłkiem sportowca – i kolejne rozdziały przeplata przepisami na potrawy bogate w składniki odżywcze, a przy tym smaczne (czasem też i wygodne do zabrania na trasę). Do tego dokłada też historię o życiu prywatnym – dzieciństwie z chorą na stwardnienie rozsiane matką i despotycznym ojcem, a potem o małżeństwie i przyjaźniach – jakby chciał w ten sposób przełamać mit o samotności maratończyków.
„Jedz i biegaj” to książka-wyznanie. Utrzymana w pierwszej osobie i podpisane przez Scotta Jurka – a w rzeczywistości stworzona przez ghosta, Steve’a Friedmana – jest bardzo udana. Wpisuje się w drobne odgałęzienie literatury faktu poświęcone wyznaniom sportowców, którzy uprawiają sporty ekstremalne (zbliża się na przykład do niektórych pozycji literatury górskiej). Friedman świadomy jest tego, że nie da się w pełni odzwierciedlić przeżyć podczas biegu, z drugiej strony doskonale zna konwencję i wie, czego oczekiwać od niego będą odbiorcy. Potrafi wciągnąć w opowieść z „Jedz i biegaj” ze względu na indywidualizację opowieści oraz niemal klasyczne – a nie męczące powtarzalnością – schematy. Skupia się na ludziach i na myśleniu o sporcie. Przedstawia Dusty’ego, ekscentrycznego przyjaciela Scotta Jurka, pokazuje, jak pokonywać ograniczenia własnego organizmu. Nie ma w tym heroicznych postaw, pojawia się za to brawura niepojęta dla odbiorców: bieganie na długich dystansach ze złamaną kostką czy palcem u nogi, doprowadzanie organizmu na skraj wytrzymałości, wymioty na trasie, odwodnienia, ciągłe ryzyko. Wszystkie te motywy, dalekie od medialnych i filmowych wizerunków zwycięzców, stają się punktem zaczepienia dla atrakcyjnej opowieści o bieganiu na morderczych dystansach.
Chociaż Scott Jurek jako biegacz i fizjoterapeuta mógłby skoncentrować się na technikach biegu, woli postawić na tematy przyjemniejsze dla czytelników – wybiera mówienie o emocjach, nietypowych zdarzeniach na trasie, postawach wobec rywali. Często wraca pamięcią do dzieciństwa i młodości, by pokazać, jak kształtowały się jego sportowe zainteresowania. Stawia na ciekawostki i i oderwanie od rutyny, nie podporządkowuje procesowi biegania całej książki, ale sposób przedstawiania startów w ultramaratonach sprawia, że trudno oderwać się od lektury. Znajdą tu coś dla siebie biegacze: parę wskazówek, podpowiedzi „warsztatowych” i zwierzeń mistrza – ale tak naprawdę tom „Jedz i biegaj” najbardziej spodoba się zwykłym odbiorcom. Niektórych może jeszcze nakłonić do kulinarnych eksperymentów i poszukiwań – rozdziały kończą się tutaj przepisami cennymi nie tylko dla wegańskich sportowców.
Kiedy opowieść wkracza już w rytm kolejnych wyścigów, staje się rejestrem chwil niezapomnianych i znanych do niedawna wyłącznie Jurkowi. Nie zawsze jest pięknie, nie zawsze wszystko układa się po myśli długodystansowca – ale każdy rozdział skoncentrowany wokół innego zagadnienia i innego elementu wyścigu na długo zapada w pamięć. „Jedz i biegaj” to książka, która pozwala przeżyć emocje ultramaratończyka. Scott Jurek nie pozuje w niej na mistrza i legendę, wręcz przeciwnie: pokazuje własną małość w obliczu ekstremalnych wyzwań. To historia pełna pasji i siły.
