Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Czysty śmiech
Wiadomość, że Artur Andrus przestaje blogować, zasmuciła miłośników inteligentnego humoru. Na szczęście jest „Vietato Fumare”, drugi tom gromadzący blogowe wpisy oraz… felietony z „Gazety Lekarskiej”. Po „Blogu osławionym między niewiastami” zresztą nawet najbardziej „tradycyjni” czytelnicy wiedzą, czego się spodziewać i „Vietato Fumare” pokochają. Bo Artur Andrus nie zawodzi. Niby jest felietonistą (na co wskazuje konstrukcja poszczególnych tekstów-notek), ale na pierwszym miejscu zawsze stawia humor. Posługuje się jasnymi odcieniami żartu – autoironią, dobroduszną kpiną, wyczuciem absurdu, śmiechem czystym, pozbawionym agonistycznych tendencji. Od czasu do czasu zamienia się w satyryka, by coś wyśmiać, ale wtedy nigdy nie posługuje się ani oczywistościami (i głośnymi tematami), ani ostrą satyrą – wybiera za to motywy, które same w sobie rozśmieszają – i nadaje im odpowiednią oprawę. Nie walczy, za to dostarcza rozrywki na najwyższym poziomie – i to w każdym felietonie. Tutaj nie zdarzają się teksty-wypełniacze, notki słabe czy męczące. Zdarza się za to, że Andrus przytacza fragmenty opowieści swoich słuchaczy, ale nawet wtedy świetnie je opracowuje – opatruje komentarzem (i puentą), dzięki któremu mogą błyszczeć.
„Vietato Fumare, czyli reszta z bloga i coś jeszcze” to przede wszystkim popis humorysty. Andrus do drobnych opowiastek włącza także rymowane teksty i piosenki, które nucą już wszyscy – udowadnia, że nie wystarczy być przenikliwym obserwatorem i tropicielem codziennych absurdów, trzeba jeszcze nadać znalezionym tematom odpowiednią formę. Andrus to mistrz puentowania historii, nawet tych najbardziej nonsensownych. Bezbłędnie akcentuje kolejne śmiesznostki i sam tworzy żarty, szuka komizmu w doniesieniach medialnych, przypadkowych skojarzeniach oraz w codzienności. Ten autor nie żeruje na modnych czy nagłaśnianych tematach – kołach ratunkowych dla przeciętnych dziennikarzy prasowych. Dla niego punktem wyjścia może być zdanie z nieznanej ogółowi publikacji, przypadkiem zasłyszany komentarz lub ciekawostka – i tak wszystko obuduje humorystyczną i dowcipną opowiastką tak, by czytelnicy również zauważyli śmiesznostki życia codziennego – i by zaczęli się na nie wyczulać. Andrus nie potrzebuje tematów sezonowych, nie powtarza wałkowanych do znudzenia kwestii. Zawsze jest odkrywcą i przewodnikiem po świecie, który zamienia się w świat humoru.
Lekkość stylu oraz dowcip pojawiają się tutaj na równi z językową elegancją. Artur Andrus potrafi bawić w sposób inteligentny, bez zniżania się do ludycznych żartów i wulgaryzowania narracji. Zachowuje klasę, a przy tym nie rezygnuje z dobrej zabawy, udowadnia, że komizm nie musi wiązać się ze schlebianiem masowym gustom. To jeden z nielicznych satyryków, którzy do popularnego obiegu przedostają się bez rezygnowania z własnej poetyki. Andrus uświadamia czytelnikom, że można dostrzegać wiele subtelności humoru i czerpać przyjemność z żartów, które na estradzie niekoniecznie by się sprawdziły. Daje odpocząć od kabaretonowej (przy dzisiejszych nawiązaniach) pseudorozrywki i zapewnia zabawę odbiorcom myślącym.
„Vietato Fumare” to spora porcja śmiechu bez przerwy. Nie ma tu sztucznego rozdmuchiwania objętości książki, czytelnicy otrzymają porządny zestaw tekstów poprawiających humor i urzekających błyskotliwością. Artur Andrus i tym razem nie zawodzi – z tym, że po lekturze tomu „Vietato Fumare” niewielu felietonistów będzie miało szansę jeszcze rozbawić. Na szczęście (dla nich) Andrus pozostaje w tej książce przede wszystkim humorystą – uczy mądrego śmiechu, nawet gdy odwołuje się do błahostek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz