* * * * * * O tu-czytam
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.

Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.

Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.

Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com

piątek, 18 lutego 2022

Lucy Maud Montgomery: Anne z Zielonych Szczytów

Marginesy, Warszawa 2022.

Na nowo

Wiele zamieszania na rynku wydawniczym zrobiło nowe tłumaczenie "Ani z Zielonego Wzgórza", książki, która i tak dzieliła społeczeństwo: jedni nie mogą jej znieść i prześledzić przygód rudowłosej sieroty, drudzy nawet w dorosłości powracają do lektury z najmłodszych lat i zatapiają się w zabawnych i wzruszających doświadczeniach bohaterki dla relaksu. Teraz swojską Anię zastępuje Anne, znikają Zielone Wzgórza - w ich miejsce pojawiają się Zielone Szczyty (co wymaga dodatkowego komentarza - bo nie chodzi o ukształtowanie terenu, a o element architektoniczny), nie ma Janki, Józi czy Mateusza - wszyscy zachowują oryginalne imiona. I na tym polega niemal cała rewolucja. Bo chociaż autorka przekładu zajęła się między innymi skrupulatnym sprawdzeniem, jaka flora pojawiała się w otoczeniu Anne - i częstuje czytelników detalami przyrodniczymi - to przecież nie wprowadza rewolucji w samej fabule. Co więcej: mnóstwo sformułowań i zwrotów kojarzonych ze "starej" wersji powieści i tutaj powraca, więc naprawdę nie ma wielkiego problemu z odejściem od tego, co zapamiętane przez odbiorczynie (zwłaszcza te sentymentalnie nastawione do "Ani z Zielonego Wzgórza" i na wszelki wypadek bijące na alarm przed przeczytaniem nowej wersji tłumaczenia).

Anna Bańkowska mocno przywiązuje się do koncepcji pozostawiania oryginalnych nazw i imion, ale wcale nie jest to zabieg, który wydaje się konieczny. Przywiązuje się do przymiotnika "avonleaski", dość często go używa. Zastępuje krople walerianowe tajemniczo brzmiącą anodyną. I unika komentarzy dodawanych do wypowiedzi w dialogach. W efekcie pobrzmiewają niektóre frazy jak urwane, filmowe, a nie powieściowe. Trochę zaburza melodyjność tekstu, kiedy wprowadza do świata Anne - mimo wszystko mocno staromodnego - dzisiejsze kolokwializmy ("kiecki" czy "lale" niespecjalnie przekonują, nawet jeśli chodzi o podkreślenie ładunku emocjonalnego, którego w neutralnych synonimach nie ma). Nie zmienia autorka przekładu wszystkiego, co dawne - wręcz ma się wrażenie, że niektóre frazy tak mocno wgryzły się w jej świadomość, że nie stara się wynajdować innych odpowiedników niż te znane. Zdarza się, że pojawiają się fragmenty chropowate, trochę niedopracowane (motyw mylenia podmiotu domyślnego to już zmora naszych czasów i tu też się niestety da wskazać nonszalancję w tym zakresie), zdarza się, że narracja nie brzmi tak melodyjnie - i tu powrócić musi dyskusja na temat wierności i piękna przekładów. Na pewno Anna Bańkowska wywołała niespodziewanie dużą dyskusję na temat klasyki - jednak "Anne z Zielonych Szczytów" wcale nie jawi się jako wersja przełomowa czy odrzucająca tradycje. Owszem, jeśli ktoś zna na pamięć starą "Anię" i cytuje ją wyrwany ze snu w środku nocy, może być momentami rozczarowany - ale nie jest to aż tak wywrotowa publikacja, jak można by się spodziewać po rozgłosie, który uzyskała. A że poprzednie wersje przekładów nie znikają wcale z rynku, problem mogą mieć jedynie rodzice maluchów, które muszą książkę czytać i przerabiać na lekcjach - to w dzieci uderzą zmiany w onomastyce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz