Media Rodzina, Poznań 2012.
Do słuchu
Małgorzata Strzałkowska budzi często podziw, tworząc logopedyczne rymowanki i łamańce językowe. W „Pejzażu z gżegżółką” po raz kolejny tworzy dla młodych odbiorców serię wierszyków, które pomagać mają w sztuce mówienia. Maluchy będą mogły wyćwiczyć wymawianie określonych grup głosek, powtarzając zabawne, a czasem bardzo trudne utworki. Dwa oblicza ma „Pejzaż z gżegżółką”. Chwilami jest to powrót do najlepszych tekstów Strzałkowskiej, imponujących pomysłów i budzących podziw literackich miniaturek, które rozbawią i pouczą. Czasem natomiast wkrada się w teksty rutyna, powtarzanie schematów i rymy gramatyczne, które sprawiają wrażenie wymuszonych czy infantylnych, a także mocno pedagogiczne morały. To ostatnie nie dziwi: lektury dające się ocenić jako edukacyjne cieszą się większym zainteresowaniem wydawców. Z tego też względu Strzałkowska zamieszcza na końcu tomu słowniczek trudniejszych pojęć, a czasem pisze wierszyki, które przy zwykłym odczytaniu będą dla dzieci niezrozumiałe (jak na przykład bajka z ziemniakami), za to ciekawe pod względem fonetyki.
Dużo jest w „Pejzażu z gżegżółką” wyliczeń. Autorka na bazie piętrowych wyliczanek układa kolejne zwrotki dłuższych wierszyków. To prawdziwe wyzwanie dla odbiorców, bo nie lada sztuką jest prawidłowe wymówienie wszystkich trudnych nazw. Maluchy mogą też zostać rozbawione skomplikowanymi i obco brzmiącymi wyrazami. Tyle że to zabawa, która może się znudzić – bo wyliczenia, poza atrakcyjną warstwą brzmieniową, nie niosą przecież żadnej dodatkowej treści i mocno ustatyczniają tekst. Polskie rzeki, miejscowości, nazwy zawodów, przypadkowe zbitki podobnie brzmiących wyrazów i… palindromy. To zajmie dzieci na długo – ale nie wiadomo, czy uda się kilkulatkom zapamiętać zwrotki-wyliczanki – a przynajmniej – czy będą chcieli mali czytelnicy wracać do takich bajek-niebajek, gdy osłuchają się już z nimi i oswoją z pierwszą radością kaskady dźwięków.
Najlepiej sprawdza się Strzałkowska tam, gdzie porzuca moralizowanie i pouczanie, a stawia na dobrą zabawę. Nie rezygnuje z zaskoczeń głoskowych i radzi sobie z absurdem. Najkrótszymi dowcipnymi logopedycznymi rymowankami przekona do siebie dzieci i ich rodziców – tu udowadnia, jak dobrze da się pogodzić językowe wyzwania z humorem i żartem. Zróżnicowaniu tematycznemu odpowiada tu również urozmaicenie sfery brzmieniowej – kolejne wierszyki pomagają w wyćwiczeniu innych głosek. Wiadomo, że rytm nadają tu konkretne dźwięki – właśnie z nastawienia na nie rodzi się tak miły dla najmłodszych absurd. Kilkulatki ucieszą się z rozmaitych aliteracji, bez wnikania w treść – w „Pejzażu z gżegżółką” Strzałowska czasami tworzy historyjki pozbawione sensu, za to zachwycające od strony dźwiękowej. Raz uruchamia też onomatopeje, co pozytywnie nastroi do lektury wszystkie maluchy.
Autorce z pomocą przychodzą i mechanizmy słowotwórcze. Strzałkowska chętnie sięga po nasycone emocjonalnie, nieobojętne stylistyczne formy, jeśli tylko może jej to wzbogacić głoskowe powtórzenia w tekstach. Pokazuje przyjemność tworzenia utworków logopedycznych – dzięki niej dzieci chętniej przystępować będą do żmudnych ćwiczeń. Nieprzypadkowo tomik ma podtytuł „językowy zawrót głowy”. Zdarza się, że drobne fragmenty nadają się nawet na dyktanda o wysokim stopniu trudności. Warto rozważyć i ten aspekt wierszyków z „Pejzażu”.
Małgorzata Strzałkowska zajęła się tu również stroną graficzną: kolejne teksty zostały ozdobione jej kolażami, pomysłowymi wycinankami i bohaterami z bajek: można pozazdrościć autorce talentu i graficznej wyobraźni. A jednocześnie trochę szkoda, że tło kredowych kartek zawsze pozostaje białe, jakby przypominało o poważnym w istocie przeznaczeniu książki. Przydałoby się tu jeszcze trochę koloru, by ostatecznie wtrącić małych odbiorców w przebogaty świat możliwości, jakie daje językowa wyobraźnia. Chyba że autorka wolała skupić się na płaszczyźnie brzmienia – co zresztą w pełni zrozumiałe.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
środa, 31 października 2012
wtorek, 30 października 2012
Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Podróż do miasta świateł. Róża z Wolskich
WNK, Warszawa 2012.
Powrót do Gutowa
Kiedy w „Cukierni pod Amorem” Małgorzata Gutowska-Adamczyk tworzyła historie z minionych wieków, czytało się je z zapartym tchem. Kiedy wracała do teraźniejszości, widać było pewną naiwność, właściwą bardziej powieściom dla młodzieży. W cyklu „Podróż do miasta świateł” infantylności już nie ma – tom „Róża z Wolskich” pozwala czytelnikom na swobodne przemieszczanie się między dziewiętnastowiecznym Paryżem i Warszawą z 2011 roku, a później i współczesnym Gutowem. Małgorzata Gutowska-Adamczyk ponownie zaprosi do okolic czytelniczkom już znanych i znowu przypomni o losach przedstawicieli kilku rodów – teraz z innej perspektywy. Jest zatem „Róża z Wolskich” nie mniej ciekawa od „Cukierni”, a na pewno dużo bardziej dojrzałą i atrakcyjna dla odbiorców. W swoich tomach „sagowych” zaczyna ta autorka przypominać historyczne powieści Joanny Chmielewskiej – to ten sam smak i radość z obcowania z żywą historią.
W „Róży z Wolskich” dwie opowieści – ta współczesna i ta dawna – przeplatają się ze sobą, lecz i dziwnie wiążą. Nina, wykładowca na uniwersytecie, jest zdominowana przez toksyczną matkę, zaborczą i despotyczną. Sto pięćdziesiąt lat wcześniej podobne męki przeżywa Róża, córka zesłańca na Syberię. Bez przerwy strofowana i karcona dziewczynka nie potrafi w dorosłym życiu ułożyć sobie relacji z innymi. Nina trafia do Gutowa i tam odkrywa ślady obecności Róży, słynnej malarki. Tymczasem beznadziejnie zakochana w księciu Róża próbuje zawalczyć o własną tożsamość w Paryżu, mieście świateł.
W dwóch światach autorka skupia się tym razem nie na szaleńczej pogoni przez dzieje, a na dwóch uczuciach – trudnych relacjach matki i córki oraz miłościach wzgardzanych córek. Każda z bohaterek ma inne zmartwienia: Róża nie mówi i zmaga się z niewyobrażalną biedą, Nina musi zorganizować pogrzeb nieznanej ciotki. Obie mimo bezustannej krytyki kochają swoje matki – i obie też chcą ułożyć sobie życie. Chociaż tło wydarzeń i okoliczności, zwyczaje, mody, możliwości i konwenanse dzielą te dwie bohaterki, w sferze uczuć nic się przez wieki nie zmienia. Co zresztą sprawia, że obie kobiety staną się czytelniczkom bardzo bliskie. Gutowska-Adamczyk chętnie ucieka do oswojonego już i klimatycznego Gutowa, ale tym razem nie musi zasłaniać się urokliwą atmosferą – przedstawia bowiem postać wiarygodną i interesującą. W przeszłości z kolei od dawna czuje się wyśmienicie – udowadnia to nawet po zmianie miejsca: dzięki kwerendom Marty Orzeszyny może odwoływać się do tła historycznego swobodnie. Tylko momentami ma się wrażenie, że za dużo chce zobrazować i wytłumaczyć – kiedy skupia się na opisywaniu rzeczywistości zamiast na wydarzeniach. To konieczne dla przekonania czytelników i nakreślenia kolorytu lokalnego, mimo że we współczesnej powieści byłoby zbędne.
Małgorzata Gutowska-Adamczyk chętnie wraca do tego, co uwielbiają jej czytelniczki. Wyraźnie najlepiej czuje się w przedstawianiu dziejów przodków (przodkiń!), z przyjemnością zanurza się w historii i opowieściach z dawnych wieków. Rozkoszuje się tym, co ma do zaoferowania przeszłość – a jednocześnie udowadnia, że uczucia bohaterek są uniwersalne i nie zmieniają się – bez względu na otoczenie czy zwyczaje. Dzięki temu też zaskarbia sobie autorka uznanie odbiorczyń. W ujęciu Gutowskiej-Adamczyk minione wydarzenia historyczne liczą się mniej niż kwestie obyczajowości oraz mentalności ludzi. Autorka unika czerpania ze stereotypów, chce znajdować decyzje i postawy powtarzalne w różnych wiekach i zawsze wiarygodne, a mimo to zachowujące pozory jednostkowości. Oczywiście gdyby skupiała się Gutowska-Adamczyk wyłącznie na międzyludzkich relacjach, w końcu stałaby się męcząca. Jednak ona umiejętnie i z coraz większą wprawą wyważa proporcje między sferą uczuć, pasjami i marzeniami bohaterek, a przedstawianiem czasów, w których przyszło im żyć. Tu jeszcze motyw nieśmiertelności zwyczajnych kobiet – możliwości przetrwania w zapiskach, dokumentach czy nawet dziełach – niesie pociechę i obietnicę przetrwania.
Poza wszystkim staje się „Róża z Wolskich” tomem atrakcyjnym jako czytadło. Pozwala zanurzyć się w nieistniejący i odległy świat i przeżywać losy postaci z całą siłą. Akcja toczy się tu wolniej niż w „Cukierni”, można zatem na dłużej pozostać z bohaterkami – a dzięki międzylekturowym nawiązaniom ma się cały czas wrażenie przebywania w sielskim i idyllicznym Gutowie.
Powrót do Gutowa
Kiedy w „Cukierni pod Amorem” Małgorzata Gutowska-Adamczyk tworzyła historie z minionych wieków, czytało się je z zapartym tchem. Kiedy wracała do teraźniejszości, widać było pewną naiwność, właściwą bardziej powieściom dla młodzieży. W cyklu „Podróż do miasta świateł” infantylności już nie ma – tom „Róża z Wolskich” pozwala czytelnikom na swobodne przemieszczanie się między dziewiętnastowiecznym Paryżem i Warszawą z 2011 roku, a później i współczesnym Gutowem. Małgorzata Gutowska-Adamczyk ponownie zaprosi do okolic czytelniczkom już znanych i znowu przypomni o losach przedstawicieli kilku rodów – teraz z innej perspektywy. Jest zatem „Róża z Wolskich” nie mniej ciekawa od „Cukierni”, a na pewno dużo bardziej dojrzałą i atrakcyjna dla odbiorców. W swoich tomach „sagowych” zaczyna ta autorka przypominać historyczne powieści Joanny Chmielewskiej – to ten sam smak i radość z obcowania z żywą historią.
W „Róży z Wolskich” dwie opowieści – ta współczesna i ta dawna – przeplatają się ze sobą, lecz i dziwnie wiążą. Nina, wykładowca na uniwersytecie, jest zdominowana przez toksyczną matkę, zaborczą i despotyczną. Sto pięćdziesiąt lat wcześniej podobne męki przeżywa Róża, córka zesłańca na Syberię. Bez przerwy strofowana i karcona dziewczynka nie potrafi w dorosłym życiu ułożyć sobie relacji z innymi. Nina trafia do Gutowa i tam odkrywa ślady obecności Róży, słynnej malarki. Tymczasem beznadziejnie zakochana w księciu Róża próbuje zawalczyć o własną tożsamość w Paryżu, mieście świateł.
W dwóch światach autorka skupia się tym razem nie na szaleńczej pogoni przez dzieje, a na dwóch uczuciach – trudnych relacjach matki i córki oraz miłościach wzgardzanych córek. Każda z bohaterek ma inne zmartwienia: Róża nie mówi i zmaga się z niewyobrażalną biedą, Nina musi zorganizować pogrzeb nieznanej ciotki. Obie mimo bezustannej krytyki kochają swoje matki – i obie też chcą ułożyć sobie życie. Chociaż tło wydarzeń i okoliczności, zwyczaje, mody, możliwości i konwenanse dzielą te dwie bohaterki, w sferze uczuć nic się przez wieki nie zmienia. Co zresztą sprawia, że obie kobiety staną się czytelniczkom bardzo bliskie. Gutowska-Adamczyk chętnie ucieka do oswojonego już i klimatycznego Gutowa, ale tym razem nie musi zasłaniać się urokliwą atmosferą – przedstawia bowiem postać wiarygodną i interesującą. W przeszłości z kolei od dawna czuje się wyśmienicie – udowadnia to nawet po zmianie miejsca: dzięki kwerendom Marty Orzeszyny może odwoływać się do tła historycznego swobodnie. Tylko momentami ma się wrażenie, że za dużo chce zobrazować i wytłumaczyć – kiedy skupia się na opisywaniu rzeczywistości zamiast na wydarzeniach. To konieczne dla przekonania czytelników i nakreślenia kolorytu lokalnego, mimo że we współczesnej powieści byłoby zbędne.
Małgorzata Gutowska-Adamczyk chętnie wraca do tego, co uwielbiają jej czytelniczki. Wyraźnie najlepiej czuje się w przedstawianiu dziejów przodków (przodkiń!), z przyjemnością zanurza się w historii i opowieściach z dawnych wieków. Rozkoszuje się tym, co ma do zaoferowania przeszłość – a jednocześnie udowadnia, że uczucia bohaterek są uniwersalne i nie zmieniają się – bez względu na otoczenie czy zwyczaje. Dzięki temu też zaskarbia sobie autorka uznanie odbiorczyń. W ujęciu Gutowskiej-Adamczyk minione wydarzenia historyczne liczą się mniej niż kwestie obyczajowości oraz mentalności ludzi. Autorka unika czerpania ze stereotypów, chce znajdować decyzje i postawy powtarzalne w różnych wiekach i zawsze wiarygodne, a mimo to zachowujące pozory jednostkowości. Oczywiście gdyby skupiała się Gutowska-Adamczyk wyłącznie na międzyludzkich relacjach, w końcu stałaby się męcząca. Jednak ona umiejętnie i z coraz większą wprawą wyważa proporcje między sferą uczuć, pasjami i marzeniami bohaterek, a przedstawianiem czasów, w których przyszło im żyć. Tu jeszcze motyw nieśmiertelności zwyczajnych kobiet – możliwości przetrwania w zapiskach, dokumentach czy nawet dziełach – niesie pociechę i obietnicę przetrwania.
Poza wszystkim staje się „Róża z Wolskich” tomem atrakcyjnym jako czytadło. Pozwala zanurzyć się w nieistniejący i odległy świat i przeżywać losy postaci z całą siłą. Akcja toczy się tu wolniej niż w „Cukierni”, można zatem na dłużej pozostać z bohaterkami – a dzięki międzylekturowym nawiązaniom ma się cały czas wrażenie przebywania w sielskim i idyllicznym Gutowie.
poniedziałek, 29 października 2012
Anna Ficner-Ogonowska: Krok do szczęścia
Znak, Kraków 2012.
Odwlekanie przyjemności
Już wiadomo, że oboje pragną siebie, kochają się i chcą być razem – bo tę informację przyniósł bestsellerowy tom „Alibi na szczęście”. „Krok do szczęścia” jest zatem przedłużeniem przyjemnego oczekiwania: nie przewiduje odstępstw od upragnionego i baśniowego, idealistycznego finału, za to pozwala jeszcze przez pewien czas odwlekać to, co nieuchronne. Nie ma tu zaskoczeń co do postaw Hani-mimozy i wytrwałego w jej zdobywaniu Mikołaja, kreatywnością za to popisuje się Anna Ficner-Ogonowska w przedstawianiu Dominiki: ta drugoplanowa postać bardzo ubarwia fabułę.
Wszystko jest więc już znane z „Alibi” i „Krok do szczęścia” to przede wszystkim pozycja dla tych, którym mało było po pierwszej części romantycznych wrażeń. Na płaszczyźnie uczuciowej nic się nie zmienia, tyle że do traumy z przeszłości Hanki dochodzi kilka nowych wstrząsów – wszystko po to, by radość z nowego związku nie nastała zbyt szybko i nie zdążyła się znudzić. W „Kroku do szczęścia” pewne schematy zachowań zaczynają się powtarzać – byłaby to wada w lekturze, gdyby nie fakt, że po tę książkę sięga się właśnie dla takich opisów. Ficner-Ogonowska daje gwarancję, że wszystko się ułoży – bez względu na to, jakie przykrości pojawią się po drodze. Zapewnia ucieczkę od normalności, obecność arcycierpliwego księcia z bajki – ideału z marzeń wielu odbiorczyń. Może nawet ukryć w ten sposób fakt, że główna bohaterka jest istotą bez wyrazu, mdławą i zawsze wystraszoną, zbyt kruchą, by samodzielnie przetrwać. W końcu nie chce autorka opowieści naśladującej życie – zamierza za to owo życie udawać, w jego poprawionej i polepszonej wersji.
Żeby nie zamęczyć odbiorców szamotaniną zakochanych, sięga autorka głębiej, do relacji rodzinnych postaci. Wprowadza na scenę parę nowych osób, z pola widzenia usuwa za to niepotrzebne już sylwetki – żeby nadać rytm temu, co dzieje się między parą z „Alibi”. Tworzy powieść romansową, wyraźnie wychodzącą naprzeciw oczekiwaniom czytelniczek. TA książka ma bowiem pełnić funkcję ciepłego koca i kubka z herbatą, zapewnić psychiczne przytulenie i poczucie błogości, ma przynosić wytchnienie i odwracać uwagę od codziennych spraw, ma wreszcie pomóc wyartykułować marzenia wszystkim romantyczkom i idealistkom. Chociaż wiadomo, że taki świat, jaki proponuje Ficner-Ogonowska, nie istnieje, w tomie jest na wyciągnięcie ręki. Znalazłoby się tu wiele uproszczeń, które łatwo skrytykować i wyśmiać – ale takiej właśnie historii skrycie lub całkiem jawnie pragnie wiele odbiorczyń. To książka na wskroś kobieca.
Dwie sfery języka – drobiazgi w sumie – są tu według mnie całkiem zbędne. Nie mówię już o nieszczęsnych zdrobnieniach, które gdzieś czasem się przebijają, zapewne by sugerować ciepło i sympatię, zwłaszcza gdy na horyzoncie pojawią się dzieci. Ale Ficner-Ogonowska w warstwie językowej kusi się na eksperymenty nie do końca udane (mam świadomość, że dla właściwego targetu książki – idealne). Po pierwsze – ni z tego ni z owego Hanna zaczyna pisać wiersze (czyżby ciąg dalszy stereotypu polonistki? Koniec z językową pruderią, za to pojawiają się liryczne ciągoty…). Po drugie – jest tu Aldonka, która nie potrafi powiedzieć zdania bez rymu. To budzi podziw rozmówców, podziw jak najbardziej niezasłużony, bo rymy to w większości albo oklepane, albo częstochowskie, a taki przerost formy nad treścią uprzykrza lekturę. Rozumiem, że autorka chce jakoś indywidualizować postacie – jednak w tym wypadku wybrała nienajlepsze rozwiązanie. Części się spodoba, ale wiele osób będzie zgrzytać zębami. Warto też pamiętać, że został tu zachowany zwyczaj z pierwszej części – osobliwa gra zaimkami. Jeśli zatem nagle w obrębie akapitu a nawet zdania bez uprzedzenia zmieni się podmiot, trzeba tylko pamiętać, że z pewnością chodzi o Hankę albo o Mikołaja. I już uproszczenie nie będzie wprowadzać komunikacyjnego chaosu.
W konwencji czytadeł dla pań Anna Ficner-Ogonowska uplasuje się z „Krokiem do szczęścia” bardzo wysoko. Ta powieść ma dostarczać przyjemności – i to właśnie robi, jeśli sięga po nią ktoś, kto ma ochotę na miłość jak z bajki. Fabuła praktycznie nie ma tutaj znaczenia, bo wszystko rozgrywa się na planie emocji – i to emocji bardzo intensywnych. Autorka podsyca jeszcze wrażenia, posługując się pięknym językiem i zabiegiem odsuwania w czasie ostatecznego spełnienia. Daje czytelniczkom powieść, jaką sama chciałaby przeczytać i to sprawia, że zyska sobie ich uznanie. Książka jest na tyle atrakcyjna, by zastąpić seriale obyczajowe – i przypadnie do gustu odbiorczyniom w każdym wieku – jeśli tylko te odbiorczynie będą zainteresowane sercowymi perypetiami postaci.
Odwlekanie przyjemności
Już wiadomo, że oboje pragną siebie, kochają się i chcą być razem – bo tę informację przyniósł bestsellerowy tom „Alibi na szczęście”. „Krok do szczęścia” jest zatem przedłużeniem przyjemnego oczekiwania: nie przewiduje odstępstw od upragnionego i baśniowego, idealistycznego finału, za to pozwala jeszcze przez pewien czas odwlekać to, co nieuchronne. Nie ma tu zaskoczeń co do postaw Hani-mimozy i wytrwałego w jej zdobywaniu Mikołaja, kreatywnością za to popisuje się Anna Ficner-Ogonowska w przedstawianiu Dominiki: ta drugoplanowa postać bardzo ubarwia fabułę.
Wszystko jest więc już znane z „Alibi” i „Krok do szczęścia” to przede wszystkim pozycja dla tych, którym mało było po pierwszej części romantycznych wrażeń. Na płaszczyźnie uczuciowej nic się nie zmienia, tyle że do traumy z przeszłości Hanki dochodzi kilka nowych wstrząsów – wszystko po to, by radość z nowego związku nie nastała zbyt szybko i nie zdążyła się znudzić. W „Kroku do szczęścia” pewne schematy zachowań zaczynają się powtarzać – byłaby to wada w lekturze, gdyby nie fakt, że po tę książkę sięga się właśnie dla takich opisów. Ficner-Ogonowska daje gwarancję, że wszystko się ułoży – bez względu na to, jakie przykrości pojawią się po drodze. Zapewnia ucieczkę od normalności, obecność arcycierpliwego księcia z bajki – ideału z marzeń wielu odbiorczyń. Może nawet ukryć w ten sposób fakt, że główna bohaterka jest istotą bez wyrazu, mdławą i zawsze wystraszoną, zbyt kruchą, by samodzielnie przetrwać. W końcu nie chce autorka opowieści naśladującej życie – zamierza za to owo życie udawać, w jego poprawionej i polepszonej wersji.
Żeby nie zamęczyć odbiorców szamotaniną zakochanych, sięga autorka głębiej, do relacji rodzinnych postaci. Wprowadza na scenę parę nowych osób, z pola widzenia usuwa za to niepotrzebne już sylwetki – żeby nadać rytm temu, co dzieje się między parą z „Alibi”. Tworzy powieść romansową, wyraźnie wychodzącą naprzeciw oczekiwaniom czytelniczek. TA książka ma bowiem pełnić funkcję ciepłego koca i kubka z herbatą, zapewnić psychiczne przytulenie i poczucie błogości, ma przynosić wytchnienie i odwracać uwagę od codziennych spraw, ma wreszcie pomóc wyartykułować marzenia wszystkim romantyczkom i idealistkom. Chociaż wiadomo, że taki świat, jaki proponuje Ficner-Ogonowska, nie istnieje, w tomie jest na wyciągnięcie ręki. Znalazłoby się tu wiele uproszczeń, które łatwo skrytykować i wyśmiać – ale takiej właśnie historii skrycie lub całkiem jawnie pragnie wiele odbiorczyń. To książka na wskroś kobieca.
Dwie sfery języka – drobiazgi w sumie – są tu według mnie całkiem zbędne. Nie mówię już o nieszczęsnych zdrobnieniach, które gdzieś czasem się przebijają, zapewne by sugerować ciepło i sympatię, zwłaszcza gdy na horyzoncie pojawią się dzieci. Ale Ficner-Ogonowska w warstwie językowej kusi się na eksperymenty nie do końca udane (mam świadomość, że dla właściwego targetu książki – idealne). Po pierwsze – ni z tego ni z owego Hanna zaczyna pisać wiersze (czyżby ciąg dalszy stereotypu polonistki? Koniec z językową pruderią, za to pojawiają się liryczne ciągoty…). Po drugie – jest tu Aldonka, która nie potrafi powiedzieć zdania bez rymu. To budzi podziw rozmówców, podziw jak najbardziej niezasłużony, bo rymy to w większości albo oklepane, albo częstochowskie, a taki przerost formy nad treścią uprzykrza lekturę. Rozumiem, że autorka chce jakoś indywidualizować postacie – jednak w tym wypadku wybrała nienajlepsze rozwiązanie. Części się spodoba, ale wiele osób będzie zgrzytać zębami. Warto też pamiętać, że został tu zachowany zwyczaj z pierwszej części – osobliwa gra zaimkami. Jeśli zatem nagle w obrębie akapitu a nawet zdania bez uprzedzenia zmieni się podmiot, trzeba tylko pamiętać, że z pewnością chodzi o Hankę albo o Mikołaja. I już uproszczenie nie będzie wprowadzać komunikacyjnego chaosu.
W konwencji czytadeł dla pań Anna Ficner-Ogonowska uplasuje się z „Krokiem do szczęścia” bardzo wysoko. Ta powieść ma dostarczać przyjemności – i to właśnie robi, jeśli sięga po nią ktoś, kto ma ochotę na miłość jak z bajki. Fabuła praktycznie nie ma tutaj znaczenia, bo wszystko rozgrywa się na planie emocji – i to emocji bardzo intensywnych. Autorka podsyca jeszcze wrażenia, posługując się pięknym językiem i zabiegiem odsuwania w czasie ostatecznego spełnienia. Daje czytelniczkom powieść, jaką sama chciałaby przeczytać i to sprawia, że zyska sobie ich uznanie. Książka jest na tyle atrakcyjna, by zastąpić seriale obyczajowe – i przypadnie do gustu odbiorczyniom w każdym wieku – jeśli tylko te odbiorczynie będą zainteresowane sercowymi perypetiami postaci.
niedziela, 28 października 2012
Lucyna Olejniczak: Jestem blisko
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Irlandzka tajemnica
Lucyna Olejniczak w swojej obyczajowo-sensacyjnej powieści „Jestem blisko” robi dwie rzeczy, które weryfikują stosunek do książki w trakcie czytania. Wyposaża swoich bohaterów w wyraziste charaktery i postawy, które nie wszystkich w równym stopniu rozbawią – i rozkręca fabułę w chwili, gdy ma się już ochotę odłożyć tom. Właściwie ma to ze sobą ścisły związek: z chwilą rozkręcenia akcji przestaje się skupiać na nieistotnych i często lekko irytujących kreacjach postaci, więc można zacząć śledzić wydarzenia bez poczucia, że coś tu nie wyszło jak trzeba.
Lucyna i Tadeusz to para w średnim wieku, lecz przeżywająca wciąż fascynację sobą. Bohaterowie wylatują do Irlandii, by miło spędzić czas u przyjaciół. Na miejscu Lucyna próbuje – raczej niemrawo – poznać sprawę tajemniczej śmierci pięknej dziewczyny, która dawno temu mieszkała w domu irlandzkich gospodarzy. Przestrzeń uzupełnia druga starsza para – pan Władysław, mający bardzo zawyżone mniemanie o swoich paranormalnych talentach – i Misiaczek, jego zaborcza małżonka, niezdająca sobie sprawy z własnej śmieszności. Próby wskrzeszania przeszłości nie ożywiają sennej atmosfery do momentu, w którym ginie córka gospodarzy.
Długo się ta powieść rozkręca. Lucyna Olejniczak próbuje pisać trochę w stylu Joanny Chmielewskiej, ale zamiast postaci z krwi i kości tworzy ich karykatury. Wygląda to trochę tak, jakby przenosiła na karty książki realne sprawy i sylwetki własnych przyjaciół, ufając, że przy tym atmosfera przeniesie się sama. Do tego jednak długo nie dochodzi i trudno w zasadzie znaleźć w bohaterach cech budzące sympatię obcych ludzi. Przyjaciele tolerują swoje słabości i dobrze czują się we własnym gronie, natomiast niewiele mają do zaoferowania obserwatorom z zewnątrz (czyli, na przykład, czytelnikom). Plusem może być fakt, że dalecy są od stereotypowych postaci w obyczajówkach: choćby opis zauroczenia Lucyny i Tadeusza przypomina bardziej euforię i naiwność nastolatków niż związek dojrzałych ludzi. Dla części odbiorców będzie to zaburzenie w konstrukcji charakterów, dla części – przyjemne odejście od schematów.
W „Jestem blisko” bardzo wiele rzeczy pozostawia się przypadkowi, niedookreślonym i mglistym przeczuciom i domysłom. To, że Władysław uparcie próbuje wróżyć, choć nie ma o tym najmniejszego pojęcia, stanowi zabieg komiczny. Ale już wizje Lucyny dają wrażenie przesytu – a powinny być zapowiedzią niespodzianki czy zadatkiem tajemniczego nastroju. Trochę niepotrzebnie mnożą się tu złowieszcze znaki, przesądy i dziwne zjawiska – przesyt sprawia, że nie wywołają one odpowiedniego wrażenia. Widać po nich, jak bardzo autorka chce zmienić klimat i zacząć przyzwyczajać czytelników do nietypowej przygody – ale to nie musi wystarczać.
I kiedy już wydaje się, że autorka nie wybrnie z zamkniętego kręgu dobrych znajomych, i że nie wciągnie czytelników w fabułę, wszystko się zmienia. Pojawia się wątek kryminalny, w którym Olejniczak wyraźnie dobrze się czuje, pojawia się humor niewymuszony kreacjami postaci, całkiem udany, pojawia się zagadka, o której rozwiązanie nie będzie tak łatwo – i odbiorcy wpadają po uszy w historię, której się nie spodziewali. Tym samym wynagradza Lucyna Olejniczak hermetyczność początkowego fragmentu, zamienia powieść w ciekawe czytadło. Nie przekształca bohaterów – ale kiedy nadaje sens ich działaniom, przesada przestaje razić. Gdyby nabudowywanie postaw pod akcję kryminalną trwało krócej, nie udałoby się osiągnąć zamierzonego efektu – a jednak można było początek wyważyć inaczej, lepiej by się w tomie sprawdził.
Narracja sprawia tu wrażenie mocno osobistej, jakby Lucyna Olejniczak materiał do tworzenia postaci czy relacji między nimi czerpała z własnego doświadczenia. Wykazuje spore zaangażowanie emocjonalne – wybrała zatem prawidłowo pierwszoosobową narrację, prowadzoną przez Lucynę. To wyjaśnia stosunek do bohaterów, do których trzeba się przyzwyczaić, zanim się ich polubi. To również pozwala zrozumieć istnienie określonej, subiektywnej płaszczyzny humoru i zjawisk, które nie zawsze budzą bezkrytyczny uśmiech. Lucyna Olejniczak stara się pisać pogodnie i z nutą tajemnicy.
Irlandzka tajemnica
Lucyna Olejniczak w swojej obyczajowo-sensacyjnej powieści „Jestem blisko” robi dwie rzeczy, które weryfikują stosunek do książki w trakcie czytania. Wyposaża swoich bohaterów w wyraziste charaktery i postawy, które nie wszystkich w równym stopniu rozbawią – i rozkręca fabułę w chwili, gdy ma się już ochotę odłożyć tom. Właściwie ma to ze sobą ścisły związek: z chwilą rozkręcenia akcji przestaje się skupiać na nieistotnych i często lekko irytujących kreacjach postaci, więc można zacząć śledzić wydarzenia bez poczucia, że coś tu nie wyszło jak trzeba.
Lucyna i Tadeusz to para w średnim wieku, lecz przeżywająca wciąż fascynację sobą. Bohaterowie wylatują do Irlandii, by miło spędzić czas u przyjaciół. Na miejscu Lucyna próbuje – raczej niemrawo – poznać sprawę tajemniczej śmierci pięknej dziewczyny, która dawno temu mieszkała w domu irlandzkich gospodarzy. Przestrzeń uzupełnia druga starsza para – pan Władysław, mający bardzo zawyżone mniemanie o swoich paranormalnych talentach – i Misiaczek, jego zaborcza małżonka, niezdająca sobie sprawy z własnej śmieszności. Próby wskrzeszania przeszłości nie ożywiają sennej atmosfery do momentu, w którym ginie córka gospodarzy.
Długo się ta powieść rozkręca. Lucyna Olejniczak próbuje pisać trochę w stylu Joanny Chmielewskiej, ale zamiast postaci z krwi i kości tworzy ich karykatury. Wygląda to trochę tak, jakby przenosiła na karty książki realne sprawy i sylwetki własnych przyjaciół, ufając, że przy tym atmosfera przeniesie się sama. Do tego jednak długo nie dochodzi i trudno w zasadzie znaleźć w bohaterach cech budzące sympatię obcych ludzi. Przyjaciele tolerują swoje słabości i dobrze czują się we własnym gronie, natomiast niewiele mają do zaoferowania obserwatorom z zewnątrz (czyli, na przykład, czytelnikom). Plusem może być fakt, że dalecy są od stereotypowych postaci w obyczajówkach: choćby opis zauroczenia Lucyny i Tadeusza przypomina bardziej euforię i naiwność nastolatków niż związek dojrzałych ludzi. Dla części odbiorców będzie to zaburzenie w konstrukcji charakterów, dla części – przyjemne odejście od schematów.
W „Jestem blisko” bardzo wiele rzeczy pozostawia się przypadkowi, niedookreślonym i mglistym przeczuciom i domysłom. To, że Władysław uparcie próbuje wróżyć, choć nie ma o tym najmniejszego pojęcia, stanowi zabieg komiczny. Ale już wizje Lucyny dają wrażenie przesytu – a powinny być zapowiedzią niespodzianki czy zadatkiem tajemniczego nastroju. Trochę niepotrzebnie mnożą się tu złowieszcze znaki, przesądy i dziwne zjawiska – przesyt sprawia, że nie wywołają one odpowiedniego wrażenia. Widać po nich, jak bardzo autorka chce zmienić klimat i zacząć przyzwyczajać czytelników do nietypowej przygody – ale to nie musi wystarczać.
I kiedy już wydaje się, że autorka nie wybrnie z zamkniętego kręgu dobrych znajomych, i że nie wciągnie czytelników w fabułę, wszystko się zmienia. Pojawia się wątek kryminalny, w którym Olejniczak wyraźnie dobrze się czuje, pojawia się humor niewymuszony kreacjami postaci, całkiem udany, pojawia się zagadka, o której rozwiązanie nie będzie tak łatwo – i odbiorcy wpadają po uszy w historię, której się nie spodziewali. Tym samym wynagradza Lucyna Olejniczak hermetyczność początkowego fragmentu, zamienia powieść w ciekawe czytadło. Nie przekształca bohaterów – ale kiedy nadaje sens ich działaniom, przesada przestaje razić. Gdyby nabudowywanie postaw pod akcję kryminalną trwało krócej, nie udałoby się osiągnąć zamierzonego efektu – a jednak można było początek wyważyć inaczej, lepiej by się w tomie sprawdził.
Narracja sprawia tu wrażenie mocno osobistej, jakby Lucyna Olejniczak materiał do tworzenia postaci czy relacji między nimi czerpała z własnego doświadczenia. Wykazuje spore zaangażowanie emocjonalne – wybrała zatem prawidłowo pierwszoosobową narrację, prowadzoną przez Lucynę. To wyjaśnia stosunek do bohaterów, do których trzeba się przyzwyczaić, zanim się ich polubi. To również pozwala zrozumieć istnienie określonej, subiektywnej płaszczyzny humoru i zjawisk, które nie zawsze budzą bezkrytyczny uśmiech. Lucyna Olejniczak stara się pisać pogodnie i z nutą tajemnicy.
sobota, 27 października 2012
Sebastian Bukaczewski: Onde estas?
Mimochodem, Lublin 2012.
Podróż po mieście
Sebastiana Bukaczewskiego czyta się nie dla fabuły i rozstrzygnięcia intrygi sugerowanej od początku. Nie czyta się go dla bohatera, studenta, który przemierza drogi komunikacją miejską – i mimo motywów mocno stereotypowych – daje się lubić. Nie czyta się go też dla zabaw w stylu poezji konkretnej i pomysłów jak u Topora – czasem naiwnych, a czasem trafnych. Książkę „Onde estas?” czyta się dla urokliwego klimatu, dla aury historii rozwijającej się w ślimaczym tempie – i atmosfery zagadki, która wcale nie musi zostać rozwiązana. Bukaczewski bawi się stylem, interesuje go snucie narracji dla samej przyjemności wsłuchiwania się w melodię tekstu.
Ten rytm wpasowuje się w oniryczny nastrój opowiadania. Bohater przemierza miasto i w miejskim labiryncie dostrzega całą serię dziwnych wydarzeń. Znajduje tajemnicze mapy i związki z Portugalią. Przy okazji nawiązuje czasem do zwyczajnego życia, przypomina o dziewczynie – i o zajęciach. Najbardziej jednak intryguje go pogoda – zjawiska atmosferyczne obok analizy dziwnych kursów autobusów i tramwajów zajmują większą część tego rozbudowanego opowiadania. Równie interesujące wydają się symboliczne a nietypowe tytuły rozdziałów – a może zwyczajne przerywniki, które mają odwracać uwagę od literackiej podróży bez celu.
Bukaczewski pisze po to, by upajać się rytmem fraz. Cieszy się słowami, potrafi w nieskończoność rozbudowywać zwykłe zjawiska. Proponuje niemal poetyckie ujęcie tematów, które do tej pory stanowiły raczej marginalny element historii. Skupia się na opisach będących ozdobnikami, rozdmuchuje to, co dałoby się streścić jednym słowem. Ale ponieważ Bukaczewski pisze z wyczuciem piękna, może bez trudu przekonać do siebie odbiorców. Tu liczy się właśnie to, co w zwykłym tomie rozrywkowym stanowiłoby przeszkodę i budziło niechęć: maksymalne spowolnienie toku opowieści. A jednak autor nie wystawia czytelników na ciężką próbę – stopniowo bowiem odsłania kolejne tropy z pogranicza jawy i snu i pozwala się napawać aurą wieloznaczności czy niewytłumaczalności. Daje szansę na powolne zanurzanie się w surrealistycznej tajemnicy – i na tym polega czar niewielkiego tomu „Onde estas?”. Ta historia nie mogłaby zaistnieć w mainstreamowej literaturze rozrywkowej – wybiera bowiem autor szept w miejsce krzyku i paplaniny, chociaż na pierwszym miejscu pozostaje w tomie magia słowa.
Materialność słów, które tę książkę tworzą, podbudowuje też Bukaczewski graficznymi zabawami. Czasem są to pomysły bardzo udane, gdy przez formę dodatkowo podkreśla się treść, a zarazem i nierzeczywistość fabułki. Bywa jednak i tak, że quasi-eksperymenty niepotrzebnie dubluj przesłanie lub są zbyt oczywiste, by zaskakiwać odbiorców. Inna rzecz, że nieprzyzwyczajonych do nurtu poezji konkretnej podobne zabiegi mogą tylko cieszyć.
„Onde estas?” to bardzo ciekawa miniatura, w której na pierwszy plan wysuwa się język z jego kreacyjnymi możliwościami – oraz niemal oniryczna aura, realna tylko w niespiesznej i podsycanej liryzmem prozie pozbawionej zobowiązań. Sebastian Bukaczewski udowadnia, jak wiele można uzyskać, odrzucając najpopularniejsze formy. Jednocześnie ceną za ten wybór okazuje się niszowość – „Onde estas?” nawet przy ogromnej reklamie nie mogłoby trafić do szerokiego grona odbiorców. Jeśli ktoś ma ochotę zagłębić się na moment w niezwykłym świecie, wolnym od codziennych trosk i pełnym sennej magii rządzącej miejską komunikacją – może do tej książki bez obaw zajrzeć.
Podróż po mieście
Sebastiana Bukaczewskiego czyta się nie dla fabuły i rozstrzygnięcia intrygi sugerowanej od początku. Nie czyta się go dla bohatera, studenta, który przemierza drogi komunikacją miejską – i mimo motywów mocno stereotypowych – daje się lubić. Nie czyta się go też dla zabaw w stylu poezji konkretnej i pomysłów jak u Topora – czasem naiwnych, a czasem trafnych. Książkę „Onde estas?” czyta się dla urokliwego klimatu, dla aury historii rozwijającej się w ślimaczym tempie – i atmosfery zagadki, która wcale nie musi zostać rozwiązana. Bukaczewski bawi się stylem, interesuje go snucie narracji dla samej przyjemności wsłuchiwania się w melodię tekstu.
Ten rytm wpasowuje się w oniryczny nastrój opowiadania. Bohater przemierza miasto i w miejskim labiryncie dostrzega całą serię dziwnych wydarzeń. Znajduje tajemnicze mapy i związki z Portugalią. Przy okazji nawiązuje czasem do zwyczajnego życia, przypomina o dziewczynie – i o zajęciach. Najbardziej jednak intryguje go pogoda – zjawiska atmosferyczne obok analizy dziwnych kursów autobusów i tramwajów zajmują większą część tego rozbudowanego opowiadania. Równie interesujące wydają się symboliczne a nietypowe tytuły rozdziałów – a może zwyczajne przerywniki, które mają odwracać uwagę od literackiej podróży bez celu.
Bukaczewski pisze po to, by upajać się rytmem fraz. Cieszy się słowami, potrafi w nieskończoność rozbudowywać zwykłe zjawiska. Proponuje niemal poetyckie ujęcie tematów, które do tej pory stanowiły raczej marginalny element historii. Skupia się na opisach będących ozdobnikami, rozdmuchuje to, co dałoby się streścić jednym słowem. Ale ponieważ Bukaczewski pisze z wyczuciem piękna, może bez trudu przekonać do siebie odbiorców. Tu liczy się właśnie to, co w zwykłym tomie rozrywkowym stanowiłoby przeszkodę i budziło niechęć: maksymalne spowolnienie toku opowieści. A jednak autor nie wystawia czytelników na ciężką próbę – stopniowo bowiem odsłania kolejne tropy z pogranicza jawy i snu i pozwala się napawać aurą wieloznaczności czy niewytłumaczalności. Daje szansę na powolne zanurzanie się w surrealistycznej tajemnicy – i na tym polega czar niewielkiego tomu „Onde estas?”. Ta historia nie mogłaby zaistnieć w mainstreamowej literaturze rozrywkowej – wybiera bowiem autor szept w miejsce krzyku i paplaniny, chociaż na pierwszym miejscu pozostaje w tomie magia słowa.
Materialność słów, które tę książkę tworzą, podbudowuje też Bukaczewski graficznymi zabawami. Czasem są to pomysły bardzo udane, gdy przez formę dodatkowo podkreśla się treść, a zarazem i nierzeczywistość fabułki. Bywa jednak i tak, że quasi-eksperymenty niepotrzebnie dubluj przesłanie lub są zbyt oczywiste, by zaskakiwać odbiorców. Inna rzecz, że nieprzyzwyczajonych do nurtu poezji konkretnej podobne zabiegi mogą tylko cieszyć.
„Onde estas?” to bardzo ciekawa miniatura, w której na pierwszy plan wysuwa się język z jego kreacyjnymi możliwościami – oraz niemal oniryczna aura, realna tylko w niespiesznej i podsycanej liryzmem prozie pozbawionej zobowiązań. Sebastian Bukaczewski udowadnia, jak wiele można uzyskać, odrzucając najpopularniejsze formy. Jednocześnie ceną za ten wybór okazuje się niszowość – „Onde estas?” nawet przy ogromnej reklamie nie mogłoby trafić do szerokiego grona odbiorców. Jeśli ktoś ma ochotę zagłębić się na moment w niezwykłym świecie, wolnym od codziennych trosk i pełnym sennej magii rządzącej miejską komunikacją – może do tej książki bez obaw zajrzeć.
piątek, 26 października 2012
Aleksandra i Daniel Mizielińscy: Zjedz to sam
Znak, Kraków 2012.
Trawienie
Makrokosmos i mikrokosmos. Po wszechświecie przyszedł czas na ciało człowieka, a dokładniej – na układ pokarmowy. Aleksandra i Daniel Mizielińscy w tomie „Zjedz to sam” sprytnie połączyli walory edukacyjne publikacji z… modną ostatnio w literaturze czwartej skatologią: próbują dostarczyć najmłodszym wiadomości na temat tego, co dzieje się z jedzeniem od momentu pogryzienia aż po wydalanie, a przy okazji przedstawić też kilka organów ważnych w procesie trawienia. Pod względem edukacyjnym – standard, chociaż dali się też Mizielińscy ponieść płytkiej rozrywce, na przykład przy komentowaniu gazów trawiennych: szukanie potocznych określeń na uwalnianie gazów nie ma raczej wiele wspólnego z nauką i szkoda, że autorzy tego tematu nie potraktowali jednak bardziej jak tabu.
Dzieci dowiedzą się z tej książki, do czego służą poszczególne rodzaje zębów, w czym pomaga język, odkryją znaczenie zapachów i smaków. Poczytają nieco o ślinie i budowie żołądka, o wątrobie czy trzustce. Rzecz ciekawa, autorzy odwołują się również do powiedzeń, a w przypadku wątroby – i do mitologii, co właściwie nie ma wielkiego znaczenia przy biologicznych aspektach tematu, ale sprawdza się jako zestaw kulturowych ciekawostek. Mali odbiorcy dowiedzą się, jak liczyć kalorie i czym charakteryzują się jelita. Nie zabraknie tu i wabika na maluchy – to jest kwestii wymiotów oraz „robienia kupy”. O ile jeszcze temat womitalny zajmuje niewiele miejsca, o tyle kał został na wzór skandalizujących publikacji niemal wyniesiony na piedestał od ogromnego zbliżenia twarzy człowieka, który usiłuje się wypróżnić, przechodzi się do… klasyfikacji kup ze względu na ich konsystencję – poszczególne rodzaje doczekały się też imitujących naukowe określeń. Tego rodzaju „humor” dzieci na pewno zachwyci – ale niekoniecznie spodoba się ich rodzicom. Z kolei dla maluchów będzie raczej niezrozumiały motyw „pana Borysa, słynnego sportowca, aktora i filantropa”. Osobnik ten – kulturysta – na niemal każdej stronie roznegliżowany od pasa w górę dumnie pręży muskuły. Na jego sylwetce zaznaczane jest miejsce występowania poszczególnych organów. To odejście od konwencji prezentowania schematów i modeli ludzkich sylwetek, ale raczej wątpliwe, by dzieci zrozumiały tu ironię.
Tekst jest w książce podzielony na drobne akapity – z reguły każdy akapit przynosi nową ciekawostkę lub informację, czasem z dziedzin dalekich od anatomii. Strzałki wskazują omawiane na danej stronie elementy, chociaż zdarza się, że podpisy zaburzają linearny tok lektury. Mizielińscy mocno zmieniają proporcje rysunków na kolejnych stronach. Tekst jest zawsze o kilka tonów ciemniejszy niż tło na danej stronie – więc różnice kolorów nie będą męczyć oczu.
Charakterystyczne dla Mizielińskich jest multiplikowanie konturów przy wyolbrzymianych detalach i usuwanie części zmarszczek mimicznych z twarzy w małych rysunkach. Autorzy lubią także stosować przejaskrawiane kolory i zmieniać w konturach tradycyjną czerń na kolor, który w ich przekonaniu lepiej komponuje się z całością – to wszystko rzuca się w oczy przy przeglądaniu książki. Mizielińscy tworzą sobie rozpoznawalną kreskę – nie jest to jednak kreska realistyczna – przynajmniej nie w stu procentach – a brak przezroczystości w publikacji o edukacyjnym przesłaniu może stanowić utrudnienie w lekturze. Jeśli natomiast dzieci przyzwyczają się do tego specyficznego spojrzenia, z książki mogą dowiedzieć się całkiem sporo.
Trawienie
Makrokosmos i mikrokosmos. Po wszechświecie przyszedł czas na ciało człowieka, a dokładniej – na układ pokarmowy. Aleksandra i Daniel Mizielińscy w tomie „Zjedz to sam” sprytnie połączyli walory edukacyjne publikacji z… modną ostatnio w literaturze czwartej skatologią: próbują dostarczyć najmłodszym wiadomości na temat tego, co dzieje się z jedzeniem od momentu pogryzienia aż po wydalanie, a przy okazji przedstawić też kilka organów ważnych w procesie trawienia. Pod względem edukacyjnym – standard, chociaż dali się też Mizielińscy ponieść płytkiej rozrywce, na przykład przy komentowaniu gazów trawiennych: szukanie potocznych określeń na uwalnianie gazów nie ma raczej wiele wspólnego z nauką i szkoda, że autorzy tego tematu nie potraktowali jednak bardziej jak tabu.
Dzieci dowiedzą się z tej książki, do czego służą poszczególne rodzaje zębów, w czym pomaga język, odkryją znaczenie zapachów i smaków. Poczytają nieco o ślinie i budowie żołądka, o wątrobie czy trzustce. Rzecz ciekawa, autorzy odwołują się również do powiedzeń, a w przypadku wątroby – i do mitologii, co właściwie nie ma wielkiego znaczenia przy biologicznych aspektach tematu, ale sprawdza się jako zestaw kulturowych ciekawostek. Mali odbiorcy dowiedzą się, jak liczyć kalorie i czym charakteryzują się jelita. Nie zabraknie tu i wabika na maluchy – to jest kwestii wymiotów oraz „robienia kupy”. O ile jeszcze temat womitalny zajmuje niewiele miejsca, o tyle kał został na wzór skandalizujących publikacji niemal wyniesiony na piedestał od ogromnego zbliżenia twarzy człowieka, który usiłuje się wypróżnić, przechodzi się do… klasyfikacji kup ze względu na ich konsystencję – poszczególne rodzaje doczekały się też imitujących naukowe określeń. Tego rodzaju „humor” dzieci na pewno zachwyci – ale niekoniecznie spodoba się ich rodzicom. Z kolei dla maluchów będzie raczej niezrozumiały motyw „pana Borysa, słynnego sportowca, aktora i filantropa”. Osobnik ten – kulturysta – na niemal każdej stronie roznegliżowany od pasa w górę dumnie pręży muskuły. Na jego sylwetce zaznaczane jest miejsce występowania poszczególnych organów. To odejście od konwencji prezentowania schematów i modeli ludzkich sylwetek, ale raczej wątpliwe, by dzieci zrozumiały tu ironię.
Tekst jest w książce podzielony na drobne akapity – z reguły każdy akapit przynosi nową ciekawostkę lub informację, czasem z dziedzin dalekich od anatomii. Strzałki wskazują omawiane na danej stronie elementy, chociaż zdarza się, że podpisy zaburzają linearny tok lektury. Mizielińscy mocno zmieniają proporcje rysunków na kolejnych stronach. Tekst jest zawsze o kilka tonów ciemniejszy niż tło na danej stronie – więc różnice kolorów nie będą męczyć oczu.
Charakterystyczne dla Mizielińskich jest multiplikowanie konturów przy wyolbrzymianych detalach i usuwanie części zmarszczek mimicznych z twarzy w małych rysunkach. Autorzy lubią także stosować przejaskrawiane kolory i zmieniać w konturach tradycyjną czerń na kolor, który w ich przekonaniu lepiej komponuje się z całością – to wszystko rzuca się w oczy przy przeglądaniu książki. Mizielińscy tworzą sobie rozpoznawalną kreskę – nie jest to jednak kreska realistyczna – przynajmniej nie w stu procentach – a brak przezroczystości w publikacji o edukacyjnym przesłaniu może stanowić utrudnienie w lekturze. Jeśli natomiast dzieci przyzwyczają się do tego specyficznego spojrzenia, z książki mogą dowiedzieć się całkiem sporo.
czwartek, 25 października 2012
Laurel Corona: Córka markizy
WNK, Warszawa 2012.
Uczucia w oświeceniu
Laurel Corona potrafi przenosić odbiorców w czasie o całe wieki, a jednocześnie oswajać dawne czasy niespodziewanymi a przekonującymi wstawkami. I w „Córce markizy” wraca do tego, co u niej najlepsze, tworząc alternatywny życiorys bohaterki. Tłem wydarzeń czyni oświecenie – ale w wielu miejscach mocno je uwspółcześnia, czym automatycznie oddala stereotypy, a i zapewnia bardzo „ludzką” warstwę doświadczeń postaci. Sporo motywów bowiem rozgrywa się w sferze uczuciowej, uniwersalnej i ponadczasowej, niezależnej od konwenansów.
Gabrielle-Emilie le Tonnelier de Breteuil, markiza, zmarła wkrótce po urodzeniu dziecka. Choć to dziecko w rzeczywistości nie dożyło swoich drugich urodzin, w książce zyskuje życie – takie, jakiego według autorki chciałaby dla niego światła matka. W takiej wersji dziewczynka zazna dużo ciepła i miłości – choć nie będzie brakowało jej też problemów. Lili wychowuje się wraz z przyjaciółką Delphine pod okiem matki Delphine, Julie. Może tu rozwijać swoje pasje, a Julie nie pozwala na to, by dziewczynkom stała się jakakolwiek krzywda. Sama sceptycznie podchodzi do części zwyczajów i chociaż nie może otwarcie przeciwko nim protestować, uczy córki krytycyzmu i samodzielnego myślenia. Prowadzi salon, w którym Lili może podejmować dyskusję z największymi filozofami epoki. Taki mniej więcej jest punkt wyjścia dla opowieści, w której zamiłowanie do nauki splata się z pewnym zauroczeniem. Corona przekazuje swojej bohaterce całe ciepło i serdeczność, jakich pierwowzór dziewczyny nie miał szans otrzymać. Autorka powraca też do przeszłości, przybliża postać Emilie – w końcu dorosła Lili chciałaby lepiej poznać swoją rodzicielkę. Fragmenty życiorysu matki przerywają aktualną relację i są składnikami tajemnicy, którą Lili musi rozwikłać. To wszystko zapewni czytelnikom barwną i żywą lekturę z ogromną dawką silnych emocji.
Chociaż dla autorki liczą się przede wszystkim Lili i Emilie, bardzo ciekawa jest postać Julie. Jej obecność wprowadza do książki energię i element aktualności, mądrość i miłość. Laurel Corona zresztą nie zamierza tworzyć oświeceniowego zwierciadła, dość często, zwłaszcza na początku, wymykają się jej sformułowania, spostrzeżenia i reakcje właściwe bardziej dla dzisiejszych czasów. To jasny sygnał dla odbiorców: tu będzie się liczyć właśnie fabuła wolna od ograniczeń historyczno-obyczajowych. Nie ma skostniałych czy obojętnych dla czytelników partii, historia trzyma w napięciu do ostatnich stron, a Corona znów udowadnia, że dobrze czuje się w konwencji powieści historycznej.
Przerywnikiem w narracji, dla autorki sposobem na rozjaśnienie fabuły, a dla czytelników lekko zabawnym i filozoficznym dodatkowym wątkiem staje się dziełko Lili – krótkie opowiastki o Świergotce. Laurel Corona przywołuje je we fragmentach w tekście, a w całości na końcu książki. To udana imitacja oświeceniowej powiastki satyrycznej (chociaż przy lekturze ma się wrażenie, że i to udało się autorce uwspółcześnić – w dobrym pastiszu bez trudu da się odnaleźć celne skojarzenia i pytania).
Pełna jest „Córka markizy” postaci nietuzinkowych i pomysłowo skonstruowanych. Laurel Corona może tym samym udowodnić pisarski kunszt, a i wyobraźnię – a przy tym i wikłać bohaterów w relacje mało przewidywalne. To zaowocuje przyjemnością dla czytelników, a i tchnie ducha w czasy, które w najmniejszym stopniu nie kojarzą się z uczuciami. Corona przekonuje do swojego świata bez trudu, bo sama dobrze czuje się w wykreowanej rzeczywistości. Proponuje odbiorcom dawkę ładnej prozy: ucieszy nie tylko miłośników powieści historycznej. „Córka markizy” to kolejna udana publikacja tej autorki.
Uczucia w oświeceniu
Laurel Corona potrafi przenosić odbiorców w czasie o całe wieki, a jednocześnie oswajać dawne czasy niespodziewanymi a przekonującymi wstawkami. I w „Córce markizy” wraca do tego, co u niej najlepsze, tworząc alternatywny życiorys bohaterki. Tłem wydarzeń czyni oświecenie – ale w wielu miejscach mocno je uwspółcześnia, czym automatycznie oddala stereotypy, a i zapewnia bardzo „ludzką” warstwę doświadczeń postaci. Sporo motywów bowiem rozgrywa się w sferze uczuciowej, uniwersalnej i ponadczasowej, niezależnej od konwenansów.
Gabrielle-Emilie le Tonnelier de Breteuil, markiza, zmarła wkrótce po urodzeniu dziecka. Choć to dziecko w rzeczywistości nie dożyło swoich drugich urodzin, w książce zyskuje życie – takie, jakiego według autorki chciałaby dla niego światła matka. W takiej wersji dziewczynka zazna dużo ciepła i miłości – choć nie będzie brakowało jej też problemów. Lili wychowuje się wraz z przyjaciółką Delphine pod okiem matki Delphine, Julie. Może tu rozwijać swoje pasje, a Julie nie pozwala na to, by dziewczynkom stała się jakakolwiek krzywda. Sama sceptycznie podchodzi do części zwyczajów i chociaż nie może otwarcie przeciwko nim protestować, uczy córki krytycyzmu i samodzielnego myślenia. Prowadzi salon, w którym Lili może podejmować dyskusję z największymi filozofami epoki. Taki mniej więcej jest punkt wyjścia dla opowieści, w której zamiłowanie do nauki splata się z pewnym zauroczeniem. Corona przekazuje swojej bohaterce całe ciepło i serdeczność, jakich pierwowzór dziewczyny nie miał szans otrzymać. Autorka powraca też do przeszłości, przybliża postać Emilie – w końcu dorosła Lili chciałaby lepiej poznać swoją rodzicielkę. Fragmenty życiorysu matki przerywają aktualną relację i są składnikami tajemnicy, którą Lili musi rozwikłać. To wszystko zapewni czytelnikom barwną i żywą lekturę z ogromną dawką silnych emocji.
Chociaż dla autorki liczą się przede wszystkim Lili i Emilie, bardzo ciekawa jest postać Julie. Jej obecność wprowadza do książki energię i element aktualności, mądrość i miłość. Laurel Corona zresztą nie zamierza tworzyć oświeceniowego zwierciadła, dość często, zwłaszcza na początku, wymykają się jej sformułowania, spostrzeżenia i reakcje właściwe bardziej dla dzisiejszych czasów. To jasny sygnał dla odbiorców: tu będzie się liczyć właśnie fabuła wolna od ograniczeń historyczno-obyczajowych. Nie ma skostniałych czy obojętnych dla czytelników partii, historia trzyma w napięciu do ostatnich stron, a Corona znów udowadnia, że dobrze czuje się w konwencji powieści historycznej.
Przerywnikiem w narracji, dla autorki sposobem na rozjaśnienie fabuły, a dla czytelników lekko zabawnym i filozoficznym dodatkowym wątkiem staje się dziełko Lili – krótkie opowiastki o Świergotce. Laurel Corona przywołuje je we fragmentach w tekście, a w całości na końcu książki. To udana imitacja oświeceniowej powiastki satyrycznej (chociaż przy lekturze ma się wrażenie, że i to udało się autorce uwspółcześnić – w dobrym pastiszu bez trudu da się odnaleźć celne skojarzenia i pytania).
Pełna jest „Córka markizy” postaci nietuzinkowych i pomysłowo skonstruowanych. Laurel Corona może tym samym udowodnić pisarski kunszt, a i wyobraźnię – a przy tym i wikłać bohaterów w relacje mało przewidywalne. To zaowocuje przyjemnością dla czytelników, a i tchnie ducha w czasy, które w najmniejszym stopniu nie kojarzą się z uczuciami. Corona przekonuje do swojego świata bez trudu, bo sama dobrze czuje się w wykreowanej rzeczywistości. Proponuje odbiorcom dawkę ładnej prozy: ucieszy nie tylko miłośników powieści historycznej. „Córka markizy” to kolejna udana publikacja tej autorki.
środa, 24 października 2012
Zoe Fitzgerald Carter: Niedoskonałe zakończenie. Opowieść córki o życiu i śmierci
Świat Książki, Warszawa 2012.
Eutanazja i rodzina
Bardzo dziwną książkę proponuje czytelnikom Zoe Fitzgerald Carter. Tematem „Niedoskonałego zakończenia” czyni bowiem eutanazję, choć tego akurat określenia stara się unikać. Rzecz w dodatku dotyczy matki narratorki – przez cały tom bliskość śmierci i świadomość ogromnego strachu przed cierpieniem nie dają o sobie zapomnieć. Autorka stawia pytania, na które nie ma dobrej odpowiedzi i próbuje opisać decyzję o śmierci z różnych punktów widzenia. A przy tym jest ta książka pisana według kanonów poprawności politycznej, jakby wyprana z emocji. Ciągle czegoś w niej brakuje – najpierw uwzględniania przekonań matki, potem – światła na odczucia córki, jakby Carter sugerowała, że przy tym temacie nie da się wypracować zadowalającego wszystkich scenariusza. Wagę i trudność zagadnienia będzie zresztą podkreślać nawet samą kompozycją tomu.
Schorowana i starsza matka trzech dorosłych kobiet podejmuje decyzję o skróceniu swoich cierpień. Wie, że jej stan zdrowia będzie się tylko pogarszał (choć nie ma pojęcia, w jakim tempie) i chce odzyskać panowanie nad własnym odchodzeniem. Nie ukrywa planów, angażuje w nie całą rodzinę, ale też kilka razy przekłada datę rozstania się ze światem. Ciągłe przypominanie o śmierci męczy Zoe – tylko matki zdaje się nie przygnębiać. Właściwie nie m tu dyskusji nad sensem eutanazji: Zoe odczuwa psychiczne znużenie tematem, jest już dawno po fazie szoku i próbach wyperswadowania rodzicielce radykalnego kroku. Nie ma wątpliwości i chyba to najbardziej wpływa na odbiór. Śmierć przestaje być tematem tabu, ale autorka wpada niemal w drugą skrajność – odebranie sobie życia ma okazać się zwykłym planem do wykonania, planem bez względu na to, jak piękne jeszcze okaże się życie w ostatnich chwilach. Carter nie może oczywiście w pełni oddać uczuć i przemyśleń chorej bohaterki – mimo to zrezygnowanie z opisania jej wrażeń wyzwoli w czytelnikach wiele pytań. A przede wszystkim to, czy najlepsze rozwiązanie jest rzeczywiście najlepsze.
W „Niedoskonałym zakończeniu” Zoe przedstawia retrospekcyjne pocztówki z życia, analizuje relacje z matką i siostrami, ale też przygląda się, jak te siostry reagują na postanowienie matki. Przedstawia – raczej szczątkowo i dla dopełnienia formalności – męża i dzieci. Podstawowym tematem stają się natomiast migawki dotyczące przygotowań do świadomego odejścia. Trudne zagadnienie pokazuje ogromną samotność obu stron. Zoe mimo wszystko próbuje zachować się zgodnie z życzeniem matki, a w samej narracji szuka ciepła i poczucia bezpieczeństwa, a nawet pozorów normalności. Nie zabraknie tu przykrych scen, scen, które nigdy nie powinny mieć miejsca – ale Zoe zależy na okazywaniu wsparcia i zrozumienia, nawet za cenę wyrzeczenia się własnych poglądów.
Można by mieć zastrzeżenia co do punktów konstrukcyjnych tej książki, ale „Niedoskonałe zakończenie” to przecież historia oparta na faktach. Nie nada się na kojącą (czy rozrywkową) lekturę, mimo że w sporych partiach przywodzi na myśl obyczajówkę. Największą jej zaletą jest podjęcie ważnego tematu w sposób, który wręcz zmusza do wypracowania własnego stanowiska. Obok tej opowieści nie da się przejść obojętnie – między innymi ze względu na nieuchronność śmierci. To dyskusja o eutanazji oglądanej od zewnątrz przez najbliższych – tych, których najbardziej zrani czyjeś odejście. Pytań będzie tu bardzo wiele – i dobrze, bez nich „Niedoskonałe zakończenie” straciłoby rację bytu. Zoe Fitzgerald Carter zaryzykowała, rezygnując z wielkich emocji w chwili, gdy te wydają się najbardziej naturalną reakcją. Brak uczuciowych wynurzeń paradoksalnie wyzwala żywszy odbiór. Jednocześnie ta książka próbuje podjąć dyskusję o tym, jak traktować śmierć.
Eutanazja i rodzina
Bardzo dziwną książkę proponuje czytelnikom Zoe Fitzgerald Carter. Tematem „Niedoskonałego zakończenia” czyni bowiem eutanazję, choć tego akurat określenia stara się unikać. Rzecz w dodatku dotyczy matki narratorki – przez cały tom bliskość śmierci i świadomość ogromnego strachu przed cierpieniem nie dają o sobie zapomnieć. Autorka stawia pytania, na które nie ma dobrej odpowiedzi i próbuje opisać decyzję o śmierci z różnych punktów widzenia. A przy tym jest ta książka pisana według kanonów poprawności politycznej, jakby wyprana z emocji. Ciągle czegoś w niej brakuje – najpierw uwzględniania przekonań matki, potem – światła na odczucia córki, jakby Carter sugerowała, że przy tym temacie nie da się wypracować zadowalającego wszystkich scenariusza. Wagę i trudność zagadnienia będzie zresztą podkreślać nawet samą kompozycją tomu.
Schorowana i starsza matka trzech dorosłych kobiet podejmuje decyzję o skróceniu swoich cierpień. Wie, że jej stan zdrowia będzie się tylko pogarszał (choć nie ma pojęcia, w jakim tempie) i chce odzyskać panowanie nad własnym odchodzeniem. Nie ukrywa planów, angażuje w nie całą rodzinę, ale też kilka razy przekłada datę rozstania się ze światem. Ciągłe przypominanie o śmierci męczy Zoe – tylko matki zdaje się nie przygnębiać. Właściwie nie m tu dyskusji nad sensem eutanazji: Zoe odczuwa psychiczne znużenie tematem, jest już dawno po fazie szoku i próbach wyperswadowania rodzicielce radykalnego kroku. Nie ma wątpliwości i chyba to najbardziej wpływa na odbiór. Śmierć przestaje być tematem tabu, ale autorka wpada niemal w drugą skrajność – odebranie sobie życia ma okazać się zwykłym planem do wykonania, planem bez względu na to, jak piękne jeszcze okaże się życie w ostatnich chwilach. Carter nie może oczywiście w pełni oddać uczuć i przemyśleń chorej bohaterki – mimo to zrezygnowanie z opisania jej wrażeń wyzwoli w czytelnikach wiele pytań. A przede wszystkim to, czy najlepsze rozwiązanie jest rzeczywiście najlepsze.
W „Niedoskonałym zakończeniu” Zoe przedstawia retrospekcyjne pocztówki z życia, analizuje relacje z matką i siostrami, ale też przygląda się, jak te siostry reagują na postanowienie matki. Przedstawia – raczej szczątkowo i dla dopełnienia formalności – męża i dzieci. Podstawowym tematem stają się natomiast migawki dotyczące przygotowań do świadomego odejścia. Trudne zagadnienie pokazuje ogromną samotność obu stron. Zoe mimo wszystko próbuje zachować się zgodnie z życzeniem matki, a w samej narracji szuka ciepła i poczucia bezpieczeństwa, a nawet pozorów normalności. Nie zabraknie tu przykrych scen, scen, które nigdy nie powinny mieć miejsca – ale Zoe zależy na okazywaniu wsparcia i zrozumienia, nawet za cenę wyrzeczenia się własnych poglądów.
Można by mieć zastrzeżenia co do punktów konstrukcyjnych tej książki, ale „Niedoskonałe zakończenie” to przecież historia oparta na faktach. Nie nada się na kojącą (czy rozrywkową) lekturę, mimo że w sporych partiach przywodzi na myśl obyczajówkę. Największą jej zaletą jest podjęcie ważnego tematu w sposób, który wręcz zmusza do wypracowania własnego stanowiska. Obok tej opowieści nie da się przejść obojętnie – między innymi ze względu na nieuchronność śmierci. To dyskusja o eutanazji oglądanej od zewnątrz przez najbliższych – tych, których najbardziej zrani czyjeś odejście. Pytań będzie tu bardzo wiele – i dobrze, bez nich „Niedoskonałe zakończenie” straciłoby rację bytu. Zoe Fitzgerald Carter zaryzykowała, rezygnując z wielkich emocji w chwili, gdy te wydają się najbardziej naturalną reakcją. Brak uczuciowych wynurzeń paradoksalnie wyzwala żywszy odbiór. Jednocześnie ta książka próbuje podjąć dyskusję o tym, jak traktować śmierć.
wtorek, 23 października 2012
Skye Alexander, Anne Schneider: Leczenie dotykiem. 136 technik, które leczą, koją nerwy i łagodzą ból
Muza SA, Warszawa 2012.
Leczenie we własnych rękach
W kwestii samoleczenia – i leczenia czy przekazywania energii dotykiem – niektórzy są bardzo sceptyczni, inni – nastawieni wręcz entuzjastycznie. Skye Alexander i Anne Schneider uprzedzają wprawdzie, że ich porady nie mogą zastąpić tradycyjnej medycyny. Ale w „Leczeniu dotykiem” chodzi przecież o coś innego, coś, co zaznaczone zostało w podtytule: „136 technik, które leczą, koją nerwy i łagodzą ból”. Nawet jeśli zaproponowane w książce czynności nie przyniosą poprawy stanu zdrowia czy choćby doraźnej ulgi w bólu – pozwolą na chwilę relaksu i odprężenia, skłonią też do dbania o własne ciało.
Mały tomik został podzielony na trzy części – pierwsza dotyczy akupresury, druga technik reiki, trzecia natomiast refleksologii. Każdy zatem może wypróbować różne metody naturalnego i samodzielnego leczenia i wybrać te, które najbardziej mu odpowiadają. Książka została stworzona jako poradnik i poza krótkim wprowadzeniem nie ma w niej praktycznie miejsca na temat sensu leczenia dotykiem. Przejrzysta konstrukcja i skrótowość to zalety tej publikacji – pozwalają błyskawicznie dotrzeć do potrzebnych porad i wskazówek i od razu je wypróbować.
Każdy punkt – związany z problemem lub elementem, który może zostać poprawiony – składa się z kilku składników. Pełnostronicowe zdjęcie z zaprezentowanym sposobem działania łączy się z hasłową wskazówką. Do tego dochodzi skondensowany opis metody, złożony z nazwy punktu, który ma się uciskać (tylko w pierwszej części albumowego tomu), umiejscowienia, czyli szczegółowego opisu tego, co widać na fotografii, sposobu pracy (m.in. czas trwania ucisku) oraz z efektów, jakich należy się spodziewać. Można zatem posługiwać się tylko zdjęciami, lub dla lepszego rezultatu przeczytać też zminimalizowaną instrukcję, która rozwieje wszelkie wątpliwości. W przypadku technik reiki zamiast opisu czynności pojawiają się rady (nie tylko związane z ułożeniem rąk czy czasem nacisku, ale również – z emocjami i pracą z drugim człowiekiem), a także… korzyści fizyczne i „metafizyczne”. Tutaj też autorzy mniej koncentrują się na różnych rodzajach schorzeń, bardziej za to skupiają się na pracy nad własnym charakterem i kontrolowaniem emocji. Z kolei w refleksologii dodatkowym punktem jest informacja o olejkach eterycznych, które warto stosować przy określonych zabiegach.
Z tej książki korzystać mogą osoby, które nigdy nie miały styczności z metodami samoleczenia, ale wierzą, że w ten sposób mogą sobie pomóc. To publikacja przeznaczona dla tych odbiorców, którzy szukają rzeczowych i fachowych porad z dziedziny leczenia dotykiem, natomiast nie chcą zagłębiać się w to zagadnienie bardziej niż to konieczne. Ten skondensowany samouczek został w dodatku estetycznie wydany – liczy się w nim przejrzystość oraz wygoda dla czytelników, łatwo w nim odnaleźć potrzebne informacje i też, dzięki fotografiom, poznać sposoby samoleczenia. To nawet lepsze niż standardowe w tego typu książkach schematy – odbiorcy nie będą mieli wątpliwości, jak zastosować określone metody leczenia dotykiem. Opisane w tomie metody samoleczenia nie mogą zaszkodzić, a być może zadziałają też kojąco na psychikę. „Leczenie dotykiem” może się zatem przydać i w codziennym zabieganiu zapewnić chwilę odpoczynku.
Leczenie we własnych rękach
W kwestii samoleczenia – i leczenia czy przekazywania energii dotykiem – niektórzy są bardzo sceptyczni, inni – nastawieni wręcz entuzjastycznie. Skye Alexander i Anne Schneider uprzedzają wprawdzie, że ich porady nie mogą zastąpić tradycyjnej medycyny. Ale w „Leczeniu dotykiem” chodzi przecież o coś innego, coś, co zaznaczone zostało w podtytule: „136 technik, które leczą, koją nerwy i łagodzą ból”. Nawet jeśli zaproponowane w książce czynności nie przyniosą poprawy stanu zdrowia czy choćby doraźnej ulgi w bólu – pozwolą na chwilę relaksu i odprężenia, skłonią też do dbania o własne ciało.
Mały tomik został podzielony na trzy części – pierwsza dotyczy akupresury, druga technik reiki, trzecia natomiast refleksologii. Każdy zatem może wypróbować różne metody naturalnego i samodzielnego leczenia i wybrać te, które najbardziej mu odpowiadają. Książka została stworzona jako poradnik i poza krótkim wprowadzeniem nie ma w niej praktycznie miejsca na temat sensu leczenia dotykiem. Przejrzysta konstrukcja i skrótowość to zalety tej publikacji – pozwalają błyskawicznie dotrzeć do potrzebnych porad i wskazówek i od razu je wypróbować.
Każdy punkt – związany z problemem lub elementem, który może zostać poprawiony – składa się z kilku składników. Pełnostronicowe zdjęcie z zaprezentowanym sposobem działania łączy się z hasłową wskazówką. Do tego dochodzi skondensowany opis metody, złożony z nazwy punktu, który ma się uciskać (tylko w pierwszej części albumowego tomu), umiejscowienia, czyli szczegółowego opisu tego, co widać na fotografii, sposobu pracy (m.in. czas trwania ucisku) oraz z efektów, jakich należy się spodziewać. Można zatem posługiwać się tylko zdjęciami, lub dla lepszego rezultatu przeczytać też zminimalizowaną instrukcję, która rozwieje wszelkie wątpliwości. W przypadku technik reiki zamiast opisu czynności pojawiają się rady (nie tylko związane z ułożeniem rąk czy czasem nacisku, ale również – z emocjami i pracą z drugim człowiekiem), a także… korzyści fizyczne i „metafizyczne”. Tutaj też autorzy mniej koncentrują się na różnych rodzajach schorzeń, bardziej za to skupiają się na pracy nad własnym charakterem i kontrolowaniem emocji. Z kolei w refleksologii dodatkowym punktem jest informacja o olejkach eterycznych, które warto stosować przy określonych zabiegach.
Z tej książki korzystać mogą osoby, które nigdy nie miały styczności z metodami samoleczenia, ale wierzą, że w ten sposób mogą sobie pomóc. To publikacja przeznaczona dla tych odbiorców, którzy szukają rzeczowych i fachowych porad z dziedziny leczenia dotykiem, natomiast nie chcą zagłębiać się w to zagadnienie bardziej niż to konieczne. Ten skondensowany samouczek został w dodatku estetycznie wydany – liczy się w nim przejrzystość oraz wygoda dla czytelników, łatwo w nim odnaleźć potrzebne informacje i też, dzięki fotografiom, poznać sposoby samoleczenia. To nawet lepsze niż standardowe w tego typu książkach schematy – odbiorcy nie będą mieli wątpliwości, jak zastosować określone metody leczenia dotykiem. Opisane w tomie metody samoleczenia nie mogą zaszkodzić, a być może zadziałają też kojąco na psychikę. „Leczenie dotykiem” może się zatem przydać i w codziennym zabieganiu zapewnić chwilę odpoczynku.
poniedziałek, 22 października 2012
Wieszcze wieszczą. Najpiękniejsze wiersze dla dzieci
Znak, Kraków 2012.
Przypomniane arcydzieła
Te wiersze bez wątpienia zasługują na miejsce w lekturach kolejnych pokoleń – budują w końcu narodową tożsamość i należą do kanonu literatury pięknej, pojawiają się w podręcznikach, a czasem stanowią też źródło obiegowych powiedzeń. „Najpiękniejsze wiersze dla dzieci” to tom, który przypomina utwory wieszczów – Słowackiego, Mickiewicza i Krasińskiego w naprawdę pięknym opracowaniu graficznym i edytorskim. Zmieściło się tu zaledwie (czy może aż) dziewięć tekstów. „Pannie Katarzynie” Zygmunta Krasińskiego, „O Janku co psom szył buty” i „W pamiętniku Zofii Bobrówny” Juliusza Słowackiego oraz „Lis i kozieł”, „Pani Twardowska”, „Osieł i pies”, „Pies i wilk”, „Powrót taty” i „Przyjaciele” Adama Mickiewicza. To wiersze znane wszystkim i jednocześnie te utwory wieszczów, które podsuwa się dzieciom na początek przygody z klasyką literatury pięknej. Zgromadzone w jednym miejscu mogą także wspomóc dyskusję o kształcie literatury czwartej na przestrzeni wieków.
Ta lektura w wielu wypadkach nie będzie należała do prostych. Współcześni autorzy przyzwyczaili odbiorców do lekkiego potocznego języka i historii praktycznie niewymagających wysiłku. Na przykładzie utworów z „Najpiękniejszych wierszy dla dzieci” dobrze widać archaiczność stylu i zmiany w słownictwie. Pojawią się tu frazy kompletnie już niezrozumiałe dla małych czytelników i słowa, z którymi ci nigdy nie mieli szansy się zetknąć. Podczas czytania zatem dzieci będą musiały samodzielnie lub z pomocą rodziców albo nauczycieli rozszyfrować niejasne znaczenia i sformułowania – co oczywiście wyjdzie im tylko na dobre, nauczy pracy ze słownikami, a i szacunku dla języka. Tyle że tom nie nadaje się do szybkiego poznawania: ale z drugiej strony czy nie tak właśnie powinno się traktować arcydzieła literatury? Części maluchów natomiast bez względu na tekst może spodobać się rytm wierszy.
Nie ma sensu opisywać tekstów – ale na uwagę zasługuje sposób wydania. Może i szkoda, że wydawnictwo nie pokusiło się o przypisy i wyjaśnienia fragmentów, które na pewno sprawią trudności czytającym – ale z drugiej strony przy takim podejściu powstałoby zbyt wiele punktów spornych, a też i namiastka wydania krytycznego kłóci się z wydaniem, na jakie zasługuje literatura piękna. Zatem, chociaż brak wyjaśnień trochę przeszkadza – jest uzasadnione choćby względami estetycznymi. Stroną graficzną w tym tomie zajęła się Zuzanna Orlińska – i robi wszystko, by oswoić teksty, to jest stawia na w miarę realistyczne rysunki, odrzuca symbol na rzecz dosłowności i pamięta, że tworzy dla dzieci, a jednocześnie chce przypodobać się ich rodzicom. Dobrym pomysłem jest wprowadzanie osobnych niby stron tytułowych – to pozwala na skojarzenie utworu z portretem autora, a także nawiązuje do tradycji, sygnalizuje, że to elementy klasyki. Każdy wiersz ozdabiany jest pojedynczymi rysunkami na marginesach stron, a także pełnoformatowymi i przemawiającymi do wyobraźni ilustracjami. To wszystko przypomina o wartości dzieł, a maluchom pomoże zrozumieć literaturę piękną. Opracowanie graficzne – dobrze przemyślane – trochę rozrzedza gęste przecież wiersze i sprawia, że tom można zaprezentować dzieciom.
Dobrze się stało, że Znak przypomina najpiękniejsze wiersze wieszczów w jednym miejscu. To książka potrzebna, choć niełatwa. Dla dorosłych będzie to również przypomnienie tekstów z dzieciństwa.
Przypomniane arcydzieła
Te wiersze bez wątpienia zasługują na miejsce w lekturach kolejnych pokoleń – budują w końcu narodową tożsamość i należą do kanonu literatury pięknej, pojawiają się w podręcznikach, a czasem stanowią też źródło obiegowych powiedzeń. „Najpiękniejsze wiersze dla dzieci” to tom, który przypomina utwory wieszczów – Słowackiego, Mickiewicza i Krasińskiego w naprawdę pięknym opracowaniu graficznym i edytorskim. Zmieściło się tu zaledwie (czy może aż) dziewięć tekstów. „Pannie Katarzynie” Zygmunta Krasińskiego, „O Janku co psom szył buty” i „W pamiętniku Zofii Bobrówny” Juliusza Słowackiego oraz „Lis i kozieł”, „Pani Twardowska”, „Osieł i pies”, „Pies i wilk”, „Powrót taty” i „Przyjaciele” Adama Mickiewicza. To wiersze znane wszystkim i jednocześnie te utwory wieszczów, które podsuwa się dzieciom na początek przygody z klasyką literatury pięknej. Zgromadzone w jednym miejscu mogą także wspomóc dyskusję o kształcie literatury czwartej na przestrzeni wieków.
Ta lektura w wielu wypadkach nie będzie należała do prostych. Współcześni autorzy przyzwyczaili odbiorców do lekkiego potocznego języka i historii praktycznie niewymagających wysiłku. Na przykładzie utworów z „Najpiękniejszych wierszy dla dzieci” dobrze widać archaiczność stylu i zmiany w słownictwie. Pojawią się tu frazy kompletnie już niezrozumiałe dla małych czytelników i słowa, z którymi ci nigdy nie mieli szansy się zetknąć. Podczas czytania zatem dzieci będą musiały samodzielnie lub z pomocą rodziców albo nauczycieli rozszyfrować niejasne znaczenia i sformułowania – co oczywiście wyjdzie im tylko na dobre, nauczy pracy ze słownikami, a i szacunku dla języka. Tyle że tom nie nadaje się do szybkiego poznawania: ale z drugiej strony czy nie tak właśnie powinno się traktować arcydzieła literatury? Części maluchów natomiast bez względu na tekst może spodobać się rytm wierszy.
Nie ma sensu opisywać tekstów – ale na uwagę zasługuje sposób wydania. Może i szkoda, że wydawnictwo nie pokusiło się o przypisy i wyjaśnienia fragmentów, które na pewno sprawią trudności czytającym – ale z drugiej strony przy takim podejściu powstałoby zbyt wiele punktów spornych, a też i namiastka wydania krytycznego kłóci się z wydaniem, na jakie zasługuje literatura piękna. Zatem, chociaż brak wyjaśnień trochę przeszkadza – jest uzasadnione choćby względami estetycznymi. Stroną graficzną w tym tomie zajęła się Zuzanna Orlińska – i robi wszystko, by oswoić teksty, to jest stawia na w miarę realistyczne rysunki, odrzuca symbol na rzecz dosłowności i pamięta, że tworzy dla dzieci, a jednocześnie chce przypodobać się ich rodzicom. Dobrym pomysłem jest wprowadzanie osobnych niby stron tytułowych – to pozwala na skojarzenie utworu z portretem autora, a także nawiązuje do tradycji, sygnalizuje, że to elementy klasyki. Każdy wiersz ozdabiany jest pojedynczymi rysunkami na marginesach stron, a także pełnoformatowymi i przemawiającymi do wyobraźni ilustracjami. To wszystko przypomina o wartości dzieł, a maluchom pomoże zrozumieć literaturę piękną. Opracowanie graficzne – dobrze przemyślane – trochę rozrzedza gęste przecież wiersze i sprawia, że tom można zaprezentować dzieciom.
Dobrze się stało, że Znak przypomina najpiękniejsze wiersze wieszczów w jednym miejscu. To książka potrzebna, choć niełatwa. Dla dorosłych będzie to również przypomnienie tekstów z dzieciństwa.
niedziela, 21 października 2012
Chris Tvedt: Na własną rękę
WNK, Warszawa 2012.
W świecie zbrodni
Chris Tvedt w drugim tomie przygód adwokata Mikaela Brenne zaczyna bardziej odważnie budować fabułę i próbuje znaleźć równowagę między kryminałem i powieścią sensacyjną. Nie stroni od tematów trudnych – tym razem sprawa dotyczy zgwałconej i brutalnie zamordowanej czternastolatki – ale też interesują go ludzkie słabości. Bohaterów wikła w bardziej skomplikowane relacje, nie prowadzi historii jednotorowo i nie zdradza czytelnikom finału przedwcześnie – to wszystko wychodzi mu na dobre i tom „Na własną rękę” jest lepszy niż „Uzasadniona wątpliwość”.
Mikael Brenne ma być obrońcą człowieka oskarżonego o morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. Jego upodobanie do rozgłosu sprawia, że przyjmuje tę sprawę, chociaż wie, jak bardzo rozpala ona opinię publiczną. Brenne stara się wszystko rozstrzygać na chłodno – lecz to niemożliwe w przypadku, gdy w grę wchodzą ogromne emocje otoczenia. Tu nikt nie jest od nich wolny. W dodatku bohater musi pamiętać, że wkroczenie do przestępczego światka wiązać się może z zagrożeniem dla jego najbliższych.
Tym razem Chris Tvedt bardzo szybko kończy sprawę, która wydawała się niemal niemożliwa do rozwiązania. Natychmiast też budzi wątpliwości i pozwala Mikaelowi na samodzielne działanie – pełne czasem niepotrzebnej brawury i rozmaitych błędów, a przez to angażujące w historię czytelników. Adwokat zachowuje się czasem impulsywnie i nieodpowiedzialnie – to czynnik demitologizujący go w książce. Zwłaszcza że na drugim planie pojawia się stałe i niepodlegające dyskusji uczucie do młodszej o trzynaście lat partnerki – tu nie będzie miejsca na odbrązowienie postaci. Chociaż Brenne dedukuje dobrze, momentami zachowuje się, jakby nie rozumiał własnych postaw i ich konsekwencji – Tvedt chce wówczas prowadzić opowieść w kierunku, którego nie zaakceptowałby żaden logicznie myślący czytelnik. Na szczęście racjonalizowanie nie do końca się sprawdza, gdy w grę wchodzą ludzie o chorych umysłach. Tym razem autor też częściej sięga po bohaterów pod względem psychiki nieprzewidywalnych – to dla niego najwygodniejszy sposób budowania fabuły – dzięki temu akcja nie przypomina prostej konstrukcji z klocków, a zaczyna żyć w myślach odbiorców.
Nie stroni Tvedt od brutalnych, wręcz turpistycznych opisów. Nie chroni adwokata ani jego ukochanej (a przynajmniej nie do końca), w przestępczą rzeczywistość wkracza z całą świadomością istnienia zła, krwi i bólu. Po raz drugi pojawiają się tu osoby o sadystycznych upodobaniach, a sam autor nie odwraca wzroku, gdy ktoś próbuje torturować powołane przez niego do życia postacie. Chociaż opowieść prowadzi Mikael, a tonacji dominuje chłód i brak emocji. Bohater z równym spokojem relacjonuje gesty, które stanowią element gry na sali sądowej, jak i sceny przerażające. Ten pozorny brak uczuć, widoczny w całej narracji, ma wpływać na odbiorców i budzić w nich lęk przed światem, w którym panują okrutne prawa.
Chris Tvedt pisze tak, by zdystansować się od prezentowanych problemów, a jednocześnie zwrócić na nie uwagę społeczeństwa. Nie ma dla niego tematów tabu, materią kryminału może stać się wszystko. Nigdy też nie wiadomo, czy o działaniach postaci zadecydują względy psychologiczne, czy chwilowe emocje – w „Na własną rękę” autor kilka razy myli tropy, by czytelnicy nie mogli prawidłowo zinterpretować przesłanek. Tvedt chce pokazać, że to on rządzi fabułą – na razie mu się to udaje.
W świecie zbrodni
Chris Tvedt w drugim tomie przygód adwokata Mikaela Brenne zaczyna bardziej odważnie budować fabułę i próbuje znaleźć równowagę między kryminałem i powieścią sensacyjną. Nie stroni od tematów trudnych – tym razem sprawa dotyczy zgwałconej i brutalnie zamordowanej czternastolatki – ale też interesują go ludzkie słabości. Bohaterów wikła w bardziej skomplikowane relacje, nie prowadzi historii jednotorowo i nie zdradza czytelnikom finału przedwcześnie – to wszystko wychodzi mu na dobre i tom „Na własną rękę” jest lepszy niż „Uzasadniona wątpliwość”.
Mikael Brenne ma być obrońcą człowieka oskarżonego o morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. Jego upodobanie do rozgłosu sprawia, że przyjmuje tę sprawę, chociaż wie, jak bardzo rozpala ona opinię publiczną. Brenne stara się wszystko rozstrzygać na chłodno – lecz to niemożliwe w przypadku, gdy w grę wchodzą ogromne emocje otoczenia. Tu nikt nie jest od nich wolny. W dodatku bohater musi pamiętać, że wkroczenie do przestępczego światka wiązać się może z zagrożeniem dla jego najbliższych.
Tym razem Chris Tvedt bardzo szybko kończy sprawę, która wydawała się niemal niemożliwa do rozwiązania. Natychmiast też budzi wątpliwości i pozwala Mikaelowi na samodzielne działanie – pełne czasem niepotrzebnej brawury i rozmaitych błędów, a przez to angażujące w historię czytelników. Adwokat zachowuje się czasem impulsywnie i nieodpowiedzialnie – to czynnik demitologizujący go w książce. Zwłaszcza że na drugim planie pojawia się stałe i niepodlegające dyskusji uczucie do młodszej o trzynaście lat partnerki – tu nie będzie miejsca na odbrązowienie postaci. Chociaż Brenne dedukuje dobrze, momentami zachowuje się, jakby nie rozumiał własnych postaw i ich konsekwencji – Tvedt chce wówczas prowadzić opowieść w kierunku, którego nie zaakceptowałby żaden logicznie myślący czytelnik. Na szczęście racjonalizowanie nie do końca się sprawdza, gdy w grę wchodzą ludzie o chorych umysłach. Tym razem autor też częściej sięga po bohaterów pod względem psychiki nieprzewidywalnych – to dla niego najwygodniejszy sposób budowania fabuły – dzięki temu akcja nie przypomina prostej konstrukcji z klocków, a zaczyna żyć w myślach odbiorców.
Nie stroni Tvedt od brutalnych, wręcz turpistycznych opisów. Nie chroni adwokata ani jego ukochanej (a przynajmniej nie do końca), w przestępczą rzeczywistość wkracza z całą świadomością istnienia zła, krwi i bólu. Po raz drugi pojawiają się tu osoby o sadystycznych upodobaniach, a sam autor nie odwraca wzroku, gdy ktoś próbuje torturować powołane przez niego do życia postacie. Chociaż opowieść prowadzi Mikael, a tonacji dominuje chłód i brak emocji. Bohater z równym spokojem relacjonuje gesty, które stanowią element gry na sali sądowej, jak i sceny przerażające. Ten pozorny brak uczuć, widoczny w całej narracji, ma wpływać na odbiorców i budzić w nich lęk przed światem, w którym panują okrutne prawa.
Chris Tvedt pisze tak, by zdystansować się od prezentowanych problemów, a jednocześnie zwrócić na nie uwagę społeczeństwa. Nie ma dla niego tematów tabu, materią kryminału może stać się wszystko. Nigdy też nie wiadomo, czy o działaniach postaci zadecydują względy psychologiczne, czy chwilowe emocje – w „Na własną rękę” autor kilka razy myli tropy, by czytelnicy nie mogli prawidłowo zinterpretować przesłanek. Tvedt chce pokazać, że to on rządzi fabułą – na razie mu się to udaje.
sobota, 20 października 2012
Zygmunt Mycielski: Niby-dziennik ostatni 1981-1987
Iskry, Warszawa 2012.
Nieprywatne zapiski
„Niby-dziennik” Zygmunta Mycielskiego nie jest podobny do typowych diariuszowych zapisków. Kto chciałby w tomie „Niby-dziennik ostatni 1981-1987” szukać informacji na temat życia prywatnego autora (i kompozytora), zauważy bez trudu, że takich wiadomości tu brak. Mycielski odsuwa uwagę czytelników od swoich własnych spraw, kieruje spojrzenia na zewnątrz, jakby rezygnacja z solipsyzmu mogła go uchronić przed ocenami odbiorców. Chociaż parę razy w tomie pojawia się stwierdzenie, że ewentualni czytelnicy niewiele tu znajdą wartościowych uwag – i by do nich dotrzeć, będą musieli przebrnąć przez wiele nieznaczących notatek – to jednak „Niby dziennik” stoi na wysokim literacko-filozoficzno-publicystycznym poziomie.
Sprawy prywatne w zasadzie tu nie istnieją. W odróżnieniu od zwykłych dzienników znanych literatów, w zeszytach Mycielskiego to otoczenie – dostępne wszystkim rodakom – okazuje się przedmiotem refleksji. Dla siebie autor robi wyjątek tylko w sytuacji, gdy opowiada o pracy nad kompozycjami. Wtedy zresztą nie stara się pisać zrozumiale dla wszystkich, niemal natychmiast wpada w zawodowy żargon, nie tyle odsłania swój twórczy warsztat, co na piśmie, sam dla siebie, rozważa pojawiające się pomysły. Być może też chce ocalić tajniki procesu komponowania, czy też – zwyczajnie – dodać przypis do własnych dzieł, z nadzieją, że zainteresuje to część odbiorców.
Jednak znaczna część „Niby-dziennika” poświęcona jest tematom aktualnym. Mycielski żywo reaguje na to, co dzieje się w kraju, komentuje i ocenia, często ostro, doniesienia medialne. Notatki stają się dla niego szansą na wyrażenie własnej opinii, możliwością ustosunkowania się do rzeczywistości. Niekiedy autor posuwa się nieco dalej i przytacza, na przykład, swoją korespondencję z różnymi postaciami. Sporo uwagi poświęca też pismom, wypowiedziom i zachowaniom Jana Pawła II, zazwyczaj zresztą podejmuje polemikę z ogłaszanymi hasłami, co ciekawe – poza quasi-dialogiem z papieżem nie zajmuje się specjalnie religią.
Kolejną sferą dla Mycielskiego istotną są rozważania na rozmaite egzystencjalne tematy. Interesuje go człowiek, praca twórcza, sens dyscypliny, waga świadomości, znaczenie historii… Wiele tu luźnych zagadnień, które otwierają dzienne zapiski i pozwalają się rozwijać w miniaturowe traktaty. Mycielski bardzo dba o formę tekstu – do samego końca, nawet nękany chorobą, nie pozwala sobie na luźniejsze czy niedopracowane uwagi. To zresztą podejście zgodne z prezentowanym w „Niby-dzienniku” przekonaniem o powinnościach twórcy. Dlatego też nie będzie w tej książce krótkich i chaotycznych notatek dla pamięci, wynurzeń bez znaczenia lub sensu czy niedokończonych myśli. Ale i niewiele pojawi się konstrukcji aforystycznych: Mycielski nie lubi operować skrótem, woli rzeczowo i dokładnie wyłuszczyć własne przekonania niż pozostawiać cokolwiek domyślności czy interpretacji innych.
Z czasem dopiero, u schyłku życia, autor otwiera się na prywatność; kiedy nie może już zajmować się żywym reagowaniem na to, co dzieje się wokół, odrobinę ociepla wizerunek, zaczyna pisać o drobiazgach, z których zwykle składa się codzienność. Nigdy jednak nie przekracza granicy między prywatnością i bliskością. W jego zapiskach bowiem nie jednostka okazuje się najważniejsza.
Nieprywatne zapiski
„Niby-dziennik” Zygmunta Mycielskiego nie jest podobny do typowych diariuszowych zapisków. Kto chciałby w tomie „Niby-dziennik ostatni 1981-1987” szukać informacji na temat życia prywatnego autora (i kompozytora), zauważy bez trudu, że takich wiadomości tu brak. Mycielski odsuwa uwagę czytelników od swoich własnych spraw, kieruje spojrzenia na zewnątrz, jakby rezygnacja z solipsyzmu mogła go uchronić przed ocenami odbiorców. Chociaż parę razy w tomie pojawia się stwierdzenie, że ewentualni czytelnicy niewiele tu znajdą wartościowych uwag – i by do nich dotrzeć, będą musieli przebrnąć przez wiele nieznaczących notatek – to jednak „Niby dziennik” stoi na wysokim literacko-filozoficzno-publicystycznym poziomie.
Sprawy prywatne w zasadzie tu nie istnieją. W odróżnieniu od zwykłych dzienników znanych literatów, w zeszytach Mycielskiego to otoczenie – dostępne wszystkim rodakom – okazuje się przedmiotem refleksji. Dla siebie autor robi wyjątek tylko w sytuacji, gdy opowiada o pracy nad kompozycjami. Wtedy zresztą nie stara się pisać zrozumiale dla wszystkich, niemal natychmiast wpada w zawodowy żargon, nie tyle odsłania swój twórczy warsztat, co na piśmie, sam dla siebie, rozważa pojawiające się pomysły. Być może też chce ocalić tajniki procesu komponowania, czy też – zwyczajnie – dodać przypis do własnych dzieł, z nadzieją, że zainteresuje to część odbiorców.
Jednak znaczna część „Niby-dziennika” poświęcona jest tematom aktualnym. Mycielski żywo reaguje na to, co dzieje się w kraju, komentuje i ocenia, często ostro, doniesienia medialne. Notatki stają się dla niego szansą na wyrażenie własnej opinii, możliwością ustosunkowania się do rzeczywistości. Niekiedy autor posuwa się nieco dalej i przytacza, na przykład, swoją korespondencję z różnymi postaciami. Sporo uwagi poświęca też pismom, wypowiedziom i zachowaniom Jana Pawła II, zazwyczaj zresztą podejmuje polemikę z ogłaszanymi hasłami, co ciekawe – poza quasi-dialogiem z papieżem nie zajmuje się specjalnie religią.
Kolejną sferą dla Mycielskiego istotną są rozważania na rozmaite egzystencjalne tematy. Interesuje go człowiek, praca twórcza, sens dyscypliny, waga świadomości, znaczenie historii… Wiele tu luźnych zagadnień, które otwierają dzienne zapiski i pozwalają się rozwijać w miniaturowe traktaty. Mycielski bardzo dba o formę tekstu – do samego końca, nawet nękany chorobą, nie pozwala sobie na luźniejsze czy niedopracowane uwagi. To zresztą podejście zgodne z prezentowanym w „Niby-dzienniku” przekonaniem o powinnościach twórcy. Dlatego też nie będzie w tej książce krótkich i chaotycznych notatek dla pamięci, wynurzeń bez znaczenia lub sensu czy niedokończonych myśli. Ale i niewiele pojawi się konstrukcji aforystycznych: Mycielski nie lubi operować skrótem, woli rzeczowo i dokładnie wyłuszczyć własne przekonania niż pozostawiać cokolwiek domyślności czy interpretacji innych.
Z czasem dopiero, u schyłku życia, autor otwiera się na prywatność; kiedy nie może już zajmować się żywym reagowaniem na to, co dzieje się wokół, odrobinę ociepla wizerunek, zaczyna pisać o drobiazgach, z których zwykle składa się codzienność. Nigdy jednak nie przekracza granicy między prywatnością i bliskością. W jego zapiskach bowiem nie jednostka okazuje się najważniejsza.
Zapraszam serdecznie na stronę znakomitego realizatora (i reżysera) światła i dźwięku, Sergiusza Brożka:
www.światłodźwięk.pl albo www.swiatlodzwiek.pl
www.światłodźwięk.pl albo www.swiatlodzwiek.pl
piątek, 19 października 2012
Maureen Lee: Nic nie trwa wiecznie
Świat Książki, Warszawa 2012.
Scenariusze
Maureen Lee zdobędzie książką „Nic nie trwa wiecznie” sporo czytelniczek – wykorzystuje bowiem stały schemat kojących obyczajówek. W jednym domu – oazie spokoju – gromadzi kilka kobit, które chciałyby schronić się przed złym światem. Jest tu Diana, która poczuła się odepchnięta od braci za sprawą knowań sprytnej przyszłej szwagierki, jest Vanessa, którą przed ołtarzem porzucił narzeczony (i która teraz zmaga się nie tylko ze wstydem, ale i z nadwagą), jest Rachel, piętnastolatka z malutką córką, jest wreszcie Brodie, właścicielka domu, która ucieka od kochającego i kochanego męża, bo ten nie przejmuje się dorosłą córką-narkomanką. Te cztery kobiety potrzebują ciszy i schronienia – ale z czasem okazuje się także, że potrzebują i siebie nawzajem. Maureen Lee nie łamie im charakterów, za to niespodziewanie splata losy, powoli otwierając bohaterki z powrotem na świat i piękno życia. Chociaż happy end wcale nie będzie oczywisty.
Autorka konstruuje tę historię w oparciu o znaną konstrukcję – buduje cztery niezależne historie (wzbogacane jeszcze o drobne wątki z życia innych ludzi), a potem stara się je przemieszać, sprawiając, by jedne charaktery uzupełniały drugie. Od czasu do czasu zakłóca harmonię w nowym azylu postaci – lecz robi to tylko po to, by kobiety mogły docenić codzienne szczęście. Ponieważ funkcjonowanie czterech równoległych historii wystarczająco komplikuje powieść, Maureen Lee nie może sobie już pozwolić na dalsze eksperymenty: stąd próby tworzenia pomostu między gatunkami czy zbyt radykalne zmiany wydają się przesadnie upraszczane. Także kierunek toczenia się losów kobiet wytyczony jest przez baśniowe szczęście: autorka, stawiając na drodze bohaterek jedną przeszkodę, całkowicie eliminuje inne, by nic nie zakłócało odbioru. To daje momentami trochę zbyt papierowy świat, ale ostatecznie to przecież prawo obyczajówek o funkcji pocieszeniowej.
