Znak, Kraków 2014.
Krok do pojednania
Mitch Albom celowo odwołuje się do jednej z silniejszych więzi międzyludzkich – miłości matczynej – żeby uprzytomnić odbiorcom, co w życiu powinno być dla nich naprawdę ważne. W tomie „Jeszcze jeden dzień” Chick, który próbuje popełnić samobójstwo, nagle otrzymuje szansę na rozmowę z matką – już nieżyjącą. Autor wcale nie musi dbać o uprawdopodobnienie fabuły, stosuje filmowy chwyt, dzięki któremu odbiorcy nie mają pewności, w jakiej przestrzeni i na jakich warunkach toczy się akcja. Ta z kolei przesycona jest przeskokami do dalszych i mniej odległych wspomnień. Chick trafia z powrotem do opiekuńczej i kochającej bez względu na wszystko matki – na moment może zdjąć z siebie odpowiedzialność za życiowe wybory (więc i – za liczne niepowodzenia, które doprowadziły do desperackiego kroku). Może spojrzeć na siebie z dystansu – i z zapewnianą przez matkę akceptacją.
Dopiero teraz Chick dostrzega, jak kształtowały się jego relacje z rodzicielką. Ze wstydem przypomina momenty i sceny, w których sprawiał ból matce, stawiając swoje potrzeby nad jej uczucia – oraz chwile, w których matka bez względu na wszystko stawała po jego stronie. Bilans nie wypada dla bohatera korzystnie, ale Chick ma przecież oczyszczającą szansę z gatunku nierealnych – chociaż opamiętanie przyszło późno, może jeszcze odbyć tę jedną, najważniejszą rozmowę.
Albom stawia na szkic wzruszenia – „Jeszcze jeden dzień” jest mu potrzebny do wstrząśnięcia czytelnikami, do uświadomienia im prostych a zapominanych na co dzień prawd. Autor chce przynajmniej część czytelników uchronić przed wyrzutami sumienia i rozpaczą, gdy będzie już za późno na naprawienie relacji z rodzicami. Wie, że to zadanie nie jest proste – dlatego odwołuje się do całego szeregu typowych obrazków z dzieciństwa i młodości, akcentuje drobiazgi, które mogą ranić (lub stanowić dowód największego oddania), ale z reguły zyskują interpretację bogatszą o uczucia drugiej strony zbyt późno. Dzięki nawiązaniom do zwyczajnych – nieprzerysowanych – scenek Albom rzeczywiście może wyzwalać swoją powieścią silne reakcje. Starannie oblicza efekty retrospekcji i wie, że nie pozostawi odbiorców obojętnymi na relacje między Chickiem i jego matką – stąd już niedaleko do przekazania czytelnikom ważnych, chociaż trudno przyswajalnych prawd.
„Jeszcze jeden dzień” to powieść krótka i upraszczana – ale jej celem nie jest niesienie rozrywki. Mitch Albom zamierza zagrać na uczuciach odbiorców i zmusić ich do zdecydowanego działania. Chce przywrócić właściwą hierarchię wartości. Żeby uzyskać zamierzony efekt, musi odrzeć historię z odwracających uwagę „ciekawych” ozdobników, dlatego też zawęża niemal cały świat do mikrokosmosu bohatera i jego matki. Wyizolowuje tę dwójkę, dając im możliwość przeprowadzenia spokojnej rozmowy.
W związku z takim celem tom „Jeszcze jeden dzień” będzie wywoływać różne (i to skrajnie różne) reakcje odbiorców. Ci, którzy potrzebują lektur-wskazówek będą się zachwycać przesłaniem. Ci, którym trudno jest uregulować relacje z rodzicami, mogą dostrzegać moralizatorstwo historii – chociaż Albom bardziej stara się zamaskować swoje przekonania, a przynajmniej nie narzucać ich czytelnikom. Nie ulega wątpliwości, że „Jeszcze jeden dzień” to tom podporządkowany życiowemu tematowi, zwykle w dodatku ignorowanemu przez autorów. Albom szuka międzypokoleniowego porozumienia, ale nie na siłę – obok motywu relacji z matką zapewnia przecież fabułę na tyle atrakcyjną, że odciągającą uwagę od wytycznych dla dorosłych dzieci.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
poniedziałek, 30 czerwca 2014
niedziela, 29 czerwca 2014
Przemysław Wechterowicz: Mały słownik wyrazów kocich i kociojęzycznych
Media Rodzina, Poznań 2014.
Kototwórca
Ten tomik jest literackim żartem przeznaczonym dla kociarzy – raczej młodzieży i dorosłych niż dzieci. Przemysław Wechterowicz sięga po formę słownika i temat, który fanów zjednoczy nad lekturą – żeby pokazać odbiorcom, ile radości może dostarczyć budowanie nowych absurdalnych definicji pojęć związanych ze światem kotów. Wechterowicz nie zamierza podążać za autorami fabuł czy poetami – jego zabawa od początku różni się od typowych literackich popisów. „Mały słownik wyrazów kocich i kociojęzycznych” to bowiem zestaw objaśnień – niewiele mających wspólnego z rzeczywistością – podporządkowanych kociemu spojrzeniu na świat.
Każda rozkładówka składa się tutaj z jednej nieprzesadnie rozbudowanej definicji (strona lewa) i z pełnostronicowej ilustracji Marty Ludwiszewskiej – obrazka będącego wariacją na temat fragmentu tekstu. To oznacza, że tomikowi formą bliżej raczej do zbiorków z bajkami niż do typowych słowników, ale również – że zawartością (czy objętością) tekstową książka zbliża się do ascetycznych tomików wierszy. Przemysław Wechterowicz nie kieruje jednak swojego „słownika” do dzieci. Podobnie jak Ludwiszewska – oboje jedynie udają, że zagłębiają się w świat bajek – to bardziej świat nonsensu i absurdu, co docenią miłośnicy kotów.
W tej książeczce koty oczywiście stawiane są na piedestale i nadają nowy sens wyrazom – zwłaszcza tym, w których znajduje się słowo „kot”. To wystarczający powód do wprowadzania zmian w definicjach. Wechterowicz pamięta o formalnych wymogach tworzenia definicji słownikowych i proste wyjaśnienia opatruje jeszcze kwalifikatorami czy nawiasowymi uzupełnieniami. Każde hasło słownikowe staje się dzięki temu miniaturową zabawą na kilku płaszczyznach. Autor kpi sobie z precyzji obowiązkowej przy tworzeniu poważnych słowników. Zachwyt nad kotami usiłuje zmieścić w pozornie obiektywnych wyjaśnieniach. Bywa, że wykorzystuje faktycznie istniejące w języku polskim słowa, ale chętnie też podejmuje się słowotwórczych gier, by trafnie oceniać zachowania kociarzu lub ich pupili. Koty zyskują tu miejsce w historii, kulturze, religii i psychologii, Wechterowicz sugeruje, że jego zbiorek jest tylko wyimkiem większej i oczywistej całości. Książka przygotowana jest tak, by bawić, wystarczy odwołać się do trafnej definicji „narkotyków” – tutaj każde hasło wymaga lektury uważnej i odkrywa przed czytelnikami ukryte dotąd znaczenia. Autor bardzo chętnie odwołuje się do przypadkowych skojarzeń (lub takie nakreśla w definicjach) – w efekcie jego jednoakapitowe definicje działać mogą po prostu jak puentowane zwrotki tekstów satyrycznych lub fraszki – tyle że zamiast zamknięcia w sylabotoniku, ograniczane wymogami formy słownika.
Marta Ludwiszewska daleka jest na ilustracjach od zachwytów nad kotami. W jej wydaniu koty są brzydkie, grube, leniwe, zdeformowane lub ponure. W ten sposób ilustratorka nawiązuje do rytmu satyry – bo jej pomysły również będą bawić odbiorców. Warto też pamiętać o niedziecięcych adresatach tomiku – dorośli nie odrzucą tego typu grafik, ilustracji z charakterem i humorem.
„Mały słownik wyrazów kocich i kociojęzycznych” to propozycja nietypowa. Mimo niewielkich partii tekstu (i nieprzesadnie bogatych w szczegóły grafik) lektura będzie trwać dosyć długo – trzeba bowiem skupienia i czasu, żeby odkryć wszelkie zabawy autorów i żarty porozmieszczane zarówno w definicjach, jak i na obrazkach. To książka-zabawka, propozycja przynosząca ciekawą rozrywkę, bardzo różną od proponowanych na ogół w literaturze. Wechterowicz zaryzykował, ale udało mu się wydobyć z tematu coś nowego i to bez przypominania o stereotypach czy odwoływaniu się do prostych zachwytów.
Kototwórca
Ten tomik jest literackim żartem przeznaczonym dla kociarzy – raczej młodzieży i dorosłych niż dzieci. Przemysław Wechterowicz sięga po formę słownika i temat, który fanów zjednoczy nad lekturą – żeby pokazać odbiorcom, ile radości może dostarczyć budowanie nowych absurdalnych definicji pojęć związanych ze światem kotów. Wechterowicz nie zamierza podążać za autorami fabuł czy poetami – jego zabawa od początku różni się od typowych literackich popisów. „Mały słownik wyrazów kocich i kociojęzycznych” to bowiem zestaw objaśnień – niewiele mających wspólnego z rzeczywistością – podporządkowanych kociemu spojrzeniu na świat.
Każda rozkładówka składa się tutaj z jednej nieprzesadnie rozbudowanej definicji (strona lewa) i z pełnostronicowej ilustracji Marty Ludwiszewskiej – obrazka będącego wariacją na temat fragmentu tekstu. To oznacza, że tomikowi formą bliżej raczej do zbiorków z bajkami niż do typowych słowników, ale również – że zawartością (czy objętością) tekstową książka zbliża się do ascetycznych tomików wierszy. Przemysław Wechterowicz nie kieruje jednak swojego „słownika” do dzieci. Podobnie jak Ludwiszewska – oboje jedynie udają, że zagłębiają się w świat bajek – to bardziej świat nonsensu i absurdu, co docenią miłośnicy kotów.
W tej książeczce koty oczywiście stawiane są na piedestale i nadają nowy sens wyrazom – zwłaszcza tym, w których znajduje się słowo „kot”. To wystarczający powód do wprowadzania zmian w definicjach. Wechterowicz pamięta o formalnych wymogach tworzenia definicji słownikowych i proste wyjaśnienia opatruje jeszcze kwalifikatorami czy nawiasowymi uzupełnieniami. Każde hasło słownikowe staje się dzięki temu miniaturową zabawą na kilku płaszczyznach. Autor kpi sobie z precyzji obowiązkowej przy tworzeniu poważnych słowników. Zachwyt nad kotami usiłuje zmieścić w pozornie obiektywnych wyjaśnieniach. Bywa, że wykorzystuje faktycznie istniejące w języku polskim słowa, ale chętnie też podejmuje się słowotwórczych gier, by trafnie oceniać zachowania kociarzu lub ich pupili. Koty zyskują tu miejsce w historii, kulturze, religii i psychologii, Wechterowicz sugeruje, że jego zbiorek jest tylko wyimkiem większej i oczywistej całości. Książka przygotowana jest tak, by bawić, wystarczy odwołać się do trafnej definicji „narkotyków” – tutaj każde hasło wymaga lektury uważnej i odkrywa przed czytelnikami ukryte dotąd znaczenia. Autor bardzo chętnie odwołuje się do przypadkowych skojarzeń (lub takie nakreśla w definicjach) – w efekcie jego jednoakapitowe definicje działać mogą po prostu jak puentowane zwrotki tekstów satyrycznych lub fraszki – tyle że zamiast zamknięcia w sylabotoniku, ograniczane wymogami formy słownika.
Marta Ludwiszewska daleka jest na ilustracjach od zachwytów nad kotami. W jej wydaniu koty są brzydkie, grube, leniwe, zdeformowane lub ponure. W ten sposób ilustratorka nawiązuje do rytmu satyry – bo jej pomysły również będą bawić odbiorców. Warto też pamiętać o niedziecięcych adresatach tomiku – dorośli nie odrzucą tego typu grafik, ilustracji z charakterem i humorem.
„Mały słownik wyrazów kocich i kociojęzycznych” to propozycja nietypowa. Mimo niewielkich partii tekstu (i nieprzesadnie bogatych w szczegóły grafik) lektura będzie trwać dosyć długo – trzeba bowiem skupienia i czasu, żeby odkryć wszelkie zabawy autorów i żarty porozmieszczane zarówno w definicjach, jak i na obrazkach. To książka-zabawka, propozycja przynosząca ciekawą rozrywkę, bardzo różną od proponowanych na ogół w literaturze. Wechterowicz zaryzykował, ale udało mu się wydobyć z tematu coś nowego i to bez przypominania o stereotypach czy odwoływaniu się do prostych zachwytów.
Stefan Kisielewski: Felietony. Tom 4. Felietony zdjęte przez cenzurę
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Gorycz
Zupełnie inaczej wyglądało kiedyś prowadzenie inteligentnych polemik na łamach prasy, do czego zresztą parę razy w swoich felietonach Stefan Kisielewski się odwołuje. Nie pusta retoryka, a zestaw głębokich przemyśleń i starannie dobieranych argumentów, nie satyryczne i efektowne oskarżanie przeciwnika, a rzeczowa dyskusja – nawet jeśli ubarwiana dowcipem, to nigdy dowcipowi nie podporządkowana. Kisiel do dzisiaj uczyć może kultury pisania felietonów, myślowej dokładności i stylu łączącego fachowość z mądrą rozrywką. Czwarty tom felietonów to „Felietony zdjęte przez cenzurę” – ale nie ma co spodziewać się po tej książce tekstowych wstrząsów czy skandali. Przyczyny, które nakazywały odrzucić felieton, dawno już zbladły i tylko z haseł-kluczy można czasem domyślać się zakazów druku. Kisiel bardzo rzadko decyduje się zresztą na bezpośrednią (personalną bądź ukierunkowaną) krytykę, z reguły woli bardziej zawoalowane wywody – to także rodzaj umysłowej szarady dla piszącego i jego odbiorców. W tej części od czasu do czasu pojawiają się jednak teksty, w których gorycz dominuje i przekreśla gry z czytelnikami. Zdarza się, że Kisiel chce coś wyjaśnić wprost, jednoznacznie wskazać sprawcę aktualnych udręk – i w tych momentach widać w lekturze niebezpieczną rezygnację. Zresztą Stefan Kisielewski o wartości słów wspomina nieraz, wyczulając swoich odbiorców na treści skrywane. Uczy rozszyfrowywania zapisków – i ustala zasady porozumienia.
„Felietony zdjęte przez cenzurę” nie są wyznaniami dowcipnisia, mimo że maski satyryka autor do końca nie zrzuca. Coraz mniej jest natomiast żartów ubarwiających wywody, jakby Kisiel nie miał już ochoty błaznować, widząc, że tego typu zabiegi i tak nie przynoszą określonych efektów. Zamiast wygłupów proponuje teraz krytykę, zamiast śmiechu – narzekanie. Polskę zaczyna postrzegać jako krainę bezradnych nerwusów – a w owej bezradności sam się zanurza, coraz częściej skupiając się na pozornie nieistotnych detalach i drobiazgach. Twierdzi, że „przywilejem felietonu jest, że nie musi spraw rozwiązywać, wystarczy, jeśli je sygnalizuje” – ale ta rola czasem wywołuje niemal literacką apatię. W tych tekstach nie ma już chęci walki, ani przekonania, że gorące emocje przyczynią się do zmian. Kisielewski reaguje, bo to jego zadanie, tego oczekują od niego czytelnicy – ale koncentracja na szczegółach – oraz na konieczności dokładnego analizowania faktów – osłabia formę. Kisiel stopniowo przestaje filozofować i uogólniać. Poczucie odpowiedzialności zmusza go do pisania, poczucie bezradności odbiera twórczą radość i energię.
Zdarzają się tu spostrzeżenia trafne do dziś (na przykład rodzajowe obrazki z Warszawy, motyw religii i katolicyzmu czy uwagi o rzemieślnikach), sporo jest też odpowiedzi na artykuły prasowe pozbawione dzisiaj znaczenia. W dalszym ciągu felietony Kisiela pozostają natomiast gatunkowym przykładem połączenia stylistycznej sprawności oraz zmysłu obserwacji, a także silnego zaangażowania w sprawy rodaków. Zupełnie inaczej czyta się teksty zdjęte przez cenzurę po latach i w nagromadzeniu, które niemal wyklucza tony sensacyjne – ale „Felietony zdjęte przez cenzurę” stanowią doskonałe uzupełnienie edycji i przynoszą czytelnikom pełniejszy obraz publicystycznej działalności Kisiela. Stefan Kisielewski przestrzega, napomina i wytyka – świadomy już, że nie uda mu się poderwać czytelników do działania. Chce za to prowokować do samodzielnego myślenia i wypracowywania własnych stanowisk w różnych sprawach. W swoich felietonach udowadnia, że nie trzeba odwoływać się do głośnych lub modnych tematów, by snuć atrakcyjne dla odbiorców rozważania. A że po latach wymowa tekstów walczących słabnie – to w końcu normalne zjawisko.
Gorycz
Zupełnie inaczej wyglądało kiedyś prowadzenie inteligentnych polemik na łamach prasy, do czego zresztą parę razy w swoich felietonach Stefan Kisielewski się odwołuje. Nie pusta retoryka, a zestaw głębokich przemyśleń i starannie dobieranych argumentów, nie satyryczne i efektowne oskarżanie przeciwnika, a rzeczowa dyskusja – nawet jeśli ubarwiana dowcipem, to nigdy dowcipowi nie podporządkowana. Kisiel do dzisiaj uczyć może kultury pisania felietonów, myślowej dokładności i stylu łączącego fachowość z mądrą rozrywką. Czwarty tom felietonów to „Felietony zdjęte przez cenzurę” – ale nie ma co spodziewać się po tej książce tekstowych wstrząsów czy skandali. Przyczyny, które nakazywały odrzucić felieton, dawno już zbladły i tylko z haseł-kluczy można czasem domyślać się zakazów druku. Kisiel bardzo rzadko decyduje się zresztą na bezpośrednią (personalną bądź ukierunkowaną) krytykę, z reguły woli bardziej zawoalowane wywody – to także rodzaj umysłowej szarady dla piszącego i jego odbiorców. W tej części od czasu do czasu pojawiają się jednak teksty, w których gorycz dominuje i przekreśla gry z czytelnikami. Zdarza się, że Kisiel chce coś wyjaśnić wprost, jednoznacznie wskazać sprawcę aktualnych udręk – i w tych momentach widać w lekturze niebezpieczną rezygnację. Zresztą Stefan Kisielewski o wartości słów wspomina nieraz, wyczulając swoich odbiorców na treści skrywane. Uczy rozszyfrowywania zapisków – i ustala zasady porozumienia.
„Felietony zdjęte przez cenzurę” nie są wyznaniami dowcipnisia, mimo że maski satyryka autor do końca nie zrzuca. Coraz mniej jest natomiast żartów ubarwiających wywody, jakby Kisiel nie miał już ochoty błaznować, widząc, że tego typu zabiegi i tak nie przynoszą określonych efektów. Zamiast wygłupów proponuje teraz krytykę, zamiast śmiechu – narzekanie. Polskę zaczyna postrzegać jako krainę bezradnych nerwusów – a w owej bezradności sam się zanurza, coraz częściej skupiając się na pozornie nieistotnych detalach i drobiazgach. Twierdzi, że „przywilejem felietonu jest, że nie musi spraw rozwiązywać, wystarczy, jeśli je sygnalizuje” – ale ta rola czasem wywołuje niemal literacką apatię. W tych tekstach nie ma już chęci walki, ani przekonania, że gorące emocje przyczynią się do zmian. Kisielewski reaguje, bo to jego zadanie, tego oczekują od niego czytelnicy – ale koncentracja na szczegółach – oraz na konieczności dokładnego analizowania faktów – osłabia formę. Kisiel stopniowo przestaje filozofować i uogólniać. Poczucie odpowiedzialności zmusza go do pisania, poczucie bezradności odbiera twórczą radość i energię.
Zdarzają się tu spostrzeżenia trafne do dziś (na przykład rodzajowe obrazki z Warszawy, motyw religii i katolicyzmu czy uwagi o rzemieślnikach), sporo jest też odpowiedzi na artykuły prasowe pozbawione dzisiaj znaczenia. W dalszym ciągu felietony Kisiela pozostają natomiast gatunkowym przykładem połączenia stylistycznej sprawności oraz zmysłu obserwacji, a także silnego zaangażowania w sprawy rodaków. Zupełnie inaczej czyta się teksty zdjęte przez cenzurę po latach i w nagromadzeniu, które niemal wyklucza tony sensacyjne – ale „Felietony zdjęte przez cenzurę” stanowią doskonałe uzupełnienie edycji i przynoszą czytelnikom pełniejszy obraz publicystycznej działalności Kisiela. Stefan Kisielewski przestrzega, napomina i wytyka – świadomy już, że nie uda mu się poderwać czytelników do działania. Chce za to prowokować do samodzielnego myślenia i wypracowywania własnych stanowisk w różnych sprawach. W swoich felietonach udowadnia, że nie trzeba odwoływać się do głośnych lub modnych tematów, by snuć atrakcyjne dla odbiorców rozważania. A że po latach wymowa tekstów walczących słabnie – to w końcu normalne zjawisko.
sobota, 28 czerwca 2014
Yvette Żółtowska-Darska: Messi. Mały chłopiec, który stał się wielkim piłkarzem
Egmont, Warszawa 2014.
Dla małych piłkarzy
Yvette Żółtowska-Darska rozwiąże problem rodziców tych dzieci, które nie lubią czytać, za to kochają sport. Stworzyła bowiem ciekawą biografię Messiego – tom obowiązkowy dla każdego fana piłki nożnej, ciekawie napisany i dostarczający wielu wiadomości na temat piłkarza – nie mówiąc już o meczowych emocjach. „Messi. Mały chłopiec, który stał się wielkim piłkarzem” to ogromna niespodzianka nie tylko dla kibiców – bo wcale nie trzeba się pasjonować piłką nożną, żeby odkryć siłę tych opowiadań.
Autorka nie ma zamiaru infantylizować ani przerabiać życia Messiego na bajkowe opowiadania. Za to bardzo umiejętnie wybiera tematy kolejnych historyjek, tak, by dzieci wiele dowiedziały się o swoim idolu – i chciały czytać dalej. Żółtowska-Darska poszczególne momenty, doznania i „przygody” życiowe Messiego czyni tematami kolejnych rozdziałów – zamkniętych całostek o nierównomiernej objętości. Obserwuje najpierw wyczyny Leo w dzieciństwie, pierwsze piłkarskie sukcesy, poważne transfery i bardzo ważne mecze. Przedstawia też odrobinę prywatności piłkarza – opowiada o jego rodzinie i o konsekwencjach decyzji o piłkarskiej karierze, o chorobie, która zatrzymała wzrost Leo, o porażkach i rozczarowaniach oraz o wielkich sukcesach. Kiedy opisuje mecze, czyni to z pasją komentatora sportowego, umiejętnie buduje napięcie – tak, że czytelnicy będą przeżywać emocje na równi ze swoim bohaterem. Leo Messi okazuje się nie tylko utalentowanym piłkarzem, ale i bardzo ciekawym obiektem obserwacji obyczajowych. Dzieci dostrzegą w jego życiu mnóstwo pasjonujących wydarzeń – i od tej pory będą wiele wiedzieć o swoim idolu, być może zaczną się też uważniej przyglądać jego boiskowym wyczynom – bogatsze o wiedzę z książki.
Leo jako piłkarz w tym ujęciu jest niemal wzorowym sportowcem. Zawsze słucha zaleceń lekarzy, nie zadziera nosa, dba o przyjaźnie, potrafi przeprosić za błędy. Dorośli dostrzegą tutaj sporo wychowawczych ciekawostek, sygnałów, które pomogą dzieciom w nauce właściwych zachowań. Leo, który przepada za fastfoodem, posłusznie stosuje zalecaną przez lekarzy dietę – by uniknąć kontuzji. Ale nie oznacza to, że autorka wychwala Messiego bez przerwy – taki portret byłby nie do wytrzymania. Czasami z poczuciem humoru Żółtowska-Darska prezentuje wybryki piłkarza – ku rozbawieniu odbiorców.
Krótkie historie z życia Leo wzięte przedzielane są zestawami zdjęć. Nie zawsze to kadry przedstawiające piłkarza – autorka przekazuje tu informacje o jego ojczyźnie, o Barcelonie, o ośrodku szkoleniowym dla piłkarzy, o przyjaciołach z boiska czy o konkretnych wielkich zwycięstwach. To przerywniki, które ułatwiają potem odnalezienie się w lekturze – daje dzieciom pojęcie o egzystencji bohatera, ale też buduje z nim więź. „Messi” to naprawdę pomysłowe przedstawienie biografii dla dzieci.
„Messi. Mały chłopiec, który stał się wielkim piłkarzem” to książka spora objętościowo i bardzo ciekawa, atrakcyjna dla dzieci, ale i dla ich ojców – autorka daje możliwość powrotu do dawnych zwyczajów dotyczących wspólnej lektury. Messi nadaje się na pozytywnego bohatera, którego łatwo polubić – jednocześnie to postać, która największych dziecięcych lekturowych przeciwników do czytania zachęci – bo to jedyna szansa na zdobycie wiedzy, której nie mają choćby komentatorzy sportowi, o kolegach z podwórka nie wspominając. Yvette Żółtowska-Darska znalazła na rynku wydawniczym ważną niszę, a do tego rewelacyjny pomysł na oderwanie dzieci od komputerów i zachęcenie ich do książek. Messi sprawdza się jako bohater literacki – zwłaszcza że to biografia bez fabularnych upiększeń i niepotrzebnych bajeczek, które odstraszyłyby małych sportowców. W dodatku ta książka zachęca też do uprawiania sportu.
Dla małych piłkarzy
Yvette Żółtowska-Darska rozwiąże problem rodziców tych dzieci, które nie lubią czytać, za to kochają sport. Stworzyła bowiem ciekawą biografię Messiego – tom obowiązkowy dla każdego fana piłki nożnej, ciekawie napisany i dostarczający wielu wiadomości na temat piłkarza – nie mówiąc już o meczowych emocjach. „Messi. Mały chłopiec, który stał się wielkim piłkarzem” to ogromna niespodzianka nie tylko dla kibiców – bo wcale nie trzeba się pasjonować piłką nożną, żeby odkryć siłę tych opowiadań.
Autorka nie ma zamiaru infantylizować ani przerabiać życia Messiego na bajkowe opowiadania. Za to bardzo umiejętnie wybiera tematy kolejnych historyjek, tak, by dzieci wiele dowiedziały się o swoim idolu – i chciały czytać dalej. Żółtowska-Darska poszczególne momenty, doznania i „przygody” życiowe Messiego czyni tematami kolejnych rozdziałów – zamkniętych całostek o nierównomiernej objętości. Obserwuje najpierw wyczyny Leo w dzieciństwie, pierwsze piłkarskie sukcesy, poważne transfery i bardzo ważne mecze. Przedstawia też odrobinę prywatności piłkarza – opowiada o jego rodzinie i o konsekwencjach decyzji o piłkarskiej karierze, o chorobie, która zatrzymała wzrost Leo, o porażkach i rozczarowaniach oraz o wielkich sukcesach. Kiedy opisuje mecze, czyni to z pasją komentatora sportowego, umiejętnie buduje napięcie – tak, że czytelnicy będą przeżywać emocje na równi ze swoim bohaterem. Leo Messi okazuje się nie tylko utalentowanym piłkarzem, ale i bardzo ciekawym obiektem obserwacji obyczajowych. Dzieci dostrzegą w jego życiu mnóstwo pasjonujących wydarzeń – i od tej pory będą wiele wiedzieć o swoim idolu, być może zaczną się też uważniej przyglądać jego boiskowym wyczynom – bogatsze o wiedzę z książki.
Leo jako piłkarz w tym ujęciu jest niemal wzorowym sportowcem. Zawsze słucha zaleceń lekarzy, nie zadziera nosa, dba o przyjaźnie, potrafi przeprosić za błędy. Dorośli dostrzegą tutaj sporo wychowawczych ciekawostek, sygnałów, które pomogą dzieciom w nauce właściwych zachowań. Leo, który przepada za fastfoodem, posłusznie stosuje zalecaną przez lekarzy dietę – by uniknąć kontuzji. Ale nie oznacza to, że autorka wychwala Messiego bez przerwy – taki portret byłby nie do wytrzymania. Czasami z poczuciem humoru Żółtowska-Darska prezentuje wybryki piłkarza – ku rozbawieniu odbiorców.
Krótkie historie z życia Leo wzięte przedzielane są zestawami zdjęć. Nie zawsze to kadry przedstawiające piłkarza – autorka przekazuje tu informacje o jego ojczyźnie, o Barcelonie, o ośrodku szkoleniowym dla piłkarzy, o przyjaciołach z boiska czy o konkretnych wielkich zwycięstwach. To przerywniki, które ułatwiają potem odnalezienie się w lekturze – daje dzieciom pojęcie o egzystencji bohatera, ale też buduje z nim więź. „Messi” to naprawdę pomysłowe przedstawienie biografii dla dzieci.
„Messi. Mały chłopiec, który stał się wielkim piłkarzem” to książka spora objętościowo i bardzo ciekawa, atrakcyjna dla dzieci, ale i dla ich ojców – autorka daje możliwość powrotu do dawnych zwyczajów dotyczących wspólnej lektury. Messi nadaje się na pozytywnego bohatera, którego łatwo polubić – jednocześnie to postać, która największych dziecięcych lekturowych przeciwników do czytania zachęci – bo to jedyna szansa na zdobycie wiedzy, której nie mają choćby komentatorzy sportowi, o kolegach z podwórka nie wspominając. Yvette Żółtowska-Darska znalazła na rynku wydawniczym ważną niszę, a do tego rewelacyjny pomysł na oderwanie dzieci od komputerów i zachęcenie ich do książek. Messi sprawdza się jako bohater literacki – zwłaszcza że to biografia bez fabularnych upiększeń i niepotrzebnych bajeczek, które odstraszyłyby małych sportowców. W dodatku ta książka zachęca też do uprawiania sportu.
George Johnson: Kroniki raka
Wielka Litera, Warszawa 2014.
Historie choroby
Historie o raku zwykle brzmią podobnie, bez względu na przyjętą przez autora poetykę. Indywidualizm przejawia się w stylu, ale czerpie z jednego zestawu emocji i reakcji. Scenariusz ma dwa warianty – na tym opowieści się kończą. Coraz trudniej tematem raka wywołać wzruszenie czy lęk – wyeksploatowany w literaturze obyczajowej motyw spowszedniał – i chociaż ciągle łączy się ze społecznymi fobiami, nie jest już wstrząsem dla czytelników.
George Johnson to popularyzator nauki. Rakiem zainteresował się, gdy zachorowała jego żona – jednak nie stworzył kolejnej standardowej historyjki o walce, emocjach i badaniach. Nancy i jej dolegliwości musiały zejść na dalszy plan w obliczu ciekawości badacza. Autor bowiem w pytaniach o przyczyny choroby sięga aż do czasów prehistorycznych i proponuje czytelnikom fascynującą mimo wszystko wyprawę po wiedzę. Z tego, że rak to choroba wykrywana nawet w szczątkach dinozaurów mało kto zdaje sobie sprawę. George Johnson chce uciec od tematu zagrożeń cywilizacyjnych i skupić się na istocie choroby, ale także na ciekawostkach związanych z nią. W zwykłych – prywatnych – historiach o zmaganiach z rakiem nie ma miejsca na tego typu fakty. Johnson zapomina na długo o rozterkach domowych, związek odsuwa za teoretyczne rozważania. Próbuje do tematu raka podejść od innej strony – pokazuje między innymi kierunki poszukiwań uczonych. Nawet jeśli przekazywane przez niego wiadomości nie przydadzą się bezpośrednio odbiorcom chorym lub ich bliskim, uświadomi Johnson, jak niewiele ludzie wiedzą o raku, jeśli posiłkują się wyłącznie medialnymi doniesieniami.
Zastanawia się autor nad tym, czym jest rak. Odwołuje się do zagadnień medycznych tak, by wszyscy pojęli tajemnicę tej choroby – i aby stało się zrozumiałe, dlaczego lekarze wciąż jeszcze często są bezradni wobec niektórych odmian nowotworu. „Kroniki raka” to próba uchwycenia istoty zjawiska – tak, by nie zmęczyć zwykłych czytelników nadmierną naukowością stylu. Relacje z różnych obszarów badań George Johnson przecina opowieściami o sobie i Nancy – dla żony przecież zaczął analizować zjawisko. Nie przedstawia jej cierpień w turpistycznych opisach, rezygnuje z prezentowania spraw najbardziej intymnych. Nancy to pretekst do działania, ale nie cel opisów. Autor chroni jej prywatność, a jednocześnie ucieka też od znanych sposobów mówienia o raku. Dla niego choroba to wyzwanie, a i spoiwo dla opowieści popularnonaukowej oraz osobistej. Przy „Kronikach raka” naprawdę trudno powiedzieć, która jest ciekawsza. Na przekór tytułowi, Johnson nie sięga po indywidualną kronikę choroby – odtwarza za to historię raka. Trochę może w ten sposób złagodzić strach – próbuje uświadamiać społeczeństwu, co oznacza w dzisiejszych czasach choroba nowotworowa.
Cechą charakterystyczną i jednocześnie ogromną zaletą tomu jest dystans. Mimo osobistych pobudek podjęcia tematu, Johnson sili się na badawczy obiektywizm, nie gra na emocjach czytelników i nie wykorzystuje historii do prywatnych celów. Przykład Nancy to dla niego jedynie punkt wyjścia, na zagadnienie raka autor patrzy z dużo szerszej perspektywy. Popularyzuje wiedzę bez zarzutu pod względem stylistycznym, a dla zainteresowanych przygotowuje rozbudowany system odsyłaczy (zwykłym czytelnikom nie przeszkodzi on w lekturze ze względu na przeniesienie przypisów na koniec tomu). „Kroniki raka” są publikacją cenną – zamiast powtarzać obiegowe obserwacje, Johnson stara się samodzielnie dotrzeć do sedna zjawiska i przedstawić odbiorcom zestaw rzetelnych danych w bardzo przystępny sposób. Ta książka z każdą stroną budzi ciekawość – mimo trudnego tematu.
Historie choroby
Historie o raku zwykle brzmią podobnie, bez względu na przyjętą przez autora poetykę. Indywidualizm przejawia się w stylu, ale czerpie z jednego zestawu emocji i reakcji. Scenariusz ma dwa warianty – na tym opowieści się kończą. Coraz trudniej tematem raka wywołać wzruszenie czy lęk – wyeksploatowany w literaturze obyczajowej motyw spowszedniał – i chociaż ciągle łączy się ze społecznymi fobiami, nie jest już wstrząsem dla czytelników.
George Johnson to popularyzator nauki. Rakiem zainteresował się, gdy zachorowała jego żona – jednak nie stworzył kolejnej standardowej historyjki o walce, emocjach i badaniach. Nancy i jej dolegliwości musiały zejść na dalszy plan w obliczu ciekawości badacza. Autor bowiem w pytaniach o przyczyny choroby sięga aż do czasów prehistorycznych i proponuje czytelnikom fascynującą mimo wszystko wyprawę po wiedzę. Z tego, że rak to choroba wykrywana nawet w szczątkach dinozaurów mało kto zdaje sobie sprawę. George Johnson chce uciec od tematu zagrożeń cywilizacyjnych i skupić się na istocie choroby, ale także na ciekawostkach związanych z nią. W zwykłych – prywatnych – historiach o zmaganiach z rakiem nie ma miejsca na tego typu fakty. Johnson zapomina na długo o rozterkach domowych, związek odsuwa za teoretyczne rozważania. Próbuje do tematu raka podejść od innej strony – pokazuje między innymi kierunki poszukiwań uczonych. Nawet jeśli przekazywane przez niego wiadomości nie przydadzą się bezpośrednio odbiorcom chorym lub ich bliskim, uświadomi Johnson, jak niewiele ludzie wiedzą o raku, jeśli posiłkują się wyłącznie medialnymi doniesieniami.
Zastanawia się autor nad tym, czym jest rak. Odwołuje się do zagadnień medycznych tak, by wszyscy pojęli tajemnicę tej choroby – i aby stało się zrozumiałe, dlaczego lekarze wciąż jeszcze często są bezradni wobec niektórych odmian nowotworu. „Kroniki raka” to próba uchwycenia istoty zjawiska – tak, by nie zmęczyć zwykłych czytelników nadmierną naukowością stylu. Relacje z różnych obszarów badań George Johnson przecina opowieściami o sobie i Nancy – dla żony przecież zaczął analizować zjawisko. Nie przedstawia jej cierpień w turpistycznych opisach, rezygnuje z prezentowania spraw najbardziej intymnych. Nancy to pretekst do działania, ale nie cel opisów. Autor chroni jej prywatność, a jednocześnie ucieka też od znanych sposobów mówienia o raku. Dla niego choroba to wyzwanie, a i spoiwo dla opowieści popularnonaukowej oraz osobistej. Przy „Kronikach raka” naprawdę trudno powiedzieć, która jest ciekawsza. Na przekór tytułowi, Johnson nie sięga po indywidualną kronikę choroby – odtwarza za to historię raka. Trochę może w ten sposób złagodzić strach – próbuje uświadamiać społeczeństwu, co oznacza w dzisiejszych czasach choroba nowotworowa.
Cechą charakterystyczną i jednocześnie ogromną zaletą tomu jest dystans. Mimo osobistych pobudek podjęcia tematu, Johnson sili się na badawczy obiektywizm, nie gra na emocjach czytelników i nie wykorzystuje historii do prywatnych celów. Przykład Nancy to dla niego jedynie punkt wyjścia, na zagadnienie raka autor patrzy z dużo szerszej perspektywy. Popularyzuje wiedzę bez zarzutu pod względem stylistycznym, a dla zainteresowanych przygotowuje rozbudowany system odsyłaczy (zwykłym czytelnikom nie przeszkodzi on w lekturze ze względu na przeniesienie przypisów na koniec tomu). „Kroniki raka” są publikacją cenną – zamiast powtarzać obiegowe obserwacje, Johnson stara się samodzielnie dotrzeć do sedna zjawiska i przedstawić odbiorcom zestaw rzetelnych danych w bardzo przystępny sposób. Ta książka z każdą stroną budzi ciekawość – mimo trudnego tematu.
piątek, 27 czerwca 2014
Wiesława Bancarzewska: Zapiski z Annopola
WNK, Warszawa 2014.
Powroty
Anna Duszkowska, która w XXI wieku żyła samotnie i w dodatku bez krewnych, odkryła sposób przenoszenia się w czasie do lat przedwojennych. Tam znalazła wielką miłość i poznała własną rodzinę. W „Powrocie do Nałęczowa” Wiesława Bancarzewska nakreśliła miłą historyjkę obyczajową z motywami fantasy (odrobinę na wzór „Przeklętej bariery” Joanny Chmielewskiej) i oswoiła czytelniczki z podróżami po czasach. Bo przecież poza możliwością życia w dwóch epokach, Anna Duszkowska jest zupełnie zwyczajną kobietą, która pragnie miłości i stabilizacji.
W „Zapiskach z Annopola” bohaterka powraca. Już porządnie zakorzeniona w przedwojniu: ma kilkuletnią córeczkę Walentynę i kochającego męża. Poznała swoich rodziców (którzy jeszcze nie zwracają na siebie nawzajem uwagi, randkują za to z innymi), zyskała oddanych przyjaciół i uznanie służby. Teraz największym jej zmartwieniem jest zbliżająca się druga wojna światowa – podczas bardzo krótkich wypadów do „swoich” czasów Anna szuka w internecie informacji o własnej rodzinie. Szykuje też drogę ucieczki przez zaczarowany obraz. A poza tym – prowadzi dom (postępowy, bo nie pozwala wmawiać Walentynce, że dziewczynki są gorsze od chłopców, nie zakazuje jej też bawić się z rówieśnikami z czworaków) i… pisze bajki dla dzieci. Stała się autorką Naszej Księgarni – i przez pewien czas prowadzi jawną reklamę swojego wydawnictwa. Sięga również po materiały sprzed dekad – cytuje między innymi artykuły prasowe czy anegdoty Szancera, którego w swojej opowieści zresztą poznaje. Te cytaty, chociaż mają uwiarygodnić akcję (i czasy), trochę psują efekt, brzmią nieco sztucznie (w końcu żadna z autorek piszących o literackim tu i teraz nie odwołuje się do rzeczywistych artykułów, nie ma takiej potrzeby, nawet jeśli chce wskazać na „hasła dnia”), a do tego sugerują, że Bancarzewska nie ma już pomysłu na zapełnienie miejsca w tomie – zupełnie niepotrzebnie. Dobrze, że jest tylko kilka takich punktów w książce – autorka na tyle sprawnie porusza się w świecie swojej bohaterki, że nie musi stosować podobnych protez w narracji.
„Zapiski z Annopola” są historią nastawioną bardziej na uczucia niż na wydarzenia. Wiadomo, że wojna wybuchnie w niedalekiej przyszłości, wiadomo też, że Anna może przenieść się do bezpiecznych dla niej czasów, a nawet zabrać ze sobą bliskich – chociaż droga powrotu może niespodziewanie zostać odcięta. Czytelniczki mają zatem skupiać się na kwestii odbudowywania relacji rodzinnych (nieco skomplikowanej, bo przecież Anna nie może wyznać rodzicom, kim dla niej są) oraz na organizowaniu życia w przeszłości. Dla bohaterki przedwojenny Annopol jest azylem – nawet świadomość wojny nie staje się straszna w obliczu rodzinnej sielanki, jakiej Anna w XXI wieku nie zaznała.
Wiesława Bancarzewska posługuje się naiwnym chwytem przenoszenia postaci w czasie – nie dba o błędy logiczne czy zasady fizyki, nie stara się wytłumaczyć magicznego przejścia, za to bardzo starannie kreśli portrety charakterologiczne swoich bohaterów. Dzięki temu czytelniczki zatapiają się w lekturze i wybaczają autorce infantylne uproszczenia i pomysły fabularne. W końcu tęsknota za rodzinnym ciepłem i miłością to uczucie, które uzasadni każdy nawet najbardziej nieprawdopodobny fabularny zabieg. W Annopolu dzieją się rzeczy wspaniałe – i wcale nie chodzi tu o obraz z modrzewiem, który przeniesie bohaterkę daleko w przyszłość, do jej czasów – a o radość płynącą z bycia z bliskimi, o krzepiącą obecność ukochanych, o zwykłe towarzyskie i rodzinne życie.
Powroty
Anna Duszkowska, która w XXI wieku żyła samotnie i w dodatku bez krewnych, odkryła sposób przenoszenia się w czasie do lat przedwojennych. Tam znalazła wielką miłość i poznała własną rodzinę. W „Powrocie do Nałęczowa” Wiesława Bancarzewska nakreśliła miłą historyjkę obyczajową z motywami fantasy (odrobinę na wzór „Przeklętej bariery” Joanny Chmielewskiej) i oswoiła czytelniczki z podróżami po czasach. Bo przecież poza możliwością życia w dwóch epokach, Anna Duszkowska jest zupełnie zwyczajną kobietą, która pragnie miłości i stabilizacji.
W „Zapiskach z Annopola” bohaterka powraca. Już porządnie zakorzeniona w przedwojniu: ma kilkuletnią córeczkę Walentynę i kochającego męża. Poznała swoich rodziców (którzy jeszcze nie zwracają na siebie nawzajem uwagi, randkują za to z innymi), zyskała oddanych przyjaciół i uznanie służby. Teraz największym jej zmartwieniem jest zbliżająca się druga wojna światowa – podczas bardzo krótkich wypadów do „swoich” czasów Anna szuka w internecie informacji o własnej rodzinie. Szykuje też drogę ucieczki przez zaczarowany obraz. A poza tym – prowadzi dom (postępowy, bo nie pozwala wmawiać Walentynce, że dziewczynki są gorsze od chłopców, nie zakazuje jej też bawić się z rówieśnikami z czworaków) i… pisze bajki dla dzieci. Stała się autorką Naszej Księgarni – i przez pewien czas prowadzi jawną reklamę swojego wydawnictwa. Sięga również po materiały sprzed dekad – cytuje między innymi artykuły prasowe czy anegdoty Szancera, którego w swojej opowieści zresztą poznaje. Te cytaty, chociaż mają uwiarygodnić akcję (i czasy), trochę psują efekt, brzmią nieco sztucznie (w końcu żadna z autorek piszących o literackim tu i teraz nie odwołuje się do rzeczywistych artykułów, nie ma takiej potrzeby, nawet jeśli chce wskazać na „hasła dnia”), a do tego sugerują, że Bancarzewska nie ma już pomysłu na zapełnienie miejsca w tomie – zupełnie niepotrzebnie. Dobrze, że jest tylko kilka takich punktów w książce – autorka na tyle sprawnie porusza się w świecie swojej bohaterki, że nie musi stosować podobnych protez w narracji.
„Zapiski z Annopola” są historią nastawioną bardziej na uczucia niż na wydarzenia. Wiadomo, że wojna wybuchnie w niedalekiej przyszłości, wiadomo też, że Anna może przenieść się do bezpiecznych dla niej czasów, a nawet zabrać ze sobą bliskich – chociaż droga powrotu może niespodziewanie zostać odcięta. Czytelniczki mają zatem skupiać się na kwestii odbudowywania relacji rodzinnych (nieco skomplikowanej, bo przecież Anna nie może wyznać rodzicom, kim dla niej są) oraz na organizowaniu życia w przeszłości. Dla bohaterki przedwojenny Annopol jest azylem – nawet świadomość wojny nie staje się straszna w obliczu rodzinnej sielanki, jakiej Anna w XXI wieku nie zaznała.
Wiesława Bancarzewska posługuje się naiwnym chwytem przenoszenia postaci w czasie – nie dba o błędy logiczne czy zasady fizyki, nie stara się wytłumaczyć magicznego przejścia, za to bardzo starannie kreśli portrety charakterologiczne swoich bohaterów. Dzięki temu czytelniczki zatapiają się w lekturze i wybaczają autorce infantylne uproszczenia i pomysły fabularne. W końcu tęsknota za rodzinnym ciepłem i miłością to uczucie, które uzasadni każdy nawet najbardziej nieprawdopodobny fabularny zabieg. W Annopolu dzieją się rzeczy wspaniałe – i wcale nie chodzi tu o obraz z modrzewiem, który przeniesie bohaterkę daleko w przyszłość, do jej czasów – a o radość płynącą z bycia z bliskimi, o krzepiącą obecność ukochanych, o zwykłe towarzyskie i rodzinne życie.
Aleksandra Ziółkowska-Boehm: Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści
Iskry, Warszawa 2014.
Historia blisko
Aleksandra Ziółkowska-Boehm proponuje odbiorcom tom spory objętościowo, a będący osobistym przypisem do opublikowanych książek i tekstów. „Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści” składa się bowiem ze szkiców o przygotowywaniu innych prac – i z bardziej prywatnych relacji o ich bohaterach. Autorka bardzo często oddaje głos rozmówcom, usuwając z tekstów swoje pytania (pozostawia za to wtrącenia sugerujące, że istnieje jako słuchacz i powiernik), ale wyraźnie pozostaje w redakcji drobnych wspomnień. Potrafi uwypuklić to, co najważniejsze, wskazać miejsca łączenia prywatności i ludzkich uczuć z wielką historią. Zwierzenia, które prezentuje, dotyczą już tematów z podręczników – ale przeszłość za każdym razem ożywia dzięki osobistej perspektywie. Takie prywatne analizy – spisywane lub zamieszczane w korespondencji – przytacza autorka w pierwszej części tomu. Dba o to, by wspomnienia dotyczyły różnych spraw i różnych aspektów historii – nie ingeruje też w indywidualność stylu, tak, by czytelnicy otrzymali zestaw opowieści niejednogłosowych. Podkreśla wyjątkowość każdego ze swoich rozmówców i zapewnia im miejsce w tomie. Nie zajmuje się Ziółkowska-Boehm własnymi doświadczeniami, a styl pracy odzwierciedla w tych szkicach, zasłaniając się innymi. Dla niej to również sposób na pamiętanie – mniej typowy, bo odrzucający solipsyzm.
Druga część dotyczy natomiast trudności, jakie spotykają dziennikarzy zajmujących się historią – pośrednio, bo bezpośrednio to cały obraz konfliktu, jaki toczył się na łamach prasy i w prywatnych listach po opublikowaniu pewnego wywiadu. Ziółkowska-Boehm zainteresowała się wersją wydarzeń z bitwy o Monte Cassino agonistyczną wobec opowieści Wańkowicza. Opublikowała wywiad z człowiekiem, który zarzucał pisarzowi kłam i po latach (a także po śmierci swojego przeciwnika) zdecydował się ujawnić wydarzenia zgodne ze swoimi odczuciami). Nie dość, że tekst poruszył świadków – uczestników bitwy, to jeszcze sytuację zaogniał fakt rozsyłania silnie emocjonalnych listów do oponentów. Ziółkowska-Boehm przytacza swoją korespondencję ze sprawcą całego zamieszania – oraz z redaktorem Giedroyciem. Pokazuje, jak od kulis przebiegała dyskusja, a wnioski pozostawia czytelnikom, którzy dość szybko mogą wyrobić sobie własne zdanie na temat sporu i sposobów dochodzenia do prawdy. Cała ta część stanowi dodatkowo ciekawy przykład elegancji korespondencji, próby zachowań dyplomatycznych w temacie, który wzbudza ogromne emocje. To pokaz korespondencyjnej kultury i szczerego a grzecznego mówienia o uczuciach – ciekawy jest więc nie tylko ze względu na motywy historyczne i kulisy burzliwej dyskusji.
Aleksandra Ziółkowska-Boehm dostarcza czytelnikom opowieści zahaczających o wielką historię, ale też – dotyczących jednostek. Znajduje równowagę między indywidualnymi przeżyciami a kronikarstwem, pokazuje, jak przeszłość pojawia się we wspomnieniach i jak kształtuje ludzi. Nie odrywa się od swojej pracy i nie proponuje odbiorcom spotkania ze sobą – dzieli się za to ważnymi kontaktami, relacjami, które dają do myślenia i sylwetkami, które warto utrwalić. Na marginesie pokazuje też, jak powinna wyglądać praca nad gromadzeniem materiałów odnoszących się do historii – jest to więc książka zrodzona z pasji.
Historia blisko
Aleksandra Ziółkowska-Boehm proponuje odbiorcom tom spory objętościowo, a będący osobistym przypisem do opublikowanych książek i tekstów. „Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści” składa się bowiem ze szkiców o przygotowywaniu innych prac – i z bardziej prywatnych relacji o ich bohaterach. Autorka bardzo często oddaje głos rozmówcom, usuwając z tekstów swoje pytania (pozostawia za to wtrącenia sugerujące, że istnieje jako słuchacz i powiernik), ale wyraźnie pozostaje w redakcji drobnych wspomnień. Potrafi uwypuklić to, co najważniejsze, wskazać miejsca łączenia prywatności i ludzkich uczuć z wielką historią. Zwierzenia, które prezentuje, dotyczą już tematów z podręczników – ale przeszłość za każdym razem ożywia dzięki osobistej perspektywie. Takie prywatne analizy – spisywane lub zamieszczane w korespondencji – przytacza autorka w pierwszej części tomu. Dba o to, by wspomnienia dotyczyły różnych spraw i różnych aspektów historii – nie ingeruje też w indywidualność stylu, tak, by czytelnicy otrzymali zestaw opowieści niejednogłosowych. Podkreśla wyjątkowość każdego ze swoich rozmówców i zapewnia im miejsce w tomie. Nie zajmuje się Ziółkowska-Boehm własnymi doświadczeniami, a styl pracy odzwierciedla w tych szkicach, zasłaniając się innymi. Dla niej to również sposób na pamiętanie – mniej typowy, bo odrzucający solipsyzm.
Druga część dotyczy natomiast trudności, jakie spotykają dziennikarzy zajmujących się historią – pośrednio, bo bezpośrednio to cały obraz konfliktu, jaki toczył się na łamach prasy i w prywatnych listach po opublikowaniu pewnego wywiadu. Ziółkowska-Boehm zainteresowała się wersją wydarzeń z bitwy o Monte Cassino agonistyczną wobec opowieści Wańkowicza. Opublikowała wywiad z człowiekiem, który zarzucał pisarzowi kłam i po latach (a także po śmierci swojego przeciwnika) zdecydował się ujawnić wydarzenia zgodne ze swoimi odczuciami). Nie dość, że tekst poruszył świadków – uczestników bitwy, to jeszcze sytuację zaogniał fakt rozsyłania silnie emocjonalnych listów do oponentów. Ziółkowska-Boehm przytacza swoją korespondencję ze sprawcą całego zamieszania – oraz z redaktorem Giedroyciem. Pokazuje, jak od kulis przebiegała dyskusja, a wnioski pozostawia czytelnikom, którzy dość szybko mogą wyrobić sobie własne zdanie na temat sporu i sposobów dochodzenia do prawdy. Cała ta część stanowi dodatkowo ciekawy przykład elegancji korespondencji, próby zachowań dyplomatycznych w temacie, który wzbudza ogromne emocje. To pokaz korespondencyjnej kultury i szczerego a grzecznego mówienia o uczuciach – ciekawy jest więc nie tylko ze względu na motywy historyczne i kulisy burzliwej dyskusji.
Aleksandra Ziółkowska-Boehm dostarcza czytelnikom opowieści zahaczających o wielką historię, ale też – dotyczących jednostek. Znajduje równowagę między indywidualnymi przeżyciami a kronikarstwem, pokazuje, jak przeszłość pojawia się we wspomnieniach i jak kształtuje ludzi. Nie odrywa się od swojej pracy i nie proponuje odbiorcom spotkania ze sobą – dzieli się za to ważnymi kontaktami, relacjami, które dają do myślenia i sylwetkami, które warto utrwalić. Na marginesie pokazuje też, jak powinna wyglądać praca nad gromadzeniem materiałów odnoszących się do historii – jest to więc książka zrodzona z pasji.
czwartek, 26 czerwca 2014
Katarzyna Michalak: Zacisze Gosi
Znak, Kraków 2014.
Kataklizmy
Katarzyna Michalak w swoich seriach powieści obyczajowych podpiera się charakterystycznym rozwojem pomysłów. Pierwsza książka dostarcza zawsze sielskiego obrazka, który dodaje otuchy i pozwala wierzyć w optymistyczną i szczęśliwą przyszłość bohaterek, w kolejnych tomach za to trzęsienia ziemi następują po sobie bardzo często – i z intensywnością, która usilnie przypomina o umowności świata przedstawionego. Tu już realizm ustępuje miejsca kolejnym uczuciowym kataklizmom i nigdy nie ma szans na następną prostą fabułkę. Przychodzi czas na popisy wyobraźni autorki oraz… upodobanie do melodramatów i silnych wzruszeń. Z tego rytmu Katarzyna Michalak nie rezygnuje też w swojej serii kwiatowej. Dalsza egzystencja Kamili w „Zaciszu Gosi” zaczyna przypominać operę mydlaną – sporo czasu minie, zanim kobieta będzie mogła znowu cieszyć się życiem. Autorka komplikuje przeszłość i teraźniejszość tej postaci, stawiając tym razem na bardzo powieściowe – co oznacza też i mało prawdopodobne – wstrząsy emocjonalne. Rozwiąże się tu problem z Jakubem, który na wiele lat zniknął z życia Kamili, łamiąc jej serce, pojawią się za to nowe przeszkody w idealnym dotąd związku z Łukaszem.
Ale to nie Kamila w tej książce jest najważniejsza, a jej sąsiadka, Gosia. Gosia to kobieta okrutnie doświadczona przez los – przeżyła zamach w londyńskim metrze (straciła wtedy nienarodzone dziecko, nogę i zdrowe zmysły, a w dalszej perspektywie również męża). Gosia ma swoje fobie i dziwactwa, które uniemożliwiają jej normalną egzystencję, a nawet nawiązywanie przyjaźni. W „Zaciszu Gosi” to na tę tajemniczą kobietę Katarzyna Michalak kieruje uwagę. I nie szczędzi jej kolejnych traum, których mnogość może zdziwić nawet czytelniczki przyzwyczajone do chwytów tej autorki.
„Zacisze Gosi” w najmniejszym nawet stopniu nie jest powieścią delikatną, co sugerowałaby kwiatowa seria i „kobiecość” stylu. Katarzyna Michalak zachowuje się tu jak demiurg, który uświadomił sobie dopiero swoją władzę nad światem i chętnie testuje stworzone przez siebie postacie – sprawdzając, ile wytrzymają. A wyzwań tu nie zabraknie, podobnie jak sprawdzianów dla psychiki bohaterek. Trudno uwierzyć w te kreacje, kiedy ton akcji nadają coraz silniejsze kataklizmy i nie ma kiedy odetchnąć. Katarzyna Michalak chce dostarczać czytelniczkom silnych wzruszeń, ale zapomina – być może celowo – o uprawdopodabniającej je normalności.
„Zaciszu Gosi” daleko do zacisza, spokoju i stagnacji. Autorka ucieka od rutyny w stronę wydarzeń, które dawniej sprawdziłyby się w romansach – tu wielka miłość musi się zmierzyć z kalectwem, a na drodze do szczęścia staną wszyscy, których tylko uda się zgromadzić. Michalak uwielbia burzliwe rozwiązania, wielkie nieszczęścia, zawiedzione nadzieje i narracyjno-fabularny rozmach. To wszystko razem brzmi dość naiwnie i momentami egzaltowanie – ale jeśli ktoś przywiąże się do niedzisiejszych bohaterek i ich poglądów na miłość – dla relaksu będzie śledzić przygody postaci z kwiatowej serii. Katarzyna Michalak chce bowiem dostarczać ekstremalnych wrażeń, nie dla niej subtelności czy niedopowiedzenia. Ta strategia dość rzadko jest stosowana dzisiaj przez autorki obyczajówek – więc cykle Michalak na rynku literackim się wyróżniają. W „Zaciszu Gosi” stężenie przykrych wypadków jest ogromne – ale może to stanie się wabikiem dla odbiorczyń, które przejadły się już sielskimi fabułkami.
Kataklizmy
Katarzyna Michalak w swoich seriach powieści obyczajowych podpiera się charakterystycznym rozwojem pomysłów. Pierwsza książka dostarcza zawsze sielskiego obrazka, który dodaje otuchy i pozwala wierzyć w optymistyczną i szczęśliwą przyszłość bohaterek, w kolejnych tomach za to trzęsienia ziemi następują po sobie bardzo często – i z intensywnością, która usilnie przypomina o umowności świata przedstawionego. Tu już realizm ustępuje miejsca kolejnym uczuciowym kataklizmom i nigdy nie ma szans na następną prostą fabułkę. Przychodzi czas na popisy wyobraźni autorki oraz… upodobanie do melodramatów i silnych wzruszeń. Z tego rytmu Katarzyna Michalak nie rezygnuje też w swojej serii kwiatowej. Dalsza egzystencja Kamili w „Zaciszu Gosi” zaczyna przypominać operę mydlaną – sporo czasu minie, zanim kobieta będzie mogła znowu cieszyć się życiem. Autorka komplikuje przeszłość i teraźniejszość tej postaci, stawiając tym razem na bardzo powieściowe – co oznacza też i mało prawdopodobne – wstrząsy emocjonalne. Rozwiąże się tu problem z Jakubem, który na wiele lat zniknął z życia Kamili, łamiąc jej serce, pojawią się za to nowe przeszkody w idealnym dotąd związku z Łukaszem.
Ale to nie Kamila w tej książce jest najważniejsza, a jej sąsiadka, Gosia. Gosia to kobieta okrutnie doświadczona przez los – przeżyła zamach w londyńskim metrze (straciła wtedy nienarodzone dziecko, nogę i zdrowe zmysły, a w dalszej perspektywie również męża). Gosia ma swoje fobie i dziwactwa, które uniemożliwiają jej normalną egzystencję, a nawet nawiązywanie przyjaźni. W „Zaciszu Gosi” to na tę tajemniczą kobietę Katarzyna Michalak kieruje uwagę. I nie szczędzi jej kolejnych traum, których mnogość może zdziwić nawet czytelniczki przyzwyczajone do chwytów tej autorki.
„Zacisze Gosi” w najmniejszym nawet stopniu nie jest powieścią delikatną, co sugerowałaby kwiatowa seria i „kobiecość” stylu. Katarzyna Michalak zachowuje się tu jak demiurg, który uświadomił sobie dopiero swoją władzę nad światem i chętnie testuje stworzone przez siebie postacie – sprawdzając, ile wytrzymają. A wyzwań tu nie zabraknie, podobnie jak sprawdzianów dla psychiki bohaterek. Trudno uwierzyć w te kreacje, kiedy ton akcji nadają coraz silniejsze kataklizmy i nie ma kiedy odetchnąć. Katarzyna Michalak chce dostarczać czytelniczkom silnych wzruszeń, ale zapomina – być może celowo – o uprawdopodabniającej je normalności.
„Zaciszu Gosi” daleko do zacisza, spokoju i stagnacji. Autorka ucieka od rutyny w stronę wydarzeń, które dawniej sprawdziłyby się w romansach – tu wielka miłość musi się zmierzyć z kalectwem, a na drodze do szczęścia staną wszyscy, których tylko uda się zgromadzić. Michalak uwielbia burzliwe rozwiązania, wielkie nieszczęścia, zawiedzione nadzieje i narracyjno-fabularny rozmach. To wszystko razem brzmi dość naiwnie i momentami egzaltowanie – ale jeśli ktoś przywiąże się do niedzisiejszych bohaterek i ich poglądów na miłość – dla relaksu będzie śledzić przygody postaci z kwiatowej serii. Katarzyna Michalak chce bowiem dostarczać ekstremalnych wrażeń, nie dla niej subtelności czy niedopowiedzenia. Ta strategia dość rzadko jest stosowana dzisiaj przez autorki obyczajówek – więc cykle Michalak na rynku literackim się wyróżniają. W „Zaciszu Gosi” stężenie przykrych wypadków jest ogromne – ale może to stanie się wabikiem dla odbiorczyń, które przejadły się już sielskimi fabułkami.
środa, 25 czerwca 2014
R. J. Palacio: Cud chłopak
Albatros, Warszawa 2014.
Ukryć twarz
Cud chłopak ma okropnie zdeformowaną twarz – nie może przez to nigdy zniknąć w tłumie. Mimo kalectwa bohater ma pójść do szkoły (od razu do piątej klasy), by nauczyć się funkcjonować w społeczeństwie. Nie wie jeszcze, jakie okrutne potrafią być dzieci wobec tych, którzy się wyróżniają. Zabawa w „trąd”, która polega na niedotykaniu nowego kolegi, to jedna z najłagodniejszych form odrzucenia. Co ciekawe, również część dorosłych stroni od Augusta. „Cud chłopak”, relacja z pierwszego roku w szkole, jest więc opowieścią o trudnej lekcji dojrzewania i zderzeniem poprawności politycznej z przykrą codziennością.
R. J. Palacio sięgnęła po działający na wyobraźnię temat, ale także po całą serię prostych chwytów, które mają wywoływać łatwe i silne wzruszenia. Objawia się to zwłaszcza w finałowej scenie książki – ale też w paru mało istotnych dla fabuły punktach. Autorka czerpie z motywów „obowiązkowych” w tego typu historiach – obok Augusta przedstawia jego przyjaciela, Jacka, który nie umie poradzić sobie z presją rówieśników i dopuszcza się zdrady, ale też Summer, miłą dziewczynkę, która w Auguście widzi dowcipnego chłopaka, nie zdeformowaną twarz. W orbicie chłopca znajduje się jeszcze między innymi siostra, która zawsze rezygnuje z własnych potrzeb dla dobra dziecka. Wszyscy chcą prowadzić zwyczajne i nudne życie, ale obecność Augusta to czasami uniemożliwia – zresztą nie zawsze zgodnie z oczekiwaniami i stereotypami.
August przeżywa wszystko, co jest naturalne w okresie dojrzewania i przechodzenia spod kurateli rodziców do grona rówieśników – tyle że za sprawą swojej choroby przeżywa to dużo mocniej – nie ma ucieczki od podstawowej przyczyny zmartwień ani też szansy na rozpoczęcie wszystkiego w innej placówce z czystą kartą. Palacio uzyskuje w ten sposób dodatkowy dramatyczny wymiar historii – która i tak niesie nadzieję. Bez tak ekstremalnego portretu bohatera bardzo rzucałaby się w oczy schematyczność kilku co najmniej scen – niemal rodem z kina familijnego, obliczonych na wzruszenie odbiorców. Deformacja twarzy bohatera okazuje się dla autorki wybawieniem – źródłem pomysłu na kierunek rozwoju fabuły.
Palacio decyduje się na narracyjne przeskoki – opowieść prowadzą kolejni bohaterowie, niektórzy jako narratorzy powracają. To dobry pomysł, bo pozwala ujrzeć Augusta z różnych perspektyw – i dostrzec więcej prawd o jego losie. W ten sposób Palacio może też pośrednio charakteryzować samych bohaterów – często ich rozterki stają się równie ważne co przeżycia Augusta. Niepełnosprawność nie oznacza w tej powieści rezygnacji ze zwyczajnych tematów i nie odbija się w charakterze Augusta. Poza wyglądem to zwyczajny chłopiec, trochę zgryźliwy, ironicznie nastawiony do świata i mający swoje pasje. Palacio stara się zatem przemycić pewne wskazówki dla młodych odbiorców – twarz Augusta to metafora wszelkich możliwych przyczyn odrzucenia, wyrazista i przemawiająca do wyobraźni.
Jest „Cud chłopak” książką, która wręcz wymusza silne reakcje odbiorców. Kierowana do młodzieży powieść pomaga zdać sobie sprawę z tego, jak łatwo zranić kogoś, oceniając po pozorach – i chociaż to przesłanie niespecjalnie wyszukane, sprawdza się w tej formie, dostarczając czytelnikom ciekawej lektury. August nie powiela wzorców bohaterów literatury szpitalnej – dojrzewa na oczach odbiorców i stopniowo ujawnia coraz więcej ciekawostek. Mimo przeciwności losu rozwija się i może znaleźć swoją drogę do szczęścia. Palacio poza rozrywką dostarcza też wielu przeżyć i materiału do przemyśleń – „Cud chłopak” to nie tylko ciekawa pod kątem fabularnym lektura, ale też historia atrakcyjna od strony psychologicznej – dobra droga do samopoznania. R. J. Palacio trafiła w temat, chociaż takie historie udają się tylko raz.
Ukryć twarz
Cud chłopak ma okropnie zdeformowaną twarz – nie może przez to nigdy zniknąć w tłumie. Mimo kalectwa bohater ma pójść do szkoły (od razu do piątej klasy), by nauczyć się funkcjonować w społeczeństwie. Nie wie jeszcze, jakie okrutne potrafią być dzieci wobec tych, którzy się wyróżniają. Zabawa w „trąd”, która polega na niedotykaniu nowego kolegi, to jedna z najłagodniejszych form odrzucenia. Co ciekawe, również część dorosłych stroni od Augusta. „Cud chłopak”, relacja z pierwszego roku w szkole, jest więc opowieścią o trudnej lekcji dojrzewania i zderzeniem poprawności politycznej z przykrą codziennością.
R. J. Palacio sięgnęła po działający na wyobraźnię temat, ale także po całą serię prostych chwytów, które mają wywoływać łatwe i silne wzruszenia. Objawia się to zwłaszcza w finałowej scenie książki – ale też w paru mało istotnych dla fabuły punktach. Autorka czerpie z motywów „obowiązkowych” w tego typu historiach – obok Augusta przedstawia jego przyjaciela, Jacka, który nie umie poradzić sobie z presją rówieśników i dopuszcza się zdrady, ale też Summer, miłą dziewczynkę, która w Auguście widzi dowcipnego chłopaka, nie zdeformowaną twarz. W orbicie chłopca znajduje się jeszcze między innymi siostra, która zawsze rezygnuje z własnych potrzeb dla dobra dziecka. Wszyscy chcą prowadzić zwyczajne i nudne życie, ale obecność Augusta to czasami uniemożliwia – zresztą nie zawsze zgodnie z oczekiwaniami i stereotypami.
August przeżywa wszystko, co jest naturalne w okresie dojrzewania i przechodzenia spod kurateli rodziców do grona rówieśników – tyle że za sprawą swojej choroby przeżywa to dużo mocniej – nie ma ucieczki od podstawowej przyczyny zmartwień ani też szansy na rozpoczęcie wszystkiego w innej placówce z czystą kartą. Palacio uzyskuje w ten sposób dodatkowy dramatyczny wymiar historii – która i tak niesie nadzieję. Bez tak ekstremalnego portretu bohatera bardzo rzucałaby się w oczy schematyczność kilku co najmniej scen – niemal rodem z kina familijnego, obliczonych na wzruszenie odbiorców. Deformacja twarzy bohatera okazuje się dla autorki wybawieniem – źródłem pomysłu na kierunek rozwoju fabuły.
Palacio decyduje się na narracyjne przeskoki – opowieść prowadzą kolejni bohaterowie, niektórzy jako narratorzy powracają. To dobry pomysł, bo pozwala ujrzeć Augusta z różnych perspektyw – i dostrzec więcej prawd o jego losie. W ten sposób Palacio może też pośrednio charakteryzować samych bohaterów – często ich rozterki stają się równie ważne co przeżycia Augusta. Niepełnosprawność nie oznacza w tej powieści rezygnacji ze zwyczajnych tematów i nie odbija się w charakterze Augusta. Poza wyglądem to zwyczajny chłopiec, trochę zgryźliwy, ironicznie nastawiony do świata i mający swoje pasje. Palacio stara się zatem przemycić pewne wskazówki dla młodych odbiorców – twarz Augusta to metafora wszelkich możliwych przyczyn odrzucenia, wyrazista i przemawiająca do wyobraźni.
Jest „Cud chłopak” książką, która wręcz wymusza silne reakcje odbiorców. Kierowana do młodzieży powieść pomaga zdać sobie sprawę z tego, jak łatwo zranić kogoś, oceniając po pozorach – i chociaż to przesłanie niespecjalnie wyszukane, sprawdza się w tej formie, dostarczając czytelnikom ciekawej lektury. August nie powiela wzorców bohaterów literatury szpitalnej – dojrzewa na oczach odbiorców i stopniowo ujawnia coraz więcej ciekawostek. Mimo przeciwności losu rozwija się i może znaleźć swoją drogę do szczęścia. Palacio poza rozrywką dostarcza też wielu przeżyć i materiału do przemyśleń – „Cud chłopak” to nie tylko ciekawa pod kątem fabularnym lektura, ale też historia atrakcyjna od strony psychologicznej – dobra droga do samopoznania. R. J. Palacio trafiła w temat, chociaż takie historie udają się tylko raz.
wtorek, 24 czerwca 2014
Leszek Bugajski: Kupa kultury. Przewodnik inteligenta
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Obserwator
Leszek Bugajski patrzy na to, co dzieje się z naszą kulturą. Patrzy ze zgrozą, ze smutkiem, a czasami ze złością. Te emocje prowadzą do założenia maski ironisty, prześmiewcy, który wprawdzie wie, że nikt go nie posłucha (więc powstrzymuje się przed wysiłkiem szukania rad i zaleceń), ale nie chce zarzucać sobie bierności wobec powszechnego upadku. Więc patrzy. I patrzy. I patrzy. I odnotowuje co bardziej jaskrawe przykłady kryzysu w kulturze. Właściwie nawet nie ma wygórowanych wymagań, mimo że tęskni za dawnymi obyczajami i zasadami – ale załamuje ręce nad modelem życia lansowanym przez media, nad bylejakością, nad brakiem kindersztuby, honoru, zasad, wartości. Mroczny świat wyłania się z „Kupy kultury”, a pocieszenia nie ma gdzie szukać. W tym kontekście bardzo ironicznie – a i z rezygnacją – brzmi podtytuł „Przewodnik inteligenta”.
Bugajski w „Kupie kultury” proponuje szereg ułożonych alfabetycznie haseł, które obrazują to, co dzieje się we współczesnej rozrywce. Hasła te omawia autor w lekkich esejach, czasem surowo oceniając medialną rzeczywistość, a czasem sprzeciwiając się przyjętym dziś powszechnie określeniom i zjawiskom. Jawi się jako szyderca – bo rolę obserwatora dzielić będzie z czytelnikami. Wszyscy w końcu widzą to samo, co Bugajski – znają mechanizmy wytwarzania celebrytów, upadek prawdziwych autorytetów, wulgaryzowanie rozrywki przez programy typu reality show, zmieniającą się rolę literatury… Bugajski odnosi się do różnych sfer życia codziennego – porusza kwestię pieniędzy i feminizmu, nostalgii za PRL-em, intymności oraz religii w filmach. Najciekawszy jest wtedy, gdy pozostaje w obszarach ściśle związanych z wytworami „klasycznej” kultury, kiedy zabawia się w socjologa czy analityka rynku uwodzi trochę mniej. Nie szczędzi ostrych słów pod adresem tych, którzy za nic mają do niedawna obowiązujące także w masowej rozrywce normy. Ale to, że krytykuje i narzeka – to jedno. Drugie, znacznie ważniejsze, okazuje się dążenie do zobrazowania przemian w kulturze. Leszek Bugajski jest obserwatorem i widzi to samo, co widzą – na razie – czytelnicy jego tomu. Notuje uwagi na marginesie medialnej codzienności, dokonuje zwyczajnej analizy charakterystycznych zjawisk – i to będzie największa wartość z lektury dla przeciętnego odbiorcy. Bo Bugajski nie poprzestaje na zauważeniu tematu – potrafi jeszcze odpowiednio go naświetlić.
Kiedyś „Kupa kultury” będzie ciekawym świadectwem czasów, być może – wymagającym szeregu przypisów. Teraz, w lekturze synchronicznej, jawi się jako dobre odzwierciedlenie największych bolączek popkultury w polskiej rzeczywistości. To książka dla każdego, kto chciałby ostro zarysowanych schematów rządzących aktualnie rozrywką i oddalających dawne hierarchie wartości. Bugajski trafia w sedno za każdym razem, gdy przedstawia zjawisko znane wszystkim z mediów. Jest precyzyjny i świadomy kierunku przemian – dlatego może ze spokojem odnotowywać zaobserwowane fakty. Nie zacietrzewia się, nie prowadzi felietonowej wojenki o polepszenie sytuacji – bo wtedy musiałby zdecydować się na pozycję frustrata, świadomego bierności słuchaczy. Dzięki postawie prześmiewcy zapewnia sobie wizjonerski spokój.
Całą „Kupa kultury” jest lekturą zwłaszcza teraz przydatną. Zjawiska w niej opisywane wciąż funkcjonują w świadomości odbiorców, warto więc skonfrontować je z przemyśleniami autora i prześledzić jego komentarze. W tej książce rozmaite elementy kultury masowej pojawiają się w roli ilustracji ciekawych tez – czytelnicy nierzadko są odbiorcami omawianych tu programów i pomysłów – mogą dzięki tej książce poznać stanowisko z dystansu. Ale poza tym sama maska szydercy zapewnia lekturową zabawę na wielu płaszczyznach.
Obserwator
Leszek Bugajski patrzy na to, co dzieje się z naszą kulturą. Patrzy ze zgrozą, ze smutkiem, a czasami ze złością. Te emocje prowadzą do założenia maski ironisty, prześmiewcy, który wprawdzie wie, że nikt go nie posłucha (więc powstrzymuje się przed wysiłkiem szukania rad i zaleceń), ale nie chce zarzucać sobie bierności wobec powszechnego upadku. Więc patrzy. I patrzy. I patrzy. I odnotowuje co bardziej jaskrawe przykłady kryzysu w kulturze. Właściwie nawet nie ma wygórowanych wymagań, mimo że tęskni za dawnymi obyczajami i zasadami – ale załamuje ręce nad modelem życia lansowanym przez media, nad bylejakością, nad brakiem kindersztuby, honoru, zasad, wartości. Mroczny świat wyłania się z „Kupy kultury”, a pocieszenia nie ma gdzie szukać. W tym kontekście bardzo ironicznie – a i z rezygnacją – brzmi podtytuł „Przewodnik inteligenta”.
Bugajski w „Kupie kultury” proponuje szereg ułożonych alfabetycznie haseł, które obrazują to, co dzieje się we współczesnej rozrywce. Hasła te omawia autor w lekkich esejach, czasem surowo oceniając medialną rzeczywistość, a czasem sprzeciwiając się przyjętym dziś powszechnie określeniom i zjawiskom. Jawi się jako szyderca – bo rolę obserwatora dzielić będzie z czytelnikami. Wszyscy w końcu widzą to samo, co Bugajski – znają mechanizmy wytwarzania celebrytów, upadek prawdziwych autorytetów, wulgaryzowanie rozrywki przez programy typu reality show, zmieniającą się rolę literatury… Bugajski odnosi się do różnych sfer życia codziennego – porusza kwestię pieniędzy i feminizmu, nostalgii za PRL-em, intymności oraz religii w filmach. Najciekawszy jest wtedy, gdy pozostaje w obszarach ściśle związanych z wytworami „klasycznej” kultury, kiedy zabawia się w socjologa czy analityka rynku uwodzi trochę mniej. Nie szczędzi ostrych słów pod adresem tych, którzy za nic mają do niedawna obowiązujące także w masowej rozrywce normy. Ale to, że krytykuje i narzeka – to jedno. Drugie, znacznie ważniejsze, okazuje się dążenie do zobrazowania przemian w kulturze. Leszek Bugajski jest obserwatorem i widzi to samo, co widzą – na razie – czytelnicy jego tomu. Notuje uwagi na marginesie medialnej codzienności, dokonuje zwyczajnej analizy charakterystycznych zjawisk – i to będzie największa wartość z lektury dla przeciętnego odbiorcy. Bo Bugajski nie poprzestaje na zauważeniu tematu – potrafi jeszcze odpowiednio go naświetlić.
Kiedyś „Kupa kultury” będzie ciekawym świadectwem czasów, być może – wymagającym szeregu przypisów. Teraz, w lekturze synchronicznej, jawi się jako dobre odzwierciedlenie największych bolączek popkultury w polskiej rzeczywistości. To książka dla każdego, kto chciałby ostro zarysowanych schematów rządzących aktualnie rozrywką i oddalających dawne hierarchie wartości. Bugajski trafia w sedno za każdym razem, gdy przedstawia zjawisko znane wszystkim z mediów. Jest precyzyjny i świadomy kierunku przemian – dlatego może ze spokojem odnotowywać zaobserwowane fakty. Nie zacietrzewia się, nie prowadzi felietonowej wojenki o polepszenie sytuacji – bo wtedy musiałby zdecydować się na pozycję frustrata, świadomego bierności słuchaczy. Dzięki postawie prześmiewcy zapewnia sobie wizjonerski spokój.
Całą „Kupa kultury” jest lekturą zwłaszcza teraz przydatną. Zjawiska w niej opisywane wciąż funkcjonują w świadomości odbiorców, warto więc skonfrontować je z przemyśleniami autora i prześledzić jego komentarze. W tej książce rozmaite elementy kultury masowej pojawiają się w roli ilustracji ciekawych tez – czytelnicy nierzadko są odbiorcami omawianych tu programów i pomysłów – mogą dzięki tej książce poznać stanowisko z dystansu. Ale poza tym sama maska szydercy zapewnia lekturową zabawę na wielu płaszczyznach.
poniedziałek, 23 czerwca 2014
Jayne Amelia Larson: Woziłam arabskie księżniczki
Znak, Kraków 2014.
Fortuna za drzwiami
To historia, która rozpala wyobraźnię, przynajmniej na początku. Bo przenosi czytelników w świat dostępny niewielu, wolny od materialnych trosk. Księżniczki – przedstawicielki niewiarygodnie bogatych rodów z Arabii Saudyjskiej, przybywają ze świtą do Ameryki. Jednym z celów wizyty są operacje plastyczne, innym – potrzeba rozrywki. Za granicami kraju kobiety, które na co dzień ukrywają się pod hidżabami, mogą pozwolić sobie na prawdziwe szaleństwa – wkładać wyzywające stroje i spełniać wszelkie zachcianki. Pieniądze to nie problem, Saudyjki całe dnie spędzają w ekskluzywnych sklepach i kupują wszystko, na co akurat mają ochotę – nawet jeśli po powrocie do kraju nie będą tego nosić. Lekką ręką wydają tysiące dolarów, a służba musi być na każde ich skinienie. Arabskie księżniczki to niemal uosobienie marzeń o życiu bez trosk, spędzanym na nieskomplikowanych przyjemnościach.
Jayne Amelia Larson o takiej egzystencji mogłaby marzyć. Ima się różnych zajęć, bo branża rozrywkowa jest chwiejna – w Hollywood trzeba czasami zrezygnować z ambicji, by móc przeżyć. Jayne pewnego dnia zostaje przyjęta do ekipy szoferów, którzy mają wozić księżniczki z Arabii Saudyjskiej i ich świtę w czasie pobytu w Stanach. Kobieta przez siedem tygodni musi być do dyspozycji bez przerwy, w dodatku powinna też spełniać nawet najdziwniejsze wymagania przełożonych. Jayne znajduje się na granicy dwóch światów – ogromnego bogactwa oraz więcej niż skromnego życia służących. Na co dzień obserwuje, jak księżniczka wydaje góry pieniędzy dla zaspokojenia chwilowych zachcianek – i jest świadoma, jak wiele problemów innych mogłaby rozwiązać bez większego szwanku w oszczędnościach. Przemawia do wyobraźni zwłaszcza scena z szałem sukienkowych zakupów – podczas gdy Jayne bezskutecznie marzy o jednym stroju dla siebie, ale nie stać jej na taki wydatek. Tyle że arabskim księżniczkom, wychowywanym w innej kulturze, nie przychodzi do głowy robienie prezentów służbie. Wystarczającym dowodem łaski jest już odpowiadanie na pytania. Autorka próbuje skorzystać z okazji i dowiedzieć się czegoś o swoich przełożonych – stąd jednak jeszcze daleka droga do zrozumienia.
„Woziłam arabskie księżniczki” to historia oparta na kontraście – z jednej strony baśniowe bogactwa i brak wolności po powrocie do kraju, z drugiej – wolność, ale i ciągłe kłopoty finansowe. Larson nie tyle ocenia kobiety z Arabii Saudyjskiej, co trwa w nieustającym zdumieniu – sama na ich miejscu zachowywałaby się zupełnie inaczej. Dodatkowo autorka może na własnej skórze przekonać się, ile dla Arabów warta jest kobieta – dokonuje porównań z szoferami-mężczyznami, a jej wnioski nie należą do budujących. Książka stanowi nietypowe wprowadzenie do innej rzeczywistości, pozwala przez szczelinę w drzwiach zajrzeć do pozornie lepszej krainy.
Bohaterce tego tomu nie da się pozazdrościć losu – mimo że pozostaje tak blisko bajki o bogactwie. Jayne Amelia Larson jest zaradna i pracowita, nie boi się wyzwań i rzadko narzeka na swój los – a jednak zderzenie jej warunków życia z tym, co czego przywykły arabskie księżniczki, może być bardzo bolesne. Autorka pokazuje odbiorcom świat prawie nierealny, a przez to i fascynujący – mocno egzotyczny i niewytłumaczalny. Zdaje relację ze swojego – niezwykłego zadania i unika uogólnień. Przy okazji jest też świadomą narratorką – wydarzenia najpierw poddaje literackiej obróbce, żeby nie zanudzić czytelników mnogością postaci czy zbyt małą wyrazistością akcji. Dzięki temu książka „Woziłam arabskie księżniczki” zyskuje dynamikę powieści, a nie traci walorów wspomnień czy literatury faktu. Jest to lektura oryginalna ze względu na temat – ale do tego napisana żywym językiem i przez wspólnotę losów (brak arabskich baśniowych fortun) jednocząca czytelników.
Fortuna za drzwiami
To historia, która rozpala wyobraźnię, przynajmniej na początku. Bo przenosi czytelników w świat dostępny niewielu, wolny od materialnych trosk. Księżniczki – przedstawicielki niewiarygodnie bogatych rodów z Arabii Saudyjskiej, przybywają ze świtą do Ameryki. Jednym z celów wizyty są operacje plastyczne, innym – potrzeba rozrywki. Za granicami kraju kobiety, które na co dzień ukrywają się pod hidżabami, mogą pozwolić sobie na prawdziwe szaleństwa – wkładać wyzywające stroje i spełniać wszelkie zachcianki. Pieniądze to nie problem, Saudyjki całe dnie spędzają w ekskluzywnych sklepach i kupują wszystko, na co akurat mają ochotę – nawet jeśli po powrocie do kraju nie będą tego nosić. Lekką ręką wydają tysiące dolarów, a służba musi być na każde ich skinienie. Arabskie księżniczki to niemal uosobienie marzeń o życiu bez trosk, spędzanym na nieskomplikowanych przyjemnościach.
Jayne Amelia Larson o takiej egzystencji mogłaby marzyć. Ima się różnych zajęć, bo branża rozrywkowa jest chwiejna – w Hollywood trzeba czasami zrezygnować z ambicji, by móc przeżyć. Jayne pewnego dnia zostaje przyjęta do ekipy szoferów, którzy mają wozić księżniczki z Arabii Saudyjskiej i ich świtę w czasie pobytu w Stanach. Kobieta przez siedem tygodni musi być do dyspozycji bez przerwy, w dodatku powinna też spełniać nawet najdziwniejsze wymagania przełożonych. Jayne znajduje się na granicy dwóch światów – ogromnego bogactwa oraz więcej niż skromnego życia służących. Na co dzień obserwuje, jak księżniczka wydaje góry pieniędzy dla zaspokojenia chwilowych zachcianek – i jest świadoma, jak wiele problemów innych mogłaby rozwiązać bez większego szwanku w oszczędnościach. Przemawia do wyobraźni zwłaszcza scena z szałem sukienkowych zakupów – podczas gdy Jayne bezskutecznie marzy o jednym stroju dla siebie, ale nie stać jej na taki wydatek. Tyle że arabskim księżniczkom, wychowywanym w innej kulturze, nie przychodzi do głowy robienie prezentów służbie. Wystarczającym dowodem łaski jest już odpowiadanie na pytania. Autorka próbuje skorzystać z okazji i dowiedzieć się czegoś o swoich przełożonych – stąd jednak jeszcze daleka droga do zrozumienia.
„Woziłam arabskie księżniczki” to historia oparta na kontraście – z jednej strony baśniowe bogactwa i brak wolności po powrocie do kraju, z drugiej – wolność, ale i ciągłe kłopoty finansowe. Larson nie tyle ocenia kobiety z Arabii Saudyjskiej, co trwa w nieustającym zdumieniu – sama na ich miejscu zachowywałaby się zupełnie inaczej. Dodatkowo autorka może na własnej skórze przekonać się, ile dla Arabów warta jest kobieta – dokonuje porównań z szoferami-mężczyznami, a jej wnioski nie należą do budujących. Książka stanowi nietypowe wprowadzenie do innej rzeczywistości, pozwala przez szczelinę w drzwiach zajrzeć do pozornie lepszej krainy.
Bohaterce tego tomu nie da się pozazdrościć losu – mimo że pozostaje tak blisko bajki o bogactwie. Jayne Amelia Larson jest zaradna i pracowita, nie boi się wyzwań i rzadko narzeka na swój los – a jednak zderzenie jej warunków życia z tym, co czego przywykły arabskie księżniczki, może być bardzo bolesne. Autorka pokazuje odbiorcom świat prawie nierealny, a przez to i fascynujący – mocno egzotyczny i niewytłumaczalny. Zdaje relację ze swojego – niezwykłego zadania i unika uogólnień. Przy okazji jest też świadomą narratorką – wydarzenia najpierw poddaje literackiej obróbce, żeby nie zanudzić czytelników mnogością postaci czy zbyt małą wyrazistością akcji. Dzięki temu książka „Woziłam arabskie księżniczki” zyskuje dynamikę powieści, a nie traci walorów wspomnień czy literatury faktu. Jest to lektura oryginalna ze względu na temat – ale do tego napisana żywym językiem i przez wspólnotę losów (brak arabskich baśniowych fortun) jednocząca czytelników.
niedziela, 22 czerwca 2014
Tomasz Adam Pruszak: Ziemiański savoir-vivre
PWN, Warszawa 2014.
Obyczaje
Nie przywiązuje się dzisiaj żadnej wagi do pochodzenia, a coraz mniej ludzi zna dzieje własnych rodzin od trzeciego pokolenia wstecz. Wprawdzie rozwój internetu ułatwia dotarcie do informacji, ale też znieczula na opowieści dawniej choćby dla zabicia czasu przekazywane przez rodziców i dziadków. Co więcej, społeczeństwo przygląda się dzisiaj chętniej życiu celebrytów niż działaniom szlachetnie urodzonych. I w tym kontekście obyczajowo-kulturowym tom „Ziemiański savoir-vivre” okazuje się pozycją bardzo egzotyczną – i równie ciekawą.
Tomasz Adam Pruszak kontynuuje prezentowanie zwyczajów i zasad grupy społecznej i sprawdza nie tylko historyczne zapiski, ale i obecne kodeksy obowiązujące ziemiańskich potomków. Pomija kwestie poruszane wcześniej, między innymi zabawy i rozrywki – oraz zasady związane z korzystaniem ze współczesnych mediów. Przygląda się za to ziemiańskiej codzienności i regułom charakteryzującym tę grupę. Wśród poruszanych tematów pojawia się motyw wychowania dzieci (przez długi czas lekko sygnalizowany w drobnych wtrąceniach z innych rozdziałów), zagadnienie herbów i tytułów, urządzanie wnętrz siedzib, zasady związane z pojazdami i służącymi. Sporo miejsca autor poświęca ubiorowi – bardzo szczegółowo omawia modowe pomysły i pozwala je porównać z dzisiejszymi zwyczajami – przez ten rozdział przejdą jednak wybitnie zainteresowani tematem. Za to wszyscy czytelnicy chętnie zajmą się śledzeniem międzyludzkich relacji, również regulowanych zasadami dobrego wychowania. Pisze Pruszak o sposobach witania się i o sztuce prowadzenia konwersacji, o zasadach składania wizyt czy o formach w zwracaniu się do siebie – i to chyba najbardziej barwna i najciekawsza część tomu – pokazuje ogromne różnice między tradycjami a dzisiejszym życiem. Ta część jest również najobszerniejsza, dzięki czemu czytelnicy otrzymają wiele ciekawostek. A że autor tomu chętnie odwołuje się do zapisków wspomnieniowych – jego opowieść obfituje w anegdoty i tętni życiem. Oczywiście w przedstawieniu obyczajów nie może zabraknąć tematu posiłków – zwłaszcza nakrywanie stołu przyprawi o ból głowy. Pruszak bardzo szczegółowo analizuje zwyczaje „posiłkowe”, udaje mu się nawet przywołać przebieg proszonego obiadu – teatralność poszczególnych zachowań może w odbiorcach wywoływać różne emocje. Sam autor nie zamierza uderzać w tony nostalgiczne, ale jego tom może przypominać o wartych zachowania zwyczajach i motywach do ocalenia. Dla potomków ziemiaństwa może być zbiorem wskazówek i podpowiedzi, reszcie czytelników uświadomi istnienie innego świata, jak z dawnych lektur.
Tom jest bogato ilustrowany – wiele zdjęć z archiwów oraz przedstawiających wnętrza zamieniane na muzea pomaga jeszcze zrozumieć swoistą tęsknotę za minionymi czasami. „Ziemiański savoir-vivre” to książka, która pozwala zasmakować tradycji. Autor pisze tak, by przekazać czytelnikom jak najwięcej rzeczowych wiadomości, sięga do wspomnień, a nie do fikcji literackiej. Nie stara się też wywoływać emocji – wybiera konwencję dyskursu naukowego sprowadzonego do stylu popularnonaukowego. Jest bardzo konkretny i potrafi poprowadzić opowieść tak, by przywiązać do niej odbiorców. Otwiera na nieznane lub zapomniane zwyczaje – a czytelnicy sami dokonują porównania, które musi okazać się interesujące. Albumowy charakter tomu z kolei sprawia, że po książkę chętnie sięgnie szeroka grupa czytelników. Tu zdjęcia nie służą zapełnieniu miejsca, mają za to funkcję informacyjną – i przykuwają uwagę na równi z samą opowieścią. Tomasz Adam Pruszak potrafi przekonać do siebie odbiorców.
Obyczaje
Nie przywiązuje się dzisiaj żadnej wagi do pochodzenia, a coraz mniej ludzi zna dzieje własnych rodzin od trzeciego pokolenia wstecz. Wprawdzie rozwój internetu ułatwia dotarcie do informacji, ale też znieczula na opowieści dawniej choćby dla zabicia czasu przekazywane przez rodziców i dziadków. Co więcej, społeczeństwo przygląda się dzisiaj chętniej życiu celebrytów niż działaniom szlachetnie urodzonych. I w tym kontekście obyczajowo-kulturowym tom „Ziemiański savoir-vivre” okazuje się pozycją bardzo egzotyczną – i równie ciekawą.
Tomasz Adam Pruszak kontynuuje prezentowanie zwyczajów i zasad grupy społecznej i sprawdza nie tylko historyczne zapiski, ale i obecne kodeksy obowiązujące ziemiańskich potomków. Pomija kwestie poruszane wcześniej, między innymi zabawy i rozrywki – oraz zasady związane z korzystaniem ze współczesnych mediów. Przygląda się za to ziemiańskiej codzienności i regułom charakteryzującym tę grupę. Wśród poruszanych tematów pojawia się motyw wychowania dzieci (przez długi czas lekko sygnalizowany w drobnych wtrąceniach z innych rozdziałów), zagadnienie herbów i tytułów, urządzanie wnętrz siedzib, zasady związane z pojazdami i służącymi. Sporo miejsca autor poświęca ubiorowi – bardzo szczegółowo omawia modowe pomysły i pozwala je porównać z dzisiejszymi zwyczajami – przez ten rozdział przejdą jednak wybitnie zainteresowani tematem. Za to wszyscy czytelnicy chętnie zajmą się śledzeniem międzyludzkich relacji, również regulowanych zasadami dobrego wychowania. Pisze Pruszak o sposobach witania się i o sztuce prowadzenia konwersacji, o zasadach składania wizyt czy o formach w zwracaniu się do siebie – i to chyba najbardziej barwna i najciekawsza część tomu – pokazuje ogromne różnice między tradycjami a dzisiejszym życiem. Ta część jest również najobszerniejsza, dzięki czemu czytelnicy otrzymają wiele ciekawostek. A że autor tomu chętnie odwołuje się do zapisków wspomnieniowych – jego opowieść obfituje w anegdoty i tętni życiem. Oczywiście w przedstawieniu obyczajów nie może zabraknąć tematu posiłków – zwłaszcza nakrywanie stołu przyprawi o ból głowy. Pruszak bardzo szczegółowo analizuje zwyczaje „posiłkowe”, udaje mu się nawet przywołać przebieg proszonego obiadu – teatralność poszczególnych zachowań może w odbiorcach wywoływać różne emocje. Sam autor nie zamierza uderzać w tony nostalgiczne, ale jego tom może przypominać o wartych zachowania zwyczajach i motywach do ocalenia. Dla potomków ziemiaństwa może być zbiorem wskazówek i podpowiedzi, reszcie czytelników uświadomi istnienie innego świata, jak z dawnych lektur.
Tom jest bogato ilustrowany – wiele zdjęć z archiwów oraz przedstawiających wnętrza zamieniane na muzea pomaga jeszcze zrozumieć swoistą tęsknotę za minionymi czasami. „Ziemiański savoir-vivre” to książka, która pozwala zasmakować tradycji. Autor pisze tak, by przekazać czytelnikom jak najwięcej rzeczowych wiadomości, sięga do wspomnień, a nie do fikcji literackiej. Nie stara się też wywoływać emocji – wybiera konwencję dyskursu naukowego sprowadzonego do stylu popularnonaukowego. Jest bardzo konkretny i potrafi poprowadzić opowieść tak, by przywiązać do niej odbiorców. Otwiera na nieznane lub zapomniane zwyczaje – a czytelnicy sami dokonują porównania, które musi okazać się interesujące. Albumowy charakter tomu z kolei sprawia, że po książkę chętnie sięgnie szeroka grupa czytelników. Tu zdjęcia nie służą zapełnieniu miejsca, mają za to funkcję informacyjną – i przykuwają uwagę na równi z samą opowieścią. Tomasz Adam Pruszak potrafi przekonać do siebie odbiorców.
Paulina Hendel: Zapomniana księga. Strażnik
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Po apokalipsie
Początek tego tomu nie kojarzy się w najmniejszym nawet stopniu z literaturą czwartą, za to z filmami katastroficznymi jak najbardziej. Paulina Hendel wysyła siedemnastoletniego bohatera, Huberta, na klasową wycieczkę do Paryża. Chłopak właśnie ma wybrać się na pośpiesznie zaaranżowaną randkę, kiedy Luwr wylatuje w powietrze. Hubert jest świadkiem zamachu terrorystycznego, choć nie rozumie, co widzi. Przytomność – a raczej świadomość – odzyskuje siedem lat później, w Polsce. Jego ciało nie przypomina już ciała nastolatka, świadczy za to o sporej tężyźnie fizycznej. W migawkach pamięci Hubert odkrywa, że umie posługiwać się bronią i posiada szczątkową wiedzę na temat stworów z dawnych bajań. Strzygi i inne baśniowe postacie do niedawna stanowiły część niegroźnych legend i podań ludowych – jednak okazuje się, że istniały przez cały czas, tyle że zepchnięte przez cywilizację na margines życia. Ale w świecie wydarzyła się jakaś katastrofa i rozkład sił się zmienił. Teraz potwory zagrażają ludziom, a ci, żeby przetrwać, muszą powrócić do pierwotnych sposobów radzenia sobie w przyrodzie, bez prądu i elektronicznych gadżetów. Powracają do korzeni.
Hubert ma trochę szczęścia, bo trafia do ludzi, którzy pomogą mu odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Ale nie może wyjaśnić im swojej skomplikowanej sytuacji. Nie wie też, co działo się z nim przez ostatnie siedem lat – musi zatem odbudować własną tożsamość i poznać mroczną przeszłość. Mimo takich utrudnień staje się wsparciem dla społeczności, która go przygarnęła. Wprawdzie jego przewodniczka nie należy do szczególnie sympatycznych, ale Hubert robi wrażenie na większości dziewczyn z osady. Imponuje też wszystkim wiedzą i siłą. Do statusu superbohatera potrzebowałby jednak jeszcze samoświadomości.
Paulina Hendel tworzy swoją serię bez oglądania się na innych autorów, mimo że poszczególne składniki powieści dałoby się bez trudu dopasować do konkretnych fabuł z klasyki. Najważniejsze jest u niej nietypowe połączenie „dorosłych” problemów właściwych thrillerom – oraz młodzieżowej w pewnym momencie narracji. Autorka przedstawia egzystencję bohatera w sposób niemal familiarny i sielski, nie czuje się tu ani jego dylematów i rozterek, ani stałego zagrożenia ze strony strzyg czy wilkołaków – kiedy Hubert funkcjonuje w wiosce, wszystko sprowadza się do zagadnień obyczajowych, dosyć spokojnych nawet wtedy, gdy bohater uczy dzieci sztuk walki. Hendel nie musi w końcu co chwilę przypominać o postapokaliptycznym świecie, może zapewnić momenty wytchnienia i przyjemności lekturowej tym, którzy nie lubią cały czas odczuwać strachu podczas czytania.
„Zapomniana księga. Strażnik” to pierwszy tom obiecującej serii fantasy. Paulina Hendel próbuje tutaj zgrabnie połączyć motywy rodem z horroru z postapokaliptyczną… obyczajówką. Przygotowuje swoich bohaterów do wielkich misji, a przy tym wykorzystuje znane z literatury fantasy chwyty w operacjach na czasie. Autorka uwodzi młodzież pewnością, że w tej fabule wolno niemal wszystko, a liczne niespodzianki muszą czekać na rozwiązania. W „Strażniku” widać, że Hendel nie boi się rozmachu ani odważnych decyzji, nie przejmuje się fabularnymi schematami ani typowymi charakterystykami bohaterów z literatury młodzieżowej. Ta powieść dostarcza adrenaliny, ale poza nią przynosi też nieco wytchnienia, funkcjonuje jako ciekawa rozrywka – inna niż te znane opowieści. Do „Strażnika” warto sięgnąć – bo to historia, która budzi ciekawość w kwestii rozwiązań stosowanych przez autorkę.
Po apokalipsie
Początek tego tomu nie kojarzy się w najmniejszym nawet stopniu z literaturą czwartą, za to z filmami katastroficznymi jak najbardziej. Paulina Hendel wysyła siedemnastoletniego bohatera, Huberta, na klasową wycieczkę do Paryża. Chłopak właśnie ma wybrać się na pośpiesznie zaaranżowaną randkę, kiedy Luwr wylatuje w powietrze. Hubert jest świadkiem zamachu terrorystycznego, choć nie rozumie, co widzi. Przytomność – a raczej świadomość – odzyskuje siedem lat później, w Polsce. Jego ciało nie przypomina już ciała nastolatka, świadczy za to o sporej tężyźnie fizycznej. W migawkach pamięci Hubert odkrywa, że umie posługiwać się bronią i posiada szczątkową wiedzę na temat stworów z dawnych bajań. Strzygi i inne baśniowe postacie do niedawna stanowiły część niegroźnych legend i podań ludowych – jednak okazuje się, że istniały przez cały czas, tyle że zepchnięte przez cywilizację na margines życia. Ale w świecie wydarzyła się jakaś katastrofa i rozkład sił się zmienił. Teraz potwory zagrażają ludziom, a ci, żeby przetrwać, muszą powrócić do pierwotnych sposobów radzenia sobie w przyrodzie, bez prądu i elektronicznych gadżetów. Powracają do korzeni.
Hubert ma trochę szczęścia, bo trafia do ludzi, którzy pomogą mu odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Ale nie może wyjaśnić im swojej skomplikowanej sytuacji. Nie wie też, co działo się z nim przez ostatnie siedem lat – musi zatem odbudować własną tożsamość i poznać mroczną przeszłość. Mimo takich utrudnień staje się wsparciem dla społeczności, która go przygarnęła. Wprawdzie jego przewodniczka nie należy do szczególnie sympatycznych, ale Hubert robi wrażenie na większości dziewczyn z osady. Imponuje też wszystkim wiedzą i siłą. Do statusu superbohatera potrzebowałby jednak jeszcze samoświadomości.
Paulina Hendel tworzy swoją serię bez oglądania się na innych autorów, mimo że poszczególne składniki powieści dałoby się bez trudu dopasować do konkretnych fabuł z klasyki. Najważniejsze jest u niej nietypowe połączenie „dorosłych” problemów właściwych thrillerom – oraz młodzieżowej w pewnym momencie narracji. Autorka przedstawia egzystencję bohatera w sposób niemal familiarny i sielski, nie czuje się tu ani jego dylematów i rozterek, ani stałego zagrożenia ze strony strzyg czy wilkołaków – kiedy Hubert funkcjonuje w wiosce, wszystko sprowadza się do zagadnień obyczajowych, dosyć spokojnych nawet wtedy, gdy bohater uczy dzieci sztuk walki. Hendel nie musi w końcu co chwilę przypominać o postapokaliptycznym świecie, może zapewnić momenty wytchnienia i przyjemności lekturowej tym, którzy nie lubią cały czas odczuwać strachu podczas czytania.
„Zapomniana księga. Strażnik” to pierwszy tom obiecującej serii fantasy. Paulina Hendel próbuje tutaj zgrabnie połączyć motywy rodem z horroru z postapokaliptyczną… obyczajówką. Przygotowuje swoich bohaterów do wielkich misji, a przy tym wykorzystuje znane z literatury fantasy chwyty w operacjach na czasie. Autorka uwodzi młodzież pewnością, że w tej fabule wolno niemal wszystko, a liczne niespodzianki muszą czekać na rozwiązania. W „Strażniku” widać, że Hendel nie boi się rozmachu ani odważnych decyzji, nie przejmuje się fabularnymi schematami ani typowymi charakterystykami bohaterów z literatury młodzieżowej. Ta powieść dostarcza adrenaliny, ale poza nią przynosi też nieco wytchnienia, funkcjonuje jako ciekawa rozrywka – inna niż te znane opowieści. Do „Strażnika” warto sięgnąć – bo to historia, która budzi ciekawość w kwestii rozwiązań stosowanych przez autorkę.
sobota, 21 czerwca 2014
Artur Andrus: Vietato Fumare, czyli reszta z bloga i coś jeszcze
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Czysty śmiech
Wiadomość, że Artur Andrus przestaje blogować, zasmuciła miłośników inteligentnego humoru. Na szczęście jest „Vietato Fumare”, drugi tom gromadzący blogowe wpisy oraz… felietony z „Gazety Lekarskiej”. Po „Blogu osławionym między niewiastami” zresztą nawet najbardziej „tradycyjni” czytelnicy wiedzą, czego się spodziewać i „Vietato Fumare” pokochają. Bo Artur Andrus nie zawodzi. Niby jest felietonistą (na co wskazuje konstrukcja poszczególnych tekstów-notek), ale na pierwszym miejscu zawsze stawia humor. Posługuje się jasnymi odcieniami żartu – autoironią, dobroduszną kpiną, wyczuciem absurdu, śmiechem czystym, pozbawionym agonistycznych tendencji. Od czasu do czasu zamienia się w satyryka, by coś wyśmiać, ale wtedy nigdy nie posługuje się ani oczywistościami (i głośnymi tematami), ani ostrą satyrą – wybiera za to motywy, które same w sobie rozśmieszają – i nadaje im odpowiednią oprawę. Nie walczy, za to dostarcza rozrywki na najwyższym poziomie – i to w każdym felietonie. Tutaj nie zdarzają się teksty-wypełniacze, notki słabe czy męczące. Zdarza się za to, że Andrus przytacza fragmenty opowieści swoich słuchaczy, ale nawet wtedy świetnie je opracowuje – opatruje komentarzem (i puentą), dzięki któremu mogą błyszczeć.
„Vietato Fumare, czyli reszta z bloga i coś jeszcze” to przede wszystkim popis humorysty. Andrus do drobnych opowiastek włącza także rymowane teksty i piosenki, które nucą już wszyscy – udowadnia, że nie wystarczy być przenikliwym obserwatorem i tropicielem codziennych absurdów, trzeba jeszcze nadać znalezionym tematom odpowiednią formę. Andrus to mistrz puentowania historii, nawet tych najbardziej nonsensownych. Bezbłędnie akcentuje kolejne śmiesznostki i sam tworzy żarty, szuka komizmu w doniesieniach medialnych, przypadkowych skojarzeniach oraz w codzienności. Ten autor nie żeruje na modnych czy nagłaśnianych tematach – kołach ratunkowych dla przeciętnych dziennikarzy prasowych. Dla niego punktem wyjścia może być zdanie z nieznanej ogółowi publikacji, przypadkiem zasłyszany komentarz lub ciekawostka – i tak wszystko obuduje humorystyczną i dowcipną opowiastką tak, by czytelnicy również zauważyli śmiesznostki życia codziennego – i by zaczęli się na nie wyczulać. Andrus nie potrzebuje tematów sezonowych, nie powtarza wałkowanych do znudzenia kwestii. Zawsze jest odkrywcą i przewodnikiem po świecie, który zamienia się w świat humoru.
Lekkość stylu oraz dowcip pojawiają się tutaj na równi z językową elegancją. Artur Andrus potrafi bawić w sposób inteligentny, bez zniżania się do ludycznych żartów i wulgaryzowania narracji. Zachowuje klasę, a przy tym nie rezygnuje z dobrej zabawy, udowadnia, że komizm nie musi wiązać się ze schlebianiem masowym gustom. To jeden z nielicznych satyryków, którzy do popularnego obiegu przedostają się bez rezygnowania z własnej poetyki. Andrus uświadamia czytelnikom, że można dostrzegać wiele subtelności humoru i czerpać przyjemność z żartów, które na estradzie niekoniecznie by się sprawdziły. Daje odpocząć od kabaretonowej (przy dzisiejszych nawiązaniach) pseudorozrywki i zapewnia zabawę odbiorcom myślącym.
„Vietato Fumare” to spora porcja śmiechu bez przerwy. Nie ma tu sztucznego rozdmuchiwania objętości książki, czytelnicy otrzymają porządny zestaw tekstów poprawiających humor i urzekających błyskotliwością. Artur Andrus i tym razem nie zawodzi – z tym, że po lekturze tomu „Vietato Fumare” niewielu felietonistów będzie miało szansę jeszcze rozbawić. Na szczęście (dla nich) Andrus pozostaje w tej książce przede wszystkim humorystą – uczy mądrego śmiechu, nawet gdy odwołuje się do błahostek.
Czysty śmiech
Wiadomość, że Artur Andrus przestaje blogować, zasmuciła miłośników inteligentnego humoru. Na szczęście jest „Vietato Fumare”, drugi tom gromadzący blogowe wpisy oraz… felietony z „Gazety Lekarskiej”. Po „Blogu osławionym między niewiastami” zresztą nawet najbardziej „tradycyjni” czytelnicy wiedzą, czego się spodziewać i „Vietato Fumare” pokochają. Bo Artur Andrus nie zawodzi. Niby jest felietonistą (na co wskazuje konstrukcja poszczególnych tekstów-notek), ale na pierwszym miejscu zawsze stawia humor. Posługuje się jasnymi odcieniami żartu – autoironią, dobroduszną kpiną, wyczuciem absurdu, śmiechem czystym, pozbawionym agonistycznych tendencji. Od czasu do czasu zamienia się w satyryka, by coś wyśmiać, ale wtedy nigdy nie posługuje się ani oczywistościami (i głośnymi tematami), ani ostrą satyrą – wybiera za to motywy, które same w sobie rozśmieszają – i nadaje im odpowiednią oprawę. Nie walczy, za to dostarcza rozrywki na najwyższym poziomie – i to w każdym felietonie. Tutaj nie zdarzają się teksty-wypełniacze, notki słabe czy męczące. Zdarza się za to, że Andrus przytacza fragmenty opowieści swoich słuchaczy, ale nawet wtedy świetnie je opracowuje – opatruje komentarzem (i puentą), dzięki któremu mogą błyszczeć.
„Vietato Fumare, czyli reszta z bloga i coś jeszcze” to przede wszystkim popis humorysty. Andrus do drobnych opowiastek włącza także rymowane teksty i piosenki, które nucą już wszyscy – udowadnia, że nie wystarczy być przenikliwym obserwatorem i tropicielem codziennych absurdów, trzeba jeszcze nadać znalezionym tematom odpowiednią formę. Andrus to mistrz puentowania historii, nawet tych najbardziej nonsensownych. Bezbłędnie akcentuje kolejne śmiesznostki i sam tworzy żarty, szuka komizmu w doniesieniach medialnych, przypadkowych skojarzeniach oraz w codzienności. Ten autor nie żeruje na modnych czy nagłaśnianych tematach – kołach ratunkowych dla przeciętnych dziennikarzy prasowych. Dla niego punktem wyjścia może być zdanie z nieznanej ogółowi publikacji, przypadkiem zasłyszany komentarz lub ciekawostka – i tak wszystko obuduje humorystyczną i dowcipną opowiastką tak, by czytelnicy również zauważyli śmiesznostki życia codziennego – i by zaczęli się na nie wyczulać. Andrus nie potrzebuje tematów sezonowych, nie powtarza wałkowanych do znudzenia kwestii. Zawsze jest odkrywcą i przewodnikiem po świecie, który zamienia się w świat humoru.
Lekkość stylu oraz dowcip pojawiają się tutaj na równi z językową elegancją. Artur Andrus potrafi bawić w sposób inteligentny, bez zniżania się do ludycznych żartów i wulgaryzowania narracji. Zachowuje klasę, a przy tym nie rezygnuje z dobrej zabawy, udowadnia, że komizm nie musi wiązać się ze schlebianiem masowym gustom. To jeden z nielicznych satyryków, którzy do popularnego obiegu przedostają się bez rezygnowania z własnej poetyki. Andrus uświadamia czytelnikom, że można dostrzegać wiele subtelności humoru i czerpać przyjemność z żartów, które na estradzie niekoniecznie by się sprawdziły. Daje odpocząć od kabaretonowej (przy dzisiejszych nawiązaniach) pseudorozrywki i zapewnia zabawę odbiorcom myślącym.
„Vietato Fumare” to spora porcja śmiechu bez przerwy. Nie ma tu sztucznego rozdmuchiwania objętości książki, czytelnicy otrzymają porządny zestaw tekstów poprawiających humor i urzekających błyskotliwością. Artur Andrus i tym razem nie zawodzi – z tym, że po lekturze tomu „Vietato Fumare” niewielu felietonistów będzie miało szansę jeszcze rozbawić. Na szczęście (dla nich) Andrus pozostaje w tej książce przede wszystkim humorystą – uczy mądrego śmiechu, nawet gdy odwołuje się do błahostek.
Jerzy Bielunas: Słodkie abecadło
Dwie Siostry, Warszawa 2014.
Wyliczanka łakoci
Czasami książeczki dają początek edukacyjnym zabawom, a czasami bywa odwrotnie. W wydawnictwie Dwie Siostry warsztaty dla dzieci zainspirowane jednym tytułem zamieniły się w zabawę wykorzystaną do zilustrowania kolejnego tomiku. Dla odbiorców będzie to okazja do przetestowania nowego pomysłu na edukacyjną rozrywkę – a i nietypowy popis graficzny.
