WAM, Kraków 2012.
Lekcje
„Schody do raju” Eduarda Martina mają konstrukcję schodkową i spisane są według jednego schematu. Na początku każdego miniopowiadania pojawia się oznaczana inicjałami i zawodem postać, która snuje swoją krótką i mocno moralizatorską historię. Wszystkie przypowiastki mają przypominać człowiekowi o przemijaniu i jednocześnie o życiu wiecznym, o które zadbać trzeba już teraz. Przybywające z nicości postacie koncentrują się na wydarzeniach przełomowych, ważnych czy niezwykłych – ale z perspektywy czytelnika raczej przewidywalnych i tylko ci odbiorcy, którzy szukają pozycji poświęconej duchowemu rozwojowi bez jednoznacznych religijnych odniesień, będą tomem Martina usatysfakcjonowani. Morały dominują nad formą i treścią, autor nie dba o ich zakotwiczenie w literackiej przestrzeni. Do minimum redukuje fabułę, zaledwie nakreśla sytuacje, by jak najszybciej przejść do scen, w których bohaterowie doznają nagłego olśnienia i otwierają się na życie w zgodzie z sobą. Z punktu widzenia genologii poszczególne rozdziały nie są nawet opowiadaniami, to raczej opisy uczuć, często powiązanych z tym, co bezpowrotnie utracone. Stałym motywem opowiadań okazuje się zatem tęsknota, żal, że nie powiedziało się bliskim najważniejszego, smutek i gorycz. Wszystko po to, by wybrzmiało przesłanie – spiesz się, zanim będzie za późno. Żyj tak, jakbyś za dziesięć minut miał umrzeć. Z jednej strony Eduard Martin przypomina zatem o kruchości egzystencji i nieco podpowiada, jak minimalizować ból rozstania czy strach przed przemijaniem, z drugiej jednak nie dostrzega niczego poza próbą przekonania odbiorców do własnych poglądów. Ten wysiłek jest najbardziej widoczny w retoryce i konstrukcji tekstów.
Tym, co charakteryzuje formę rozdziałów ze „Schodów do raju” jest nadużywanie elips, niedopowiedzeń i akapitów szatkujących wypowiedź. Martin traktuje mininarrację jak wiersze – przy czym nie chce dostrzegać potencjału klauzuli niby wersów: by zaakcentować zakończenie, przenosi je do nowej linijki. Relacja w ten sposób nie zyskuje na dynamiczności, za to staje się pocięta dość niewygodnie, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że cenione przez autora i wyodrębniane fazy nie stanowią dla czytelników żadnej tajemnicy, są łatwe do przewidzenia za sprawą konstrukcji tekstów i jednokierunkowości autorskich wysiłków. Rozbijanie spójności narracji nie sprawdza się zatem najlepiej jako środek wywołujący refleksję u odbiorców. Większą siłę miałby ten pomysł, gdyby był stosowany sporadycznie, a nie w końcówce każdego rozdziału.
Silne wzruszenia zostają tu zaznaczane, podkreślane, przypominane i dokładnie nazywane – jakby ktokolwiek mógł mieć wątpliwości co do przeżyć postaci (przeżyć, które mają przecież stać się uniwersalne). Ta tendencyjność automatycznie redukuje możliwość wpływania na czytelników – chyba że ci akurat poszukują niepospolitych kazań. Martin chce budować historie wzruszające i pobudzające do refleksji, coś na wzór kieszonkowych „perełek” i podręcznych zestawów złotych myśli, tyle że rozdmuchanych do wielkości miniopowiadań – dlatego próbuje ożywiać przesłania, układać dla nich mikrofabułki i imitacje wspomnień. Rytmem książki chce narzucać sposób odbioru, po schodkach doprowadza czytelników do podanych na tacy odkryć. Dobiera jednak przykłady zbyt dydaktyczne i rzadko pasujące do współczesnego świata (i sposobu egzystencji). Powstaje zatem dysonans między rzeczywistością i jej literacko-duchowym odpowiednikiem – taki sam, jak między bogatą w metafory poezją, a dosłownością tekstów ze „Schodów”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz