Prószyński, Warszawa 2013.
Nauczycielka w trampkach
Gdyby tak wyglądali nauczyciele, młodzież trudno byłoby wygonić ze szkoły. Gdyby wszyscy mieli taki refleks i kąśliwe poczucie humoru jak Ida Werner, nie byłoby problemów z nastolatkami. Kto by pomyślał, że szkoła może stać się dobrym tłem dla chicklitu? U Kariny Bonowicz tak właśnie jest, co sprawia, że odbiorczynie otrzymają powieść ni tylko lekką i zabawną, ale też dość trafnie diagnozującą niedoskonałości systemu edukacji. Jednak przecież nie o starcia na linii nauczyciel-uczeń tu chodzi, a o miłość, jak w każdym chicklicie potraktowaną z przymrużeniem oka.
Ida Werner chciałaby zrobić doktorat z polonistyki, ale nie udaje jej się przekonać do siebie konserwatywnych wykładowców, trafia więc do liceum. Starsza od swoich uczniów o zaledwie kilka lat łatwiej dogaduje się z młodzieżą niż z częścią grona pedagogicznego. Jej cięty język i błyskawiczne inteligentne riposty zwiększają popularność wśród uczniów, ale nie budzą przychylności nauczycieli ani dyrektora. Ida doskonale radzi sobie i ze zwierzchnikiem (w odpowiednim momencie subtelnie wykorzystując jego porażki), i z rodzicami, którzy przychodzą na skargę, i z najbardziej rozbrykanymi klasami. Improwizuje genialnie – aż staje się w tej sferze postacią niewiarygodną (co nie przeszkadza w cieszeniu się lekturą). Poza tym Ida ma szaloną współlokatorkę i przyjaciółkę, która podpisuje żółwie markerem i – moralnego kaca po rozstaniu z bardzo przystojnym aktorem. Ma też nastoletniego wielbiciela. W życiu prywatnym nie radzi sobie tak gładko jak w szkole: tu popełnia gafę z gafą. Nigdy nie przejmuje się tym, co zdarzyło się w pracy, za to bez przerwy komplikuje sobie codzienną egzystencję – zwykle za sprawą komicznych wpadek.
W „Pierwszych kotach robaczywkach” na początku razić może stałe wyznaczanie zdaniowych akcentów. Autorka nadużywa tego środka, wyróżniając majuskułą albo elementy ironiczne, albo silnie nacechowane emocjonalnie, jakby chciała zapobiec nieporozumieniom. Służy to jednak budowaniu kreacji bohaterki, żywiołowej, energicznej i silnej, a przede wszystkim mocno przeżywającej kolejne wydarzenia. Pierwszoosobowa relacja zgrana z konwencją gatunku pozwala rzeczywiście oddalić szkolne zmartwienia – a przynajmniej zrównoważyć nimi wątki uczuciowe. Bonowicz tworzy niemal satyrę na polskie szkolnictwo, przywołuje obrazki stereotypowe ale tu ożywiane dzięki dowcipnemu stylowi. Można jej wybaczyć, że czasami odwołuje się do popularnych żartów, wplatając je w odkrycia bohaterów – nawet ten zabieg pasuje do całości, silnie zresztą nacechowanej intertekstualnie i popkulturowo.
Autorka dodaje do opowieści także blogowe zapiski (średnio) tajemniczej sFOCHowanej i komentarze (w których znalazło się miejsce na żarty z życia wzięte), wstawia i sztukę teatralną. Udowadnia, że można przynajmniej próbować wprowadzać zmiany, zamiast biernie podporządkowywać się systemowi. Dzięki niemal młodzieżowej energii tom przynosić będzie rozrywkę. Nie jest to sentymentalna obyczajówka, liczy się w niej pozorne przełamywanie schematów przy jednoczesnym pozostawaniu w zgodzie z genologicznymi wskazówkami. Charakteryzuje tę książkę cięty dowcip, spora doza ironii i lekki bunt. To pełne humoru czytadło z trafnymi karykaturami, pomysłowe i barwne, miejscami szczere, miejscami teatralizowane, ale do ostatniej strony ciekawe dla odbiorców. Karinie Bonowicz udało się połączyć dwie sfery, które normalnie niemal wykluczają się w obyczajówkach – a w każdej ma coś do powiedzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz