Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Coraz gorzej
Antek Fert to postać, na którą muszą spaść wszystkie kataklizmy świata, po to tylko, żeby odbiorcy mogli się trochę rozerwać. Antek stał się już wbrew zamierzeniom gwiazdą internetu za sprawą kolejnych wpadek (w których brak spodni i bielizny na filmikach to jedno z mniejszych zmartwień), a życie wciąż zsyła na niego kolejne kataklizmy. Teraz Antek trafia do telewizji (jako niechlubny bohater) i teoretycznie może poprawić swoje notowania. Ale tylko teoretycznie, bo wiadomo, że w Najgorszym tygodniu świata nie może wydarzyć się zbyt wiele krzepiących rzeczy. Antek Fert zbiera na siebie ciosy od losu i jako ofiara budzi śmiech czytelników – przerysowanie w tej serii odgrywa bardzo ważną rolę, a Eva Amores i Matt Cosgrove trafią do młodych czytelników właśnie dzięki rubaszności i odejściu od ugrzecznionych fabuł. Szykują swojemu bohaterowi prawdziwe piekło – tylko po to, żeby rozerwać odbiorców. I taka strategia się sprawdzi: chociaż może dorośli mogliby się zżymać na rodzaj komizmu, to humor, który ma się podobać przede wszystkim dzieciom – i je przyciągnąć do książek. To się uda. Antek Fert przeżywa kataklizmy na każdym kroku, ale tym razem niebezpieczeństwo przychodzi z nieoczekiwanej strony – oto bohater zostaje porwany, żeby uświetnić imprezę rozkapryszonej kilkulatki. Nie jest to najlepszy pomysł, ewidentnie zaszła pomyłka: istnieje bowiem inny Antek Fert, bożyszcze nastolatek i chodzący ideał (zresztą ów ideał zaprzyjaźnia się ze swoim pechowym imiennikiem) – utalentowany, przystojny i czarujący. Porwanie to pretekst do wprowadzenia dynamicznej (a momentami wręcz burzliwej) akcji i do rozśmieszania czytelników kolejnymi przygodami Antka. Nie zabraknie i tu jednak scen, które należy wyciąć ze względu na ich drastyczność lub niesmaczność (a motyw, w którym wszyscy po kolei zaczynają wymiotować, to tylko preludium do późniejszych katastrof): zamiast tego autorzy proponują oglądanie słodkich zwierząt w ich środowisku. Te przerywniki oczywiście także pełnią rolę komicznego refrenu i są stałym punktem serii. Antek Fert musi poradzić sobie ze wszystkimi przeciwnościami losu, musi też nabrać dystansu do swoich spraw – co nie jest proste, zwłaszcza kiedy jego największy wróg za chwilę stanie się jego przyrodnim bratem – a przecież ten tydzień jeszcze się nie skończył…
Eva Amores i Matt Cosgrove proponują odbiorcom serię dynamiczną i bezkompromisową, serię, którą bardzo łatwo byłoby przekreślić ze względu na niski humor – wtedy przeoczyłoby się fakt, że ta para idealnie wprost wyczuwa potrzeby lekceważonej przeważnie grupy odbiorców, którzy czytać zwyczajnie nie lubią i którzy, jeśli już przekonają się do jakiejś książki, muszą otrzymać coś mocnego i coś spoza kanonów czy pouczeń. „Najgorszy tydzień życia. Czwartek” to powieść komiksowa wypełniona szalonymi wydarzeniami i niespodziewanymi zwrotami akcji, atrakcyjna dla czytelników, którzy liczą na łamanie zasad i na namnażanie problemów. Jest to powieść specyficzna: przeznaczona dla młodych odbiorców już w fazie planowania treści. Czytanie uprzyjemnia nie tylko dobór tematów i rodzaj komizmu, ale też ilustracje – komiksowe kadry ze sporą dawką ironii.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
poniedziałek, 30 września 2024
niedziela, 29 września 2024
Ján Púček: Małe Karpaty. Włóczęga po prawdziwej i wymyślonej krainie
Czarne, Wołowiec 2024.
Trasy
Małe Karpaty są magiczne. Ján Púček wie o tym doskonale i prowadzi czytelników przez meandry krainy ważnej dla siebie tak, żeby każdy mógł odkryć jej urok i piękno, a także szereg tajemnic zatrzymanych w lokalnych narracjach. Niewielka jest książka „Małe Karpaty. Włóczęga po prawdziwej i wymyślonej krainie”, ale bardzo esencjonalna, pokazująca najlepsze rozwiązania serii Sulina. Autor chce nie tylko być przewodnikiem, który dzieli się prywatnymi zachwytami i zatrzymuje w drobnych literackich obrazkach specyfikę miejsca, próbuje też wykorzystywać krainę jako podstawę do snucia opowieści – i to mu świetnie wychodzi. „Małe Karpaty” to książka, w której ważne są narracje. Raz te związane z przeszłością i utrwalaniem lokalnego dziedzictwa, raz – niemal oniryczne. Tropi Púček nawiązania literackie i inspiracje, które małe Karpaty mogły przynieść artystom – zamienia się w poszukiwacza ciekawostek, dzieli się z odbiorcami tym, co niezwykłe i wyjątkowe. Stara się uchwycić specyfikę regionu bez odwołań do typowych podręcznikowych uwag – rezygnuje z suchych faktów na rzecz przedstawiania potencjału twórczego miejsca i tym robi największe wrażenie na czytelnikach. „Małe Karpaty” to książka pokazująca zestaw przeżyć i refleksji wyzwalanych przez serdeczność wspomnień – ale jest też zapisem na marginesie poszukiwań i odkryć tam, gdzie teoretycznie nic do odkrycia nie ma. Autor nie zastanawia się nad konkretnym celem, nie dąży do pełnego naszkicowania specyfiki miejsca za sprawą surowych danych – interesuje go najbardziej to, co efemeryczne i to, co da się zamienić na literaturę. Dlatego też w różnych momentach zmienia rytm swojej książki, sprawdza pojemność form i gatunków, wybiera to, co atrakcyjne niezależnie od sedna opowieści – prowokuje czytelników i podejmuje z nimi grę przez to, co nieoczekiwane i niedookreślone. Nasyca relację własnymi wspomnieniami, część zjawisk tłumaczy przez pryzmat osobistych doświadczeń i migawek z dzieciństwa i domu rodzinnego – a to sprawia, że nadaje całości bardzo osobistą perspektywę, zaprasza odbiorców do poznawania terenu, na który normalnie nie zwracaliby uwagi. Buduje tym samym Ján Púček zainteresowanie małą ojczyzną, wprowadza do serii następną sielską krainę wypełnioną tajemnicami i swoistą magią. Pokazuje, jak można przedstawiać ważne dla siebie tereny, żeby nie tylko podkreślić zestaw wydarzeń historycznych, ale przede wszystkim zaintrygować czytelników, zapewnić im rodzaj literackiej podróży do miejsc zapomnianych. „Małe Karpaty” to przystanek w codziennym zabieganiu, możliwość pochylenia się nad miejscem ważnym dla kogoś – i w efekcie również pięknie utrwalonym w serii esejów i szkiców. Autor funduje czytelnikom zestaw pejzaży, miejsc i charakterów, zabiera na wędrówki ze sobą i zwierza się z odkryć oraz niepowodzeń. Przedstawia mikrokosmos – świat, który może być dla kogoś wszystkim. Udowadnia też, że małe ojczyzny zasługują na docenienie i na pamięć, na stałe miejsce w literaturze faktu i w świadomości szerokiego grona odbiorców. Nawet jeśli ktoś nie zamierza wybierać się na opisywane tereny, może pozostać pod wrażeniem opowieści, które przynosi Ján Púček.
Trasy
Małe Karpaty są magiczne. Ján Púček wie o tym doskonale i prowadzi czytelników przez meandry krainy ważnej dla siebie tak, żeby każdy mógł odkryć jej urok i piękno, a także szereg tajemnic zatrzymanych w lokalnych narracjach. Niewielka jest książka „Małe Karpaty. Włóczęga po prawdziwej i wymyślonej krainie”, ale bardzo esencjonalna, pokazująca najlepsze rozwiązania serii Sulina. Autor chce nie tylko być przewodnikiem, który dzieli się prywatnymi zachwytami i zatrzymuje w drobnych literackich obrazkach specyfikę miejsca, próbuje też wykorzystywać krainę jako podstawę do snucia opowieści – i to mu świetnie wychodzi. „Małe Karpaty” to książka, w której ważne są narracje. Raz te związane z przeszłością i utrwalaniem lokalnego dziedzictwa, raz – niemal oniryczne. Tropi Púček nawiązania literackie i inspiracje, które małe Karpaty mogły przynieść artystom – zamienia się w poszukiwacza ciekawostek, dzieli się z odbiorcami tym, co niezwykłe i wyjątkowe. Stara się uchwycić specyfikę regionu bez odwołań do typowych podręcznikowych uwag – rezygnuje z suchych faktów na rzecz przedstawiania potencjału twórczego miejsca i tym robi największe wrażenie na czytelnikach. „Małe Karpaty” to książka pokazująca zestaw przeżyć i refleksji wyzwalanych przez serdeczność wspomnień – ale jest też zapisem na marginesie poszukiwań i odkryć tam, gdzie teoretycznie nic do odkrycia nie ma. Autor nie zastanawia się nad konkretnym celem, nie dąży do pełnego naszkicowania specyfiki miejsca za sprawą surowych danych – interesuje go najbardziej to, co efemeryczne i to, co da się zamienić na literaturę. Dlatego też w różnych momentach zmienia rytm swojej książki, sprawdza pojemność form i gatunków, wybiera to, co atrakcyjne niezależnie od sedna opowieści – prowokuje czytelników i podejmuje z nimi grę przez to, co nieoczekiwane i niedookreślone. Nasyca relację własnymi wspomnieniami, część zjawisk tłumaczy przez pryzmat osobistych doświadczeń i migawek z dzieciństwa i domu rodzinnego – a to sprawia, że nadaje całości bardzo osobistą perspektywę, zaprasza odbiorców do poznawania terenu, na który normalnie nie zwracaliby uwagi. Buduje tym samym Ján Púček zainteresowanie małą ojczyzną, wprowadza do serii następną sielską krainę wypełnioną tajemnicami i swoistą magią. Pokazuje, jak można przedstawiać ważne dla siebie tereny, żeby nie tylko podkreślić zestaw wydarzeń historycznych, ale przede wszystkim zaintrygować czytelników, zapewnić im rodzaj literackiej podróży do miejsc zapomnianych. „Małe Karpaty” to przystanek w codziennym zabieganiu, możliwość pochylenia się nad miejscem ważnym dla kogoś – i w efekcie również pięknie utrwalonym w serii esejów i szkiców. Autor funduje czytelnikom zestaw pejzaży, miejsc i charakterów, zabiera na wędrówki ze sobą i zwierza się z odkryć oraz niepowodzeń. Przedstawia mikrokosmos – świat, który może być dla kogoś wszystkim. Udowadnia też, że małe ojczyzny zasługują na docenienie i na pamięć, na stałe miejsce w literaturze faktu i w świadomości szerokiego grona odbiorców. Nawet jeśli ktoś nie zamierza wybierać się na opisywane tereny, może pozostać pod wrażeniem opowieści, które przynosi Ján Púček.
Lemony Snicket: Przedostatnia pułapka
Harperkids, Warszawa 2024.
Hotel
Przedostatnia przygoda sierot Baudelaire to okazja do przypomnienia sobie najczarniejszych charakterów serii (a takich nie brakuje, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że autor lubuje się w rzucaniu kłód pod nogi dzieciom). „Przedostatnia pułapka” zmusza rodzeństwo do pojawienia się w pewnym hotelu. Tutaj odbędzie się swoisty sąd nad bohaterami – którzy, jak zwykle, muszą znaleźć wyjście z kryzysowej sytuacji. Nie należy to zadanie do prostych, ale przecież w historiach, które proponuje Lemony Snicket, nie ma miejsca na spokój i powolność – liczy się dynamizm akcji, a także zestaw najbardziej nieprawdopodobnych zdarzeń. Nie dziwi zatem, że po raz kolejny okazuje się, że bliźniaki są w rzeczywistości trojaczkami – tyle że o jednym niewielu słyszało. Nie dziwi też, że zestaw zadań dla bohaterów wydaje się nie do przejścia dla sporej grupy dorosłych, tu muszą sobie z nim poradzić dzieci. Wioletka, Klaus i Słoneczko, nawet jeśli w ciągu całego cyklu zdołali podrosnąć, przecież wciąż jeszcze są dziećmi – wprawdzie przyzwyczajonymi do radzenia sobie samodzielnie i do nieliczenia na pomoc dorosłych, jednak to nie zmieni ich wieku. Imponujący zbiór doświadczeń to co innego – i w „Przedostatniej pułapce” można będzie wracać do poszczególnych tomów w cyklu, żeby przypominać sobie, kto i w jakich okolicznościach pojawiał się jako czarny charakter. Wydaje się, że wszyscy wrogowie połączyli siły, żeby ostatecznie pogrążyć rodzeństwo Baudelaire – ale też sami bohaterowie stali się już znacznie bardziej sprytni i samodzielni niż byli na początku. Trudny jest los sierot – ale te konkretne wcale nie potrzebują współczucia ani litości, same stawiają czoła kolejnym trudnościom i zamieniają się niemal w superbohaterów, zupełnie niepostrzeżenie. W „Przedostatniej pułapce” nie ma może tak dużo brawury, ale i tak rodzaje broni, z powodu której można zginąć albo miejsc bez wyjścia jest mnóstwo. Dzieci lawirują między kolejnymi niebezpieczeństwami po to, by w końcu stanąć przed wszystkimi złoczyńcami ze swojego świata – a taka konfrontacja wymagać będzie od nich sporo odwagi i przenikliwości. Przecież nie może być tak, że sieroty Baudelaire po tym, co przeszły, poddadzą się i zaprzepaszczą wszystko, co osiągnęły. Lemony Snicket stawia na absurd. Nie interesuje go prawdopodobieństwo wydarzeń, nie zastanawia się też nad psychologicznymi aspektami funkcjonowania bohaterów w zdegenerowanym społeczeństwie – znaczenie ma wyłącznie dynamiczna fabuła i jej stworzeniu poświęca wszystkie siły. Tworzy książkę, która ma dzieci przekonać do siebie nonsensownością logicznie następujących po sobie wydarzeń, specyficznym humorem i szybkim rytmem. Żeby z kolei zaspokoić oczekiwania dorosłych, Lemony Snicket postanawia tłumaczyć odbiorcom co pewien czas wybrane frazy i sformułowania, których używa w narracji albo w dialogach – sięga wówczas po swoiste didaskalia, dopowiada znaczenia i intencje bohaterów, czym subtelnie podnosi kompetencje językowe dzieci. Wprawdzie odbiorcy mogą być czasem zmęczeni ciągłym wybijaniem ich z rytmu opowieści przez edukacyjne wstawki – ale da się zrozumieć takie postępowanie autora, to jedna z cech charakterystycznych serii i element komediowy. „Przedostatnia pułapka”, dwunasta księga przygód rodzeństwa Baudelaire, to opowieść stworzona po to, żeby podważać „prawdziwe” historie.
Hotel
Przedostatnia przygoda sierot Baudelaire to okazja do przypomnienia sobie najczarniejszych charakterów serii (a takich nie brakuje, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że autor lubuje się w rzucaniu kłód pod nogi dzieciom). „Przedostatnia pułapka” zmusza rodzeństwo do pojawienia się w pewnym hotelu. Tutaj odbędzie się swoisty sąd nad bohaterami – którzy, jak zwykle, muszą znaleźć wyjście z kryzysowej sytuacji. Nie należy to zadanie do prostych, ale przecież w historiach, które proponuje Lemony Snicket, nie ma miejsca na spokój i powolność – liczy się dynamizm akcji, a także zestaw najbardziej nieprawdopodobnych zdarzeń. Nie dziwi zatem, że po raz kolejny okazuje się, że bliźniaki są w rzeczywistości trojaczkami – tyle że o jednym niewielu słyszało. Nie dziwi też, że zestaw zadań dla bohaterów wydaje się nie do przejścia dla sporej grupy dorosłych, tu muszą sobie z nim poradzić dzieci. Wioletka, Klaus i Słoneczko, nawet jeśli w ciągu całego cyklu zdołali podrosnąć, przecież wciąż jeszcze są dziećmi – wprawdzie przyzwyczajonymi do radzenia sobie samodzielnie i do nieliczenia na pomoc dorosłych, jednak to nie zmieni ich wieku. Imponujący zbiór doświadczeń to co innego – i w „Przedostatniej pułapce” można będzie wracać do poszczególnych tomów w cyklu, żeby przypominać sobie, kto i w jakich okolicznościach pojawiał się jako czarny charakter. Wydaje się, że wszyscy wrogowie połączyli siły, żeby ostatecznie pogrążyć rodzeństwo Baudelaire – ale też sami bohaterowie stali się już znacznie bardziej sprytni i samodzielni niż byli na początku. Trudny jest los sierot – ale te konkretne wcale nie potrzebują współczucia ani litości, same stawiają czoła kolejnym trudnościom i zamieniają się niemal w superbohaterów, zupełnie niepostrzeżenie. W „Przedostatniej pułapce” nie ma może tak dużo brawury, ale i tak rodzaje broni, z powodu której można zginąć albo miejsc bez wyjścia jest mnóstwo. Dzieci lawirują między kolejnymi niebezpieczeństwami po to, by w końcu stanąć przed wszystkimi złoczyńcami ze swojego świata – a taka konfrontacja wymagać będzie od nich sporo odwagi i przenikliwości. Przecież nie może być tak, że sieroty Baudelaire po tym, co przeszły, poddadzą się i zaprzepaszczą wszystko, co osiągnęły. Lemony Snicket stawia na absurd. Nie interesuje go prawdopodobieństwo wydarzeń, nie zastanawia się też nad psychologicznymi aspektami funkcjonowania bohaterów w zdegenerowanym społeczeństwie – znaczenie ma wyłącznie dynamiczna fabuła i jej stworzeniu poświęca wszystkie siły. Tworzy książkę, która ma dzieci przekonać do siebie nonsensownością logicznie następujących po sobie wydarzeń, specyficznym humorem i szybkim rytmem. Żeby z kolei zaspokoić oczekiwania dorosłych, Lemony Snicket postanawia tłumaczyć odbiorcom co pewien czas wybrane frazy i sformułowania, których używa w narracji albo w dialogach – sięga wówczas po swoiste didaskalia, dopowiada znaczenia i intencje bohaterów, czym subtelnie podnosi kompetencje językowe dzieci. Wprawdzie odbiorcy mogą być czasem zmęczeni ciągłym wybijaniem ich z rytmu opowieści przez edukacyjne wstawki – ale da się zrozumieć takie postępowanie autora, to jedna z cech charakterystycznych serii i element komediowy. „Przedostatnia pułapka”, dwunasta księga przygód rodzeństwa Baudelaire, to opowieść stworzona po to, żeby podważać „prawdziwe” historie.
sobota, 28 września 2024
Lemony Snicket: Seria Niefortunnych Zdarzeń. Księga jedenasta. Groźna grota
Harperkids, Warszawa 2024.
Pod wodą
Lemony Snicket ma powody, żeby przekonywać młodych odbiorców, że czytanie o obiegu wody w przyrodzie jest znacznie lepsze od wybierania niefortunnych zdarzeń, które są udziałem rodzeństwa Baudelaire – już po raz jedenasty. Tym razem bowiem wysyła Klausa, Wioletkę i Słoneczko pod wodę, na poszukiwanie zaginionej cukiernicy, co do której dzieci wiedzą, że jest ważna – ale nie mają pojęcia, dlaczego. Przekonane, że nie da się odnaleźć przedmiotu, który wpadł w odmęty oceanu, dają się jednak zaangażować w misję. A wszystkie przestrogi, które docierają do nich na początku eskapady, ujawniają tylko z czasem, jak niebezpieczne to wyzwanie. Klaus, Słoneczko i Wioletka tym razem nie mają zbyt dużo czasu na zastanawianie się – muszą działać w podwodnych grotach (i nie tylko), żeby bezpiecznie dotrzeć na pokład „Queequega”. Towarzyszy im pasierbica kapitana, ale do różnych znajomości w trakcie kolejnych wyzwań przyzwyczaili się i bohaterowie, i czytelnicy.
Lemony Snicket nie przejmuje się żadnymi zasadami i konwencjami, przyświeca mu tylko jeden cel: jak najczęściej rzucać wyzwania rodzeństwu. Wyzwania z gatunku takich, które nawet w filmach sensacyjnych wydawałyby się przerysowane i przesadzone – więc tutaj sprawdzają się jako czynnik absurdalny, potęgujący śmiech. Zresztą Lemony Snicket ma w swojej Serii Niefortunnych Zdarzeń w zasadzie dwa podstawowe cele: po pierwsze chce przekonać dzieci do czytania dzięki ekstremalnym wydarzeniom następującym po sobie bardzo szybko – a tworzącym nonsensowną całość. Po drugie liczy na odrobinę czynnika edukacyjnego, którym – najprawdopodobniej – stara się wynagrodzić dorosłym pozornie bezsensowne zabawy fabularne. Mianowicie kładzie duży nacisk na rozwijanie słownictwa u dzieci. Wprowadza dość często słowa spoza ich świadomości leksykalnej, trudniejsze frazy lub powiedzenia, które następnie – w ramach samej narracji – rozpracowuje, tak, żeby dzieci poznały ich znaczenia. Nie jest to może najszczęśliwszy sposób na przyciągnięcie do lektury, ale autor ma czyste sumienie i może z przekonaniem twierdzić, że ktoś na czytaniu serii zyska. Poza tym zabawy słowem pojawiają się jeszcze na jednym obszarze powieści – Słoneczko, najmłodsza z rodzeństwa, nie posługuje się zdaniami, a gaworzy – tworzy własne dziwne zbitki słowne lub literowe, którymi komentuje rzeczywistość, a Klaus i Wioletka spieszą zwykle z podawaniem właściwych znaczeń – przeważnie znacznie rozmijających się z brzmieniem pierwowzoru. Tak autor rozśmiesza małych odbiorców i tworzy rodzaj porozumienia między bohaterami. Lemony Snicket wybiera często takie właśnie rozwiązania, żeby wypełnić miejsca między kolejnymi akcjami, nie chce bowiem nudnych opisów, które odstraszają najmłodszych. A tym razem decyduje się na motyw obiegu wody w przyrodzie – który maskuje co bardziej ekstremalne momenty opisów, tak, żeby zasugerować jedynie, że obrazy są zbyt drastyczne lub zbyt emocjonujące, żeby się na nich skupiać. Jest Seria Niefortunnych Zdarzeń cyklem bardzo charakterystycznym, można się przekonać do stylu imitującego narracje dziewiętnastowieczne i dać uwieść autorowi, który stale wybija czytelników z przedstawianych wydarzeń, można podejrzeć, jak bawi się on katastrofami i przewidywaniami niedalekiej przyszłości i jak buduje opowieść dekonstruującą standardowe fabuły. Emocji nie zabraknie.
Pod wodą
Lemony Snicket ma powody, żeby przekonywać młodych odbiorców, że czytanie o obiegu wody w przyrodzie jest znacznie lepsze od wybierania niefortunnych zdarzeń, które są udziałem rodzeństwa Baudelaire – już po raz jedenasty. Tym razem bowiem wysyła Klausa, Wioletkę i Słoneczko pod wodę, na poszukiwanie zaginionej cukiernicy, co do której dzieci wiedzą, że jest ważna – ale nie mają pojęcia, dlaczego. Przekonane, że nie da się odnaleźć przedmiotu, który wpadł w odmęty oceanu, dają się jednak zaangażować w misję. A wszystkie przestrogi, które docierają do nich na początku eskapady, ujawniają tylko z czasem, jak niebezpieczne to wyzwanie. Klaus, Słoneczko i Wioletka tym razem nie mają zbyt dużo czasu na zastanawianie się – muszą działać w podwodnych grotach (i nie tylko), żeby bezpiecznie dotrzeć na pokład „Queequega”. Towarzyszy im pasierbica kapitana, ale do różnych znajomości w trakcie kolejnych wyzwań przyzwyczaili się i bohaterowie, i czytelnicy.
Lemony Snicket nie przejmuje się żadnymi zasadami i konwencjami, przyświeca mu tylko jeden cel: jak najczęściej rzucać wyzwania rodzeństwu. Wyzwania z gatunku takich, które nawet w filmach sensacyjnych wydawałyby się przerysowane i przesadzone – więc tutaj sprawdzają się jako czynnik absurdalny, potęgujący śmiech. Zresztą Lemony Snicket ma w swojej Serii Niefortunnych Zdarzeń w zasadzie dwa podstawowe cele: po pierwsze chce przekonać dzieci do czytania dzięki ekstremalnym wydarzeniom następującym po sobie bardzo szybko – a tworzącym nonsensowną całość. Po drugie liczy na odrobinę czynnika edukacyjnego, którym – najprawdopodobniej – stara się wynagrodzić dorosłym pozornie bezsensowne zabawy fabularne. Mianowicie kładzie duży nacisk na rozwijanie słownictwa u dzieci. Wprowadza dość często słowa spoza ich świadomości leksykalnej, trudniejsze frazy lub powiedzenia, które następnie – w ramach samej narracji – rozpracowuje, tak, żeby dzieci poznały ich znaczenia. Nie jest to może najszczęśliwszy sposób na przyciągnięcie do lektury, ale autor ma czyste sumienie i może z przekonaniem twierdzić, że ktoś na czytaniu serii zyska. Poza tym zabawy słowem pojawiają się jeszcze na jednym obszarze powieści – Słoneczko, najmłodsza z rodzeństwa, nie posługuje się zdaniami, a gaworzy – tworzy własne dziwne zbitki słowne lub literowe, którymi komentuje rzeczywistość, a Klaus i Wioletka spieszą zwykle z podawaniem właściwych znaczeń – przeważnie znacznie rozmijających się z brzmieniem pierwowzoru. Tak autor rozśmiesza małych odbiorców i tworzy rodzaj porozumienia między bohaterami. Lemony Snicket wybiera często takie właśnie rozwiązania, żeby wypełnić miejsca między kolejnymi akcjami, nie chce bowiem nudnych opisów, które odstraszają najmłodszych. A tym razem decyduje się na motyw obiegu wody w przyrodzie – który maskuje co bardziej ekstremalne momenty opisów, tak, żeby zasugerować jedynie, że obrazy są zbyt drastyczne lub zbyt emocjonujące, żeby się na nich skupiać. Jest Seria Niefortunnych Zdarzeń cyklem bardzo charakterystycznym, można się przekonać do stylu imitującego narracje dziewiętnastowieczne i dać uwieść autorowi, który stale wybija czytelników z przedstawianych wydarzeń, można podejrzeć, jak bawi się on katastrofami i przewidywaniami niedalekiej przyszłości i jak buduje opowieść dekonstruującą standardowe fabuły. Emocji nie zabraknie.
piątek, 27 września 2024
Arne Lindmo: Trollheim. Mścicielka z Helheimu
Kropka, Warszawa 2024.
Pułapka
Kiedy świat wierzeń i legend wkracza do rzeczywistości, nigdy nie wróży to niczego dobrego. Przekonują się o tym Tara, Tobiasz i Adam – trójka nastolatków, którzy stają się dla siebie wzajemnie wsparciem w trudnych chwilach i którzy mierzą się z wyzwaniami, jakich nie znają zwykli ludzie. W Trollheim trzeba się przyzwyczaić do obecności istot z zaświatów – ale też poznawać je jak najlepiej, żeby wiedzieć, jak sobie radzić w sytuacji zagrożenia życia. A takich sytuacji będzie mnóstwo. Tym razem niespodzianki czyhają nie ze strony wielkiego i wyjątkowo złośliwego trolla – może dziać się znacznie gorzej. Najpierw ginie nauczycielka, podobno od ukąszenia wilkołaka. Później w szkole pojawia się jej zastępca i pewna nowa uczennica. I ta para dopiero ujawni swoje prawdziwe cele.
„Mścicielka z Helheimu” to kolejna powieść w cyklu Trollheim. Arne Lindmo bawi się tutaj motywami z mitologii i z podań, ale kształtuje też popkulturową sferę tak, by wciągnąć odbiorców w mocno dynamiczną i groźną fabułę. Tutaj przestaje się chronić bohaterów, przynajmniej do pewnego stopnia – coś im się w związku z tym może stać. Adam, Tara i Tobiasz trzymają się razem, ale nawet to nie zatrzyma sił zła. Zresztą nie zawsze da się wszędzie przebywać we trójkę – intrygi mogą zaskoczyć niejednego. Przyjaciele jak zwykle są skazani na siebie – nie mają ratunku z zewnątrz, muszą liczyć na własną pomysłowość i na szczęśliwe zbiegi okoliczności. Wrogowie nie cofną się przed niczym, a ponieważ to istoty spoza granicy śmierci – trudno będzie się z nimi rozprawić.
Co ciekawe, Lindmo wrzuca tym razem do opowieści także drobne domowe problemy postaci. Każdy z bohaterów potrzebuje azylu – znajdują go w opuszczonym miejscu, próbują po swojemu urządzić, żeby mieć gdzie spędzać czas. Dzieci przekonują się, że czasami trzeba wyjść z domu rodzinnego, oddalić się od przytłaczających spraw i nabrać dystansu do kolejnych zmartwień – mogą czerpać otuchę z siebie nawzajem, nawet jeśli nie wyjaśniają sobie rodzinnych sytuacji. Ale ponieważ zależy im na schronieniu, na marginesie komplikacji z istotami z zaświatów próbują stworzyć sobie namiastkę domu. Arne Lindmo przekonuje młodych czytelników, że taka ucieczka – nie naprawdę i nie ostateczna – bywa wyzwalająca i pomaga w wielu kłopotach. Oczywiście samotnia na uboczu to także otwarcie drzwi dla przybyszy z wyobraźni – tych, które w serii przybierają konkretne i namacalne wymiary i stanowią potężne zagrożenie. Jednak tych dwóch spraw Arne Lindmo raczej nie miesza, woli za to przyglądać się współpracy bohaterów w radzeniu sobie z trollami i wilkołakami. Wprowadza wątki, które będą łączyć ze sobą kolejne tomy serii – nie przynosi ważnego rozwiązania w finale, a przerzuca je na kolejną książkę, tak, żeby na pewno odbiorcy chcieli do niej zajrzeć. Są powieści z cyklu Trollheim dość krótkie i szybkie, a wrażenie to potęguje jeszcze nastawienie na akcję.
Pułapka
Kiedy świat wierzeń i legend wkracza do rzeczywistości, nigdy nie wróży to niczego dobrego. Przekonują się o tym Tara, Tobiasz i Adam – trójka nastolatków, którzy stają się dla siebie wzajemnie wsparciem w trudnych chwilach i którzy mierzą się z wyzwaniami, jakich nie znają zwykli ludzie. W Trollheim trzeba się przyzwyczaić do obecności istot z zaświatów – ale też poznawać je jak najlepiej, żeby wiedzieć, jak sobie radzić w sytuacji zagrożenia życia. A takich sytuacji będzie mnóstwo. Tym razem niespodzianki czyhają nie ze strony wielkiego i wyjątkowo złośliwego trolla – może dziać się znacznie gorzej. Najpierw ginie nauczycielka, podobno od ukąszenia wilkołaka. Później w szkole pojawia się jej zastępca i pewna nowa uczennica. I ta para dopiero ujawni swoje prawdziwe cele.
„Mścicielka z Helheimu” to kolejna powieść w cyklu Trollheim. Arne Lindmo bawi się tutaj motywami z mitologii i z podań, ale kształtuje też popkulturową sferę tak, by wciągnąć odbiorców w mocno dynamiczną i groźną fabułę. Tutaj przestaje się chronić bohaterów, przynajmniej do pewnego stopnia – coś im się w związku z tym może stać. Adam, Tara i Tobiasz trzymają się razem, ale nawet to nie zatrzyma sił zła. Zresztą nie zawsze da się wszędzie przebywać we trójkę – intrygi mogą zaskoczyć niejednego. Przyjaciele jak zwykle są skazani na siebie – nie mają ratunku z zewnątrz, muszą liczyć na własną pomysłowość i na szczęśliwe zbiegi okoliczności. Wrogowie nie cofną się przed niczym, a ponieważ to istoty spoza granicy śmierci – trudno będzie się z nimi rozprawić.
Co ciekawe, Lindmo wrzuca tym razem do opowieści także drobne domowe problemy postaci. Każdy z bohaterów potrzebuje azylu – znajdują go w opuszczonym miejscu, próbują po swojemu urządzić, żeby mieć gdzie spędzać czas. Dzieci przekonują się, że czasami trzeba wyjść z domu rodzinnego, oddalić się od przytłaczających spraw i nabrać dystansu do kolejnych zmartwień – mogą czerpać otuchę z siebie nawzajem, nawet jeśli nie wyjaśniają sobie rodzinnych sytuacji. Ale ponieważ zależy im na schronieniu, na marginesie komplikacji z istotami z zaświatów próbują stworzyć sobie namiastkę domu. Arne Lindmo przekonuje młodych czytelników, że taka ucieczka – nie naprawdę i nie ostateczna – bywa wyzwalająca i pomaga w wielu kłopotach. Oczywiście samotnia na uboczu to także otwarcie drzwi dla przybyszy z wyobraźni – tych, które w serii przybierają konkretne i namacalne wymiary i stanowią potężne zagrożenie. Jednak tych dwóch spraw Arne Lindmo raczej nie miesza, woli za to przyglądać się współpracy bohaterów w radzeniu sobie z trollami i wilkołakami. Wprowadza wątki, które będą łączyć ze sobą kolejne tomy serii – nie przynosi ważnego rozwiązania w finale, a przerzuca je na kolejną książkę, tak, żeby na pewno odbiorcy chcieli do niej zajrzeć. Są powieści z cyklu Trollheim dość krótkie i szybkie, a wrażenie to potęguje jeszcze nastawienie na akcję.
czwartek, 26 września 2024
Andrew Leon Hanna: 25 milionów iskier. Nieznane historie przedsiębiorczości uchodźczyń
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Oswajanie przestrzeni
Andrew Leon Hanna wykorzystuje książkę reportażową, żeby zwrócić uwagę na temat uchodźców i zmienić sposób narracji dotyczący migracji ludzi. Próbuje przekonać czytelników do myśli, że uchodźcy mają pozytywny wpływ na lokalną gospodarkę – często to właśnie dzięki przesiedleniom upadające miejsca zyskują drugie życie – i że warto zapewnić im szanse do rozwoju i wykorzystywania własnych talentów. „25 milionów iskier. Nieznane historie przedsiębiorczości uchodźczyń” to próba takiego właśnie oswajania z trudnym i kontrowersyjnym często zagadnieniem – Andrew Leon Hanna celowo odwołuje się do wizerunków pań, żeby przypomnieć, że każdy ma prawo do realizowania marzeń i każdy chce normalności. Udaje się do obozu Az-Zatari, na pustynię, by tam znaleźć bohaterki swoich opowieści. Jest tu Malak, kobieta, która uczyła się rysować z internetowych tutoriali i tworzy nagradzane na całym świecie obrazy, nie ma też kłopotu ze znalezieniem nabywców na swoje prace, jest Asma, która zawsze marzyła o byciu nauczycielką, ale była zbyt nieśmiała – a teraz realizuje wymyślony przez siebie program czytelniczy dla najmłodszych, zbiera dzieci z obozu i czyta im bajki, przyzwyczajając w ten sposób do literatury jako formy rozrywki i przyjemności, jest też Jasmina, która zarabia na życie, spełniając marzenia panien młodych: jej salon ślubny to nie tylko miejsce na zakupy, ale też specyficzny sposób funkcjonowania. Te trzy kobiety organizują sobie życie najlepiej jak się da w trudnych warunkach i pokazują, że nigdy nie należy tracić nadziei. Nawet jeśli nie mają szansy na powrót w rodzinne strony, nawet jeśli ich wspomnienia przepełnione są tragediami – życie toczy się tu i teraz, a bohaterki reportażu muszą się w nim odnaleźć. Każda z nich korzysta ze wsparcia bliskich ludzi, każda doświadczyła pomocy ze strony lokalnej społeczności i każda chce się jakoś swoimi działaniami odwdzięczać za dobro. Nawet jeśli kiedyś inaczej wyobrażały sobie codzienność, oswajają ją teraz za sprawą drobnych kroków i małych gestów, nie oczekują wiele – tylko wcielają w życie plany i rozbudowują je w miarę możliwości. Każda z kobiet przekonuje się, że trzeba wziąć sprawy we własne ręce, a nie czekać na pomoc z zewnątrz – każda uczy odbiorców, że warto dążyć do zrealizowania marzeń. Nie ma tu łzawych historii i sentymentów, zresztą nawet czasu na takie wyznania nie ma – autor proponuje migawki z historii małych firm w obozie uchodźczym, a następnie przeplata je bardziej ogólnymi komentarzami na temat sytuacji uchodźców, podejścia społeczeństw do nich czy zmian, na które ludzie, bez względu na miejsce zamieszkania, powinni być przygotowani. Temat uchodźstwa interesuje go w oderwaniu od przedsiębiorczych kobiet – portrety dzielnych i pomysłowych pań to tylko pretekst, żeby pouczać odbiorców w kwestii otwartości na inność. Obóz Az-Zatari to schronienie, chociaż daje tylko namiastkę domu – ale naprawdę dopiero realizowanie się w pracy przynosi poczucie szczęścia i spokoju. To przepis na odnalezienie drogi do siebie.
Oswajanie przestrzeni
Andrew Leon Hanna wykorzystuje książkę reportażową, żeby zwrócić uwagę na temat uchodźców i zmienić sposób narracji dotyczący migracji ludzi. Próbuje przekonać czytelników do myśli, że uchodźcy mają pozytywny wpływ na lokalną gospodarkę – często to właśnie dzięki przesiedleniom upadające miejsca zyskują drugie życie – i że warto zapewnić im szanse do rozwoju i wykorzystywania własnych talentów. „25 milionów iskier. Nieznane historie przedsiębiorczości uchodźczyń” to próba takiego właśnie oswajania z trudnym i kontrowersyjnym często zagadnieniem – Andrew Leon Hanna celowo odwołuje się do wizerunków pań, żeby przypomnieć, że każdy ma prawo do realizowania marzeń i każdy chce normalności. Udaje się do obozu Az-Zatari, na pustynię, by tam znaleźć bohaterki swoich opowieści. Jest tu Malak, kobieta, która uczyła się rysować z internetowych tutoriali i tworzy nagradzane na całym świecie obrazy, nie ma też kłopotu ze znalezieniem nabywców na swoje prace, jest Asma, która zawsze marzyła o byciu nauczycielką, ale była zbyt nieśmiała – a teraz realizuje wymyślony przez siebie program czytelniczy dla najmłodszych, zbiera dzieci z obozu i czyta im bajki, przyzwyczajając w ten sposób do literatury jako formy rozrywki i przyjemności, jest też Jasmina, która zarabia na życie, spełniając marzenia panien młodych: jej salon ślubny to nie tylko miejsce na zakupy, ale też specyficzny sposób funkcjonowania. Te trzy kobiety organizują sobie życie najlepiej jak się da w trudnych warunkach i pokazują, że nigdy nie należy tracić nadziei. Nawet jeśli nie mają szansy na powrót w rodzinne strony, nawet jeśli ich wspomnienia przepełnione są tragediami – życie toczy się tu i teraz, a bohaterki reportażu muszą się w nim odnaleźć. Każda z nich korzysta ze wsparcia bliskich ludzi, każda doświadczyła pomocy ze strony lokalnej społeczności i każda chce się jakoś swoimi działaniami odwdzięczać za dobro. Nawet jeśli kiedyś inaczej wyobrażały sobie codzienność, oswajają ją teraz za sprawą drobnych kroków i małych gestów, nie oczekują wiele – tylko wcielają w życie plany i rozbudowują je w miarę możliwości. Każda z kobiet przekonuje się, że trzeba wziąć sprawy we własne ręce, a nie czekać na pomoc z zewnątrz – każda uczy odbiorców, że warto dążyć do zrealizowania marzeń. Nie ma tu łzawych historii i sentymentów, zresztą nawet czasu na takie wyznania nie ma – autor proponuje migawki z historii małych firm w obozie uchodźczym, a następnie przeplata je bardziej ogólnymi komentarzami na temat sytuacji uchodźców, podejścia społeczeństw do nich czy zmian, na które ludzie, bez względu na miejsce zamieszkania, powinni być przygotowani. Temat uchodźstwa interesuje go w oderwaniu od przedsiębiorczych kobiet – portrety dzielnych i pomysłowych pań to tylko pretekst, żeby pouczać odbiorców w kwestii otwartości na inność. Obóz Az-Zatari to schronienie, chociaż daje tylko namiastkę domu – ale naprawdę dopiero realizowanie się w pracy przynosi poczucie szczęścia i spokoju. To przepis na odnalezienie drogi do siebie.
środa, 25 września 2024
Cazenove, Maury: Zombiaczek. Zawsze głodny
Świat Komiksu, Egmont, Warszawa 2024.
Z cmentarza
To jest świat funkcjonujący w popkulturze, chociaż do niedawna jeszcze nieobecny w produkcjach dla młodszych odbiorców. Jednak motyw nieumarłych wydaje się być zbyt kuszący, żeby pozostawić go odłogiem, a przy okazji wyzwala nowe możliwości uruchamiania komizmu. Jeśli w dodatku za scenariusz bierze się doskonale czytelnikom znany Cazenove, a za rysunki odpowiada Maury, musi być ciekawie. I faktycznie - wszyscy, którzy cenią sobie dowcip tych twórców, będą usatysfakcjonowani, bez względu na to, ile trupów zjedzą zombie stanowiące trzon historii.
Bo apetyty bohaterowie mają niepohamowane. Nie tylko Zombiaczek, postać, która urodziła się już jako nieumarła, zje wszystkich i w każdych okolicznościach. Jego przyjaciele również podążają za apetycznym widokiem rozkładających się zwłok, a kiedy trzeba - po prostu polują na ludzi, błyskawicznie i bez sentymentów pozbawiając ich życia. W końcu o posiłki trzeba dbać. Zombie robią jednak jeden wyjątek. W ich świat wprowadza odbiorców Margotka. Dziewczyna zafascynowana gotykiem, nastolatka, która nie może wytrzymać w rodzinnym domu, ucieka od rodziców, którzy cały czas się kłócą i nie zauważają nawet, że Margotka się wyprowadziła. Nastolatka pisze wiersze o miłości, a uczuciem - największym - obdarza Zombiaczka. Chce nawet napisać o nim książkę, więc zbiera wszystkie potrzebne informacje, a poza tym poznaje rzeczywistość, do której wkroczyła. Margotka jest przyzwyczajona do tematu śmierci, zombie jej nie przerażają (przynajmniej dopóki nie próbują jej nadgryźć, a próbują tylko w konkretnych okolicznościach), jest tu akceptowana, ceniona i lubiana - a to wystarczy, żeby zostać. Dziewczyna poznaje nowych przyjaciół i ustawicznie konfrontuje się z ich pomysłami, bywa, że mocno szokującymi przynajmniej poza sferą komiksu. “Zombiaczek. Zawsze głodny” to pierwsza część cyklu, który może przypaść do gustu nie tylko nastoletnim gotom - humor tu wprowadzany, mimo całej swojej rubaszności, jest przesycony ironią. Jest tu też - co oczywiste - czarny humor, który wymaga sporej inteligencji i odejścia od schematów. Cazenove jednak nie zamierza obniżać lotów i nawet kiedy wyzwala przy okazji wstręt, potrafi rozśmieszać nawet wymagających czytelników. Tom składa się z krótkich - maksymalnie kilkustronicowych, czasem tylko kilkunastokadrowych historii, które prezentują rzeczywistość Margotki w nowej przestrzeni. Za każdym razem autor sięga po jakiś problem nieistniejący w świecie ludzi (albo zyskujący zupełnie nowe znaczenie w świecie zombie) i proponuje jego humorystyczne rozwiązanie. Ma sporo do powiedzenia o relacjach, które portretuje, więc też i jest w stanie łatwo zaangażować w lekturę odbiorców zafascynowanych innością i mrokiem (przerabianym błyskawicznie na śmiech). Owszem, przydadzą się mocne nerwy, chociaż nawet obrzydliwe sceny związane z ożywionymi zwłokami wypadają bardziej śmiesznie niż strasznie - to seria specyficzna i do pewnych rozwiązań trzeba się tu będzie przyzwyczaić.
Kadry mieszczą mnóstwo szczegółów, wyobraźnia pozwala na ożywianie trupów w sposób niezwykły. Nie tylko śledzenie scenariuszowych pomysłów, ale też samych obrazków będzie się wiązało z zabawą odbiorców. Autorzy przygotowali mnóstwo niespodzianek i zaskoczeń - a przeniesienie akcji na cmentarz urozmaica bardzo przyjemnie komiks. Zdecydowanie seria o Zombiaczku wyróżnia się na rynku wydawniczym i zasługuje na uwagę.
Z cmentarza
To jest świat funkcjonujący w popkulturze, chociaż do niedawna jeszcze nieobecny w produkcjach dla młodszych odbiorców. Jednak motyw nieumarłych wydaje się być zbyt kuszący, żeby pozostawić go odłogiem, a przy okazji wyzwala nowe możliwości uruchamiania komizmu. Jeśli w dodatku za scenariusz bierze się doskonale czytelnikom znany Cazenove, a za rysunki odpowiada Maury, musi być ciekawie. I faktycznie - wszyscy, którzy cenią sobie dowcip tych twórców, będą usatysfakcjonowani, bez względu na to, ile trupów zjedzą zombie stanowiące trzon historii.
Bo apetyty bohaterowie mają niepohamowane. Nie tylko Zombiaczek, postać, która urodziła się już jako nieumarła, zje wszystkich i w każdych okolicznościach. Jego przyjaciele również podążają za apetycznym widokiem rozkładających się zwłok, a kiedy trzeba - po prostu polują na ludzi, błyskawicznie i bez sentymentów pozbawiając ich życia. W końcu o posiłki trzeba dbać. Zombie robią jednak jeden wyjątek. W ich świat wprowadza odbiorców Margotka. Dziewczyna zafascynowana gotykiem, nastolatka, która nie może wytrzymać w rodzinnym domu, ucieka od rodziców, którzy cały czas się kłócą i nie zauważają nawet, że Margotka się wyprowadziła. Nastolatka pisze wiersze o miłości, a uczuciem - największym - obdarza Zombiaczka. Chce nawet napisać o nim książkę, więc zbiera wszystkie potrzebne informacje, a poza tym poznaje rzeczywistość, do której wkroczyła. Margotka jest przyzwyczajona do tematu śmierci, zombie jej nie przerażają (przynajmniej dopóki nie próbują jej nadgryźć, a próbują tylko w konkretnych okolicznościach), jest tu akceptowana, ceniona i lubiana - a to wystarczy, żeby zostać. Dziewczyna poznaje nowych przyjaciół i ustawicznie konfrontuje się z ich pomysłami, bywa, że mocno szokującymi przynajmniej poza sferą komiksu. “Zombiaczek. Zawsze głodny” to pierwsza część cyklu, który może przypaść do gustu nie tylko nastoletnim gotom - humor tu wprowadzany, mimo całej swojej rubaszności, jest przesycony ironią. Jest tu też - co oczywiste - czarny humor, który wymaga sporej inteligencji i odejścia od schematów. Cazenove jednak nie zamierza obniżać lotów i nawet kiedy wyzwala przy okazji wstręt, potrafi rozśmieszać nawet wymagających czytelników. Tom składa się z krótkich - maksymalnie kilkustronicowych, czasem tylko kilkunastokadrowych historii, które prezentują rzeczywistość Margotki w nowej przestrzeni. Za każdym razem autor sięga po jakiś problem nieistniejący w świecie ludzi (albo zyskujący zupełnie nowe znaczenie w świecie zombie) i proponuje jego humorystyczne rozwiązanie. Ma sporo do powiedzenia o relacjach, które portretuje, więc też i jest w stanie łatwo zaangażować w lekturę odbiorców zafascynowanych innością i mrokiem (przerabianym błyskawicznie na śmiech). Owszem, przydadzą się mocne nerwy, chociaż nawet obrzydliwe sceny związane z ożywionymi zwłokami wypadają bardziej śmiesznie niż strasznie - to seria specyficzna i do pewnych rozwiązań trzeba się tu będzie przyzwyczaić.
Kadry mieszczą mnóstwo szczegółów, wyobraźnia pozwala na ożywianie trupów w sposób niezwykły. Nie tylko śledzenie scenariuszowych pomysłów, ale też samych obrazków będzie się wiązało z zabawą odbiorców. Autorzy przygotowali mnóstwo niespodzianek i zaskoczeń - a przeniesienie akcji na cmentarz urozmaica bardzo przyjemnie komiks. Zdecydowanie seria o Zombiaczku wyróżnia się na rynku wydawniczym i zasługuje na uwagę.
wtorek, 24 września 2024
Zofia Stanecka: Basia. Zabawy i zadania
Harperkids, Warszawa 2024.
Trening
Nie od dzisiaj wiadomo, że Zofia Stanecka potrafi napisać o wszystkim dla najmłodszych – i w tomiku „Basia. Zabawy i zadania” wciąga odbiorców w świat doskonale im znany, w przestrzeń rodziny tytułowej bohaterki serii. Basia i Janek kłócą się początkowo o to, kto będzie rozwiązywał zadania z tomiku – ale dochodzą do porozumienia. I w związku z tym odbiorcy też mogą zastanowić się, czy rozwiązywać łamigłówki samodzielnie, czy zaprosić do tego rodzeństwo, żeby polepszyć zabawę. Zadania w tej książeczce są wymyślane zgodnie z rytmem pór roku – każda kolejna zagadka wiąże się jakoś z przyrodą i ze zmianami, które widać za oknem czy na spacerze. I tak Basia będzie obserwować drzewa (którym trzeba dorysowywać kwiatki i liście na gałęziach), podglądać ptaki i troszczyć się o ogródek. Wiosna to również pisanki i kolorowe motyle – czyli to, co dzieci lubią najbardziej, mnóstwo malowania, rysowania i ciekawych wzorów. Lato to wakacyjne przygody (w tym… korki na drogach), plaża i bagaże. Z kolei jesienią chodzi się na spacery do parku, zbiera kolorowe liście i ogląda wiewiórki. Nawet w zimie nie będzie można narzekać na brak kolorów: w końcu to czas przygotowań świątecznych i zabaw na śniegu. Co pewien czas pojawiają się tu rozkładówki, które trzeba uzupełnić naklejkami, żeby zaprezentować przygody Basi i jej przyjaciół. Do tego autorka przywołuje sporo zadań znanych z tradycyjnych łamigłówek: są tu labirynty i kolorowanie według wzoru, dopasowywanie w pary czy szukanie różnic między obrazkami. Za każdym razem jednak łącznikiem jest Basia, a to, co się z nią dzieje, zwykle inspiruje najmłodszych i pozwala im na świetną zabawę. Zofia Stanecka i odpowiedzialna za stronę graficzną Marianna Oklejak dbają też o to, żeby dzieci musiały uruchamiać wyobraźnię przy uzupełnianiu książeczki – mnóstwo tu tematów, które trzeba samodzielnie narysować, dorysować i dokleić bez żadnych rysunkowych podpowiedzi: można wypełniać całe strony własnymi pomysłami, a to sprawi, że książeczka stanie się niepowtarzalna. Tomik „Basia. Zabawy i zadania” to propozycja kreatywna dla najmłodszych odbiorców. Publikacja, która przypadnie do gustu nie tylko fanom serii (chociaż jest dobrą reklamą tej serii), miły dodatek do opowiadań, które dzieci uwielbiają. Basia bierze się za rozwiązywanie zagadek – a to oznacza, że trzeba jej pomagać i wziąć się do pracy. Dzięki pomysłowości autorki odbiorcy będą też uważnie oglądać swoje otoczenie i sprawdzać, czy ich obserwacje pokrywają się z tym, co widzi Basia wokół siebie. Takie wyzwania wykraczają już poza rozwiązywanie zagadek – publikacja przynosi więc maluchom sporo frajdy i pomaga w rozwijaniu umiejętności. „Basia. Zabawy i zadania” to propozycja dla wszystkich przedszkolaków: każdy znajdzie tu coś dla siebie, a radość Basi w obliczu kolejnych odkryć związanych z pięknem przyrody podczas poszczególnych pór roku jest zaraźliwa, udzieli się wszystkim odbiorcom. Tak przygotowana pozycja dla najmłodszych rozwija umiejętność logicznego myślenia, spostrzegawczość i przygotowuje do nauki pisania (za sprawą konieczności kreślenia rozmaitych „szlaczków”). Warto i w mniej klasycznej części cyklu zaufać autorce.
Trening
Nie od dzisiaj wiadomo, że Zofia Stanecka potrafi napisać o wszystkim dla najmłodszych – i w tomiku „Basia. Zabawy i zadania” wciąga odbiorców w świat doskonale im znany, w przestrzeń rodziny tytułowej bohaterki serii. Basia i Janek kłócą się początkowo o to, kto będzie rozwiązywał zadania z tomiku – ale dochodzą do porozumienia. I w związku z tym odbiorcy też mogą zastanowić się, czy rozwiązywać łamigłówki samodzielnie, czy zaprosić do tego rodzeństwo, żeby polepszyć zabawę. Zadania w tej książeczce są wymyślane zgodnie z rytmem pór roku – każda kolejna zagadka wiąże się jakoś z przyrodą i ze zmianami, które widać za oknem czy na spacerze. I tak Basia będzie obserwować drzewa (którym trzeba dorysowywać kwiatki i liście na gałęziach), podglądać ptaki i troszczyć się o ogródek. Wiosna to również pisanki i kolorowe motyle – czyli to, co dzieci lubią najbardziej, mnóstwo malowania, rysowania i ciekawych wzorów. Lato to wakacyjne przygody (w tym… korki na drogach), plaża i bagaże. Z kolei jesienią chodzi się na spacery do parku, zbiera kolorowe liście i ogląda wiewiórki. Nawet w zimie nie będzie można narzekać na brak kolorów: w końcu to czas przygotowań świątecznych i zabaw na śniegu. Co pewien czas pojawiają się tu rozkładówki, które trzeba uzupełnić naklejkami, żeby zaprezentować przygody Basi i jej przyjaciół. Do tego autorka przywołuje sporo zadań znanych z tradycyjnych łamigłówek: są tu labirynty i kolorowanie według wzoru, dopasowywanie w pary czy szukanie różnic między obrazkami. Za każdym razem jednak łącznikiem jest Basia, a to, co się z nią dzieje, zwykle inspiruje najmłodszych i pozwala im na świetną zabawę. Zofia Stanecka i odpowiedzialna za stronę graficzną Marianna Oklejak dbają też o to, żeby dzieci musiały uruchamiać wyobraźnię przy uzupełnianiu książeczki – mnóstwo tu tematów, które trzeba samodzielnie narysować, dorysować i dokleić bez żadnych rysunkowych podpowiedzi: można wypełniać całe strony własnymi pomysłami, a to sprawi, że książeczka stanie się niepowtarzalna. Tomik „Basia. Zabawy i zadania” to propozycja kreatywna dla najmłodszych odbiorców. Publikacja, która przypadnie do gustu nie tylko fanom serii (chociaż jest dobrą reklamą tej serii), miły dodatek do opowiadań, które dzieci uwielbiają. Basia bierze się za rozwiązywanie zagadek – a to oznacza, że trzeba jej pomagać i wziąć się do pracy. Dzięki pomysłowości autorki odbiorcy będą też uważnie oglądać swoje otoczenie i sprawdzać, czy ich obserwacje pokrywają się z tym, co widzi Basia wokół siebie. Takie wyzwania wykraczają już poza rozwiązywanie zagadek – publikacja przynosi więc maluchom sporo frajdy i pomaga w rozwijaniu umiejętności. „Basia. Zabawy i zadania” to propozycja dla wszystkich przedszkolaków: każdy znajdzie tu coś dla siebie, a radość Basi w obliczu kolejnych odkryć związanych z pięknem przyrody podczas poszczególnych pór roku jest zaraźliwa, udzieli się wszystkim odbiorcom. Tak przygotowana pozycja dla najmłodszych rozwija umiejętność logicznego myślenia, spostrzegawczość i przygotowuje do nauki pisania (za sprawą konieczności kreślenia rozmaitych „szlaczków”). Warto i w mniej klasycznej części cyklu zaufać autorce.
poniedziałek, 23 września 2024
Chris van Tulleken: Ultraprzetworzeni ludzie. Dlaczego wszyscy jemy rzeczy, które nie są jedzeniem... i czemu nie możemy przestać
Marginesy, Warszawa 2024.
Nie-jedzenie
Do niedawna ludzie podejrzewali, że za epidemią otyłości kryje się stosowanie przez wielkie koncerny spożywcze nadużywanie cukru, soli i tłuszczu – to składniki, które uzależniają społeczeństwo i pozwalają wydobyć z potraw smak, za którym się tęskni. Chris van Tulleken jednak pokazuje, że prawda może tkwić gdzie indziej i być o wiele bardziej przerażająca. Po lekturze książki „Ultraprzetworzeni ludzie” za „swojskimi” elementami dań ludzie będą mogli zatęsknić. Chris van Tulleken postanawia na własnej skórze przetestować ultraprzetworzoną dietę – stara się, żeby przez jakiś czas ultraprzetworzone jedzenie stanowiło 80 procent jego posiłków – i obserwuje efekty. Oczywiście przeprowadza też odpowiednie badania, ale najważniejsze z perspektywy zwykłych odbiorców będzie to, że autor zniechęcił się do takiej diety przede wszystkim za sprawą świadomości, co znajduje się na jego talerzu. Przestrzega dość dowcipnie czytelników, że jeśli coś znajduje się w substancji do zmieniania konsystencji mułu i w posiłku, to niekoniecznie będzie działało na korzyść jedzącego. A takich sztuczek jest mnóstwo. Chris van Tulleken informuje czytelników, dlaczego wielkie firmy decydują się na używanie dziwnych substancji – i dlaczego w ogóle nie interesuje ich zdrowie konsumentów. Mało tego: jeśli jakiś pozaspożywczy składnik ma niepożądane działanie lub mógłby negatywnie wpłynąć na odbiór potrawy, to nie jest powód do usunięcia go – a pretekst do dodania kolejnych dziwnych dodatków, żeby zniwelować skutki użycia pierwszego. To błędne koło prowadzi do wypuszczania na rynek potraw o kilometrowych listach składu – ale w niektórych miejscach na świecie to jedyne dostępne w sklepach jedzenie, a poza tym jego cena jest tak niska, by skusić dużą liczbę klientów. Chris van Tulleken w ramach swoich poszukiwań spotyka się z różnymi badaczami, którzy mogą mu naświetlać sedno tematu, do tego też przedstawia nieuczciwe działania firm, pisze o tym, jak omija się prawo (albo wykorzystuje jego luki), jak wiele rzeczy wypuszczanych na rynek jako jadalne nie ma w ogóle odpowiednich badań ani testów. Trochę mniej zajmuje się kwestią wpływu ultraprzetworzonej „diety” na zdrowie konsumentów – wszelkiego rodzaju choroby cywilizacyjne i autoimmunologiczne mogą być następstwem przyswajania dziwnych i niebezpiecznych składników trafiających do codziennych posiłków, ale Chris van Tulleken to pozostawia trochę na dalszym planie – wie, że musiałby zastosować inną narrację, żeby trafić do nieprzekonanych, a nie to jest jego celem. Bardziej koncentruje się na tym, żeby ludzie uświadomili sobie zagrożenia płynące z ultraprzetworzonej żywności i żeby przyzwyczaili się do tego, że należy zachować czujność, czytać etykiety ze zrozumieniem i rezygnować z tych najmniej bezpiecznych (ale najłatwiej dostępnych) dań. Nie musi specjalnie się starać, żeby obrzydzać posiłki – tu rzuci niewinną uwagę o wydzielinach różnych stworzeń w substancjach używanych do utrzymywania odpowiedniej konsystencji lodów, tam pokaże, jak jego kilkuletnie dzieci reagują na wysokoprzetworzoną żywność. Często zresztą dzieli się z odbiorcami prywatnymi doświadczeniami – umiejętnie wplata je między kolejne reportażowe opowieści. To wszystko sprawia, że lepiej czyta się książkę: „Ultraprzetworzeni ludzie” to arcyciekawa lektura. Książka, która wprawdzie budzi przerażenie, ale też jest bardzo potrzebna na rynku. Jeśli ktoś ma problemy z zachowaniem wagi albo utrzymaniem zdrowia, może tu znaleźć wskazówki co do powodów schorzeń. A przy okazji znajdzie jeszcze bardzo interesujący zestaw komentarzy do tego, co dzieje się na konsumenckim rynku.
Nie-jedzenie
Do niedawna ludzie podejrzewali, że za epidemią otyłości kryje się stosowanie przez wielkie koncerny spożywcze nadużywanie cukru, soli i tłuszczu – to składniki, które uzależniają społeczeństwo i pozwalają wydobyć z potraw smak, za którym się tęskni. Chris van Tulleken jednak pokazuje, że prawda może tkwić gdzie indziej i być o wiele bardziej przerażająca. Po lekturze książki „Ultraprzetworzeni ludzie” za „swojskimi” elementami dań ludzie będą mogli zatęsknić. Chris van Tulleken postanawia na własnej skórze przetestować ultraprzetworzoną dietę – stara się, żeby przez jakiś czas ultraprzetworzone jedzenie stanowiło 80 procent jego posiłków – i obserwuje efekty. Oczywiście przeprowadza też odpowiednie badania, ale najważniejsze z perspektywy zwykłych odbiorców będzie to, że autor zniechęcił się do takiej diety przede wszystkim za sprawą świadomości, co znajduje się na jego talerzu. Przestrzega dość dowcipnie czytelników, że jeśli coś znajduje się w substancji do zmieniania konsystencji mułu i w posiłku, to niekoniecznie będzie działało na korzyść jedzącego. A takich sztuczek jest mnóstwo. Chris van Tulleken informuje czytelników, dlaczego wielkie firmy decydują się na używanie dziwnych substancji – i dlaczego w ogóle nie interesuje ich zdrowie konsumentów. Mało tego: jeśli jakiś pozaspożywczy składnik ma niepożądane działanie lub mógłby negatywnie wpłynąć na odbiór potrawy, to nie jest powód do usunięcia go – a pretekst do dodania kolejnych dziwnych dodatków, żeby zniwelować skutki użycia pierwszego. To błędne koło prowadzi do wypuszczania na rynek potraw o kilometrowych listach składu – ale w niektórych miejscach na świecie to jedyne dostępne w sklepach jedzenie, a poza tym jego cena jest tak niska, by skusić dużą liczbę klientów. Chris van Tulleken w ramach swoich poszukiwań spotyka się z różnymi badaczami, którzy mogą mu naświetlać sedno tematu, do tego też przedstawia nieuczciwe działania firm, pisze o tym, jak omija się prawo (albo wykorzystuje jego luki), jak wiele rzeczy wypuszczanych na rynek jako jadalne nie ma w ogóle odpowiednich badań ani testów. Trochę mniej zajmuje się kwestią wpływu ultraprzetworzonej „diety” na zdrowie konsumentów – wszelkiego rodzaju choroby cywilizacyjne i autoimmunologiczne mogą być następstwem przyswajania dziwnych i niebezpiecznych składników trafiających do codziennych posiłków, ale Chris van Tulleken to pozostawia trochę na dalszym planie – wie, że musiałby zastosować inną narrację, żeby trafić do nieprzekonanych, a nie to jest jego celem. Bardziej koncentruje się na tym, żeby ludzie uświadomili sobie zagrożenia płynące z ultraprzetworzonej żywności i żeby przyzwyczaili się do tego, że należy zachować czujność, czytać etykiety ze zrozumieniem i rezygnować z tych najmniej bezpiecznych (ale najłatwiej dostępnych) dań. Nie musi specjalnie się starać, żeby obrzydzać posiłki – tu rzuci niewinną uwagę o wydzielinach różnych stworzeń w substancjach używanych do utrzymywania odpowiedniej konsystencji lodów, tam pokaże, jak jego kilkuletnie dzieci reagują na wysokoprzetworzoną żywność. Często zresztą dzieli się z odbiorcami prywatnymi doświadczeniami – umiejętnie wplata je między kolejne reportażowe opowieści. To wszystko sprawia, że lepiej czyta się książkę: „Ultraprzetworzeni ludzie” to arcyciekawa lektura. Książka, która wprawdzie budzi przerażenie, ale też jest bardzo potrzebna na rynku. Jeśli ktoś ma problemy z zachowaniem wagi albo utrzymaniem zdrowia, może tu znaleźć wskazówki co do powodów schorzeń. A przy okazji znajdzie jeszcze bardzo interesujący zestaw komentarzy do tego, co dzieje się na konsumenckim rynku.
niedziela, 22 września 2024
Cecilia Vinesse: Moja dziewczyna
Poradnia K, Warszawa 2024.
Droga do szczęścia
Cecilia Vinesse wie dobrze, że jeśli chce opowiedzieć odbiorczyniom historię, która je zaintryguje i wciągnie, musi zaoferować im coś więcej niż zestaw emocji i uczuć, nawet jeśli to uczucia w stosunkowo młodym w literaturze obyczajowej nurcie queer. Dlatego też wykorzystuje Cleo, żeby przedstawić młodym czytelnikom fascynację tworzeniem filmów. Cleo tym żyje - w szkole poświęca każdą wolną chwilę na doskonalenie scenariusza, przygotowuje też serial (kręcony w placówce przez kolejne pokolenia uczniów), a do tego wciąż wtrąca nawiązania do ukochanych horrorów (i do innych filmów ponadczasowych). Ma swoją pasję, wie, czego chce w życiu, snuje plany dotyczące wyboru przyszłej szkoły i pracy z ukochanym, Danielem. Ukochanym, który dość szybko wymiksowuje się z relacji wyrosłej przecież na przyjacielskim gruncie - Daniel postanawia sprawdzić, co do zaoferowania ma Kiki. Sprawia tym samym, że Kiki zrywa z Marianne - a Marianne jest sąsiadką i przyjaciółką z dzieciństwa Cleo. W tej intrydze czworo nastolatków ani przez moment nie będzie pozostawionych samym sobie, wciąż będą wchodzić w nowe układy i relacje, a związki hetero- i nieheteronormatywne to coś, co ma nadawać ton fabule. Podobnie jak filmy, bo Cecilia Vinesse nie chce skupiać się wyłącznie na byciu z kimś, zależy jej na dodatkowych treściach, dodatkowych atutach powieści. Znajduje ich sporo, znacznie pewniej czuje się w opisywaniu konkretów niż ulotnych wrażeń i spojrzeń - i tym powinna przekonać do siebie czytelniczki zmęczone stereotypami w lekturach.
“Moja dziewczyna” to książka, w której pewności co do związków nie ma. Wszyscy młodzi ludzie poszukują tego, co dla nich najważniejsze i co pozwoli im najlepiej wyrażać siebie, dbają o siebie nawzajem jako przyjaciele, którymi pozostają mimo zmian orbit miłosnych. Zresztą Cecilia Vinesse raczej unika sentymentów - jedyny, który pozostawia, dotyczy realizowania planów odziedziczonych po matce - to motywacja bohaterki i powód do dokonywania konkretnych wyborów. Wszystko inne traci na znaczeniu, gdy w grę wchodzi przyszłość. Autorka zatrzymuje się jednak na temacie lęków i zmartwień, rozczarowań i wyzwań, które są stale obecne w codzienności młodzieży, bez względu na to, co sądzą o tym starsi. Oparcia szuka poza ulotnym zestawem uczuć - co jest dość zaskakujące w gatunku. Traktuje swoich czytelników poważnie, przekonuje ich do siebie szczerością i brakiem przesłodzenia - to się sprawdza, nawet jeśli oznacza odejście od poczytnych struktur. Rozwiązania z “Mojej dziewczyny”, rzadko spotykane w literaturze pop, sprawiają, że każdy będzie chciał się zagłębiać w opowieść i odkrywać kolejne jej poziomy. Jest to powieść dla nastolatek, które wolą ambitne wyzwania w ramach twórczości rozrywkowej - sprawdza się jako lektura na długie wieczory i na życiowe rozczarowania, a do tego przynosi całkiem sporo trafnych obserwacji na temat młodych ludzi dzisiaj. Autorka wierzy w nastolatki - i o tym im przypomina, dzięki czemu zyska sobie ich przychylność.
Droga do szczęścia
Cecilia Vinesse wie dobrze, że jeśli chce opowiedzieć odbiorczyniom historię, która je zaintryguje i wciągnie, musi zaoferować im coś więcej niż zestaw emocji i uczuć, nawet jeśli to uczucia w stosunkowo młodym w literaturze obyczajowej nurcie queer. Dlatego też wykorzystuje Cleo, żeby przedstawić młodym czytelnikom fascynację tworzeniem filmów. Cleo tym żyje - w szkole poświęca każdą wolną chwilę na doskonalenie scenariusza, przygotowuje też serial (kręcony w placówce przez kolejne pokolenia uczniów), a do tego wciąż wtrąca nawiązania do ukochanych horrorów (i do innych filmów ponadczasowych). Ma swoją pasję, wie, czego chce w życiu, snuje plany dotyczące wyboru przyszłej szkoły i pracy z ukochanym, Danielem. Ukochanym, który dość szybko wymiksowuje się z relacji wyrosłej przecież na przyjacielskim gruncie - Daniel postanawia sprawdzić, co do zaoferowania ma Kiki. Sprawia tym samym, że Kiki zrywa z Marianne - a Marianne jest sąsiadką i przyjaciółką z dzieciństwa Cleo. W tej intrydze czworo nastolatków ani przez moment nie będzie pozostawionych samym sobie, wciąż będą wchodzić w nowe układy i relacje, a związki hetero- i nieheteronormatywne to coś, co ma nadawać ton fabule. Podobnie jak filmy, bo Cecilia Vinesse nie chce skupiać się wyłącznie na byciu z kimś, zależy jej na dodatkowych treściach, dodatkowych atutach powieści. Znajduje ich sporo, znacznie pewniej czuje się w opisywaniu konkretów niż ulotnych wrażeń i spojrzeń - i tym powinna przekonać do siebie czytelniczki zmęczone stereotypami w lekturach.
“Moja dziewczyna” to książka, w której pewności co do związków nie ma. Wszyscy młodzi ludzie poszukują tego, co dla nich najważniejsze i co pozwoli im najlepiej wyrażać siebie, dbają o siebie nawzajem jako przyjaciele, którymi pozostają mimo zmian orbit miłosnych. Zresztą Cecilia Vinesse raczej unika sentymentów - jedyny, który pozostawia, dotyczy realizowania planów odziedziczonych po matce - to motywacja bohaterki i powód do dokonywania konkretnych wyborów. Wszystko inne traci na znaczeniu, gdy w grę wchodzi przyszłość. Autorka zatrzymuje się jednak na temacie lęków i zmartwień, rozczarowań i wyzwań, które są stale obecne w codzienności młodzieży, bez względu na to, co sądzą o tym starsi. Oparcia szuka poza ulotnym zestawem uczuć - co jest dość zaskakujące w gatunku. Traktuje swoich czytelników poważnie, przekonuje ich do siebie szczerością i brakiem przesłodzenia - to się sprawdza, nawet jeśli oznacza odejście od poczytnych struktur. Rozwiązania z “Mojej dziewczyny”, rzadko spotykane w literaturze pop, sprawiają, że każdy będzie chciał się zagłębiać w opowieść i odkrywać kolejne jej poziomy. Jest to powieść dla nastolatek, które wolą ambitne wyzwania w ramach twórczości rozrywkowej - sprawdza się jako lektura na długie wieczory i na życiowe rozczarowania, a do tego przynosi całkiem sporo trafnych obserwacji na temat młodych ludzi dzisiaj. Autorka wierzy w nastolatki - i o tym im przypomina, dzięki czemu zyska sobie ich przychylność.
sobota, 21 września 2024
Dominique Zay, Greg Blondin, Dawid: Sprawy kryminalne Filipiny Lomar. 5. Drab i podróby
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2024.
Wyzysk
Filipina Lomar to bohaterka, która prowadzi brawurowe śledztwa detektywistyczne i rozwiązuje kolejne sprawy kryminalne z gatunku takich, które rzadko pojawiają się w twórczości dla młodych odbiorców. Niepotrzebnie autor przeprowadza na finał wywiad ze swoją bohaterką - bo wszystko, co mówi Filipina, da się bez problemu wyczytać z samego komiksu. Filipina Lomar nie boi się ryzyka, a sama powstała jako hołd dla pewnego bohatera-detektywa. W "dziewczyńskiej" wersji (co nie znaczy, że seria przeznaczona jest wyłącznie dla nastolatek, wszyscy będą się tu znakomicie bawić i dostaną trochę zadań do przemyślenia) bohaterka sporo ryzykuje, wprawdzie zawsze może liczyć na swoich przyjaciół, także z dorosłego świata, jednak to na niej spoczywa największa odpowiedzialność. W piątym zeszycie cyklu, "Drab i podróby", Filipina mierzy się z dość mrocznym tematem. Został jeszcze tydzień wakacji, ale dziewczyna trafiła do Paryża - jej mama przechodzi właśnie operację ratującą życie, więc Filipiną zajmą się jej przyjaciele. Ale w nowym miejscu bohaterka trafia na Tobi, dziewczynę z Kamerunu. Tobi ma problem: nie dość, że nie wie, gdzie się podziać, to jeszcze nie ma pojęcia, co stało się z jej starszym bratem. Oboje przybyli do Paryża w poszukiwaniu lepszego życia, ale przebywają tu nielegalnie. Tobi straciła kontakt z bratem i teraz próbuje go odnaleźć - czuje, że mężczyzna potrzebuje pomocy. Ale to Filipina ma znajomości, które pozwolą jej odkryć, co się stało (i trafić do fabryki, w której wyzyskuje się ludzi, nielegalnie zresztą zatrudnianych). Trzeba nie lada intrygi, żeby pokonać nieuczciwych pracodawców (czy też wyzyskiwaczy) - to coś na miarę ekipy dorosłych, a nie jednej nastolatki, dlatego też Filipina musi zwrócić się z prośbą o pomoc do tych, którzy na pewno staną po jej stronie. Ale sama występuje w bardzo ważnej roli.
Ilustracje są w tym komiksie dosyć duże, bardziej przypominają zeszyty dla dzieci niż dla młodzieży, chociaż tematyka jednoznacznie wskazuje na właściwą grupę odbiorców. Ale duże kadry są tu potrzebne przede wszystkim do tego, żeby oddać dynamikę opowieści. Często pojawiają się obrazki pozbawione tekstu, narrację przejmują ilustracje - mnóstwo tu scen pościgów i ucieczek albo wręcz walk, Filipina jest wysportowana i nie boi się ryzyka, a to najlepiej oddać graficznie a nie tekstowo - takie rozwiązanie dobrze się sprawdza. Na dużych twarzach lepiej rysują się silne emocje - tych nie zabraknie w całej opowieści. Seria przypadnie do gustu odbiorcom zaangażowanym w kwestie społeczne, pokaże też problemy dorosłego świata: to rodzaj zaufania, które zaprocentuje w przyszłości i pozwala na przemycanie pod pozorami rozrywki ważnych treści współczesnego świata. "Drab i podróby" to część, którą czyta się dobrze i bez znajomości poprzednich zeszytów z cyklu - osobna przygoda i wyraziste charaktery to wszystko, co potrzebne w odbiorze. Ten komiks uświadamia czytelnikom sprawy, o których do tej pory mogli nie mieć pojęcia - a wszystko w otoczce z dobrej zabawy.
Wyzysk
Filipina Lomar to bohaterka, która prowadzi brawurowe śledztwa detektywistyczne i rozwiązuje kolejne sprawy kryminalne z gatunku takich, które rzadko pojawiają się w twórczości dla młodych odbiorców. Niepotrzebnie autor przeprowadza na finał wywiad ze swoją bohaterką - bo wszystko, co mówi Filipina, da się bez problemu wyczytać z samego komiksu. Filipina Lomar nie boi się ryzyka, a sama powstała jako hołd dla pewnego bohatera-detektywa. W "dziewczyńskiej" wersji (co nie znaczy, że seria przeznaczona jest wyłącznie dla nastolatek, wszyscy będą się tu znakomicie bawić i dostaną trochę zadań do przemyślenia) bohaterka sporo ryzykuje, wprawdzie zawsze może liczyć na swoich przyjaciół, także z dorosłego świata, jednak to na niej spoczywa największa odpowiedzialność. W piątym zeszycie cyklu, "Drab i podróby", Filipina mierzy się z dość mrocznym tematem. Został jeszcze tydzień wakacji, ale dziewczyna trafiła do Paryża - jej mama przechodzi właśnie operację ratującą życie, więc Filipiną zajmą się jej przyjaciele. Ale w nowym miejscu bohaterka trafia na Tobi, dziewczynę z Kamerunu. Tobi ma problem: nie dość, że nie wie, gdzie się podziać, to jeszcze nie ma pojęcia, co stało się z jej starszym bratem. Oboje przybyli do Paryża w poszukiwaniu lepszego życia, ale przebywają tu nielegalnie. Tobi straciła kontakt z bratem i teraz próbuje go odnaleźć - czuje, że mężczyzna potrzebuje pomocy. Ale to Filipina ma znajomości, które pozwolą jej odkryć, co się stało (i trafić do fabryki, w której wyzyskuje się ludzi, nielegalnie zresztą zatrudnianych). Trzeba nie lada intrygi, żeby pokonać nieuczciwych pracodawców (czy też wyzyskiwaczy) - to coś na miarę ekipy dorosłych, a nie jednej nastolatki, dlatego też Filipina musi zwrócić się z prośbą o pomoc do tych, którzy na pewno staną po jej stronie. Ale sama występuje w bardzo ważnej roli.
Ilustracje są w tym komiksie dosyć duże, bardziej przypominają zeszyty dla dzieci niż dla młodzieży, chociaż tematyka jednoznacznie wskazuje na właściwą grupę odbiorców. Ale duże kadry są tu potrzebne przede wszystkim do tego, żeby oddać dynamikę opowieści. Często pojawiają się obrazki pozbawione tekstu, narrację przejmują ilustracje - mnóstwo tu scen pościgów i ucieczek albo wręcz walk, Filipina jest wysportowana i nie boi się ryzyka, a to najlepiej oddać graficznie a nie tekstowo - takie rozwiązanie dobrze się sprawdza. Na dużych twarzach lepiej rysują się silne emocje - tych nie zabraknie w całej opowieści. Seria przypadnie do gustu odbiorcom zaangażowanym w kwestie społeczne, pokaże też problemy dorosłego świata: to rodzaj zaufania, które zaprocentuje w przyszłości i pozwala na przemycanie pod pozorami rozrywki ważnych treści współczesnego świata. "Drab i podróby" to część, którą czyta się dobrze i bez znajomości poprzednich zeszytów z cyklu - osobna przygoda i wyraziste charaktery to wszystko, co potrzebne w odbiorze. Ten komiks uświadamia czytelnikom sprawy, o których do tej pory mogli nie mieć pojęcia - a wszystko w otoczce z dobrej zabawy.
piątek, 20 września 2024
Michał Mateusiak: Ciężar strachu
Harper Collins, Warszawa 2024.
Powrót
Michał Mateusiak wchodzi na rynek mrocznych powieści kryminalnych i od razu pokazuje, że nie będzie sentymentalny, przynajmniej jeśli chodzi o ewentualne serie. W „Ciężarze strachu” rezygnuje z chronienia pierwszoplanowych postaci, żeby uzyskać efekt grozy – i żeby jak najbardziej doświadczać tego, którego upatrzył sobie na cel seryjny morderca. Komisarz Leonard Gardecki jest człowiekiem po przejściach – nie potrafi już prowadzić normalnego życia, a do tego jest mu potrzebna terapia, żeby uporać się z traumami i wspomnieniami jak z koszmarów. Nic dziwnego, że Gardecki to samotnik, który stara się odsuwać od siebie ludzi – ma nadzieję, że tym ich ochroni, ale swoich motywacji nikomu nie wyjaśnia. To jeden z wielu dzisiaj w literaturze rozrywkowej śledczych, którzy noszą w sobie mrok – Mateusiak niczym czytelników nie chce tu zaskakiwać. Wykorzystuje także motywy sprawdzone w horrorach i thrillerach, żeby zapewnić czytelnikom potrzebną im dawkę grozy. Epatuje naturalizmem w przedstawianiu przedśmiertnych tortur i cierpień ofiar mordercy, ale też nawiązuje do wątku grania na nosie śledczym przez pozostawianie na miejscu zbrodni charakterystycznego „podpisu”. I wiadomości przesyłane tą drogą wydają się trochę nie pasować do tonu historii – wyjęte rodem z harcerskich przygodówek wywołują dysonans w świecie okrucieństwa i zła.
Autor stawia na intrygę, w której zmienia się temat i ciężar śledztwa jako takiego – to, co na początku zaprzątnie uwagę czytelników, wcale nie będzie się tak bardzo wiązać z faktycznymi motywacjami i celami przestępcy, wszystko po to, żeby utrudnić samodzielne odgadywanie kierunku fabuły – jednak pytanie, jak bardzo przekona takim rozwiązaniem odbiorców przyzwyczajonych do większych zbiegów okoliczności nawet w ramach literackich eksperymentów. Dwa motywy autor rozwija – jeden to zagrożenie i obraz kolejnych ofiar. Drugi – prywatne demony komisarza Gardeckiego. Pomiędzy jedną a drugą zbrodnią jest czas na nakreślanie namiastki życia osobistego bohatera, ale i tak autor zdradza czytelnikom jego doświadczenia bardzo powoli i ostrożnie – zupełnie jakby bał się przywiązania kogokolwiek do postaci. Udaje mu się zaintrygować charakterem – ale pojawia się w warstwie psychologicznej parę pytań, na które odpowiedzi nie będzie. „Ciężar strachu” to bardziej studium lęków bohatera niż pełnowymiarowa fabuła, przynajmniej kiedy weźmie się pod uwagę wymowę całości – dzieje się tu wiele, ale nie zawsze to dzianie się jest uzasadnione tak, by odbiorcy przyjęli to bez zastrzeżeń. To książka dla fanów mrocznych powieści kryminalnych, wypełniona cierpieniem i złem – niezbyt rozbudowana i wyzwalająca pewne wątpliwości w konstrukcji. W samej narracji autor radzi sobie nieźle, pod warunkiem, że nie podważa własnych słów (nie można czegoś stwierdzać „chyba najwyraźniej”, albo zdecydowanie, albo niepewność – takich detali jest tu więcej) i że nie szuka właściwszych określeń po tych, które już znalazł. Ma Michał Mateusiak potencjał, jeszcze trzeba doszlifować szczegóły, ale już „Ciężar strachu” pokazuje, że pojawia się na rynku powieści kryminalnych ktoś z nowym spojrzeniem na wyeksploatowane do granic możliwości pomysły.
Powrót
Michał Mateusiak wchodzi na rynek mrocznych powieści kryminalnych i od razu pokazuje, że nie będzie sentymentalny, przynajmniej jeśli chodzi o ewentualne serie. W „Ciężarze strachu” rezygnuje z chronienia pierwszoplanowych postaci, żeby uzyskać efekt grozy – i żeby jak najbardziej doświadczać tego, którego upatrzył sobie na cel seryjny morderca. Komisarz Leonard Gardecki jest człowiekiem po przejściach – nie potrafi już prowadzić normalnego życia, a do tego jest mu potrzebna terapia, żeby uporać się z traumami i wspomnieniami jak z koszmarów. Nic dziwnego, że Gardecki to samotnik, który stara się odsuwać od siebie ludzi – ma nadzieję, że tym ich ochroni, ale swoich motywacji nikomu nie wyjaśnia. To jeden z wielu dzisiaj w literaturze rozrywkowej śledczych, którzy noszą w sobie mrok – Mateusiak niczym czytelników nie chce tu zaskakiwać. Wykorzystuje także motywy sprawdzone w horrorach i thrillerach, żeby zapewnić czytelnikom potrzebną im dawkę grozy. Epatuje naturalizmem w przedstawianiu przedśmiertnych tortur i cierpień ofiar mordercy, ale też nawiązuje do wątku grania na nosie śledczym przez pozostawianie na miejscu zbrodni charakterystycznego „podpisu”. I wiadomości przesyłane tą drogą wydają się trochę nie pasować do tonu historii – wyjęte rodem z harcerskich przygodówek wywołują dysonans w świecie okrucieństwa i zła.
Autor stawia na intrygę, w której zmienia się temat i ciężar śledztwa jako takiego – to, co na początku zaprzątnie uwagę czytelników, wcale nie będzie się tak bardzo wiązać z faktycznymi motywacjami i celami przestępcy, wszystko po to, żeby utrudnić samodzielne odgadywanie kierunku fabuły – jednak pytanie, jak bardzo przekona takim rozwiązaniem odbiorców przyzwyczajonych do większych zbiegów okoliczności nawet w ramach literackich eksperymentów. Dwa motywy autor rozwija – jeden to zagrożenie i obraz kolejnych ofiar. Drugi – prywatne demony komisarza Gardeckiego. Pomiędzy jedną a drugą zbrodnią jest czas na nakreślanie namiastki życia osobistego bohatera, ale i tak autor zdradza czytelnikom jego doświadczenia bardzo powoli i ostrożnie – zupełnie jakby bał się przywiązania kogokolwiek do postaci. Udaje mu się zaintrygować charakterem – ale pojawia się w warstwie psychologicznej parę pytań, na które odpowiedzi nie będzie. „Ciężar strachu” to bardziej studium lęków bohatera niż pełnowymiarowa fabuła, przynajmniej kiedy weźmie się pod uwagę wymowę całości – dzieje się tu wiele, ale nie zawsze to dzianie się jest uzasadnione tak, by odbiorcy przyjęli to bez zastrzeżeń. To książka dla fanów mrocznych powieści kryminalnych, wypełniona cierpieniem i złem – niezbyt rozbudowana i wyzwalająca pewne wątpliwości w konstrukcji. W samej narracji autor radzi sobie nieźle, pod warunkiem, że nie podważa własnych słów (nie można czegoś stwierdzać „chyba najwyraźniej”, albo zdecydowanie, albo niepewność – takich detali jest tu więcej) i że nie szuka właściwszych określeń po tych, które już znalazł. Ma Michał Mateusiak potencjał, jeszcze trzeba doszlifować szczegóły, ale już „Ciężar strachu” pokazuje, że pojawia się na rynku powieści kryminalnych ktoś z nowym spojrzeniem na wyeksploatowane do granic możliwości pomysły.
czwartek, 19 września 2024
Szlaczki / Kształty. Rysuję i ścieram
Harperkids, Warszawa 2024.
Przed pisaniem
Żeby przekonać dzieci do wysiłku – ćwiczenia sprawności manualnej – można po prostu kazać im rysować szlaczki w zeszytach. Ale można też zamienić to w dobrą i ciekawą z ich perspektywy zabawę. Temu służy seria Rysuję i ścieram, w której dwa zeszyty, „Kształty” i „Szlaczki” pojawiły się na rynku. Książeczki są dość duże i mają sztywne i śliskie kartki. Po to, żeby móc w nich rysować – i to wiele razy. Do każdego tomiku dołączony jest ścieralny mazak z „gumką”, więc można będzie nie tylko poprawiać swoje dzieła, ale i całkiem je ścierać, żeby następnym razem korzystać na nowo z książeczek. „Kształty” to prostsza publikacja: każda rozkładówka zawiera tutaj jeden temat – wybraną figurę geometryczną (koło, które w rysowaniu dziecka jest okręgiem, prostokąt, kwadrat, trapez czy romb), podpis z nazwą tego kształtu oraz zestaw schematycznych i maksymalnie uproszczonych ilustracji, z których niemal każda zawiera „omawiany” właśnie kształt. Zaznaczone kropkowaną linią figury należy samodzielnie obrysować flamastrem dołączonym do tomiku – jeśli coś nie wyjdzie, można to łatwo poprawić, a jeśli zabawę chce się zacząć od nowa – także nie będzie z tym problemu. To również sposób na śledzenie postępów w pracach manualnych – z każdym kolejnym ćwiczeniem zadania mogą iść łatwiej. Oczywiście dzieci wcale nie muszą realizować wyłącznie zaleceń wydawnictwa – mogą rysować w wolnych przestrzeniach na stronach albo poprawiać też inne kształty na kolejnych rozkładówkach, nic nie stoi na przeszkodzie w dorabianiu konturów i cieszeniu się możliwością samodzielnego ilustrowania tomiku.
Z kolei „Szlaczki” to już tomik bardziej zadaniowy. Owszem, zasada funkcjonowania jest podobna: kropkowane linie pokazują, jak prowadzić flamaster, żeby uzyskać pożądany efekt. To ćwiczenie uważności i sprawności manualnej, a także przygotowanie ręki do pisania. Jednak prace są tu bardziej urozmaicane, przynajmniej z perspektywy dziecka. Przede wszystkim na stronach pojawiają się nie szlaczki, a drogi lub ślady – łączniki między elementami rysunkowymi albo nawiązania do nich. Rysowanie szlaczków to wypełnianie zadań – trzeba połączyć poszczególne motywy ze sobą za pomocą linii wprowadzanych przez podpowiedzi. Poza tym na każdej rozkładówce pojawia się też proste pytanie, które zmusza dzieci do sprawdzania wiedzy i umiejętności, na przykład umiejętności liczenia, ale też – logicznego myślenia. Tak jest na przykład w przypadku określania, które z pól jest największe albo najmniejsze – można to stwierdzić na podstawie oceny podjętego wysiłku. Tak samo zresztą jak testowanie prędkości pojazdów – najszybszy będzie ten, przy którym wykonanie szlaczków będzie trwało najkrócej. Takie zagadki urozmaicają i uprzyjemniają zadania – odwracają faktycznie uwagę dzieci od wysiłku podejmowanego przy wypełnianiu książek i pomagają w zachęcaniu do ćwiczenia ręki. Jest tu zatem nie tylko rysowanie szlaczków – ale też liczenie i porównywanie, więc te tomiki z serii Rysuję i ścieram bardzo przydadzą się jako sposób na oswajanie dzieci z lekcjami matematyki. Pokazują, że liczenie i porównywanie to świetna zabawa.
Przed pisaniem
Żeby przekonać dzieci do wysiłku – ćwiczenia sprawności manualnej – można po prostu kazać im rysować szlaczki w zeszytach. Ale można też zamienić to w dobrą i ciekawą z ich perspektywy zabawę. Temu służy seria Rysuję i ścieram, w której dwa zeszyty, „Kształty” i „Szlaczki” pojawiły się na rynku. Książeczki są dość duże i mają sztywne i śliskie kartki. Po to, żeby móc w nich rysować – i to wiele razy. Do każdego tomiku dołączony jest ścieralny mazak z „gumką”, więc można będzie nie tylko poprawiać swoje dzieła, ale i całkiem je ścierać, żeby następnym razem korzystać na nowo z książeczek. „Kształty” to prostsza publikacja: każda rozkładówka zawiera tutaj jeden temat – wybraną figurę geometryczną (koło, które w rysowaniu dziecka jest okręgiem, prostokąt, kwadrat, trapez czy romb), podpis z nazwą tego kształtu oraz zestaw schematycznych i maksymalnie uproszczonych ilustracji, z których niemal każda zawiera „omawiany” właśnie kształt. Zaznaczone kropkowaną linią figury należy samodzielnie obrysować flamastrem dołączonym do tomiku – jeśli coś nie wyjdzie, można to łatwo poprawić, a jeśli zabawę chce się zacząć od nowa – także nie będzie z tym problemu. To również sposób na śledzenie postępów w pracach manualnych – z każdym kolejnym ćwiczeniem zadania mogą iść łatwiej. Oczywiście dzieci wcale nie muszą realizować wyłącznie zaleceń wydawnictwa – mogą rysować w wolnych przestrzeniach na stronach albo poprawiać też inne kształty na kolejnych rozkładówkach, nic nie stoi na przeszkodzie w dorabianiu konturów i cieszeniu się możliwością samodzielnego ilustrowania tomiku.
Z kolei „Szlaczki” to już tomik bardziej zadaniowy. Owszem, zasada funkcjonowania jest podobna: kropkowane linie pokazują, jak prowadzić flamaster, żeby uzyskać pożądany efekt. To ćwiczenie uważności i sprawności manualnej, a także przygotowanie ręki do pisania. Jednak prace są tu bardziej urozmaicane, przynajmniej z perspektywy dziecka. Przede wszystkim na stronach pojawiają się nie szlaczki, a drogi lub ślady – łączniki między elementami rysunkowymi albo nawiązania do nich. Rysowanie szlaczków to wypełnianie zadań – trzeba połączyć poszczególne motywy ze sobą za pomocą linii wprowadzanych przez podpowiedzi. Poza tym na każdej rozkładówce pojawia się też proste pytanie, które zmusza dzieci do sprawdzania wiedzy i umiejętności, na przykład umiejętności liczenia, ale też – logicznego myślenia. Tak jest na przykład w przypadku określania, które z pól jest największe albo najmniejsze – można to stwierdzić na podstawie oceny podjętego wysiłku. Tak samo zresztą jak testowanie prędkości pojazdów – najszybszy będzie ten, przy którym wykonanie szlaczków będzie trwało najkrócej. Takie zagadki urozmaicają i uprzyjemniają zadania – odwracają faktycznie uwagę dzieci od wysiłku podejmowanego przy wypełnianiu książek i pomagają w zachęcaniu do ćwiczenia ręki. Jest tu zatem nie tylko rysowanie szlaczków – ale też liczenie i porównywanie, więc te tomiki z serii Rysuję i ścieram bardzo przydadzą się jako sposób na oswajanie dzieci z lekcjami matematyki. Pokazują, że liczenie i porównywanie to świetna zabawa.
środa, 18 września 2024
Carole Trébor, Gabrielle Bagnoli: Alemina. Nieustraszona
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2024.
Świat faraonów
Carole Trébor i Gabrielle Bagnoli przygotowują serię dość mroczną i przez to bardziej atrakcyjną dla młodzieży. Komiksy z serii Alemina to opowieści ze starożytnego Egiptu wypełnionego magią i nietypowymi rozwiązaniami. Druga część cyklu, "Nieustraszona", pokazuje walkę córki pani faraon o zwyczajność. Razem z nią staje do walki cały klan wyjątkowych - istot z pogranicza światów. Sama Alemina jest przecież częściowo mumią, moc zyskuje w określonych okolicznościach i zniszczyć ją można niekoniecznie w konwencjonalny sposób. Na razie Alemina ma jeszcze więź psychiczną z matką - może dzięki temu zyskiwać podpowiedzi dotyczące działań mających na celu ocalanie egzystencji (chociaż niekoniecznie - życia jako takiego). Poza Aleminą pojawiają się w ekipie i szkielety, i zombie, i duchy - całe stado przedziwnych stworzeń, które śmierci nie muszą się bać, ale przede wszystkim chcą istnieć za wszelką cenę. Wprawdzie ich wrogowie są okrutni i nie cofną się przed niczym, jednak Alemina wie, że może liczyć na swoją grupę. Teraz musi ocalić uadżet - naczynie gromadzące moc przodków. Tylko córka faraona może z amuletu korzystać, dla wszystkich innych to poważne niebezpieczeństwo - jednak nie brakuje takich, którzy pragną zyskać potężną moc za wszelką cenę. Odbiorcy błyskawicznie przekonają się, że Alemina nie może chwilowo liczyć na matkę, co więcej - powinna pospieszyć jej z pomocą i uwolnić z więzienia - ale musi też zatroszczyć się o swoich, o tych, którzy zapewniają jej kruche ale jednak poczucie bezpieczeństwa i o tych, którzy bez wahania stają ramię w ramię z księżniczką, żeby ją chronić i pomagać w misjach.
Jest to seria wymagająca od odbiorców sporego skupienia ze względu na konstrukcję świata przedstawionego. Trzeba uważności, żeby zorientować się we wzajemnych zależnościach między bohaterami i w celach eskapady. Nie ma czasu na wyjaśnienia, jeśli coś się gdzieś pojawi, to tylko dla wygody w dialogach - odbiorcy będą musieli poświęcić sporo czasu na przeanalizowanie specyfiki poszczególnych bohaterów i ich umiejętności, relacji i rodzaju zagrożeń. Sporo tematów wypełnia magia i zestaw amuletów, czyli rozwiązań spoza realizmu - więc tym trudniej będzie śledzić opowieść. Do tego liczy się dynamika, tempo akcji jest mordercze - a ponieważ zagrożenia należą do poważnych i potężnych (żeby pokonać boskie moce), nie ma mowy o kompromisach. W tym tomiku znajdą się sceny rodem z filmów sensacyjnych - przerobione na opowieść ze starożytnego Egiptu w powiązaniu z fantastyką. Żeby odrobinę ułatwić odbiorcom motywy grozy, w tomiku znalazło się też miejsce na przekomarzania się drugoplanowych postaci (zwłaszcza na śmiech z jednego, który się trochę rozpada i stale gubi jakąś część ciała). Bardzo tu kolorowo i bardzo gwałtownie, co powinno się spodobać młodzieży spragnionej silnych wrażeń.
Świat faraonów
Carole Trébor i Gabrielle Bagnoli przygotowują serię dość mroczną i przez to bardziej atrakcyjną dla młodzieży. Komiksy z serii Alemina to opowieści ze starożytnego Egiptu wypełnionego magią i nietypowymi rozwiązaniami. Druga część cyklu, "Nieustraszona", pokazuje walkę córki pani faraon o zwyczajność. Razem z nią staje do walki cały klan wyjątkowych - istot z pogranicza światów. Sama Alemina jest przecież częściowo mumią, moc zyskuje w określonych okolicznościach i zniszczyć ją można niekoniecznie w konwencjonalny sposób. Na razie Alemina ma jeszcze więź psychiczną z matką - może dzięki temu zyskiwać podpowiedzi dotyczące działań mających na celu ocalanie egzystencji (chociaż niekoniecznie - życia jako takiego). Poza Aleminą pojawiają się w ekipie i szkielety, i zombie, i duchy - całe stado przedziwnych stworzeń, które śmierci nie muszą się bać, ale przede wszystkim chcą istnieć za wszelką cenę. Wprawdzie ich wrogowie są okrutni i nie cofną się przed niczym, jednak Alemina wie, że może liczyć na swoją grupę. Teraz musi ocalić uadżet - naczynie gromadzące moc przodków. Tylko córka faraona może z amuletu korzystać, dla wszystkich innych to poważne niebezpieczeństwo - jednak nie brakuje takich, którzy pragną zyskać potężną moc za wszelką cenę. Odbiorcy błyskawicznie przekonają się, że Alemina nie może chwilowo liczyć na matkę, co więcej - powinna pospieszyć jej z pomocą i uwolnić z więzienia - ale musi też zatroszczyć się o swoich, o tych, którzy zapewniają jej kruche ale jednak poczucie bezpieczeństwa i o tych, którzy bez wahania stają ramię w ramię z księżniczką, żeby ją chronić i pomagać w misjach.
Jest to seria wymagająca od odbiorców sporego skupienia ze względu na konstrukcję świata przedstawionego. Trzeba uważności, żeby zorientować się we wzajemnych zależnościach między bohaterami i w celach eskapady. Nie ma czasu na wyjaśnienia, jeśli coś się gdzieś pojawi, to tylko dla wygody w dialogach - odbiorcy będą musieli poświęcić sporo czasu na przeanalizowanie specyfiki poszczególnych bohaterów i ich umiejętności, relacji i rodzaju zagrożeń. Sporo tematów wypełnia magia i zestaw amuletów, czyli rozwiązań spoza realizmu - więc tym trudniej będzie śledzić opowieść. Do tego liczy się dynamika, tempo akcji jest mordercze - a ponieważ zagrożenia należą do poważnych i potężnych (żeby pokonać boskie moce), nie ma mowy o kompromisach. W tym tomiku znajdą się sceny rodem z filmów sensacyjnych - przerobione na opowieść ze starożytnego Egiptu w powiązaniu z fantastyką. Żeby odrobinę ułatwić odbiorcom motywy grozy, w tomiku znalazło się też miejsce na przekomarzania się drugoplanowych postaci (zwłaszcza na śmiech z jednego, który się trochę rozpada i stale gubi jakąś część ciała). Bardzo tu kolorowo i bardzo gwałtownie, co powinno się spodobać młodzieży spragnionej silnych wrażeń.
wtorek, 17 września 2024
Agnieszka Jucewicz, Magdalena Kicińska: Dom w butelce. Rozmowy z dorosłymi dziećmi alkoholików
Agora, Warszawa 2024.
Wyznania
Jest ta książka dokładnie tym, co głosi podtytuł. "Dom w butelce. Rozmowy z dorosłymi dziećmi alkoholików" to nie zestaw porad czy wskazówek dla DDA - a zwyczajnych wywiadów, zwierzeń i refleksji osób połączonych wspólnym przykrym życiowym doświadczeniem. Wypowiadają się tu jednak nie tylko dorosłe dzieci alkoholików, ale też ludzie, których rodzeństwo wpadło w nałóg i niszczyło swoim zachowaniem rodzinę. Agnieszka Jucewicz i Magdalena Kicińska są empatyczne (często zresztą same wprowadzają elementy własnych doświadczeń) i delikatne, cierpliwe i pełne wyrozumiałości. Pozwalają rozmówcom na wytyczanie kierunków przemyśleń, nie naciskają na konkretne wyznania, otwierają pole dla rozmaitych emocji - oczyszczających, ale też i trudnych. Wysłuchują historii domowych - rozczarowań, złości, ale i przyspieszonego kursu radzenia sobie w każdej sytuacji. Dorosłe dzieci alkoholików przypominają sobie rozmaite upokorzenia i konieczność kombinowania, udawania w dzieciństwie przed znajomymi czy nauczycielami, krycia pijących rodziców. Przypominają sobie też własne rozczarowania i żale, to, co trzeba było przepracować samodzielnie (albo po latach na terapii). Stopniowo uczą się funkcjonować w społeczeństwie, które nie zapewniło im wsparcia wtedy, kiedy było ono najbardziej potrzebne. Bo bycie dzieckiem alkoholika to także ogromna presja ze strony bliskich: część rozmówców miała za zadanie wpływać na ojca albo matkę, żeby ograniczyć ich picie - część samodzielnie próbowała pokonać pokusy rodziców przez wylewanie lub chowanie zapasów alkoholu, awantury i spory. Część do tej pory nie pozbyła się odpowiedzialności, część wie już, że nie uda się uratować najbliższych - i odcięła się od toksycznego środowiska, oczywiście nie bez wyrzutów sumienia. I "Dom w butelce" to zestaw problemów, o których głośno się nie mówi i nie pamięta w kontekście uzależnionych. Zwykle to właśnie tym, których dotyczy nałóg, poświęca się najwięcej uwagi - ale Agnieszka Jucewicz i Magdalena Kicińska pokazują, że niesłusznie, że na większą pomoc zasługują pokrzywdzeni w takich domach.
Rozmowy są okazją do uwydatnienia emocji i uczuć, które do tej pory mogły zostać ukrywane przed światem jako te niewłaściwe czy niepotrzebne. Zyskują głos ci, którzy nie przyciągali uwagi - to oni przeżywają największe zmiany i najbardziej potrzebują wsparcia, które potrafią wykorzystać, w odróżnieniu od uzależnionego starszego pokolenia. Za każdym przypadkiem alkoholizmu - bez względu na to, czy to rodzina patologiczna, czy wysokofunkcjonująca, kryje się dramat bliskich i o tym "Dom w butelce" stale przypomina. To zestaw opowieści ludzkich, prywatnych i intymnych - podobnych do siebie, chociaż różnych (rozmówcy różnią się płcią, wiekiem, doświadczeniem życiowym i samym środowiskiem, a także zestawem decyzji, które podejmowali w związku z nałogiem rodziców). Autorki wpuszczają czytelników w świat bardzo osobisty, wypełniony przykrościami i nadzieją na lepsze życie układane według własnych potrzeb już po rozpoznaniu problemu. I można sięgnąć po tę lekturę nie dla podglądania życia innych, a żeby przekonać się, jak wielkie spustoszenie sieje nałóg w egzystencji członków rodziny - i być może znaleźć w tomie echa własnych doświadczeń, a potem poszukać profesjonalnej pomocy.
Wyznania
Jest ta książka dokładnie tym, co głosi podtytuł. "Dom w butelce. Rozmowy z dorosłymi dziećmi alkoholików" to nie zestaw porad czy wskazówek dla DDA - a zwyczajnych wywiadów, zwierzeń i refleksji osób połączonych wspólnym przykrym życiowym doświadczeniem. Wypowiadają się tu jednak nie tylko dorosłe dzieci alkoholików, ale też ludzie, których rodzeństwo wpadło w nałóg i niszczyło swoim zachowaniem rodzinę. Agnieszka Jucewicz i Magdalena Kicińska są empatyczne (często zresztą same wprowadzają elementy własnych doświadczeń) i delikatne, cierpliwe i pełne wyrozumiałości. Pozwalają rozmówcom na wytyczanie kierunków przemyśleń, nie naciskają na konkretne wyznania, otwierają pole dla rozmaitych emocji - oczyszczających, ale też i trudnych. Wysłuchują historii domowych - rozczarowań, złości, ale i przyspieszonego kursu radzenia sobie w każdej sytuacji. Dorosłe dzieci alkoholików przypominają sobie rozmaite upokorzenia i konieczność kombinowania, udawania w dzieciństwie przed znajomymi czy nauczycielami, krycia pijących rodziców. Przypominają sobie też własne rozczarowania i żale, to, co trzeba było przepracować samodzielnie (albo po latach na terapii). Stopniowo uczą się funkcjonować w społeczeństwie, które nie zapewniło im wsparcia wtedy, kiedy było ono najbardziej potrzebne. Bo bycie dzieckiem alkoholika to także ogromna presja ze strony bliskich: część rozmówców miała za zadanie wpływać na ojca albo matkę, żeby ograniczyć ich picie - część samodzielnie próbowała pokonać pokusy rodziców przez wylewanie lub chowanie zapasów alkoholu, awantury i spory. Część do tej pory nie pozbyła się odpowiedzialności, część wie już, że nie uda się uratować najbliższych - i odcięła się od toksycznego środowiska, oczywiście nie bez wyrzutów sumienia. I "Dom w butelce" to zestaw problemów, o których głośno się nie mówi i nie pamięta w kontekście uzależnionych. Zwykle to właśnie tym, których dotyczy nałóg, poświęca się najwięcej uwagi - ale Agnieszka Jucewicz i Magdalena Kicińska pokazują, że niesłusznie, że na większą pomoc zasługują pokrzywdzeni w takich domach.
Rozmowy są okazją do uwydatnienia emocji i uczuć, które do tej pory mogły zostać ukrywane przed światem jako te niewłaściwe czy niepotrzebne. Zyskują głos ci, którzy nie przyciągali uwagi - to oni przeżywają największe zmiany i najbardziej potrzebują wsparcia, które potrafią wykorzystać, w odróżnieniu od uzależnionego starszego pokolenia. Za każdym przypadkiem alkoholizmu - bez względu na to, czy to rodzina patologiczna, czy wysokofunkcjonująca, kryje się dramat bliskich i o tym "Dom w butelce" stale przypomina. To zestaw opowieści ludzkich, prywatnych i intymnych - podobnych do siebie, chociaż różnych (rozmówcy różnią się płcią, wiekiem, doświadczeniem życiowym i samym środowiskiem, a także zestawem decyzji, które podejmowali w związku z nałogiem rodziców). Autorki wpuszczają czytelników w świat bardzo osobisty, wypełniony przykrościami i nadzieją na lepsze życie układane według własnych potrzeb już po rozpoznaniu problemu. I można sięgnąć po tę lekturę nie dla podglądania życia innych, a żeby przekonać się, jak wielkie spustoszenie sieje nałóg w egzystencji członków rodziny - i być może znaleźć w tomie echa własnych doświadczeń, a potem poszukać profesjonalnej pomocy.
poniedziałek, 16 września 2024
Tomasz Duszyński: Siedem prac detektywa Ząbka. Sport to zdrowie
Kropka, Warszawa 2024.
Pouczające zadania
Detektyw Ząbek nie musi się martwić logistyką. Pracuje w Magicznym Jorku, a świsto-transporto-klik dostarczany przez kuriera bez problemu przenosi go w miejsca, w których pojawiają się zagadki do rozwiązania. Ułatwia sobie w ten sposób Tomasz Duszyński zadanie: nie musi za każdym razem tłumaczyć się z podróży bohatera w czasie i przestrzeni, może dowolnie przeskakiwać między wyobraźniowymi światami - i nie szukać wyjaśnień dla takich decyzji. Skupia się za to na sednie działalności detektywa Ząbka, czyli na pouczaniu odbiorców w sprawach rozmaitych. W tomiku "Sport to zdrowie" - prezentującym drugą pracę detektywa - autor skupia się na dwóch kwestiach. Po pierwsze to zadanie zlecone przez burmistrza: detektyw Ząbek ma nakłonić mieszkańców pewnej jaskini do wyjścia. W jaskini mieszkają smoki, więc sprawa nie do końca wydaje się prosta, zwłaszcza jeśli trzeba użyć sprytu i odwołać się do wiedzy posiadanej przez odbiorców i bohatera, ale niekoniecznie przez samych zainteresowanych. Po drugie - to motyw ćwiczeń. Detektyw Ząbek nie musi nic robić. Magiczny przycisk przenosi go w odpowiednie miejsca, więc bohater nie ma za dużo ruchu w swojej codzienności - i przychodzi mu za to zapłacić. Coś strzyka mu w plecach i bez pomocy wiernego, chociaż złośliwego, Myszonosa detektyw Ząbek nie mógłby się wyprostować, a co za tym idzie - nie mógłby realizować kolejnych punktów swojej misji. Bohater musi się przekonać, że ćwiczenia fizyczne są niezbędne, żeby zachować sprawność i żeby móc wykonywać swoją pracę (nawet jeśli w dużej mierze ta praca polega na dedukcji). Myszonos potrafi na szczęście pomóc odpowiednim masażem, ale to nie rozwiązuje problemu - sport to zdrowie, to wpaja autor wszystkim czytelnikom. Przypomina, że trzeba zachować kondycję, bo nigdy nie wiadomo, kiedy to się przyda. Wprowadza do narracji całkiem sporo tego typu uwag - staje się to wręcz drugim wątkiem książki.
Tomasz Duszyński stara się stworzyć tomik młodzieżowy bardziej niż dziecięcy. Pozbywa się sentymentów, wprowadza mnóstwo sarkazmu do relacji detektywa i Myszonosa - a jednocześnie powraca do tego, co kojarzy się najbardziej z dziecięcymi tematami, bo przecież historia smoka wawelskiego to coś znanego wszystkim maluchom. Odwołuje się autor do mody na serie detektywistyczne i na bohaterów prowadzących swoje śledztwa, wprowadza do świadomości maluchów kolejnego agenta specjalnego - detektyw Ząbek ma trochę rozśmieszyć, a trochę nakłaniać do logicznego myślenia (a przy okazji też dawać dobry przykład, jeśli chodzi o zachowanie higieny w codzienności). Ten bohater nie boi się ryzyka, ale oczywiście w ramach swoich zadań jest chroniony przez autora, nikogo nie przerażą jego przygody i doświadczenia - za to rozbawią z pewnością. Bajka jest dynamiczna i przynosi dzieciom atrakcyjne interteksty. Bez wątpienia przypadnie do gustu młodym czytelnikom, zwłaszcza tym, którzy lubią brawurowe akcje i wyzwania.
Pouczające zadania
Detektyw Ząbek nie musi się martwić logistyką. Pracuje w Magicznym Jorku, a świsto-transporto-klik dostarczany przez kuriera bez problemu przenosi go w miejsca, w których pojawiają się zagadki do rozwiązania. Ułatwia sobie w ten sposób Tomasz Duszyński zadanie: nie musi za każdym razem tłumaczyć się z podróży bohatera w czasie i przestrzeni, może dowolnie przeskakiwać między wyobraźniowymi światami - i nie szukać wyjaśnień dla takich decyzji. Skupia się za to na sednie działalności detektywa Ząbka, czyli na pouczaniu odbiorców w sprawach rozmaitych. W tomiku "Sport to zdrowie" - prezentującym drugą pracę detektywa - autor skupia się na dwóch kwestiach. Po pierwsze to zadanie zlecone przez burmistrza: detektyw Ząbek ma nakłonić mieszkańców pewnej jaskini do wyjścia. W jaskini mieszkają smoki, więc sprawa nie do końca wydaje się prosta, zwłaszcza jeśli trzeba użyć sprytu i odwołać się do wiedzy posiadanej przez odbiorców i bohatera, ale niekoniecznie przez samych zainteresowanych. Po drugie - to motyw ćwiczeń. Detektyw Ząbek nie musi nic robić. Magiczny przycisk przenosi go w odpowiednie miejsca, więc bohater nie ma za dużo ruchu w swojej codzienności - i przychodzi mu za to zapłacić. Coś strzyka mu w plecach i bez pomocy wiernego, chociaż złośliwego, Myszonosa detektyw Ząbek nie mógłby się wyprostować, a co za tym idzie - nie mógłby realizować kolejnych punktów swojej misji. Bohater musi się przekonać, że ćwiczenia fizyczne są niezbędne, żeby zachować sprawność i żeby móc wykonywać swoją pracę (nawet jeśli w dużej mierze ta praca polega na dedukcji). Myszonos potrafi na szczęście pomóc odpowiednim masażem, ale to nie rozwiązuje problemu - sport to zdrowie, to wpaja autor wszystkim czytelnikom. Przypomina, że trzeba zachować kondycję, bo nigdy nie wiadomo, kiedy to się przyda. Wprowadza do narracji całkiem sporo tego typu uwag - staje się to wręcz drugim wątkiem książki.