Ultramaratony
Komu podobał się tom „Urodzeni biegacze”, tego nie trzeba zachęcać do lektury „Jedz i biegaj”. Tym razem o startowaniu w ultramaratonach i wygrywaniu morderczych wyścigów opowiada Scott Jurek, człowiek-legenda. Do opowieści o emocjach związanych z bieganiem dochodzi jeszcze drugi wątek: weganizm. Jurek przekonuje, że można połączyć wegańską dietę z wysiłkiem sportowca – i kolejne rozdziały przeplata przepisami na potrawy bogate w składniki odżywcze, a przy tym smaczne (czasem też i wygodne do zabrania na trasę). Do tego dokłada też historię o życiu prywatnym – dzieciństwie z chorą na stwardnienie rozsiane matką i despotycznym ojcem, a potem o małżeństwie i przyjaźniach – jakby chciał w ten sposób przełamać mit o samotności maratończyków.
„Jedz i biegaj” to książka-wyznanie. Utrzymana w pierwszej osobie i podpisane przez Scotta Jurka – a w rzeczywistości stworzona przez ghosta, Steve’a Friedmana – jest bardzo udana. Wpisuje się w drobne odgałęzienie literatury faktu poświęcone wyznaniom sportowców, którzy uprawiają sporty ekstremalne (zbliża się na przykład do niektórych pozycji literatury górskiej). Friedman świadomy jest tego, że nie da się w pełni odzwierciedlić przeżyć podczas biegu, z drugiej strony doskonale zna konwencję i wie, czego oczekiwać od niego będą odbiorcy. Potrafi wciągnąć w opowieść z „Jedz i biegaj” ze względu na indywidualizację opowieści oraz niemal klasyczne – a nie męczące powtarzalnością – schematy. Skupia się na ludziach i na myśleniu o sporcie. Przedstawia Dusty’ego, ekscentrycznego przyjaciela Scotta Jurka, pokazuje, jak pokonywać ograniczenia własnego organizmu. Nie ma w tym heroicznych postaw, pojawia się za to brawura niepojęta dla odbiorców: bieganie na długich dystansach ze złamaną kostką czy palcem u nogi, doprowadzanie organizmu na skraj wytrzymałości, wymioty na trasie, odwodnienia, ciągłe ryzyko. Wszystkie te motywy, dalekie od medialnych i filmowych wizerunków zwycięzców, stają się punktem zaczepienia dla atrakcyjnej opowieści o bieganiu na morderczych dystansach.
Chociaż Scott Jurek jako biegacz i fizjoterapeuta mógłby skoncentrować się na technikach biegu, woli postawić na tematy przyjemniejsze dla czytelników – wybiera mówienie o emocjach, nietypowych zdarzeniach na trasie, postawach wobec rywali. Często wraca pamięcią do dzieciństwa i młodości, by pokazać, jak kształtowały się jego sportowe zainteresowania. Stawia na ciekawostki i i oderwanie od rutyny, nie podporządkowuje procesowi biegania całej książki, ale sposób przedstawiania startów w ultramaratonach sprawia, że trudno oderwać się od lektury. Znajdą tu coś dla siebie biegacze: parę wskazówek, podpowiedzi „warsztatowych” i zwierzeń mistrza – ale tak naprawdę tom „Jedz i biegaj” najbardziej spodoba się zwykłym odbiorcom. Niektórych może jeszcze nakłonić do kulinarnych eksperymentów i poszukiwań – rozdziały kończą się tutaj przepisami cennymi nie tylko dla wegańskich sportowców.
Kiedy opowieść wkracza już w rytm kolejnych wyścigów, staje się rejestrem chwil niezapomnianych i znanych do niedawna wyłącznie Jurkowi. Nie zawsze jest pięknie, nie zawsze wszystko układa się po myśli długodystansowca – ale każdy rozdział skoncentrowany wokół innego zagadnienia i innego elementu wyścigu na długo zapada w pamięć. „Jedz i biegaj” to książka, która pozwala przeżyć emocje ultramaratończyka. Scott Jurek nie pozuje w niej na mistrza i legendę, wręcz przeciwnie: pokazuje własną małość w obliczu ekstremalnych wyzwań. To historia pełna pasji i siły.