Tekst z tomiku „Słodkie abecadło” Jerzego Bielunasa pochodzi z lat 80. i znalazł się w formie piosenki na płycie „Małe Wu Wu” (ciekawe, ilu rodziców pamięta te nagrania i po lekturze zechce jeszcze przypomnieć o nich swoim pociechom). Teraz okazuje się również ciekawym sposobem na naukę liter – czy może na zabawę z abecadłem w tle. „Słodkie abecadło” to zabawa nie tylko dla łasuchów, chociaż autor łączy w nim dwie dziecięce namiętności, rymy i słodycze. Na każdą literę alfabetu wynajduje słodkie przysmaki i trzeba mu przyznać, że z takimi przykładami zapamiętywanie liter na pewno pójdzie znacznie łatwiej. Dzieci lubią słodycze, więc też zechcą sprawdzić, czy autorowi rzeczywiście udało się zebrać w tomiku odpowiednio dużo słodkich nazw.
Ale prosty wierszyk, który dałoby się przeczytać w kilka minut, tutaj zamienia się również w graficzne wyzwanie. Grażka Lange rozbija tekst na dwuwersy, wersy, a nawet pojedyncze słowa (takie fragmenty zamieszcza na kolejnych rozkładówkach) i bawi się krojem czcionek. Litery są duże, małe, porozrzucane po stronie, wersy zmieniają kierunek, litery – rodzaj fontu. W efekcie panuje w tomiku spore tekstowe zamieszanie, bo nigdy nie wiadomo, gdzie będzie widnieć tekst po przewróceniu kartki. Ilustratorka (czy też – grafik) udowadnia w ten sposób najmłodszym, że literami bez obaw można się bawić. Dzieci, które dopiero uczą się pisać, uświadomią sobie, że litery nie muszą stać równo i nudno w linijkach, a mogą zamienić się w ozdobę.
Do takich zabiegów dochodzą zdjęcia. Jeden rodzaj przynosi zdjęcia słodyczy – nie są to jednak fotografie artystyczne, które rozbudzałyby apetyt na dany rodzaj łakoci, raczej stanowią materiał ilustrujący opowieść. Rodzice nie muszą się bać, że po lekturze maluch natychmiast zażąda słodkiego poczęstunku. Drugi rodzaj zdjęć jest natomiast o wiele mniej typowy – to fotografie dokumentujące dziecięcą zabawę edukacyjną. Maluchy poprzebierane w worki z namalowanymi literami ustawiają się w słowa, lub po prostu beztrosko bawią. T rozrywka, która nie wymaga wielkich nakładów finansowych, a może urozmaicić naukę. To zdjęcia sytuacyjne, również nie artystyczne – bardziej liczy się na nich przesłanie niż piękno. Warto jeszcze wspomnieć, że kolejne litery alfabetu zyskują w tekście podkreślenia, by dzieci kojarzyły po lekturze ich kształt.
„Słodkie abecadło” jest publikacją bardzo nietypową – odchodzi od standardowych ilustracji na rzecz „surowych” zdjęć dokumentacyjnych i od prostego tekstu na rzecz zabaw typograficznych. Sam wierszyk Bielunasa jest tu tylko pretekstem do graficznych działań, bywa że bardzo odważnych – a lektura tomu nabiera przez to barw. Grażka Lange chce przedstawiać literaturę czwartą jako pretekst do twórczych poszukiwań rodem z dorosłych książek autorskich – podejmuje ryzyko, dzięki któremu okazuje się bardzo oryginalna. Jej tomik nie musi wzbudzać okrzyków zachwytu, za to na pewno zwróci uwagę krytyków i tych wszystkich, którzy poszukują w literaturze dla dzieci śmiałych pomysłów i odejścia od banału. „Słodkie abecadło” stawia pytanie o formę w procesie przedstawiania dziecku absurdalnej lekko – bo porządkowanej tylko abecadłem – wyliczanki.
Wyliczanka łakoci
Czasami książeczki dają początek edukacyjnym zabawom, a czasami bywa odwrotnie. W wydawnictwie Dwie Siostry warsztaty dla dzieci zainspirowane jednym tytułem zamieniły się w zabawę wykorzystaną do zilustrowania kolejnego tomiku. Dla odbiorców będzie to okazja do przetestowania nowego pomysłu na edukacyjną rozrywkę – a i nietypowy popis graficzny.
Tekst z tomiku „Słodkie abecadło” Jerzego Bielunasa pochodzi z lat 80. i znalazł się w formie piosenki na płycie „Małe Wu Wu” (ciekawe, ilu rodziców pamięta te nagrania i po lekturze zechce jeszcze przypomnieć o nich swoim pociechom). Teraz okazuje się również ciekawym sposobem na naukę liter – czy może na zabawę z abecadłem w tle. „Słodkie abecadło” to zabawa nie tylko dla łasuchów, chociaż autor łączy w nim dwie dziecięce namiętności, rymy i słodycze. Na każdą literę alfabetu wynajduje słodkie przysmaki i trzeba mu przyznać, że z takimi przykładami zapamiętywanie liter na pewno pójdzie znacznie łatwiej. Dzieci lubią słodycze, więc też zechcą sprawdzić, czy autorowi rzeczywiście udało się zebrać w tomiku odpowiednio dużo słodkich nazw.
Ale prosty wierszyk, który dałoby się przeczytać w kilka minut, tutaj zamienia się również w graficzne wyzwanie. Grażka Lange rozbija tekst na dwuwersy, wersy, a nawet pojedyncze słowa (takie fragmenty zamieszcza na kolejnych rozkładówkach) i bawi się krojem czcionek. Litery są duże, małe, porozrzucane po stronie, wersy zmieniają kierunek, litery – rodzaj fontu. W efekcie panuje w tomiku spore tekstowe zamieszanie, bo nigdy nie wiadomo, gdzie będzie widnieć tekst po przewróceniu kartki. Ilustratorka (czy też – grafik) udowadnia w ten sposób najmłodszym, że literami bez obaw można się bawić. Dzieci, które dopiero uczą się pisać, uświadomią sobie, że litery nie muszą stać równo i nudno w linijkach, a mogą zamienić się w ozdobę.
Do takich zabiegów dochodzą zdjęcia. Jeden rodzaj przynosi zdjęcia słodyczy – nie są to jednak fotografie artystyczne, które rozbudzałyby apetyt na dany rodzaj łakoci, raczej stanowią materiał ilustrujący opowieść. Rodzice nie muszą się bać, że po lekturze maluch natychmiast zażąda słodkiego poczęstunku. Drugi rodzaj zdjęć jest natomiast o wiele mniej typowy – to fotografie dokumentujące dziecięcą zabawę edukacyjną. Maluchy poprzebierane w worki z namalowanymi literami ustawiają się w słowa, lub po prostu beztrosko bawią. T rozrywka, która nie wymaga wielkich nakładów finansowych, a może urozmaicić naukę. To zdjęcia sytuacyjne, również nie artystyczne – bardziej liczy się na nich przesłanie niż piękno. Warto jeszcze wspomnieć, że kolejne litery alfabetu zyskują w tekście podkreślenia, by dzieci kojarzyły po lekturze ich kształt.
„Słodkie abecadło” jest publikacją bardzo nietypową – odchodzi od standardowych ilustracji na rzecz „surowych” zdjęć dokumentacyjnych i od prostego tekstu na rzecz zabaw typograficznych. Sam wierszyk Bielunasa jest tu tylko pretekstem do graficznych działań, bywa że bardzo odważnych – a lektura tomu nabiera przez to barw. Grażka Lange chce przedstawiać literaturę czwartą jako pretekst do twórczych poszukiwań rodem z dorosłych książek autorskich – podejmuje ryzyko, dzięki któremu okazuje się bardzo oryginalna. Jej tomik nie musi wzbudzać okrzyków zachwytu, za to na pewno zwróci uwagę krytyków i tych wszystkich, którzy poszukują w literaturze dla dzieci śmiałych pomysłów i odejścia od banału. „Słodkie abecadło” stawia pytanie o formę w procesie przedstawiania dziecku absurdalnej lekko – bo porządkowanej tylko abecadłem – wyliczanki.
piątek, 20 czerwca 2014
Aleksandra Gumowska: Seks, betel i czary. Życie seksualne dzikich sto lat później
Znak, Kraków 2014.
Śladami Malinowskiego
„Dzicy” wcale nie są już tacy dzicy – przyzwyczaili się nie tylko do turystów, ale i do całych wypraw antropologów, których chętnie i bez zdziwienia przyjmują, opowiadając o swojej codzienności. Bronisław Malinowski to hasło doskonale im znane. Co jakiś czas kolejny badacz wieszczy rychły upadek tych plemion – a one na przekór tym ponurym proroctwom trwają – i nawet starają się zachować swoje zwyczaje. Nie ukrywają się głęboko w dżungli, ale pobyt na Wyspach Trobrianda i tak stanowi namiastkę podróżniczej przygody. Aleksandra Gumowska podąża śladami Bronisława Malinowskiego, żeby przekonać się, jak po stu latach wygląda egzystencja opisywanych przez słynnego badacza plemion. Uczy się podstawowych zwrotów w lokalnym języku i mieszka z ludźmi, którzy nadali jej imię żony wodza. Gromadzi informacje, porównuje i pyta – nie zachowuje się zatem jak typowi antropolodzy ściągający często na wyspę – a jak odkrywca, mimo że nie czyhają na nią na każdym kroku zagrożenia.
Aleksandra Gumowska przede wszystkim próbuje skonfrontować odkrycia Malinowskiego z tym, co po upływie wieku zastać można u jego „dzikich”. Zwłaszcza na początku książki bardzo często posiłkuje się cytatami z Malinowskiego, a także opisami zdjęć (na kolorowej wkładce przygotowane zostały kadry Malinowskiego zestawione z identycznymi obrazkami wykonanymi w następnym stuleciu). Wydaje się, że ten autor jest dla Gumowskiej wyrocznią i jedynym przewodnikiem – a to przecież czysta ciekawość i reporterska dociekliwość stają za przyjętym sposobem prowadzenia narracji, a nie wygoda. Bo autorka dość szybko udowodni, że nie wystarczają jej powierzchowne obserwacje i szybkie notatki – ona chce w pełni zrozumieć życie ludzi, do których przybyła. Mocno angażuje się w sprawy plemienia, rozszyfrowuje rodzinne koligacje i przedstawia zwyczaje. Kiedy przestaje odwoływać się do swojego autorytetu, jej książka nabiera tempa.
Akcentowane w tytule seks i czary to tematy najczęściej w tomie powracające. Gumowska odwołuje się do tego, co najbardziej będzie rozpalać wyobraźnię czytelników – mimo że sama owe zagadnienia odziera z sensacyjności. Zwraca uwagę zwłaszcza na to, jak w wiosce funkcjonuje wiara w czary (i co czasami można zdziałać, bądź też – co się nimi tłumaczy), ale również na to, jak regulowane jest przez lokalne zwyczaje i tradycje życie seksualne. Dla autorki liczą się też wszelkie klanowe powiązania. Wydaje się, że Gumowska silnie wrosła w prezentowany świat, nie jest obserwatorką zdystansowaną, a przejmuje się swoją rolą. Próbuje jak najlepiej poznać obcą rzeczywistość – i to bez oceniania (a już na pewno bez krytyki). Jeśli coś zasługuje na naganę lub rozczarowanie – to z reguły jest to element obcej jeszcze kultury. Autorka pisze też tak, żeby zamaskować swoją wiedzę – daleka jest od przepisywania podręczników. Obce jej są również poszukiwania sensacji w tematach niezbyt atrakcyjnych dla czytelników – unika na przykład opowiadania o komunikacyjnych barierach, chce wstrzelić się w sedno wydarzeń, nie tych na pokaz, a prawdziwych, składających się na zwyczajne życie.
„Seks, betel i czary” to publikacja, która bardzo różni się od zwykłych historyjek podróżniczych. To reportaż starannie przygotowany i pozbawiony tekstowych (oraz graficznych) śmieci. Aleksandra Gumowska nie kryje antropologicznych fascynacji i inspiracji – i podąża śladami najlepszych, także pod kątem tekstowego opracowania przeżyć. Wie, jak prowadzić opowieść, żeby zyskać sobie uznanie odbiorców, a i zaangażowanie w egzotyczny nieco temat. „Seks, betel i czary” to propozycja dla stęsknionych za literaturą podróżniczo-„odkrywczą” z prawdziwego zdarzenia, za wartką i wciągającą opowieścią o zwyczajach stojących w sprzeczności z zasadami panującymi w cywilizowanych krajach. Aleksandra Gumowska nadaje się na przewodniczkę, nawet jeśli chce „tylko” podążać śladami Malinowskiego.
Śladami Malinowskiego
„Dzicy” wcale nie są już tacy dzicy – przyzwyczaili się nie tylko do turystów, ale i do całych wypraw antropologów, których chętnie i bez zdziwienia przyjmują, opowiadając o swojej codzienności. Bronisław Malinowski to hasło doskonale im znane. Co jakiś czas kolejny badacz wieszczy rychły upadek tych plemion – a one na przekór tym ponurym proroctwom trwają – i nawet starają się zachować swoje zwyczaje. Nie ukrywają się głęboko w dżungli, ale pobyt na Wyspach Trobrianda i tak stanowi namiastkę podróżniczej przygody. Aleksandra Gumowska podąża śladami Bronisława Malinowskiego, żeby przekonać się, jak po stu latach wygląda egzystencja opisywanych przez słynnego badacza plemion. Uczy się podstawowych zwrotów w lokalnym języku i mieszka z ludźmi, którzy nadali jej imię żony wodza. Gromadzi informacje, porównuje i pyta – nie zachowuje się zatem jak typowi antropolodzy ściągający często na wyspę – a jak odkrywca, mimo że nie czyhają na nią na każdym kroku zagrożenia.
Aleksandra Gumowska przede wszystkim próbuje skonfrontować odkrycia Malinowskiego z tym, co po upływie wieku zastać można u jego „dzikich”. Zwłaszcza na początku książki bardzo często posiłkuje się cytatami z Malinowskiego, a także opisami zdjęć (na kolorowej wkładce przygotowane zostały kadry Malinowskiego zestawione z identycznymi obrazkami wykonanymi w następnym stuleciu). Wydaje się, że ten autor jest dla Gumowskiej wyrocznią i jedynym przewodnikiem – a to przecież czysta ciekawość i reporterska dociekliwość stają za przyjętym sposobem prowadzenia narracji, a nie wygoda. Bo autorka dość szybko udowodni, że nie wystarczają jej powierzchowne obserwacje i szybkie notatki – ona chce w pełni zrozumieć życie ludzi, do których przybyła. Mocno angażuje się w sprawy plemienia, rozszyfrowuje rodzinne koligacje i przedstawia zwyczaje. Kiedy przestaje odwoływać się do swojego autorytetu, jej książka nabiera tempa.
Akcentowane w tytule seks i czary to tematy najczęściej w tomie powracające. Gumowska odwołuje się do tego, co najbardziej będzie rozpalać wyobraźnię czytelników – mimo że sama owe zagadnienia odziera z sensacyjności. Zwraca uwagę zwłaszcza na to, jak w wiosce funkcjonuje wiara w czary (i co czasami można zdziałać, bądź też – co się nimi tłumaczy), ale również na to, jak regulowane jest przez lokalne zwyczaje i tradycje życie seksualne. Dla autorki liczą się też wszelkie klanowe powiązania. Wydaje się, że Gumowska silnie wrosła w prezentowany świat, nie jest obserwatorką zdystansowaną, a przejmuje się swoją rolą. Próbuje jak najlepiej poznać obcą rzeczywistość – i to bez oceniania (a już na pewno bez krytyki). Jeśli coś zasługuje na naganę lub rozczarowanie – to z reguły jest to element obcej jeszcze kultury. Autorka pisze też tak, żeby zamaskować swoją wiedzę – daleka jest od przepisywania podręczników. Obce jej są również poszukiwania sensacji w tematach niezbyt atrakcyjnych dla czytelników – unika na przykład opowiadania o komunikacyjnych barierach, chce wstrzelić się w sedno wydarzeń, nie tych na pokaz, a prawdziwych, składających się na zwyczajne życie.
„Seks, betel i czary” to publikacja, która bardzo różni się od zwykłych historyjek podróżniczych. To reportaż starannie przygotowany i pozbawiony tekstowych (oraz graficznych) śmieci. Aleksandra Gumowska nie kryje antropologicznych fascynacji i inspiracji – i podąża śladami najlepszych, także pod kątem tekstowego opracowania przeżyć. Wie, jak prowadzić opowieść, żeby zyskać sobie uznanie odbiorców, a i zaangażowanie w egzotyczny nieco temat. „Seks, betel i czary” to propozycja dla stęsknionych za literaturą podróżniczo-„odkrywczą” z prawdziwego zdarzenia, za wartką i wciągającą opowieścią o zwyczajach stojących w sprzeczności z zasadami panującymi w cywilizowanych krajach. Aleksandra Gumowska nadaje się na przewodniczkę, nawet jeśli chce „tylko” podążać śladami Malinowskiego.
czwartek, 19 czerwca 2014
Maria Rotkiel: Nas dwoje, czyli miłosna układanka. Jak tworzyć i pielęgnować związek?
Czarna Owca, Warszawa 2014.
Recepta na kryzys
W odróżnieniu od wielu psychologów twierdzących, że nie ma recepty na stworzenie udanego związku, Maria Rotkiel upiera się, że taki przepis zna – i proponuje tom zainspirowany jej pracą w roli terapeutki par. „Nas dwoje, czyli miłosna układanka” to zbiór całkiem typowych i dla wielu odbiorczyń oczywistych porad o wysokim stopniu uogólnienia – a nastawionych na umiejętności komunikowania się z partnerem i informowania o swoich potrzebach. Rotkiel wciąż przypomina, że idealne związki nie istnieją – ale chce dążyć do stworzenia modelowej pary, która będzie się uzupełniać, szanować, rozumieć i kochać. Autorka niemal całkowicie odrzuca kontekst codzienności – nie zajmuje się ani przyziemnymi problemami, które mogą wpłynąć na wzajemne relacje, ani katalizatorami sporów. To również spowodowane jest dystansem od konkretów – efektem przyjętego sposobu pisania o kłopotach w związkach.
Cała książka zamyka się w dziesięciu przykazaniach dla osób będących w związku. Autorka stara się podejść do zagadnienia kompleksowo – od możliwości poznania partnera, przez flirt i stan zakochania po kryzysy czy uczucia po rozstaniu. Tłumaczy, jak budować dobre relacje i jak kształtować życie seksualne, przez cały czas za punkt odniesienia mając wyidealizowany obraz, do którego trudno dorównać. W każdej części Rotkiel przytacza kilka zasad – wskazówek dla odbiorców. Tu czasem pojawiają się przykłady lub antyprzykłady – zawsze ogólne na tyle, by odpowiadały sytuacji jak największej liczby czytelników. Wybrane fragmenty tekstu są jeszcze powtórzone w kawałkach puzzli – co automatycznie rozdmuchuje tekst. Niewątpliwie powtórzenia w quasi-grafikach pełnią funkcję mnemotechniczną – ale ich podstawowe zadanie to wizualne zwiększenie objętości książki. Po każdej zasadzie pojawia się obowiązkowe ćwiczenie dla odbiorcy. Polecenia bywają proste i naiwne, ale niektóre pomogą w uświadomieniu sobie sytuacji we własnym związku. I znów niemal każde zadanie opatrzone jest tabelką na ćwiczenia, miejscem do uzupełnienia itp. (co także zwiększa objętość tomu, ale dla niektórych może być motywacją do pracy nad sobą). Zestaw zasad zamyka się jeszcze podsumowaniem w pigułce. Z czasem autorce przestaje się chcieć prezentować truizmy w formie narracyjnej – wtedy odwołuje się do wywiadów z parami przychodzącymi na trapię. W dialogach pokazuje problemy w związkach i swoje reakcje na nierzadko agresywne postawy partnerów. To daje się odczytywać nie tylko jako próby wprowadzenia w życie kolejnych zaleceń – Rotkiel sprawia tu też wrażenie, jakby chciała wypromować siebie.
„Nas dwoje” to również książka pełna porad o samoakceptacji. Rotkiel nie pozwala stracić pewności siebie w żadnej sytuacji, podsuwa gładkie komplementy i afirmacje na poprawę humoru. Pokazuje, jak traktować siebie w związku z drugą osobą – i jak pamiętać o potrzebach partnera. Zwraca się bezpośrednio do odbiorcy, chcąc przełamać dystans. Bez wątpienia bardzo zdyscyplinowani czytelnicy o standardowych problemach w związkach wezmą sobie porady Marii Rotkiel do serca i nauczą się z nich korzystać. Ale część odbiorców zniechęci ogólnikowość opinii oraz umieszczenie ich niemal w życiowej próżni. Bo dla autorki nie istnieje nic poza psychologicznymi aspektami relacji – nic, co składa się na zwyczajne życie i w konsekwencji także na kształtowanie interpersonalnych kontaktów. „Nas dwoje” to bardziej pierwszy krok w stronę ewentualnego uzdrowienia związku, a nie kompleksowy przegląd możliwości zapobiegania konfliktom.
Recepta na kryzys
W odróżnieniu od wielu psychologów twierdzących, że nie ma recepty na stworzenie udanego związku, Maria Rotkiel upiera się, że taki przepis zna – i proponuje tom zainspirowany jej pracą w roli terapeutki par. „Nas dwoje, czyli miłosna układanka” to zbiór całkiem typowych i dla wielu odbiorczyń oczywistych porad o wysokim stopniu uogólnienia – a nastawionych na umiejętności komunikowania się z partnerem i informowania o swoich potrzebach. Rotkiel wciąż przypomina, że idealne związki nie istnieją – ale chce dążyć do stworzenia modelowej pary, która będzie się uzupełniać, szanować, rozumieć i kochać. Autorka niemal całkowicie odrzuca kontekst codzienności – nie zajmuje się ani przyziemnymi problemami, które mogą wpłynąć na wzajemne relacje, ani katalizatorami sporów. To również spowodowane jest dystansem od konkretów – efektem przyjętego sposobu pisania o kłopotach w związkach.
Cała książka zamyka się w dziesięciu przykazaniach dla osób będących w związku. Autorka stara się podejść do zagadnienia kompleksowo – od możliwości poznania partnera, przez flirt i stan zakochania po kryzysy czy uczucia po rozstaniu. Tłumaczy, jak budować dobre relacje i jak kształtować życie seksualne, przez cały czas za punkt odniesienia mając wyidealizowany obraz, do którego trudno dorównać. W każdej części Rotkiel przytacza kilka zasad – wskazówek dla odbiorców. Tu czasem pojawiają się przykłady lub antyprzykłady – zawsze ogólne na tyle, by odpowiadały sytuacji jak największej liczby czytelników. Wybrane fragmenty tekstu są jeszcze powtórzone w kawałkach puzzli – co automatycznie rozdmuchuje tekst. Niewątpliwie powtórzenia w quasi-grafikach pełnią funkcję mnemotechniczną – ale ich podstawowe zadanie to wizualne zwiększenie objętości książki. Po każdej zasadzie pojawia się obowiązkowe ćwiczenie dla odbiorcy. Polecenia bywają proste i naiwne, ale niektóre pomogą w uświadomieniu sobie sytuacji we własnym związku. I znów niemal każde zadanie opatrzone jest tabelką na ćwiczenia, miejscem do uzupełnienia itp. (co także zwiększa objętość tomu, ale dla niektórych może być motywacją do pracy nad sobą). Zestaw zasad zamyka się jeszcze podsumowaniem w pigułce. Z czasem autorce przestaje się chcieć prezentować truizmy w formie narracyjnej – wtedy odwołuje się do wywiadów z parami przychodzącymi na trapię. W dialogach pokazuje problemy w związkach i swoje reakcje na nierzadko agresywne postawy partnerów. To daje się odczytywać nie tylko jako próby wprowadzenia w życie kolejnych zaleceń – Rotkiel sprawia tu też wrażenie, jakby chciała wypromować siebie.
„Nas dwoje” to również książka pełna porad o samoakceptacji. Rotkiel nie pozwala stracić pewności siebie w żadnej sytuacji, podsuwa gładkie komplementy i afirmacje na poprawę humoru. Pokazuje, jak traktować siebie w związku z drugą osobą – i jak pamiętać o potrzebach partnera. Zwraca się bezpośrednio do odbiorcy, chcąc przełamać dystans. Bez wątpienia bardzo zdyscyplinowani czytelnicy o standardowych problemach w związkach wezmą sobie porady Marii Rotkiel do serca i nauczą się z nich korzystać. Ale część odbiorców zniechęci ogólnikowość opinii oraz umieszczenie ich niemal w życiowej próżni. Bo dla autorki nie istnieje nic poza psychologicznymi aspektami relacji – nic, co składa się na zwyczajne życie i w konsekwencji także na kształtowanie interpersonalnych kontaktów. „Nas dwoje” to bardziej pierwszy krok w stronę ewentualnego uzdrowienia związku, a nie kompleksowy przegląd możliwości zapobiegania konfliktom.
Joanna Jodełka: Ars Dragonia
Egmont, Warszawa 2014.
Równoległy świat
Joanna Jodełka szuka bram do świata równoległego w całkiem konkretnej przestrzeni. Akcję tomu „Ars Dragonia” osadza w Poznaniu, a tajemnicę – standardowo – w przeszłości, wzbogacając ją o świat pełen baśniowych stworów. Być może za nietypowe wydarzenia odpowiedzialne jest tajne stowarzyszenie architektów – przecież stwory przypominają postacie z fasad kamienic. Zresztą w powietrzu jest znacznie więcej tajemnic i niespodzianek – Sebastian Pitt przyjeżdża tu na pogrzeb dziadka, ale nie wiadomo, kto powiadomił go o tym przykrym fakcie. A w tajnych aktach z początku XX wieku kryją się mrożące krew w żyłach opowieści.
Joanna Jodełka tworzy „Ars Dragonię” bez wiary w fantastykę. Zapożycza sobie z literatury i kultury masowej sylwetki wymyślonych stworów i ożywia je, by towarzyszyły w śledztwie szesnastoletniemu chłopakowi. Pewne postacie po prostu muszą się znaleźć w krainie wyobraźni – ale nie znaczy to, że autorka ma na nie odkrywczy pomysł. Po prostu wprowadza je do akcji, wykorzystując ich malowniczość i związek z architektonicznymi zdobieniami. Dla czytelników to okazja do innej wędrówki po Poznaniu. Ciekawość ma wzbudzić dawna organizacja – Ars Dragonia Architektów Wschodu. Materiały z rozpracowywania tego bractwa stanowią graficzny wyróżnik w tomie i jednocześnie przypominają o niewyjaśnionych sferach zagadnień. Być może Sebastian rozwiązania swoich aktualnych problemów powinien poszukać w narzucającej się przeszłości.
Na razie bohater nie może znaleźć swojego miejsca. Źle dogaduje się z ojcem, nie zna historii rodziny i wszyscy biorą go za zbuntowanego nastolatka. Tymczasem problemy Sebastiana wynikają raczej z braku zdolności przystosowawczych oraz… z jąkania się. Chłopak nie potrafi zapanować nad tą przypadłością i to ona go stylistycznie w tomie definiuje. Dla Joanny Jodełki to dosyć prosty zabieg, który uzasadnia część rozwiązań. Dla czytelników – sposób na zdystansowanie się od postaci. Sebastian nie należy bowiem do typowych przedstawicieli swojego pokolenia – zgłębia rozmaite czary i bierze udział w wydarzeniach, których istoty do końca nie musi pojmować. Jodełka lubi zresztą przygody mroczne i niebezpieczne – a atmosfera wynika tu bezpośrednio z przejścia do krainy rządzonej przez magię. Autorka odsuwa za to zwykłe zmartwienia bohatera – chłopak mógłby się przejmować złymi relacjami z ojcem lub wadą wymowy, która przecież wpędza go w tarapaty – jednak nie to w fabule się liczy.
Nie ma w „Ars Dragonii” czasu na przywiązanie się do rzeczywistości, z której wychodzi bohater – zwłaszcza że i on sam nie czuje się specjalnie do niej przywiązany. Autorka bardzo spieszy się do wymyślanych scenek osadzonych w miejskim pejzażu. Gra toczy się tu o najwyższą stawkę, a Sebastian, samotnik w codzienności – bez uczucia tęsknoty przejść może granicę między światami. W walce nie pozostanie bez pomocy – ale Joanna Jodełka z jakiejś przyczyny odmawia mu wsparcia ze strony rówieśników.
„Ars Dragonia” to powieść dla tych młodych odbiorców, którzy lubią stopniowe zanurzanie się w świecie pobrzmiewającym znajomo, ale pełnym nowych zagadek. To coś dla wielbicieli magii, baśni i tajemnic sprzed pokoleń. Miłośnicy realizmu w powieściach znajdą tu jedynie szczątki, na bazie których wznosi się mroczny magiczny świat. Jodełka mimo wszystko nie ogląda się na mody literackie i próbuje dla młodzieży pisać dorosłym językiem. W jej wykonaniu „Ars Dragonia” ma przede wszystkim kusić tajemnicami i przynosić coraz to nowe pytania.
Równoległy świat
Joanna Jodełka szuka bram do świata równoległego w całkiem konkretnej przestrzeni. Akcję tomu „Ars Dragonia” osadza w Poznaniu, a tajemnicę – standardowo – w przeszłości, wzbogacając ją o świat pełen baśniowych stworów. Być może za nietypowe wydarzenia odpowiedzialne jest tajne stowarzyszenie architektów – przecież stwory przypominają postacie z fasad kamienic. Zresztą w powietrzu jest znacznie więcej tajemnic i niespodzianek – Sebastian Pitt przyjeżdża tu na pogrzeb dziadka, ale nie wiadomo, kto powiadomił go o tym przykrym fakcie. A w tajnych aktach z początku XX wieku kryją się mrożące krew w żyłach opowieści.
Joanna Jodełka tworzy „Ars Dragonię” bez wiary w fantastykę. Zapożycza sobie z literatury i kultury masowej sylwetki wymyślonych stworów i ożywia je, by towarzyszyły w śledztwie szesnastoletniemu chłopakowi. Pewne postacie po prostu muszą się znaleźć w krainie wyobraźni – ale nie znaczy to, że autorka ma na nie odkrywczy pomysł. Po prostu wprowadza je do akcji, wykorzystując ich malowniczość i związek z architektonicznymi zdobieniami. Dla czytelników to okazja do innej wędrówki po Poznaniu. Ciekawość ma wzbudzić dawna organizacja – Ars Dragonia Architektów Wschodu. Materiały z rozpracowywania tego bractwa stanowią graficzny wyróżnik w tomie i jednocześnie przypominają o niewyjaśnionych sferach zagadnień. Być może Sebastian rozwiązania swoich aktualnych problemów powinien poszukać w narzucającej się przeszłości.
Na razie bohater nie może znaleźć swojego miejsca. Źle dogaduje się z ojcem, nie zna historii rodziny i wszyscy biorą go za zbuntowanego nastolatka. Tymczasem problemy Sebastiana wynikają raczej z braku zdolności przystosowawczych oraz… z jąkania się. Chłopak nie potrafi zapanować nad tą przypadłością i to ona go stylistycznie w tomie definiuje. Dla Joanny Jodełki to dosyć prosty zabieg, który uzasadnia część rozwiązań. Dla czytelników – sposób na zdystansowanie się od postaci. Sebastian nie należy bowiem do typowych przedstawicieli swojego pokolenia – zgłębia rozmaite czary i bierze udział w wydarzeniach, których istoty do końca nie musi pojmować. Jodełka lubi zresztą przygody mroczne i niebezpieczne – a atmosfera wynika tu bezpośrednio z przejścia do krainy rządzonej przez magię. Autorka odsuwa za to zwykłe zmartwienia bohatera – chłopak mógłby się przejmować złymi relacjami z ojcem lub wadą wymowy, która przecież wpędza go w tarapaty – jednak nie to w fabule się liczy.
Nie ma w „Ars Dragonii” czasu na przywiązanie się do rzeczywistości, z której wychodzi bohater – zwłaszcza że i on sam nie czuje się specjalnie do niej przywiązany. Autorka bardzo spieszy się do wymyślanych scenek osadzonych w miejskim pejzażu. Gra toczy się tu o najwyższą stawkę, a Sebastian, samotnik w codzienności – bez uczucia tęsknoty przejść może granicę między światami. W walce nie pozostanie bez pomocy – ale Joanna Jodełka z jakiejś przyczyny odmawia mu wsparcia ze strony rówieśników.
„Ars Dragonia” to powieść dla tych młodych odbiorców, którzy lubią stopniowe zanurzanie się w świecie pobrzmiewającym znajomo, ale pełnym nowych zagadek. To coś dla wielbicieli magii, baśni i tajemnic sprzed pokoleń. Miłośnicy realizmu w powieściach znajdą tu jedynie szczątki, na bazie których wznosi się mroczny magiczny świat. Jodełka mimo wszystko nie ogląda się na mody literackie i próbuje dla młodzieży pisać dorosłym językiem. W jej wykonaniu „Ars Dragonia” ma przede wszystkim kusić tajemnicami i przynosić coraz to nowe pytania.
środa, 18 czerwca 2014
Kjersti Annesdatter Skomsvold: Im szybciej idę, tym jestem mniejsza
Media Rodzina, Poznań 2014.
Niewidzialność
Mathea ma worek cudzych zębów – zawsze mogą się przydać. Ta starsza pani czuje się już niewidzialna – na własnej skórze przekonuje się, że społeczeństwo wyrzuca starców na margines i próbuje ich nie dostrzegać. Mathea nie może porozumieć się z kasjerem w markecie, nie sądzi też, że ktokolwiek oczekuje od niej wzięcia udziału w czynie społecznym. Mathea staje się niewidzialna – bo gdyby młodsi ją dostrzegali, musieliby się o nią zatroszczyć, a na to nikt nie ma czasu. Kobieta może zatem pozwalać sobie na wszystko, co tylko przyjdzie jej do głowy. Jako starsza pani nie spotka się z potępieniem. Tyle że niewidzialność potrafi bardzo boleć, a Mathea nie ma już przy sobie Epsilona, jedynej wielkiej miłości.
„Im szybciej idę, tym jestem mniejsza” to powieść gorzko ironiczna, a przy tym też wstrząsająca. Literacki debiut Kjersti Annesdatter Skomsvold jest połączeniem przykrych społecznych obserwacji ze światem fascynującego absurdu. Mathea żyje już we własnym azylu stworzonym przez pamięć i uszczypliwy humor – tylko tak może się obronić przed przykrościami z otoczenia. Dla postronnych wyglądać będzie na dziwaczkę – tymczasem mechanizmy obronne pozwalają jej przetrwać i nie poddawać się w okrutnej dla starych ludzi rzeczywistości. Bariera z narracji chroni Matheę przed złem i rozczarowaniami – a do tego wytwarza specyficzny – niepowtarzalny – obraz bohaterki. „Im szybciej idę, tym jestem mniejsza” zawiera przenikliwy obraz samotności – tu nie ma potrzeby definiowania postaw bohaterki – ani szukania motywacji jej zachowań. Mathea ocenia rzeczywistość i własną przeszłość po swojemu, a bardzo subiektywne i przefiltrowane przez jednostkowe doświadczenia komentarze stanowią osłonę dla faktycznych odkryć. „Im szybciej idę” to powieść oparta na zgrabnych metaforach. Nie ma tutaj bolesnej dosłowności, bo to, co przyziemne, szybko zamienia się w nonsens. Mathea jest jedynym obiektem obserwacji – wykluczona ze społeczeństwa, nie może odbijać się w oczach innych. Ale jako wiodący temat w powieści nie znudzi się czytelnikom – właśnie ze względu na czysty absurd i twórcze odkrycia. Ta postać okazuje się fascynująca – trafia do przekonania i budzi dwa rodzaje uczuć. Z jednej strony – wywołuje śmiech dzięki arcyzabawnej i pełnej nowatorskich pomysłów narracji. Z drugiej strony doczekuje się reakcji na prawdy o traktowaniu przez społeczeństwo starzejących się ludzi. Rozrywkę i pouczenie Skomsvold zamknęła w absurdalnej opowieści, która wywrze spore wrażenie na odbiorcach.
„Im szybciej idę, tym jestem mniejsza” to książka wartościowa i przejmująca. Autorka zrezygnowała z sentymentów i napomnień, sugeruje wyłącznie rozrywkę – dopiero z czasem ujawnia drugie dno zwierzeń Mathei. Dobry pomysł idzie tu w parze ze znakomitym wykonaniem, tę niewielką powieść warto samodzielnie odkrywać. Kluczem do tej lektury okazuje się sarkazm, ale i liryczność w narracji. Skomsvold nie pozostawi czytelników obojętnymi – zwłaszcza że jej bohaterka jest silną indywidualnością i wcale nie porusza się po życiowych czy powieściowych schematach. W tej powieść obok potęgi satyry to oryginalność jest największym atutem. Również sposób realizacji nie pozostawia wiele do życzenia. Mathea to postać nietuzinkowa – bardzo odległa od codzienności, chociaż przecież także będąca zwierciadłem społecznych nastrojów. Skomsvold stworzyła książkę, która w historii literatury powinna przetrwać.
Niewidzialność
Mathea ma worek cudzych zębów – zawsze mogą się przydać. Ta starsza pani czuje się już niewidzialna – na własnej skórze przekonuje się, że społeczeństwo wyrzuca starców na margines i próbuje ich nie dostrzegać. Mathea nie może porozumieć się z kasjerem w markecie, nie sądzi też, że ktokolwiek oczekuje od niej wzięcia udziału w czynie społecznym. Mathea staje się niewidzialna – bo gdyby młodsi ją dostrzegali, musieliby się o nią zatroszczyć, a na to nikt nie ma czasu. Kobieta może zatem pozwalać sobie na wszystko, co tylko przyjdzie jej do głowy. Jako starsza pani nie spotka się z potępieniem. Tyle że niewidzialność potrafi bardzo boleć, a Mathea nie ma już przy sobie Epsilona, jedynej wielkiej miłości.
„Im szybciej idę, tym jestem mniejsza” to powieść gorzko ironiczna, a przy tym też wstrząsająca. Literacki debiut Kjersti Annesdatter Skomsvold jest połączeniem przykrych społecznych obserwacji ze światem fascynującego absurdu. Mathea żyje już we własnym azylu stworzonym przez pamięć i uszczypliwy humor – tylko tak może się obronić przed przykrościami z otoczenia. Dla postronnych wyglądać będzie na dziwaczkę – tymczasem mechanizmy obronne pozwalają jej przetrwać i nie poddawać się w okrutnej dla starych ludzi rzeczywistości. Bariera z narracji chroni Matheę przed złem i rozczarowaniami – a do tego wytwarza specyficzny – niepowtarzalny – obraz bohaterki. „Im szybciej idę, tym jestem mniejsza” zawiera przenikliwy obraz samotności – tu nie ma potrzeby definiowania postaw bohaterki – ani szukania motywacji jej zachowań. Mathea ocenia rzeczywistość i własną przeszłość po swojemu, a bardzo subiektywne i przefiltrowane przez jednostkowe doświadczenia komentarze stanowią osłonę dla faktycznych odkryć. „Im szybciej idę” to powieść oparta na zgrabnych metaforach. Nie ma tutaj bolesnej dosłowności, bo to, co przyziemne, szybko zamienia się w nonsens. Mathea jest jedynym obiektem obserwacji – wykluczona ze społeczeństwa, nie może odbijać się w oczach innych. Ale jako wiodący temat w powieści nie znudzi się czytelnikom – właśnie ze względu na czysty absurd i twórcze odkrycia. Ta postać okazuje się fascynująca – trafia do przekonania i budzi dwa rodzaje uczuć. Z jednej strony – wywołuje śmiech dzięki arcyzabawnej i pełnej nowatorskich pomysłów narracji. Z drugiej strony doczekuje się reakcji na prawdy o traktowaniu przez społeczeństwo starzejących się ludzi. Rozrywkę i pouczenie Skomsvold zamknęła w absurdalnej opowieści, która wywrze spore wrażenie na odbiorcach.
„Im szybciej idę, tym jestem mniejsza” to książka wartościowa i przejmująca. Autorka zrezygnowała z sentymentów i napomnień, sugeruje wyłącznie rozrywkę – dopiero z czasem ujawnia drugie dno zwierzeń Mathei. Dobry pomysł idzie tu w parze ze znakomitym wykonaniem, tę niewielką powieść warto samodzielnie odkrywać. Kluczem do tej lektury okazuje się sarkazm, ale i liryczność w narracji. Skomsvold nie pozostawi czytelników obojętnymi – zwłaszcza że jej bohaterka jest silną indywidualnością i wcale nie porusza się po życiowych czy powieściowych schematach. W tej powieść obok potęgi satyry to oryginalność jest największym atutem. Również sposób realizacji nie pozostawia wiele do życzenia. Mathea to postać nietuzinkowa – bardzo odległa od codzienności, chociaż przecież także będąca zwierciadłem społecznych nastrojów. Skomsvold stworzyła książkę, która w historii literatury powinna przetrwać.
wtorek, 17 czerwca 2014
Alexandra Monir: Poza czasem
Jaguar, Warszawa 2014.
Miłość bez ograniczeń
Na ograny ostatnio motyw miłości ponad rzeczywistością i na zawsze uniwersalny temat podróży w czasie Alexandra Monir spojrzała z nowej perspektywy. Odrobina staroświeckości podziałała na tę historię uszlachetniająco, a rozbudowana narracja również nie pozwoli nastolatkom zbagatelizować fabuły. Autorka nic nowego tu nie wymyśla, przeciwnie – ożywia istniejące już motywy w nowej wersji. „Poza czasem” to powieść złożona z tego, co znane w ładnych lekturach dla różnych grup odbiorców – a jednak jako całość intrygującego ponownie.
Bohaterką jest nastolatka, Michele Windsor. Dziewczyna mieszka z mamą i pisze teksty piosenek. Nie wydaje się specjalnie zainteresowana imponującą przeszłością rodu, woli nawet, żeby nikt jej z „tymi” Windsorami nie kojarzył. Jednak kiedy matka Michele ginie w wypadku samochodowym, dziewczyna musi przeprowadzić się do ogromnej posiadłości dziadków – dziadków, którzy wcześniej nie chcieli jej nawet poznać. Samotna w wielkiej rezydencji z ludźmi o manierach królów Michele znajduje pamiętnik jednej ze swoich przodkiń – i klucz, który może przenosić ją w przeszłość. W przeszłości natomiast czeka pewien przystojny i utalentowany kompozytor.
Michele zakochuje się w chłopaku, od którego oddziela ją ponad wiek. Na własnej skórze poznaje różnice w obyczajowości i mentalności ludzi i dowiaduje się, że mimo wszystko uczucia pozostają uniwersalne. Dziewczyna przekonuje się również, jak wyglądał Nowy Jork z początku XX wieku – dla odbiorców będzie to kulturowa podróż w przeszłość i szansa na zainteresowanie się dawną muzyką czy modą. Autorka robi sporo, by jak najwierniej zaprezentować tło egzystencji przodków Michele – zajmuje się tym o wiele bardziej niż odtwarzaniem współczesności. Przez zamknięcie bohaterki w wielkim domu z historią może wytworzyć wokół niej pewną osłonę przed codziennością wulgaryzowaną. Michele ma teraz tylko jedną przyjaciółkę, zresztą brakuje jej czasu na zwyczajne rozrywki. Współczesność zaakcentowana jest jedynie dostępem do internetu i telefonów komórkowych – więcej autorka nie potrzebuje.
Do odbiorczyń zbliża się za to przez podkreślanie licznych problemów z adaptacją. Michele spotyka się wciąż z krytyką ze strony dziadków, którzy nie potrafią okazywać jej czułości ani zrozumienia i dzięki temu zabiegowi Monir zdobędzie uznanie młodych czytelniczek. To prosty chwyt – zestawienie uczucia i tak niemożliwego ze względu na niezrozumiałe operacje na czasie – z dorosłymi, którzy dodatkowo piętrzą trudności.
Na plus należy tomowi „Poza czasem” zaliczyć solidne udokumentowanie powieściowej rzeczywistości. Autorka stara się wykorzystywać prawdę zawsze tam, gdzie jest to możliwe – jakby chciała wynagrodzić odbiorczyniom fakt oparcia fabuły na infantylnej przecież kwestii związku poza czasem. Przy okazji może też nieco wyedukować nastolatki – choć ten akurat zamiar starannie ukrywa, co zresztą zrozumiałe. Ale nawet teorię podróży w czasie podbudowuje naukowo tak, by czytelniczki nie odrzuciły jej ze względu na zbyt ryzykowne rozwiązania i czerpanie z wyobraźni w nadmiarze. „Poza czasem” to powieść rozrywkowa z dobrą narracją maskującą nieodkrywcze pomysły – a że mowa tu o ogromnym uczuciu, romantycznie nastawione odbiorczynie będą zapewne zadowolone. Warto się przekonać, jak Alexandra Monir rozwiązuje niektóre tematy – i jak radzi sobie z wyzwaniami powieści o korzeniach paranormal.
Miłość bez ograniczeń
Na ograny ostatnio motyw miłości ponad rzeczywistością i na zawsze uniwersalny temat podróży w czasie Alexandra Monir spojrzała z nowej perspektywy. Odrobina staroświeckości podziałała na tę historię uszlachetniająco, a rozbudowana narracja również nie pozwoli nastolatkom zbagatelizować fabuły. Autorka nic nowego tu nie wymyśla, przeciwnie – ożywia istniejące już motywy w nowej wersji. „Poza czasem” to powieść złożona z tego, co znane w ładnych lekturach dla różnych grup odbiorców – a jednak jako całość intrygującego ponownie.
Bohaterką jest nastolatka, Michele Windsor. Dziewczyna mieszka z mamą i pisze teksty piosenek. Nie wydaje się specjalnie zainteresowana imponującą przeszłością rodu, woli nawet, żeby nikt jej z „tymi” Windsorami nie kojarzył. Jednak kiedy matka Michele ginie w wypadku samochodowym, dziewczyna musi przeprowadzić się do ogromnej posiadłości dziadków – dziadków, którzy wcześniej nie chcieli jej nawet poznać. Samotna w wielkiej rezydencji z ludźmi o manierach królów Michele znajduje pamiętnik jednej ze swoich przodkiń – i klucz, który może przenosić ją w przeszłość. W przeszłości natomiast czeka pewien przystojny i utalentowany kompozytor.
Michele zakochuje się w chłopaku, od którego oddziela ją ponad wiek. Na własnej skórze poznaje różnice w obyczajowości i mentalności ludzi i dowiaduje się, że mimo wszystko uczucia pozostają uniwersalne. Dziewczyna przekonuje się również, jak wyglądał Nowy Jork z początku XX wieku – dla odbiorców będzie to kulturowa podróż w przeszłość i szansa na zainteresowanie się dawną muzyką czy modą. Autorka robi sporo, by jak najwierniej zaprezentować tło egzystencji przodków Michele – zajmuje się tym o wiele bardziej niż odtwarzaniem współczesności. Przez zamknięcie bohaterki w wielkim domu z historią może wytworzyć wokół niej pewną osłonę przed codziennością wulgaryzowaną. Michele ma teraz tylko jedną przyjaciółkę, zresztą brakuje jej czasu na zwyczajne rozrywki. Współczesność zaakcentowana jest jedynie dostępem do internetu i telefonów komórkowych – więcej autorka nie potrzebuje.
Do odbiorczyń zbliża się za to przez podkreślanie licznych problemów z adaptacją. Michele spotyka się wciąż z krytyką ze strony dziadków, którzy nie potrafią okazywać jej czułości ani zrozumienia i dzięki temu zabiegowi Monir zdobędzie uznanie młodych czytelniczek. To prosty chwyt – zestawienie uczucia i tak niemożliwego ze względu na niezrozumiałe operacje na czasie – z dorosłymi, którzy dodatkowo piętrzą trudności.
Na plus należy tomowi „Poza czasem” zaliczyć solidne udokumentowanie powieściowej rzeczywistości. Autorka stara się wykorzystywać prawdę zawsze tam, gdzie jest to możliwe – jakby chciała wynagrodzić odbiorczyniom fakt oparcia fabuły na infantylnej przecież kwestii związku poza czasem. Przy okazji może też nieco wyedukować nastolatki – choć ten akurat zamiar starannie ukrywa, co zresztą zrozumiałe. Ale nawet teorię podróży w czasie podbudowuje naukowo tak, by czytelniczki nie odrzuciły jej ze względu na zbyt ryzykowne rozwiązania i czerpanie z wyobraźni w nadmiarze. „Poza czasem” to powieść rozrywkowa z dobrą narracją maskującą nieodkrywcze pomysły – a że mowa tu o ogromnym uczuciu, romantycznie nastawione odbiorczynie będą zapewne zadowolone. Warto się przekonać, jak Alexandra Monir rozwiązuje niektóre tematy – i jak radzi sobie z wyzwaniami powieści o korzeniach paranormal.
poniedziałek, 16 czerwca 2014
Guido van Genechten: Ale kupa! Co masz w pieluszce?
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Bez obrzydzenia
Autorka „Małej książki o kupie”, Pernilla Stalfelt, przetarła tematyczne szlaki. Dzisiaj już obecność tego typu motywów w literaturze czwartej nikogo nie dziwi. Zmienił się też powód sięgania po kontrowersyjne niegdyś zagadnienia. Motyw wypróżniania się, do niedawna temat tabu, przeszedł przez skandal i prosty sposób na wywołanie rozgłosu (więc i łatwą reklamę) – teraz zaczyna służyć rodzicom. Tomik „Ale kupa! Co masz w pieluszce?” mógłby zniesmaczać wszystkich poza dziecięcymi odbiorcami, do których jest kierowany, gdyby nie dwa pomysły: sposób wydania i morał. Oba należy docenić.
Nie od dzisiaj wiadomo, że ludyczny humor związany z czynnościami fizjologicznymi wywołuje niemal entuzjastyczną radość maluchów. Coś, co przez dorosłych jest skrywane, spychane na margines w codziennych rozmowach, niemal wstydliwe, a już na pewno „niegrzeczne”, jeśli bez powodu pojawiałoby się w niewłaściwych okolicznościach, nagle staje się podstawą książki. Mało tego – najważniejszym punktem przykuwającym uwagę. To nie lada gratka dla dzieci. Bohaterka – dociekliwa Myszka – odwiedza swoich przyjaciół i pyta… czy może zajrzeć do ich pieluszek. Tym razem kwestie różnic płciowych nie mają tu żadnego znaczenia (i żadnego rysunkowego odzwierciedlenia). Myszka zagląda do pieluch małych przyjaciół, żeby sprawdzić, jak wyglądają ich odchody. U królika to bobki, u psa – kupa z zakręconym ogonkiem, u konia – kulki końskiego łajna. Myszka ogląda zawartość pieluszek i komentuje (zachwyca się lub krytykuje), a także… przelicza znaleziska – to dodatkowy aspekt edukacyjny, bo dzieci mogą liczyć razem z nią. Prawdziwa niespodzianka czeka jednak bohaterów i odbiorców na końcu. Rodzice, którzy odzwyczajają dzieci od pieluch, zyskają w Myszce niespodziewanego sojusznika – i ważny argument dla maluchów. Myszka da wszystkim dobry przykład, przez co wybacza się jej wcześniejszą ciekawość.
Nauczenie się rodzajów odchodów u różnych gatunków zwierząt nie jest celem tej książki – a pretekstem do nietypowej zabawy. Myszka chce zaglądać do pieluszek przyjaciół – a odbiorcy mogą to zrobić razem z nią, bo pieluszki na kartach książki są odchylane. To pierwsza atrakcja (pomijając tę z zakazanym tematem). Rysunki w tomie są duże i wyraźne, w sam raz dla najmłodszych. Na pierwszy rzut oka dzieci nie dostrzegą możliwości sprawdzania pieluch bohaterom – gdy już to odkryją, dojdzie im dodatkowa i nieprzewidziana rozrywka. Każdy będzie mógł zaspokoić swoją ciekawość, nie oglądając się na upomnienia dorosłych.
Guido van Genechten wciąż głośny temat wykorzystuje jako wskazówkę dla dzieci. Maluchy zechcą naśladować Myszkę nie tylko w ciekawości – autor jest o tym przekonany tym bardziej, że z bohaterki szybko przykład biorą wszystkie zwierzęta. Przez taki finałowy obrazek cały tomik „Ale kupa” zyskuje nowy wymiar – nie musi już gorszyć, stanie się za to nieocenioną pomocą dla rodziców. Zwłaszcza że takiego rozwiązania maluchy na pewno spodziewać się nie będą. Prosta historyjka w połączeniu z pomysłem na wydanie spodoba się najmłodszym i przyniesie więcej korzyści niż jakiekolwiek tłumaczenia. To może dość ekstremalny przykład literatury edukacyjnej dla najmłodszych dzieci – ale odwaga autora dobrze łączy się z marketingowymi zagraniami, a wszystko razem przekłada się na rozrywkę i życiową naukę dla maluchów w jednym. Nic dziwnego, że autor nie rozbudowuje tu warstwy tekstowej – i tak dostarczy maluchom sporo wrażeń i cennych uwag.
Bez obrzydzenia
Autorka „Małej książki o kupie”, Pernilla Stalfelt, przetarła tematyczne szlaki. Dzisiaj już obecność tego typu motywów w literaturze czwartej nikogo nie dziwi. Zmienił się też powód sięgania po kontrowersyjne niegdyś zagadnienia. Motyw wypróżniania się, do niedawna temat tabu, przeszedł przez skandal i prosty sposób na wywołanie rozgłosu (więc i łatwą reklamę) – teraz zaczyna służyć rodzicom. Tomik „Ale kupa! Co masz w pieluszce?” mógłby zniesmaczać wszystkich poza dziecięcymi odbiorcami, do których jest kierowany, gdyby nie dwa pomysły: sposób wydania i morał. Oba należy docenić.
Nie od dzisiaj wiadomo, że ludyczny humor związany z czynnościami fizjologicznymi wywołuje niemal entuzjastyczną radość maluchów. Coś, co przez dorosłych jest skrywane, spychane na margines w codziennych rozmowach, niemal wstydliwe, a już na pewno „niegrzeczne”, jeśli bez powodu pojawiałoby się w niewłaściwych okolicznościach, nagle staje się podstawą książki. Mało tego – najważniejszym punktem przykuwającym uwagę. To nie lada gratka dla dzieci. Bohaterka – dociekliwa Myszka – odwiedza swoich przyjaciół i pyta… czy może zajrzeć do ich pieluszek. Tym razem kwestie różnic płciowych nie mają tu żadnego znaczenia (i żadnego rysunkowego odzwierciedlenia). Myszka zagląda do pieluch małych przyjaciół, żeby sprawdzić, jak wyglądają ich odchody. U królika to bobki, u psa – kupa z zakręconym ogonkiem, u konia – kulki końskiego łajna. Myszka ogląda zawartość pieluszek i komentuje (zachwyca się lub krytykuje), a także… przelicza znaleziska – to dodatkowy aspekt edukacyjny, bo dzieci mogą liczyć razem z nią. Prawdziwa niespodzianka czeka jednak bohaterów i odbiorców na końcu. Rodzice, którzy odzwyczajają dzieci od pieluch, zyskają w Myszce niespodziewanego sojusznika – i ważny argument dla maluchów. Myszka da wszystkim dobry przykład, przez co wybacza się jej wcześniejszą ciekawość.
Nauczenie się rodzajów odchodów u różnych gatunków zwierząt nie jest celem tej książki – a pretekstem do nietypowej zabawy. Myszka chce zaglądać do pieluszek przyjaciół – a odbiorcy mogą to zrobić razem z nią, bo pieluszki na kartach książki są odchylane. To pierwsza atrakcja (pomijając tę z zakazanym tematem). Rysunki w tomie są duże i wyraźne, w sam raz dla najmłodszych. Na pierwszy rzut oka dzieci nie dostrzegą możliwości sprawdzania pieluch bohaterom – gdy już to odkryją, dojdzie im dodatkowa i nieprzewidziana rozrywka. Każdy będzie mógł zaspokoić swoją ciekawość, nie oglądając się na upomnienia dorosłych.
Guido van Genechten wciąż głośny temat wykorzystuje jako wskazówkę dla dzieci. Maluchy zechcą naśladować Myszkę nie tylko w ciekawości – autor jest o tym przekonany tym bardziej, że z bohaterki szybko przykład biorą wszystkie zwierzęta. Przez taki finałowy obrazek cały tomik „Ale kupa” zyskuje nowy wymiar – nie musi już gorszyć, stanie się za to nieocenioną pomocą dla rodziców. Zwłaszcza że takiego rozwiązania maluchy na pewno spodziewać się nie będą. Prosta historyjka w połączeniu z pomysłem na wydanie spodoba się najmłodszym i przyniesie więcej korzyści niż jakiekolwiek tłumaczenia. To może dość ekstremalny przykład literatury edukacyjnej dla najmłodszych dzieci – ale odwaga autora dobrze łączy się z marketingowymi zagraniami, a wszystko razem przekłada się na rozrywkę i życiową naukę dla maluchów w jednym. Nic dziwnego, że autor nie rozbudowuje tu warstwy tekstowej – i tak dostarczy maluchom sporo wrażeń i cennych uwag.
Susanne Orosz: Dlaczego mleko jest białe? Historyjki dla ciekawskich dzieci
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Ciekawostki z kuchni
Historyjki dla ciekawskich dzieci cieszą się ogromnym powodzeniem i nic dziwnego, że ukazuje się kolejny stematyzowany tom opowiadań z tej serii. Tym razem jest tu jedna autorka – Susanne Orosz – i odrobinę zmieniona forma. Idea pozostaje taka sama: krótkie opowiadania prezentują dzieciom w rozrywkowej formie elementy nauki. W książce „Dlaczego mleko jest białe?” historyjki dotyczą tematyki kulinarnej – i poza dostarczaniem maluchom sporej porcji informacji mogą też posłużyć jako pomoc przy karmieniu niejadków.
Pomidory, ziemniaki, groszek, truskawki, mleko, domowy makaron, lukier, chleb czy biały ser – to tylko niektórzy bohaterowie tego tomiku. W trzynastu historyjkach autorka razem z dziećmi przyglądać się będzie konkretnym produktom spożywczym, daniom, smakom czy owocom i warzywom. Wszystko po to, żeby zaintrygować swoich odbiorców i czasami uświadomić im, że pomidory i biały ser nie biorą się z hipermarketów. To zresztą ciekawy znak czasów – dzieci z opowiadań to typowe mieszczuchy – nie mają pojęcia, jak rozpoznać pomidory, gdzie szukać ziemniaków i jak powstaje chleb. Wszystko to Susanne Orosz cierpliwie tłumaczy, za każdym razem szukając zupełnie nowej oprawy do opowieści. Dlatego też cieszyć może rozmaitość tematyczna kompozycyjnych ramek: raz ktoś lubi na śniadanie jeść określoną potrawę, raz próbuje oryginalnego prezentu urodzinowego. Mali uczeni próbują wynaleźć witaminową pigułkę, a łasuchy – mogą dowiedzieć się, jak smakują ziarna kakaowca. Dla tych, którzy potrzebują ludycznego humoru, Orosz nadaje jednemu z opowiadań przewrotny tytuł „Czy chleb puszcza bąki”. Chociaż wszystko kręci się wokół potraw, autorce udaje się zachować świeżość w kolejnych fabułach – zawsze może czymś zaskoczyć i czymś ucieszyć dzieci.
Nowością w tomiku jest „kącik wiedzy”. Po finale każdej krótkiej historyjki pojawia się niedługie i bardzo ciekawe dopowiedzenie do bohatera opowiastki – na przykład pisze w nim Orosz o pochodzeniu potrawy, sposobie jej upowszechnienia, smaku, uprawie rośliny… Przedstawia zawsze garść ciekawostek, które nawet niejadka przekonają do spróbowania potrawy, a przynajmniej zmuszą do zastanowienia się nad zmianą kulinarnych upodobań. Susanne Orosz gromadzi przede wszystkim zdrowe przekąski, nie namawia dzieci do jedzenia słodyczy (z ciastek i lukru robi się tu domek), nie reklamuje też wysokoprzetworzonej żywności – rodzice nie muszą więc martwić się, że ich pociechy po lekturze nabiorą ochoty na potrawy, które im zaszkodzą.
Także w samych opowiadaniach Orosz przemyca wiadomości na temat różnych dań – ale robi to bardzo ostrożnie, tak, żeby małym odbiorcom nie odebrać przyjemności czytania. Nie chce przecież bez przerwy pouczać i zamęczać dzieci wiedzą – urok jej opowiadań, jak i poprzednich tomików w serii, polega na udanym połączeniu informacji z rozrywką.
Przyjemne są w tomiku także ilustracje – Yayo Kawamura stawia na proste i zrozumiałe rysunki, a także na wyodrębnianie tematów kolejnych tekstów. Również przyczynia się do zainteresowania wiadomościami z opowiastek. Pozwala maluchom cieszyć się oglądaniem książeczki – to, co dzieci z historyjek odkryją, utrwali ilustratorka w pamięci odbiorców dzięki dowcipnym obrazkom i wyrazistym kolorom. „Dlaczego mleko jest białe” to kolejna publikacja ukazująca wysoką jakość niemieckich serii edukacyjnych, a i podtrzymująca uznanie dla serii „Historyjek dla ciekawskich dzieci”. Dociekliwe maluchy do tego zestawu pytań zajrzeć powinny obowiązkowo.
Ciekawostki z kuchni
Historyjki dla ciekawskich dzieci cieszą się ogromnym powodzeniem i nic dziwnego, że ukazuje się kolejny stematyzowany tom opowiadań z tej serii. Tym razem jest tu jedna autorka – Susanne Orosz – i odrobinę zmieniona forma. Idea pozostaje taka sama: krótkie opowiadania prezentują dzieciom w rozrywkowej formie elementy nauki. W książce „Dlaczego mleko jest białe?” historyjki dotyczą tematyki kulinarnej – i poza dostarczaniem maluchom sporej porcji informacji mogą też posłużyć jako pomoc przy karmieniu niejadków.
Pomidory, ziemniaki, groszek, truskawki, mleko, domowy makaron, lukier, chleb czy biały ser – to tylko niektórzy bohaterowie tego tomiku. W trzynastu historyjkach autorka razem z dziećmi przyglądać się będzie konkretnym produktom spożywczym, daniom, smakom czy owocom i warzywom. Wszystko po to, żeby zaintrygować swoich odbiorców i czasami uświadomić im, że pomidory i biały ser nie biorą się z hipermarketów. To zresztą ciekawy znak czasów – dzieci z opowiadań to typowe mieszczuchy – nie mają pojęcia, jak rozpoznać pomidory, gdzie szukać ziemniaków i jak powstaje chleb. Wszystko to Susanne Orosz cierpliwie tłumaczy, za każdym razem szukając zupełnie nowej oprawy do opowieści. Dlatego też cieszyć może rozmaitość tematyczna kompozycyjnych ramek: raz ktoś lubi na śniadanie jeść określoną potrawę, raz próbuje oryginalnego prezentu urodzinowego. Mali uczeni próbują wynaleźć witaminową pigułkę, a łasuchy – mogą dowiedzieć się, jak smakują ziarna kakaowca. Dla tych, którzy potrzebują ludycznego humoru, Orosz nadaje jednemu z opowiadań przewrotny tytuł „Czy chleb puszcza bąki”. Chociaż wszystko kręci się wokół potraw, autorce udaje się zachować świeżość w kolejnych fabułach – zawsze może czymś zaskoczyć i czymś ucieszyć dzieci.
Nowością w tomiku jest „kącik wiedzy”. Po finale każdej krótkiej historyjki pojawia się niedługie i bardzo ciekawe dopowiedzenie do bohatera opowiastki – na przykład pisze w nim Orosz o pochodzeniu potrawy, sposobie jej upowszechnienia, smaku, uprawie rośliny… Przedstawia zawsze garść ciekawostek, które nawet niejadka przekonają do spróbowania potrawy, a przynajmniej zmuszą do zastanowienia się nad zmianą kulinarnych upodobań. Susanne Orosz gromadzi przede wszystkim zdrowe przekąski, nie namawia dzieci do jedzenia słodyczy (z ciastek i lukru robi się tu domek), nie reklamuje też wysokoprzetworzonej żywności – rodzice nie muszą więc martwić się, że ich pociechy po lekturze nabiorą ochoty na potrawy, które im zaszkodzą.
Także w samych opowiadaniach Orosz przemyca wiadomości na temat różnych dań – ale robi to bardzo ostrożnie, tak, żeby małym odbiorcom nie odebrać przyjemności czytania. Nie chce przecież bez przerwy pouczać i zamęczać dzieci wiedzą – urok jej opowiadań, jak i poprzednich tomików w serii, polega na udanym połączeniu informacji z rozrywką.
Przyjemne są w tomiku także ilustracje – Yayo Kawamura stawia na proste i zrozumiałe rysunki, a także na wyodrębnianie tematów kolejnych tekstów. Również przyczynia się do zainteresowania wiadomościami z opowiastek. Pozwala maluchom cieszyć się oglądaniem książeczki – to, co dzieci z historyjek odkryją, utrwali ilustratorka w pamięci odbiorców dzięki dowcipnym obrazkom i wyrazistym kolorom. „Dlaczego mleko jest białe” to kolejna publikacja ukazująca wysoką jakość niemieckich serii edukacyjnych, a i podtrzymująca uznanie dla serii „Historyjek dla ciekawskich dzieci”. Dociekliwe maluchy do tego zestawu pytań zajrzeć powinny obowiązkowo.
niedziela, 15 czerwca 2014
Rafał Witek: Bzik & Makówka przedstawiają: Zgniłobrody i luneta przeznaczenia
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Pirat w mieście
Rafał Witek zafundował małym odbiorcom literacką podróż w czasie – do lat, w których dla dzieci pisało się z rozmachem, wyobraźnią i nastawieniem na przygodową adrenalinę. Jego tom „Zgniłobrody i luneta przeznaczenia” nawiązuje do historii najlepszych – fantastycznych i komiksowo-rzeczywistych jednocześnie. Nie zastanawia się, co na podobne wydarzenia powiedzieliby dzisiaj zgodnie z wytycznymi politycznej poprawności dorośli – a nawet jeśli się zastanawia, to krótko i bez konsekwencji. Liczą się tylko działania dzieci, które przypadkiem wpadły na trop wielkiej tajemnicy.
Gabrysia Bzik i Nilson Makówka chodzą do jednej klasy, ale jeszcze się nie przyjaźnią. Wszystko zmienia się z chwilą, gdy oboje trafiają na nieistniejący dywanik u dyrektora. Gabrysia, która ciągle wpada w tarapaty i Nilson – maniak praw, kodeksów i przepisów – zwracają na siebie uwagę. Niemal natychmiast napada na nich tajemnicza, wielka i bardzo obszarpana postać. Tak zaczyna się historia o Zgniłobrodym, zagubionym piracie. Historia, w którą, oczywiście, dorośli by nie uwierzyli, więc Gabrysia i Nilson muszą działać razem, a w dodatku jeszcze uśpić czujność rodziców. A Zgniłobrody niespecjalnie nadaje się do resocjalizacji. Nie dość, że komunikuje się tylko starą i dziwną odmianą angielskiego, to jeszcze jest dziki i agresywny – jak to pirat. Z nim nigdy nic nie wiadomo, tym trudniej mu pomóc.
Rafał Witek tworzy historię awanturniczą. Tu dzieje się dużo, szybko i głośno, ku zadowoleniu dzieci. Do szkolno-domowej rzeczywistości autor co pewien czas powraca, ale znacznie bardziej interesują go nowe doświadczenia płynące z przeniesienia do codzienności postaci niemal baśniowej. Zgniłobrody z czasem otrzymuje coraz ciekawszą charakterystykę – najpierw przypomina zwykłego przedstawiciela marginesu, ale potem zmienia się w lekko absurdalną postać z bajki. Skontrastowany zostaje z dziećmi, które również wobec siebie stanowią niemal przeciwieństwa. Tutaj silne charaktery mieszają się z fabularnym nonsensem, a wszystko podporządkowane jest sporej dawce przygód.
Dynamiki książce nadają również rysunki. Magda Wosik lubuje się w obrazkach komiksowych i bardzo chętnie do nieregularnych kształtów wplata sformułowania, które w tekście warto by podkreślić. Pasjonuje ją gra rodzajami rysowanych czcionek i dopasowywanie kształtu wyrazów do ramek obrazka. Tytuły kolejnych rozdziałów to już osobne i niemal całostronicowe grafiki i czasami trzeba się dokładnie przyjrzeć, żeby odczytać tekst. Dla dzieci to doskonała zabawa i rozrywka przy okazji – odrywa na chwilę od lektury (i tak bez przerwy przetykanej ilustracjami) i cieszy. Zwłaszcza że Magda Wosik idealnie trafia w charakter samej historii – w „Zgniłobrodym i lunecie przeznaczenia” mariaż tekstu i rysunków jest bez zarzutu (podobnie zresztą jak w serii o Zosi Agnieszki Tyszki – redaktorzy Naszej Księgarni mają wyczucie co do doboru ilustratorów).
Jest więc „Zgniłobrody i luneta przeznaczenia” powieścią przygodową w starym stylu dla dzieci. To książka przepełniona humorem i bogata w wydarzenia, niekiedy absurdalne. To wyobraźniowy popis Rafała Witka i pomysł, na który powinni zwrócić uwagę zwłaszcza chłopcy. Krótka i emocjonująca historia pokaże dzieciom czar fantastycznych przygód i przynajmniej na chwilę oderwie od elektronicznych gadżetów. Bo Rafał Witek woli nawiązywać do klasyki – tak w formie, jak i w treści. Nie robi się przez to ani odrobinę nudny, więc mali odbiorcy polubią jego historie – tak samo jak parę bohaterów.
Pirat w mieście
Rafał Witek zafundował małym odbiorcom literacką podróż w czasie – do lat, w których dla dzieci pisało się z rozmachem, wyobraźnią i nastawieniem na przygodową adrenalinę. Jego tom „Zgniłobrody i luneta przeznaczenia” nawiązuje do historii najlepszych – fantastycznych i komiksowo-rzeczywistych jednocześnie. Nie zastanawia się, co na podobne wydarzenia powiedzieliby dzisiaj zgodnie z wytycznymi politycznej poprawności dorośli – a nawet jeśli się zastanawia, to krótko i bez konsekwencji. Liczą się tylko działania dzieci, które przypadkiem wpadły na trop wielkiej tajemnicy.
Gabrysia Bzik i Nilson Makówka chodzą do jednej klasy, ale jeszcze się nie przyjaźnią. Wszystko zmienia się z chwilą, gdy oboje trafiają na nieistniejący dywanik u dyrektora. Gabrysia, która ciągle wpada w tarapaty i Nilson – maniak praw, kodeksów i przepisów – zwracają na siebie uwagę. Niemal natychmiast napada na nich tajemnicza, wielka i bardzo obszarpana postać. Tak zaczyna się historia o Zgniłobrodym, zagubionym piracie. Historia, w którą, oczywiście, dorośli by nie uwierzyli, więc Gabrysia i Nilson muszą działać razem, a w dodatku jeszcze uśpić czujność rodziców. A Zgniłobrody niespecjalnie nadaje się do resocjalizacji. Nie dość, że komunikuje się tylko starą i dziwną odmianą angielskiego, to jeszcze jest dziki i agresywny – jak to pirat. Z nim nigdy nic nie wiadomo, tym trudniej mu pomóc.
Rafał Witek tworzy historię awanturniczą. Tu dzieje się dużo, szybko i głośno, ku zadowoleniu dzieci. Do szkolno-domowej rzeczywistości autor co pewien czas powraca, ale znacznie bardziej interesują go nowe doświadczenia płynące z przeniesienia do codzienności postaci niemal baśniowej. Zgniłobrody z czasem otrzymuje coraz ciekawszą charakterystykę – najpierw przypomina zwykłego przedstawiciela marginesu, ale potem zmienia się w lekko absurdalną postać z bajki. Skontrastowany zostaje z dziećmi, które również wobec siebie stanowią niemal przeciwieństwa. Tutaj silne charaktery mieszają się z fabularnym nonsensem, a wszystko podporządkowane jest sporej dawce przygód.
Dynamiki książce nadają również rysunki. Magda Wosik lubuje się w obrazkach komiksowych i bardzo chętnie do nieregularnych kształtów wplata sformułowania, które w tekście warto by podkreślić. Pasjonuje ją gra rodzajami rysowanych czcionek i dopasowywanie kształtu wyrazów do ramek obrazka. Tytuły kolejnych rozdziałów to już osobne i niemal całostronicowe grafiki i czasami trzeba się dokładnie przyjrzeć, żeby odczytać tekst. Dla dzieci to doskonała zabawa i rozrywka przy okazji – odrywa na chwilę od lektury (i tak bez przerwy przetykanej ilustracjami) i cieszy. Zwłaszcza że Magda Wosik idealnie trafia w charakter samej historii – w „Zgniłobrodym i lunecie przeznaczenia” mariaż tekstu i rysunków jest bez zarzutu (podobnie zresztą jak w serii o Zosi Agnieszki Tyszki – redaktorzy Naszej Księgarni mają wyczucie co do doboru ilustratorów).
Jest więc „Zgniłobrody i luneta przeznaczenia” powieścią przygodową w starym stylu dla dzieci. To książka przepełniona humorem i bogata w wydarzenia, niekiedy absurdalne. To wyobraźniowy popis Rafała Witka i pomysł, na który powinni zwrócić uwagę zwłaszcza chłopcy. Krótka i emocjonująca historia pokaże dzieciom czar fantastycznych przygód i przynajmniej na chwilę oderwie od elektronicznych gadżetów. Bo Rafał Witek woli nawiązywać do klasyki – tak w formie, jak i w treści. Nie robi się przez to ani odrobinę nudny, więc mali odbiorcy polubią jego historie – tak samo jak parę bohaterów.
Erica James: Ukryte talenty
Jaguar, Warszawa 2014.
Kurs pisania
Erica James ceni sobie klimaty małych społeczności, w których można się dokładnie przyjrzeć każdemu bohaterowi z osobna. W „Ukrytych talentach” celowo nawet tworzy niewielką grupę – powiązuje ze sobą ludzi w różnym wieku i z różnymi życiowymi doświadczeniami – wszyscy spotykają się na warsztatach pisarskich i przy okazji szlifowania stylu dowiadują się sporo o sobie. Jest tu nadęty grafoman, który nie zamierza zniżać się do poziomu innych, a dzieło życia ukrywa przed światem, przekonany o własnej wspaniałości, jest i młoda dziewczyna uciekająca przed liczną i wścibską rodziną do tych, którzy znajdą dla niej odrobinę czasu i poświęcą jej uwagę. Jest kochanka, która po latach sekretnego związku żąda od mężczyzny bardziej stanowczych działań, jest i bohater zdradzony przez żonę i najlepszego przyjaciela. Jedna z uczestniczek warsztatów szuka miłości w internecie. Każdy we własnej twórczości szuka ratunku i ucieczki przed problemami – a spotkania w małym gronie dają początek nowym silnym przyjaźniom.
W „Ukrytych talentach” Erica James rozbija opowieść na osobiste wątki każdej z postaci. Nie ma tutaj wiodącego tematu, wszystko liczy się tak samo, a dopiero doświadczenia czytelników zaczną nadawać motywom hierarchię wartości. Autorka mnoży problemy związane tym razem z poczuciem samotności – samotnym można być w gwarnej rodzinie tak samo jak w pustym domu, samotność może wiązać się z uczuciem rozżalenia, ale i strachu przed nowymi drogami życia. Erica James prowokuje zmiany – a często dla postaci są to zmiany wstrząsające. Tylko one mogą doprowadzić do szczęścia, nawet jeśli chwilowo wydaje się ono trudno dostępne lub w ogóle nierealne.
W całej powieści James często zmienia obiekt zainteresowania, przeskakuje do kolejnych bohaterów, a żeby nie sprawiać tym wrażenia wyizolowania ich ze społeczeństwa, naświetla tworzące się relacje między członkami grupy pisarskiej. Pokazuje, jak traumatyczne doświadczenia rzutują na oceny innych i jak łatwo wydawać sądy bez znajomości kontekstu i oczywistych przyczyn zachowań innych. Uczestnicy warsztatów nie są wybielani, każdy ma swoje wady, mniej lub bardziej akcentowane. DO niektórych wręcz autorka wzbudza antypatię, ale tylko po to, by wkrótce przewartościować oceny. Tu nie ma jednoznacznie dobrych ani jednoznacznie złych, co James stara się dokładnie wytłumaczyć.
„Ukryte talenty” to obyczajówka wymarzona dla tych, którzy nie lubią tkliwości i jednokierunkowego scenariusza. Erica James nie daje się uwieść łatwym sposobom osiągnięcia szczęścia – nie zagwarantuje tego swoim postaciom. Zmusza za to do zastanowienia nad kruchością życia i nad nietrwałością radosnych chwil. Przez rozmaite komplikacje w egzystencji bohaterów udowadnia, że każdy może sam kształtować swój los, ale nikomu nie uda się uniknąć cierpień i żalu. Czytelnikom z pewnością spodoba się bardzo rozbudowana fabuła, ale i sama narracja w tomie. Erica James chce pisać naturalnie i bez emocji o sprawach najważniejszych, składających się na zwykłe codzienne życie. Nie stroni od prawdziwych katastrof dla bohaterów, nie oszczędza ich, dzięki czemu jej powieść pełna detali i niby nieistotnych spraw nabiera barw. Dla czytelników to możliwość obserwowania egzystencji postaci i podejmowania się ocen. Erica James wnika do maleńkiej społeczności, żeby dokładnie poznać wielowymiarowe konsekwencje ludzkich decyzji. Jest dobrą obserwatorką, ale równie celnie prowadzi swoje postacie – w ich decyzje czy emocje nietrudno uwierzyć.
Kurs pisania
Erica James ceni sobie klimaty małych społeczności, w których można się dokładnie przyjrzeć każdemu bohaterowi z osobna. W „Ukrytych talentach” celowo nawet tworzy niewielką grupę – powiązuje ze sobą ludzi w różnym wieku i z różnymi życiowymi doświadczeniami – wszyscy spotykają się na warsztatach pisarskich i przy okazji szlifowania stylu dowiadują się sporo o sobie. Jest tu nadęty grafoman, który nie zamierza zniżać się do poziomu innych, a dzieło życia ukrywa przed światem, przekonany o własnej wspaniałości, jest i młoda dziewczyna uciekająca przed liczną i wścibską rodziną do tych, którzy znajdą dla niej odrobinę czasu i poświęcą jej uwagę. Jest kochanka, która po latach sekretnego związku żąda od mężczyzny bardziej stanowczych działań, jest i bohater zdradzony przez żonę i najlepszego przyjaciela. Jedna z uczestniczek warsztatów szuka miłości w internecie. Każdy we własnej twórczości szuka ratunku i ucieczki przed problemami – a spotkania w małym gronie dają początek nowym silnym przyjaźniom.
W „Ukrytych talentach” Erica James rozbija opowieść na osobiste wątki każdej z postaci. Nie ma tutaj wiodącego tematu, wszystko liczy się tak samo, a dopiero doświadczenia czytelników zaczną nadawać motywom hierarchię wartości. Autorka mnoży problemy związane tym razem z poczuciem samotności – samotnym można być w gwarnej rodzinie tak samo jak w pustym domu, samotność może wiązać się z uczuciem rozżalenia, ale i strachu przed nowymi drogami życia. Erica James prowokuje zmiany – a często dla postaci są to zmiany wstrząsające. Tylko one mogą doprowadzić do szczęścia, nawet jeśli chwilowo wydaje się ono trudno dostępne lub w ogóle nierealne.
W całej powieści James często zmienia obiekt zainteresowania, przeskakuje do kolejnych bohaterów, a żeby nie sprawiać tym wrażenia wyizolowania ich ze społeczeństwa, naświetla tworzące się relacje między członkami grupy pisarskiej. Pokazuje, jak traumatyczne doświadczenia rzutują na oceny innych i jak łatwo wydawać sądy bez znajomości kontekstu i oczywistych przyczyn zachowań innych. Uczestnicy warsztatów nie są wybielani, każdy ma swoje wady, mniej lub bardziej akcentowane. DO niektórych wręcz autorka wzbudza antypatię, ale tylko po to, by wkrótce przewartościować oceny. Tu nie ma jednoznacznie dobrych ani jednoznacznie złych, co James stara się dokładnie wytłumaczyć.
„Ukryte talenty” to obyczajówka wymarzona dla tych, którzy nie lubią tkliwości i jednokierunkowego scenariusza. Erica James nie daje się uwieść łatwym sposobom osiągnięcia szczęścia – nie zagwarantuje tego swoim postaciom. Zmusza za to do zastanowienia nad kruchością życia i nad nietrwałością radosnych chwil. Przez rozmaite komplikacje w egzystencji bohaterów udowadnia, że każdy może sam kształtować swój los, ale nikomu nie uda się uniknąć cierpień i żalu. Czytelnikom z pewnością spodoba się bardzo rozbudowana fabuła, ale i sama narracja w tomie. Erica James chce pisać naturalnie i bez emocji o sprawach najważniejszych, składających się na zwykłe codzienne życie. Nie stroni od prawdziwych katastrof dla bohaterów, nie oszczędza ich, dzięki czemu jej powieść pełna detali i niby nieistotnych spraw nabiera barw. Dla czytelników to możliwość obserwowania egzystencji postaci i podejmowania się ocen. Erica James wnika do maleńkiej społeczności, żeby dokładnie poznać wielowymiarowe konsekwencje ludzkich decyzji. Jest dobrą obserwatorką, ale równie celnie prowadzi swoje postacie – w ich decyzje czy emocje nietrudno uwierzyć.
sobota, 14 czerwca 2014
Beata Kępińska: Taniec z czarownicą
Zysk i S-ka, Poznań 2014.
Życie w działaniu
Joanna, którą czytelniczki miały okazję poznać w tomie „Sielsko i diabelsko” Beaty Kępińskiej, nie próżnuje. Wynajduje sobie coraz to nowe kreatywne zajęcia – do najważniejszych należy kurs dla instruktorów teatralnych, prowadzi miejscowy zespół artystyczny, przygotowując z nim własne sztuki (sama zresztą musi wyjść na scenę, bo brakuje kandydatek do jednej z ról) i uczy języka polskiego. Przy tym ostatnim zadaniu zresztą poznaje ogrom ludzkiego cierpienia, odwiedza bowiem także uczniów niepełnosprawnych i musi radzić sobie z nowymi wyzwaniami – a i z widokiem bólu matek. Tyle że zawodowe zadania i pasje Joanny to nie wszystko – bohaterka ma przecież rodzinę, a dorastające i usamodzielniające się dzieci potrafią narobić wielkich problemów. Podobnie jak chorobliwie zazdrosny mąż czy mamusie działające w dobrej wierze. Kobieta musi pogodzić nakazy tradycji i Kościoła, sąsiedzkie opinie, własne sumienie i ambicje – a to nie jest łatwe.
W „Tańcu z czarownicą” roi się od wydarzeń, które mogą wstrząsnąć lokalną społecznością, gdyby ujrzały światło dzienne. Pokusa i okazja do zdrady, chociaż niewykorzystana, staje się powodem rozpaczliwego szukania wyrozumiałego spowiednika. Ludzie wciąż popełniają błędy i podejmują decyzje, które mogą zrujnować ich kruche szczęście. Ktoś ma nieślubne dziecko, ktoś daje się uwieść dużo starszemu mężczyźnie, gdzieś wybucha pożar, a teściowa z synową nie mogą się dogadać. Pojawia się pytanie o aborcję i o pijaństwo. W małej przestrzeni wychodzą na jaw – jako codzienne – problemy, na które nie ma prostych rozwiązań. Beata Kępińska mnoży i je rozważa przez światopogląd postaci. Ułatwia sobie zadanie od strony konstrukcyjnej – każdy prawie rozdział tej obszernej powieści zawiera przemyślenia Joanny na inny temat. Czytelniczki będą mogły wypracować sobie własne stanowisko, ale nie uda im się zignorować poruszanych kwestii.
Beata Kępińska swoją książkę buduje bardzo polonistycznie. Stara się pisać literacką polszcyzną i nie odchodzi od tego bezpiecznego dla niej stylu nawet w dialogach. To oznacza pewną lekturową niewygodę: postacie posługują się w bezpośrednich wypowiedziach nienaturalnym językiem, mówią kwieciście i hiperpoprawnie, elegancko – nawet w sytuacjach, które by tego nie uzasadniały (na przykład w chwilach silnych emocji). Niepotrzebnie też w odnarratorskich wstawkach autorka podkreśla próby żartów dla rozładowania atmosfery. Przez to „Taniec z czarownicą” pobrzmiewa nieco sztywno.
To druga część opowieści, więc odbiorczynie mogą chcieć szybko poznać losy swoich bohaterów. Ale nie zmienia to faktu, że początek „Tańca z czarownicą” wywołuje lekką panikę u nieznających poprzedniego tomu autorki – nagle w zwykłej rozmowie pojawia się niemal książka telefoniczna, mnóstwo postaci, a każda wchodzi w istotne relacje z kilkoma innymi. Trochę energii trzeba poświęcić na rozwikłanie kto, co i z kim – ze względu na narracyjne skróty.
„Taniec z czarownicą” to propozycja dla pań, które lubią znać każdy krok i każdą myśl bohaterki, chcą prześledzić jej poglądy dla możliwości polemiki lub aprobaty. Pojawia się tu sporo publicystyki wplecionej w literacką opowieść – a Beata Kępińska pomija za to część relacji między niektórymi bohaterami. „Taniec z czarownicą” zachęca do aktywności, braku działań nie usprawiedliwi bowiem życie z dala od metropolii. Joanna staje się dowodem na to, że każdy los można uatrakcyjnić – wystarczy wiedzieć, czego się chce i umieć podejmować decyzje.
Życie w działaniu
Joanna, którą czytelniczki miały okazję poznać w tomie „Sielsko i diabelsko” Beaty Kępińskiej, nie próżnuje. Wynajduje sobie coraz to nowe kreatywne zajęcia – do najważniejszych należy kurs dla instruktorów teatralnych, prowadzi miejscowy zespół artystyczny, przygotowując z nim własne sztuki (sama zresztą musi wyjść na scenę, bo brakuje kandydatek do jednej z ról) i uczy języka polskiego. Przy tym ostatnim zadaniu zresztą poznaje ogrom ludzkiego cierpienia, odwiedza bowiem także uczniów niepełnosprawnych i musi radzić sobie z nowymi wyzwaniami – a i z widokiem bólu matek. Tyle że zawodowe zadania i pasje Joanny to nie wszystko – bohaterka ma przecież rodzinę, a dorastające i usamodzielniające się dzieci potrafią narobić wielkich problemów. Podobnie jak chorobliwie zazdrosny mąż czy mamusie działające w dobrej wierze. Kobieta musi pogodzić nakazy tradycji i Kościoła, sąsiedzkie opinie, własne sumienie i ambicje – a to nie jest łatwe.
W „Tańcu z czarownicą” roi się od wydarzeń, które mogą wstrząsnąć lokalną społecznością, gdyby ujrzały światło dzienne. Pokusa i okazja do zdrady, chociaż niewykorzystana, staje się powodem rozpaczliwego szukania wyrozumiałego spowiednika. Ludzie wciąż popełniają błędy i podejmują decyzje, które mogą zrujnować ich kruche szczęście. Ktoś ma nieślubne dziecko, ktoś daje się uwieść dużo starszemu mężczyźnie, gdzieś wybucha pożar, a teściowa z synową nie mogą się dogadać. Pojawia się pytanie o aborcję i o pijaństwo. W małej przestrzeni wychodzą na jaw – jako codzienne – problemy, na które nie ma prostych rozwiązań. Beata Kępińska mnoży i je rozważa przez światopogląd postaci. Ułatwia sobie zadanie od strony konstrukcyjnej – każdy prawie rozdział tej obszernej powieści zawiera przemyślenia Joanny na inny temat. Czytelniczki będą mogły wypracować sobie własne stanowisko, ale nie uda im się zignorować poruszanych kwestii.
Beata Kępińska swoją książkę buduje bardzo polonistycznie. Stara się pisać literacką polszcyzną i nie odchodzi od tego bezpiecznego dla niej stylu nawet w dialogach. To oznacza pewną lekturową niewygodę: postacie posługują się w bezpośrednich wypowiedziach nienaturalnym językiem, mówią kwieciście i hiperpoprawnie, elegancko – nawet w sytuacjach, które by tego nie uzasadniały (na przykład w chwilach silnych emocji). Niepotrzebnie też w odnarratorskich wstawkach autorka podkreśla próby żartów dla rozładowania atmosfery. Przez to „Taniec z czarownicą” pobrzmiewa nieco sztywno.
To druga część opowieści, więc odbiorczynie mogą chcieć szybko poznać losy swoich bohaterów. Ale nie zmienia to faktu, że początek „Tańca z czarownicą” wywołuje lekką panikę u nieznających poprzedniego tomu autorki – nagle w zwykłej rozmowie pojawia się niemal książka telefoniczna, mnóstwo postaci, a każda wchodzi w istotne relacje z kilkoma innymi. Trochę energii trzeba poświęcić na rozwikłanie kto, co i z kim – ze względu na narracyjne skróty.
„Taniec z czarownicą” to propozycja dla pań, które lubią znać każdy krok i każdą myśl bohaterki, chcą prześledzić jej poglądy dla możliwości polemiki lub aprobaty. Pojawia się tu sporo publicystyki wplecionej w literacką opowieść – a Beata Kępińska pomija za to część relacji między niektórymi bohaterami. „Taniec z czarownicą” zachęca do aktywności, braku działań nie usprawiedliwi bowiem życie z dala od metropolii. Joanna staje się dowodem na to, że każdy los można uatrakcyjnić – wystarczy wiedzieć, czego się chce i umieć podejmować decyzje.
piątek, 13 czerwca 2014
Anna M. Brengos: Scenariusz z życia
WNK, Warszawa 2014.
Powieść słoneczna
To, co proponuje Anna M. Brengos, od pierwszych słów wciąga i zachwyca jako czytadło rozrywkowe. Bardzo rozrywkowe. Temat zdrady męża autorka opracowuje w zupełnie nowy (w kontekście serii) i zabawny sposób, trochę parodiując styl Joanny Chmielewskiej. Dla niej koniec jednego związku wcale nie wymusza początku następnego romansu – co może być dodatkową zachętą dla czytelniczek zmęczonych stereotypowymi scenariuszami poczytnych obyczajówek. „Scenariusz z życia” jest czystą satyrą – i jako taki uwiedzie odbiorczynie spragnione dobrego humoru.
Marta przypadkiem odkrywa, że kiedy jej mąż rzekomo wyjeżdża na konferencje, to… czas spędza na Konferencji, młodej ślicznotce. Długo nie rozpacza i pomaga ukochanemu dotąd Bogusiowi w podjęciu decyzji o wyprowadzce (pakując jego walizki) i postanawia odtąd korzystać z życia. Ponieważ nie musi już przejmować się opiniami wiarołomnego męża, zamierza realizować najbardziej odważne marzenia. Przy okazji uświadamia co nieco swojej dorosłej córce, która traktuje matkę jako pozbawioną planów całodobową opiekunkę do dziecka. Marta dostarcza sobie ekstremalnych wrażeń i przeżyć, tak, że nie ma czasu na zastanawianie się nad zdradą męża. Mało tego – czasami służy Bogusiowi i jego kochance wsparciem. Zwłaszcza że ma pewien niezawodny plan zemsty.
Brengos urzeka radością. W tej książce nie ma rozpamiętywania zdrady i krzywdy, nie ma długiej rozpaczy i chowania urazy. Marta godzi się z sytuacją w najzdrowszy dla siebie sposób. I nieważne, że wiele czytelniczek nie zrozumie jej postawy – bohaterka pokazuje, ile można zyskać na rozstaniu i jak dużo omija człowieka przez zatwardziały upór czy cierpienie. Tutaj zdrada jest szansą na nowe życie, niemal wybawieniem od rutyny – autorka pisze tak, by Marcie niemal pozazdrościć możliwości. A sama bohaterka dodatkowo czerpie satysfakcję z pracy (ucząc się przy okazji asertywności wobec szefa-przyjaciela) i z miłego towarzystwa. W „Scenariuszu z życia” dzieje się dużo, szybko i ciekawie – tym bardziej ciekawie, że właściwie nie do przewidzenia. I nawet zachowania Bogusia – bardzo prawdziwe – nie będą tu irytować a śmieszyć. Brengos pokazuje, że wszystko jest kwestią odpowiedniego nastawienia i interpretacji, a szczęścia trzeba szukać przede wszystkim w sobie. Zaraża energią i radością, nie tworzy wyciskacza łez, a zabawną pocieszankę, która może stać się potężnym impulsem do działania. Ta książka jest nie tylko optymistycznym spojrzeniem na traumatyczne wydarzenia – to doskonała rozrywka. Autorka zdobywa się na dystans wobec problemów swojej bohaterki, a zmiana perspektywy wystarcza do zmiany nastawienia. To powieść napisana ze śmiechem, co objawia się też w bardzo dobrej narracji.
Bo Anna M. Brengos wbrew pozorom wcale nie błaznuje i nie ukrywa ciemnych stron egzystencji Marty. Różnica między tą bohaterką a jej koleżankami z obyczajówek polega na tym, że Marta nie zamyka się w sobie i nie daje sobie wmówić żadnych ograniczeń. Może zrobić wszystko, jeśli tylko zacznie działać. Mężczyźni nie są jej potrzebni do poprawy nastroju, a sukces życiowy ma wiele wymiarów. „Scenariusz z życia” to lektura, do której chce się często sięgać – po krzepiący śmiech i nastawienie na działanie. Żartobliwa narracja idzie tu w parze z akcją bogatą w nietypowe wydarzenia. Może i Brengos zaczyna historię tak, jak wiele autorek poczytnych obyczajówek – ale idzie w kierunku, którego odbiorczynie by nie przewidziały. „Scenariusz z życia” to książka słoneczna, powieść, która śmiechem rozprawia się z życiowymi przykrościami i schematami literackimi.
Powieść słoneczna
To, co proponuje Anna M. Brengos, od pierwszych słów wciąga i zachwyca jako czytadło rozrywkowe. Bardzo rozrywkowe. Temat zdrady męża autorka opracowuje w zupełnie nowy (w kontekście serii) i zabawny sposób, trochę parodiując styl Joanny Chmielewskiej. Dla niej koniec jednego związku wcale nie wymusza początku następnego romansu – co może być dodatkową zachętą dla czytelniczek zmęczonych stereotypowymi scenariuszami poczytnych obyczajówek. „Scenariusz z życia” jest czystą satyrą – i jako taki uwiedzie odbiorczynie spragnione dobrego humoru.
Marta przypadkiem odkrywa, że kiedy jej mąż rzekomo wyjeżdża na konferencje, to… czas spędza na Konferencji, młodej ślicznotce. Długo nie rozpacza i pomaga ukochanemu dotąd Bogusiowi w podjęciu decyzji o wyprowadzce (pakując jego walizki) i postanawia odtąd korzystać z życia. Ponieważ nie musi już przejmować się opiniami wiarołomnego męża, zamierza realizować najbardziej odważne marzenia. Przy okazji uświadamia co nieco swojej dorosłej córce, która traktuje matkę jako pozbawioną planów całodobową opiekunkę do dziecka. Marta dostarcza sobie ekstremalnych wrażeń i przeżyć, tak, że nie ma czasu na zastanawianie się nad zdradą męża. Mało tego – czasami służy Bogusiowi i jego kochance wsparciem. Zwłaszcza że ma pewien niezawodny plan zemsty.
Brengos urzeka radością. W tej książce nie ma rozpamiętywania zdrady i krzywdy, nie ma długiej rozpaczy i chowania urazy. Marta godzi się z sytuacją w najzdrowszy dla siebie sposób. I nieważne, że wiele czytelniczek nie zrozumie jej postawy – bohaterka pokazuje, ile można zyskać na rozstaniu i jak dużo omija człowieka przez zatwardziały upór czy cierpienie. Tutaj zdrada jest szansą na nowe życie, niemal wybawieniem od rutyny – autorka pisze tak, by Marcie niemal pozazdrościć możliwości. A sama bohaterka dodatkowo czerpie satysfakcję z pracy (ucząc się przy okazji asertywności wobec szefa-przyjaciela) i z miłego towarzystwa. W „Scenariuszu z życia” dzieje się dużo, szybko i ciekawie – tym bardziej ciekawie, że właściwie nie do przewidzenia. I nawet zachowania Bogusia – bardzo prawdziwe – nie będą tu irytować a śmieszyć. Brengos pokazuje, że wszystko jest kwestią odpowiedniego nastawienia i interpretacji, a szczęścia trzeba szukać przede wszystkim w sobie. Zaraża energią i radością, nie tworzy wyciskacza łez, a zabawną pocieszankę, która może stać się potężnym impulsem do działania. Ta książka jest nie tylko optymistycznym spojrzeniem na traumatyczne wydarzenia – to doskonała rozrywka. Autorka zdobywa się na dystans wobec problemów swojej bohaterki, a zmiana perspektywy wystarcza do zmiany nastawienia. To powieść napisana ze śmiechem, co objawia się też w bardzo dobrej narracji.
Bo Anna M. Brengos wbrew pozorom wcale nie błaznuje i nie ukrywa ciemnych stron egzystencji Marty. Różnica między tą bohaterką a jej koleżankami z obyczajówek polega na tym, że Marta nie zamyka się w sobie i nie daje sobie wmówić żadnych ograniczeń. Może zrobić wszystko, jeśli tylko zacznie działać. Mężczyźni nie są jej potrzebni do poprawy nastroju, a sukces życiowy ma wiele wymiarów. „Scenariusz z życia” to lektura, do której chce się często sięgać – po krzepiący śmiech i nastawienie na działanie. Żartobliwa narracja idzie tu w parze z akcją bogatą w nietypowe wydarzenia. Może i Brengos zaczyna historię tak, jak wiele autorek poczytnych obyczajówek – ale idzie w kierunku, którego odbiorczynie by nie przewidziały. „Scenariusz z życia” to książka słoneczna, powieść, która śmiechem rozprawia się z życiowymi przykrościami i schematami literackimi.
czwartek, 12 czerwca 2014
Moira Young: Krwawy szlak
Egmont, Warszawa 2014.
Ratunek
W tej opowieści na pierwszy plan wysuwa się nietypowa forma. Narratorką jest Saba, siedemnastoletnia dziewczyna. To z jej perspektywy poznaje się kolejne wydarzenia – codzienność nad Srebrnym Jeziorem, śmierć matki, kłótnie z małą siostrą, aż wreszcie porwanie brata bliźniaka, Lugh. Pozbawiona wsparcia rodziny Saba musi wyruszyć z pomocą bratu – to doskonała okazja do poznania siebie. I oznaczałoby to klasyczną formę powieści drogi, gdyby nie fakt poszatkowanej narracji. W świecie Saby rozbudowane opisy i długie komentarze nie istnieją. Tu prawie każdy akapit jest pojedynczym zdaniem, Saba nie rozwodzi się nad wydarzeniami, a jedynie je przedstawia. Woli mowę zapośredniczoną niż dialogi, nawet kiedy wypowiedzi innych prezentuje w pierwotnym brzmieniu. Nie zamierza, wzorem egzaltowanych nastolatek, rozwodzić się nad własnymi uczuciami, w zasadzie nawet nie zdaje sobie sprawy z przemian zachodzących w jej umyśle i sercu – tu oceny pozostawia czytelnikom. Świat Saby jest inny niż ten znany z narracji pop. Niby bardziej surowy, pozbawiony upiększeń, jakby pierwotny – a do tego bardzo poetycki, prosty, a przecież pełen zagadek. W języku bohaterki widać to dokładnie – bardzo dużą rolę w tworzeniu atmosfery mają sposoby przedstawiania rzeczywistości. Saba nastawia się na teraźniejszość, koncentruje się na działaniu, co także bardzo pasuje do przyjętych metod opisu. Ta bohaterka nie próbuje zaprzyjaźniać się z odbiorczyniami, nie ma w niej śladów mizdrzenia się, tak typowych dla powieści pop. Jest inna – wyjątkowa – co spodoba się czytelnikom. Moira Young celowo odrzuca wszelkie tropy z powieści dla dziewcząt – „Krwawy szlak” to historia przygodowa spod znaku fantasy, eksperymentalna pod względem językowym, ale i fabularnym.
Bo Saba, która wyrusza na pomoc bratu, jeszcze nie wie, że dotychczasowe problemy były niczym w porównaniu z najbliższą przyszłością. Już niedługo będzie musiała brać udział w walkach w klatkach, a tu reguły są bezlitosne – trzy przegrane oznaczają śmierć. Bohaterka nie ma na kogo liczyć, musi dopiero zdobyć sojuszników – chociaż na razie nie przegrywa, za to sama skazuje na śmierć swoje przeciwniczki. Pobytem w więzieniu nie uratuje jednak Lugh, a przecież na tym polega jej misja. Moira Young nie boi się odważnej akcji, a przy tym niewiele interesują ją scenariuszowe uproszczenia. Znane z powieści młodzieżowych składniki łączy tutaj w nowych proporcjach – zamiast zauroczenia liczy się miłość do brata i równie silna nienawiść do siostry, przygody zamieniają się w walkę na śmierć i życie. Wrażenia dopełnia niezwykła sceneria – w „Krwawym szlaku” akcja rozgrywa się z dala od jakichkolwiek cywilizacji, natura nie pomaga w zrealizowaniu niewiarygodnie trudnego celu.
Moira Young mimo odwołań do atmosfery grozy, do wszechobecnej śmierci i niesprawiedliwości, tworzy powieść rozrywkową o dużej sile rażenia. Wyrywa nastolatki ze świata popkultury i przenosi w przestrzeń, w której liczą się atawistyczne zdolności i bezwzględność. „Krwawy szlak” to powieść, która część odbiorców ujmować będzie za sprawą tematu i przebiegu akcji, a część – za sprawą językowych popisów i sposobu prowadzenia całej opowieści. To historia, która nie ginie w zalewie przeczytanych książek.
Ratunek
W tej opowieści na pierwszy plan wysuwa się nietypowa forma. Narratorką jest Saba, siedemnastoletnia dziewczyna. To z jej perspektywy poznaje się kolejne wydarzenia – codzienność nad Srebrnym Jeziorem, śmierć matki, kłótnie z małą siostrą, aż wreszcie porwanie brata bliźniaka, Lugh. Pozbawiona wsparcia rodziny Saba musi wyruszyć z pomocą bratu – to doskonała okazja do poznania siebie. I oznaczałoby to klasyczną formę powieści drogi, gdyby nie fakt poszatkowanej narracji. W świecie Saby rozbudowane opisy i długie komentarze nie istnieją. Tu prawie każdy akapit jest pojedynczym zdaniem, Saba nie rozwodzi się nad wydarzeniami, a jedynie je przedstawia. Woli mowę zapośredniczoną niż dialogi, nawet kiedy wypowiedzi innych prezentuje w pierwotnym brzmieniu. Nie zamierza, wzorem egzaltowanych nastolatek, rozwodzić się nad własnymi uczuciami, w zasadzie nawet nie zdaje sobie sprawy z przemian zachodzących w jej umyśle i sercu – tu oceny pozostawia czytelnikom. Świat Saby jest inny niż ten znany z narracji pop. Niby bardziej surowy, pozbawiony upiększeń, jakby pierwotny – a do tego bardzo poetycki, prosty, a przecież pełen zagadek. W języku bohaterki widać to dokładnie – bardzo dużą rolę w tworzeniu atmosfery mają sposoby przedstawiania rzeczywistości. Saba nastawia się na teraźniejszość, koncentruje się na działaniu, co także bardzo pasuje do przyjętych metod opisu. Ta bohaterka nie próbuje zaprzyjaźniać się z odbiorczyniami, nie ma w niej śladów mizdrzenia się, tak typowych dla powieści pop. Jest inna – wyjątkowa – co spodoba się czytelnikom. Moira Young celowo odrzuca wszelkie tropy z powieści dla dziewcząt – „Krwawy szlak” to historia przygodowa spod znaku fantasy, eksperymentalna pod względem językowym, ale i fabularnym.
Bo Saba, która wyrusza na pomoc bratu, jeszcze nie wie, że dotychczasowe problemy były niczym w porównaniu z najbliższą przyszłością. Już niedługo będzie musiała brać udział w walkach w klatkach, a tu reguły są bezlitosne – trzy przegrane oznaczają śmierć. Bohaterka nie ma na kogo liczyć, musi dopiero zdobyć sojuszników – chociaż na razie nie przegrywa, za to sama skazuje na śmierć swoje przeciwniczki. Pobytem w więzieniu nie uratuje jednak Lugh, a przecież na tym polega jej misja. Moira Young nie boi się odważnej akcji, a przy tym niewiele interesują ją scenariuszowe uproszczenia. Znane z powieści młodzieżowych składniki łączy tutaj w nowych proporcjach – zamiast zauroczenia liczy się miłość do brata i równie silna nienawiść do siostry, przygody zamieniają się w walkę na śmierć i życie. Wrażenia dopełnia niezwykła sceneria – w „Krwawym szlaku” akcja rozgrywa się z dala od jakichkolwiek cywilizacji, natura nie pomaga w zrealizowaniu niewiarygodnie trudnego celu.
Moira Young mimo odwołań do atmosfery grozy, do wszechobecnej śmierci i niesprawiedliwości, tworzy powieść rozrywkową o dużej sile rażenia. Wyrywa nastolatki ze świata popkultury i przenosi w przestrzeń, w której liczą się atawistyczne zdolności i bezwzględność. „Krwawy szlak” to powieść, która część odbiorców ujmować będzie za sprawą tematu i przebiegu akcji, a część – za sprawą językowych popisów i sposobu prowadzenia całej opowieści. To historia, która nie ginie w zalewie przeczytanych książek.
środa, 11 czerwca 2014
Michael Moss: Cukier, sól, tłuszcz. Jak uzależniają nas koncerny spożywcze
Galaktyka, Łódź 2014.
Co jemy
Konsumenci są coraz bardziej świadomi tego, co trafia na ich talerze – dokonują wyborów, kierując się innymi niż dawniej pobudkami. Chociaż wielka wojna o ich podniebienia i kieszenie toczy się w ukryciu, co pewien czas ktoś decyduje się na ujawnianie niebezpieczeństw związanych z wysokoprzetworzonymi daniami. Zainteresowani tematem otrzymają szereg zaangażowanych publikacji na przemian oskarżających wielkie koncerny spożywcze lub wychwalających zalety diety roślinnej. Michael Moss jednak rezygnuje z zapalczywego tonu i zamierza przekonać czytelników ogromem faktów.
Tom „Cukier, sól tłuszcz. Jak uzależniają nas koncerny spożywcze” jest przeglądem praktyk stosowanych przez wielkie (i znane na całym świecie) firmy, które za nic mają zdrowie klientów – chcą za to zdobyć ich pieniądze. Autor podzielił książkę na trzy zasadnicze części – w pierwszej określa znaczenie cukru w przemyśle spożywczym, w drugiej sprawdza, jak w potrawach wykorzystywany jest tłuszcz, a w trzeciej analizuje wpływ soli na organizm człowieka. Za każdym razem interesują go skutki nadużyć tych składników. Nie zamierza straszyć odbiorców, ale co pewien czas przypomina o epidemii otyłości, o raku czy cukrzycy, wiążąc te choroby z niewłaściwą dietą. Pisze, ile naprawdę pochłaniamy cukru, tłuszczu i soli w smacznych przekąskach – ciastkach, słodkich napojach i sokach czy chipsach i hamburgerach. Do relacji włącza też opowieści o roli chemików oraz specjalistów z działu marketingu. Tłumaczy, jak często naturalne składniki zastępowane są syntetycznymi i jak unika się w reklamach precyzji w informowaniu konsumentów o składzie produktu. Nie przestrzega – jedynie przekazuje wiadomości. I po narracji nie daje poznać, jak bardzo wstrząsające są te wiadomości.
Moss opisuje całe procesy przygotowywania nowych niezdrowych produktów, sprawdzając, co było przyczyną zmian i poszukiwań. Przytacza również zmiany w wynikach sprzedaży, pokazując, że konsumenci najchętniej wybierają potrawy przesłodzone lub przesolone – i o dużej zawartości tłuszczu, bo te składniki poprawiają smak dań. Autor operuje danymi, ale nie oznacza to, że zanudza czytelników – liczby służą mu tylko do nadania narracji precyzji. Całość zamienia się zatem w wyjątkowo rozbudowany reportaż, do którego materiały trzeba gromadzić przez długie lata i często u źródeł niezbyt skłonnych do ujawniania niechlubnych danych. Moss wyjaśnia, jak łatwo uzależniamy się od popularnych produktów – i wskazuje ukryte przyczyny tego faktu. Sprawdza też, czy możliwe jest wprowadzanie zdrowych zamienników – lub ograniczenie tłuszczu, cukru i soli w potrawach. Na jego prośbę przygotowuje się lepsze ze względu na zdrowie wersje znanych dań czy przekąsek – autor opisuje swoje wrażenia smakowe z takich eksperymentów.
Ma też „Cukier, sól, tłuszcz” system ukrytych przypisów. W tekście nie są one w żaden sposób zaznaczone, ale z tyłu książki pojawia się szereg wyjaśnień, dopowiedzeń i adresów. W ten sposób autor ubezpiecza się na wypadek ewentualnych oskarżeń o nieścisłości – ale też pokazuje odbiorcom bezradność zwykłego konsumenta wobec nieuczciwych praktyk koncernów spożywczych. Tom „Cukier, sól, tłuszcz” pozwoli przyjrzeć się własnym nawykom żywieniowym – i być może umożliwi refleksję nad dietą, a przynajmniej – nad wyeliminowaniem z jadłospisu niebezpiecznych i uzależniających wysokoprzetworzonych potraw. To książka, którą powinno się polecać każdemu, komu szkoda czasu na samodzielne przyrządzanie posiłków – nie mówiąc już od uzależnionych od fastfoodów.
Co jemy
Konsumenci są coraz bardziej świadomi tego, co trafia na ich talerze – dokonują wyborów, kierując się innymi niż dawniej pobudkami. Chociaż wielka wojna o ich podniebienia i kieszenie toczy się w ukryciu, co pewien czas ktoś decyduje się na ujawnianie niebezpieczeństw związanych z wysokoprzetworzonymi daniami. Zainteresowani tematem otrzymają szereg zaangażowanych publikacji na przemian oskarżających wielkie koncerny spożywcze lub wychwalających zalety diety roślinnej. Michael Moss jednak rezygnuje z zapalczywego tonu i zamierza przekonać czytelników ogromem faktów.
Tom „Cukier, sól tłuszcz. Jak uzależniają nas koncerny spożywcze” jest przeglądem praktyk stosowanych przez wielkie (i znane na całym świecie) firmy, które za nic mają zdrowie klientów – chcą za to zdobyć ich pieniądze. Autor podzielił książkę na trzy zasadnicze części – w pierwszej określa znaczenie cukru w przemyśle spożywczym, w drugiej sprawdza, jak w potrawach wykorzystywany jest tłuszcz, a w trzeciej analizuje wpływ soli na organizm człowieka. Za każdym razem interesują go skutki nadużyć tych składników. Nie zamierza straszyć odbiorców, ale co pewien czas przypomina o epidemii otyłości, o raku czy cukrzycy, wiążąc te choroby z niewłaściwą dietą. Pisze, ile naprawdę pochłaniamy cukru, tłuszczu i soli w smacznych przekąskach – ciastkach, słodkich napojach i sokach czy chipsach i hamburgerach. Do relacji włącza też opowieści o roli chemików oraz specjalistów z działu marketingu. Tłumaczy, jak często naturalne składniki zastępowane są syntetycznymi i jak unika się w reklamach precyzji w informowaniu konsumentów o składzie produktu. Nie przestrzega – jedynie przekazuje wiadomości. I po narracji nie daje poznać, jak bardzo wstrząsające są te wiadomości.
Moss opisuje całe procesy przygotowywania nowych niezdrowych produktów, sprawdzając, co było przyczyną zmian i poszukiwań. Przytacza również zmiany w wynikach sprzedaży, pokazując, że konsumenci najchętniej wybierają potrawy przesłodzone lub przesolone – i o dużej zawartości tłuszczu, bo te składniki poprawiają smak dań. Autor operuje danymi, ale nie oznacza to, że zanudza czytelników – liczby służą mu tylko do nadania narracji precyzji. Całość zamienia się zatem w wyjątkowo rozbudowany reportaż, do którego materiały trzeba gromadzić przez długie lata i często u źródeł niezbyt skłonnych do ujawniania niechlubnych danych. Moss wyjaśnia, jak łatwo uzależniamy się od popularnych produktów – i wskazuje ukryte przyczyny tego faktu. Sprawdza też, czy możliwe jest wprowadzanie zdrowych zamienników – lub ograniczenie tłuszczu, cukru i soli w potrawach. Na jego prośbę przygotowuje się lepsze ze względu na zdrowie wersje znanych dań czy przekąsek – autor opisuje swoje wrażenia smakowe z takich eksperymentów.
Ma też „Cukier, sól, tłuszcz” system ukrytych przypisów. W tekście nie są one w żaden sposób zaznaczone, ale z tyłu książki pojawia się szereg wyjaśnień, dopowiedzeń i adresów. W ten sposób autor ubezpiecza się na wypadek ewentualnych oskarżeń o nieścisłości – ale też pokazuje odbiorcom bezradność zwykłego konsumenta wobec nieuczciwych praktyk koncernów spożywczych. Tom „Cukier, sól, tłuszcz” pozwoli przyjrzeć się własnym nawykom żywieniowym – i być może umożliwi refleksję nad dietą, a przynajmniej – nad wyeliminowaniem z jadłospisu niebezpiecznych i uzależniających wysokoprzetworzonych potraw. To książka, którą powinno się polecać każdemu, komu szkoda czasu na samodzielne przyrządzanie posiłków – nie mówiąc już od uzależnionych od fastfoodów.