niedziela, 30 czerwca 2024

Boguś Janiszewski: Książka o narkotykach. Nieporadnik

Agora, Warszawa 2024.

Używki

Boguś Janiszewski zabiera się za przedstawienie młodym odbiorcom świata narkotyków i używek. „Książka o narkotykach. Nieporadnik” to publikacja, która w bardzo przystępny (i jednocześnie w założeniu młodzieżowy) sposób przedstawia pułapki i problemy związane z zażywaniem różnych rodzajów narkotyków. Przeprowadza czytelników nie tylko przez podziały i konsekwencje, ale też informuje, co się stanie, kiedy ktoś pod wpływem trafi w ręce policji, co będzie, jeśli znajdą przy nim działkę, albo czym grozi wzięcie się za dilerkę na przykład w szkole. Zanim jednak do tego dojdzie, Boguś Janiszewski dość szczegółowo analizuje kolejne przykłady. Do jednego worka wrzuca dopalacze – bo tu najmniej jest badań oraz wiedzy o tym, czego użyto do ich produkcji, wspomina o energetykach, a do używek, które są niezwykle groźne nie tylko dla młodych organizmów dokłada alkohol. Zatrzymuje się za to nad „klasycznymi” narkotykami. Opowiada o amfetaminie i ecstasy, o marihuanie i o grzybach halucynogennych. Co ciekawe, pomija niemal całkiem te narkotyki, które cenowo są poza zasięgiem młodych ludzi – o kokainie jedynie wspomina, ale niezbyt szczegółowo. Tłumaczy za to, po których narkotykach można przeskakać całą noc do techno, a po których łatwiej zapamiętuje się informacje. Wyjaśnia, które używki długo utrzymują się w organizmie, które da się wykryć w badaniu moczu, a także – jak sposób aplikowania ich sobie wpływa na tempo działania. Oczywiście to nie są wskazówki, bardziej przestrogi: autor uzupełnia te wiadomości tak, żeby odbiorcy wiedzieli, czym grożą kolejne wybory – nie straszy, raczej przestrzega i podpowiada, czego się spodziewać. Ale nie znaczy to, że wprowadza podręcznik dla młodzieży dotyczący tego, jak ćpać – sporo miejsca na początku poświęca na drobiazgowe wytłumaczenie, jak człowiek uzależnia się od narkotyków i co to oznacza dla jego dalszego funkcjonowania. Stara się przy tym obalać mity: przyznaje, że raczej nie można się uzależnić od jednej dawki (przynajmniej w wielu wypadkach), albo – że są narkotyki, które uzależniają „mniej” – ale przyznaje też, że one przeważnie stanowią wprowadzenie do znacznie groźniejszych substancji i warto mieć to na uwadze. Boguś Janiszewski nie chce zastraszać, woli edukować – liczy na to, że czytelnicy zbrojni w wiedzę, będą samodzielnie myśleć i rozważać konsekwencje jeszcze zanim zdecydują się na wzięcie narkotyku. Autor chce też przekonać czytelników do podejmowania rozmów z rodzicami – zwłaszcza że nie da się tego uniknąć, gdy sytuacja wymknie się spod kontroli.

Żeby łatwiej trafić do młodych odbiorców Max Skorwider wprowadza liczne komiksy – z przedstawicielami zwierzęcego świata mocno sponiewieranymi przez narkotyki. Tu obecny jest humor, ale znacznie ważniejsze stają się przekazy, przesłania i informacje. Charakterystyczny dla tej publikacji staje się język – kolokwialny i w duchu młodzieżowy. Liczy się tu możliwość dotarcia do młodych ludzi przez swobodny styl i nastawienie na komunikację, a nie na zakazy i straszenie. Boguś Janiszewski wie doskonale, że ci, którzy chcą próbować narkotyków, sięgną po nie – dba więc o to, żeby jak najlepiej ich przygotować i zapewnić bezpieczeństwo. Z kolei jeśli ktoś jest nieprzekonany, zyska nawet podpowiedzi, jak odmawiać, żeby nie wypaść z łask ekipy. Można tę książkę podsuwać młodszym nastolatkom jako szczepionkę: żeby zawczasu przestrzec przed zgubnymi skutkami używek (nie tylko narkotyków, ale i alkoholu). Ważna jest to publikacja i niezwykła, uruchamia temat zupełnie inaczej niż dotychczas – i właśnie dzięki oryginalności autor może odnieść sukces.

Tomasz Samojlik: Bardzo mała kupa

Media Rodzina, Poznań 2024.

Odchody

Skoro dzieci bardzo lubią tematy skatologiczne i cieszą się, gdy w tomikach pojawiają się tabuizowane często przez dorosłych kwestie, Tomasz Samojlik próbuje to wykorzystać. „Bardzo mała kupa” to kolejna publikacja w podcyklu Żubr Pompik. Odkrycia. Rodzina doskonale dzieciom znana – pojawiło się na rynku już wiele części przygód żubra Pompika, jego rodziców: Porady i Pomruka oraz młodszej siostry Polinki, ponadto żubry opanowały jeszcze świat maskotek i… kreskówek – ta rodzina odkrywa kolejne zjawiska typowe dla zwykłego życia, a jednak zaskakujące dla małych odbiorców. Zresztą rolę zadających wciąż pytania dzieci przejęły tu żubry: Pompik i Polinka potrzebują rozmaitych wyjaśnień, gromadzą informacje albo rozmawiają z napotykanymi w puszczach zwierzętami. Zdobywają wiadomości równocześnie z odbiorcami – co sprawia, że dzieciom łatwiej będzie zapamiętywać ciekawostki. Tomasz Samojlik wie, jak przyciągać maluchy do czytania i wykorzystuje zainteresowanie, żeby przemycić w tomikach zestaw uwag na temat przyrody. Stawia na proste fabuły, wymianę myśli (w której przemyca informacje) i humor – to wystarczy, żeby dzieci pokochały żubrzą rodzinę i jej kibicowały. Tym razem Pompik ma mniej do powiedzenia, liczy się bowiem przygoda Polinki. Przygoda – w nietypowym ujęciu, Polinka bowiem wdeptuje w kupę w lesie. Brykanie po okolicy kończy się zatem aktem gniewu: Polinka zamierza znaleźć zwierzę, które nie robi kupy. Galopuje przez puszczę i wypytuje kolejne napotkane stworzenia o ich odchody. Nie wykracza poza faunę z polskich lasów, nie będzie tu zatem egzotycznych wiadomości o odchodach – ale dzieci dowiedzą się między innymi, komu kupa jest potrzebna do znakowania swojego terytorium. Kiedy już wydaje się, że odniesie sukces i wskaże stworzenie, które nie robi kupy, wychodzi na jaw słabość jej wyjściowego założenia. Ale przez czas gromadzenia danych słabnie złość Polinki – zwłaszcza że na scenę wchodzą stworzenia, którym odchody są bardzo potrzebne do funkcjonowania, stanowią niemal ich środowisko naturalne. I to już wieści zaskakujące dla czytelników.

Tomasz Samojlik z właściwym sobie humorem tworzy opowiastkę edukacyjną dla dzieci. Wie doskonale, że hasło „kupa” zapewni mu uwagę odbiorców – i wykorzystuje to do wprowadzania ciekawostek z przyrody. Zachęca dzieci do rozglądania się na spacerach i przekonuje, że sporo tajemnic czeka jeszcze na odkrycie i rozwiązanie. Proces zdobywania wiedzy zostaje jeszcze bardziej uatrakcyjniony za sprawą kolorowych i naiwnych ilustracji – Tomasz Samojlik ma pomysły na to, jak powinny wyglądać żubry, żeby wypadały kreskówkowo i zabawnie – z takimi bohaterami łatwo się zaprzyjaźnić. „Bardzo mała kupa” to książka wpisująca się w cykl Żubr Pompik. Odkrycia – ale wykorzystuje też trendy charakterystyczne dla literatury czwartej ostatnich lat. Ma autor dobry pretekst do tego, żeby opowiedzieć kolejną historię z puszczy – i żeby przekonać dzieci do czytania i zdobywania wiadomości. Z żubrami nie można się nudzić – i cieszy fakt, że seria bardzo się rozrasta.

sobota, 29 czerwca 2024

Monika Pastuszko: Matka Polka sika w krzakach

Agora, Warszawa 2024.

Komplikacje

Monika Pastuszko lubi poznawać tematy dogłębnie – własne doświadczenia z macierzyństwa przerabia na zestaw reportaży o tym, jak żyje się matkom w Polsce. „Matka Polka sika w krzakach” to ironiczny zestaw komentarzy z pierwszej ręki, rejestr utrudnień i pułapek, jakie czyhają na świeżo upieczone matki. Autorka z upodobaniem czyta kolejne – pisane przez kobiety i z ich perspektywy – książki na temat planowania miast, do tego zbiera informacje w internecie, wśród osób, które mogą mieć podobne doświadczenia. Dzięki temu nie wyjdzie na malkontentkę ani na osobę, która przesadza – nikt nie zarzuci autorce mijania się z prawdą, skoro punktem wyjścia jest tu właśnie zestaw codziennych obserwacji. Kiedy na świecie pojawia się mały Henio, jego rodzice podejmują walkę o uczynienie przestrzeni miejskiej bardziej przyjazną dla matek, ale też opiekunek i… osób starszych. Monika próbuje interweniować bezpośrednio tam, gdzie trzeba, a do tego zbiera materiały do książki. Robert – partner Moniki – konsekwentnie przedstawia kolejne propozycje do budżetu obywatelskiego. Oboje powoli chcą zmieniać rzeczywistość – tak, żeby uświadomić innym, że wszystko jest możliwe. Monika Pastuszko nie zamyka się w przestrzeni Warszawy, sporo podróżuje i zestawia spostrzeżenia z rozwiązaniami z innych krajów – pokazuje, że da się zmienić to, co niefunkcjonalne i niewygodne.

Co doskwiera matkom Polkom? Na pewno brak dostępnych toalet w miejscach publicznych – i to temat, który wybija się na pierwszy plan nie tylko za sprawą tytułu, ale też kreatywnych metod na fizjologiczne potrzeby. Jest tu też kwestia miejsc do karmienia i przewijania niemowląt – i w tym wypadku nie ma mowy o przystosowaniu miasta do potrzeb matek. Inne tematy to między innymi motyw karmienia piersią, krawężniki i nierówności na chodnikach, place zabaw i – szerzej – miejsca dla dzieci, funkcjonowanie maluchów w przestrzeni publicznej (autorka przekonuje się, że małe dziecko nie wytrzyma zbyt długo w ciszy i bez ruchu, a tego najwyraźniej oczekują współpasażerowie w komunikacji miejskiej, pacjenci w poczekalniach lub klienci restauracji). Zastanawia się Monika Pastuszko nad tym, co robić, żeby zapewnić dziecku jak najlepsze warunki rozwoju – podejmuje decyzje czasami pod prąd trendom. Zdaje się na własną intuicję i na rozwiązania poprzednich pokoleń – a potem uważnie obserwuje reakcje pociechy. Co ciekawe, dziwi się zjawisku w internecie określanym jako „madka” i interpretuje je na własny sposób – kompletnie odrywając się od istoty zagadnienia. Ale z upodobaniem rejestruje własne rzekome błędy, pokazując, jak w dzisiejszym świecie matki są oceniane przez otoczenie na każdym kroku i jak muszą mierzyć się z krytyką. Wyjście z domu i odbywanie krótszych lub dłuższych wypraw to jedno – ale dla Moniki Pastuszko liczą się jeszcze warunki lokalowe. Autorka zajmuje się kwestią zbyt małych na potrzeby rodziny mieszkań, snując rozważania nad umiejętnościami przystosowawczymi. „Matka Polka sika w krzakach” to książka, w której jest sporo śmiechu, ale też i sporo krytyki rzeczywistości: wszystko, o czym Monika Pastuszko pisze, powinno istnieć wyłącznie w sferze wyobraźni, a nie stanowić zmartwienie kobiety opiekującej się małym dzieckiem. Autorka stawia na śmiech oczyszczający, walczy, ale też zapewnia odbiorcom rozrywkę (a matkom dodatkowo wsparcie). Warto zajrzeć do tego tomu, żeby uświadomić sobie, jak wiele jest jeszcze do zrobienia w ramach projektowania przestrzeni miejskich.

Ale tak na marginesie... wytykać trzeba chyba do skutku. "Stróżka moczu"?...

piątek, 28 czerwca 2024

Anita Głowińska: Kicia Kocia i Nunuś. Zabawa w chowanego

Media Rodzina, Poznań 2024.

Kryjówki

Kicia Kocia doczekała się kilku podserii – także kierowanych dla młodszego rodzeństwa fanów przedszkolnych opowiastek. „Kicia Kocia i Nunuś. Zabawa w chowanego” to publikacja z okienkami. Kartonowe i duże strony skrywają mnóstwo okienek – nie zawsze w oczywistych i widocznych na pierwszy rzut oka miejscach. Fabuła jest prosta: Nunuś, młodszy brat Kici Koci ma ochotę na zabawę w chowanego, a do rozrywki przyłączają się kolejno przyjaciele bohaterów – wszyscy miło spędzają czas, zawsze szuka się jednej postaci więcej niż rozkładówkę wcześniej – co oznacza więcej wyzwań. Anita Głowińska proponuje to, w czym jest znakomita: grafiki idealnie dostosowane do wieku i możliwości percepcyjnych odbiorców. Tworzy wizerunki bohaterów rzekomo naiwne i infantylne, widać w nich ślady farby i niedoskonałości, kształty są bardzo proste (ale też rozpoznawalne). Łatwo zaprzyjaźnić się z tymi bohaterami – zwłaszcza dziecięcymi, chociaż dorośli też czasami muszą się tu pojawić. Zabawa w chowanego wykracza poza ściany domu, żeby było więcej możliwych schowków i kryjówek. Tym razem dobrze uzasadnia się obecność okienek – trzeba pod nie zaglądać, przynajmniej dopóki nie znajdzie się wszystkich postaci. Nie pod każdym okienkiem ktoś czeka, zatem lektura przyniesie trochę niespodzianek i dużo rozrywki dla najmłodszych. Najpierw trzeba znaleźć okienka porozmieszczane na stronach, później – otworzyć i sprawdzić, czy udało się znaleźć bohatera (później stopień trudności się zwiększa, jeśli dzieci będą chciały wyszukać konkretną postać). Następnie przechodzi się do kolejnej rozkładówki z refrenowym komentarzem. Bo tekst z drobnymi modyfikacjami się powtarza, identyczna jest też wyliczanka, która zapadnie dzieciom w pamięć – powielana za każdym razem. Jest tu bardzo kolorowo i bardzo ładnie – więc samo oglądanie stron powinno się odbiorcom spodobać. A dorośli, którzy będą towarzyszyć najmłodszym przy czytaniu, zawsze mogą zwracać uwagę na kolejne, niewskazywane przez autorkę, rozwiązania lub tematy, zadawać kolejne pytania albo opowiadać, co widać na obrazkach.

Ta książeczka zapewnia wielowymiarową rozrywkę. Zaprasza dzieci do wspólnej z bohaterami zabawy – każdy może bowiem razem z Kicią Kocią i Nunusiem uczestniczyć w grze w chowanego, włączyć się do zadania. Pozwala ćwiczyć zręczność i spostrzegawczość, a przy kolejnych powrotach do tomiku – trenować też pamięć. Liczy się tu przede wszystkim uciecha najmłodszych. Anita Głowińska wie doskonale, czego odbiorcy od niej oczekują i zapewnia im to wszystko. Rozumie dziecięcy świat i może go przedstawiać w wersji zapośredniczonej przez Kicię Kocię – dla dzieci ważne będzie jeszcze nawiązanie do ich własnej codzienności. Można porównywać doświadczenia i bawić się przy lekturze, nie ma tu miejsca na nudę, nawet jeśli bierze się pod uwagę powtarzanie motywu na kolejnych rozkładówkach. Anita Głowińska zachęca najmłodszych do podążania za Kicią Kocią i Nunusiem -w ten sposób przygotowuje sobie publiczność do właściwej serii.

czwartek, 27 czerwca 2024

Jory John: Domowa Pyra

Harperkids, Warszawa 2024.

Wygoda

Pyra to kolejna bohaterka tomiku zainspirowanego pomysłami Jory’ego Johna. To bohaterka, która – co zaskakujące – uosabia nadzieje wielu współczesnych maluchów: wizje, że można bez reszty zasiąść przed ekranami i zrezygnować ze zwyczajnego życia. Pyra otacza się wyświetlaczami różnej wielkości, a każdy służy do pokazywania innych obrazów, filmów i relacji. Pyra ma wszystko, co jest jej potrzebne do szczęścia: nie rusza się z kanapy, może tam się całymi dniami wylegiwać i tylko obserwować działania innych. To aktywność, która teoretycznie wystarczy bohaterce do funkcjonowania. Ale w pewnym momencie Pyra musi wstać z legowiska, opuścić centrum dowodzenia i wyruszyć w drogę. A na zewnątrz przekonuje się, że żadna elektronika nie jest tak doskonała, żeby zastąpić zapachy, powiew świeżego wiatru czy promienie słońca. Zapośredniczona rzeczywistość – ta z ekranów i głośników – nie umywa się do tej prawdziwej, doświadczanej bezpośrednio. Pyra dowiaduje się, że warto czasami ruszyć się z miejsca i poznać coś innego niż to, co oswojone. To wskazówka dla odbiorców – owszem, ale przede wszystkim źródło zabawy. Można obserwować zachowania bohaterki i porównywać je z własnymi pomysłami, można też bawić się dobrze, śledząc nieoczekiwaną przygodę Pyry (albo prezentację jej ziemniaczanego rodu). Jest tu sporo żartów różnego rodzaju, każdy podczas lektury może odkryć coś dla siebie – podobnie jak inne publikacje z tego cyklu, tak i ta przyniesie mnóstwo śmiechu. Najważniejszym jego celem jest pokazanie dzieciom, że po książki można sięgać dla zabawy i przyjemności.

„Domowa Pyra” to tomik, który jest bogato ilustrowany, warstwa graficzna pełni tu ważną rolę, bo przejmuje sporą część wyjaśnień, której nie ma w narracji. Niektórych rzeczy nie da się po prostu opisać, ale wystarczy na nie spojrzeć, żeby wszystko stało się jasne – tak jest w przypadku przeglądu stanu posiadania bohaterki. Pyra, która zalega na kanapie i pod ręką ma mnóstwo pilotów, to bohaterka wyposażona we wszystko, co jej potrzebne do funkcjonowania. A raczej do wegetacji. Ale o tym postać musi przekonać się samodzielnie – nie pomogą żadne perswazje ani tłumaczenia, liczyć się będzie tylko i wyłącznie eksperyment. „Domowa Pyra” to drobna książeczka, czytanie jej nie zmęczy dzieci, które dopiero poznały litery – a nagrodą stanie się sporo śmiechu. Kolejna postać z kuchni wkracza do świata przygód – i to przygód nietypowych, nie do przewidzenia. Domowa Pyra szybko stanie się ulubienicą dzieci, ale uświadomi im też, że w życiu trzeba zachować równowagę i nie da się przez cały czas siedzieć przed monitorami. To zwłaszcza w dzisiejszych czasach bardzo istotne przesłanie – komentarz, który bez zbędnych pogadanek uruchomi w dzieciach chęć zakosztowania świata, przedstawiony w prostym i dowcipnym stylu. Kto zna poprzednie części cyklu, ten nie będzie mieć wątpliwości, że Pyra musi zagościć w jego domu.

środa, 26 czerwca 2024

Maria Środoń: 40 haseł o demokracji

Kancelaria Sejmu, Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2024.

Rządzenie

Warto od najmłodszych lat tłumaczyć dzieciom specyfikę ustrojów i systemów politycznych – żeby świadomie wychowywać kolejne pokolenia. Zresztą książka Marii Środoń może być też wsparciem dla uczniów, którzy muszą uporządkować sobie najbardziej podstawowe wiadomości i pojęcia. „40 haseł o demokracji” to książka, która może nie nadaje się na rozrywkową lekturę – ale odpowiada na wiele pytań dzieci i pozwala im na zgłębianie tematu związanego z rządami i wyborami. Wśród pojęć, które pojawiają się w tomie, są te odnoszące się do dzisiejszych czasów – demokracja, konstytucja, kampania wyborcza czy wolne wybory – ale też mnóstwo zagadnień z przeszłości, między innymi liberum veto, konstytucja 3 maja czy wolna elekcja – dzieci otrzymają zatem również lekcję historii, dzięki czemu będą mogły zrozumieć znaczenie tradycji i zmian na przestrzeni wieków. Każdy komentarz zajmuje tu niecałą stronę (samo hasło to temat na całą rozkładówkę, ale sporo miejsca zabiera ilustracja, tak, żeby nieco uprzyjemnić odbiorcom proces zdobywania wiedzy; z rzadka zagadnienia odrobinę się rozrastają – chodzi w końcu nie o to, żeby zachować idealny rytm objętościowy, a o to, by udało się zrozumiale wytłumaczyć odbiorcom fakty). Co ciekawe, czasami ilustracje zamieniają się w niby-komiksy, tak, żeby przedstawić w działaniach postaci przykłady dotyczące wybranego hasła. Do tego autorka wprowadza również w samych definicjach komentarze odwołujące się do codzienności dzieci – żeby mogły porównać sobie zasady z tym, co znają z najbliższego otoczenia. Adam Wójcicki stara się na ilustracjach prezentować anonimowych bohaterów w zależności od dystansu od nich – tych najdalej zupełnie symbolicznie, tych najbliżej – z wieloma szczegółami. A zaludnia karty książki bardzo gęsto. Można tę książkę czytać strona po stronie i dowiadywać się czegoś o kolejnych aspektach demokracji, można też potraktować ją jak hipertekst (którym zresztą jest) i posiłkować się systemem odnośników na dole każdego komentarza. „Zobacz więcej pod hasłem” to propozycja dla tych dzieci, którym nie wystarczyło krótkie omówienie – które chciałyby poszerzenia wiadomości albo wręcz dalszego analizowania tematów. Mogą przenieść się na inne strony i szukać tematów zbliżonych do wybranego przez siebie, żeby nie wypadać od razu z kręgu zainteresowań. To rozwiązanie dobrze pomyślane, proste i skuteczne, jeśli ktoś sięga po tom z ciekawości. Całość przygotowana została tak, żeby młodzi odbiorcy nie mieli większych trudności ani z przyswajaniem wiedzy, ani z korzystaniem z książki – liczy się tu przystępność i trafność w komentarzach i definicjach. Nie ma miejsca na dygresje i brak precyzji, trzeba podawać samą esencję – także dlatego, żeby nie zniechęcić dzieci do lektury. To na pewno książka potrzebna w procesie edukacji, jednak dla tych odbiorców, którzy chcieliby wcześniej rozpocząć swoją przygodę z polityką, to nieoceniona pomoc. Zwłaszcza że raczej rzadko podobne tematy wyjaśniają rodzice. „40 haseł o demokracji” to książka dobrze wymyślona, wypełniona ciekawostkami (z perspektywy młodych odbiorców) i starannie zrealizowana.

wtorek, 25 czerwca 2024

Bartłomiej Dobroczyński, Agnieszka Jucewicz: Tańcząc. Rozmowy o kryzysie i przemianie

Agora, Warszawa 2024.

Sposób

Z jednej strony „keep smiling” i ukrywanie prawdziwych uczuć przed innymi – z drugiej – świadomość, że depresja zatacza szerokie kręgi. Z jednej strony chęć prowadzenia pogodnego życia, z drugiej – przytłaczający zalew negatywnych informacji w mediach. „Tańcząc. Rozmowy o kryzysie i przemianie” to zestaw rozmów o tym, dlaczego czasami w życiu jest źle – i co wtedy robić. Bartłomiej Dobroczyński i Agnieszka Jucewicz nie szukają jednak kioskowych wskazówek do natychmiastowego wcielenia w życie, wiedzą, że takie rozwiązania byłyby nieskuteczne. Zamiast tego zastanawiają się nad przyczynami kryzysów i nad metodami pracy nad sobą – żeby po dotarciu do istoty problemu każdy mógł sobie wymyślić własne porady i pocieszenia. Bardziej jest ta książka zagłębianiem się w sobie, analizą, którą każdy na własną rękę będzie mógł przeprowadzić, niż zbiorem mentorskich komentarzy – i całe szczęście. Bo „Tańcząc” to książka, która jeszcze długo po lekturze pozostaje z czytelnikami. Chociaż z pozoru prosta, dostosowana do dzisiejszego szybkiego odbioru, wymaga sporo refleksji – a kierunki rozmów wyznaczają obszary do zastanowienia. Można się czasami z autorami chcieć sprzeczać, można się zastanawiać nad ich przeżyciami, które doprowadziły do konkretnych wniosków – ale nie da się tej publikacji odłożyć bez echa. A przecież o kryzysie powiedziano już mnóstwo i wydawałoby się, że kolejna publikacja na ten temat nie wniesie niczego nowego do egzystencji i świadomości czytelników.

Autorzy porządkują, diagnozują i tłumaczą. Przetrawiają dla odbiorców odkrycia – i przygotowują na nadejście trudniejszych momentów. Są przekonani, że kryzys dosięgnie każdego, można jedynie minimalizować jego skutki – przygotować się na to, co nieuchronne i nie poddawać do końca. Zresztą nie na porady nastawiona jest ta publikacja, a na przeżywanie – pozwala się zatrzymać i przyjrzeć sobie i otoczeniu, odczytywać innych ludzi i dokonywać wiwisekcji. Wszystko po to, żeby lepiej zrozumieć doświadczenia i ich konsekwencje, a także reakcje czy emocje w relacjach z innymi. Temat kryzysu jest bardzo szeroki, więc autorzy siłą rzeczy muszą dokonywać osobistych wyborów, przyglądać się jedynie wyimkom z całego wachlarza zagadnień – na tyle, żeby zaintrygować czytelników, żeby zasugerować im możliwości działania i poszukiwania informacji. Nie ma tutaj mowy o farmakologicznym reagowaniu na kryzysy, zresztą nie o to chodzi – książka porusza tematy mniej spektakularne niż choroby psychiczne, dlatego też staje się bardziej uniwersalna, trafić powinna do szerszego grona odbiorców – w końcu przedstawiane tu sytuacje dotyczą każdego (chociaż w różnym stopniu). Warto też zaznaczyć, że wyjaśnienia i komentarze nie są akademickie – autorzy bardzo dbają o czytelność przekazu i o to, żeby nie odstraszać odbiorców przesadnie nagromadzeniem fachowych terminów.

Jest to książka stworzona na bazie porozumienia, w formie, która wydaje się najbardziej przystępna ze wszystkich psychologicznych tomów – wywiad pozwala na nadanie lekkości najtrudniejszym kwestiom, a wymiana poglądów i opinii może być dla czytelników satysfakcjonująca dzięki wnikaniu w świat autorów. „Tańcząc” to publikacja, która nie powinna zostać przeoczona na rynku wydawniczym.

poniedziałek, 24 czerwca 2024

Timothy Knapman: Nocowanka w Egipcie. Podróżujemy w czasie i poznajemy królestwo faraonów

Harperkids, Warszawa 2024.

Przygoda z innych czasów

Nocowanki to świetny pomysł na to, by poznawać nie tylko nowych kolegów, ale i nowe kultury. Przynajmniej jeśli za temat bierze się Timothy Knapman, który proponuje dzieciom edukacyjno-rozrywkowe podróże w czasie. „Nocowanka w Egipcie. Podróżujemy w czasie i poznajemy królestwo faraonów” to picture book bardzo niezwykły. Przede wszystkim dlatego, że Kuba i Lilka (oraz ich kot) mają sposób na to, jak błyskawicznie przenosić się między epokami. Ich taniec nie jest zbyt skomplikowany, odbiorcy też mogą go wykonywać (chociaż z nieco mniej spektakularnym skutkiem), ale liczy się to, że na koniec dzieci lądują w wybranym miejscu i mogą odkrywać za każdym razem inne aspekty rzeczywistości. W starożytnym Egipcie Senbi i Tuja będą oprowadzać przybyszy po swojej codzienności. Zabiorą do domu i do szkoły, poczęstują potrawami, pokażą, co i jak się robi, przedstawią układ mieszkania. Fryzury, stroje, prace, Nil, religia… to wszystko zyska tu swój komentarz: krótki i dynamiczny, bo zamknięty w dialogach. Kuba i Lilka dziwią się wszystkiemu, co nowe (ale niczego nie krytykują, raczej z ciekawością poznają kolejne zjawiska i przysłuchują się wyjaśnieniom). Senbi i Tuja też mogą się dowiedzieć czegoś o życiu dzieciaków z dalekiej przyszłości – zwłaszcza porównania między kulturami wypadają atrakcyjnie z perspektywy maluchów. I tutaj znajdzie się miejsce na mnóstwo zabawy, mnóstwo zaskoczeń i wiele pytań. Wszystko da się przetestować na własnej skórze (a może prawie wszystko, na szczęście – bo świat dorosłych pozostaje wciąż w sferze omówień, nie trzeba się wcielać w przedstawicieli pokolenia rodziców, żeby poznać ich pracę albo zwyczaje: dla bohaterów nie jest to aż tak interesujące jak możliwość przetestowania na sobie oryginalnych fryzur lub biżuterii). Dzieci w ramach „nocowanki” po prostu spędzają czas w innym świecie – i wykorzystują ten czas na zdobywanie wiadomości, zadawanie pytań i pogłębianie wiedzy w ramach zadzierzgiwania nowych przyjaźni. Nie ma tu specjalnych wyjaśnień kontekstu: to normalne, że wpadają do siebie w odwiedziny, przecież w bajce jest to możliwe. A autor dba o to, żeby już taką przygodę – upragnioną przez najmłodszych – wykorzystać do granic. Częstuje odbiorców mnóstwem ciekawostek – i to takich, które łatwo zapamiętać dzięki sprytnemu sposobowi podania. Matt Robertson dba o to, żeby warstwa graficzna przyciągała uwagę i budziła skojarzenia z kulturą starożytnego Egiptu – są tu charakterystyczne motywy, które z pewnością zapadną dzieciom w pamięć. Tak przygotowaną książeczkę chce się odkrywać (i nawet ciekawa podwójna rozkładówka na początku nie jest tak bardzo atrakcyjna jak to, co dzieje się w ramach akcji w dalszej części tomiku). Dzieci zyskają tutaj możliwość przeniesienia się w czasie razem z bohaterami i przekonania się prawie na własnej skórze, jak mogli funkcjonować ich rówieśnicy w przeszłości – oczywiście w sielskiej wizji, bo najmłodszym nie może się tu stać krzywda. To interesująca propozycja – nie tylko atrakcyjne dla kilkulatków doświadczenie, ale też rozrywka, edukowanie najmłodszych powiązane z zapadającymi w pamięć przyjemnie zrealizowanymi scenkami.

niedziela, 23 czerwca 2024

Edith Unnerstad: Szalone wakacje, czyli podróż z rondlem

Dwie Siostry, Warszawa 2024.

Droga

Jest to książka, jaka dzisiaj powstać by nie mogła, dlatego bardzo cieszy fakt, że pojawia się na rynku we wznowieniu i w serii Mistrzowie światowej ilustracji (z obrazkami Ilon Wikland, rzeczywiście zasługującymi na uwagę i idealnie wpasowanymi w tekst; zresztą to ta ilustratorka współpracowała między innymi z Astrid Lindgren). Przede wszystkim tematyka nie przypomina dzisiaj tworzonych powieści dla młodych czytelników – a realizacja wymusza skupienie i uczestniczenie w akcji. Edith Unnerstad w tomie „Szalone wakacje, czyli podróż z rondlem” doskonale się bawi, tworząc powieść przygodową. To zestaw odważnych rozwiązań, jakie przywodzą na myśl na przykład pomysły Astrid Lindgren, chociaż są bliżej zwyczajności. Autorka przedstawia coś, co nie miałoby obecnie szans zaistnieć bez zainteresowania opieki społecznej – tu funkcjonuje całkiem nieźle. Zwłaszcza że zaczynają się wakacje, a to czas, który pozwala na dowolne wybryki.

Rodzina, którą Edith Unnerstad przedstawia, jest w najlepszym razie ekscentryczna. Mama to była aktorka i wielbicielka Szekspira, tata – wynalazca (stworzył między innymi trzyczęściowy rondel, który gwizdem informuje o przygotowanym posiłku. Do tego siedmioro dzieci, z których środkowe – Lasse – opowiada całą historię. Nie byłoby tu o czym mówić, gdyby nie sytuacja, w jaką wikłają się bohaterowie. Problemy lokalowe (ciasnota i brak mebli sprawiają, że dzieci śpią na odwróconych stołach, krzesłach i deskach do prasowania) sprawiają, że rodzina jedną z dziewczynek oddaje na przechowanie do niezbyt lubianego krewnego. Gdy krewny ginie potrącony przez tramwaj, okazuje się, że bohaterowie dostają w spadku jego dwa konie i wozy. I to powód, żeby ruszyć w trasę – spróbować sprzedawać rondle taty, a do tego przeżyć ciekawą przygodę w drodze. Ciaśniej niż w domu przecież nie będzie. Dzieci cieszą się takim pomysłem, traktują go jak wyzwanie. Rodzice nie widzą przeszkód – nawet podróż z maleńkimi dziećmi nie wydaje się im przerażająca. Każdy może się czymś zająć, a po drodze da się też zawrzeć niezwykłe znajomości. Dzieci są samodzielne i zaradne, wiedzą, jak się zachować, a ponadto mogą sobie pozwolić na beztroską zabawę. Do czasu – bo przecież taka trasa to również szereg niebezpieczeństw. Nie zabraknie tutaj złodziei i włamywaczy, pojawi się nawet potencjalny morderca – pytanie, czy wóz da wystarczające schronienie rodzinie. Z czasem zdarza się tu coraz więcej i czytelnicy nie będą wiedzieli, czego mogą się spodziewać – za to dadzą się wciągnąć w brawurową akcję. I nie ma znaczenia, że niektóre z dzieci są mniej uzdolnione niż inne, a u niektórych zdarzają się pewne dziwactwa. Tu wszystko jest normalne i zaakceptowane. Edit Unnerstad znajduje sposób na to, żeby zachęcić odbiorców do czytania, do lektur dla przyjemności – zapewnia to, co dzisiaj zapomniane jako wakacyjna powieść przygodowa (a wręcz awanturnicza). Sporo jest tu humoru, więc mogą po ten tom sięgać nawet dorośli, jeśli mają ochotę poczytać swoim pociechom. Edith Unnerstad nie boi się przełamywania tabu, pisze w czasach, w których jeszcze poprawność polityczna i lęk przed wpływem tekstów na młode umysły nie paraliżowały twórców. Zapewnia więc książkę wyrazistą i ciekawą, wesołą i bardzo przyjemną. Trudno się od tej lektury oderwać. A Ilon Wikland pomaga w wyobrażaniu sobie bohaterów i ich niezwykłego pojazdu.

Andy Griffiths, Jill Griffiths, Terry Denton: Bzdurki i badziewie z domku na drzewie. Najgłupsze łamigłówki

Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.

Zabawy

Bestsellerowa seria o ciągle rozbudowywanym domku na drzewie doczekała się teraz tomiku-gadżetu, jak zresztą większość popularnych cykli dla młodych odbiorców. „Bzdurki i badziewie z domku na drzewie. Najgłupsze łamigłówki” to właśnie książka z zadaniami logicznymi dla młodych odbiorców i fanów Andy’ego, Terry’ego i ich przyjaciół. Domek na drzewie, który z każdym kolejnym tomem rozrastał się o trzynaście pięter, staje się areną kolejnych zabaw. Trzeba tutaj wciąż przemierzać labirynty, porównywać ilustracje, pomagać bohaterom, wykreślać słowa… Jest też bardzo bogato reprezentowany dział zadań kreatywnych – na dorysowywanie z wyobraźni tego, czego na stronach nie ma. Można tu oczywiście rysować w stylu autorów – czyli bazgrać – lub dać upust własnej artystycznej wyobraźni, nie ma złych rozwiązań (bo już łamigłówki zyskują klucz odpowiedzi – prawdopodobnie po to, żeby sprawdzać postępy albo nie frustrować się przesadnie, kiedy coś nie wyjdzie: zadania nie zawsze należą do prostych). Tym razem książka ma troje autorów – Andy Griffiths i Terry Denton zapraszają tu do współpracy Jill Griffiths (też znaną odbiorcom jako postać z kolejnych części cyklu).

Oczywiście tomik z zadaniami logicznymi jest jednocześnie reklamą całego cyklu – pojawiają się tu nawiązania do konkretnych książek, można będzie po nie sięgać, żeby przypomnieć sobie najbardziej zabawne przygody i absurdalne pomysły. Co ciekawe, obrazki w kolejnych publikacjach były raczej gryzmołami niż starannie dopracowanymi pod kątem grafiki pracami. Tu jest inaczej – rzadko pojawiają się ilustracje proste i upraszczane, bazujące na gryzmołach – znacznie więcej jest tu popisów graficznych, strony wypełniane są detalami, co automatycznie podnosi poziom trudności zadań. Autorzy wiedzą, że muszą zaoferować odbiorcom coś wyjątkowego i pasującego do całej serii – w związku z tym stawiają na rollercoaster emocji i na dużą ekspresję, a jednocześnie na znane czytelnikom doskonale łamigłówki. Nie trzeba się tu będzie zastanawiać nad zasadami rozwiązywania zadań – w strukturze wszystko jest znane i zwyczajne. Dopiero nawiązania do pomysłów z cyklu zmieniają rytm książki.

Jest to publikacja, która dobrze uzupełnia serię. Można poradzić sobie bez niej – nie wprowadzi przecież niczego nowego do wiadomości fanów – ale zapewni sporo rozrywki (objętościowo jest to przecież typowa powieść komiksowa). Tym, co w książce nowe (w porównaniu z innymi zestawami łamigłówek dołączanymi do poczytnych cykli) jest mnogość komiksowych dymków. Autorzy-bohaterowie przez cały czas chcą utrzymywać kontakt z odbiorcami, zwracają się bezpośrednio do nich i zachęcają do działania – a także do uczestniczenia w powieściowym świecie. Ta publikacja zaprasza też do przedzierzgnięcia się w autorów – można tu podawać własne pomysły na kolejne piętra z domku na drzewie i wynalazki, można zatem stwierdzić, że została pomyślana jako ćwiczenie na rozwijanie wyobraźni. Z pewnością przyda się odbiorcom takie uruchamianie fantazji i szansa na wprowadzanie swoich komentarzy – to pierwszy krok do samodzielnego wymyślania historii. Zwłaszcza że cała seria o domku na drzewie jest na tyle szalona i absurdalna, że nikogo nie znudzi wymyślanie nieprawdopodobnych przygód.

sobota, 22 czerwca 2024

Ed Yong: Niezwykłe zmysły. Jak zwierzęta odbierają świat

bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.

Postrzeganie rzeczywistości

Ed Yong tworzy ogromną książkę popularnonaukową, która wymaga uruchamiania wyobraźni i jednocześnie przypomina ludziom, że nie są panami wszechświata. Odbieranie rzeczywistości za pomocą zmysłów po tej lekturze przestaje być oczywiste, zwłaszcza że kolejne rozdziały wyzwalają coraz większe zdumienie. „Niezwykłe zmysły. Jak zwierzęta odbierają świat” to publikacja, która tłumaczy, jak inne gatunki radzą sobie w ich środowiskach. Ale autor od razu zaznacza, że nie będzie przekładał zwierzęcych zmysłów i umiejętności na ludzkie, nie będzie szukał prostych przełożeń, bo też i to niemożliwe w wielu wypadkach. A jeśli chce sam przetestować niektóre przynajmniej zmysły zwierząt, kończy się to fiaskiem lub komizmem – jak choćby w przypadku sprawdzania, co węchem wyczują psy. A to i tak najprostsze tematy – zwykle bowiem pojawiają się w tomie opowieści o zmysłach, których ludzie nie mogą sobie nawet wyobrazić. Można czuć smak stopami, widzieć kolory, których ludzie nie widzą, można przeszkody odkrywać dzięki dźwiękom… z każdym gatunkiem robi się coraz dziwniej. Autor rezygnuje z systematyzowania zmysłów zwierząt – zresztą nie byłoby to możliwe ze względu na ich różnorodność. Stawia na tematyczne rozdziały, na opowieści, które zaskakują z każdym kolejnym tematem. Liczy się możliwość przedstawienia odbiorcom specyfiki „dziwnych” zmysłów i sposobów postrzegania rzeczywistości, na jaki ludzie by nie wpadli.

I dlatego trzeba mieć wyobraźnię – żeby jak najpełniej odbierać to, co Ed Yong proponuje. W tej przestrzeni pełno jest dźwięków, kolorów i zapachów – ich mnogość pokazuje, że może to lepiej, że ludzie nie są w stanie wszystkich dostrzec – przebodźcowaliby się natychmiast. Autor spotyka się z kolejnymi badaczami, dowiaduje się od nich czegoś, czego sam by się nie spodziewał. Przekonuje się, jakie rozwiązania funkcjonują w przyrodzie i może zacząć obalać mity – na przykład na temat odczuwania bólu przez inne stworzenia. Strąca człowieka z piedestału, nawet niezamierzenie – udowadnia, że natura jest niezwykle pomysłowa w rozwiązywaniu problemów. Przedstawia rozmaite badania i obserwacje, nie tylko ich efekty – pozwala odbiorcom uczestniczyć niemal w kolejnych odkryciach, uświadamia im, jak wygląda praca uczonych, którzy próbują dopasować odkrycia do tego, co są w stanie zrozumieć. Ed Yong jako dziennikarz naukowy przekłada to na rozdziały zrozumiałe dla wszystkich. Ale nie stroni od szczegółów, stara się, żeby jego książka poza budzeniem ciekawości była też wyzwaniem – mnóstwo w niej detali, informacji biologicznych, analizy budowy ciała zwierząt czy możliwości, jakie mają do odbierania otoczenia. Najtrudniejsze jest tu nazywanie konkretnych zmysłów lub efektów, jakie zapewniają: bo kusi, żeby przekładać niezrozumiałe na to, co znane, a Ed Yong chce tego uniknąć. Zależy mu na ukazywaniu wyjątkowości stworzeń i natury jako takiej, a nie na poszukiwaniu kopii idealnych lub czynników zastępczych – tylko tak może oswajać czytelników z kolejnymi odkryciami. Trzeba tu będzie trochę wysiłku poznawczego, ale nagroda za niego jest wielka. Ed Yong kieruje się do ludzi zainteresowanych tym zagadnieniem, zapewnia im wstęp do innego – chociaż tego samego – świata. Rozbudowuje swoją książkę bardzo, a przecież wydaje się, że to i tak dopiero wstęp, ułamek wiadomości – a zmysły zwierząt dalej w dużej części stanowią zagadkę. I do zagadek też autor się przyznaje – dzięki temu też podtrzymuje zainteresowanie.

piątek, 21 czerwca 2024

Leah Hazard: Macica. Opowieść o naszym pierwszym domu

Czarne, Wołowiec 2024.

Zachwyt

Leah Hazard informacje o macicy gromadzi w wyniku zainteresowań związanych z własnym ciałem, ale także z racji zawodowych – jako położna chce wiedzieć jak najwięcej o narządzie, w którym zaczyna się życie. Jako popularyzatorka nauki z kolei dba o to, żeby jej zachwyt podzielali wszyscy czytelnicy. I tak tom „Macica. Opowieść o naszym pierwszym domu” to nie tylko uzupełnianie luk na rynku wydawniczym, ale również – a może przede wszystkim – wyraz emocji, które towarzyszą kolejnym odkryciom. Autorka chce, żeby jej zachwyt udzielał się czytelnikom, a że nie szczędzi drobiazgowych opisów, budzi też zainteresowanie anatomią. Celem jej wywodów nie jest płciowość jako taka, a „osoby z macicami”, a nawet same macice, tak po prostu. Bo podobnych opracowań, mimo wciąż rozwijającego się rynku wydawniczego związanego z popularyzowaniem medycyny, wciąż jest za mało. Leah Hazard przekonuje się zresztą, że za każdym razem, gdy chce znaleźć macicę w dyskursie publicznym – na przykład na wystawach związanych z cielesnością – okazuje się ona skrzętnie ukrywana, nieciekawa, a wręcz wstydliwa. I to autorka próbuje zmienić, przypominając czytelnikom, jak wiele od tego narządu zależy. Przeprowadza odbiorców przez kolejne tematy związane z macicą, wychodzi od kwestii menstruacji i zaraz potem przechodzi do ciąży, bo to temat, który wyzwolić może największe zainteresowanie odbiorców. Tu zresztą także może najłatwiej udowodnić, że macica to narząd zasługujący w pełni na wszystkie zachwyty – argumenty pojawią się same. Naturalną koleją rzeczy pojawia się też poród i cesarskie cięcia, przeszczepy i operacje, choroby i przypadłości, które pojawiają się, gdy macica zaczyna się starzeć. Są tu operacje usunięcia macicy, ale są też tematy historyczne i futurystyczne. Historyczne przypominają, jak lekarze łączyli kiedyś rzekome schorzenia macicy z problemami psychicznymi kobiet (realnymi lub wydumanymi), co do futuryzmu: pojawiają się wizje sztucznych macic, bioworków, w których mogą rozwijać się płody.

W tych obrazach autorka stara się być bardzo precyzyjna i bardzo dokładna, czasami wręcz zarzuca odbiorców tematami czy szczegółami z kolejnych zagadnień, potrafi podkreślać to, co ważne albo dzielić się z czytelnikami własnymi obserwacjami i fascynacjami. Nie ustaje w dzieleniu się wiadomościami, jednak pozwala sobie także na ujawnianie swojego podejścia. W ten sposób sugeruje, co ją najbardziej przyciąga do zagadnienia macicy w ujęciu całościowym – liczą się nie tylko aspekty biologiczne, ale też w dużej części kulturowe – macica funkcjonuje na różnych płaszczyznach i tu zyskuje prawdziwy pomnik. Wydaje się, że autorka chce odczarować temat macicy, ale nie jest pewna, czy odbiorcy są na to całkowicie gotowi – a jednocześnie próbuje w książce, sporej rozmiarami monografii, zmieścić jak najpełniejszy obraz macicy. Warto dać autorce szansę, sprawdzić, jak ona postrzega kwestie biologiczne i kulturowe – i być może wypracować sobie nowy obszar do poznawania. „Macica. Opowieść o naszym pierwszym domu” to książka wyjątkowa ze względu na połączenie obiektywnych opisów badawczych i emocjonalnego podejścia. Autorka wie, jak odbiorców zarażać pasją, próbuje to robić z dobrym skutkiem. Umożliwia czytelnikom poznawanie tematów mniej wygodnych może, ale w dalszym ciągu fascynujących.

czwartek, 20 czerwca 2024

Katarzyna Zyskowska: Alchemia. Powieść biograficzna o Marii Skłodowskiej-Curie

Znak, Kraków 2024.

Namiętności

Maria Skłodowska-Curie funkcjonuje dzisiaj w przestrzeni publicznej niemal obowiązkowo, gdy trzeba przybliżać czytelnikom biografie sławnych uczonych – nie obejdzie się bez niej żadna seria dla najmłodszych, a wśród tomów biograficznych dla dorosłych także powraca. Większość autorów dąży do tego, żeby odbrązowić postać, przedstawić ją nie jako dwukrotną noblistkę, a kobietę – z całym wachlarzem emocji i uczuć. I taka jest „Alchemia. Powieść biograficzna o Marii Skłodowskiej-Curie”. Katarzyna Zyskowska zajmuje się tu niemal wyłącznie wątkami osobistymi – dotyczącymi miłosnych zawodów z młodości Marii i z jej ostatniego poważnego związku. Dwutorowo biegnie ta narracja – autorka przeplata ze sobą rozdziały retrospektywne i aktualne w rzeczywistości powieściowej – rozbija na części i analizuje kolejne rozczarowania. Młoda Mania trafia jako guwernantka do domu Żórawskich. Zarobione pieniądze wysyła siostrze, żeby ta mogła studiować za granicą. Mania jest ambitna i pracowita, a do tego bardzo silna – nie poddaje się łatwo, zwłaszcza kiedy w grę wchodzi realizacja ideałów. Mania poza swoimi codziennymi obowiązkami postanawia jeszcze kształcić wiejskie dzieci: organizuje szkółkę, w której uczy maluchy alfabetu i historii Polski. Wszystko staje się łatwiejsze, gdy może zobaczyć podziw w oczach Kazimierza Żórawskiego, jednego z synów chlebodawców. Kazimierz snuje dalekosiężne plany dotyczące relacji z Manią: dziewczyna ma szansę na prawdziwą miłość. Nie jest naiwna i w związek wchodzi powoli, jednak nie zamierza się przed nim bronić, skoro może liczyć na wzajemność. Tu jednak ma jeszcze nadzieję na normalność. Inaczej dzieje się, gdy Maria jest już stateczną wdową z dwiema córkami. Jej romans z żonatym mężczyzną, a także uczonym, Paulem, nie może skończyć się dobrze. I rzeczywiście: społeczeństwo nie wybacza pozamałżeńskich zdrad, nawet jeśli w małżeństwie dzieje się bardzo źle. Marie chce walczyć o swoje szczęście – zwłaszcza że małżeństwo ukochanego już dawno się rozpadło, chociaż nie formalnie. Nie zdaje sobie jednak sprawy z siły opinii publicznej i z poszukujących sensacji dziennikarzy brukowców – jako osoba sławna i nagradzana, powinna – przynajmniej według społeczeństwa – być nieskazitelna. Dzieje się też coś, co nie pozwala dłużej utrzymywać relacji w tajemnicy.

„Alchemia” to powieść skupiona na tych dwóch relacjach, bliźniaczo w pewnych miejscach do siebie podobnych. Bohaterka wobec uczuć jest bezradna – nie mają znaczenia żadne naukowe osiągnięcia, w byciu kobietą jest pełna bezsensownych nadziei jak każda z odbiorczyń – nie istnieje tu ani bariera czasu, ani kulturowa przepaść: wszystkie emocje będą zrozumiałe dla czytelniczek. I właśnie na tych emocjach Katarzyna Zyskowska bazuje. Wychodzi z założenia, że i tak wszyscy wiedzą, co Maria Skłodowska-Curie osiągnęła – w związku z tym nie ma sensu koncentrować się na jej pracy. Jedynie wspomina o drugim Noblu – bo skandal obyczajowy może utrudnić wyjazd po jego odbiór. Jednak przez cały czas zajmuje się tym, co w bohaterce uniwersalne i oczywiste dla czytelniczek. Jest w związku z tym „Alchemia” powieścią luźno bazującą na biografii uczonej – nie pokazuje całego jej życia, a tylko dwa wątki, wzbogacone wyobraźnią autorki. Czyta się tę książkę nie dla wiadomości na temat Marii Skłodowskiej-Curie, a ze względu na rozrywkę na wysokim poziomie, ciekawą opowieść obyczajową z dramatami i rozczarowaniami.

środa, 19 czerwca 2024

Jan Gondowicz: Flirt z Paralipomeną. Mitologie

Iskry, Warszawa 2024.

Odczytania

Eseje i przemyślenia dotyczące zjawisk kulturowych – najczęściej lektur, ale nie tylko – przedstawia Jan Gondowicz w tomie „Flirt z Paralipomeną. Mitologie”. To już piąta część takich drobiazgów zebranych często z wcześniejszych publikacji – więc odbiorcy doskonale wiedzą, czego mogą się spodziewać. Wszyscy, którzy poszukują wartościowych i erudycyjnych szkiców, refleksji prowadzących przez meandry wyobraźni innych twórców – tutaj znajdą swoją przystań. Autor sięga po teksty z różnych epok, zwykle takie, które pozostawiły w jego umyśle trwały ślad. Ale bywa, że sam bawi się materią wyobraźni – kiedy zastanawia się nad genezą pomysłów, których nie znalazł w zapamiętanych książkach – udowadnia jednoznacznie, teksty nieistniejące funkcjonują w przestrzeni, że są powoływane do istnienia w umysłach czytelników i pozwalają na odrobinę zaskoczeń w codziennej egzystencji.

Jest „Flirt z Paralipomeną” książką dla tych wszystkich, którzy lubią rozsmakowywać się w lekturze. Niespieszna wymiana myśli i interpretacje ponad poziomem prostych odczytań są tu na porządku dziennym, autor dzieli się z odbiorcami czasem zestawem bardzo śmiałych tez, innym razem podsuwa narzędzia do odkrywania kolejnych ciekawostek. Tropi rozwiązania i życiorysy bohaterów, wynajduje kurioza albo pomyłki – ale te najdziwniejsze, udowadniające, że pisze się samo, autor jest bezradny wobec tego, co podpowiada mu pióro. Nie ma tu prostych streszczeń tekstów – więc jeśli ktoś potrzebuje nadrobić sobie zaległości książkowe, będzie mógł to zrobić dodatkowo – żeby pełniej czerpać z opowieści Gondowicza. W zasadzie taka książka nie miała prawa się ukazać na dzisiejszym rynku wydawniczym – tym bardziej cieszy fakt, że się ukazuje i może udowadniać odbiorcom, że wciąż ważne są treści i przekazy, pogłębiane, gęste od znaczeń i pozornie tylko nikomu niepotrzebne. Jan Gondowicz przywraca radość z prawdziwego odczytywania tekstów, funkcjonuje w tym świecie jako przewodnik. Co ważne, nigdy nie przekarmia czytelników, nie proponuje im całościowego ujęcia na wybrany temat – zresztą wie doskonale, że każdy dałoby się rozpisać do rozmiarów osobnej książki – zapewnia więc esencjonalne ujęcie, wystarczające, żeby zaintrygować i zostawić coś na później. Jest w tym klimat wyjątkowego porozumienia z czytelnikami niezgadzającymi się na bylejakość, jest satysfakcja z dokonywania kolejnych odkryć, jest też wskazówka: że zawsze warto wracać, także do tekstów, które świetnie się już zna – bo to właśnie w nich można odkryć coś przełomowego. „Flirt z Paralipomeną. Mitologie” to książka, która wymaga od czytelników zaangażowania i koncentracji. Wymyka się prostym ocenom i szybkim lekturom, a sam autor – często za sprawą erudycyjnych wywodów – ucieka od łatwej rozrywki. Proponuje jednak wyzwanie dla intelektu, wypełniając tym samym lukę na rynku wydawniczym. Długością te teksty przypominają felietony, jakością – skondensowane eseje. Bo też i „Flirt z Paralipomeną” to książka wielowymiarowa i wypełniona niewypowiedzianymi zadaniami dla czytelników. To zestaw rozbudowanych przypisów do wydarzeń z historii kultury, sztuki, literatury czy relacji w świecie twórców. I tym przyciągnie.

wtorek, 18 czerwca 2024

J. J. Arcanjo: Akademia Crookhaven. Zapomniany labirynt

Media Rodzina, Poznań 2024.

Podstępy

W tej szkole nie ma miejsca na działania zgodne z prawem. Tu uczniowie zgłębiają tajniki nieuczciwości, dowiadują się, jak kraść albo się włamywać – żeby w przyszłości wykorzystać tę wiedzę do szerzenia dobra. Bo przecież z przestępcami można walczyć na różne sposoby, także doskonaląc się w ich metodach. Bywa, że łatwiej jest odkraść przedmiot, niż negocjować albo szukać metod odzyskania go uczciwą drogą. Akademia Crookhaven to miejsce pilnie strzeżone – nawet najbliżsi uczniów nie mają pojęcia, co się z nimi dzieje. Ale przecież na tym polega urok większości magicznych placówek. J. J. Arcanjo tworzy dla młodszych nastolatków cykl powieści przygodowych w stylu, który na rynku zdążył się już dobrze umocować – ale znajduje metodę na ubarwianie fabuły i na tworzenie zajmujących historii. Narrator podąża za Gabrielem – to ten bohater będzie spoiwem kolejnych wątków, nie tylko tych związanych z lekcjami na Akademii. Gabriel mieszka z babcią, która jest dla niego najważniejsza w świecie – a z kolei ta babcia może zapewnić schronienie pewnemu ulicznemu oszustowi. Tak pojawia się łącznik między światami: Gabriel może zyskać przyjaciela, a do tego – dostęp do wiadomości, których o swoich przeciwnikach do tej pory nie miał. Ponadto ma okazję do zastanowienia się nad swoim pochodzeniem, a to też sprawa niebagatelna w sytuacji, w której rodzice go opuścili. Nie czas jednak na rozgryzanie genealogicznych relacji – bo znacznie bardziej absorbująca okazuje się nauka. Gabriel w nowym semestrze przekonuje się, że chociaż podołał różnym wyzwaniom i rzeczywiście jest w swoim fachu doskonały, to jednak nauczyciele szykują mu jeszcze mnóstwo niespodzianek. Najważniejsze to zadanie na nowy rok szkolny. Uczniowie będą musieli się włamać do najpilniej strzeżonego pomieszczenia w całej Akademii. Będą przez cały czas obserwowani. A stawkę podbije… walka o koleżankę. Ekipa, która ma wykazać się umiejętnościami nadprzeciętnymi – nawet jak na uczniów wyjątkowej szkoły – trzyma się razem i znakomicie wykorzystuje swoje mocne strony. Każdy, kto potrzebuje pomocy, może liczyć na innych, przynajmniej jeśli przyzna się do swoich słabości. I obraz przyjaźni jest w drugim tomie tego cyklu bardzo cenny i budujący. Oczywiście spora część fabuły przypomina grę przygodową, mnóstwo tu zadań do wykonania i prób przejścia określonego poziomu trudności – bez wyzwań akcja nie byłaby tak wciągająca. Ważne jest to, że bohaterowie muszą współpracować i mierzyć się ze swoimi lękami, dawać sobie nawzajem oparcie i stronić od niesnasek – każdy jest dobry w czymś innym, a połączenie sił zapewni najlepsze rezultaty. W przeniesieniu akcentów autor jest bardzo dobry: nie interesuje go samo zdobywanie wiedzy czy kształtowanie zasad panujących w szkole, liczy się tutaj radzenie sobie z przeciwnościami losu dzięki obecności innych ludzi. To lekcja, która przyda się także czytelnikom. A ponieważ autor nie rezygnuje ze zdobyczy cywilizacyjnych – pokazuje, że fantastyka może czerpać inspirację z codzienności i przyczyniać się do rozwijania wyobraźni odbiorców. Funduje czytelnikom ciekawą podróż i nie ma obaw, że wątek tajnej szkoły wyposażającej w niezwykłe umiejętności już się czytelnikom przejadł – w tym wypadku chodzi o coś zupełnie innego.

poniedziałek, 17 czerwca 2024

Quentin Tarantino: Spekulacje o kinie

Marginesy, Warszawa 2024.

Czytanie kina

Skąd Quentin Tarantino wie tyle o kinie – wyjaśnia sam, w eseju, w którym pokazuje, jak jako mały chłopiec chodził na kolejne seanse dla dorosłych ze swoją mamą. Stopniowo nasiąkał tym wszystkim, co potrzebne, żeby stać się znawcą kina – i zaszczepiał w sobie pasję do filmów. I chociaż dzisiaj Quentina Tarantino wszyscy kojarzą jako reżysera, ma on naprawdę dużo do powiedzenia o filmach – i z pewnością swoimi uwagami wzbogaci stan wiedzy kinomanów oraz filmoznawców. Jego „Spekulacje o kinie” to lektura porywająca, intrygująca i miejscami drapieżna – ale jest w tym wszystkim umiejętność poprowadzenia głębokich analiz i przedstawiania ich w atrakcyjny sposób czytelnikom. Quentin Tarantino ogląda filmy, zestawia odbiór po latach z pierwszymi, naiwnymi reakcjami – z czasem potrafi też spojrzeć całościowo na dorobek reżysera albo umieścić wybrany wątek w kontekście i przeprowadzić jego diachroniczną genezę. W efekcie „Spekulacje o kinie” to książka, od której trudno się oderwać – i która pokaże inny sposób patrzenia na filmy. Ten tom składa się z tematycznych esejów różnego rodzaju, nie zawsze są to opowieści poświęcone wybranemu tytułowi, częściej autor wybiera gawędy i swobodne (pozornie) strumienie myśli, dzieli się z czytelnikami swoimi odkryciami i fascynacjami, jest w tym precyzyjny i szczery do bólu – zdarza się, że wystawia druzgocące recenzje, ale nie ośmieszanie innych czy wytykanie błędów jest jego celem, a dobro filmów samych w sobie. Tarantino może powiedzieć czytelnikom, jak zmieniłyby się ich ulubione filmy, gdyby rolę przyjął inny aktor, albo gdyby za reżyserię wziął się ten, który pierwotnie miał to zrobić – przedstawia alternatywne wersje kinowych obrazów i robi to bardzo przekonująco. Do tego podejmuje bez przerwy dialog z twórcami – wie, na co ich stać i kiedy kopiują własne pomysły, a kiedy nawiązują do innych. Z perspektywy czasu może też analizować i komentować momenty przełomowe, sceny, które zmieniły kino na zawsze. I takie spojrzenie w „Spekulacjach o kinie” spotyka się ciągle. Autor zamienia się we wnikliwego komentatora, specjalistę od filmowej kuchni – dzieli się z odbiorcami wszystkim, co sam odkrył, zapewnia im wyjaśnienia co bardziej zawiłych struktur i sprawia, że nagle budowa filmu okazuje się oczywista. Nie stroni od dowcipów i od ciętego języka – zdarza się mu dosadnie podsumowywać spostrzeżenia i dawać upust emocjom. Te eseje mają też wymiar komiczny (przekona się o tym każdy przerażony, że filmy dla dorosłych wpływają na psychikę dziecka: Tarantino przyznaje się do najtrudniejszej sceny ze swoich najmłodszych kinowych lat), autor dba o puenty i wie, jaka jest ich rola w tekstach. Unika schematyczności – nie pozwala sobie na powtarzalność w stylach czy konstrukcjach kolejnych esejów, zawsze wie, co chce przekazać i dlaczego to robi. Dzięki temu „Spekulacje o kinie” z jednej strony są wartościową lekturą dla wszystkich szukających rozrywki i wytchnienia, z drugiej – zestawem bardzo przydatnych narzędzi dla fachowców. Jest to książka, która wciąga nie tylko ze względu na przedstawiane tu tytuły.

niedziela, 16 czerwca 2024

Tomasz Jastrun: Alfabet polifoniczny

Iskry, Warszawa 2024.

Spotkania

Książki memuarowe czy wspomnieniowe, które nie są typowymi pamiętnikami ani autobiografiami zawsze mają większe szanse na dotarcie do szerokiego grona odbiorców. Tomasz Jastrun taki gatunek wybiera, chociaż trochę zawęża grupę potencjalnych czytelników z racji bezkompromisowego stylu. Część wynurzeń upolitycznia, w części prezentuje dość niepopularne poglądy, stawia na radykalne czasem uwagi i komentarze, które niekoniecznie przysporzą mu fanów. „Alfabet polifoniczny” to nie tworzenie laurek, historii, które spodobają się każdemu – a bardziej kąśliwych podsumowań i uzupełnień. Alfabetyczny układ tematów odrobinę porządkuje tę sylwę – ale autor nie skupia się wyłącznie na ludziach, wprowadza też dodatkowe hasła, które po swojemu interpretuje albo wykorzystuje jako okazję do drobnych zwierzeń czy popisów wyobraźni poetyckiej. Tematy same do niego przechodzą, a w związku z tym nie musi się Tomasz Jastrun zastanawiać nad kompozycją i zawartością książki – wykorzystuje po prostu drobne obrazki z życia, migawki bez większych puent. Stawia na rozległość tematyczną, czasami zastanawia się, czy kogoś, kogo opisuje, nie obrażą jego słowa, innym razem jest tego świadomy – bo już kiedyś coś podobnego się wydarzyło. Od czasu do czasu autor wykorzystuje już gotowe fragmenty tekstów, uzupełnia nimi dzisiejsze skojarzenia. Pisze tak, żeby czytelników zaintrygować – nawet jeśli nie podaje żadnych konkretnych wiadomości. Liczy się tu spojrzenie z jego perspektywy, zestaw emocji, jakie chce przekazywać i wywoływać w odbiorcach.

Można po ten tom sięgnąć, jeśli chce się uzupełnić wiadomości na temat Tomasza Jastruna (i jego podejścia do rzeczywistości), ale znacznie lepiej będzie korzystać z publikacji jako z lektury rozrywkowej – trochę wspomnień, trochę plotek, trochę przemyśleń, trochę innego widzenia świata – to wszystko stanowi intrygującą całość i nadaje się do czytania dla przyjemności. Zwłaszcza ze względu na anegdoty dotyczące spotkań ze znanymi ludźmi – Jastrun wie, jakich treści poszukują odbiorcy najczęściej i po prostu podsuwa im przepis na atrakcyjny tekst. Nie sili się na obiektywizm, zresztą to założenie nie pasowałoby do „Alfabetu polifonicznego”, ponadto nie pozostawia samych czytelników obojętnymi – stara się ich trochę prowokować, a trochę zaskakiwać. Przynosi opowieść celną i szczerą, wypełnioną obrazkami z życia i refleksjami na różne tematy. Jest tu sporo pisania od niechcenia – tylko po to, żeby coś utrwalić, coś wyjaśnić albo coś dopowiedzieć – i to w zupełności wystarcza, zaspokaja ciekawość i przypomina, że nie tylko „wielkie” utwory mają znaczenie. Tomasz Jastrun zabiera odbiorców do swojego świata – z całą świadomością jego niedoskonałości. Jednak nie zamierza podporządkowywać się trendom ani zmieniać sposobu myślenia, wie doskonale, że to on decyduje o kształcie całości i to on ponosi odpowiedzialność za przedstawiane tu poglądy – nikogo nie zmusza, żeby je podzielał, za to sam nie próbuje niczego ukrywać. I takie podejście jednym czytelnikom przypadnie do gustu, innym wyda się przesadzone – ale „Alfabetu polifonicznego” po prostu nie da się oceniać jednoznacznie, ta książka wyklucza podobne spojrzenie już w samym założeniu.

Arne Lindmo: Trollheim. Tajemnica opuszczonego domu

Kropka, Warszawa 2024.

Znikanie

Przeprowadzki nigdy nie należą do prostych, ale nie każdy trafia do miejsca owianego złą sławą. Tymczasem Trollheim – niewielkie miasteczko – znane jest z tego, że przez ostatnie stulecia zginęło tu kilkadziesiąt małych dzieci. Nie wiadomo, jak to możliwe, że nikt nie rozgryzł jeszcze tajemnicy z tym związanej i kolejni przybysze narażają swoje życie (większość – kompletnie nieświadomie). Ale czasami nie ma wyjścia, zmiana miejsca zamieszkania to jedyne możliwe i dostępne rozwiązanie. Kiedy dwunastoletni chłopiec trafia do Trollheimu nie boi się przesadnie, zresztą na początku nawet nie pamięta o niebezpieczeństwie. Błyskawicznie jednak przekonuje się, że nawet w legendach jest ziarno prawdy.

„Tajemnica opuszczonego domu” to pierwszy tom serii dla młodych odbiorców. Serii zakorzenionej w mitologii nordyckiej – i w rozmaitych ludowych wierzeniach. Troje nastolatków zaprzyjaźnia się ze sobą w dość mrocznych okolicznościach. Adam ma zawrzeć nowe znajomości i już w pierwszych chwilach może nauczyć się czegoś ciekawego od rówieśników. Problem w tym, że Tara – specjalistka od straszenia i drobnych złośliwości – po drodze do szkoły zagląda na posesję, na której stoi opuszczony i zrujnowany dom. I już stamtąd nie wychodzi. Ekspedycja ratunkowa jest konieczna, dziewczynka do tej pory nie uciekała z lekcji, a nikt z dorosłych nie będzie wiedział, gdzie jej szukać. Adam prawie jej nie zna – jednak nie może czekać z założonymi rękami, nawet jeśli bardzo się boi. W piwnicy domu mieszka bowiem prawdziwy olbrzymi troll i już za moment chłopcy przekonają się, że przechytrzenie legendarnych istot nie należy do prostych. Ale nie zawsze jest konieczne.

Tylko że przekroczenie granic między światami nigdy nie wiąże się z brakiem ryzyka. Nawet jeśli znajdą się po tej stronie sojusznicy, niebezpieczeństwo dalej istnieje – i jest coraz bardziej poważne. Uwolnienie dziewczyny to jedno, ale za chwilę rozpocznie się bitwa, do której rzucone zostaną mityczne stwory i potwory – i tu już taryfy ulgowej dla dzieci nie będzie. Arne Lindmo stawia na klasyczną w strukturze opowieść: jest przyjaźń, zagrożenie, misja ratunkowa, walki – ale to wszystko, co w większych narracjach byłoby nakreślane z rozmachem, tu zostaje skondensowane. Objętość książce nadaje duża interlinia i grafiki między drobnymi częściami: rozdziały są bardzo krótkie i zbudowane z prostych zdań, liczy się tempo opowieści – nie ma żadnych rozbudowanych opisów, pojawia się tylko minimum niezbędne do zrozumienia akcji. Młodym odbiorcom spoza kręgu mitologii nordyckiej trochę trudniej będzie wyłapać intertekstualne nawiązania (chociaż bohaterowie przynajmniej część wytłumaczą w trakcie działań). Liczy się błyskawiczna zmiana wydarzeń i nakreślanie atmosfery grozy – do całej reszty odbiorcy użyją wyobraźni. Chodzi o to, żeby zaserwować im książkę szybką i niespecjalnie męczącą – a jednocześnie nasyconą treściami. Bardziej szczegółowa okazuje się mapa miasta na wyklejce niż sama narracja – ale to wcale nie musi być wadą, zwłaszcza dla dzisiejszych czytelników. Przy okazji jest ta książka powrotem do „groźnych” opowieści dla młodych odbiorców – odczarowaniem przekonania, że nie wolno straszyć nastolatków ani dzieci historiami o potworach.

sobota, 15 czerwca 2024

Gaetano Savatteri: Sycylijki

bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.

Portrety

Jest to zestaw szkiców biograficznych albo omówieni, które mają jeden cel: pokazanie odbiorcom, że Sycylijki nie dają się zaszufladkować, że są wolne od schematów i wymykają się wszelkim uproszczeniom. Tom „Sycylijki” składa się z niewielkich i ładnych literacko – mimo że wciąż biograficznych, non fiction – obrazków pokazujących kolejne bohaterki i antybohaterki funkcjonujące w określonej przestrzeni, ale w różnych czasach. Gaetano Savatteri uważa, że odbiorcy mają dostęp wyłącznie do zafałszowanego wizerunku Sycylijek – jeśli w ogóle są w stanie je jakoś określić. Dlatego też śledzi nie tylko życiorysy, ale i… literackie lub filmowe pomysły, by z postaci już przez kogoś wykreowanych wydobyć esencję sycylijskości – czyli coś, co odrzuca na wstępie. I teraz – koncentruje się przez chwilę na wybranej kobiecie, tropi jej doświadczenia i wyłuskuje z jej egzystencji przepis na niezwykłość. Savaretti w każdym życiorysie znajduje coś wartego uwagi, istotnego jako część składowa szerszego ujęcia na temat Sycylijek. Ale skupia się bardziej na jednostkowych przypadkach – rejestruje i komentuje życiowe wybory i rozwiązania, za sprawą których kolejne kobiety przechodzą do historii. Nie ma tu na pewno gloryfikowania Sycylijek – autor nie szuka wyłącznie wzorów do naśladowania, pojawiają się tu również antybohaterki, kobiety z mrocznymi dokonaniami. Są i takie, które padały ofiarą mafijnych porachunków albo musiały się nauczyć funkcjonować w świecie, w którym zagrożenia czyhają na każdym kroku – w efekcie powiązań członków rodziny z sycylijską mafią. Kobiety z Sycylii są z pewnością barwne i pełne fantazji – chociaż nie zawsze to wzory do naśladowania. Tym lepiej dla tomu, Gaetano Savatteri wie, że odbiorcy oczekują od niego odkryć i wstrząsów, a nie ugrzecznionej opowieści – więc korzysta z faktu, że książka jest zbiorem esejów i przeplata komentarze odpowiednimi wizerunkami – tak, żeby z każdym kolejnym tekstem zaskakiwać.

„Sycylijki” to książka wypełniona ciekawymi, atrakcyjnymi dla czytelników portretami. Ale to również okazja do zagłębiania się w historię i do pokazywania odbiorcom specyfiki Sycylii. Autor zagląda do historii i do teraźniejszości, nawiązuje do wydarzeń spoza biografii – i tłumaczy je, żeby wszyscy mieli równy dostęp do kontekstu kulturowego i społecznego. Dzięki temu pełniej wybrzmiewają minibiografie. Sycylijskie kobiety zyskują tu szansę na utrwalenie w świadomości odbiorców – ale same w sobie nie potrzebują rozgłosu. To Gaetano Savatteri nadaje im znaczenie – znajduje pomysł na zaintrygowanie czytelników. Przedstawia eseje dopracowane pod kątem literackim, narracja na najwyższym poziomie zapewnia lekturową przyjemność. Tak naprawdę wiele z tych obrazków mogłoby się stać podstawami pełnowymiarowych scenariuszy, ale autor woli skondensowane treści i relacjonowanie wydarzeń, a nie odtwarzanie ich. Przytacza informacje z różnych dziedzin, proponuje szerokie ujęcie Sycylii – z jej obyczajowością i kryminałem. Posiłkuje się kobiecymi życiorysami dla prezentowania miejsca. W biografiach uogólnień nie wprowadza, za to w samym obrazie Sycylii odwołuje się do zwyczajów i norm powszechnie przyjętych. Staje się przewodnikiem po miejscu nieoczywistym, szuka silnych emocji i wymagających objaśnień scen.

piątek, 14 czerwca 2024

Tomasz Samojlik: Żubr Pompik. Odkrycia. Skąd wieje wiatr?

Media Rodzina, Poznań 2024.

Powietrze

Sympatyczne żubry, które do niedawna przemierzały kraj, żeby poznawać kolejne parki narodowe i krajobrazowe czy rezerwaty przyrody, teraz zajmują się objaśnianiem charakterystycznych zjawisk występujących w naturze. Znacznie łatwiej jest edukować dzieci za pomocą zgrabnych narracji i wesołych rysunków – Tomasz Samojlik wie o tym i rozwija swoją serię, ucząc dzieci umiłowania do przyrody. Porada, Pomruk oraz ich dzieci – Pompik i Polinka – zamieniają się w mentorów. To oni wiedzą coś, z czego jeszcze nie zdają sobie sprawy odbiorcy – i mogą przekazywać wiadomości bez zbędnego moralizowania. Rolę odbiorców w tomikach przejmują bajkowe dzieci, żuberki – Pompik i Polinka. To one dziwią się światu i poznają kolejne ciekawostki (często – z własnego doświadczenia albo dzięki napotykanym w lasach i puszczach stworzeniom). Kolejne zeszyty w serii są jakby relacjami z takich spotkań i odkryć – Tomasz Samojlik staje się pośrednikiem między zwierzętami i odbiorcami. Komiksowe (i kreskówkowe) żubry przyciągają za sprawą niedoskonałych charakterów i przenoszenia zachowań z życia dzieci – jedni bohaterowie lubią się przechwalać, inni zwykle brykają, przeważnie w tej rodzinie jest wesoło, nudzić się nie można. Najmłodsza – Polinka – najczęściej domaga się tłumaczenia zaobserwowanych zjawisk. Ale i inne żubry potrafią zadawać pytania dotyczące najbliższego otoczenia. W tomiku „Skąd wieje wiatr” bohaterowie zastanawiają się nad ruchami powietrza, a milczący przeważnie Pomruk ma swoje tezy, które blokuje mu żona. W efekcie najciekawszym pytaniem w tomiku staje się nie to, skąd bierze się wiatr (ruchy powietrza jako takie nie wydają się zbyt atrakcyjne nikomu), a to, co ma wspólnego wiatr i pupy zwierząt. Nic dziwnego, że Porada wzbrania się przed skojarzeniami – i troszczy się o to, by mężowskie uwagi nie dotarły do uszu najmłodszych. Ale to Polinka odkrywa związek między pupami i wiatrem. To pająki wypinają odwłoki. I mają w tym swój cel, w którym wiatr odgrywa ważną rolę. Tomasz Samojlik szykuje zatem dla odbiorców interesującą niespodziankę i sporo humoru.

Żubr Pompik. Odkrycia – to odnoga serii o rodzinie żubrów, w której to serii znalazło się miejsce na wyjaśnianie rozmaitych tematów ze świata przyrody. Autor nie próbuje tylko przemycać wiadomości – liczy się dla niego też dobra zabawa czytelników. Dzieci zyskają tu sporo dowcipu, prostego i niewymagającego, dopasowanego do poczucia humoru kilkulatków – co zachęci je do przeglądania kolejnych tomików. Pompik i jego rodzina z kolei udzielają odpowiedzi na pytania, które nurtują dzieci. Czasami autor myli tropy i próbuje pokazać czytelnikom coś, na co sami by nie wpadli – innym razem zmusza do uważnego rozglądania się. W końcu żubry dowiadują się wielu rzeczy dzięki temu, że nie zamykają się na wiadomości ze świata przyrody. Dzieci mogą iść w ich ślady – i po prostu zwyczajnie mieć oczy szeroko otwarte podczas spacerów. Ta seria uczy miłości do przyrody i przekonuje, że każde stworzenie zasługuje na szacunek. Żubr Pompik i cała jego rodzina to bohaterowie, którzy dadzą się lubić.

czwartek, 13 czerwca 2024

Maciej Klociński: Orkiestra uliczna z Chmielnej

Iskry, Warszawa 2024.

Uchwycić dźwięk

Dzisiaj to element kultury i tradycji, nie codzienność. Folklor, który fani starają się ocalić dla potomnych – i czasami też powtórzyć, ze świadomością pastiszu. Maciejowi Klocińskiemu szczególnie zależy na utrwaleniu zjawiska, bo też i sam brał w nim udział – nie funkcjonował wyłącznie jako obserwator. Dołączył do tych, których podziwiał i cenił, na własnej skórze przekonał się, jak wygląda ich egzystencja (a raczej zarobkowanie) i mógł pełniej opisywać to, co przemija. Orkiestry uliczne Warszawy – ze szczególnym uwzględnieniem orkiestry z Chmielnej oraz jej odgałęzienia czy też konkurencji, która wyrosła na bazie konfliktu w zespole – stają się przedmiotem naukowej analizy i zostają spopularyzowane dzięki tomowi „Orkiestra uliczna z Chmielnej”. To oznacza, że wszyscy zafascynowani podwórzowymi piosenkami i wykonawcami charakterystycznego repertuaru (w kraciastych marynarkach i kaszkietach) mają wreszcie punkt odniesienia, miejsce, w którym znajdą niezbędne podstawowe wyjaśnienia. Maciej Klociński stara się utrwalić dorobek orkiestr ulicznych, wykonuje naprawdę żmudną pracę, archiwizując i porządkując wiadomości – często prezentowane w formie efemerycznych wydawnictw lub w ogóle zachowane wyłącznie w świadomości przypadkowych obserwatorów. Sprawdza repertuar, sięga do treści tekstów, precyzuje typowe rozwiązania – tak, żeby czytelnicy mieli jasność co do wartości kulturowej i znaczenia dziedzictwa. Zresztą analizy potrzebne są Klocińskiemu także dla zrozumienia istoty warszawskiego folkloru ulicznego – zbierając informacje, może ten autor ułożyć i odpowiednio zinterpretować przedwojenne utwory oraz ich późniejsze przeróbki. Liczy się tu możliwość zrozumienia świata, który już nie istnieje. Autor pisze między innymi, jak się nazywa osoba, która w orkiestrze ulicznej zajmowała się zbieraniem datków od publiczności (wskazuje też główne problemy związane z występowaniem na podwórzach). Przedstawia charakterystyczne składy, instrumenty (oraz ich rolę w zespołach), sprawdza, kto korzystał ze zdobyczy techniki, a kto radził sobie bez tego, nawiązuje nawet do zachowanych fragmentów konferansjerki, choć jest ich niewiele. Wprowadza drobne notki biograficzne o członkach zespołów, przedstawia strategie liderów. Ocala to, co ocalić należy, bo wie doskonale, że jeśli tego nie zrobi, wiedza o orkiestrach ulicznych osłabnie i w końcu przepadnie – sam przecież mierzy się z licznymi komplikacjami, brakiem materiałów czy niemożnością docierania do potrzebnych źródeł. Jednocześnie zmiany kulturowe widać choćby – nieoczekiwanie – w dodatkowych komentarzach objaśniających znaczenia sformułowań, które jeszcze do niedawna wątpliwości nie budziły (można też uznać, że Klociński próbuje w ten sposób przygotować grunt pod odbiór książki przez kolejne pokolenia czytelników).

Jest to publikacja, która bardzo dobrze uzupełnia książki poświęcone masowej rozrywce, stanowi bardzo ważne opracowanie – przyda się nie tylko kulturoznawcom i badaczom scen, ale też zwykłym czytelnikom, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś o egzotycznym dziś coraz bardziej zjawisku. Orkiestry uliczne w ujęciu Macieja Klocińskiego to przedmiot naukowych analiz – a jednocześnie ważny fragment życia. Autor jednak bardzo się stara zachować obiektywizm i unika nadmiernie emocjonalnych wstawek. Realizuje swoją pracę archiwisty i komentatora z wyczuciem, czym przekona do siebie szerokie grono czytelników. Jest w stanie nie tylko dostrzec charakterystyczne motywy, ale i ich konsekwencje ich istnienia.

środa, 12 czerwca 2024

Yannets Levi: Przygody wuja Leona na rumuńskich stepach

Dwie Siostry, Warszawa 2024.

Wuj z fantazją

Czego wuj Leon nie przeżył na rumuńskich stepach! Potrafi wszystko i ze wszystkim sobie poradzi, nawet jeśli trzeba będzie zmienić się w karalucha i wieść życie z dziesięciorgiem karalusząt i żoną. Ma na głowie tylko cztery włosy, ale tak mocne, że utrzymają go na drzewie przez kilka lat - sposób zejścia z gałęzi wydaje się dość… ekscentryczny, ale taki właśnie jest wujek Leon. On nie boi się niczego, może podróżować na chmurze i zyskać bardzo dziwne stanowisko w pewnym dworze. Wie też, jaką moc mają opowieści: w końcu można dzięki nim pokonać potwora. Wujek Leon to postać, która wciąga i zachwyca nie tylko dzieci: dorośli również mogą być zafascynowani bohaterem, który bez przerwy zmyśla, a robi to z wielkim przekonaniem i wdziękiem. W końcu najważniejsze to snuć opowieści. W gawędach prawdziwa siła, nie liczy się ani prawdopodobieństwo, ani prawdziwość – a siła przekazu. Tę wuj Leon osiąga bez większego trudu.

Wszystkie historie wuj Leon opowiada dziecku, które wierzy w nie bezgranicznie. Sceptycznie nastawieni członkowie rodziny nie są w stanie zakwestionować tych rewelacji, liczy się tylko to, co zaprezentuje wuj – na prawach prawdy. Absurdalne przygody kreślone z rozmachem to nie tylko powód do śmiechu, ale też do zagłębiania się w lekturę. „Przygody wuja Leona na rumuńskich stepach” to książka nawiązująca formą do klasyki absurdu, przywodzi na myśl najlepsze dokonania Ericha Kastnera. Jest zaproszeniem do świata wyobraźni i do swobody twórczej – dzisiaj niewielu autorów decyduje się na tego typu rozrywkę. Tymczasem Yannets Levi udowadnia, że bezinteresowny komizm może być równie dobrym powodem sięgania po książki jak czynniki edukacyjne. Dobra zabawa to jedyny argument, który nakazuje mieć ten tom zawsze pod ręką i korzystać z niego dla poprawy humoru – i jednocześnie argument najważniejszy i w pełni wystarczający. Książka składa się z kilku zaledwie opowiadań – ale opowiadań wartościowych i gęstych, wypełnionych wyjątkowymi pomysłami. Za każdym razem wuj Leon odnosi się do prawdy głoszonej przez dorosłych – kwestionuje ją i przedstawia własną wersję wydarzeń, według której to, co nie mieści się w światopoglądzie poważnych ludzi, staje się rzeczywistością. Snuje opowieści mistrzowsko – nie da się mu udowodnić kłamstwa albo nieścisłości, a wszelkie wątpliwości, jakie mogą się nasunąć słuchaczom, wuj natychmiast wyjaśnia. Znajduje wytłumaczenie na wszystko, nie można go zignorować ani traktować z pobłażaniem: w końcu ktoś, kto przeżył tak wiele, musi mieć rację.

Wuj Leon pokazuje, jak ważna jest wyobraźnia. Pokazuje to w pośredni sposób, dzięki przestrzeniom, do których zabiera swoich słuchaczy i odbiorców książki. Bez zbędnego moralizowania i tłumaczenia rzeczy oczywistych wuj Leon bawi się wymyślaniem kolejnych przygód – zabawnych i wyrazistych. Mnóstwo dowcipu w narracji przekładać się będzie na zachwyt czytelników i na nawyk sięgania po książki dla rozrywki. Te historie poprawiają humor. Ewa Stiasny proponuje oniryczną warstwę graficzną, tak, żeby nie zaburzyć pomysłów rozsnuwanych przez autora. Wykorzystuje kolory bez wyraźnych konturów, malarskie plamy farby, którym nadaje sensy. Nie jest to styl typowy dla książek z literatury czwartej – jednak tu się dobrze sprawdzi. W końcu „Przygody wuja Leona na rumuńskich stepach” to książka dla wszystkich.

wtorek, 11 czerwca 2024

Elżbieta Jodko-Kula: Zaplątani w sieci

HarperYA, Warszawa 2024.

Internetowe więzienie

Elżbieta Jodko-Kula odwołuje się do tematu, który wśród młodych odbiorców jest dość mocno akcentowany – a nawet do kilku tematów ważnych dla młodzieży i przykuwających uwagę. Przedstawia problem charakterystyczny dla dzisiejszych czasów i niezwykle istotny w procesie kształtowania się tożsamości. Kamila na własnej skórze przekonuje się, jak bardzo ostrożnym trzeba być obecnie, kiedy wszyscy mają smartfony i nie zawahają się przed nakręceniem kompromitujących filmików i umieszczeniem ich w sieci. Dziewczyna pada ofiarą szkolnego hejtu: owszem, popełnia błąd, na imprezie wypija zbyt dużo – ale to efekt braku ostrożności i chęci przypodobania się towarzystwu. Tyle że jej zachowanie zostaje uwiecznione i rozpowszechnione w mediach społecznościowych – a Kamilę spotyka ostracyzm. Do tej pory nie miała zbyt wiele kontaktu ze swoimi rówieśnikami, a teraz wszyscy się od niej odsuwają. Kamila zamyka się w domu i tworzy sobie bezpieczny azyl w swoim pokoju. To, co się z nią dzieje dalej, jest już następstwem tej pierwszej dorosłej porażki.

Jeszcze na dwie osoby w szkolnej społeczności zwraca uwagę autorka. Majka to dziewczyna, która najprawdopodobniej ma ADHD. Nie potrafi się na niczym skupić, bez przerwy musi pozostawać w ruchu, ma problemy z koncentracją i z poprawnym zachowaniem. Majki wszędzie jest pełno – to bohaterka, która wprowadza chaos, nie wie, jak się uspokoić, zresztą to stan jej obcy. Majka jest jednak uważną obserwatorką, wyczuloną na to, co się dzieje. Z kolei Franek to chłopak, który całymi dniami siedzi z nosem w smartfonie – mało kto wie, że to bohater w spektrum autyzmu (i – tak jak w przypadku Majki – autorka nie nazywa jego stanu, pozostawia niedookreślone symptomy). Majka interesuje się Frankiem, choćby na prawach przeciwieństw i tajemniczości chłopaka. Razem przydadzą się do odkrycia sprawy Kamili – a ponieważ oboje mają kontakt ze szkolną psycholog, mogą liczyć na wsparcie dorosłych. Jakby problemów wieku dojrzewania było mało, autorka wprowadza jeszcze kolejny wątek – emigrację zarobkową starszego pokolenia, rozwody rodziców i rodziców samotnie wychowujących swoje dzieci, ciągłe przeprowadzki (także między krajami) i brak możliwości zdobycia przyjaciół. Nie wszyscy są źli, jednak ci dobrzy często pozostają zbyt daleko, żeby móc pospieszyć z pomocą.

Elżbieta Jodko-Kula przeplata ze sobą wątki – każda postać ma swoje ważne sprawy, ale dla dobra wspólnego celu można coś poświęcić. Bohaterowie uczą się, że czasami warto zaufać komuś, kogo się do tej pory nie znało – zwłaszcza kiedy pomoc jest bardzo potrzebna. Odbiorcy z kolei dowiedzą się, że nie warto zostawać samotnie z problemami, zwłaszcza problemami wielkiej wagi – zawsze trzeba szukać ratunku u innych. Z każdej sytuacji istnieje wyjście, a nawet czasowy konflikt w grupie rówieśników nie będzie trwać w nieskończoność. „Zaplątani w sieci” to powieść, która przez długi czas wydaje się dość minorowa w tonie, autorka nie daje żadnej nadziei na poprawę sytuacji – chociaż wszyscy dążą do tego, żeby pomóc Kamili. Wirtualny świat nigdy nie zastąpi tego prawdziwego, a samodzielnie trudno wpaść na odpowiednie rozwiązanie – jednak nawet przegrane sytuacje nie są powodem dramatów, wszystko da się zmienić i odwrócić. Autorka zapewnia odbiorcom sporo wstrząsów, ale do tego potrafi ich zaintrygować. Nawet jeśli czasami dla dobra fabuły upraszcza emocje, ale przekona do siebie czytelników.

poniedziałek, 10 czerwca 2024

Anita Głowińska: Kicia Kocia. Co się dzieje z placem zabaw?

Media Rodzina, Poznań 2024.

Hałas

Bohaterów przygód Kici Koci niepokoi fakt, że na ich ulubiony plac zabaw zjeżdżają ciężkie maszyny budowlane. Kicia Kocia dzwoni do Packa, informacja dociera też do Adelki – a wystraszone maluchy proszą też o pomoc rodziców, w końcu bez kogoś dorosłego trudno byłoby się dogadać z budowlańcami. Ulubiony plac zabaw nie może przecież przestać istnieć – co do tego wszyscy są zgodni. Warto jednak najpierw przekonać się, jakie są intencje robotników i co ma się wydarzyć w niedalekiej przyszłości. Anita Głowińska znów mocno zaangażuje dzieci w prostą historyjkę. Przecież wszyscy lubią huśtawki i piaskownice – warto zatem ocalić najbliższe otoczenie, żeby mieć się gdzie bawić. Odbiorcy bardzo szybko wciągną się w tę narrację. Kicia Kocia i jej przyjaciele dowiedzą się, o co chodzi – a to wyzwoli w nich bardzo silne emocje. Przy okazji autorka zachęci też najmłodszych do dbania o przyrodę: dzieci ocalają drzewo, na którym mieszka pewien mały ptaszek. Anita Głowińska pokazuje, że każdy może zrobić coś dobrego dla środowiska – i każdy może zostać wysłuchany. Znajdzie się sposób na to, by zabezpieczyć stare drzewo tak, żeby nie zagrażało dzieciom i żeby dawało dalej schronienie skrzydlatym maluchom, wystarczy chcieć.

„Kicia Kocia. Co się dzieje z placem zabaw” to kolejna publikacja w podstawowym cyklu opowiadań dla najmłodszych. Anita Głowińska udowadnia, że nie kończą się jej pomysły i że wie, jak przykuć uwagę dzieci. Proponuje książkę drobną, ale bogato ilustrowaną: maluje Kicię Kocię i jej przyjaciół, stawiając na proste kształty i mocne, nasycone kolory – ale zostawia też ślady pędzla, tak, żeby całość imitowała infantylne rysunki dzieci. Jest w tym jednak bardzo dużo uroku, wszystkie tomiki z tego cyklu cieszą oko odbiorców. Zwłaszcza za sprawą barw – ale też tematyki, bliskiej dzieciom. Anita Głowińska realizuje swoje pomysły z wyczuciem i ze świadomością, czego najmłodsi potrzebują. Zapewnia im historię, którą mogą czytać rodzice – i jej wersję obrazkową, do oglądania. Sporo tu emocji, dzieci przecież bardzo przeżywają, że coś może się stać z ich placem zabaw – to udzieli się czytelnikom, to problem, który ich zaintryguje.

Autorka stawia na krótkie narracje wypełniane dialogami między bohaterami – i dzięki temu też przyspiesza akcję, nie ma w przygodach Kici Koci miejsca na skomplikowane czy długie opisy. Anita Głowińska jest świadoma tego, czego oczekują dzieci – i wykorzystuje ich zainteresowanie, żeby przekazać na marginesie akcji ważne prawdy o otoczeniu czy świecie. Jest tu sporo energii, zarówno w warstwie tekstowej jak i w graficznej. Do Kici Koci nie trzeba nikogo zachęcać – wszystkie kilkulatki wiedzą, że ta bohaterka ma im do przekazania coś ciekawego i wartościowego – i chętnie śledzą jej doświadczenia. Niby nie ma tu miejsca na rozbudowane opowieści i na zagmatwane fabuły, ale dzięki dobremu zrozumieniu sielankowych zmartwień najmłodszych Anita Głowińska może tworzyć wyjątkową serię dla kilkulatków.

niedziela, 9 czerwca 2024

Mattia Corrente: Ucieczka Anny

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.

Wina

To małżeństwo wydawało się zgodne. Jedna z tych par, których żadne przeciwności losu nie są w stanie zniszczyć, ludzie, którzy będą za sobą na dobre i na złe. Severin przecież bardzo kocha swoją żonę i był pewny wzajemności. Tyle że pewnego dnia budzi się bez Anny i w tym świecie trudno mu się odnaleźć. Musi rozwiązać zagadkę zniknięcia żony – odkryć, co się stało z Anną i dlaczego postanowiła go opuścić. Przemierza kolejne ulice i miejsca, które mogłyby mieć związek z wydarzeniem, wypytuje ludzi znających Annę – ale nie może wpaść na żaden trop. Dopiero uważna analiza przeszłości będzie krokiem do poznania prawdy. Severin na początku funkcjonuje w roli ofiary. Ma wiele powodów do tego, żeby czuć się pokrzywdzony i zdezorientowany – zwłaszcza że jest już w wieku, w którym coraz trudniej radzić sobie z nieoczekiwanymi zwrotami akcji. Nic dziwnego, że skrywa twarz pod kapeluszem – fedora staje się rekwizytem niemal nieodłącznym w prezentowaniu tego bohatera, ale ma też znaczenie dodatkowe, z czasem wyjdzie na jaw drugie dno tej historii. Jest też w powieści stanowisko Anny – wizja zupełnie odmienna od tej, którą kreuje Secverin. Anna po prostu nie może zostać w domu, nie po tym, co się stało. Przeszłość zaważa na jej losach – kobieta wie już nie tylko, jaki los zgotowało jej społeczeństwo, ale także – jakie są priorytety męża. Nie może mu wybaczyć pewnej decyzji. Dość szybko to ona staje się pokrzywdzoną, nie tylko we własnych oczach, ale i w oczach odbiorców. „Ucieczka Anny” to propozycja wyjątkowa ze względu na oryginalne ujęcie tematu – relacji międzyludzkich. Mattia Corrente o rzekomo standardowej parze pisze w sposób, który zasługuje na uwagę – stopniowo wprowadza czytelników coraz głębiej w świat małżeństwa i w traumy będące rezultatem niekoniecznie właściwych (w ujęciu niektórych) decyzji. Na przykładzie Anny i Severina widać wyraźnie, jak różne mogą być oceny jednego wydarzenia ze strony zaangażowanych bezpośrednio: tyle, że żeby naświetlić kontekst, autor buduje całą warstwę dramatyczną. Nie ma tu mowy o sielance i o zachęcie do wprowadzania wzajemnego zaufania – wręcz przeciwnie, okazuje się, że nawet osoba, którą zna się doskonale, może zaskoczyć (i to zaskoczyć nieprzyjemnie).

Bardzo gęsta od emocji jest ta powieść i ważna dla odbiorców – nie przynosi czystej rozrywki, a refleksję nad kondycją związków i nad problemami, które mogą stać się zalążkiem konfliktów nie do rozwiązania. Mattia Corrente szuka też oceny samych społeczeństw, które bez wahania mogą skazać kobietę na rodzenie dzieci i zajmowanie się domem, bez względu na jej osobiste aspiracje. Tutaj z kolei samostanowienie przegrywa z przyzwyczajeniami i z przekonaniami lokalnych społeczności. Anna może boleśnie przekonać się, czym kończy się poleganie na stereotypach. „Ucieczka Anny” to opowieść o ostateczności – w dodatku w sytuacji, która wcale nie jest jednoznaczna i nie wyzwoli oczywistych reakcji. Ta książka może bardzo zintensyfikować odbiór – przez brak idealnych rozwiązań.

Roblox. Nieoficjalny niezbędnik gracza

Harperkids, Warszawa 2024.

Przewodnik

Niektórym może się wydawać trudne poruszanie się w świecie gier komputerowych. Inni potraktują tę publikację jako sposób na przypomnienie o tym, że w internecie istnieje Roblox i że można tu – niezależnie od wieku – znaleźć coś dla siebie. „Roblox. Nieoficjalny niezbędnik gracza” to duża i kolorowa publikacja. Co roku zresztą doczekuje się kolejnej edycji – autorzy decydują się tu na podzielenie się własnymi spostrzeżeniami i toplistami. Nie tworzą przewodników gry, nie podpowiadają, jak uzyskać najlepsze efekty, za to skupiają się na tym, żeby gry nie prowadziły do frustracji – wśród wskazówek dla odbiorców i graczy zawsze znajdują miejsce na to, żeby przypomnieć, że gry są tylko rozrywką i metodą na miłe spędzenie czasu, a nie powinny być traktowane za bardzo poważnie.

Rozrywkę można dopasowywać do własnych potrzeb i upodobań, w zależności od wieku, umiejętności albo zwyczajnie – ochoty. Do dyspozycji mają tu gracze rozmaite symulatory i zręcznościówki, wyścigi i gry, w których kreuje się własne skórki. Są gry, w których trzeba się opiekować zwierzętami (albo wręcz krzyżować je, żeby powstawały nowe gatunki). Są takie, w których najwięcej frajdy dostarczają samochody. W świecie Roblox możliwości jest niezliczenie wiele – a autorzy przypominają, że wybrali najciekawsze i z ich perspektywy najbardziej grywalne tytuły.

Z reguły każdy rozdział to top 5 – zestaw najlepszych wyborów – ale nie oznacza to, że każdy tytuł będzie przedstawiony w jednoakapitowym komentarzu, zdarza się bowiem, że podpowiedzi zajmują nieco więcej miejsca i pojawią się w podwojonej ramce. Jest też pięć podpowiedzi na podsumowanie każdego rozdziału: to bardziej ogólnikowe wskazówki, które uświadamiają odbiorcom, że nie tylko gry są na świecie. Co ważne, tylko jeden tytuł w całym tomie to gra, która wymaga opłaty, cała reszta jest dostępna dla chętnych – wystarczy zatem chęć uczestniczenia w świecie Roblox, żeby móc czerpać radość z elektronicznych rozrywek. Niezdecydowani nie muszą opierać się na opisach, mogą zostać zainspirowani przez ilustracje, screeny z gry. W opisach dotyczących poszczególnych gier wcale nie chodzi o wskazówki dotyczące zdobywania punktów – liczy się raczej satysfakcja, czynnik wyróżniający daną rozgrywkę albo upodobanie do jakiegoś typu elektronicznych zabaw. Warto jednak prześledzić komentarze – są krótkie, więc nie będzie się to wiązało z wielkimi wyzwaniami, a pozwoli czasami na odkrywanie uwag, które mogą być przydatne w spotkaniu z konkretnym tytułem. Bo zdarza się, że autorzy dzielą się jakąś podpowiedzią, komentarzem albo choćby wzmianką, która nakreśli sposób korzystania z platformy.

Na pewno jest to publikacja porządkująca najciekawsze odkrycia – najnowsze – dostępne w ramach Roblox i pomaga w podejmowaniu decyzji. Książka przenosi także grę do tradycyjnych mediów – szerzy wiedzę na temat Robloxa i może być traktowana jako publikacja marketingowa, gadżet do wykorzystania dla fanów. Nie jest to lektura w klasycznym znaczeniu, bardziej przewodnik – zestaw podpowiedzi, co wybrać w nowych mediach.

sobota, 8 czerwca 2024

Sławomir Mrożek: Baltazar

Noir sur Blanc, Warszawa 2024 (wznowienie).

Życiorys

„Baltazar” był książką terapeutyczną. Pisaną przez Sławomira Mrożka w ramach treningu pamięci – po udarze mózgu i jego konsekwencji – afazji – funkcjonował jako ćwiczenie i sposób na powrót do sprawności nie tylko pisarskiej. Sławomir Mrożek zresztą o powodach stworzenia tej książki w niej napisał – żeby uciąć wszelkie domysły i nadać kierunek interpretacjom. Teraz „Baltazar” wraca na rynek – nie ma szans się zestarzeć, także po dwóch dekadach – dotyczy bowiem wyimka z życiorysu, zamyka się z chwilą wyruszenia autora na emigrację – i obejmuje jedynie wybrane aspekty egzystencji. Daje się odczytywać jednak nie tylko jako zbiór wiadomości na temat pisarza, przefiltrowanych przez jego wrażliwość i podejście do tworzenia – ale także jako nowy akt kreacji. Autor odziera tu tekst z ozdobników, unika sterowania rzeczywistością. Stawia na rzetelne komentarze, ale jednocześnie posługuje się polszczyzną dzisiaj niemodną wręcz i zapominaną, staranną i literacką na wskroś. „Baltazar” staje się zwierzeniem – ale zwierzeniem połączonym z celnymi obserwacjami. Mrożek ma tutaj za zadanie ćwiczyć pamięć – przywołuje zatem kolejne doświadczenia, zarejestrowane i przemyślane – dzieli się z czytelnikami dość wieloma szczegółami ze swojego życia, a do tego również uzupełnieniami do tego, co się wydarzyło. Jest przewodnikiem po własnym życiorysie – tyle że nie skupia się na tym, co najbardziej intryguje zwykle fanów twórczości. Bardzo rzadko przenosi uwagę czytelników na swoje opowiadania albo sztuki teatralne, a przeważnie nie stają się one podmiotem analiz – powracają we wzmiankach, z reguły ze względu na pozaliterackie powody, inspiracje i skojarzenia. Narodziny Mrożka-autora są przesycone ironią i oswajane śmiechem – ale z reguły w „Baltazarze” nie ma miejsca na drwiny i na sterowanie odbiorcami. Autor stawia tym razem na rzetelność – co mogło zaskakiwać badaczy jego twórczości. Mrożek, który nie zasłania się maską przesady i śmiechu to ktoś zupełnie obcy, ktoś, kogo trzeba na nowo się nauczyć. Zadania nie ułatwia fakt nastawienia na realizm – „Baltazar” ma być odbiciem rzeczywistości, próbą utrwalenia doświadczeń. To lektura trochę niewygodna – z jednej strony jest tu zestaw przeżyć i punktów z życiorysu, z drugiej – działa tu silnie na interpretację świadomość aktu twórczego, czy raczej – przyczyny aktu twórczego. „Baltazar” budzi też nadzieję – pokazuje powrót do normalności, ćwiczenie umysłu, które prowadzi do odzyskania sprawności pisarskiej – to coś, co ma wielkie znaczenie dla autora, ale i dla miłośników jego twórczości. Powrót Mrożka do siebie samego, obserwowany po latach – to wciąż silna propozycja wydawnicza. „Baltazar” w nowej wersji pozwala na uzupełnienie biblioteczki, na przypomnienie o twórcy, który na przypominanie w pełni zasługuje. Zmieniają się konteksty odczytań, ale „Baltazar” w sednie pozostaje taki sam, to zmagania ze sobą, wyzwanie z konieczności. Sławomir Mrożek poza detalami z własnego życia, karmi czytelników jeszcze uwagami natury ogólnej, pozwala wyciągać wnioski na temat swojego światopoglądu lub podejścia do niektórych spraw – nie musi tu dokładnie odtwarzać całego życia, wystarczy, że przywołuje sugestywne momenty i sceny ważne dla późniejszych decyzji. A opisuje je w sposób, któremu daleko do infantylizmu czy wprawek pisarskich dla treningu. „Baltazar” – niezależnie od przyciągającej uwagę interpretatorów i znaczącej według nich zmiany imienia wyizolowanej ze snu – to książka, która przedstawia fakty (w sferze dosłownej) i drogę do zdrowienia (w narracji).

piątek, 7 czerwca 2024

Sven Nordqvist: Droga do domu

Media Rodzina, Poznań 2024.

Poszukiwania

Sven Nordqvist to jeden z tych autorów, którzy czarują, zachwycają i dzieci, i dorosłych, chociaż minimalizuje warstwę tekstową, a poszerza – ilustracyjną. Nie proponuje jednak naiwnego picture booka, z którego szybko się wyrośnie, a pożywkę dla wyobraźni niezależnie od wieku odbiorców. „Droga do domu” to kolejna pozycja nawiązująca tematem do klasyki, wyjątkowa i wybitna. To graficzne dzieło, które uruchamia fantazję i które można godzinami analizować, żeby lepiej zrozumieć emocje bohatera. Mały chłopiec, który zapada w sen, przeżywa przygodę rodem z Krainy Czarów – nawiązanie do Alicji jest tu niekonwencjonalne, ale powraca w niektórych motywach. Bohater nagle przenosi się do alternatywnej rzeczywistości, w której mnóstwo jest baśniowych istot – dobrych i złych, groźnych i pomocnych. Przestrzenie wydają się bezkresne, a chłopiec najbardziej chce wrócić do domu. Ten cel jest osiągalny – tylko że trzeba się mocno wysilić, żeby wprowadzić go w czyn. Bohater nie czeka na pomoc – musi wziąć sprawy we własne ręce, działać, chociaż nie do końca wie, jak. Na razie po prostu wyrusza. Wie, że ma się trzymać żółtej ścieżki – to wskazówka również dla odbiorców, którzy będą mogli wskazywać drogę. Jednak świat, do którego trafił bohater, najeżony jest pułapkami i wyzwaniami, dzieje się w nim mnóstwo, chociaż nie w tekstowej narracji. Tu znajdują się tylko zajawki – drobiazgi pozwalające czytelnikom na szybkie zorientowanie się w sytuacji. Całą resztę trzeba sobie obejrzeć i wydobyć z obrazków. Rozkładówki są wypełnione detalami, to prawdziwy popis ilustratorski, Sven Nordqvist nieraz udowadniał, że w tej materii nie ma sobie równych – i tym razem nie będzie inaczej.

Na swojej drodze – a właściwie na drodze, którą dopiero odkrywa – mały chłopiec spotyka rozmaite stwory. Niektórym może zaufać, inne stanowią pewne zagrożenie, nie zawsze da się przewidzieć konsekwencje podążania za ich wskazówkami. Za każdym zakrętem kryje się coś nowego, zupełnie inny klimat i zupełnie inne postacie, wszędzie jest baśniowo, tajemniczo i nie do końca bezpiecznie. I właśnie to fascynuje odbiorców, właśnie to jest głównym wabikiem. Do książki przyciągać będzie zagadkowość i szansa na przeżycie wielkiej przygody, która rozgrywać się będzie w wyobraźni. Nordqvist steruje myślami odbiorców, ale pozostawia im sporo swobody interpretacyjnej, zapewnia plansze, które trzeba przejść – ale to czytelnicy wypełnią je własnymi treściami, zainspirowani jedynie wstępnym komentarzem. Takie rozwiązanie sprawdza się doskonale między innymi za sprawą kunsztu autora – ale także dzięki nawiązaniom do tradycji literackiej w literaturze czwartej.

Nie ma w warstwie graficznej przeładowania kolorami, rozkładówki są stonowane i spokojne pod względem kolorystyki – wystarczająco dużo dzieje się w szczegółach prezentowanych na stronach. Autor wie, jak kreować przestrzenie, żeby nie przytłoczyć, ale pokazać ich ogrom. Z tego świata nie da się wydostać bez wskazówek i bez pomocnych istot. Przed małym chłopcem naprawdę wielkie wyzwanie – a ponieważ odbiorcy także gubią się w tej rzeczywistości, nie będą się nudzić – razem z bohaterem podążą na wyprawę. „Droga do domu” to książka, która zachwyca. Chociaż jest tu od razu nakreślony cel (i od razu zasugerowane przejście w płaszczyznę oniryczną), bardzo łatwo się tu zatracić w oglądaniu kolejnych imponujących ilustracji.

czwartek, 6 czerwca 2024

Anna H. Niemczynow: Należy do mnie

Luna, Warszawa 2024.

Zdrada

Anna H. Niemczynow proponuje czytelnikom powieść psychologiczną będącą studium zdrady i jej wpływu na rodziny, pokazuje też desperacką walkę o dziecko – w którym ofiara może być tylko jedna. „Należy do mnie” to obszerna książka, w której autorka próbuje temat przedstawić z różnych stron. Jest tu Helena – żona idealna (i bardzo infantylna). Zajmuje się prowadzeniem domu, nie ma zawodowych aspiracji, dba o to, żeby mąż był dobrze nakarmiony i żeby nie miał na co narzekać w sypialni. Troszczy się o rodzinę, na siebie bierze wszystkie obowiązki związane z wychowywaniem kilkuletniej córki, Fausti. Wiktor jest wziętym i cenionym prawnikiem, który w takim domu zwyczajnie się nudzi – szuka zatem przygód poza rodziną. Atrakcyjna koleżanka z pracy, Klara, nie chce żadnej poważnej relacji, wystarcza jej seks. Helena nie podejrzewa niczego nawet wtedy, gdy znajduje oczywiste dowody zdrady – sytuacja wymarzona dla każdego, kto chciałby prowadzić podwójne życie. Jednak wszystko zmienia się wtedy, gdy Klara zaczyna pragnąć czegoś więcej niż niezobowiązującego układu.

Autorka pokazuje tu kilka perspektyw. Z jednej strony – prezentuje rzeczywistość oczami Heleny. Pozwala też jednak zajrzeć do świata Klary, a czasami zaznacza, co o wszystkim sądzi pogubiony Wiktor. Jednak dla odbiorców cenne będzie refrenowe powracanie do gabinetu terapeutki, która próbuje dotrzeć do zamkniętej w sobie nieszczęśliwej jedenastoletniej Fausti. To dorośli doprowadzili ją do takiego stanu – a co się między nimi wydarzyło, to już za chwilę stanie się jasne dla odbiorców. Na razie czytelnicy oglądają różne emocje w wykonaniu postaci. Zwłaszcza Wiktor przechodzi między skrajnościami: raz wydaje mu się, że ma dość swojego domu i żony, by za chwilę uznawać, że związek z Klarą nie ma sensu i warto by się z niego wymiksować. Jak to przeważnie bywa, decyduje przypadek: a kiedy prawda wychodzi na jaw, rozpoczyna się gra.

„Należy do mnie” to przerażająca wizja świata, w którym misterne plany da się zrealizować na zimno i bez cienia empatii. Anna H. Niemczynow wykorzystuje postawy swoich bohaterów, żeby pouczać odbiorców na temat zdrady – czasami ją wyjaśniać, czasami sugerować, że nie jest to dobre rozwiązanie dla nikogo. Moralizuje, chociaż dba o to, żeby nie wprowadzać jednoznacznych ocen – to zakrawałoby na hipokryzję. Nie tłumaczy tylko jednego: jak Helenie udaje się iść przez życie z całkowitym pominięciem własnych potrzeb. Nie ma to jednak znaczenia, jeśli weźmie się pod uwagę rozwój akcji. Autorka wyostrza krzywdę dzieci – przez pomysł na fabułę. Owszem, przerysowuje, doprowadza jedną z postaci do szaleństwa, żeby zniszczyć wszystko i żeby uzasadnić wielkie krzywdy dziecka. Przygotowuje sobie także grunt na kolejną historię, chociaż dramat psychologiczny to coś innego niż przyjemna obyczajówka – odbiorcy, którzy raz zanurzą się w tym świecie, poznają jego koszmar i niekoniecznie znajdą wytchnienie. W idealnym świecie nie byłoby rozstań ani rozwodów, nie byłoby zdrad i budowania sobie nowych rodzin – nie byłoby też kłamstw, które krzywdzą innych. Anna H. Niemczynow chce, żeby odbiorcy zastanowili się nad swoimi wyborami i potrzebami. Przedstawia historię bolesną – ale ważną.

środa, 5 czerwca 2024

Maciej Falkowski: Ślachta. Historie z podlasko-mazowieckiego pogranicza

Czarne, Wołowiec 2024.

Widoki

Maciej Falkowski chce zrozumieć historię rodziny i poznawać ją dogłębnie. Bazuje na opowieściach bliskich i na zachowanych prywatnych relacjach, z rzadka kiedy wypuszczając się dalej – przecież do stworzenia opowieści wystarczy mozolnie poskładać to, co gotowe, znane przodkom, względnie sąsiadom – nie trzeba porywać się ani na wielką historię, ani na nieznane charaktery. „Ślachta. Historie z podlasko-mazowieckiego pogranicza” to zatem narracja mocno prywatna, osobista, chociaż z aspiracjami do uchwycenia rzeczywistości pozadomowej. Autor pozostaje wśród swoich, na ziemiach, które zna równie dobrze z własnego doświadczenia, jak i z wyobraźni – bo ożywały w opowieściach babci. Odkrywa je na nowo, nie tylko dla siebie. Musi to zrobić, jeśli chce ocalać przeszłość w wymiarze mikro. A ponieważ coraz więcej jest wątków, coraz więcej ludzi i przypadków – trzeba zabrać się za ich spisywanie, żeby znów nie stracić tego, co udało się odnaleźć. „Ślachta” to kolejny tom w serii Sulina – i kolejne rozliczenie z dziejami. Małe ojczyzny w takim ujęciu wypadają najszczerzej, najbardziej przekonująco i jednocześnie najbardziej magicznie – bo ludzie w nie wpatrzeni są w stanie wyliczyć zalety i ogrom wad życia „tutaj”. Jeśli czegoś zapomną, odtworzą natychmiast za sprawą rozmów i spotkań. Ale to właśnie oni mogą najlepiej zrozumieć potrzeby i bolączki miejscowych, a wręcz wykreować na kartach książki region do ocalenia. Maciej Falkowski z geografią i topografią radzi sobie na samym początku, jednak nie jest to kluczowe dla zrozumienia jego narracji. „Ślachta” to to, co ludzie mają w głowach i w sercach. Przeważnie nie potrafią tego opisać ani przekazać dalej, po prostu żyją i czerpią z codzienności tyle, ile się da – aż pojawi się ktoś, kto jest w stanie przełożyć przeżycia na język literacki. Wydaje się, że ta książka mniej jest reportażem a bardziej baśnią, do tego stopnia liczą się tu ulotne wrażenia i wspomnienia składane później w sugestywne obrazy. Maciej Falkowski owszem, gromadzi indywidualne historie i skojarzenia – ale po to, żeby spleść z nich wymowną całość, pokazać świat, który poznawał jako dziecko i który chce uchronić przed rozpadem. Podąża śladami dziadków, utrwala ich świat i robi to niezwykle wyraziście. „Ślachta” nie jest tomem, który miałby uczyć historii regionu: wiedza podręcznikowa przegrywa z osobistymi wyznaniami, z relacjami ważnymi w wymiarze mikro. Tutaj najważniejsze dzieje się tuż za progiem, nie ma aspiracji do stawania się jeszcze większym – skoro stanowi wszechświat dla rodzin. Autor nie szuka przepisów na mentalność miejscowych ani na zwyczaje, które mogą zamienić się w cepeliowskie popisy. Stawia na zestaw wspomnień, które mogą pojawić się w atmosferze bliskości i wzajemnej wyrozumiałości. Dzięki temu tworzy książkę inną niż wszystkie, chociaż pozornie oddalającą się od białej serii – to jednak stanowiącą jej kwintesencję. „Ślachta” to komentarz do zwykłego życia, które toczy się niezależnie od obecności lub nieobecności obserwatorów.

wtorek, 4 czerwca 2024

Krystyna Mirek: Kiedy cię spotkałam

Luna, Warszawa 2024.

Ucieczka

Dwie kobiety uciekają z domu, ukrywając się przed sobą nawzajem. Obie trafiają do tej samej sąsiadki i przyjaciółki - przynajmniej na chwilę, zanim wyruszą dalej. Muszą pogodzić się z tym, co je spotkało, muszą przemyśleć sobie pewne sprawy i zastanowić się nad tym, co robić dalej - a do tego nie chcą oceniającego towarzystwa, choćby i najbardziej bliskiego. Zresztą bliskim najtrudniej się czasami przyznać do popełnionych błędów i do życiowych rozczarowań. Magda to nauczycielka języka polskiego. Nie odniosła żadnego wielkiego sukcesu w życiu, jest osobą, za którą nikt się nie obejrzy na ulicy. Samotnie wychowała córkę - rezygnując dla niej z kolejnych możliwych romansów i związków. Wszystko dla dobra dziecka i zapominanie o własnych potrzebach - to strategia, która w pewnym momencie musi zaowocować katastrofą. Magda zaufała niewłaściwemu mężczyźnie, a koszty są znacznie wyższe niż złamane serce. Straci na tym przecież dziecko... Zuza jest owym dzieckiem. Dorasta otoczona miłością, chociaż nie zna ojca. Odnosi sukcesy w pływaniu, wygrywa kolejne konkursy. Podczas treningów poznaje Samuela, ciemnoskórego i bardzo przystojnego chłopaka, który wykazuje zainteresowanie nią. Jednak po początkowych próbach flirtu i po interwencji przyjaciółki Samuel znika - a Zuza nie wie, co się stało. Potrzebuje czasu, żeby uporządkować własne uczucia i pogodzić się z nieszczęśliwą miłością. Znika, żeby nie musieć konfrontować się z matką - która w ostatnich tygodniach zaczęła się zachowywać zupełnie inaczej, najprawdopodobniej jak zakochana.

"Kiedy cię spotkałam" to pogodna obyczajówka Krystyny Mirek, niezbyt skomplikowana, ale ciekawa i pokazująca z różnych perspektyw życiowe dylematy. Dwie kobiety poruszają się w różnych środowiskach - a osoby zaangażowane w ich problemy także mają swoje życiorysy i swoje sprawy - w nie Krystyna Mirek potrafi zaangażować czytelniczki. Dzieje się tu bardzo dużo nie tylko w warstwie emocjonalnej. Owszem, najbardziej autorka akcentuje właśnie ją - ale bez skazywania się na jeden rodzaj uczuć. Nie liczy się wyłącznie nieszczęśliwa miłość, rozczarowanie i cierpienie - każdy musi znaleźć własny sposób na drogę do szczęścia, każdy też musi swoje przeżyć, żeby móc zacząć nowe życie. Cenne w tomie są azyle różnego rodzaju - jeden znajduje się u Amelii, pierwszego przystanku na drodze do ratunku. Inny u Basi - nowej znajomej Magdy. I naprawdę warto pochylić się nad miejscami, które zapewniają ukojenie - bo Krystyna Mirek bardzo umiejętnie je kreuje i przekona do nich odbiorczynie błyskawicznie. W chwilach najgorszego strachu, dramatów i nieszczęść można gdzieś funkcjonować w oderwaniu od trosk - i na tym polegać będzie powodzenie tej książki. "Kiedy cię spotkałam" nie jest opowieścią o relacji matki i córki ani o zawodach miłosnych - to historia o poszukiwaniu szczęścia dla siebie i o zaufaniu. Bardzo kobieca, otwierająca nowy cykl, atrakcyjna dla szerokiego grona czytelniczek. Ta książka przyda się dla wytchnienia i nadziei, to opowieść, która pokazuje, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście - trzeba tylko działać i wierzyć zamiast ucieczki. Ale nawet jeśli ktoś potrzebuje właśnie ucieczki - to i tak nie przekreśla szans na pozytywne rozwiązanie problemów.