Tomasz Duszyński stara się stworzyć tomik młodzieżowy bardziej niż dziecięcy. Pozbywa się sentymentów, wprowadza mnóstwo sarkazmu do relacji detektywa i Myszonosa - a jednocześnie powraca do tego, co kojarzy się najbardziej z dziecięcymi tematami, bo przecież historia smoka wawelskiego to coś znanego wszystkim maluchom. Odwołuje się autor do mody na serie detektywistyczne i na bohaterów prowadzących swoje śledztwa, wprowadza do świadomości maluchów kolejnego agenta specjalnego - detektyw Ząbek ma trochę rozśmieszyć, a trochę nakłaniać do logicznego myślenia (a przy okazji też dawać dobry przykład, jeśli chodzi o zachowanie higieny w codzienności). Ten bohater nie boi się ryzyka, ale oczywiście w ramach swoich zadań jest chroniony przez autora, nikogo nie przerażą jego przygody i doświadczenia - za to rozbawią z pewnością. Bajka jest dynamiczna i przynosi dzieciom atrakcyjne interteksty. Bez wątpienia przypadnie do gustu młodym czytelnikom, zwłaszcza tym, którzy lubią brawurowe akcje i wyzwania.
niedziela, 15 września 2024
Judith Peignen, Ariane Delrieu: Czarownica Zora. Zakazana biblioteka
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2024.
Poszukiwanie mocy
Zora to komiksowa superbohaterka, która chwilowo musi pozostawać w ukryciu - przynajmniej nie wolno jej przyznawać się przed światem, że ma jakiekolwiek magiczne moce. Ludzie nigdy nie tolerowali obecności czarownic w swoim otoczeniu, więc nastolatka raczej nie poradziłaby sobie z ich intrygami. Po "właściwym" życiu zostały bohaterce tylko koszmarne sny - Zora na jakiś czas musi wcielić się w zwykłą uczennicę szkoły. I nie ma znaczenia, że najchętniej chrupie karaluczipsy albo inne przekąski z owadów, a zamiast po schodach jeździ windą zrobioną z kotła. W szkole ma przywdziać mundurek i zachowywać się jak wszyscy inni. Zora w szkole zdobywa nowe znajomości (chociaż część nastolatek dziwi możliwość dokonywania błyskawicznych przebiórek), jednak jej zauważalna na pierwszy rzut oka inność wyzwala rozmaite zaczepki. Łącznikiem ze światem rodziców jest dla Zory babcia - która i tak zachowuje się niekonwencjonalnie, a kiedy trzeba, używa czarów i nie przejmuje się tym, co powiedzą ludzie. Pilnuje dziewczynki, zapewnia jej dom, ale nie pozbawi tęsknoty. Z kolei Zora przekonuje się, że miejsca z jej koszmarów istnieją naprawdę i skrywają w sobie różne tajemnice - dzięki prywatnemu śledztwu, odwadze i niekonwencjonalnemu działaniu dziewczyna może dowiedzieć się czegoś o sobie. Nie zabraknie tu scen mrożących krew w żyłach, bardzo dynamicznych i wykraczających daleko poza życie przeciętnej nastolatki - tu liczy się refleks, odwaga i umiejętność posługiwania się nowo zdobytą wiedzą. Zora poznaje siebie i swoje możliwości - to zwyczajny element dorastania, ale w tym wypadku oznacza też dojrzewanie do wiedzy o czarownicach. Bohaterka, której bez przerwy grożą niebezpieczeństwa - albo ze świata baśniowego, albo z tego realnego (jeśli dziewczyna nie dostosuje się do tego, czego żąda od niej szkolna społeczność), zahartowuje się w bojach i z każdą brawurową akcją zyskuje więcej uznania czytelników. Czarownica Zora to kolejny cykl ciekawych opowieści dla fanów komiksów - drugi tom, "Zakazana biblioteka" oznacza przejście do realnej przestrzeni i konieczność mierzenia się z konsekwencjami takiego wyboru. Zora przyciąga swoją odmiennością i tym, że silnie przeżywa każdą przygodę. Tutaj działa na pograniczu światów, może czytelników wprowadzać w swoją historię - budzi sympatię choćby dzięki radzeniu sobie w każdych okolicznościach. A w tym tomie Judith Peignen i Ariane Delrieu zarysowują możliwość nawiązania ważnych relacji z rówieśnikami. Na razie dość nieśmiało, liczy się przede wszystkim wyzwanie w bibliotece - to temat przewodni komiksu. Niecierpliwi będą musieli poczekać na kolejny tom, żeby dowiedzieć się, jak dalej potoczą się losy Zory. Jest to jednak propozycja niezwykła, starannie opracowana i przenosząca do malowniczych kadrów całkiem sporą część niezbędnych wyjaśnień i komentarzy. Jest "Zakazana biblioteka" komiksem, który odbiorcy z przyjemnością będą czytać - w tle przewijają się bowiem wyzwania związane z byciem nastolatkiem w nowym środowisku, a temat czarownic i ich dziejów może wyzwolić nowe zainteresowania i tematy poszukiwań.
Poszukiwanie mocy
Zora to komiksowa superbohaterka, która chwilowo musi pozostawać w ukryciu - przynajmniej nie wolno jej przyznawać się przed światem, że ma jakiekolwiek magiczne moce. Ludzie nigdy nie tolerowali obecności czarownic w swoim otoczeniu, więc nastolatka raczej nie poradziłaby sobie z ich intrygami. Po "właściwym" życiu zostały bohaterce tylko koszmarne sny - Zora na jakiś czas musi wcielić się w zwykłą uczennicę szkoły. I nie ma znaczenia, że najchętniej chrupie karaluczipsy albo inne przekąski z owadów, a zamiast po schodach jeździ windą zrobioną z kotła. W szkole ma przywdziać mundurek i zachowywać się jak wszyscy inni. Zora w szkole zdobywa nowe znajomości (chociaż część nastolatek dziwi możliwość dokonywania błyskawicznych przebiórek), jednak jej zauważalna na pierwszy rzut oka inność wyzwala rozmaite zaczepki. Łącznikiem ze światem rodziców jest dla Zory babcia - która i tak zachowuje się niekonwencjonalnie, a kiedy trzeba, używa czarów i nie przejmuje się tym, co powiedzą ludzie. Pilnuje dziewczynki, zapewnia jej dom, ale nie pozbawi tęsknoty. Z kolei Zora przekonuje się, że miejsca z jej koszmarów istnieją naprawdę i skrywają w sobie różne tajemnice - dzięki prywatnemu śledztwu, odwadze i niekonwencjonalnemu działaniu dziewczyna może dowiedzieć się czegoś o sobie. Nie zabraknie tu scen mrożących krew w żyłach, bardzo dynamicznych i wykraczających daleko poza życie przeciętnej nastolatki - tu liczy się refleks, odwaga i umiejętność posługiwania się nowo zdobytą wiedzą. Zora poznaje siebie i swoje możliwości - to zwyczajny element dorastania, ale w tym wypadku oznacza też dojrzewanie do wiedzy o czarownicach. Bohaterka, której bez przerwy grożą niebezpieczeństwa - albo ze świata baśniowego, albo z tego realnego (jeśli dziewczyna nie dostosuje się do tego, czego żąda od niej szkolna społeczność), zahartowuje się w bojach i z każdą brawurową akcją zyskuje więcej uznania czytelników. Czarownica Zora to kolejny cykl ciekawych opowieści dla fanów komiksów - drugi tom, "Zakazana biblioteka" oznacza przejście do realnej przestrzeni i konieczność mierzenia się z konsekwencjami takiego wyboru. Zora przyciąga swoją odmiennością i tym, że silnie przeżywa każdą przygodę. Tutaj działa na pograniczu światów, może czytelników wprowadzać w swoją historię - budzi sympatię choćby dzięki radzeniu sobie w każdych okolicznościach. A w tym tomie Judith Peignen i Ariane Delrieu zarysowują możliwość nawiązania ważnych relacji z rówieśnikami. Na razie dość nieśmiało, liczy się przede wszystkim wyzwanie w bibliotece - to temat przewodni komiksu. Niecierpliwi będą musieli poczekać na kolejny tom, żeby dowiedzieć się, jak dalej potoczą się losy Zory. Jest to jednak propozycja niezwykła, starannie opracowana i przenosząca do malowniczych kadrów całkiem sporą część niezbędnych wyjaśnień i komentarzy. Jest "Zakazana biblioteka" komiksem, który odbiorcy z przyjemnością będą czytać - w tle przewijają się bowiem wyzwania związane z byciem nastolatkiem w nowym środowisku, a temat czarownic i ich dziejów może wyzwolić nowe zainteresowania i tematy poszukiwań.
sobota, 14 września 2024
Zofia Stanecka: Wieliczka, czyli przygoda w kopalni
Harperkids, Warszawa 2024.
Pilna pomoc
Żeby przekonać dzieci do tego, że książki mogą służyć rozrywce, należy przedstawiać najmłodszym ciekawe i barwne historie, które rozśmieszą, zaintrygują, rozbudzą wyobraźnię i pokażą światy, do których w normalnych warunkach nie ma się dostępu. Zofia Stanecka świetnie o tym wie, zatem w tomiku „Wieliczka, czyli przygoda w kopalni” sięga po wydarzenia niezwykłe. To trzeci poziom serii Czytam sobie, więc trzeba nie tylko zaprosić dzieci do dłuższej lektury, ale jeszcze zafundować im wielką przygodę połączoną z poznawaniem nowych słów (rozszyfrowywanie znaczeń odbywa się dzięki słowniczkowi, który znajduje się na końcu książki, tak najmłodsi uczą się korzystania z przypisów). Wszystko zaczyna się w chwili, gdy Klucha, nauczyciel, zabiera swoją klasę na wycieczkę do Wieliczki. Smartfon, Bryła i ich koleżanka (istota ludzka identyfikująca się jako dziewczyna) Blaszka tam przeżywają najwięcej. Spotykają bowiem skrzata Czesława i jego przyjaciela wodnika Ano, którzy muszą zorganizować ekspedycję ratunkową. Pojawia się tu bowiem ktoś – może wygląda jak jednorożec, ale nie wiadomo do końca, widać jedynie, że jest bardzo, ale to bardzo chory i bez pomocy wkrótce rozstanie się ze światem. Dzieci razem z baśniowymi stworkami muszą zatem przemierzać podziemne korytarze i wymyślić, jak podróżować w czasie. „Wieliczka, czyli przygoda w kopalni” to historyjka bazująca na fantazji. Nie ma tu rzeczywistych zmartwień, problem jest wzięty z pozarealnej sfery – ale nie przeszkadza to w zaangażowaniu się w historię. Odbiorcy szybko zaczną kibicować młodym ludziom z książki, zwłaszcza że bohaterowie do idealnych nie należą – to zwyczajne dzieciaki, które czasami się kłócą, mają swoje ksywy i niekoniecznie lubią chodzić do szkoły – łatwo się z nimi identyfikować. Z kolei baśniowy świat wprowadza dużą dawkę humoru, Zofia Stanecka wybiera tutaj wiele czynników rozweselających odbiorców, bo też i dzięki temu ma szansę na przyciągnięcie uwagi dzieci. „Wieliczka, czyli przygoda w kopalni” to pełnowartościowa i pełnowymiarowa historia. Dzieje się tu sporo i szybko, nie ma zbyt dużo miejsca na planowanie, trzeba od razu działać – czas jest ważny. Z kolei motyw podróży w czasie wyzwala szereg pytań, które odbiorcy mogą sobie zadawać i dzięki temu pozostać przy lekturze. Zofia Stanecka bardzo dobrze czuje się w każdej przestrzeni, którą kreuje – jest świadoma tego, czego oczekują od niej najmłodsi, którzy dalej jeszcze muszą ćwiczyć sztukę poznawania liter i sięgać po książki dla treningu. Urozmaica im ten trening – zaprasza do wspólnego przeżywania historii. A przecież jest autorką, którą dzieci mogą znać już z wcześniejszych serii i „młodszych” bohaterów – to autorka sprawdzona i świetnie przyjmowana przez czytelników. Trzeci poziom cyklu Czytam sobie to bardzo udana propozycja dla wszystkich, którzy nie chcą nudzić się przy książkach – takie historie powinny być podsuwane najmłodszym właśnie po to, żeby zareklamować im książki i nie zniechęcać do czytania. A trzeba tu jeszcze wspomnieć o młodzieżowych i zabawnych ilustracjach Kasi Kołodziej, która również błyskawicznie zyska aprobatę małych odbiorców.
Pilna pomoc
Żeby przekonać dzieci do tego, że książki mogą służyć rozrywce, należy przedstawiać najmłodszym ciekawe i barwne historie, które rozśmieszą, zaintrygują, rozbudzą wyobraźnię i pokażą światy, do których w normalnych warunkach nie ma się dostępu. Zofia Stanecka świetnie o tym wie, zatem w tomiku „Wieliczka, czyli przygoda w kopalni” sięga po wydarzenia niezwykłe. To trzeci poziom serii Czytam sobie, więc trzeba nie tylko zaprosić dzieci do dłuższej lektury, ale jeszcze zafundować im wielką przygodę połączoną z poznawaniem nowych słów (rozszyfrowywanie znaczeń odbywa się dzięki słowniczkowi, który znajduje się na końcu książki, tak najmłodsi uczą się korzystania z przypisów). Wszystko zaczyna się w chwili, gdy Klucha, nauczyciel, zabiera swoją klasę na wycieczkę do Wieliczki. Smartfon, Bryła i ich koleżanka (istota ludzka identyfikująca się jako dziewczyna) Blaszka tam przeżywają najwięcej. Spotykają bowiem skrzata Czesława i jego przyjaciela wodnika Ano, którzy muszą zorganizować ekspedycję ratunkową. Pojawia się tu bowiem ktoś – może wygląda jak jednorożec, ale nie wiadomo do końca, widać jedynie, że jest bardzo, ale to bardzo chory i bez pomocy wkrótce rozstanie się ze światem. Dzieci razem z baśniowymi stworkami muszą zatem przemierzać podziemne korytarze i wymyślić, jak podróżować w czasie. „Wieliczka, czyli przygoda w kopalni” to historyjka bazująca na fantazji. Nie ma tu rzeczywistych zmartwień, problem jest wzięty z pozarealnej sfery – ale nie przeszkadza to w zaangażowaniu się w historię. Odbiorcy szybko zaczną kibicować młodym ludziom z książki, zwłaszcza że bohaterowie do idealnych nie należą – to zwyczajne dzieciaki, które czasami się kłócą, mają swoje ksywy i niekoniecznie lubią chodzić do szkoły – łatwo się z nimi identyfikować. Z kolei baśniowy świat wprowadza dużą dawkę humoru, Zofia Stanecka wybiera tutaj wiele czynników rozweselających odbiorców, bo też i dzięki temu ma szansę na przyciągnięcie uwagi dzieci. „Wieliczka, czyli przygoda w kopalni” to pełnowartościowa i pełnowymiarowa historia. Dzieje się tu sporo i szybko, nie ma zbyt dużo miejsca na planowanie, trzeba od razu działać – czas jest ważny. Z kolei motyw podróży w czasie wyzwala szereg pytań, które odbiorcy mogą sobie zadawać i dzięki temu pozostać przy lekturze. Zofia Stanecka bardzo dobrze czuje się w każdej przestrzeni, którą kreuje – jest świadoma tego, czego oczekują od niej najmłodsi, którzy dalej jeszcze muszą ćwiczyć sztukę poznawania liter i sięgać po książki dla treningu. Urozmaica im ten trening – zaprasza do wspólnego przeżywania historii. A przecież jest autorką, którą dzieci mogą znać już z wcześniejszych serii i „młodszych” bohaterów – to autorka sprawdzona i świetnie przyjmowana przez czytelników. Trzeci poziom cyklu Czytam sobie to bardzo udana propozycja dla wszystkich, którzy nie chcą nudzić się przy książkach – takie historie powinny być podsuwane najmłodszym właśnie po to, żeby zareklamować im książki i nie zniechęcać do czytania. A trzeba tu jeszcze wspomnieć o młodzieżowych i zabawnych ilustracjach Kasi Kołodziej, która również błyskawicznie zyska aprobatę małych odbiorców.
piątek, 13 września 2024
Lucy Maud Montgomery: Dolina Tęczy
Marginesy, Warszawa 2024.
Dzieci
Po kilku "plotkarskich" tomach przygód Anne Shirley - koncentrujących się na dorosłym życiu w małych miejscowościach - przychodzi czas na przypomnienie tego, co w literaturze czwartej znacznie bardziej istotne. Lucy Maud Montgomery w "Dolinie Tęczy" sięga do wcale nie tak beztroskiego dzieciństwa pociech Anne i Gilberta, a także ich przyjaciół - dzieci pastora. "Dolina Tęczy" w przekładzie Anny Bańkowskiej nie różni się specjalnie od poprzednich przekładów, chyba jedynie zmianami onomastycznymi (niechęć do spolszczania imion - i poszukiwanie nazw kwiatków), co widać zwłaszcza w chwili, gdy trzeba oddać w gwarze wszelkie niedoskonałości językowe bohaterów mniej wyedukowanych. Powraca tu nawet słynne "znanie Józefa". W "Dolinie Tęczy" jest mroczna zapowiedź przyszłej Wielkiej Wojny, która zaburzy wszelkie plany młodych postaci - ale zanim do tego dojdzie, pojawi się cały szereg komicznych przygód. I przy okazji - oskarżenie małomiasteczkowych plotkar i dewotek doprowadzających swoją nadgorliwością do wielu nieszczęść.
Prym w tej części wiedzie Mary Vance, mała uciekinierka. Sierota, źle traktowana przez kobietę, którą ją przygarnęła, decyduje się na jedyny ratunek, jaki przychodzi jej do głowy - podróż w nieznane. Mary Vance trafia do Doliny Tęczy - miejsca, które stanowi fantastyczną przestrzeń do zabaw i marzeń dla dzieci Blythe'ów i ich nowych znajomych - czworga dzieci pastora. Mary Vance jest pewna siebie i samodzielna, zaradna i bezczelna - bywa też niegrzeczna, co fascynuje całe towarzystwo. Mary Vance stanowi wentyl bezpieczeństwa dla dobrze wychowanych dzieci: na własne oczy obserwują one, co się dzieje, kiedy ktoś łamie reguły i żyje po swojemu. To musi zaimponować i rozbudzić wyobraźnię, a do tego i ciekawość. Mary Vance nie liczy się z nikim, chociaż zna zasady, których powinna przestrzegać. Ale właśnie dlatego może stać się autorytetem dla gromadki dzieci. Spory wpływ ma na córki pastora: Faith i Unę - dzieci Anne tym razem schodzą na drugi plan, stanowią raczej stonowane tło dla wybryków przyjaciół. Mary Vane nauczy pozbawione matki dzieci, jak dbać o siebie - i przy okazji przekona je, że można radzić sobie z opinią publiczną, może w sposób mało konwencjonalny, ale bardzo skuteczny. Tutaj rytm wciąż nadają reguły ze świata dorosłych - trzeba się im podporządkowywać, żeby przetrwać. Bohaterka świetnie zdaje sobie z tego sprawę, a czego się dowie - przekaże dalej. Nie zawsze zresztą w sposób delikatny. W tym tomie mnóstwo jest przygód w starym stylu, takich, które przyciągną najmłodszych do przebrzmiałej już serii. "Dolina Tęczy" to kwintesencja dzieciństwa - nieskrępowanej radości istnienia. A jednak do tej przestrzeni także mają wstęp poważne i dorosłe troski - w tym motyw karania za nieposłuszeństwo czy... wyboru żony i macochy dla potomstwa. "Dolina Tęczy" to powieść wielowymiarowa, która może ponownie zwrócić uwagę na serię przygód o Anne Shirley.
Dzieci
Po kilku "plotkarskich" tomach przygód Anne Shirley - koncentrujących się na dorosłym życiu w małych miejscowościach - przychodzi czas na przypomnienie tego, co w literaturze czwartej znacznie bardziej istotne. Lucy Maud Montgomery w "Dolinie Tęczy" sięga do wcale nie tak beztroskiego dzieciństwa pociech Anne i Gilberta, a także ich przyjaciół - dzieci pastora. "Dolina Tęczy" w przekładzie Anny Bańkowskiej nie różni się specjalnie od poprzednich przekładów, chyba jedynie zmianami onomastycznymi (niechęć do spolszczania imion - i poszukiwanie nazw kwiatków), co widać zwłaszcza w chwili, gdy trzeba oddać w gwarze wszelkie niedoskonałości językowe bohaterów mniej wyedukowanych. Powraca tu nawet słynne "znanie Józefa". W "Dolinie Tęczy" jest mroczna zapowiedź przyszłej Wielkiej Wojny, która zaburzy wszelkie plany młodych postaci - ale zanim do tego dojdzie, pojawi się cały szereg komicznych przygód. I przy okazji - oskarżenie małomiasteczkowych plotkar i dewotek doprowadzających swoją nadgorliwością do wielu nieszczęść.
Prym w tej części wiedzie Mary Vance, mała uciekinierka. Sierota, źle traktowana przez kobietę, którą ją przygarnęła, decyduje się na jedyny ratunek, jaki przychodzi jej do głowy - podróż w nieznane. Mary Vance trafia do Doliny Tęczy - miejsca, które stanowi fantastyczną przestrzeń do zabaw i marzeń dla dzieci Blythe'ów i ich nowych znajomych - czworga dzieci pastora. Mary Vance jest pewna siebie i samodzielna, zaradna i bezczelna - bywa też niegrzeczna, co fascynuje całe towarzystwo. Mary Vance stanowi wentyl bezpieczeństwa dla dobrze wychowanych dzieci: na własne oczy obserwują one, co się dzieje, kiedy ktoś łamie reguły i żyje po swojemu. To musi zaimponować i rozbudzić wyobraźnię, a do tego i ciekawość. Mary Vance nie liczy się z nikim, chociaż zna zasady, których powinna przestrzegać. Ale właśnie dlatego może stać się autorytetem dla gromadki dzieci. Spory wpływ ma na córki pastora: Faith i Unę - dzieci Anne tym razem schodzą na drugi plan, stanowią raczej stonowane tło dla wybryków przyjaciół. Mary Vane nauczy pozbawione matki dzieci, jak dbać o siebie - i przy okazji przekona je, że można radzić sobie z opinią publiczną, może w sposób mało konwencjonalny, ale bardzo skuteczny. Tutaj rytm wciąż nadają reguły ze świata dorosłych - trzeba się im podporządkowywać, żeby przetrwać. Bohaterka świetnie zdaje sobie z tego sprawę, a czego się dowie - przekaże dalej. Nie zawsze zresztą w sposób delikatny. W tym tomie mnóstwo jest przygód w starym stylu, takich, które przyciągną najmłodszych do przebrzmiałej już serii. "Dolina Tęczy" to kwintesencja dzieciństwa - nieskrępowanej radości istnienia. A jednak do tej przestrzeni także mają wstęp poważne i dorosłe troski - w tym motyw karania za nieposłuszeństwo czy... wyboru żony i macochy dla potomstwa. "Dolina Tęczy" to powieść wielowymiarowa, która może ponownie zwrócić uwagę na serię przygód o Anne Shirley.
czwartek, 12 września 2024
Agnieszka Łubkowska: Ćwiczymy koncentrację
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Spokój
Dwoje dzieci, ośmiolatki - Ada i Kuba - mają czasami problemy ze skupieniem się na lekcjach (lub na innych obowiązkach). W serii Szkoła i ja Anieszka Łubkowska proponuje zatem zestaw obrazków i ćwiczeń, które pozwolą ćwiczyć koncentrację i uczyć się wyciszania w takich momentach. Ada i Kuba mają stać się przewodnikami dla odbiorców - to oni potrzebują wsparcia i to oni testują na sobie kolejne zadania. Chodzi o to, żeby nie pouczać nadmiernie odbiorców, a żeby podsunąć im oraz im rodzicom sprytne sztuczki na trening. Autorka zwraca uwagę na znaczenie koncentracji w codziennym życiu (zwłaszcza w szkole), pokazuje, kiedy koncentracja jest niezbędna, przypomina, jaką rolę odgrywa sen, ćwiczenia fizyczne, odpowiednie jedzenie. Wymienia rozpraszacze charakterystyczne w dzisiejszym świecie - zwraca uwagę na działanie elektronicznych gadżetów na uważność u dzieci, podkreśla konsekwencje przebodźcowania. Jednak najważniejsze są tutaj podpowiedzi i porady, jak się zachowywać, kiedy trzeba zawalczyć o skupienie i skoncentrować się na przykład przed odrabianiem zadań. Ćwiczenia tu przedstawiane najlepiej wykonywać w parach - dzieci z książki radzą sobie najczęściej same, jedno przyjmuje rolę przewodnika, drugie - wykonuje zadania, ale zdarza się, że oboje - Ada i Kuba - czekają na wskazówki kogoś dorosłego. Dla odbiorców to jasny sygnał - można bez problemu czytać książkę z dzieckiem, albo podsunąć ją rodzeństwu do wzajemnej pracy. Ćwiczenia zostały opisane dokładnie, krok po kroku i tak, żeby łatwo było je zapamiętać dzieciom. Do tego pojawiają się komentarze, które rozwiewają wątpliwości, czy aby na pewno takie zadania przyniosą właściwy efekt. Jeśli jakieś ćwiczenie wydaje się zbyt trudne, przeważnie bohaterowie uprzedzają takie komentarze ze strony dzieci - podkreślają, że zadanie wymaga więcej wysiłku, ale też nagrodą jest zyskanie kolejnej supermocy. To powinno maluchy przekonać.
Książka jest bogato ilustrowana - Paulina Nachman stara się cały czas przytrzymywać dzieci przy tomiku, zachęcać je do wertowania publikacji i do sprawdzania, jakie pomysły przyniesie autorka. Szkolny świat pozbawiony jest wprawdzie ostrych i kontrastowych kolorów, ale nasycone barwy przyciągają wzrok i przypominają o zwyczajności odbiorców. Sporo dzieci dzisiaj ma problemy z koncentracją z różnych względów - dlatego książka "Ćwiczymy koncentrację" może się dla nich okazać wybawieniem i zestawem bardzo przydatnych wskazówek. Warto pochylić się nad kolejnymi ćwiczeniami, żeby usprawnić działania dzieci, warto też przeanalizować drugoplanowe podpowiedzi - te związane z organizacją trybu życia czy doborem posiłków - w końcu brak skupienia staje się już niemal chorobą cywilizacyjną, czas na to, żeby rodzice świadomie wybierali elementy otoczenia wpływające na rozwój dziecka. "Ćwiczymy koncentrację" to ważna propozycja - konieczna dla wszystkich animatorów i wychowawców, pedagogów, ale i troskliwych rodziców, którzy chcą zapewnić dzieciom jak najlepszy start w proces edukacji. To bardzo konkretna pozycja, wypełniona wartościowymi uwagami. Pomocna we wprowadzaniu dziecka w szkolne obowiązki - ale też upraszczająca codzienną komunikację.
Spokój
Dwoje dzieci, ośmiolatki - Ada i Kuba - mają czasami problemy ze skupieniem się na lekcjach (lub na innych obowiązkach). W serii Szkoła i ja Anieszka Łubkowska proponuje zatem zestaw obrazków i ćwiczeń, które pozwolą ćwiczyć koncentrację i uczyć się wyciszania w takich momentach. Ada i Kuba mają stać się przewodnikami dla odbiorców - to oni potrzebują wsparcia i to oni testują na sobie kolejne zadania. Chodzi o to, żeby nie pouczać nadmiernie odbiorców, a żeby podsunąć im oraz im rodzicom sprytne sztuczki na trening. Autorka zwraca uwagę na znaczenie koncentracji w codziennym życiu (zwłaszcza w szkole), pokazuje, kiedy koncentracja jest niezbędna, przypomina, jaką rolę odgrywa sen, ćwiczenia fizyczne, odpowiednie jedzenie. Wymienia rozpraszacze charakterystyczne w dzisiejszym świecie - zwraca uwagę na działanie elektronicznych gadżetów na uważność u dzieci, podkreśla konsekwencje przebodźcowania. Jednak najważniejsze są tutaj podpowiedzi i porady, jak się zachowywać, kiedy trzeba zawalczyć o skupienie i skoncentrować się na przykład przed odrabianiem zadań. Ćwiczenia tu przedstawiane najlepiej wykonywać w parach - dzieci z książki radzą sobie najczęściej same, jedno przyjmuje rolę przewodnika, drugie - wykonuje zadania, ale zdarza się, że oboje - Ada i Kuba - czekają na wskazówki kogoś dorosłego. Dla odbiorców to jasny sygnał - można bez problemu czytać książkę z dzieckiem, albo podsunąć ją rodzeństwu do wzajemnej pracy. Ćwiczenia zostały opisane dokładnie, krok po kroku i tak, żeby łatwo było je zapamiętać dzieciom. Do tego pojawiają się komentarze, które rozwiewają wątpliwości, czy aby na pewno takie zadania przyniosą właściwy efekt. Jeśli jakieś ćwiczenie wydaje się zbyt trudne, przeważnie bohaterowie uprzedzają takie komentarze ze strony dzieci - podkreślają, że zadanie wymaga więcej wysiłku, ale też nagrodą jest zyskanie kolejnej supermocy. To powinno maluchy przekonać.
Książka jest bogato ilustrowana - Paulina Nachman stara się cały czas przytrzymywać dzieci przy tomiku, zachęcać je do wertowania publikacji i do sprawdzania, jakie pomysły przyniesie autorka. Szkolny świat pozbawiony jest wprawdzie ostrych i kontrastowych kolorów, ale nasycone barwy przyciągają wzrok i przypominają o zwyczajności odbiorców. Sporo dzieci dzisiaj ma problemy z koncentracją z różnych względów - dlatego książka "Ćwiczymy koncentrację" może się dla nich okazać wybawieniem i zestawem bardzo przydatnych wskazówek. Warto pochylić się nad kolejnymi ćwiczeniami, żeby usprawnić działania dzieci, warto też przeanalizować drugoplanowe podpowiedzi - te związane z organizacją trybu życia czy doborem posiłków - w końcu brak skupienia staje się już niemal chorobą cywilizacyjną, czas na to, żeby rodzice świadomie wybierali elementy otoczenia wpływające na rozwój dziecka. "Ćwiczymy koncentrację" to ważna propozycja - konieczna dla wszystkich animatorów i wychowawców, pedagogów, ale i troskliwych rodziców, którzy chcą zapewnić dzieciom jak najlepszy start w proces edukacji. To bardzo konkretna pozycja, wypełniona wartościowymi uwagami. Pomocna we wprowadzaniu dziecka w szkolne obowiązki - ale też upraszczająca codzienną komunikację.
środa, 11 września 2024
Michael Cunningham: Dzień
Rebis, Poznań 2024.
Przeżycie
Kolejny wybitny autor pokazuje, że nie trzeba bać się tematu pandemii w literaturze pięknej - zwłaszcza kiedy ma się na nią subtelny pomysł i wykorzystuje jako tło a nie jedyny pretekst do opowiedzenia historii. "Dzień" to tom, w którym Michael Cunningham pokazuje poranek, popołudnie i wieczór z piątego kwietnia kolejno 2019, 2020 i 2021 roku. Zatrzymuje się na jednej - chociaż dość niezwykłej rodzinie. Isabel i Dan to małżeństwo, w którym wypaliło się uczucie. Nie ma już szans na wskrzeszenie tego, co łączyło dwoje ludzi, nic nie pomoże w odbudowaniu rodziny. Wiadomo, że ucierpią na tym dzieci - nastoletni Nathan i kilkuletnia ale rezolutna Violet. Bo przecież Robbie, brat Isabel, który próbuje oswoić homoseksualizm, jakoś sobie poradzi nawet bez opoki w postaci Wolfe'a. Angażuje się w budowanie jego życiorysu, przeczesuje internet w poszukiwaniu idealnych blogowych zdjęć - próbuje uwiarygodnić bohatera, który nigdy nie istniał inaczej niż w wyobraźni rodzeństwa. Wolfe to odskocznia od ponurej czasami - a czasami po prostu mało barwnej - rzeczywistości. Jest tu jeszcze mężczyzna, który bardzo chciałby stworzyć związek z kobietą, której podarował swoje nasienie - teraz nie potrafi wrócić na ustaloną wcześniej pozycję, marzy o tym, żeby uczestniczyć w życiu syna i przekonać do siebie jego matkę. W świat wypełniony troskami z różnych aspektów międzyludzkich wkracza pandemia. Wypełniona pytaniami i wątpliwościami, wypełniona lękami - zwłaszcza w wykonaniu najmłodszych absurdalnymi. Pandemia odcina Robbiego na Islandii akurat w momencie, w którym mógłby się przydać jako autorytet komuś bliskiemu.
Michael Cunningham skupia się na detalach. Codzienne przeżycia, przemyślenia i doświadczenia postaci są pozornie mało istotne w szerokiej perspektywie - ale im samym wytyczają granice prywatnego kosmosu. Przy zaangażowaniu we własne zmartwienia łatwo przeoczyć problemy innych - i to właśnie często się dzieje, nawet w najbardziej empatycznych domach. "Dzień" uświadamia odbiorcom, jak łatwo jest przeoczyć sygnały ostrzegawcze, zignorować je w pośpiechu i zabieganiu i doprowadzić do katastrofy przez zaniechanie. Autor rezygnuje ze schematów obyczajowych i z tradycyjnych historii międzyludzkich, skupia się za to na prawdziwości psychologicznej i na tym, czego bohaterowie dowiadują się o sobie na przestrzeni trzech lat - chociaż prezentuje zaledwie drobne wycinki z ich egzystencji i relacji. "Dzień" to powieść, która od początku uwodzi, wciąga w świat prywatny postaci i angażuje w ich dylematy. Tu każde zderzenie marzeń i rzeczywistości zamienia się w coś, co intryguje czytelników - nie ma szans na obojętność wobec przedstawionych historii. Michael Cunningham celowo spowalnia akcję, wykorzystuje rozmaite zabiegi pozwalające na rozciągnięcie dnia - wszystko po to, żeby odbiorcy mieli czas na zastanowienie się nad wyborami bohaterów i nad znaczeniem ich w domu. Chociaż daleko tu do sielanki i do ukojenia, Cinningham zatrzymuje czytelników w przestrzeni wykreowanej na potrzeby Isabel - tu liczy się prawda i prawdziwość, trafność w ocenie postępowania i kolejnych kroków postaci. Każdej można kibicować i współczuć, za każdą można podążyć - chociaż z różnych powodów. To znakomita lektura.
Przeżycie
Kolejny wybitny autor pokazuje, że nie trzeba bać się tematu pandemii w literaturze pięknej - zwłaszcza kiedy ma się na nią subtelny pomysł i wykorzystuje jako tło a nie jedyny pretekst do opowiedzenia historii. "Dzień" to tom, w którym Michael Cunningham pokazuje poranek, popołudnie i wieczór z piątego kwietnia kolejno 2019, 2020 i 2021 roku. Zatrzymuje się na jednej - chociaż dość niezwykłej rodzinie. Isabel i Dan to małżeństwo, w którym wypaliło się uczucie. Nie ma już szans na wskrzeszenie tego, co łączyło dwoje ludzi, nic nie pomoże w odbudowaniu rodziny. Wiadomo, że ucierpią na tym dzieci - nastoletni Nathan i kilkuletnia ale rezolutna Violet. Bo przecież Robbie, brat Isabel, który próbuje oswoić homoseksualizm, jakoś sobie poradzi nawet bez opoki w postaci Wolfe'a. Angażuje się w budowanie jego życiorysu, przeczesuje internet w poszukiwaniu idealnych blogowych zdjęć - próbuje uwiarygodnić bohatera, który nigdy nie istniał inaczej niż w wyobraźni rodzeństwa. Wolfe to odskocznia od ponurej czasami - a czasami po prostu mało barwnej - rzeczywistości. Jest tu jeszcze mężczyzna, który bardzo chciałby stworzyć związek z kobietą, której podarował swoje nasienie - teraz nie potrafi wrócić na ustaloną wcześniej pozycję, marzy o tym, żeby uczestniczyć w życiu syna i przekonać do siebie jego matkę. W świat wypełniony troskami z różnych aspektów międzyludzkich wkracza pandemia. Wypełniona pytaniami i wątpliwościami, wypełniona lękami - zwłaszcza w wykonaniu najmłodszych absurdalnymi. Pandemia odcina Robbiego na Islandii akurat w momencie, w którym mógłby się przydać jako autorytet komuś bliskiemu.
Michael Cunningham skupia się na detalach. Codzienne przeżycia, przemyślenia i doświadczenia postaci są pozornie mało istotne w szerokiej perspektywie - ale im samym wytyczają granice prywatnego kosmosu. Przy zaangażowaniu we własne zmartwienia łatwo przeoczyć problemy innych - i to właśnie często się dzieje, nawet w najbardziej empatycznych domach. "Dzień" uświadamia odbiorcom, jak łatwo jest przeoczyć sygnały ostrzegawcze, zignorować je w pośpiechu i zabieganiu i doprowadzić do katastrofy przez zaniechanie. Autor rezygnuje ze schematów obyczajowych i z tradycyjnych historii międzyludzkich, skupia się za to na prawdziwości psychologicznej i na tym, czego bohaterowie dowiadują się o sobie na przestrzeni trzech lat - chociaż prezentuje zaledwie drobne wycinki z ich egzystencji i relacji. "Dzień" to powieść, która od początku uwodzi, wciąga w świat prywatny postaci i angażuje w ich dylematy. Tu każde zderzenie marzeń i rzeczywistości zamienia się w coś, co intryguje czytelników - nie ma szans na obojętność wobec przedstawionych historii. Michael Cunningham celowo spowalnia akcję, wykorzystuje rozmaite zabiegi pozwalające na rozciągnięcie dnia - wszystko po to, żeby odbiorcy mieli czas na zastanowienie się nad wyborami bohaterów i nad znaczeniem ich w domu. Chociaż daleko tu do sielanki i do ukojenia, Cinningham zatrzymuje czytelników w przestrzeni wykreowanej na potrzeby Isabel - tu liczy się prawda i prawdziwość, trafność w ocenie postępowania i kolejnych kroków postaci. Każdej można kibicować i współczuć, za każdą można podążyć - chociaż z różnych powodów. To znakomita lektura.
wtorek, 10 września 2024
Nauka z komiksem. Era dinozaurów. Kres potęgi, czyli dinozaury kredy
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2024.
Poszukiwania
Na bazie produkcji Disneya kierowanych do dzieci w wieku wczesnoszkolnym pojawia się seria komiksów pod szyldem Nauka z komiksem. "Era dinozaurów. Kres potęgi, czyli dinozaury kredy" to okazja do poznawania prehistorycznych stworów i ich zmierzchu - najbardziej zależy na tym zabawkom z plecaka Bonnie. Można je podzielić na dwie kategorie: jedne to gadżety z bajek animowanych, charakterystyczne i rozpoznawalne dla kolejnych pokoleń odbiorców. Te zabawki będą stanowić ekspedycję ratunkową, bo, owszem, taka będzie potrzebna w historii. Z kolei druga grupa zabawek to dwa dinozaury i widelec - przyjaciele, którzy chcą rozwikłać tajemnicę zniknięcia prehistorycznych gadów. Korzystając z okazji, że Bonnie idzie wybrać sobie książki do czytania, bohaterowie wyruszają na wyprawę po bibliotece. W końcu tu najszybciej znajdą potrzebne informacje - przynajmniej dopóki nikt nie zwróci na nich uwagi. Jest to możliwe, jeśli zachowają ostrożność. Jeśli nie... cóż, Bonnie nie będzie mogła wrócić do domu z kompletem przyjaciół. Dinozaury wypatrują tomów, które zawierają odpowiedzi na nurtujące je pytania - liczą na łut szczęścia, ale też na współpracę, w końcu działają razem i dzięki temu są silniejsze. Kiedy docierają do źródeł naukowych, mogą sprawdzać, kiedy i w jakich okolicznościach wyginęli ich przodkowie (sytuacja nie jest przesadnie dramatyczna, skoro przetrwali - co prawda w formie zabawek, ale nikt się nad tym nie będzie zastanawiać). W praktyce oznacza to, że części komiksowe są fabularno-bajkowe: dinozaury chodzą po bibliotece i szukają materiałów dla siebie. Z kolei kiedy już bohaterowie trafią na odpowiednią książkę - zagłębiają się w jej treść, a wyczytane fakty pojawiają się jako strony edukacyjne, plansze i ciekawostki już bez otoczki komiksowej także dla odbiorców. Dzięki temu dzieciom łatwiej będzie przyswajać wiedzę podzieloną na przystępne i niewielkie porcje, a bohaterowie nie stracą na dynamiczności i rozmachu. Tu tematem jest wyginięcie dinozaurów, ale trzeba przecież przyjrzeć się istniejącym gatunkom i sprawdzić, jakie miały szanse na przetrwanie. Nie tylko wyjaśnienia dotyczące losów Ziemi się tu liczą, ale też garstka wiadomości na temat dawnych gadów. Kluczowa jest informacja, co się stało z dinozaurami - po drodze można zatem przemycić całkiem sporo wiadomości na ich temat. Dzieci będą to chłonąć razem z postaciami - w końcu spora część małych odbiorców interesuje się dinozaurami i potrzebuje danych z nimi związanych. Dzięki formie komiksu odbiorcy nie zmęczą się procesem zdobywania wiedzy - mogą za to dobrze się bawić i czytać dla przyjemności, a fakty zapamiętywać przy okazji. "Kres potęgi, czyli dinozaury kredy" to opowieść wartka, wypełniona potrzebą pośpiechu - i to łatwo czytelnicy zrozumieją. Bajkowe ilustracje i filmowa wyobraźnia twórców to elementy, które zapewnią sukces serii - jest tu też pomysłowy sposób na przyciągnięcie dzieci do serii i wręcz zmuszenie ich do ponownej lektury: to test wiedzy na końcu cyklu.
Poszukiwania
Na bazie produkcji Disneya kierowanych do dzieci w wieku wczesnoszkolnym pojawia się seria komiksów pod szyldem Nauka z komiksem. "Era dinozaurów. Kres potęgi, czyli dinozaury kredy" to okazja do poznawania prehistorycznych stworów i ich zmierzchu - najbardziej zależy na tym zabawkom z plecaka Bonnie. Można je podzielić na dwie kategorie: jedne to gadżety z bajek animowanych, charakterystyczne i rozpoznawalne dla kolejnych pokoleń odbiorców. Te zabawki będą stanowić ekspedycję ratunkową, bo, owszem, taka będzie potrzebna w historii. Z kolei druga grupa zabawek to dwa dinozaury i widelec - przyjaciele, którzy chcą rozwikłać tajemnicę zniknięcia prehistorycznych gadów. Korzystając z okazji, że Bonnie idzie wybrać sobie książki do czytania, bohaterowie wyruszają na wyprawę po bibliotece. W końcu tu najszybciej znajdą potrzebne informacje - przynajmniej dopóki nikt nie zwróci na nich uwagi. Jest to możliwe, jeśli zachowają ostrożność. Jeśli nie... cóż, Bonnie nie będzie mogła wrócić do domu z kompletem przyjaciół. Dinozaury wypatrują tomów, które zawierają odpowiedzi na nurtujące je pytania - liczą na łut szczęścia, ale też na współpracę, w końcu działają razem i dzięki temu są silniejsze. Kiedy docierają do źródeł naukowych, mogą sprawdzać, kiedy i w jakich okolicznościach wyginęli ich przodkowie (sytuacja nie jest przesadnie dramatyczna, skoro przetrwali - co prawda w formie zabawek, ale nikt się nad tym nie będzie zastanawiać). W praktyce oznacza to, że części komiksowe są fabularno-bajkowe: dinozaury chodzą po bibliotece i szukają materiałów dla siebie. Z kolei kiedy już bohaterowie trafią na odpowiednią książkę - zagłębiają się w jej treść, a wyczytane fakty pojawiają się jako strony edukacyjne, plansze i ciekawostki już bez otoczki komiksowej także dla odbiorców. Dzięki temu dzieciom łatwiej będzie przyswajać wiedzę podzieloną na przystępne i niewielkie porcje, a bohaterowie nie stracą na dynamiczności i rozmachu. Tu tematem jest wyginięcie dinozaurów, ale trzeba przecież przyjrzeć się istniejącym gatunkom i sprawdzić, jakie miały szanse na przetrwanie. Nie tylko wyjaśnienia dotyczące losów Ziemi się tu liczą, ale też garstka wiadomości na temat dawnych gadów. Kluczowa jest informacja, co się stało z dinozaurami - po drodze można zatem przemycić całkiem sporo wiadomości na ich temat. Dzieci będą to chłonąć razem z postaciami - w końcu spora część małych odbiorców interesuje się dinozaurami i potrzebuje danych z nimi związanych. Dzięki formie komiksu odbiorcy nie zmęczą się procesem zdobywania wiedzy - mogą za to dobrze się bawić i czytać dla przyjemności, a fakty zapamiętywać przy okazji. "Kres potęgi, czyli dinozaury kredy" to opowieść wartka, wypełniona potrzebą pośpiechu - i to łatwo czytelnicy zrozumieją. Bajkowe ilustracje i filmowa wyobraźnia twórców to elementy, które zapewnią sukces serii - jest tu też pomysłowy sposób na przyciągnięcie dzieci do serii i wręcz zmuszenie ich do ponownej lektury: to test wiedzy na końcu cyklu.
poniedziałek, 9 września 2024
Joanna Jagiełło: Wzgórze Snów
Harperkids, Warszawa 2024.
Zmiana w czasie
Joanna Jagiełło zachęca dzieci do ćwiczenia czytania (i do czytania dla przyjemności, w końcu "Wzgórze Snów" ukazuje się w cyklu Czytam, bo lubię) za sprawą podróży w czasie i konfliktu pokoleń - to nośne i ponadczasowe zagadnienia, które zwykle budzą zainteresowanie zwłaszcza młodszych grup odbiorców, bo uświadamiają, że można wpłynąć na bieg wydarzeń albo wprowadzić niezwykłe rozwiązania działające na wyobraźnię w nietypowy sposób. Tutaj autorka tworzy przestrzeń pozbawioną elektronicznych gadżetów - nieprzypadkowo nie da się naładować smartfonów, chociaż w kamperze elektryczność w gniazdkach właściwie jest dzięki generatorowi. Liczy się bowiem przygoda w starym stylu. Z kolei, co niezwykłe, konflikt pokoleń objawia się na linii dziadkowie - wnuki, a to rzadkość. Z rodzicami bohaterowie tej książki nie mają najlepszych relacji, zresztą średnie pokolenie wyrusza na zagraniczne wczasy, żeby nacieszyć się sobą. Dzieci mają z kolei udać się z dziadkami do miejsca dzieciństwa tych ostatnich. Nitąd - wioska, którą łatwo i zgodnie z prawdą byłoby nazwać Nikąd, jak też jeden z bohaterów czyni - nie jest przyjaznym miejscem. Nie ma tu nic, co przyciągnęłoby followersów, a przecież Kostka nagrywa vlogi ze swojej codzienności i walczy o oglądalność. Aleks to młody filozof, który cały czas siedzi z nosem w książkach. A Gucio - najmłodszy z rodzeństwa - to jeszcze dziecko. Problem w tym, że nikt z tej trójki nigdy nie był w dziczy, nie spędzał czasu poza cywilizacją, co bardzo irytuje dziadków. Ci z kolei są przyzwyczajeni do zupełnie innego trybu życia i mogliby dać wnukom nauczkę. Wspólne wakacje to nie powinna być arena do wzajemnych pretensji i sporów, ale na to się właśnie zanosi. Tyle że Joanna Jagiełło w odpowiednim momencie usuwa z pola widzenia przewodników po głuszy. Dziadkowie wiedzieliby, jak sobie radzić z rozpalaniem ogniska i czy można się bać przechodzenia przez cmentarz nocą - wnukowie muszą się dopiero przekonać, czy poradzą sobie z dala od internetu i wygód. Dla Kostki problemem jest siusianie w krzakach, ale z biegiem czasu staje się to najmniejszym ze zmartwień. Na jakiś czas koniec z internetem i kontaktem z fanami, teraz trzeba przetrwać. A być może i pomóc komuś wypełnić jego misję. "Wzgórze Snów" to klasyczna przygodówka, powieść, która ma zachęcić do czytania za sprawą nietypowych wydarzeń i grożących dzieciom niebezpieczeństw. Liczy się tu odejście od znanego świata w stronę postaci z wierzeń (autorka ożywi kilka stworów z podań ludowych) i w stronę głębokiej przeszłości - Joanna Jagiełło próbuje trochę zasypać przepaść międzypokoleniową, sugeruje czytelnikom, że to, co oni znają z własnej codzienności, jeszcze dwa pokolenia wcześniej wcale nie było naturalne i oczywiste. "Wzgórze Snów" to książka, która daje do myślenia, ale też przypomina o przeżyciach i doświadczeniach nieoczywistych dla dzisiejszych dzieci. I dzięki temu ta książka będzie przyciągać odbiorców.
Zmiana w czasie
Joanna Jagiełło zachęca dzieci do ćwiczenia czytania (i do czytania dla przyjemności, w końcu "Wzgórze Snów" ukazuje się w cyklu Czytam, bo lubię) za sprawą podróży w czasie i konfliktu pokoleń - to nośne i ponadczasowe zagadnienia, które zwykle budzą zainteresowanie zwłaszcza młodszych grup odbiorców, bo uświadamiają, że można wpłynąć na bieg wydarzeń albo wprowadzić niezwykłe rozwiązania działające na wyobraźnię w nietypowy sposób. Tutaj autorka tworzy przestrzeń pozbawioną elektronicznych gadżetów - nieprzypadkowo nie da się naładować smartfonów, chociaż w kamperze elektryczność w gniazdkach właściwie jest dzięki generatorowi. Liczy się bowiem przygoda w starym stylu. Z kolei, co niezwykłe, konflikt pokoleń objawia się na linii dziadkowie - wnuki, a to rzadkość. Z rodzicami bohaterowie tej książki nie mają najlepszych relacji, zresztą średnie pokolenie wyrusza na zagraniczne wczasy, żeby nacieszyć się sobą. Dzieci mają z kolei udać się z dziadkami do miejsca dzieciństwa tych ostatnich. Nitąd - wioska, którą łatwo i zgodnie z prawdą byłoby nazwać Nikąd, jak też jeden z bohaterów czyni - nie jest przyjaznym miejscem. Nie ma tu nic, co przyciągnęłoby followersów, a przecież Kostka nagrywa vlogi ze swojej codzienności i walczy o oglądalność. Aleks to młody filozof, który cały czas siedzi z nosem w książkach. A Gucio - najmłodszy z rodzeństwa - to jeszcze dziecko. Problem w tym, że nikt z tej trójki nigdy nie był w dziczy, nie spędzał czasu poza cywilizacją, co bardzo irytuje dziadków. Ci z kolei są przyzwyczajeni do zupełnie innego trybu życia i mogliby dać wnukom nauczkę. Wspólne wakacje to nie powinna być arena do wzajemnych pretensji i sporów, ale na to się właśnie zanosi. Tyle że Joanna Jagiełło w odpowiednim momencie usuwa z pola widzenia przewodników po głuszy. Dziadkowie wiedzieliby, jak sobie radzić z rozpalaniem ogniska i czy można się bać przechodzenia przez cmentarz nocą - wnukowie muszą się dopiero przekonać, czy poradzą sobie z dala od internetu i wygód. Dla Kostki problemem jest siusianie w krzakach, ale z biegiem czasu staje się to najmniejszym ze zmartwień. Na jakiś czas koniec z internetem i kontaktem z fanami, teraz trzeba przetrwać. A być może i pomóc komuś wypełnić jego misję. "Wzgórze Snów" to klasyczna przygodówka, powieść, która ma zachęcić do czytania za sprawą nietypowych wydarzeń i grożących dzieciom niebezpieczeństw. Liczy się tu odejście od znanego świata w stronę postaci z wierzeń (autorka ożywi kilka stworów z podań ludowych) i w stronę głębokiej przeszłości - Joanna Jagiełło próbuje trochę zasypać przepaść międzypokoleniową, sugeruje czytelnikom, że to, co oni znają z własnej codzienności, jeszcze dwa pokolenia wcześniej wcale nie było naturalne i oczywiste. "Wzgórze Snów" to książka, która daje do myślenia, ale też przypomina o przeżyciach i doświadczeniach nieoczywistych dla dzisiejszych dzieci. I dzięki temu ta książka będzie przyciągać odbiorców.
niedziela, 8 września 2024
Agnieszka Jeż: Przewina. Sprawy Soni Kranz
Luna, Warszawa 2024.
Nałóg
Agnieszka Jeż dała się czytelniczkom poznać jako autorka powieści obyczajowych, a później przerzuciła się na kryminały - i być może dzięki praktyce w ocenianiu ludzkich charakterów i relacji między bohaterami jest w stanie do siebie przekonać także w tym gatunku. "Przewina" to kolejna powieść w serii Sprawy Soni Kranz - i historia, która zaintryguje ze względu na doświadczenia głównej bohaterki oraz jej życiowe dylematy. W Kowalowej znajduje się ośrodek terapeutyczny dla osób borykających się z różnymi nałogami. Wśród pacjentów jest Tadeusz Cichosz - który wkrótce umiera. Szybko wychodzi na jaw, że komuś zależało, żeby śmierć wyglądała na samobójstwo, ale jednocześnie też ów niesprecyzowany ktoś bardzo chciał się upewnić, że Cichosz na pewno opuścił ziemski padół. Stąd "podwójne" zabicie człowieka. Sonia Kranz musi zająć się tą sprawą - ale właściwie śledztwo staje się dla niej ucieczką od codzienności. Bo ta codzienność atakuje ze wszystkich stron. Matka, która zachowuje się bardzo toksycznie (i z której wpływów policjantka uwalnia się dopiero dzięki terapii), córka, która wkracza w wiek dojrzewania i przeżywa pierwszy poważny związek, a nawet kochanek - FWB - człowiek, który pozwala Soni na rozładowanie napięcia seksualnego - wszyscy stają się przyczyną dylematów i wątpliwości. Morderstwo w miejscu, które powinno zapewniać schronienie i opiekę, pozwala na chwilowe odroczenie zwyczajnych spraw. Sonia Kranz skwapliwie z tego korzysta, zdając sobie sprawę, że od pewnych rzeczy nie uda jej się uciec. "Przewina" to zatem z jednej strony toczące się cały czas śledztwo - zbieranie informacji, poszukiwanie tropów i rozwiązań zagadki - a z drugiej zestaw wydarzeń ważnych dla samej bohaterki. Sonia Kranz nie jest idealna, właśnie dzięki swoim rozterkom i nieumiejętności ułożenia sobie życia według jasno określonych schematów może rozbudzać zainteresowanie odbiorców. Agnieszka Jeż dużo miejsca poświęca właśnie na kreowanie rodzinnych i okołorodzinnych spraw, buduje przekonujące sytuacje psychologiczne - wie, jak zaprosić czytelniczki do lektury. Powieść kryminalna zyskuje dzięki temu lekkość, nie ma tu klimatu noir i epatowania grozą, nie liczą się szczegóły śledztwa, raczej sam proces zdobywania wiadomości. "Przewina" to historia dwutorowa - i właśnie dzięki temu może zyskać szersze grono odbiorców. Sama bohaterka z kolei jest gwarancją stałej publiczności - autorka tak kończy książkę, żeby z utęsknieniem czekać na kolejną część i sprawdzić, jak rozwiążą się pewne kwestie. Agnieszka Jeż wie, jak budować intrygę, chociaż czasami ułatwia sobie pewne wyjaśnienia - nikt nie będzie jej mieć tego za złe, skoro potrafi prowadzić wartką i ciekawą narrację. Ma pomysły na wykreowanie sytuacji i na budowanie napięcia - a jednocześnie wie, że liczy się sama lektura. Dobrze panuje nad słowami i zaprasza odbiorców do świata, który czerpie sporo ze zwyczajności, a jednak przez skumulowanie trosk staje się jeszcze bardziej intrygujący.
Nałóg
Agnieszka Jeż dała się czytelniczkom poznać jako autorka powieści obyczajowych, a później przerzuciła się na kryminały - i być może dzięki praktyce w ocenianiu ludzkich charakterów i relacji między bohaterami jest w stanie do siebie przekonać także w tym gatunku. "Przewina" to kolejna powieść w serii Sprawy Soni Kranz - i historia, która zaintryguje ze względu na doświadczenia głównej bohaterki oraz jej życiowe dylematy. W Kowalowej znajduje się ośrodek terapeutyczny dla osób borykających się z różnymi nałogami. Wśród pacjentów jest Tadeusz Cichosz - który wkrótce umiera. Szybko wychodzi na jaw, że komuś zależało, żeby śmierć wyglądała na samobójstwo, ale jednocześnie też ów niesprecyzowany ktoś bardzo chciał się upewnić, że Cichosz na pewno opuścił ziemski padół. Stąd "podwójne" zabicie człowieka. Sonia Kranz musi zająć się tą sprawą - ale właściwie śledztwo staje się dla niej ucieczką od codzienności. Bo ta codzienność atakuje ze wszystkich stron. Matka, która zachowuje się bardzo toksycznie (i z której wpływów policjantka uwalnia się dopiero dzięki terapii), córka, która wkracza w wiek dojrzewania i przeżywa pierwszy poważny związek, a nawet kochanek - FWB - człowiek, który pozwala Soni na rozładowanie napięcia seksualnego - wszyscy stają się przyczyną dylematów i wątpliwości. Morderstwo w miejscu, które powinno zapewniać schronienie i opiekę, pozwala na chwilowe odroczenie zwyczajnych spraw. Sonia Kranz skwapliwie z tego korzysta, zdając sobie sprawę, że od pewnych rzeczy nie uda jej się uciec. "Przewina" to zatem z jednej strony toczące się cały czas śledztwo - zbieranie informacji, poszukiwanie tropów i rozwiązań zagadki - a z drugiej zestaw wydarzeń ważnych dla samej bohaterki. Sonia Kranz nie jest idealna, właśnie dzięki swoim rozterkom i nieumiejętności ułożenia sobie życia według jasno określonych schematów może rozbudzać zainteresowanie odbiorców. Agnieszka Jeż dużo miejsca poświęca właśnie na kreowanie rodzinnych i okołorodzinnych spraw, buduje przekonujące sytuacje psychologiczne - wie, jak zaprosić czytelniczki do lektury. Powieść kryminalna zyskuje dzięki temu lekkość, nie ma tu klimatu noir i epatowania grozą, nie liczą się szczegóły śledztwa, raczej sam proces zdobywania wiadomości. "Przewina" to historia dwutorowa - i właśnie dzięki temu może zyskać szersze grono odbiorców. Sama bohaterka z kolei jest gwarancją stałej publiczności - autorka tak kończy książkę, żeby z utęsknieniem czekać na kolejną część i sprawdzić, jak rozwiążą się pewne kwestie. Agnieszka Jeż wie, jak budować intrygę, chociaż czasami ułatwia sobie pewne wyjaśnienia - nikt nie będzie jej mieć tego za złe, skoro potrafi prowadzić wartką i ciekawą narrację. Ma pomysły na wykreowanie sytuacji i na budowanie napięcia - a jednocześnie wie, że liczy się sama lektura. Dobrze panuje nad słowami i zaprasza odbiorców do świata, który czerpie sporo ze zwyczajności, a jednak przez skumulowanie trosk staje się jeszcze bardziej intrygujący.
sobota, 7 września 2024
Gabriela Rzepecka-Weiß: Kukuryku! Afera w kurniku!
Kropka, Warszawa 2024.
Plotki
O tym, co się dzieje, kiedy ktoś wyolbrzymia, rozsiewa plotki i zmyśla, mówią bohaterowie książki Gabrieli Rzepeckiej-Weiß "Kukuryku! Afera w kurniku". Wszystko wygląda dość niewinnie - przynajmniej do czasu. Zwierzęta gospodarskie, żeby zabić nudę, zajmują się przygotowywaniem radiowej audycji. Kurnikowa Rozgłośnia Radiowa - bo tak nazywa się całe przedsięwzięcie - nadaje program dla wszystkich. Prezenterem jest kogut, a kury nioski zajmują się zbieraniem i dostarczaniem mu tematów, im bardziej nośnych i sensacyjnych tym lepiej. Kury spotyka wiele pochwał i ciepłych słów, przynajmniej na początku - bo błyskawicznie okazuje się, że istnieje ogromna różnica między dziennikarstwem a roznoszeniem plotek. Niestety kury nie kierują się dziennikarską etyką (ani żadną etyką), zachowują się tak, że ich postawa stanowić może jedynie przestrogę dla innych i informację, jakich sytuacji, osób i scenek unikać w życiu. Kury knują, podsłuchują, snują intrygi, a jeśli czegoś nie zrozumieją, nie dosłyszą albo nie poznają do końca - nic nie szkodzi, wymyślą sobie ciąg dalszy, dopowiedzą to, czego świadkami nie były. Z takich pomysłów tworzą audycje radiowe. Kogut nie weryfikuje sensacyjnych doniesień, zresztą wszystkim się wydaje, że im więcej skandali w mediach, tym lepsza słuchalność - w związku z tym jednak, że kurnik jest w okolicy dość opiniotwórczy, bohaterowie audycji, często nieświadomi rozmiaru przerysowań, popadają w kolejne tarapaty albo konflikty z innymi. Kury jątrzą i skłócają wszystkich ze sobą - wydawać by się mogło, że zmyślanie na temat innych jest niewinne i nie przyniesie długofalowych konsekwencji, tymczasem kolejni mieszkańcy gospodarstwa na własnej skórze przekonują się, jak bardzo krzywdzące są niesprawdzone opinie i plotki. Przed pseudodziennikarkami nic się nie ukryje, nie ma mowy o dotrzymywaniu sekretów albo o walce o prawdę. Brukowe media są bezlitosne - i to właśnie autorka pokazuje odbiorcom. Oczywiście kury musi spotkać nauczka, jednak zanim do tego dojdzie, pojawi się całe mnóstwo spraw i scenek, które uświadomią najmłodszym, jak niewłaściwe jest zachowanie samozwańczych dziennikarek.
Autorka w tej książeczce stawia na wyrazistość w kolejnych obrazkach, dba o to, żeby do dzieci dotarło, jak dużo zła wyrządzają kury swoimi plotkami. W formie to drobne opowiadania, proza, która w chwilach emocjonalnego wzburzenia zamienia się w prozę rymowaną - współbrzmienia ukrywane w tekście powinny przypaść do gustu najmłodszym i przyciągać je do słuchania opowieści. Warto przyjrzeć się zachowaniom kur i przedyskutować z dziećmi ich postępowanie - żeby wytłumaczyć dokładnie, co i dlaczego nie powinno mieć miejsca w żadnej społeczności. Takie lektury, chociaż sięgają aż do świata dorosłych, przydadzą się najmłodszym w porządkowaniu ich codzienności i związanych z nią wyzwań. Nie chodzi tu przecież wyłącznie o tworzenie audycji radiowych, a o sam mechanizm plotki, która krzywdzi innych i która prowadzi do kolejnych niesnasek. Wyolbrzymianie i korzystanie z wyobraźni w chwilach, gdy powinno się prezentować fakty także uświadomi dzieciom, dlaczego nie wolno mijać się z prawdą. Jest to zabawna i dynamiczna historia, ale do tego niesie ważne przesłanie. Tomik jest ładnie ilustrowany: Dorota Prończuk dba o to, żeby chciało się oglądać kolejne strony.
piątek, 6 września 2024
Anna Sakowicz: Listy do A. Mieszka z nami Alzheimer
Poradnia K, Warszawa 2024 (wydanie II).
Pretensje
Anielka nie za bardzo wie, co myśleć o całej sytuacji w domu. Bo niedawno wprowadziła się do nich babcia i wszystko się pozmieniało. Babcia jest chora, co bohaterce cierpliwie tłumaczą jej rodzice i starsza siostra, Patrycja - ale Anielka wyrzuca to z myśli i świadomości. Woli uznać, że z ukochaną babcią zamieszkał niewidzialny pan, pan A., który jest odpowiedzialny za wszystkie nieszczęścia, smutki i problemy. Anielka próbuje na swój sposób radzić sobie z sytuacją - a ta nie jest prosta, bo nawet mama Anielki ma kłopoty z przyzwyczajeniem się do nowych wyzwań. Babcia czasami jest zwyczajną babcią, kochającą i miłą, ale znacznie częściej zachowuje się dziwnie. Nie pachnie już tak, jak dawniej (bo zdarza jej się nie utrzymać moczu, nie mówiąc o tym, że zażywane przez nią lekarstwa także nie pozostają bez wpływu na odczucia wrażliwego dziecka), myli imiona (uparcie nazywa swoje wnuczki imionami dzieci), ale przede wszystkim wykonuje dziwne czynności, które wyzwalają lęk u wszystkich. Pewnego dnia na przykład wyciąga zapasy jedzenia z lodówki, żeby zamiast nich poustawiać na półkach buty. Nie rozumie, dlaczego nie powinna tak robić, nie docierają do niej prośby ani awantury ze strony córki. Dlatego Anielka postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i przekonać pana A., żeby opuścił babcię i żeby w ten sposób wszystko wróciło do normy. "Listy do A. Mieszka z nami Alzheimer" to książka wzruszająca i wstrząsająca. Anna Sakowicz przygląda się tu postępom choroby i scenom, na jakie człowiek nigdy nie może się przygotować - obserwowanie, jak ktoś bliski traci powoli kontakt z rzeczywistością jest wyjątkowo bolesne. Anielka musi zatem w przyspieszonym tempie dojrzeć - na razie ocenia po swojemu wszystko, czego jest świadkiem. Pozwala sobie na silne emocje wobec choroby - pan A. staje się obiektem pretensji i żalu, ale to niestety nie skłania go do opuszczenia domu. Anielka nie ustaje w wysiłkach, nawet jeśli jej infantylne pomysły nie budzą aprobaty innych członków rodziny. Babcia nie daje wsparcia, a mama stale chodzi podenerwowana. Zwłaszcza że choroba postępuje i wyzwala coraz bardziej niepokojące zachowania. Anna Sakowicz odmalowuje rzeczywistość codzienności z chorym w listach małej dziewczynki - Anielka przedstawia kolejne wydarzenia, które pokazują zmiany i kłopoty, przypomina dorosłym, że najmłodsze pokolenie też cierpi, boi się i potrzebuje pomocy - o czym łatwo zapomnieć, gdy trzeba zająć się najstarszymi. Jednak autorka nie chce przerażać odbiorców, ta książka o wiele bardziej wpłynie na pokolenie dorosłych, którzy mogą się zaraz mierzyć z podobnymi zmartwieniami. Autorka tłumaczy, że czasem nie wystarczy opieka bliskich i potrzeba specjalistycznego wsparcia, ale jednocześnie uświadamia czytelnikom, że bycie z chorą osobą jest bardzo ważne. Pokazuje różne oblicza choroby, oswaja z tematem, który dzieciom wydać się może bardzo egzotyczny. Ewa Beniak-Haremska ilustruje tutaj książkę trochę w stylu Iwony Chmielewskiej, oddala pozory bajkowości, stawia na dość ponury realizm. "Listy do A" to publikacja, która ma przyzwyczajać do Alzheimera w rodzinie (a żeby pan A. nie pozostał do końca zły - autorka dodaje posłowie, w którym omawia sylwetkę Alzheimera i istotę choroby). To książka ważna i potrzebna, chociaż niewesoła.
Pretensje
Anielka nie za bardzo wie, co myśleć o całej sytuacji w domu. Bo niedawno wprowadziła się do nich babcia i wszystko się pozmieniało. Babcia jest chora, co bohaterce cierpliwie tłumaczą jej rodzice i starsza siostra, Patrycja - ale Anielka wyrzuca to z myśli i świadomości. Woli uznać, że z ukochaną babcią zamieszkał niewidzialny pan, pan A., który jest odpowiedzialny za wszystkie nieszczęścia, smutki i problemy. Anielka próbuje na swój sposób radzić sobie z sytuacją - a ta nie jest prosta, bo nawet mama Anielki ma kłopoty z przyzwyczajeniem się do nowych wyzwań. Babcia czasami jest zwyczajną babcią, kochającą i miłą, ale znacznie częściej zachowuje się dziwnie. Nie pachnie już tak, jak dawniej (bo zdarza jej się nie utrzymać moczu, nie mówiąc o tym, że zażywane przez nią lekarstwa także nie pozostają bez wpływu na odczucia wrażliwego dziecka), myli imiona (uparcie nazywa swoje wnuczki imionami dzieci), ale przede wszystkim wykonuje dziwne czynności, które wyzwalają lęk u wszystkich. Pewnego dnia na przykład wyciąga zapasy jedzenia z lodówki, żeby zamiast nich poustawiać na półkach buty. Nie rozumie, dlaczego nie powinna tak robić, nie docierają do niej prośby ani awantury ze strony córki. Dlatego Anielka postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i przekonać pana A., żeby opuścił babcię i żeby w ten sposób wszystko wróciło do normy. "Listy do A. Mieszka z nami Alzheimer" to książka wzruszająca i wstrząsająca. Anna Sakowicz przygląda się tu postępom choroby i scenom, na jakie człowiek nigdy nie może się przygotować - obserwowanie, jak ktoś bliski traci powoli kontakt z rzeczywistością jest wyjątkowo bolesne. Anielka musi zatem w przyspieszonym tempie dojrzeć - na razie ocenia po swojemu wszystko, czego jest świadkiem. Pozwala sobie na silne emocje wobec choroby - pan A. staje się obiektem pretensji i żalu, ale to niestety nie skłania go do opuszczenia domu. Anielka nie ustaje w wysiłkach, nawet jeśli jej infantylne pomysły nie budzą aprobaty innych członków rodziny. Babcia nie daje wsparcia, a mama stale chodzi podenerwowana. Zwłaszcza że choroba postępuje i wyzwala coraz bardziej niepokojące zachowania. Anna Sakowicz odmalowuje rzeczywistość codzienności z chorym w listach małej dziewczynki - Anielka przedstawia kolejne wydarzenia, które pokazują zmiany i kłopoty, przypomina dorosłym, że najmłodsze pokolenie też cierpi, boi się i potrzebuje pomocy - o czym łatwo zapomnieć, gdy trzeba zająć się najstarszymi. Jednak autorka nie chce przerażać odbiorców, ta książka o wiele bardziej wpłynie na pokolenie dorosłych, którzy mogą się zaraz mierzyć z podobnymi zmartwieniami. Autorka tłumaczy, że czasem nie wystarczy opieka bliskich i potrzeba specjalistycznego wsparcia, ale jednocześnie uświadamia czytelnikom, że bycie z chorą osobą jest bardzo ważne. Pokazuje różne oblicza choroby, oswaja z tematem, który dzieciom wydać się może bardzo egzotyczny. Ewa Beniak-Haremska ilustruje tutaj książkę trochę w stylu Iwony Chmielewskiej, oddala pozory bajkowości, stawia na dość ponury realizm. "Listy do A" to publikacja, która ma przyzwyczajać do Alzheimera w rodzinie (a żeby pan A. nie pozostał do końca zły - autorka dodaje posłowie, w którym omawia sylwetkę Alzheimera i istotę choroby). To książka ważna i potrzebna, chociaż niewesoła.
czwartek, 5 września 2024
Cazenove, Larbier: Mali bogowie. Centaur by się uśmiał
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2024.
Z dzieciństwa
Cazenove i Larbier mają świetny pomysł na to, jak zainteresować młodych odbiorców mitologią grecką, a przy okazji porządnie rozśmieszać nie tylko najmłodsze pokolenie. Seria komiksów Mali bogowie dotyczy tych, którzy dopiero przygotowują się do wstąpienia na Olimp – dzieci, z których dopiero wyrosną wielcy bogowie. Na razie mali bohaterowie najchętniej dokazują, kombinują, jak wymigać się od szkolnych obowiązków albo uczą się czegoś na własnych błędach. Sporo przy tym zabawy i śmiechu, nie może zresztą być inaczej w świecie, w którym roi się od dzikich bestii, fantastycznych potworów i dziwacznych stworzeń. Zmiana perspektywy – z dorosłych i poważanych postaci na niesforne kilkulatki przynosi pole do popisu dla komika – i Cazenove bardzo dobrze to wykorzystuje.
W tomiku „Centaur by się uśmiał” zasada gatunkowa się nie zmienia. Pojawiają się krótkie, maksymalnie kilkustronicowe opowiastki, na stronie mieszczą się cztery wersy z kadrami, bo na poszczególnych ilustracjach znajduje się bardzo dużo szczegółów. Bohaterowie są tu przedstawiani z rozmachem, bardzo duży nacisk autor kładzie na ich mimikę i ogólnie na całą ekspresję – to przyciąga wzrok nawet dorosłych czytelników i będzie się podobać odbiorcom w różnym wieku. Siłą tych komiksów jest mocne puentowanie każdej historii z osobna – pojawiają się tu liczne zaskoczenia i pomysły, które rozśmieszają, a do tego wymuszają zestawianie komiksów z wiedzą na temat „dorosłych” wersji mitów. Cazenove stawia na uzupełnienie znanych wszystkim motywów, na pokazanie ich z innego ujęcia i z innymi akcentami – tu nie liczą się kary wieczne, a jedynie drobne nauczki dla dziecięcych bohaterów, przechytrza się rzadziej bogów, a częściej – nauczycieli. Można jednak przejść przyspieszony kurs mitologii zwłaszcza że pojawiają się w książce często prawdziwe nazwy kolejnych bohaterów, albo używane przez nich artefakty, sytuacje i sceny, gatunki i tematy powracające w mitologii – tyle że tutaj pełnią zupełnie inną funkcję. Działają na zapamiętywanie i budowanie skojarzeń, a jednocześnie funkcjonują jako wygodny punkt odniesienia do tworzenia żartów. Głównym przesłaniem jest w tym wypadku humor, na drugim miejscu jednak można postawić edukowanie najmłodszych (i starszych czytelników) w zakresie mitologii greckiej. Liczy się dobra zabawa, a przy okazji przypominanie podstawowych wiadomości i zjawisk charakterystycznych dla starożytnych bogów. To strzał w dziesiątkę: w wersji dla dzieci i przez dzieci prezentowanej pojawia się całe mnóstwo wypadków, dowcipów i ciekawostek. A ponieważ mitologia mocno bazowała na wyobraźni – jest tu i pole do popisu w ilustracjach. Faktycznie nie tylko śmiech, ale i podziwianie kolejnych kadrów mają tu znaczenie – autorzy fascynują i często przywołują robiące duże wrażenie sceny (olbrzym stugłowy!). Wydaje się też, że doskonale się przy tworzeniu tego komiksu bawią – bo każda opowiastka wypełniana jest po brzegi śmiesznymi scenkami, a także rozrywką samych postaci. Jest tu kolorowo, jest ciekawie, jest wesoło i można serię potraktować jako przyjemne zetknięcie się z tym, co w szkole wypada bardzo poważnie.
Z dzieciństwa
Cazenove i Larbier mają świetny pomysł na to, jak zainteresować młodych odbiorców mitologią grecką, a przy okazji porządnie rozśmieszać nie tylko najmłodsze pokolenie. Seria komiksów Mali bogowie dotyczy tych, którzy dopiero przygotowują się do wstąpienia na Olimp – dzieci, z których dopiero wyrosną wielcy bogowie. Na razie mali bohaterowie najchętniej dokazują, kombinują, jak wymigać się od szkolnych obowiązków albo uczą się czegoś na własnych błędach. Sporo przy tym zabawy i śmiechu, nie może zresztą być inaczej w świecie, w którym roi się od dzikich bestii, fantastycznych potworów i dziwacznych stworzeń. Zmiana perspektywy – z dorosłych i poważanych postaci na niesforne kilkulatki przynosi pole do popisu dla komika – i Cazenove bardzo dobrze to wykorzystuje.
W tomiku „Centaur by się uśmiał” zasada gatunkowa się nie zmienia. Pojawiają się krótkie, maksymalnie kilkustronicowe opowiastki, na stronie mieszczą się cztery wersy z kadrami, bo na poszczególnych ilustracjach znajduje się bardzo dużo szczegółów. Bohaterowie są tu przedstawiani z rozmachem, bardzo duży nacisk autor kładzie na ich mimikę i ogólnie na całą ekspresję – to przyciąga wzrok nawet dorosłych czytelników i będzie się podobać odbiorcom w różnym wieku. Siłą tych komiksów jest mocne puentowanie każdej historii z osobna – pojawiają się tu liczne zaskoczenia i pomysły, które rozśmieszają, a do tego wymuszają zestawianie komiksów z wiedzą na temat „dorosłych” wersji mitów. Cazenove stawia na uzupełnienie znanych wszystkim motywów, na pokazanie ich z innego ujęcia i z innymi akcentami – tu nie liczą się kary wieczne, a jedynie drobne nauczki dla dziecięcych bohaterów, przechytrza się rzadziej bogów, a częściej – nauczycieli. Można jednak przejść przyspieszony kurs mitologii zwłaszcza że pojawiają się w książce często prawdziwe nazwy kolejnych bohaterów, albo używane przez nich artefakty, sytuacje i sceny, gatunki i tematy powracające w mitologii – tyle że tutaj pełnią zupełnie inną funkcję. Działają na zapamiętywanie i budowanie skojarzeń, a jednocześnie funkcjonują jako wygodny punkt odniesienia do tworzenia żartów. Głównym przesłaniem jest w tym wypadku humor, na drugim miejscu jednak można postawić edukowanie najmłodszych (i starszych czytelników) w zakresie mitologii greckiej. Liczy się dobra zabawa, a przy okazji przypominanie podstawowych wiadomości i zjawisk charakterystycznych dla starożytnych bogów. To strzał w dziesiątkę: w wersji dla dzieci i przez dzieci prezentowanej pojawia się całe mnóstwo wypadków, dowcipów i ciekawostek. A ponieważ mitologia mocno bazowała na wyobraźni – jest tu i pole do popisu w ilustracjach. Faktycznie nie tylko śmiech, ale i podziwianie kolejnych kadrów mają tu znaczenie – autorzy fascynują i często przywołują robiące duże wrażenie sceny (olbrzym stugłowy!). Wydaje się też, że doskonale się przy tworzeniu tego komiksu bawią – bo każda opowiastka wypełniana jest po brzegi śmiesznymi scenkami, a także rozrywką samych postaci. Jest tu kolorowo, jest ciekawie, jest wesoło i można serię potraktować jako przyjemne zetknięcie się z tym, co w szkole wypada bardzo poważnie.
środa, 4 września 2024
Bluey, Strumyk
Harperkids, Warszawa 2024.
Zabawy
Dawniej dzieci potrafiły bawić się wszędzie i nie potrzebowały do tego wymyślnych urządzeń ani stałego podtrzymywania wyobraźni przez bodźce zewnętrzne. Tak przynajmniej stwierdzi pokolenie dzisiejszych dziadków, dla których przygoda Blue – zabawnego niebieskiego psa z kreskówki – nie ma w sobie nic dziwnego. To najmłodsi będą odkrywać uroki przyrody i możliwości płynące z wyjścia poza własną strefę komfortu. Wszystko zaczyna się od nudy – Blue nie może już wytrzymać na placu zabaw, każdą atrakcję przetestowała kilka razy i brakuje jej pomysłów na kolejne rozrywki. Bohaterka nie wie jeszcze, że propozycja wyprawy nad strumyk (z tatą, żeby było bezpiecznie) uświadomi jej, że to nie od urządzeń i zabawek zależy jej radość. Nad strumykiem Blue czuje się trochę zagubiona: początkowo nie radzi sobie z wymyślaniem, czym się zająć – na szczęście w pobliżu jest tata, który dużo objaśni (chodził nad ten strumyk, gdy sam był mały), a do tego otoczenie zapewnia moc atrakcji. Blue przekonuje się, jak przyjemne może być obserwowanie przyrody – ale dowiaduje się też, że świat poza placami zabaw jest „bardziej”: bardziej kłujący, bardziej szorstki, bardziej zasiedlany przez rozmaite żyjątka. Trzeba się do tego przyzwyczaić, trzeba to zaakceptować – dlatego tak ważne są spacery i zmiany w codziennych zadaniach. Blue nie stanie się żadna krzywda, może jedynie dowiedzieć się czegoś o sobie i własnych lękach: inni bohaterowie, którzy razem z tatą wyruszają na tę wycieczkę, odważnie eksplorują nieznane tereny, cieszą się przygodą i dążą do sprawdzania wszystkiego na własnej skórze. Blue jest ostrożna, nie chce zrobić sobie krzywdy, ale też nie wie, czego się spodziewać po otoczeniu. Nie musi przyznawać się do swojego lęku – inni tego nie zauważą, a sama bohaterka trafi do najmłodszych czytelników dzięki precyzyjnie – mimo dość ogólnej i szybkiej, pobieżnej narracji – nakreślanym reakcjom. Blue boi się i co do tego dzieci nie będą mieć wątpliwości. Nie trzeba tu ani przedstawiania jej stanu, ani tłumaczenia – wszystko stanie się jasne dla odbiorców dość szybko, sami w końcu przeżywają podobne dylematy w podobnych (albo niekoniecznie podobnych) okolicznościach. Blue jest tutaj po to, żeby oswajać strach, żeby uświadamiać, że nic złego się nie dzieje i że można spokojnie wziąć udział w ekspedycji.
Drobny tomik z nastawieniem na warstwę graficzną a nie tekstową przypadnie do gustu małym fanom Blue i jej bliskich. To opowieść prowadzona dynamicznie i bez przystanków na opisy – liczy się akcja, wszystko to, co wydarza się w codzienności Blue dla dzieci będzie satysfakcjonujące i atrakcyjne. Przy okazji twórcy mogą odnieść się do sytuacji znanych odbiorcom z doświadczenia i przypomnieć, że strach ma wielkie oczy. A do tego podsuwają dorosłym pomysł na to, co robić, jeśli atrakcje na placu zabaw znudzą się pociechom.
Zabawy
Dawniej dzieci potrafiły bawić się wszędzie i nie potrzebowały do tego wymyślnych urządzeń ani stałego podtrzymywania wyobraźni przez bodźce zewnętrzne. Tak przynajmniej stwierdzi pokolenie dzisiejszych dziadków, dla których przygoda Blue – zabawnego niebieskiego psa z kreskówki – nie ma w sobie nic dziwnego. To najmłodsi będą odkrywać uroki przyrody i możliwości płynące z wyjścia poza własną strefę komfortu. Wszystko zaczyna się od nudy – Blue nie może już wytrzymać na placu zabaw, każdą atrakcję przetestowała kilka razy i brakuje jej pomysłów na kolejne rozrywki. Bohaterka nie wie jeszcze, że propozycja wyprawy nad strumyk (z tatą, żeby było bezpiecznie) uświadomi jej, że to nie od urządzeń i zabawek zależy jej radość. Nad strumykiem Blue czuje się trochę zagubiona: początkowo nie radzi sobie z wymyślaniem, czym się zająć – na szczęście w pobliżu jest tata, który dużo objaśni (chodził nad ten strumyk, gdy sam był mały), a do tego otoczenie zapewnia moc atrakcji. Blue przekonuje się, jak przyjemne może być obserwowanie przyrody – ale dowiaduje się też, że świat poza placami zabaw jest „bardziej”: bardziej kłujący, bardziej szorstki, bardziej zasiedlany przez rozmaite żyjątka. Trzeba się do tego przyzwyczaić, trzeba to zaakceptować – dlatego tak ważne są spacery i zmiany w codziennych zadaniach. Blue nie stanie się żadna krzywda, może jedynie dowiedzieć się czegoś o sobie i własnych lękach: inni bohaterowie, którzy razem z tatą wyruszają na tę wycieczkę, odważnie eksplorują nieznane tereny, cieszą się przygodą i dążą do sprawdzania wszystkiego na własnej skórze. Blue jest ostrożna, nie chce zrobić sobie krzywdy, ale też nie wie, czego się spodziewać po otoczeniu. Nie musi przyznawać się do swojego lęku – inni tego nie zauważą, a sama bohaterka trafi do najmłodszych czytelników dzięki precyzyjnie – mimo dość ogólnej i szybkiej, pobieżnej narracji – nakreślanym reakcjom. Blue boi się i co do tego dzieci nie będą mieć wątpliwości. Nie trzeba tu ani przedstawiania jej stanu, ani tłumaczenia – wszystko stanie się jasne dla odbiorców dość szybko, sami w końcu przeżywają podobne dylematy w podobnych (albo niekoniecznie podobnych) okolicznościach. Blue jest tutaj po to, żeby oswajać strach, żeby uświadamiać, że nic złego się nie dzieje i że można spokojnie wziąć udział w ekspedycji.
Drobny tomik z nastawieniem na warstwę graficzną a nie tekstową przypadnie do gustu małym fanom Blue i jej bliskich. To opowieść prowadzona dynamicznie i bez przystanków na opisy – liczy się akcja, wszystko to, co wydarza się w codzienności Blue dla dzieci będzie satysfakcjonujące i atrakcyjne. Przy okazji twórcy mogą odnieść się do sytuacji znanych odbiorcom z doświadczenia i przypomnieć, że strach ma wielkie oczy. A do tego podsuwają dorosłym pomysł na to, co robić, jeśli atrakcje na placu zabaw znudzą się pociechom.
wtorek, 3 września 2024
Rafał Witek: Statek gagatek
Harperkids, Warszawa 2024.
Rejs
Często jest tak, że w książeczkach z cyklu Czytam sobie – ze względu na panujące w nich zasady dotyczące choćby niestosowania dwuznaków – autorzy sięgają po słowne wygibasy i słowa, które nie zdążyły jeszcze zaistnieć w świadomości maluchów. Można się zastanawiać, czy to utrudnienie ćwiczeń czytania, czy wręcz przeciwnie – poszerzanie zdolności językowych i kompetencji. Tomik Rafała Witka „Statek gagatek” raczej te kompetencje podnosi, chociaż są tu i dziwactwa tekstowe, kiedy ktoś „cmokta”, a załoga „lula” (zamiast spać, bo zmiękczenia też nie są tu dopuszczane). Autor jednak opowiada dzieciom w ograniczonej objętości kilkuset wyrazów przygodę na pełnym morzu, więc ma szansę przyciągnąć do tomiku kilkulatki. Statek gagatek to statek, który ma swoje humory i swoje pomysły. Bez względu na to, jak działa na nim załoga – a bardzo się stara, żeby coś ciekawego zaproponować pasażerom – sam statek może sprawić trochę niespodzianek. Nieprzypadkowo przecież nazywa się tak, jak się nazywa. Rafał Witek bawi się zatem morskimi motywami, a co za tym idzie – przyzwyczaja dzieci do języka związanego z pobytem na statku. Może to być poszerzenie horyzontów najmłodszych albo rodzaj literackiej egzotyki – z pewnością część słówek będzie musiała zostać przez rodziców objaśniona, bo najmłodsi mogą sobie sami nie poradzić ze wszelkimi cumowaniami i kokpitami, ba nawet nazwy w rodzaju Honolulu czy ukulele, chociaż bez wątpienia dźwięczne i rytmiczne, mogą sprawić trudność dzieciom, które dopiero uczą się czytać. „Statek gagatek” to zatem propozycja, która jest lekturowym wyzwaniem, ale też przyjemnością – w końcu autor stawia na wielką przygodę w wakacyjnym stylu, a Jola Richter-Magnuszewska sięga po graficzne rozwiązania, które przykują uwagę. Ta książeczka została tak przygotowana, żeby podczas czytania łatwo było śledzić kolejne wydarzenia i porównywać je z własnymi codziennymi doświadczeniami. Każdy może uczestniczyć w niezwykłym rejsie – Rafał Witek się o to postarał. Mały picture book przydaje się w lekcjach czytania – to opowieść daleka od tradycyjnych, dynamiczna i pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji, autor stosuje też od czasu do czasu niby przypadkowe współbrzmienia, żeby jeszcze bardziej rozbawić dzieci i zaprosić je do ćwiczenia czytania. „Statek gagatek” to publikacja dla tych maluchów, które nie lubią rutyny i dążą do tego, żeby odkrywać samodzielnie jak najwięcej – może przypaść do gustu dzieciom, które nie mogą usiedzieć w miejscu. Bo i na tym statku znajdą ludzi uwielbiających zabawę i niespodzianki. „Statek gagatek” to tomik przyjemny, idealnie pokazujący założenia serii Czytam sobie i wspomagający pracę w ćwiczeniu rozpoznawania liter przez najmłodszych – taka propozycja w cyklu uświadamia kilkulatkom, że książki mogą służyć rozrywce.
Rejs
Często jest tak, że w książeczkach z cyklu Czytam sobie – ze względu na panujące w nich zasady dotyczące choćby niestosowania dwuznaków – autorzy sięgają po słowne wygibasy i słowa, które nie zdążyły jeszcze zaistnieć w świadomości maluchów. Można się zastanawiać, czy to utrudnienie ćwiczeń czytania, czy wręcz przeciwnie – poszerzanie zdolności językowych i kompetencji. Tomik Rafała Witka „Statek gagatek” raczej te kompetencje podnosi, chociaż są tu i dziwactwa tekstowe, kiedy ktoś „cmokta”, a załoga „lula” (zamiast spać, bo zmiękczenia też nie są tu dopuszczane). Autor jednak opowiada dzieciom w ograniczonej objętości kilkuset wyrazów przygodę na pełnym morzu, więc ma szansę przyciągnąć do tomiku kilkulatki. Statek gagatek to statek, który ma swoje humory i swoje pomysły. Bez względu na to, jak działa na nim załoga – a bardzo się stara, żeby coś ciekawego zaproponować pasażerom – sam statek może sprawić trochę niespodzianek. Nieprzypadkowo przecież nazywa się tak, jak się nazywa. Rafał Witek bawi się zatem morskimi motywami, a co za tym idzie – przyzwyczaja dzieci do języka związanego z pobytem na statku. Może to być poszerzenie horyzontów najmłodszych albo rodzaj literackiej egzotyki – z pewnością część słówek będzie musiała zostać przez rodziców objaśniona, bo najmłodsi mogą sobie sami nie poradzić ze wszelkimi cumowaniami i kokpitami, ba nawet nazwy w rodzaju Honolulu czy ukulele, chociaż bez wątpienia dźwięczne i rytmiczne, mogą sprawić trudność dzieciom, które dopiero uczą się czytać. „Statek gagatek” to zatem propozycja, która jest lekturowym wyzwaniem, ale też przyjemnością – w końcu autor stawia na wielką przygodę w wakacyjnym stylu, a Jola Richter-Magnuszewska sięga po graficzne rozwiązania, które przykują uwagę. Ta książeczka została tak przygotowana, żeby podczas czytania łatwo było śledzić kolejne wydarzenia i porównywać je z własnymi codziennymi doświadczeniami. Każdy może uczestniczyć w niezwykłym rejsie – Rafał Witek się o to postarał. Mały picture book przydaje się w lekcjach czytania – to opowieść daleka od tradycyjnych, dynamiczna i pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji, autor stosuje też od czasu do czasu niby przypadkowe współbrzmienia, żeby jeszcze bardziej rozbawić dzieci i zaprosić je do ćwiczenia czytania. „Statek gagatek” to publikacja dla tych maluchów, które nie lubią rutyny i dążą do tego, żeby odkrywać samodzielnie jak najwięcej – może przypaść do gustu dzieciom, które nie mogą usiedzieć w miejscu. Bo i na tym statku znajdą ludzi uwielbiających zabawę i niespodzianki. „Statek gagatek” to tomik przyjemny, idealnie pokazujący założenia serii Czytam sobie i wspomagający pracę w ćwiczeniu rozpoznawania liter przez najmłodszych – taka propozycja w cyklu uświadamia kilkulatkom, że książki mogą służyć rozrywce.
poniedziałek, 2 września 2024
Mateo Guerrero, Tristan Roulot: Las czasu. Dzieci kamienia
Egmont, Warszawa 2024.
Poszukiwania
To jak serial w odcinkach, a gdyby w końcu stworzyć edycję zebraną i jedną wielką komiksową historię – nie będą ustawać wyrazy zachwytu. Na razie jednak Tristan Roulot pisze, a Mateo Guerrero rysuje fantastyczne przygody Dzieci kamienia. To fantastyka zamykana w działających na wyobraźnię kadrach. W głębi lasu, do którego nikt niepowołany nie będzie mógł się zapuścić nie istnieje starość. Starzenie się jest niemożliwe, księżyc w zasadzie nie przesuwa się po niebie, czas nie biegnie, nikt nie zastanawia się nad tym, co przyniesie przyszłość – bo większych zmian nie będzie. Wszyscy są tu dziećmi, za sprawą magicznego kamienia zatrzymanymi w pewnym momencie dorastania. Jednak kiedy ten stan rzeczy zostaje poważnie naruszony – złodziejka niszczy cenny kamień i kradnie jedną z części – dzieci muszą wyruszyć na wyprawę. Wiedzą, jak zresztą wszyscy bohaterowie przygodówek drogi, że muszą trzymać się razem i razem działać. Jeśli tego nie zrobią, wszyscy zginą – śmierć przyjdzie znacznie szybciej niż by się przypuszczało, a zmiany będą już nieodwracalne. Bohaterowie przekonują się zresztą o tym – nie wszystkie rejony są chronione przez magiczny kamień, więc łatwo jest zajrzeć w to, co nieuchronne. Opowieść urywa się dość nagle, pozostawiając odbiorców w niedosycie – pewnie każdy z czytelników chciałby zamknięcia pewnego wątku, tymczasem trzeba będzie czekać na kolejny zeszyt z serii.
Ten cykl jest pięknie wydany, w twardej oprawie i na kredowym papierze, dopasowane jest to do rozmachu stylistycznego w obrazkach. Mateo Guerrero traktuje ilustracje komiksowe jak małe dzieła sztuki. Inspiruje się wyraźnie mangowymi motywami, ma też filmowy sposób prowadzenia historii – przydaje się to w budzeniu zainteresowania komiksem wśród różnych grup wiekowych. Chociaż „Las czasu” to książka kierowana przede wszystkim do młodych czytelników – dzieci, które dorosły już do bardziej rozbudowanych narracji i do młodzieży – może spodobać się również dorosłym fanom fantastyki. Tu mniej liczy się wątek ruszania w drogę i poszukiwania cennych kryształów – jest to zresztą wyeksploatowany w tekstach popkultorowych motyw – bardziej jakość grafik. Guerrero cechuje się zdecydowaną kreską i zapełnia kadry wieloma szczegółami, dba o detale, które budują klimat całej opowieści, a także uprawdopodobniają samych bohaterów. Jest to propozycja starannie przygotowana, pełna nasyconych kolorów, ale też rozbudzających wyobraźnię scenerii. Autor decyduje się na spore jak na młodzieżowy komiks kadry – ale powiększanie przestrzeni ma dużo sensu, bo dzięki temu można zmieścić więcej informacji, które nie trafiają do tradycyjnej narracji. Rysunki przenoszą tu znacznie więcej treści niż dialogi, a całość nabiera dynamiki dzięki prostym chwytom tutaj przekształcanym na niemal baśniowe sceny. Roi się od niezwykłych stworzeń, a twórca ilustracji nie boi się koloru i przenoszenia przez niego emocji. Jest tu sporo zapierających dech w piersiach rozwiązań, więc też i zachwytów nad książką może być wiele – to dzieło wysokiej klasy.
Poszukiwania
To jak serial w odcinkach, a gdyby w końcu stworzyć edycję zebraną i jedną wielką komiksową historię – nie będą ustawać wyrazy zachwytu. Na razie jednak Tristan Roulot pisze, a Mateo Guerrero rysuje fantastyczne przygody Dzieci kamienia. To fantastyka zamykana w działających na wyobraźnię kadrach. W głębi lasu, do którego nikt niepowołany nie będzie mógł się zapuścić nie istnieje starość. Starzenie się jest niemożliwe, księżyc w zasadzie nie przesuwa się po niebie, czas nie biegnie, nikt nie zastanawia się nad tym, co przyniesie przyszłość – bo większych zmian nie będzie. Wszyscy są tu dziećmi, za sprawą magicznego kamienia zatrzymanymi w pewnym momencie dorastania. Jednak kiedy ten stan rzeczy zostaje poważnie naruszony – złodziejka niszczy cenny kamień i kradnie jedną z części – dzieci muszą wyruszyć na wyprawę. Wiedzą, jak zresztą wszyscy bohaterowie przygodówek drogi, że muszą trzymać się razem i razem działać. Jeśli tego nie zrobią, wszyscy zginą – śmierć przyjdzie znacznie szybciej niż by się przypuszczało, a zmiany będą już nieodwracalne. Bohaterowie przekonują się zresztą o tym – nie wszystkie rejony są chronione przez magiczny kamień, więc łatwo jest zajrzeć w to, co nieuchronne. Opowieść urywa się dość nagle, pozostawiając odbiorców w niedosycie – pewnie każdy z czytelników chciałby zamknięcia pewnego wątku, tymczasem trzeba będzie czekać na kolejny zeszyt z serii.
Ten cykl jest pięknie wydany, w twardej oprawie i na kredowym papierze, dopasowane jest to do rozmachu stylistycznego w obrazkach. Mateo Guerrero traktuje ilustracje komiksowe jak małe dzieła sztuki. Inspiruje się wyraźnie mangowymi motywami, ma też filmowy sposób prowadzenia historii – przydaje się to w budzeniu zainteresowania komiksem wśród różnych grup wiekowych. Chociaż „Las czasu” to książka kierowana przede wszystkim do młodych czytelników – dzieci, które dorosły już do bardziej rozbudowanych narracji i do młodzieży – może spodobać się również dorosłym fanom fantastyki. Tu mniej liczy się wątek ruszania w drogę i poszukiwania cennych kryształów – jest to zresztą wyeksploatowany w tekstach popkultorowych motyw – bardziej jakość grafik. Guerrero cechuje się zdecydowaną kreską i zapełnia kadry wieloma szczegółami, dba o detale, które budują klimat całej opowieści, a także uprawdopodobniają samych bohaterów. Jest to propozycja starannie przygotowana, pełna nasyconych kolorów, ale też rozbudzających wyobraźnię scenerii. Autor decyduje się na spore jak na młodzieżowy komiks kadry – ale powiększanie przestrzeni ma dużo sensu, bo dzięki temu można zmieścić więcej informacji, które nie trafiają do tradycyjnej narracji. Rysunki przenoszą tu znacznie więcej treści niż dialogi, a całość nabiera dynamiki dzięki prostym chwytom tutaj przekształcanym na niemal baśniowe sceny. Roi się od niezwykłych stworzeń, a twórca ilustracji nie boi się koloru i przenoszenia przez niego emocji. Jest tu sporo zapierających dech w piersiach rozwiązań, więc też i zachwytów nad książką może być wiele – to dzieło wysokiej klasy.
niedziela, 1 września 2024
Borysław Czyżak: Kolekcja. Opowieści o współczesnej sztuce polskiej
Marginesy, Warszawa 2024.
Różnice
Żeby jak najlepiej poznawać sztukę, warto poświęcić czas na detale, na przyglądanie się pojedynczym dziełom albo konkretnym twórcom – i traktować to jako punkt wyjścia do dalszych lekcji. Borysław Czyżak w „Kolekcji” analizuje dzieła i biografie ośmiorga artystów: jest tu Wacław Taranczewski, Henryk Stażewski, Koji Kamoji, Erna Rosenstein, Maria Anto, Zuzanna Janin, Jarosław Modzelewski i Magdalena Abakanowicz – i rzeczywiście chociaż część nazwisk będzie odbiorcom znana, o sporej liczbie twórców odbiorcy nie będą mieli pojęcia. A Borysław Czyżak spokojnie prezentuje kolejne dokonania i pomysły, relacje w grupach artystycznych oraz związki rodzinne, komentuje wszystko, co mogło mieć wpływ na artystyczne wybory i na same dzieła. W książce pojawiają się reprodukcje – i to akurat bardzo się przydaje, bo kiedy autor postanawia opowiedzieć obraz, to z reguły robi to tak, że trudno byłoby sobie wyobrazić treść, zawartość płótna i ogólne wrażenie – bardzo interesujące staje się zderzenie słowa i obrazu, zaskakujące często i również mocno subiektywne. Borysław Czyżak fascynuje się twórczością tych, których wybrał do swoich szkiców. Jest w stanie prowadzić czytelników przez życiowe doświadczenia twórców i przez tematy powracające w ich sztuce. Oczywiście traktuje to bardzo wycinkowo, nie mógłby zresztą w niewielkich objętościowo artykułach zawrzeć wszystkiego – ale podsuwa czytelnikom tyle, żeby samodzielnie mogli później kontynuować poznawanie sztuki. Ważnym dla Czyżaka motywem są przeżycia wojenne lub – traumy starszego niż twórcy pokolenia, które odbijają się potem w sztuce ich dzieci. Przesłania w dziełach często wiążą się z kontekstami pozaartystycznymi, politycznymi lub historycznymi – i warto mieć wiedzę na temat biografii, żeby zrozumieć konkretne decyzje. W ten sposób Borysław Czyżak może uzasadnić sięganie do życiorysów i sprawdzanie zestawu przeżyć, które kształtują postacie ze szkiców jako twórców. Inaczej trudno by było wyjaśnić czerpanie z prywatnych spraw. Jednak dla Czyżaka elementy łączą się nierozerwalnie, wynikają z rzeczywistości dalekiej od sztuki – sztuka to następstwo życia. I tak autor prezentuje kolejne sylwetki.
Zwykle punktem wyjścia jest dzieło, które pozwala na snucie opowieści o artyście. Wydaje się jednak, że sieć wzajemnych relacji także w pewien sposób wpływa na wybieranie tematów: Borysław Czyżak wspomina o zależnościach i o spotkaniach, które stawały się inspiracjami. Często wybiera sytuacje czy sceny, które wydają się prawdopodobne jako źródło sztuki – a następnie pokazuje związki między rzeczywistością i tym, co pojawia się w gotowych pracach. Podaje czytelnikom szczegóły, których nie przenoszą dzieła – co pozwala inaczej interpretować obrazy lub rzeźby. „Kolekcja” to rodzaj prywatnego przewodnika po wycinku historii sztuki – połączonego z oglądaniem konkretnych, wybranych przez autora, prac. Takie rozwiązanie może się sprawdzić: da czytelnikom pojęcie o tym, co dzieje się w pewnych kręgach w sztuce współczesnej, umożliwi śledzenie trendów i zależności. Borysław Czyżak serwuje zestaw ciekawych szkiców biograficznych i dotyczących tworzenia – od strony powstawania pomysłów. Książka „Kolekcja” spodoba się tym, którzy o sztuce pojęcia nie mają i nawet jeśli chcieliby czegoś się dowiedzieć – nie wiedzą, od czego zacząć. To publikacja dla zainteresowanych wyobraźnią artysty.
Różnice
Żeby jak najlepiej poznawać sztukę, warto poświęcić czas na detale, na przyglądanie się pojedynczym dziełom albo konkretnym twórcom – i traktować to jako punkt wyjścia do dalszych lekcji. Borysław Czyżak w „Kolekcji” analizuje dzieła i biografie ośmiorga artystów: jest tu Wacław Taranczewski, Henryk Stażewski, Koji Kamoji, Erna Rosenstein, Maria Anto, Zuzanna Janin, Jarosław Modzelewski i Magdalena Abakanowicz – i rzeczywiście chociaż część nazwisk będzie odbiorcom znana, o sporej liczbie twórców odbiorcy nie będą mieli pojęcia. A Borysław Czyżak spokojnie prezentuje kolejne dokonania i pomysły, relacje w grupach artystycznych oraz związki rodzinne, komentuje wszystko, co mogło mieć wpływ na artystyczne wybory i na same dzieła. W książce pojawiają się reprodukcje – i to akurat bardzo się przydaje, bo kiedy autor postanawia opowiedzieć obraz, to z reguły robi to tak, że trudno byłoby sobie wyobrazić treść, zawartość płótna i ogólne wrażenie – bardzo interesujące staje się zderzenie słowa i obrazu, zaskakujące często i również mocno subiektywne. Borysław Czyżak fascynuje się twórczością tych, których wybrał do swoich szkiców. Jest w stanie prowadzić czytelników przez życiowe doświadczenia twórców i przez tematy powracające w ich sztuce. Oczywiście traktuje to bardzo wycinkowo, nie mógłby zresztą w niewielkich objętościowo artykułach zawrzeć wszystkiego – ale podsuwa czytelnikom tyle, żeby samodzielnie mogli później kontynuować poznawanie sztuki. Ważnym dla Czyżaka motywem są przeżycia wojenne lub – traumy starszego niż twórcy pokolenia, które odbijają się potem w sztuce ich dzieci. Przesłania w dziełach często wiążą się z kontekstami pozaartystycznymi, politycznymi lub historycznymi – i warto mieć wiedzę na temat biografii, żeby zrozumieć konkretne decyzje. W ten sposób Borysław Czyżak może uzasadnić sięganie do życiorysów i sprawdzanie zestawu przeżyć, które kształtują postacie ze szkiców jako twórców. Inaczej trudno by było wyjaśnić czerpanie z prywatnych spraw. Jednak dla Czyżaka elementy łączą się nierozerwalnie, wynikają z rzeczywistości dalekiej od sztuki – sztuka to następstwo życia. I tak autor prezentuje kolejne sylwetki.
Zwykle punktem wyjścia jest dzieło, które pozwala na snucie opowieści o artyście. Wydaje się jednak, że sieć wzajemnych relacji także w pewien sposób wpływa na wybieranie tematów: Borysław Czyżak wspomina o zależnościach i o spotkaniach, które stawały się inspiracjami. Często wybiera sytuacje czy sceny, które wydają się prawdopodobne jako źródło sztuki – a następnie pokazuje związki między rzeczywistością i tym, co pojawia się w gotowych pracach. Podaje czytelnikom szczegóły, których nie przenoszą dzieła – co pozwala inaczej interpretować obrazy lub rzeźby. „Kolekcja” to rodzaj prywatnego przewodnika po wycinku historii sztuki – połączonego z oglądaniem konkretnych, wybranych przez autora, prac. Takie rozwiązanie może się sprawdzić: da czytelnikom pojęcie o tym, co dzieje się w pewnych kręgach w sztuce współczesnej, umożliwi śledzenie trendów i zależności. Borysław Czyżak serwuje zestaw ciekawych szkiców biograficznych i dotyczących tworzenia – od strony powstawania pomysłów. Książka „Kolekcja” spodoba się tym, którzy o sztuce pojęcia nie mają i nawet jeśli chcieliby czegoś się dowiedzieć – nie wiedzą, od czego zacząć. To publikacja dla zainteresowanych wyobraźnią artysty.
Już rysuję! Zwierzęta
Kropka, Warszawa 2024.
Proste rysowanie
Poradników dotyczących rysowania jest na rynku całkiem sporo i każdy, nawet ten, kto uważa, że nie ma talentu, znajdzie tu coś dla siebie. Książki tego typu kierowane są przeważnie do najmłodszych, chociaż i dorośli znaleźliby tu dla siebie inspiracje. Najprościej jest przyciągnąć do publikacji dzieci tematem zwierząt – i w „Już rysuję! Zwierzęta” właśnie taka strategia została przez Dorotę Prończuk, autorkę ilustracji, wybrana. Książka składa się z trzydziestu rysunkowych podpowiedzi: fokę, koguta, konia, kozę, królika, lwa, małpę, owcę, pingwina, niedźwiedzia czy słonia – i inne stworzenia – można tu narysować w mocno uproszczonej i całkiem zabawnej wersji dzięki trzem krokom. Za każdym razem pojawiają się okienka z kolejnymi elementami i obejrzenie ich pozwala na uzupełnianie własnego rysunku. Zwierzęta mają zawadiackie miny i nadają się do bajkowych scenerii. Od razu pojawia się też w tomiku miejsce na własne próby: większą część jednej strony na rozkładówce zajmuje miejsce na ćwiczenia i rysunki – tuż pod wskazówkami, tak, żeby nie trzeba było zbytnio skakać wzrokiem. Ale w „Już rysuję! Zwierzęta” jest jeszcze jedna niespodzianka dla dzieci: strona sąsiadująca z treningową zawiera scenkę – ślimak na liściu czy wielbłąd na pustyni, wśród prostych elementów krajobrazu. Tu pojawia się jednokolorowe tło, a gotowe kontury można pokolorować. Jednak zostawione jest też miejsce na własne uzupełnienie scenki – trzeba wykorzystać dopiero co nabyte umiejętności i narysować konkretne stworzenie, wrysować je w obrazek. Dzięki temu dzieci zobaczą od razu, czy udało im się zapamiętać podpowiedzi i czy radzą sobie z wyzwaniem (nie można przesadzić z rozmiarami swojego dzieła), a przy okazji przekonają się, że poradnik ma wymiar praktyczny, bo gotowymi postaciami można ozdabiać kolejne własne obrazki. Takie rozwiązanie zachęca do pracy i do ćwiczenia ilustracji – a przecież to niezbędne, żeby móc pochwalić się nowymi zdolnościami. Dzieci od razu przekonają się, że zamieszczone tu wskazówki mogą się przydać w zwykłych codziennych rysunkach – i wykorzystają je. „Już rysuję! Zwierzęta” to książka, która nie przytłacza objętością, ale zawiera to, co niezbędne, żeby nabrać pewności w tworzeniu – poprawia warsztat, przekonuje dzieci do ćwiczeń i steruje ich wyobraźnią, bo przecież na podstawie stylu obrazków z tomiku można będzie tworzyć własne kolejne stworzenia i dowolnie zasiedlać nimi prace.
Obrazki są tu nieskomplikowane, ale zwierzęta, które w efekcie podpowiedzi powstaną, mają swój charakter. To powinno przekonać najmłodszych do podjęcia wysiłku i trenowania rysowania – zresztą ten wysiłek nie będzie przesadnie duży, a zaowocuje ciekawymi graficznymi propozycjami, bo przecież maluchy raczej nie poprzestaną na prześledzeniu podpowiedzi z tomiku, tylko zechcą kontynuować przygodę z rysowaniem. A jeśli dostaną narzędzia – w tym wypadku lekcję, jak rysować – mogą wzbogacić własne prace i tworzyć nowe historie obrazkowe. Co ważne: nie ma tu tekstu, nie ma nic do czytania, więc nawet te maluchy, które jeszcze liter nie znają, będą wiedziały, jak się bawić.
Proste rysowanie
Poradników dotyczących rysowania jest na rynku całkiem sporo i każdy, nawet ten, kto uważa, że nie ma talentu, znajdzie tu coś dla siebie. Książki tego typu kierowane są przeważnie do najmłodszych, chociaż i dorośli znaleźliby tu dla siebie inspiracje. Najprościej jest przyciągnąć do publikacji dzieci tematem zwierząt – i w „Już rysuję! Zwierzęta” właśnie taka strategia została przez Dorotę Prończuk, autorkę ilustracji, wybrana. Książka składa się z trzydziestu rysunkowych podpowiedzi: fokę, koguta, konia, kozę, królika, lwa, małpę, owcę, pingwina, niedźwiedzia czy słonia – i inne stworzenia – można tu narysować w mocno uproszczonej i całkiem zabawnej wersji dzięki trzem krokom. Za każdym razem pojawiają się okienka z kolejnymi elementami i obejrzenie ich pozwala na uzupełnianie własnego rysunku. Zwierzęta mają zawadiackie miny i nadają się do bajkowych scenerii. Od razu pojawia się też w tomiku miejsce na własne próby: większą część jednej strony na rozkładówce zajmuje miejsce na ćwiczenia i rysunki – tuż pod wskazówkami, tak, żeby nie trzeba było zbytnio skakać wzrokiem. Ale w „Już rysuję! Zwierzęta” jest jeszcze jedna niespodzianka dla dzieci: strona sąsiadująca z treningową zawiera scenkę – ślimak na liściu czy wielbłąd na pustyni, wśród prostych elementów krajobrazu. Tu pojawia się jednokolorowe tło, a gotowe kontury można pokolorować. Jednak zostawione jest też miejsce na własne uzupełnienie scenki – trzeba wykorzystać dopiero co nabyte umiejętności i narysować konkretne stworzenie, wrysować je w obrazek. Dzięki temu dzieci zobaczą od razu, czy udało im się zapamiętać podpowiedzi i czy radzą sobie z wyzwaniem (nie można przesadzić z rozmiarami swojego dzieła), a przy okazji przekonają się, że poradnik ma wymiar praktyczny, bo gotowymi postaciami można ozdabiać kolejne własne obrazki. Takie rozwiązanie zachęca do pracy i do ćwiczenia ilustracji – a przecież to niezbędne, żeby móc pochwalić się nowymi zdolnościami. Dzieci od razu przekonają się, że zamieszczone tu wskazówki mogą się przydać w zwykłych codziennych rysunkach – i wykorzystają je. „Już rysuję! Zwierzęta” to książka, która nie przytłacza objętością, ale zawiera to, co niezbędne, żeby nabrać pewności w tworzeniu – poprawia warsztat, przekonuje dzieci do ćwiczeń i steruje ich wyobraźnią, bo przecież na podstawie stylu obrazków z tomiku można będzie tworzyć własne kolejne stworzenia i dowolnie zasiedlać nimi prace.
Obrazki są tu nieskomplikowane, ale zwierzęta, które w efekcie podpowiedzi powstaną, mają swój charakter. To powinno przekonać najmłodszych do podjęcia wysiłku i trenowania rysowania – zresztą ten wysiłek nie będzie przesadnie duży, a zaowocuje ciekawymi graficznymi propozycjami, bo przecież maluchy raczej nie poprzestaną na prześledzeniu podpowiedzi z tomiku, tylko zechcą kontynuować przygodę z rysowaniem. A jeśli dostaną narzędzia – w tym wypadku lekcję, jak rysować – mogą wzbogacić własne prace i tworzyć nowe historie obrazkowe. Co ważne: nie ma tu tekstu, nie ma nic do czytania, więc nawet te maluchy, które jeszcze liter nie znają, będą wiedziały, jak się bawić.