W polskiej literaturze rozrywkowej tego typu dominują zwykle motywy z przenoszeniem się do dziedziczonego domu i zakładaniem w nim pensjonatu. Powieść Lee niewiele się od takich historii różni – autorka także czerpie energię z prostych przyjemności i ratowania postaci przed problemami – tyle tylko, że egzystencja właścicielki domu to jeden – ale nie wiodący – motyw całej książki. To wystarczająco dużo, by nie czuć znużenia bezlitosną scenariuszową rutyną – jednak tak, gdzie Lee odchodzi od sprawdzonych torów, zdarza się, że popełnia błędy – zwykle polegające na uproszczeniach.
Zwyczajna (to jest oparta na powtarzalnym scenariuszu) historia opisana jest zwyczajnym językiem, chociaż parę razy tłumaczka zaburza rytm lektury – zwykle ma to związek z niewłaściwym, niezgodnym z naturalnym szykiem, umiejscowieniem zaimka „się” w zdaniu: to nadaje relacji wrażenia potoczności, lecz nie potoczności pożądanej w literaturze. Bywa też, że pojawiają się zadry w wypowiedziach – niby drobiazg (i niezbyt częsty), ale potrafi zirytować. W przyjemnym czytadle – a takim jest „Nic nie trwa wiecznie” – nic nie powinno odwracać uwagi od emocjonalnej fabuły.
Scenariusze
Maureen Lee zdobędzie książką „Nic nie trwa wiecznie” sporo czytelniczek – wykorzystuje bowiem stały schemat kojących obyczajówek. W jednym domu – oazie spokoju – gromadzi kilka kobit, które chciałyby schronić się przed złym światem. Jest tu Diana, która poczuła się odepchnięta od braci za sprawą knowań sprytnej przyszłej szwagierki, jest Vanessa, którą przed ołtarzem porzucił narzeczony (i która teraz zmaga się nie tylko ze wstydem, ale i z nadwagą), jest Rachel, piętnastolatka z malutką córką, jest wreszcie Brodie, właścicielka domu, która ucieka od kochającego i kochanego męża, bo ten nie przejmuje się dorosłą córką-narkomanką. Te cztery kobiety potrzebują ciszy i schronienia – ale z czasem okazuje się także, że potrzebują i siebie nawzajem. Maureen Lee nie łamie im charakterów, za to niespodziewanie splata losy, powoli otwierając bohaterki z powrotem na świat i piękno życia. Chociaż happy end wcale nie będzie oczywisty.
Autorka konstruuje tę historię w oparciu o znaną konstrukcję – buduje cztery niezależne historie (wzbogacane jeszcze o drobne wątki z życia innych ludzi), a potem stara się je przemieszać, sprawiając, by jedne charaktery uzupełniały drugie. Od czasu do czasu zakłóca harmonię w nowym azylu postaci – lecz robi to tylko po to, by kobiety mogły docenić codzienne szczęście. Ponieważ funkcjonowanie czterech równoległych historii wystarczająco komplikuje powieść, Maureen Lee nie może sobie już pozwolić na dalsze eksperymenty: stąd próby tworzenia pomostu między gatunkami czy zbyt radykalne zmiany wydają się przesadnie upraszczane. Także kierunek toczenia się losów kobiet wytyczony jest przez baśniowe szczęście: autorka, stawiając na drodze bohaterek jedną przeszkodę, całkowicie eliminuje inne, by nic nie zakłócało odbioru. To daje momentami trochę zbyt papierowy świat, ale ostatecznie to przecież prawo obyczajówek o funkcji pocieszeniowej.
W polskiej literaturze rozrywkowej tego typu dominują zwykle motywy z przenoszeniem się do dziedziczonego domu i zakładaniem w nim pensjonatu. Powieść Lee niewiele się od takich historii różni – autorka także czerpie energię z prostych przyjemności i ratowania postaci przed problemami – tyle tylko, że egzystencja właścicielki domu to jeden – ale nie wiodący – motyw całej książki. To wystarczająco dużo, by nie czuć znużenia bezlitosną scenariuszową rutyną – jednak tak, gdzie Lee odchodzi od sprawdzonych torów, zdarza się, że popełnia błędy – zwykle polegające na uproszczeniach.
Zwyczajna (to jest oparta na powtarzalnym scenariuszu) historia opisana jest zwyczajnym językiem, chociaż parę razy tłumaczka zaburza rytm lektury – zwykle ma to związek z niewłaściwym, niezgodnym z naturalnym szykiem, umiejscowieniem zaimka „się” w zdaniu: to nadaje relacji wrażenia potoczności, lecz nie potoczności pożądanej w literaturze. Bywa też, że pojawiają się zadry w wypowiedziach – niby drobiazg (i niezbyt częsty), ale potrafi zirytować. W przyjemnym czytadle – a takim jest „Nic nie trwa wiecznie” – nic nie powinno odwracać uwagi od emocjonalnej fabuły.
czwartek, 18 października 2012
Alice Rosalie Reystone: Dziewiąty Mag. Zdrada
WNK, Warszawa 2012.
Wśród smoków
Trochę w stylu „zabili go i uciekł” rozwija się fabuła drugiej części „Dziewiątego Maga” – ale jeśli raz zagrożone zostało życie bohaterki (lub jej najbliższych), to nie ma już innej szansy na budowanie napięcia, żadne tarapaty nie dorównają siłą wyrazu bliskości śmierci. Ten trop Alice Rosalie Reystone podjąć musi – ale też trzeba jej przyznać, że mimo płynących z niego komplikacji, radzi sobie z fabułą całkiem nieźle. Przede wszystkim odrzuca klasyczne (i częste w dzisiejszej fantastyce pop) schematy konstruowania historii. Cała powieść okazuje się być zagęszczona, bohaterowie nie dążą do jednego celu, lecz po wypełnieniu określonego zadania natychmiast wpadają w wir następnych wydarzeń. Dzięki temu trudno wymyślić, w jakim kierunki potoczy się akcja i co stanie się z postaciami – ale też ów rytm przynosi konieczność żonglowania zagrożeniami, co na dłuższą metę może przestać na czytelników działać.
W drugiej części „Dziewiątego Maga” Reystone ośmiela się na znacznie więcej eksperymentów z magią i groźnymi walkami. W pewnej chwili okazuje się nawet, że stworzyła najprawdopodobniej niezniszczalną superbohaterkę – jedyne wahania, jakie pojawiają się u Ariel, to te natury osobistej i uczuciowej. Nie istnieją natomiast problemy związane z ograniczeniami ciała. Tu jakby odwoływała się Reystone do gier, w których nigdy nie traci się „żyć” ani zasobów energii – w akcji widać dokładnie, dlaczego tego typu ograniczenia, choć zwykle przerywają najlepszą zabawę, są potrzebne. Ale też Alice Rosalie Reystone tą odwagą w kreowaniu kolejnych scen może sobie zjednać czytelników zmęczonych „nastoletnimi” lekturami fantasy.
O ile sama magia została tu sprowadzona do ekstremalnych możliwości, o tyle w sferze emocji autorka tworzy dość ciekawe portrety osobowościowe. Rozwija wątek uczucia między Ariel i Marcusem w sposób daleki od stereotypów literackich, a jednocześnie sama czerpie przyjemność z odwlekania w czasie tego, co nieuchronne. Bawi się bohaterami, a przy tym stawia ich przed sytuacjami, na które nie byłoby miejsca po baśniowym zakończeniu. Pozwala im doświadczać mnóstwa skrajnych czasem uczuć – w tej huśtawce nastrojów znajdzie się miejsce na wszystko. Za to znowu trudno jest uwierzyć w kreację córki Ariel – do tej pory było to dziecko, o którym wygodnie zapomnieć. Kiedy tu się pojawi, najpierw zbyt szybko dorośnie, a potem – znów przedwcześnie – spróbuje wkupić się w łaski czytających. Jak na kogoś, kto przez kilkaset stron nigdzie nie istniał, to dużo.
Reystone w „Zdradzie” wybiera skupienie na fabule. Rezygnuje z malowniczego języka, który często jest wyznacznikiem fantastycznego świata. Bardzo zżywa się z Ariel – i pozwala jej na kolokwialne spostrzeżenia. Mało tego: od czasu do czasu w książce występują nawet przebłyski humoru – to właśnie przejście do kolokwialnego języka i pozorów zwyczajnego, swobodnego istnienia w alternatywnym świecie otworzyło przed autorką szansę na śmiech. Nie będzie go dużo, bo też i pełna nieprzewidywalnych zwrotów akcji fabuła nieco żart blokuje, ale Reystone przypomina, że jej bohaterowie nie zawsze muszą zachowywać śmiertelną powagę.
Ze względu na szybkie tempo, wartką akcję, język i kreacje bohaterów ta książka – podobnie jak i pierwsza część – wciąga. Nie trzeba być miłośnikiem fantasy, by odnaleźć się w przedziwnej krainie pełnej baśniowych istot i całkiem ludzkich uczuć.
Wśród smoków
Trochę w stylu „zabili go i uciekł” rozwija się fabuła drugiej części „Dziewiątego Maga” – ale jeśli raz zagrożone zostało życie bohaterki (lub jej najbliższych), to nie ma już innej szansy na budowanie napięcia, żadne tarapaty nie dorównają siłą wyrazu bliskości śmierci. Ten trop Alice Rosalie Reystone podjąć musi – ale też trzeba jej przyznać, że mimo płynących z niego komplikacji, radzi sobie z fabułą całkiem nieźle. Przede wszystkim odrzuca klasyczne (i częste w dzisiejszej fantastyce pop) schematy konstruowania historii. Cała powieść okazuje się być zagęszczona, bohaterowie nie dążą do jednego celu, lecz po wypełnieniu określonego zadania natychmiast wpadają w wir następnych wydarzeń. Dzięki temu trudno wymyślić, w jakim kierunki potoczy się akcja i co stanie się z postaciami – ale też ów rytm przynosi konieczność żonglowania zagrożeniami, co na dłuższą metę może przestać na czytelników działać.
W drugiej części „Dziewiątego Maga” Reystone ośmiela się na znacznie więcej eksperymentów z magią i groźnymi walkami. W pewnej chwili okazuje się nawet, że stworzyła najprawdopodobniej niezniszczalną superbohaterkę – jedyne wahania, jakie pojawiają się u Ariel, to te natury osobistej i uczuciowej. Nie istnieją natomiast problemy związane z ograniczeniami ciała. Tu jakby odwoływała się Reystone do gier, w których nigdy nie traci się „żyć” ani zasobów energii – w akcji widać dokładnie, dlaczego tego typu ograniczenia, choć zwykle przerywają najlepszą zabawę, są potrzebne. Ale też Alice Rosalie Reystone tą odwagą w kreowaniu kolejnych scen może sobie zjednać czytelników zmęczonych „nastoletnimi” lekturami fantasy.
O ile sama magia została tu sprowadzona do ekstremalnych możliwości, o tyle w sferze emocji autorka tworzy dość ciekawe portrety osobowościowe. Rozwija wątek uczucia między Ariel i Marcusem w sposób daleki od stereotypów literackich, a jednocześnie sama czerpie przyjemność z odwlekania w czasie tego, co nieuchronne. Bawi się bohaterami, a przy tym stawia ich przed sytuacjami, na które nie byłoby miejsca po baśniowym zakończeniu. Pozwala im doświadczać mnóstwa skrajnych czasem uczuć – w tej huśtawce nastrojów znajdzie się miejsce na wszystko. Za to znowu trudno jest uwierzyć w kreację córki Ariel – do tej pory było to dziecko, o którym wygodnie zapomnieć. Kiedy tu się pojawi, najpierw zbyt szybko dorośnie, a potem – znów przedwcześnie – spróbuje wkupić się w łaski czytających. Jak na kogoś, kto przez kilkaset stron nigdzie nie istniał, to dużo.
Reystone w „Zdradzie” wybiera skupienie na fabule. Rezygnuje z malowniczego języka, który często jest wyznacznikiem fantastycznego świata. Bardzo zżywa się z Ariel – i pozwala jej na kolokwialne spostrzeżenia. Mało tego: od czasu do czasu w książce występują nawet przebłyski humoru – to właśnie przejście do kolokwialnego języka i pozorów zwyczajnego, swobodnego istnienia w alternatywnym świecie otworzyło przed autorką szansę na śmiech. Nie będzie go dużo, bo też i pełna nieprzewidywalnych zwrotów akcji fabuła nieco żart blokuje, ale Reystone przypomina, że jej bohaterowie nie zawsze muszą zachowywać śmiertelną powagę.
Ze względu na szybkie tempo, wartką akcję, język i kreacje bohaterów ta książka – podobnie jak i pierwsza część – wciąga. Nie trzeba być miłośnikiem fantasy, by odnaleźć się w przedziwnej krainie pełnej baśniowych istot i całkiem ludzkich uczuć.
środa, 17 października 2012
Joanna Klara Teske: Snubajka
Mimochodem, Lublin 2012.
Świat uczuć zwykłych
Joanna Klara Teske w swojej „Snubajce” wybiera baśniową aurę i niekonkretność, mówienie o uczuciach w niemodny sposób i bohaterów z krainy wyobraźni – o ich przynależności gatunkowej dopowie rysunkami, zresztą cała akcja ma się rozegrać w onirycznym klimacie tak, aby czytelnicy pojęli wagę uczuć i potrzebę bliskości w ich uniwersalnym znaczeniu. „Snubajka” rozgrywa się powoli i pełna jest synestezyjnych opisów.
Pojawia się tu Marzeńka – rozmarzona istota, goniąca za ułudą, bo zakochana w tworze, który naprawdę nie istnieje. Pojawia się i Sobiepan, który musi zrozumieć smutek Marzeńki i sprawić, by deszcz przestał padać. Inni bohaterowie są właściwie nieistotni, cały ciężar historii przenosi się na relację między Marzeńką a Sobiepanem – to relacja dla najmłodszych o tyle skomplikowana, że – trudna do uchwycenia. Rodzi się niepostrzeżenie, przychodzi z sympatią, przyjaźnią i przywiązaniem, nie ma w niej miejsca na wielkie słowa czy baśniowe wyczyny – miłość wtapia się w zwyczajność, skrywa się w rutynie i nie chce zwracać na siebie uwagi. Przypuszczam, że to będzie dla dzieci przyzwyczajonych do literackiego rozmachu w tej dziedzinie największe wyzwanie. A przecież tu mieści się istota „Snubajki”.
Joanna Klara Teske stawia w tej historii na poetyckość, rozmywa kształt stworzonej przez siebie krainy i zaburza proporcje tradycyjnych opowieści, a przy tym i tak pisze niemal klasycznie, momentami wręcz anachronicznie. Odwołuje się do świata stałych wartości, chociaż nie chce operować wielkimi słowami i pojęciami – emocje próbuje natomiast wyzwolić u odbiorców. Mam wrażenie, że zależy autorce przede wszystkim na wywołaniu charakterystycznego baśniowego klimatu, wrażenia piękna – reszta schodzi na drugi plan. Teske chętnie operuje symbolami, ukrywa znaczenia, tak, by pole do popisu mieli interpretatorzy – i przez te zabawy nie poświęca wiele uwagi fabule – jednokierunkowej (choć przez kompozycję też modyfikowanej). Mocno ograniczone okazuje się działanie bohaterów – a w samym tekście akcja przegrywa z rozmowami i rozważaniami. Filozoficzny aspekt tomiku spowalnia jeszcze opowieść, ale autorce nie zależy najwyraźniej na dynamice. Chodzi jej o napisanie wzruszającej opowieści o miłości i przywiązaniu: z aurą baśniowości i urokiem naiwności. Taką historię uzyskuje – tyle że być może miejscami bardziej trafi nią do przekonania dorosłym, świadomym literackich zabiegów i pisarskich sztuczek.
Teske jest też autorką ilustracji i chociaż edytorsko książki Mimochodem stoją na wysokim poziomie (minus za nieznajomość zasad pisowni dotyczących kolorów!), tu grafiki wydają się zbyt ciemne. Autorka zdecydowała się na budowanie obrazków z niezliczonej ilości małych kresek wykonywanych kredkami w różnych – zgaszonych – kolorach, a jako tło wybrała czarny karton. Nawet najbardziej udane obrazki w tym stylu wprawić mogą czasem w przygnębienie, trzeba się będzie nieco wysilić, by dojrzeć w nich wszystkie szczegóły. Owszem, ratuje ten zabieg przed banałem i zwyczajnością – ale raczej sporym kosztem. Wystarczyłoby rozjaśnić te prace, by tchnąć w nie trochę życia – i aby książka zaczęła się wyróżniać. Pomysł był dobry, zabrakło tomikowi ostatecznego szlifu – ale i tak po „Snubajkę” warto sięgnąć. To publikacja niszowa i nieprzygotowana do konkurowania z produktami wielkich wydawnictw, daleka od trendów w literaturze czwartej – i z tego też względu ciekawa.
Świat uczuć zwykłych
Joanna Klara Teske w swojej „Snubajce” wybiera baśniową aurę i niekonkretność, mówienie o uczuciach w niemodny sposób i bohaterów z krainy wyobraźni – o ich przynależności gatunkowej dopowie rysunkami, zresztą cała akcja ma się rozegrać w onirycznym klimacie tak, aby czytelnicy pojęli wagę uczuć i potrzebę bliskości w ich uniwersalnym znaczeniu. „Snubajka” rozgrywa się powoli i pełna jest synestezyjnych opisów.
Pojawia się tu Marzeńka – rozmarzona istota, goniąca za ułudą, bo zakochana w tworze, który naprawdę nie istnieje. Pojawia się i Sobiepan, który musi zrozumieć smutek Marzeńki i sprawić, by deszcz przestał padać. Inni bohaterowie są właściwie nieistotni, cały ciężar historii przenosi się na relację między Marzeńką a Sobiepanem – to relacja dla najmłodszych o tyle skomplikowana, że – trudna do uchwycenia. Rodzi się niepostrzeżenie, przychodzi z sympatią, przyjaźnią i przywiązaniem, nie ma w niej miejsca na wielkie słowa czy baśniowe wyczyny – miłość wtapia się w zwyczajność, skrywa się w rutynie i nie chce zwracać na siebie uwagi. Przypuszczam, że to będzie dla dzieci przyzwyczajonych do literackiego rozmachu w tej dziedzinie największe wyzwanie. A przecież tu mieści się istota „Snubajki”.
Joanna Klara Teske stawia w tej historii na poetyckość, rozmywa kształt stworzonej przez siebie krainy i zaburza proporcje tradycyjnych opowieści, a przy tym i tak pisze niemal klasycznie, momentami wręcz anachronicznie. Odwołuje się do świata stałych wartości, chociaż nie chce operować wielkimi słowami i pojęciami – emocje próbuje natomiast wyzwolić u odbiorców. Mam wrażenie, że zależy autorce przede wszystkim na wywołaniu charakterystycznego baśniowego klimatu, wrażenia piękna – reszta schodzi na drugi plan. Teske chętnie operuje symbolami, ukrywa znaczenia, tak, by pole do popisu mieli interpretatorzy – i przez te zabawy nie poświęca wiele uwagi fabule – jednokierunkowej (choć przez kompozycję też modyfikowanej). Mocno ograniczone okazuje się działanie bohaterów – a w samym tekście akcja przegrywa z rozmowami i rozważaniami. Filozoficzny aspekt tomiku spowalnia jeszcze opowieść, ale autorce nie zależy najwyraźniej na dynamice. Chodzi jej o napisanie wzruszającej opowieści o miłości i przywiązaniu: z aurą baśniowości i urokiem naiwności. Taką historię uzyskuje – tyle że być może miejscami bardziej trafi nią do przekonania dorosłym, świadomym literackich zabiegów i pisarskich sztuczek.
Teske jest też autorką ilustracji i chociaż edytorsko książki Mimochodem stoją na wysokim poziomie (minus za nieznajomość zasad pisowni dotyczących kolorów!), tu grafiki wydają się zbyt ciemne. Autorka zdecydowała się na budowanie obrazków z niezliczonej ilości małych kresek wykonywanych kredkami w różnych – zgaszonych – kolorach, a jako tło wybrała czarny karton. Nawet najbardziej udane obrazki w tym stylu wprawić mogą czasem w przygnębienie, trzeba się będzie nieco wysilić, by dojrzeć w nich wszystkie szczegóły. Owszem, ratuje ten zabieg przed banałem i zwyczajnością – ale raczej sporym kosztem. Wystarczyłoby rozjaśnić te prace, by tchnąć w nie trochę życia – i aby książka zaczęła się wyróżniać. Pomysł był dobry, zabrakło tomikowi ostatecznego szlifu – ale i tak po „Snubajkę” warto sięgnąć. To publikacja niszowa i nieprzygotowana do konkurowania z produktami wielkich wydawnictw, daleka od trendów w literaturze czwartej – i z tego też względu ciekawa.
wtorek, 16 października 2012
Federico Moccia: Mężczyzna, którego nie chciała pokochać
Muza SA, Warszawa 2012.
Romans idealizowany
Do tego, że Federico Moccia jest autorem-idealistą nie trzeba przekonywać żadnej z jego czytelniczek. Ten pisarz sprzedaje marzenia, ubierając je w zgrabną powłokę baśni, odrzuca zwyczaje i konwenanse, pozwala swoim bohaterom realizować najskrytsze fantazje i dawać upust pożądaniu. Niby mógłby być uznany za skandalizującego (czy przesadnie romantycznego), gdyby nie fakt, że w jego fabuły się nie wierzy. Dostarczają rozrywki, czasem i przyjemności lekturowej, przypominają o tym, co daje wolność – ale nie imitują prawdy. Do tego dochodzi jeszcze kwestia temperamentu postaci – oraz podsuwanych im przez autora możliwości realizowania pragnień.
Moccia dał się poznać jako autor tomów dla młodzieży – powieści bardzo rozbudowanych, gęstych od rozmaitych wątków, ale zawsze poruszających kwestię jedynej, prawdziwej i pięknej (A także zmysłowej) miłości. Co ciekawe, w tomie dla dorosłych – „Mężczyzna, którego nie chciała pokochać” – rezygnuje z wielopłaszczyznowości, jakby nie potrzebował już usprawiedliwienia dla odmalowywanych z pasją ekstremalnych uczuć. Usuwa wszelkie przeszkody, by bohaterowie mogli się spotkać – poza barierami tkwiącymi w ich umysłach.
Właściwie „Mężczyzna, którego nie chciała pokochać” to powieść o uwodzeniu. Mężczyzna, który kobiety traktuje przedmiotowo (co, rzecz jasna, ma źródło w traumie z przeszłości), poznaje Sofię, byłą pianistkę i żonę sparaliżowanego człowieka. Sofia nie daje się zdobyć, więc bohater układa coraz bardziej wymyślne plany, by osiągnąć cel. Nic nie stoi mu na przeszkodzie – bez trudu zdobywa informacje o obiekcie pożądania i nie musi liczyć się z kosztami przy tworzeniu niespodzianek dla kobiety. Jest dobrym psychologiem i dokładnie przewiduje, jak zareaguje Sofia.
Na początku Moccia próbuje przeszczepić do tej powieści swoje schematy pisania sprawdzone już we wcześniejszych książkach, jednak w końcu porzuca ten zamiar. Ostatecznie nie musi ukrywać własnych fascynacji ani też przyjemności, jaką sprawia mu pisanie o zbliżeniach bohaterów. Sam szybko orientuje się że wystarczy rozwijać jedną historię – nie powinno się jej natomiast sztucznie spowalniać przez mniej interesujące czy mniej wyraziste motywy poboczne. I tak czytelniczki otrzymują zapis przebiegu niebezpiecznej gry.
Rzuca autor inne światło na damsko-męskie relacje. Katalizatorem historii czyni pożądanie, które czasem próbuje jeszcze definiować jako jedyną prawdziwą i idealizowaną miłość – a jednak baśń dla dorosłych wybrzmiewa inaczej niż baśń dla młodzieży. O ile w tej ostatniej liczy się imitowanie realizmu przy jednoczesnej obietnicy szczęścia, o tyle w „Mężczyźnie…” baśnią staje się nieograniczony dostęp do pieniędzy, którymi można załatwić wszystko.
Moccia, kiedy pisze, rozkoszuje się słowem. Chce, żeby wszystko było luksusowe lub przynajmniej ten luksus imitowało – zwłaszcza gdy opisy dotyczą człowieka, który ma niemal wszystko, czego zapragnie. W tej powieści widać to dokładnie: taki sposób wybrał autor na spowolnienie fabuły. Dzięki temu odejściu od naturalności w języku łatwiej jest zaakceptować opowieść idealizowaną i przesyconą pragnieniami. Przedstawiona zmysłowo, staje się nieco mniej intensywna, przez co nie musi okazywać się własną karykaturą.
Romans idealizowany
Do tego, że Federico Moccia jest autorem-idealistą nie trzeba przekonywać żadnej z jego czytelniczek. Ten pisarz sprzedaje marzenia, ubierając je w zgrabną powłokę baśni, odrzuca zwyczaje i konwenanse, pozwala swoim bohaterom realizować najskrytsze fantazje i dawać upust pożądaniu. Niby mógłby być uznany za skandalizującego (czy przesadnie romantycznego), gdyby nie fakt, że w jego fabuły się nie wierzy. Dostarczają rozrywki, czasem i przyjemności lekturowej, przypominają o tym, co daje wolność – ale nie imitują prawdy. Do tego dochodzi jeszcze kwestia temperamentu postaci – oraz podsuwanych im przez autora możliwości realizowania pragnień.
Moccia dał się poznać jako autor tomów dla młodzieży – powieści bardzo rozbudowanych, gęstych od rozmaitych wątków, ale zawsze poruszających kwestię jedynej, prawdziwej i pięknej (A także zmysłowej) miłości. Co ciekawe, w tomie dla dorosłych – „Mężczyzna, którego nie chciała pokochać” – rezygnuje z wielopłaszczyznowości, jakby nie potrzebował już usprawiedliwienia dla odmalowywanych z pasją ekstremalnych uczuć. Usuwa wszelkie przeszkody, by bohaterowie mogli się spotkać – poza barierami tkwiącymi w ich umysłach.
Właściwie „Mężczyzna, którego nie chciała pokochać” to powieść o uwodzeniu. Mężczyzna, który kobiety traktuje przedmiotowo (co, rzecz jasna, ma źródło w traumie z przeszłości), poznaje Sofię, byłą pianistkę i żonę sparaliżowanego człowieka. Sofia nie daje się zdobyć, więc bohater układa coraz bardziej wymyślne plany, by osiągnąć cel. Nic nie stoi mu na przeszkodzie – bez trudu zdobywa informacje o obiekcie pożądania i nie musi liczyć się z kosztami przy tworzeniu niespodzianek dla kobiety. Jest dobrym psychologiem i dokładnie przewiduje, jak zareaguje Sofia.
Na początku Moccia próbuje przeszczepić do tej powieści swoje schematy pisania sprawdzone już we wcześniejszych książkach, jednak w końcu porzuca ten zamiar. Ostatecznie nie musi ukrywać własnych fascynacji ani też przyjemności, jaką sprawia mu pisanie o zbliżeniach bohaterów. Sam szybko orientuje się że wystarczy rozwijać jedną historię – nie powinno się jej natomiast sztucznie spowalniać przez mniej interesujące czy mniej wyraziste motywy poboczne. I tak czytelniczki otrzymują zapis przebiegu niebezpiecznej gry.
Rzuca autor inne światło na damsko-męskie relacje. Katalizatorem historii czyni pożądanie, które czasem próbuje jeszcze definiować jako jedyną prawdziwą i idealizowaną miłość – a jednak baśń dla dorosłych wybrzmiewa inaczej niż baśń dla młodzieży. O ile w tej ostatniej liczy się imitowanie realizmu przy jednoczesnej obietnicy szczęścia, o tyle w „Mężczyźnie…” baśnią staje się nieograniczony dostęp do pieniędzy, którymi można załatwić wszystko.
Moccia, kiedy pisze, rozkoszuje się słowem. Chce, żeby wszystko było luksusowe lub przynajmniej ten luksus imitowało – zwłaszcza gdy opisy dotyczą człowieka, który ma niemal wszystko, czego zapragnie. W tej powieści widać to dokładnie: taki sposób wybrał autor na spowolnienie fabuły. Dzięki temu odejściu od naturalności w języku łatwiej jest zaakceptować opowieść idealizowaną i przesyconą pragnieniami. Przedstawiona zmysłowo, staje się nieco mniej intensywna, przez co nie musi okazywać się własną karykaturą.
poniedziałek, 15 października 2012
Jimmy Liao: Dźwięki kolorów
Officyna, Łódź 2012.
Patrzenie inaczej
Czy Jimmy Liao jest poetą i znakomitym rysownikiem, czy czarodziejem słowa i obrazu, a przede wszystkim – wyobraźni? Dostrzega to, czego nie widzą inni i przekuwa w oniryczne opowieści o lirycznym posmaku. Odkrywa dla odbiorców świat doznań uwolnionych od realizmu, a przecież silnie w nim zakorzenionych. Patrzy inaczej – i widzi dużo więcej niż przeciętny szary człowiek. Nic dziwnego, że w jego historiach każdy chce się zatopić – trochę śnione a trochę śpiewne relacje przedstawiają oryginalną perspektywę, przynoszą rzeczywistość przefiltrowaną przez fantazję, która to fantazja istnieje na równych prawach z tym, co znane. Podąża Jimmy Liao za swoimi bohaterami i pozwala im dokonywać najdziwniejszych cudownych odkryć. Trwa w zachwycie nad tym, co trudne do wypowiedzenia – a w samej narracji często wybiera milczenie, oddając głos obrazom.
Piętnastoletnia dziewczyna traci wzrok – lecz ten motyw wcale nie zabiera zbyt wiele miejsca, to tylko punkt wyjścia do otwarcia się na nowe i nieprzewidywalne doznania. Bohaterka schodzi do metra i zaczyna wspaniałą podróż. Wysiada i wsiada na przeróżnych stacjach, a droga schodami w dół i schodami do góry powtarza się tu jak refren. Dziewczyna trafia w najdziwniejsze miejsca, kolorowane wyobraźnią: może doświadczać rzeczy, które normalnie by się jej nie przytrafiły. Zejście w głąb ziemi otwiera ją na oryginalne przeżycia – szybowanie w chmurach czy obecność cyrkowych słoni nikogo już nie zdziwi. Liao pozwala bohaterce na wypracowanie własnego celu wędrówki, a i zasmakowanie rozmaitych emocji. Czytelnikom umożliwia wstąpienie do tej rzeczywistości za sprawą obrazów.
A świat skrywa wiele niespodzianek. Wcale nie ludzie są jego najciekawszym składnikiem. Dziewczyna może odkrywać metamorfozy współpasażerów (wśród nich znajdą się też dzieci z księżycami – nieprzypadkowo) i przeglądać migawki z życia. Często błądzi, ale za każdym razem dowiaduje się czegoś – o sobie lub o sensie istnienia. Tym razem Jimmy Liao stawia na wewnętrzny monolog postaci, okraszony licznymi pytaniami retorycznymi. Nie ma tu mowy o przejściu na poziom kolokwialny, język tej historii jest mocno poetyzowany, czasem wręcz wydaje się, że poszczególne fragmenty to miniaturowe wiersze. Ale te liryczne perły układają się w spójną (na ile pozwala na to konwencja ucieczki w świat wyobraźni) opowieść, w refleksję o życiu. Język sam w sobie jest tu jednak nie źródłem estetycznych zachwytów, ale przekaźnikiem filozoficznych spostrzeżeń, mimo że nieprzezroczysty – schodzi na dalszy plan, bo przede wszystkim liczy się treść historii.
Treść – a także obrazy. Te, które Jimmy Liao odmalowuje w myślach odbiorców i te, które prezentuje na kolejnych kartach tej niezwykłej książki. To obrazy o komiksowej, jakby lekko satyrycznej kresce, tak częstej choćby w skandynawskich historyjkach obrazkowych dla najmłodszych. Pełne kolorów i szczegółów, w których gubi się bohaterka. To prawdziwy alternatywny świat, świat, który powstanie, gdy do głosu dopuści się wyobraźnię. Dziewczyna z „Dźwięków kolorów” nie widzi – a przecież tylko dzięki niej odbiorcy mogą z zafascynowaniem oglądać kolejne miejsca, które wyczarowuje postać w wyobraźni. Liao potrafi przekonać do siebie tych, którzy nie zapomnieli, jak marzyć. „Dźwięki kolorów” są wyrazistym dowodem na triumf wyobraźni.
Ta książka jest propozycją dla dzieci i dla dorosłych. Zasługuje na włączenie do kanonu literatury pięknej. Przedstawia rzeczywistość odartą z rutyny i nieodkrytą, pełną istot i miejsc ze snów. Wystarczy przewracać kolejne kartki, by przenieść się do najbardziej niezwykłej i fascynującej przestrzeni.
Patrzenie inaczej
Czy Jimmy Liao jest poetą i znakomitym rysownikiem, czy czarodziejem słowa i obrazu, a przede wszystkim – wyobraźni? Dostrzega to, czego nie widzą inni i przekuwa w oniryczne opowieści o lirycznym posmaku. Odkrywa dla odbiorców świat doznań uwolnionych od realizmu, a przecież silnie w nim zakorzenionych. Patrzy inaczej – i widzi dużo więcej niż przeciętny szary człowiek. Nic dziwnego, że w jego historiach każdy chce się zatopić – trochę śnione a trochę śpiewne relacje przedstawiają oryginalną perspektywę, przynoszą rzeczywistość przefiltrowaną przez fantazję, która to fantazja istnieje na równych prawach z tym, co znane. Podąża Jimmy Liao za swoimi bohaterami i pozwala im dokonywać najdziwniejszych cudownych odkryć. Trwa w zachwycie nad tym, co trudne do wypowiedzenia – a w samej narracji często wybiera milczenie, oddając głos obrazom.
Piętnastoletnia dziewczyna traci wzrok – lecz ten motyw wcale nie zabiera zbyt wiele miejsca, to tylko punkt wyjścia do otwarcia się na nowe i nieprzewidywalne doznania. Bohaterka schodzi do metra i zaczyna wspaniałą podróż. Wysiada i wsiada na przeróżnych stacjach, a droga schodami w dół i schodami do góry powtarza się tu jak refren. Dziewczyna trafia w najdziwniejsze miejsca, kolorowane wyobraźnią: może doświadczać rzeczy, które normalnie by się jej nie przytrafiły. Zejście w głąb ziemi otwiera ją na oryginalne przeżycia – szybowanie w chmurach czy obecność cyrkowych słoni nikogo już nie zdziwi. Liao pozwala bohaterce na wypracowanie własnego celu wędrówki, a i zasmakowanie rozmaitych emocji. Czytelnikom umożliwia wstąpienie do tej rzeczywistości za sprawą obrazów.
A świat skrywa wiele niespodzianek. Wcale nie ludzie są jego najciekawszym składnikiem. Dziewczyna może odkrywać metamorfozy współpasażerów (wśród nich znajdą się też dzieci z księżycami – nieprzypadkowo) i przeglądać migawki z życia. Często błądzi, ale za każdym razem dowiaduje się czegoś – o sobie lub o sensie istnienia. Tym razem Jimmy Liao stawia na wewnętrzny monolog postaci, okraszony licznymi pytaniami retorycznymi. Nie ma tu mowy o przejściu na poziom kolokwialny, język tej historii jest mocno poetyzowany, czasem wręcz wydaje się, że poszczególne fragmenty to miniaturowe wiersze. Ale te liryczne perły układają się w spójną (na ile pozwala na to konwencja ucieczki w świat wyobraźni) opowieść, w refleksję o życiu. Język sam w sobie jest tu jednak nie źródłem estetycznych zachwytów, ale przekaźnikiem filozoficznych spostrzeżeń, mimo że nieprzezroczysty – schodzi na dalszy plan, bo przede wszystkim liczy się treść historii.
Treść – a także obrazy. Te, które Jimmy Liao odmalowuje w myślach odbiorców i te, które prezentuje na kolejnych kartach tej niezwykłej książki. To obrazy o komiksowej, jakby lekko satyrycznej kresce, tak częstej choćby w skandynawskich historyjkach obrazkowych dla najmłodszych. Pełne kolorów i szczegółów, w których gubi się bohaterka. To prawdziwy alternatywny świat, świat, który powstanie, gdy do głosu dopuści się wyobraźnię. Dziewczyna z „Dźwięków kolorów” nie widzi – a przecież tylko dzięki niej odbiorcy mogą z zafascynowaniem oglądać kolejne miejsca, które wyczarowuje postać w wyobraźni. Liao potrafi przekonać do siebie tych, którzy nie zapomnieli, jak marzyć. „Dźwięki kolorów” są wyrazistym dowodem na triumf wyobraźni.
Ta książka jest propozycją dla dzieci i dla dorosłych. Zasługuje na włączenie do kanonu literatury pięknej. Przedstawia rzeczywistość odartą z rutyny i nieodkrytą, pełną istot i miejsc ze snów. Wystarczy przewracać kolejne kartki, by przenieść się do najbardziej niezwykłej i fascynującej przestrzeni.
niedziela, 14 października 2012
Adrienne Sharp: Prawdziwe wspomnienia Mali K.
WNK, Warszawa 2012.
Niełatwe wybory
Adrienne Sharp tworzy powieść bardzo daleką od stereotypów. Czerpie z historii i wyobraźni i łatwo uwierzyć jej bohaterce – mimo że ta czasem postępuje na przekór zwykłym oczekiwaniom. „Prawdziwe wspomnienia Mali K.” to książka, która uwodzi i czasem budzi wątpliwości. Im więcej tych ostatnich, tym większa staje się magnetyzująca siła tomu. W pełnej paradoksów powieści obyczajowo-hsitorycznej znajdzie się i miejsce na odmalowanie zwyczajów Rosji z początku XX wieku, i wizje historycznych działań. Dzięki Adrienne Sharp odbiorcy mogą się przenieść w czasie i przestrzeni, a potem obserwować, co działo się w otoczeniu ostatniego cara Rosji.
W powieści pojawia się dziewięćdziesięciodziewięcioletnia Matylda Krzesińska. Kobieta, która u kresu życia zdecydowała się opowiedzieć o swoich losach i zdradzić sekrety romansu z Nikim – ostatnim carem Rosji. Ta rama kompozycyjna umożliwia Mali – narratorce – dokonywanie porównań i wybieganie w przyszłość, co owocuje niekiedy lekkim zdradzaniem tego, co dopiero się wydarzy. Autorka w ten sposób rozbudza ciekawość odbiorców i igra z ich emocjami. Przypomina też o różnicach w mentalności i lekko usprawiedliwia swoje własne pomysły (odejście od prawdy historycznej na rzecz wyobraźni). Wtrącenia z późniejszych lat mają nieco rozbijać powieściową aktualność i zwracać uwagę na twórcze wybory Sharp. Za to nie ma obawy, że będą przeszkadzać w lekturze – są bowiem utrzymane w konwencji pamiętnika i dobrze wyjaśniane fabułą czy konstrukcją książki.
Mala K. od początku kształtującej się dorosłości chce zostać kochanką i utrzymanką cara. Chociaż ma ogromny talent i mogłaby ambicje skierować w stronę baletu, wybiera życie u boku władcy. Dokładnie planuje, jak osiągnąć swój cel i rozkochać w sobie cara – w tych chłodnych kalkulacjach (i płynącym z nich konflikcie z rodziną) młoda Mala jawi się niemal jak maszyna – zupełnie nie pasuje do współczesnych wyobrażeń o motywacjach nałożnic. Ale zwierzenia Mali mają też drugą, bardziej ludzką stronę: z czasem pojawiają się bowiem i emocje, których nie dałoby się zaplanować: zazdrość czy gniew, niechęć do żony cara, troska o dziecko… Wiele tu scen, w których Matylda Krzesińska przeradza się z opanowanej i realizującej swój plan bezwzględnej kobiety w słabą istotę, zaskakiwaną stale przez życie. Tu kryje się właściwy smaczek „Prawdziwych wspomnień Mali K.” – w tym rozdwojeniu charakteru bohaterki, w nieprzewidywalności jej działań i w samym ładunku emocjonalnym, w wyborach, które nigdy nie będą budzić jednoznacznych ocen.
Adrienne Sharp potrafi twórczo wykorzystywać materiały źródłowe. Kiedy blisko stuletnia Mala tłumaczy, jakie były zwyczaje czy mody w dawnej Rosji, nie ma w tym fałszu ani nudy. Tu opisy są bardzo barwne, ożywiane przez sposób ich postrzegania, pamięć tancerki baletowej chłonącej życie. Także kiedy w grę wchodzą tematy, które przetrwały w historycznej świadomości pokoleń, Mala K. nadaje im rys indywidualności. Adrienne Sharp potrafi pisać przekonująco, dlatego też jej tom zyska uznanie odbiorców.
„Prawdziwe wspomnienia Mali K.” to inne spojrzenie na sprawy damsko-męskie, a przy okazji też i literacka gra z konwencjami. Dzięki różnym obliczom bohaterki czytelnicy poznać mogą złożoną naturę kobiet – a do tego zwyczajnie cieszyć się relacją, która dobrze imituje dokument. WNK po raz kolejny dostarcza razem z rozrywką i materiału do przemyśleń. To książka wielowymiarowa i ciekawa z różnych względów – dobrze wymyślona i, co ważniejsze, także dobrze napisana.
Niełatwe wybory
Adrienne Sharp tworzy powieść bardzo daleką od stereotypów. Czerpie z historii i wyobraźni i łatwo uwierzyć jej bohaterce – mimo że ta czasem postępuje na przekór zwykłym oczekiwaniom. „Prawdziwe wspomnienia Mali K.” to książka, która uwodzi i czasem budzi wątpliwości. Im więcej tych ostatnich, tym większa staje się magnetyzująca siła tomu. W pełnej paradoksów powieści obyczajowo-hsitorycznej znajdzie się i miejsce na odmalowanie zwyczajów Rosji z początku XX wieku, i wizje historycznych działań. Dzięki Adrienne Sharp odbiorcy mogą się przenieść w czasie i przestrzeni, a potem obserwować, co działo się w otoczeniu ostatniego cara Rosji.
W powieści pojawia się dziewięćdziesięciodziewięcioletnia Matylda Krzesińska. Kobieta, która u kresu życia zdecydowała się opowiedzieć o swoich losach i zdradzić sekrety romansu z Nikim – ostatnim carem Rosji. Ta rama kompozycyjna umożliwia Mali – narratorce – dokonywanie porównań i wybieganie w przyszłość, co owocuje niekiedy lekkim zdradzaniem tego, co dopiero się wydarzy. Autorka w ten sposób rozbudza ciekawość odbiorców i igra z ich emocjami. Przypomina też o różnicach w mentalności i lekko usprawiedliwia swoje własne pomysły (odejście od prawdy historycznej na rzecz wyobraźni). Wtrącenia z późniejszych lat mają nieco rozbijać powieściową aktualność i zwracać uwagę na twórcze wybory Sharp. Za to nie ma obawy, że będą przeszkadzać w lekturze – są bowiem utrzymane w konwencji pamiętnika i dobrze wyjaśniane fabułą czy konstrukcją książki.
Mala K. od początku kształtującej się dorosłości chce zostać kochanką i utrzymanką cara. Chociaż ma ogromny talent i mogłaby ambicje skierować w stronę baletu, wybiera życie u boku władcy. Dokładnie planuje, jak osiągnąć swój cel i rozkochać w sobie cara – w tych chłodnych kalkulacjach (i płynącym z nich konflikcie z rodziną) młoda Mala jawi się niemal jak maszyna – zupełnie nie pasuje do współczesnych wyobrażeń o motywacjach nałożnic. Ale zwierzenia Mali mają też drugą, bardziej ludzką stronę: z czasem pojawiają się bowiem i emocje, których nie dałoby się zaplanować: zazdrość czy gniew, niechęć do żony cara, troska o dziecko… Wiele tu scen, w których Matylda Krzesińska przeradza się z opanowanej i realizującej swój plan bezwzględnej kobiety w słabą istotę, zaskakiwaną stale przez życie. Tu kryje się właściwy smaczek „Prawdziwych wspomnień Mali K.” – w tym rozdwojeniu charakteru bohaterki, w nieprzewidywalności jej działań i w samym ładunku emocjonalnym, w wyborach, które nigdy nie będą budzić jednoznacznych ocen.
Adrienne Sharp potrafi twórczo wykorzystywać materiały źródłowe. Kiedy blisko stuletnia Mala tłumaczy, jakie były zwyczaje czy mody w dawnej Rosji, nie ma w tym fałszu ani nudy. Tu opisy są bardzo barwne, ożywiane przez sposób ich postrzegania, pamięć tancerki baletowej chłonącej życie. Także kiedy w grę wchodzą tematy, które przetrwały w historycznej świadomości pokoleń, Mala K. nadaje im rys indywidualności. Adrienne Sharp potrafi pisać przekonująco, dlatego też jej tom zyska uznanie odbiorców.
„Prawdziwe wspomnienia Mali K.” to inne spojrzenie na sprawy damsko-męskie, a przy okazji też i literacka gra z konwencjami. Dzięki różnym obliczom bohaterki czytelnicy poznać mogą złożoną naturę kobiet – a do tego zwyczajnie cieszyć się relacją, która dobrze imituje dokument. WNK po raz kolejny dostarcza razem z rozrywką i materiału do przemyśleń. To książka wielowymiarowa i ciekawa z różnych względów – dobrze wymyślona i, co ważniejsze, także dobrze napisana.
sobota, 13 października 2012
Francesca Simon: Koszmarny Karolek. Drapieżne dinozaury
Znak, Kraków 2012.
Dane dinozaurów
Francesca Simon do perfekcji opanowała granie przewrotnymi zabiegami i przekonywanie dzieci do czytania. Konsekwencją medialnego sukcesu Koszmarnego Karolka stała się między innymi edukacyjna seria „Nie cierpię się uczyć!”. W jej ramach ukazują się kolejne tomiki ciekawostek, którymi dzieci mogą popisywać się przed znajomymi, a przy okazji lektury poszerzać wiedzę i zyskiwać niebanalne a przemawiające do wyobraźni porównania.
W serii pojawiła się książka nawiązująca do fascynacji wielu maluchów – a poświęcona dinozaurom. Tomik „Drapieżne dinozaury” to zestaw rozbitych na krótkie akapity informacji o prehistorycznych istotach. Dzieci dostaną tu wykaz gadów z podziałem na drapieżniki i roślinożerców, swoistą księgę rekordów, czyli wyliczanie największych, najszybszych czy najcięższych zwierząt, ale i garść wiadomości z marginesów naukowych wywodów: tu pojawią się między innymi kwestie dotyczące wykopalisk i odkryć badaczy, budzące zdziwienie dane o skamielinach i badaniach, a także zwyczaje poszczególnych gatunków. Niewiele tu za to epatowania obrzydliwymi wiadomościami – czasem powraca temat odchodów czy zawartości żołądka, ale tym razem autorka skupia się bardziej na rzekomo przerażających faktach. W tomiku na wyobraźnię działają przede wszystkim rozmiary gadów i tajemnice z nimi związane.
„Drapieżne dinozaury” zawierają między innymi porównania dotyczące wielkości. Francesca Simon dobrze wie, jak przyciągnąć do książki najmłodszych. Wielkie dinozaury zestawia z autobusami, ciężarówkami, kilkupiętrowymi budynkami czy z dorosłymi ludźmi (którzy mogliby gadom na przykład sięgać do kolan). To działa na wyobraźnię i cieszy dzieci, bo nie tylko pozwoli im dowiedzieć się czegoś na ulubiony temat, to jeszcze nie będzie zestawieniem suchych liczb, a bardzo obrazowych – i łatwych do skojarzenia – faktów. Francesca Simon zatem również pozwala maluchom zabłysnąć wiedzą.
W paru momentach na początku aż chciałoby się prosić o więcej ilustracji – kiedy autorka opisuje cechy wyglądu kolejnych dinozaurów, na obrazkach znajdzie się tylko kilka z nich. To nie musi być wada, zwłaszcza przy powszechnym dostępie do internetu – czytelnicy bez trudu znajdą interesujące ich stworzenia. A przytaczane w tomiku charakterystyki rozbudzają ciekawość i sprawią, że dzieci z jeszcze większą ochotą będą śledzić tekst.
Każda informacja mieści się tu w jednym bardzo krótkim i zwykle emocjonalnie zakończonym akapicie. Ten rytm sprawia, że maluchy nie zdążą zmęczyć się nadmiarem danych, co więcej – nawet tego nadmiaru nie zauważą, będą traktować książeczkę jako kompendium wiedzy na temat dinozaurów. W zasadzie jest to najbardziej w serii „czysty” tomik: Koszmarny Karolek w tekst wtrąca się niezwykle rzadko (częściej za to pojawia się w rysunkach – i w samej sferze emocjonalnej również jest widoczny, choć bezimiennie). Francesca Simon zachowuje jednak tempo i nasycenie uczuciowe znane z tomików opowiadań. Utrzymuje też ton wspólnego dla bohatera i odbiorców sekretu, dostąpienia do tajnej wiedzy na temat dinozaurów – to również sprawi, że maluchy chętnie zabiorą się za czytanie. I bardzo na tym skorzystają.
Dane dinozaurów
Francesca Simon do perfekcji opanowała granie przewrotnymi zabiegami i przekonywanie dzieci do czytania. Konsekwencją medialnego sukcesu Koszmarnego Karolka stała się między innymi edukacyjna seria „Nie cierpię się uczyć!”. W jej ramach ukazują się kolejne tomiki ciekawostek, którymi dzieci mogą popisywać się przed znajomymi, a przy okazji lektury poszerzać wiedzę i zyskiwać niebanalne a przemawiające do wyobraźni porównania.
W serii pojawiła się książka nawiązująca do fascynacji wielu maluchów – a poświęcona dinozaurom. Tomik „Drapieżne dinozaury” to zestaw rozbitych na krótkie akapity informacji o prehistorycznych istotach. Dzieci dostaną tu wykaz gadów z podziałem na drapieżniki i roślinożerców, swoistą księgę rekordów, czyli wyliczanie największych, najszybszych czy najcięższych zwierząt, ale i garść wiadomości z marginesów naukowych wywodów: tu pojawią się między innymi kwestie dotyczące wykopalisk i odkryć badaczy, budzące zdziwienie dane o skamielinach i badaniach, a także zwyczaje poszczególnych gatunków. Niewiele tu za to epatowania obrzydliwymi wiadomościami – czasem powraca temat odchodów czy zawartości żołądka, ale tym razem autorka skupia się bardziej na rzekomo przerażających faktach. W tomiku na wyobraźnię działają przede wszystkim rozmiary gadów i tajemnice z nimi związane.
„Drapieżne dinozaury” zawierają między innymi porównania dotyczące wielkości. Francesca Simon dobrze wie, jak przyciągnąć do książki najmłodszych. Wielkie dinozaury zestawia z autobusami, ciężarówkami, kilkupiętrowymi budynkami czy z dorosłymi ludźmi (którzy mogliby gadom na przykład sięgać do kolan). To działa na wyobraźnię i cieszy dzieci, bo nie tylko pozwoli im dowiedzieć się czegoś na ulubiony temat, to jeszcze nie będzie zestawieniem suchych liczb, a bardzo obrazowych – i łatwych do skojarzenia – faktów. Francesca Simon zatem również pozwala maluchom zabłysnąć wiedzą.
W paru momentach na początku aż chciałoby się prosić o więcej ilustracji – kiedy autorka opisuje cechy wyglądu kolejnych dinozaurów, na obrazkach znajdzie się tylko kilka z nich. To nie musi być wada, zwłaszcza przy powszechnym dostępie do internetu – czytelnicy bez trudu znajdą interesujące ich stworzenia. A przytaczane w tomiku charakterystyki rozbudzają ciekawość i sprawią, że dzieci z jeszcze większą ochotą będą śledzić tekst.
Każda informacja mieści się tu w jednym bardzo krótkim i zwykle emocjonalnie zakończonym akapicie. Ten rytm sprawia, że maluchy nie zdążą zmęczyć się nadmiarem danych, co więcej – nawet tego nadmiaru nie zauważą, będą traktować książeczkę jako kompendium wiedzy na temat dinozaurów. W zasadzie jest to najbardziej w serii „czysty” tomik: Koszmarny Karolek w tekst wtrąca się niezwykle rzadko (częściej za to pojawia się w rysunkach – i w samej sferze emocjonalnej również jest widoczny, choć bezimiennie). Francesca Simon zachowuje jednak tempo i nasycenie uczuciowe znane z tomików opowiadań. Utrzymuje też ton wspólnego dla bohatera i odbiorców sekretu, dostąpienia do tajnej wiedzy na temat dinozaurów – to również sprawi, że maluchy chętnie zabiorą się za czytanie. I bardzo na tym skorzystają.
piątek, 12 października 2012
Ruth Thomson: Sztuka. Kreatywne zabawy i gry
Muza SA, Warszawa 2012.
Zabawa z artystami
Kreatywne zabawy i gry dla małych księżniczek oraz piratów okazały się trafionym pomysłem, więc kolejny tom serii został przygotowany tak, by pełnić również funkcje edukacyjne. „Sztuka. Kreatywne zabawy i gry” Ruth Thomson to publikacja, która ma oswoić maluchy z arcydziełami malarstwa, ale też wyzwolić twórczy potencjał odbiorców. Tutaj dzieła sztuki nie są świętością, a punktem wyjścia do kreatywnych zabaw. Autorka pozwala dzieciom poznać dzieła artystów i… naśladować ich pomysły, przynajmniej do pewnego stopnia.
Dzieci będą mogły dorysować rozmaite miny do portretu Mony Lizy, malować lekko komiksowy autoportret, sprawdzić, czy da się ułożyć twarz z owoców na wzór prac Giuseppe Arcimboldo. Dokładnie obejrzą obraz van Gogha i Bruegela Starszego, dokończą obraz Paula Klee – a to tylko drobna część przedstawionych w tomie twórców. Maluchy czeka też zdobienie inicjałów, malowanie greckiej wazy czy imitowanie naskalnych malowideł (przy okazji których dowiedzą się o… Banksym). Wielkich artystów poznają lepiej dzięki przygotowanej grze a la Czarny Piotruś. Do tego dojdą rozmaite zadania, zagadki, wycinanki, kolorowanki, labirynty, gry planszowe, kropki do połączenia, szablony, dzięki którym można szybko dokończyć lub ozdobić rysunek, naklejki i papiery ozdobne… Dzieci nauczą się, jak tworzyć kolaże i ramki do dzieł, zrobią maskę i zawieszkę na drzwi. A na tym zabawa się nie kończy.
Ta książka rozbudza wyobraźnię i urozmaica codzienne plastyczne zajęcia najmłodszych, a zatem wyklucza też nudę. Jest równocześnie kolorowanką, zeszytem ćwiczeń i zbiorem podpowiedzi, jak spędzać wolny czas; nie będzie to publikacja jednorazowa, chociaż korzystanie z niej polega czasem na intensywnym użytkowaniu. Dzieciom „Sztuka” dostarczy sporo rozrywki, a do tego zapozna je ze sławnymi nazwiskami. Maluchy oswajać się będą ze sztuką na marginesie twórczej zabawy: w końcu tom składa się z tego, co kilkulatki najbardziej lubią. Ważna jest w niej zmienność tematów i zadań – odbiorcy będą mieć wrażenie, że żadne się nie powtarza, co więcej, nawet w banalnych kolorowankach odkryją coś nowego, nietypowego czy intrygującego. Tom „Sztuka” został przygotowany tak, by zachęcać dzieci do tworzenia. Można tu sprawdzić, czy jest się artystą – i w jakim kierunku najlepiej się rozwijać. Dzieci dowiedzą się, jak za pomocą siatki kwadratów przenosić obrazki i jak rysować emocje. Znajdzie się tu parę zagadek i trochę wyzwań. Będzie kolorowo i ciekawie.
Tom „Sztuka. Kreatywne zabawy i gry” to prawdziwa gratka dla dzieci. Nawet te, które mają już poprzednie części serii, przy „Sztuce” będą się świetnie bawić. Książka sprawia wrażenie, jakby zabawy kreatywne nigdy nie miały końca. Najlepsze jest to, że zajmie kilkulatki na długie godziny i bardzo urozmaici dziecięce rozrywki. To lepsze niż gry komputerowe: dziecko zyska między innymi ramkę do obrazków, zawieszkę na drzwi czy maskę, do tego wciąż będą mogły korzystać z rysunkowych szablonów i upiększać własne rysunki. Tradycyjne szycie czy klejenie stron zostało tu zastąpione przez sprężynę – zasada kołonotatnika sprawdza się i przy kolejnych zadaniach (książka nie zamknie się w trakcie pracy), i przy wyrywaniu części kartek (reszta nie ulegnie zniszczeniu). Dzieciom spodoba się również komiksowa kreska przy przerabianiu dzieł sztuki – to także zachęta do zabawy.
Ruth Thomson sprawia, że dzieci bardzo chętnie przystąpią do pracy rozwijającej zdolności manualne, kreatywność – i zwiększającej wiedzę czy świadomość w dziedzinie sztuki. Autorka miała dobry pomysł na połączenie rozrywki i edukacji.
Zabawa z artystami
Kreatywne zabawy i gry dla małych księżniczek oraz piratów okazały się trafionym pomysłem, więc kolejny tom serii został przygotowany tak, by pełnić również funkcje edukacyjne. „Sztuka. Kreatywne zabawy i gry” Ruth Thomson to publikacja, która ma oswoić maluchy z arcydziełami malarstwa, ale też wyzwolić twórczy potencjał odbiorców. Tutaj dzieła sztuki nie są świętością, a punktem wyjścia do kreatywnych zabaw. Autorka pozwala dzieciom poznać dzieła artystów i… naśladować ich pomysły, przynajmniej do pewnego stopnia.
Dzieci będą mogły dorysować rozmaite miny do portretu Mony Lizy, malować lekko komiksowy autoportret, sprawdzić, czy da się ułożyć twarz z owoców na wzór prac Giuseppe Arcimboldo. Dokładnie obejrzą obraz van Gogha i Bruegela Starszego, dokończą obraz Paula Klee – a to tylko drobna część przedstawionych w tomie twórców. Maluchy czeka też zdobienie inicjałów, malowanie greckiej wazy czy imitowanie naskalnych malowideł (przy okazji których dowiedzą się o… Banksym). Wielkich artystów poznają lepiej dzięki przygotowanej grze a la Czarny Piotruś. Do tego dojdą rozmaite zadania, zagadki, wycinanki, kolorowanki, labirynty, gry planszowe, kropki do połączenia, szablony, dzięki którym można szybko dokończyć lub ozdobić rysunek, naklejki i papiery ozdobne… Dzieci nauczą się, jak tworzyć kolaże i ramki do dzieł, zrobią maskę i zawieszkę na drzwi. A na tym zabawa się nie kończy.
Ta książka rozbudza wyobraźnię i urozmaica codzienne plastyczne zajęcia najmłodszych, a zatem wyklucza też nudę. Jest równocześnie kolorowanką, zeszytem ćwiczeń i zbiorem podpowiedzi, jak spędzać wolny czas; nie będzie to publikacja jednorazowa, chociaż korzystanie z niej polega czasem na intensywnym użytkowaniu. Dzieciom „Sztuka” dostarczy sporo rozrywki, a do tego zapozna je ze sławnymi nazwiskami. Maluchy oswajać się będą ze sztuką na marginesie twórczej zabawy: w końcu tom składa się z tego, co kilkulatki najbardziej lubią. Ważna jest w niej zmienność tematów i zadań – odbiorcy będą mieć wrażenie, że żadne się nie powtarza, co więcej, nawet w banalnych kolorowankach odkryją coś nowego, nietypowego czy intrygującego. Tom „Sztuka” został przygotowany tak, by zachęcać dzieci do tworzenia. Można tu sprawdzić, czy jest się artystą – i w jakim kierunku najlepiej się rozwijać. Dzieci dowiedzą się, jak za pomocą siatki kwadratów przenosić obrazki i jak rysować emocje. Znajdzie się tu parę zagadek i trochę wyzwań. Będzie kolorowo i ciekawie.
Tom „Sztuka. Kreatywne zabawy i gry” to prawdziwa gratka dla dzieci. Nawet te, które mają już poprzednie części serii, przy „Sztuce” będą się świetnie bawić. Książka sprawia wrażenie, jakby zabawy kreatywne nigdy nie miały końca. Najlepsze jest to, że zajmie kilkulatki na długie godziny i bardzo urozmaici dziecięce rozrywki. To lepsze niż gry komputerowe: dziecko zyska między innymi ramkę do obrazków, zawieszkę na drzwi czy maskę, do tego wciąż będą mogły korzystać z rysunkowych szablonów i upiększać własne rysunki. Tradycyjne szycie czy klejenie stron zostało tu zastąpione przez sprężynę – zasada kołonotatnika sprawdza się i przy kolejnych zadaniach (książka nie zamknie się w trakcie pracy), i przy wyrywaniu części kartek (reszta nie ulegnie zniszczeniu). Dzieciom spodoba się również komiksowa kreska przy przerabianiu dzieł sztuki – to także zachęta do zabawy.
Ruth Thomson sprawia, że dzieci bardzo chętnie przystąpią do pracy rozwijającej zdolności manualne, kreatywność – i zwiększającej wiedzę czy świadomość w dziedzinie sztuki. Autorka miała dobry pomysł na połączenie rozrywki i edukacji.
czwartek, 11 października 2012
Konstanty Ildefons Gałczyński: Zaczarowana dorożka
Damidos, Katowice 2012.
Czar klasyki
Konstanty Ildefons Gałczyński to autor, który wciąż silnie działa na wyobraźnię czytelników, zarówno dorosłych jak i dzieci. Mimo starzejącego się już języka, w dalszym ciągu odbiorcy chętnie sięgają do dzieł poety-prześmiewcy, liryka, który potrafił malować słowem jak nikt inny. W związku ze stałym zapotrzebowaniem na utwory Gałczyńskiego, wydawnictwa prześcigają się w opracowaniach tekstów, które – przynajmniej we fragmentach – wszyscy znają. „Zaczarowana dorożka” wydawnictwa Damidos to publikacja, która bez wątpienia budzić będzie zachwyt odbiorców. Ze względu na sposób wydania, dobór tekstów, opracowanie graficzne, a nawet cenę (niecałe 25 złotych). Ta książka została przygotowana tak, by dostarczyła maluchom pięknych utworów, ale też – by sugerowała ekskluzywny zbiór najlepszych wierszy. Nadaje się na prezent nie tylko dla dzieci – i robi ogromne wrażenie.
Na 160 stronach mieści się 37 (często bardzo rozbudowanych) utworów – to jedna z zapowiedzi lekturowej uczty i nieustającej zabawy. Znalazły się tu wiersze pisane dla dzieci i o dzieciach, teksty, które od dawna mieszczą się w kanonie lektur szkolnych i są stałym elementem rozmaitych apeli i akademii, a także satyry i utwory humorystyczne, pogodne i wesołe – które na pewno spodobają się najmłodszym. Tom przedstawia Gałczyńskiego jako poetę, który potrafi pisać o miłości do matki, o tęsknocie, o radości i o świętach. Gałczyńskiego-obserwatora i Gałczyńskiego-kreatora. Będzie tu mowa o emocjach znanych i mniej znanych, będzie sporo absurdów i nasycenie lirycznym klimatem. Będzie i nieco uśmiechów. Obok wierszy trudnych, wymagających skupienia i czasu, znajdą się i zabawy, i olśnienia zrozumiałe dla wszystkich. Ale nawet gdy dzieci nie do końca odnajdą się w treści części tekstów, z pewnością urzeknie je rytm, zestaw oryginalnych współbrzmień innych niż standardowe rymy w dzisiejszych bajkach. Nie ma się co obawiać archaicznego już stylu – on właśnie pozwoli uwrażliwić dziecko na piękno języka, przyczyni się też do rozwoju słownictwa u maluchów: nieprzypadkowo Gałczyński nie znika ze szkolnych podręczników.
Mierzyć się z wielokrotnie ilustrowanymi tekstami – to spore wyzwanie. Tymczasem Agnieszka Kamińska pokazuje, jak powinno się ilustrować klasykę. Jej duże i wyraziste obrazki urzekają kolorystyką i pomysłami na dopracowanie szczegółów. Nie przyćmiewają utworów Gałczyńskiego, ale… dorównują im w pięknie. Podczas śledzenia wierszy chce się bez przerwy przechodzić do podziwiania strony graficznej. Kolorowe tła – nasycone, ale nie rażące – cieszą oko i cały czas przypominają o przeznaczeniu tomu. Nawet te dzieci, które niechętnie przystępują do czytania (a nawet słuchania bajek, chociaż duży druk pozwala na samodzielną lekturę), ze względu na obrazki Kamińskiej będą chciały do tomu wracać. Przyjemne dla wzroku kolory komponują się świetnie z bohaterami kolejnych wierszy – Kamińska potrafi wpływać na wyobraźnię odbiorców, a malarskością dorównuje Gałczyńskiemu.
Oczywiście starania redakcji i ilustratorki nie mogłyby tak cieszyć, gdyby tom został niestarannie wydany. Ale to ciężka książka z grubą, twardą okładką, na kredowym papierze dobrej jakości, szyta i z wszytą zakładką – elegancja i zachwycająca przede wszystkim dorosłych. To prawdziwa ozdoba każdej biblioteczki, a i gwarancja literacko-edytorskiego wysmakowania. O tej książce powinno się mówić – ale nie ze względu na sięganie do klasyki literatury pięknej, lecz z uwagi na jakość wydania.
Czar klasyki
Konstanty Ildefons Gałczyński to autor, który wciąż silnie działa na wyobraźnię czytelników, zarówno dorosłych jak i dzieci. Mimo starzejącego się już języka, w dalszym ciągu odbiorcy chętnie sięgają do dzieł poety-prześmiewcy, liryka, który potrafił malować słowem jak nikt inny. W związku ze stałym zapotrzebowaniem na utwory Gałczyńskiego, wydawnictwa prześcigają się w opracowaniach tekstów, które – przynajmniej we fragmentach – wszyscy znają. „Zaczarowana dorożka” wydawnictwa Damidos to publikacja, która bez wątpienia budzić będzie zachwyt odbiorców. Ze względu na sposób wydania, dobór tekstów, opracowanie graficzne, a nawet cenę (niecałe 25 złotych). Ta książka została przygotowana tak, by dostarczyła maluchom pięknych utworów, ale też – by sugerowała ekskluzywny zbiór najlepszych wierszy. Nadaje się na prezent nie tylko dla dzieci – i robi ogromne wrażenie.
Na 160 stronach mieści się 37 (często bardzo rozbudowanych) utworów – to jedna z zapowiedzi lekturowej uczty i nieustającej zabawy. Znalazły się tu wiersze pisane dla dzieci i o dzieciach, teksty, które od dawna mieszczą się w kanonie lektur szkolnych i są stałym elementem rozmaitych apeli i akademii, a także satyry i utwory humorystyczne, pogodne i wesołe – które na pewno spodobają się najmłodszym. Tom przedstawia Gałczyńskiego jako poetę, który potrafi pisać o miłości do matki, o tęsknocie, o radości i o świętach. Gałczyńskiego-obserwatora i Gałczyńskiego-kreatora. Będzie tu mowa o emocjach znanych i mniej znanych, będzie sporo absurdów i nasycenie lirycznym klimatem. Będzie i nieco uśmiechów. Obok wierszy trudnych, wymagających skupienia i czasu, znajdą się i zabawy, i olśnienia zrozumiałe dla wszystkich. Ale nawet gdy dzieci nie do końca odnajdą się w treści części tekstów, z pewnością urzeknie je rytm, zestaw oryginalnych współbrzmień innych niż standardowe rymy w dzisiejszych bajkach. Nie ma się co obawiać archaicznego już stylu – on właśnie pozwoli uwrażliwić dziecko na piękno języka, przyczyni się też do rozwoju słownictwa u maluchów: nieprzypadkowo Gałczyński nie znika ze szkolnych podręczników.
Mierzyć się z wielokrotnie ilustrowanymi tekstami – to spore wyzwanie. Tymczasem Agnieszka Kamińska pokazuje, jak powinno się ilustrować klasykę. Jej duże i wyraziste obrazki urzekają kolorystyką i pomysłami na dopracowanie szczegółów. Nie przyćmiewają utworów Gałczyńskiego, ale… dorównują im w pięknie. Podczas śledzenia wierszy chce się bez przerwy przechodzić do podziwiania strony graficznej. Kolorowe tła – nasycone, ale nie rażące – cieszą oko i cały czas przypominają o przeznaczeniu tomu. Nawet te dzieci, które niechętnie przystępują do czytania (a nawet słuchania bajek, chociaż duży druk pozwala na samodzielną lekturę), ze względu na obrazki Kamińskiej będą chciały do tomu wracać. Przyjemne dla wzroku kolory komponują się świetnie z bohaterami kolejnych wierszy – Kamińska potrafi wpływać na wyobraźnię odbiorców, a malarskością dorównuje Gałczyńskiemu.
Oczywiście starania redakcji i ilustratorki nie mogłyby tak cieszyć, gdyby tom został niestarannie wydany. Ale to ciężka książka z grubą, twardą okładką, na kredowym papierze dobrej jakości, szyta i z wszytą zakładką – elegancja i zachwycająca przede wszystkim dorosłych. To prawdziwa ozdoba każdej biblioteczki, a i gwarancja literacko-edytorskiego wysmakowania. O tej książce powinno się mówić – ale nie ze względu na sięganie do klasyki literatury pięknej, lecz z uwagi na jakość wydania.
środa, 10 października 2012
Stanisław Różewicz: Było, minęło... w kuchni i na salonach X Muzy
Iskry, Warszawa 2012.
Prywatnie o życiu zawodowym
Autobiograficzne notatki, wspomnienia i prywatne zapiski znanych ludzi zawsze są ciekawą lekturą. Raz – zdradzają kulisy powstawania dzieł, warsztat artystyczny czy zainteresowania autorów – wówczas lektura ma w sobie coś z podglądania, a jednocześnie z próby zaprzyjaźnienia się z twórcą. Dwa – istnieje w nich też ponadtekstowa a intrygująca warstwa ujawniająca się w stylu pisania. Wiele da się wyczytać w indywidualnych wynurzeniach, w samym języku prowadzenia opowieści i w narracyjnych wyborach. Wreszcie trzecim wabikiem dla czytelników będzie sama treść takich książek. To połączenie dobrze ilustruje tom zmarłego w 2008 roku Stanisława Różewicza „Było, minęło… w kuchni i na salonach X Muzy” wydany przez Iskry.
Te zapiski są przede wszystkim lekkie, niemal potocyzujące. Autor nie chce żmudnego analizowania kolejnych doświadczeń, woli utrzymywać się w konwencji plotki, pisać dla odbiorców, którzy świetnie zdają sobie sprawę, o kim i o czym mowa. Dzięki takiej postawie Stanisław Różewicz może odrzucić to, co w tradycyjnych autobiografiach i biografiach najbardziej nudzi. Wybiera felietonowy rytm, co sprawia, że przekona do siebie nie tylko znawców tematu. Tutaj wydarzenia rozgrywają się naprawdę szybko, przeplatane są anegdotami i dialogami. Nie ma tu czasu na sentymenty i na dłuższe przystanki przy konkretnych tematach, chociaż czasami chciałoby się zagłębić w jakiś motyw i poznać nieco obszerniejszą opinię twórcy. Ale Stanisław Różewicz mknie przez kolejne tematy, chętnie korzysta z niedopowiedzeń, żeby wzmocnić siłę emocjonalnego przekazu tam, gdzie jest to konieczne. Świadomie konstruuje tekst. Skupia się na portretach bliskich mu ludzi i współpracowników, lubuje się także w obrazkach i małych scenkach. Kompozycyjnie tę książkę tworzą kolejne hasła, zapamiętane i ważne dla autora wydarzenia.
Nawet w języku daje się tutaj wychwycić filmowy sposób patrzenia na świat. Stanisław Różewicz odziera relację ze wszystkich ozdobników, ale nie usuwa z niej emocjonalnego podejścia. Próbuje przekonać do siebie odbiorców faktami i czystymi relacjami, nie słowem – słowo działa tu jak oko kamery, to tylko przekaźnik tego, co najważniejsze w życiu. Z kolei dla reżysera film zalicza się do tych najistotniejszych kwestii. Ta książka jest zatem przepojona filmowymi obrazami, praktycznie nie ma od filmu odejścia, bo nawet gdy rzecz dotyczy spraw prywatnych, przedstawiana jest przez pryzmat nieistniejącego przecież, ale jednak – scenariusza. Wszystko to sprawia, że „Było, minęło” staje się tomem bardzo lekkim w odbiorze; odautorskim przypisem do twórczości Stanisława Różewicza – ale przypisem przeznaczonym dla wszystkich zainteresowanych. Nie ma tu lekturowych blokad, tak, że odbiorcy bez filmowej wiedzy i świadomości również zagłębić się mogą w zapiski, które naprawdę trudno byłoby zaklasyfikować jako autobiografię.
„Było, minęło” jest ilustrowane na dwa sposoby, po pierwsze – zdjęciami z planów i prywatnego archiwum autora. Po drugie – satyrycznymi rysunkami jego syna, Pawła. Można tu także wskazać trzeci zabieg „ilustracyjny” – to jest dyskretną obecność Tadeusza Różewicza (którego teksty pojawiają się pod koniec książki). To z pewnością ciekawostka, która funkcjonować będzie na marginesie filmoznawstwa, propozycja dla zainteresowanych felietonowymi portretami ludzi filmu. Nie będzie w niej wiele zwierzeń z życia prywatnego, za to zawodowe wynurzenia zostaną przefiltrowane przez bardzo subiektywne spojrzenie – w ten sposób brat Tadeusza Różewicza trafi do przekonania tym, którzy szukają informacji o zakulisowych wydarzeniach z procesu tworzenia obrazów filmowych.
Prywatnie o życiu zawodowym
Autobiograficzne notatki, wspomnienia i prywatne zapiski znanych ludzi zawsze są ciekawą lekturą. Raz – zdradzają kulisy powstawania dzieł, warsztat artystyczny czy zainteresowania autorów – wówczas lektura ma w sobie coś z podglądania, a jednocześnie z próby zaprzyjaźnienia się z twórcą. Dwa – istnieje w nich też ponadtekstowa a intrygująca warstwa ujawniająca się w stylu pisania. Wiele da się wyczytać w indywidualnych wynurzeniach, w samym języku prowadzenia opowieści i w narracyjnych wyborach. Wreszcie trzecim wabikiem dla czytelników będzie sama treść takich książek. To połączenie dobrze ilustruje tom zmarłego w 2008 roku Stanisława Różewicza „Było, minęło… w kuchni i na salonach X Muzy” wydany przez Iskry.
Te zapiski są przede wszystkim lekkie, niemal potocyzujące. Autor nie chce żmudnego analizowania kolejnych doświadczeń, woli utrzymywać się w konwencji plotki, pisać dla odbiorców, którzy świetnie zdają sobie sprawę, o kim i o czym mowa. Dzięki takiej postawie Stanisław Różewicz może odrzucić to, co w tradycyjnych autobiografiach i biografiach najbardziej nudzi. Wybiera felietonowy rytm, co sprawia, że przekona do siebie nie tylko znawców tematu. Tutaj wydarzenia rozgrywają się naprawdę szybko, przeplatane są anegdotami i dialogami. Nie ma tu czasu na sentymenty i na dłuższe przystanki przy konkretnych tematach, chociaż czasami chciałoby się zagłębić w jakiś motyw i poznać nieco obszerniejszą opinię twórcy. Ale Stanisław Różewicz mknie przez kolejne tematy, chętnie korzysta z niedopowiedzeń, żeby wzmocnić siłę emocjonalnego przekazu tam, gdzie jest to konieczne. Świadomie konstruuje tekst. Skupia się na portretach bliskich mu ludzi i współpracowników, lubuje się także w obrazkach i małych scenkach. Kompozycyjnie tę książkę tworzą kolejne hasła, zapamiętane i ważne dla autora wydarzenia.
Nawet w języku daje się tutaj wychwycić filmowy sposób patrzenia na świat. Stanisław Różewicz odziera relację ze wszystkich ozdobników, ale nie usuwa z niej emocjonalnego podejścia. Próbuje przekonać do siebie odbiorców faktami i czystymi relacjami, nie słowem – słowo działa tu jak oko kamery, to tylko przekaźnik tego, co najważniejsze w życiu. Z kolei dla reżysera film zalicza się do tych najistotniejszych kwestii. Ta książka jest zatem przepojona filmowymi obrazami, praktycznie nie ma od filmu odejścia, bo nawet gdy rzecz dotyczy spraw prywatnych, przedstawiana jest przez pryzmat nieistniejącego przecież, ale jednak – scenariusza. Wszystko to sprawia, że „Było, minęło” staje się tomem bardzo lekkim w odbiorze; odautorskim przypisem do twórczości Stanisława Różewicza – ale przypisem przeznaczonym dla wszystkich zainteresowanych. Nie ma tu lekturowych blokad, tak, że odbiorcy bez filmowej wiedzy i świadomości również zagłębić się mogą w zapiski, które naprawdę trudno byłoby zaklasyfikować jako autobiografię.
„Było, minęło” jest ilustrowane na dwa sposoby, po pierwsze – zdjęciami z planów i prywatnego archiwum autora. Po drugie – satyrycznymi rysunkami jego syna, Pawła. Można tu także wskazać trzeci zabieg „ilustracyjny” – to jest dyskretną obecność Tadeusza Różewicza (którego teksty pojawiają się pod koniec książki). To z pewnością ciekawostka, która funkcjonować będzie na marginesie filmoznawstwa, propozycja dla zainteresowanych felietonowymi portretami ludzi filmu. Nie będzie w niej wiele zwierzeń z życia prywatnego, za to zawodowe wynurzenia zostaną przefiltrowane przez bardzo subiektywne spojrzenie – w ten sposób brat Tadeusza Różewicza trafi do przekonania tym, którzy szukają informacji o zakulisowych wydarzeniach z procesu tworzenia obrazów filmowych.
wtorek, 9 października 2012
Anna Karpińska: Chorwacka przystań
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Azyl dla serca
Punktem wyjścia dla historii Anny Karpińskiej „Chorwacka przystań” jest rzecz stała w powieściach obyczajowych dla pań, czyli romans. W prologu autorka zarysowuje jeszcze jeden ważny motyw: konflikt bohaterki z córką, która nie ma zamiaru powielać błędów rodzicielki. Anna w latach 90. wyjeżdża do Chorwacji jako korespondentka wojenna. Tam poznaje przystojnego Blaża, w myślach już opracowuje rozstanie z mężem w Polsce. Życie toczy się jednak inaczej i Anna jest zmuszona zmienić priorytety. Z Blażem komunikuje się przez cały czas listownie. Po latach przed podobnym wyborem między przewidywalnym i spokojnym Polakiem a porywczym Chorwatem stanie córka Anny.
Karpińska sprawia wrażenie, jakby sama była mocno znudzona miałkimi scenariuszami obyczajówek i zdaje się pytać, ile razy można powtarzać ten sam banalny schemat w imię odwzorowywania codzienności. Dla tej autorki zwykła codzienność musi być tylko dodatkiem do emocjonujących przeżyć. Karpińska nie pozwala Annie zmęczyć się rutyną – na początku wysyła ją w wojenną zawieruchę, a potem… potem nie musi się już niczym martwić, bo czytelniczki zostaną z nią do końca, całkowicie kupione pierwszymi obrazami.
Lubi autorka modyfikować narrację. Przeplata opowieść depeszami Anny, listami do i od Blaża, fragmentami jego powieści, a potem dołącza do historii też głos córki Anny. Nie znosi najwyraźniej rutyny, na co wskazuje też dążenie do swobodnego operowania czasem – rozdziały są datowane, co pozwala Karpińskiej na przeskakiwanie w czasie i przestrzeni do co ciekawszych partii życia. Nie ma przy tym w rozmaitych powieściowych „dokumentach” zbyt ostrych zmian stylu, więc powieść będzie się czytać wygodnie. Z jednym małym wyjątkiem: kiedy Anna rodzi dziecko, niemal natychmiast zaczyna do niego dziubdziać, czyli, zwracając się do dziewczynki, posługuje się wyłącznie zdrobnieniami i spieszczeniami. Soczki, kubeczki, rączki i lizaczki, jeśli ktoś zwróci uwagę na ten przesyt raz, może się lekko zirytować. Nie mam pojęcia, czy wprowadza to autorka świadomie, czy odruchowo – maniera jest okropna (a wcale nie tak rzadka). Tym gorsza, że cała książka napisana została praktycznie bez błędów i podobnych zadr. Na szczęście, gdy dzieci dorastają, Anna nie traktuje ich już z tą okropną słodyczą i wszystko wraca do normalności.
W „Chorwackiej przystani” udało się Annie Karpińskiej stworzyć literacki azyl, miejsce ucieczki nie tylko dla bohaterki, ale również dla czytelniczek, które bez wątpienia skorzystają z możliwości oderwania się od przyziemnych spraw. Zwłaszcza że Karpińska przez cały czas ignoruje istnienie baśniowych scenariuszy imitujących rzeczywistość, raczej stara się wskazać to, co na co dzień przydarza się raczej rzadko, nie interesuje jej przyglądanie się sprawom postaci dzień po dniu, wybiera momenty przełomowe lub chociaż ważne. I tak jej obyczajówka nabiera życia i tempa, a dla odbiorczyń będzie stanowić oryginalną i wartą uwagi pozycję.
Cenny staje się zwłaszcza fakt, że chociaż romans jest tu siłą napędową fabuły, Karpińska nie decyduje się na najprostsze, niemal oczywiste rozwiązania. Stawia bohaterkę przed trudnymi wyzwaniami i wcale nie chce jej pomagać w dokonywaniu wyborów. Nie odchodzi zbyt daleko od realiów bliskich czytelniczkom, a jednak zapewnia im dawkę egzotyki, a przynajmniej uwalnia od natrętnie powtarzanych rozwiązań. Widać, że nie chce odwoływać się do pomysłów powielanych ciągle w innych obyczajowych scenariuszach, szuka dla siebie miejsca w literaturze rozrywkowej – i z powodzeniem.
Azyl dla serca
Punktem wyjścia dla historii Anny Karpińskiej „Chorwacka przystań” jest rzecz stała w powieściach obyczajowych dla pań, czyli romans. W prologu autorka zarysowuje jeszcze jeden ważny motyw: konflikt bohaterki z córką, która nie ma zamiaru powielać błędów rodzicielki. Anna w latach 90. wyjeżdża do Chorwacji jako korespondentka wojenna. Tam poznaje przystojnego Blaża, w myślach już opracowuje rozstanie z mężem w Polsce. Życie toczy się jednak inaczej i Anna jest zmuszona zmienić priorytety. Z Blażem komunikuje się przez cały czas listownie. Po latach przed podobnym wyborem między przewidywalnym i spokojnym Polakiem a porywczym Chorwatem stanie córka Anny.
Karpińska sprawia wrażenie, jakby sama była mocno znudzona miałkimi scenariuszami obyczajówek i zdaje się pytać, ile razy można powtarzać ten sam banalny schemat w imię odwzorowywania codzienności. Dla tej autorki zwykła codzienność musi być tylko dodatkiem do emocjonujących przeżyć. Karpińska nie pozwala Annie zmęczyć się rutyną – na początku wysyła ją w wojenną zawieruchę, a potem… potem nie musi się już niczym martwić, bo czytelniczki zostaną z nią do końca, całkowicie kupione pierwszymi obrazami.
Lubi autorka modyfikować narrację. Przeplata opowieść depeszami Anny, listami do i od Blaża, fragmentami jego powieści, a potem dołącza do historii też głos córki Anny. Nie znosi najwyraźniej rutyny, na co wskazuje też dążenie do swobodnego operowania czasem – rozdziały są datowane, co pozwala Karpińskiej na przeskakiwanie w czasie i przestrzeni do co ciekawszych partii życia. Nie ma przy tym w rozmaitych powieściowych „dokumentach” zbyt ostrych zmian stylu, więc powieść będzie się czytać wygodnie. Z jednym małym wyjątkiem: kiedy Anna rodzi dziecko, niemal natychmiast zaczyna do niego dziubdziać, czyli, zwracając się do dziewczynki, posługuje się wyłącznie zdrobnieniami i spieszczeniami. Soczki, kubeczki, rączki i lizaczki, jeśli ktoś zwróci uwagę na ten przesyt raz, może się lekko zirytować. Nie mam pojęcia, czy wprowadza to autorka świadomie, czy odruchowo – maniera jest okropna (a wcale nie tak rzadka). Tym gorsza, że cała książka napisana została praktycznie bez błędów i podobnych zadr. Na szczęście, gdy dzieci dorastają, Anna nie traktuje ich już z tą okropną słodyczą i wszystko wraca do normalności.
W „Chorwackiej przystani” udało się Annie Karpińskiej stworzyć literacki azyl, miejsce ucieczki nie tylko dla bohaterki, ale również dla czytelniczek, które bez wątpienia skorzystają z możliwości oderwania się od przyziemnych spraw. Zwłaszcza że Karpińska przez cały czas ignoruje istnienie baśniowych scenariuszy imitujących rzeczywistość, raczej stara się wskazać to, co na co dzień przydarza się raczej rzadko, nie interesuje jej przyglądanie się sprawom postaci dzień po dniu, wybiera momenty przełomowe lub chociaż ważne. I tak jej obyczajówka nabiera życia i tempa, a dla odbiorczyń będzie stanowić oryginalną i wartą uwagi pozycję.
Cenny staje się zwłaszcza fakt, że chociaż romans jest tu siłą napędową fabuły, Karpińska nie decyduje się na najprostsze, niemal oczywiste rozwiązania. Stawia bohaterkę przed trudnymi wyzwaniami i wcale nie chce jej pomagać w dokonywaniu wyborów. Nie odchodzi zbyt daleko od realiów bliskich czytelniczkom, a jednak zapewnia im dawkę egzotyki, a przynajmniej uwalnia od natrętnie powtarzanych rozwiązań. Widać, że nie chce odwoływać się do pomysłów powielanych ciągle w innych obyczajowych scenariuszach, szuka dla siebie miejsca w literaturze rozrywkowej – i z powodzeniem.
poniedziałek, 8 października 2012
Virginia C. Andrews: Płatki na wietrze
Świat Książki, Warszawa 2012.
Cień traumy
Jeśli „Kwiaty na poddaszu” były tworzone na bazie psychologicznego thrillera i kryminału, o tyle kontynuacja tej powieści, „Płatki na wietrze”, to przede wszystkim mroczna obyczajówka z dwoma motywami wiodącymi. Po pierwsze – autorka w dalszym ciągu mocno eksponuje sferę seksu, także – związku kazirodczego. Po drugie katalizatorem fabuły staje się starannie pielęgnowana nienawiść córki do matki. O ile w pierwszym tomie Virginia C. Andrews zachowywała właściwe proporcje, o tyle teraz czasem gubi się w uzasadnianiu emocji. Do planu zimnej zemsty niespecjalnie pasują wplatane znienacka wyrazy nienawiści pod adresem zbrodniarki. Na granicy deklaracji i zachowań narratorki Cathy rodzą się sprzeczności.
W nabudowaniu odpowiedniej atmosfery przeszkadzają też przyspieszenia fabularne. Pierwszy tom obejmował trzyipółletni okres czasu – tu bohaterowie na początku pojawiają się w momencie ucieczki i przez chwilę trwają w odnalezionym cudem azylu. Potem akcja przyspiesza i gwałtownie hamuje jedynie w momentach przełomowych, jakby autorkę znudziło towarzyszenie postaciom na każdym kroku. Stąd też bierze się wiele uproszczeń – przynajmniej takie wrażenie sprawia narracja. Andrews obchodzi tylko seks i nienawiść – i kolejne punkty kulminacyjne historii konstruuje naprzemiennie wokół tych tematów. Bohaterka nie potrafi już żyć bez rozpamiętywania krzywd z przeszłości i chociaż jej egzystencja przebiega bardzo burzliwie, Cathy ani na chwilę nie pozwala odpocząć od koszmaru przeszłości. Gdzieś między wierszami przebłyskuje jej nadzieja na zwyczajne życie – lecz tę nadzieję bohaterka sama unicestwia raz po raz, decyzjami uzależnionymi od chęci przezwyciężenia traumy.
W „Kwiatach na poddaszu” język powieści był płynny i niemal nieprzystający do samych wydarzeń, ładny, a momentami – w dialogach – przesadnie literacki. Tutaj styl prowadzenia narracji nieco się zmienia. Nie ma w nim tego spokoju, który cechował „Kwiaty”, mniej też rzuca się w oczy nadmierna literackość – wszystko za sprawą jednokierunkowości wysiłków. Andrews za wszelką cenę próbuje wepchnąć Cathy do łóżka każdego napotkanego mężczyzny i nie stara się zbytnio ukrywać tej chęci. Tyle że abstrakcyjnie trudna przeszłość musi być jedynym wytłumaczeniem dla wszelkich dalekich od zwyczajności postaw i pomysłów. Tak samo wypadają w tomie przekleństwa pod adresem matki – z krzywdą nie poradziła sobie jedynie Cathy, ale ona narzuca ton całej relacji, przez co w książce zaczyna brakować równowagi. Nie zmieniła się natomiast gęstość tej narracji. Andrews pisze drugi tom w sposób, który nie rozczaruje wielbicieli pierwszej historii – zmienia się rytm dialogów, ale nie wewnętrzna budowa samych opisów. Tym autorka ponownie może sobie zjednać odbiorców.
Fabuła „Płatków na wietrze” wydaje się być pokaleczona jak życie samych bohaterów. Cathy stale podejmuje decyzje, które mają destrukcyjny wpływ na jej egzystencję, sama niszczy siebie, a przy okazji też otoczenie. Andrews sięgnęła po temat, który trudno uogólnić – i który praktycznie uniemożliwia utożsamianie się z postacią. Dlatego też cała narracja staje się obca i budzi czasami wątpliwości. W „Płatkach na wietrze” nie ma natomiast rozwiązań łatwych do przewidzenia, naturalnych czy prostych do zaakceptowania. Autorka buduje opowieść pełną kwestii trudnych, niemedialnych i bardzo mrocznych. Nawet dzisiaj ta historia wyróżnia się na rynku literackim.
Cień traumy
Jeśli „Kwiaty na poddaszu” były tworzone na bazie psychologicznego thrillera i kryminału, o tyle kontynuacja tej powieści, „Płatki na wietrze”, to przede wszystkim mroczna obyczajówka z dwoma motywami wiodącymi. Po pierwsze – autorka w dalszym ciągu mocno eksponuje sferę seksu, także – związku kazirodczego. Po drugie katalizatorem fabuły staje się starannie pielęgnowana nienawiść córki do matki. O ile w pierwszym tomie Virginia C. Andrews zachowywała właściwe proporcje, o tyle teraz czasem gubi się w uzasadnianiu emocji. Do planu zimnej zemsty niespecjalnie pasują wplatane znienacka wyrazy nienawiści pod adresem zbrodniarki. Na granicy deklaracji i zachowań narratorki Cathy rodzą się sprzeczności.
W nabudowaniu odpowiedniej atmosfery przeszkadzają też przyspieszenia fabularne. Pierwszy tom obejmował trzyipółletni okres czasu – tu bohaterowie na początku pojawiają się w momencie ucieczki i przez chwilę trwają w odnalezionym cudem azylu. Potem akcja przyspiesza i gwałtownie hamuje jedynie w momentach przełomowych, jakby autorkę znudziło towarzyszenie postaciom na każdym kroku. Stąd też bierze się wiele uproszczeń – przynajmniej takie wrażenie sprawia narracja. Andrews obchodzi tylko seks i nienawiść – i kolejne punkty kulminacyjne historii konstruuje naprzemiennie wokół tych tematów. Bohaterka nie potrafi już żyć bez rozpamiętywania krzywd z przeszłości i chociaż jej egzystencja przebiega bardzo burzliwie, Cathy ani na chwilę nie pozwala odpocząć od koszmaru przeszłości. Gdzieś między wierszami przebłyskuje jej nadzieja na zwyczajne życie – lecz tę nadzieję bohaterka sama unicestwia raz po raz, decyzjami uzależnionymi od chęci przezwyciężenia traumy.
W „Kwiatach na poddaszu” język powieści był płynny i niemal nieprzystający do samych wydarzeń, ładny, a momentami – w dialogach – przesadnie literacki. Tutaj styl prowadzenia narracji nieco się zmienia. Nie ma w nim tego spokoju, który cechował „Kwiaty”, mniej też rzuca się w oczy nadmierna literackość – wszystko za sprawą jednokierunkowości wysiłków. Andrews za wszelką cenę próbuje wepchnąć Cathy do łóżka każdego napotkanego mężczyzny i nie stara się zbytnio ukrywać tej chęci. Tyle że abstrakcyjnie trudna przeszłość musi być jedynym wytłumaczeniem dla wszelkich dalekich od zwyczajności postaw i pomysłów. Tak samo wypadają w tomie przekleństwa pod adresem matki – z krzywdą nie poradziła sobie jedynie Cathy, ale ona narzuca ton całej relacji, przez co w książce zaczyna brakować równowagi. Nie zmieniła się natomiast gęstość tej narracji. Andrews pisze drugi tom w sposób, który nie rozczaruje wielbicieli pierwszej historii – zmienia się rytm dialogów, ale nie wewnętrzna budowa samych opisów. Tym autorka ponownie może sobie zjednać odbiorców.
Fabuła „Płatków na wietrze” wydaje się być pokaleczona jak życie samych bohaterów. Cathy stale podejmuje decyzje, które mają destrukcyjny wpływ na jej egzystencję, sama niszczy siebie, a przy okazji też otoczenie. Andrews sięgnęła po temat, który trudno uogólnić – i który praktycznie uniemożliwia utożsamianie się z postacią. Dlatego też cała narracja staje się obca i budzi czasami wątpliwości. W „Płatkach na wietrze” nie ma natomiast rozwiązań łatwych do przewidzenia, naturalnych czy prostych do zaakceptowania. Autorka buduje opowieść pełną kwestii trudnych, niemedialnych i bardzo mrocznych. Nawet dzisiaj ta historia wyróżnia się na rynku literackim.
niedziela, 7 października 2012
Najnowsze przygody Mikołajka
Znak, Kraków 2012.
Mikołajek dla najmłodszych
Chociaż Mikołajek ma rzeszę fanów między innymi wśród dorosłych czytelników, pięknie wydany tom „Najnowsze przygody Mikołajka” to propozycja dla małych odbiorców. To zestaw opowiadań stworzonych na podstawie scenariuszy serialu animowanego – ze wszystkimi cechami współczesnych kreskówek (to jest i podrasowaną akcją, i uproszczeniami tekstowymi). W dodatku ilustracje są tu kadrami z bajki, w której bohaterowie są postaciami stworzonymi komputerowo, kolorowymi i trójwymiarowymi. Przełożenie na trójwymiar charakterystycznej konturowej kreski nie ma prawa się sprawdzić (u przyzwyczajonych do dawnych komiksowych rysunków) – zatem warstwa graficzna nie rozczaruje przede wszystkim dzieci, które wychowywane są na podobnych zabiegach. Nie oznacza to, że jest zła: po prostu nie wygra z oryginałem, jeśli ktoś ma porównanie. Dla maluchów na pewno ciekawe będą co bardziej szczegółowe kadry, a także te obrazki, na których postacie lekko wykraczają poza granice ramek.
W samym tekście zredukowaniu nie uległ humor sytuacyjny. W dalszym ciągu dzieci będą mogły śmiać się z przygód Mikołajka i jego kolegów – zwłaszcza z wyrazistych puent poszczególnych opowiadań, chociaż zdarza się też, że mali bohaterowie zaskakują czasem zgrabną ripostą. Warstwa opisów została natomiast ograniczona do minimum i tekst rzeczywiście momentami przypomina animowaną bajkę. Dzięki takiemu zabiegowi lektura przypadnie do gustu nawet najmłodszym dzieciom – krótkie i pomysłowe bajki ucieszą każdego malucha.
Zwłaszcza że tematy opowiastek skoncentrowane są wokół spraw zrozumiałych dla każdego dziecka. Mikołajek jest uczniem, więc część jego przygód dotyczy szkolnych kolegów i perypetii związanych z powinnościami każdego ucznia. Nad pomysłową klasą trudno zapanować nauczycielom – nawet pan policjant ma z tym problem. Dzieci przeżywają typowe dla codzienności kilkulatków sprawy: czasem dochodzi do bójki, czasem okazuje się, że dziewczynki mają inne poglądy na zabawę niż chłopcy. Czasem trzeba udowodnić swoją odwagę, znaleźć sensacyjną wiadomość lub… odebrać rodzicom własną zabawkę. Mikołajek ma wiele pomysłów, więc z jego przygodami nudzić się nie sposób. Tomik będzie atrakcyjny dla najmłodszych – a ze względu na sposób wydania przypadnie do gustu także dorosłym.
To książka w twardej okładce i wydana na kredowym papierze. Ilustracje zajmują w niej dolną część stron. Duży jest druk i interlinie – dlatego na tej publikacji mogą się również wprawiać w czytaniu dzieci, które rozpoczynają tę sztukę. Nagrodą będzie samodzielne poznawanie losów francuskiego ucznia i jego niesfornych kolegów. Temu trudno się oprzeć.
„Najnowsze przygody Mikołajka” to tom, który może funkcjonować w świadomości małych czytelników w oderwaniu od pierwowzoru, a i jako taki się sprawdzi – końcu w opowiadaniach jest wszystko, co dzieci lubią. Wprowadzanie kadrów z animowanej bajki dodatkowo przypomina kilkulatkom programy telewizyjne, książka może zatem konkurować z innymi formami rozrywki. Nadaje się na lekturę przed snem – i na trafiony prezent dla zaprzyjaźnionego malucha, bo Mikołajek nie zawodzi.
Warto zatem „Najnowsze przygody Mikołajka” potraktować jako publikację oderwaną od klasyki literackiej, nieobarczoną tradycją przeróbkę coś dla tych, którzy dawnego Mikołajka nie mieli jeszcze szansy poznać – tym książka spodoba się najbardziej.
Mikołajek dla najmłodszych
Chociaż Mikołajek ma rzeszę fanów między innymi wśród dorosłych czytelników, pięknie wydany tom „Najnowsze przygody Mikołajka” to propozycja dla małych odbiorców. To zestaw opowiadań stworzonych na podstawie scenariuszy serialu animowanego – ze wszystkimi cechami współczesnych kreskówek (to jest i podrasowaną akcją, i uproszczeniami tekstowymi). W dodatku ilustracje są tu kadrami z bajki, w której bohaterowie są postaciami stworzonymi komputerowo, kolorowymi i trójwymiarowymi. Przełożenie na trójwymiar charakterystycznej konturowej kreski nie ma prawa się sprawdzić (u przyzwyczajonych do dawnych komiksowych rysunków) – zatem warstwa graficzna nie rozczaruje przede wszystkim dzieci, które wychowywane są na podobnych zabiegach. Nie oznacza to, że jest zła: po prostu nie wygra z oryginałem, jeśli ktoś ma porównanie. Dla maluchów na pewno ciekawe będą co bardziej szczegółowe kadry, a także te obrazki, na których postacie lekko wykraczają poza granice ramek.
W samym tekście zredukowaniu nie uległ humor sytuacyjny. W dalszym ciągu dzieci będą mogły śmiać się z przygód Mikołajka i jego kolegów – zwłaszcza z wyrazistych puent poszczególnych opowiadań, chociaż zdarza się też, że mali bohaterowie zaskakują czasem zgrabną ripostą. Warstwa opisów została natomiast ograniczona do minimum i tekst rzeczywiście momentami przypomina animowaną bajkę. Dzięki takiemu zabiegowi lektura przypadnie do gustu nawet najmłodszym dzieciom – krótkie i pomysłowe bajki ucieszą każdego malucha.
Zwłaszcza że tematy opowiastek skoncentrowane są wokół spraw zrozumiałych dla każdego dziecka. Mikołajek jest uczniem, więc część jego przygód dotyczy szkolnych kolegów i perypetii związanych z powinnościami każdego ucznia. Nad pomysłową klasą trudno zapanować nauczycielom – nawet pan policjant ma z tym problem. Dzieci przeżywają typowe dla codzienności kilkulatków sprawy: czasem dochodzi do bójki, czasem okazuje się, że dziewczynki mają inne poglądy na zabawę niż chłopcy. Czasem trzeba udowodnić swoją odwagę, znaleźć sensacyjną wiadomość lub… odebrać rodzicom własną zabawkę. Mikołajek ma wiele pomysłów, więc z jego przygodami nudzić się nie sposób. Tomik będzie atrakcyjny dla najmłodszych – a ze względu na sposób wydania przypadnie do gustu także dorosłym.
To książka w twardej okładce i wydana na kredowym papierze. Ilustracje zajmują w niej dolną część stron. Duży jest druk i interlinie – dlatego na tej publikacji mogą się również wprawiać w czytaniu dzieci, które rozpoczynają tę sztukę. Nagrodą będzie samodzielne poznawanie losów francuskiego ucznia i jego niesfornych kolegów. Temu trudno się oprzeć.
„Najnowsze przygody Mikołajka” to tom, który może funkcjonować w świadomości małych czytelników w oderwaniu od pierwowzoru, a i jako taki się sprawdzi – końcu w opowiadaniach jest wszystko, co dzieci lubią. Wprowadzanie kadrów z animowanej bajki dodatkowo przypomina kilkulatkom programy telewizyjne, książka może zatem konkurować z innymi formami rozrywki. Nadaje się na lekturę przed snem – i na trafiony prezent dla zaprzyjaźnionego malucha, bo Mikołajek nie zawodzi.
Warto zatem „Najnowsze przygody Mikołajka” potraktować jako publikację oderwaną od klasyki literackiej, nieobarczoną tradycją przeróbkę coś dla tych, którzy dawnego Mikołajka nie mieli jeszcze szansy poznać – tym książka spodoba się najbardziej.
sobota, 6 października 2012
Richelle Mead: Kroniki krwi
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Kłopoty wampirów
Richelle Mead przekonała się, że dobrze czuje się w konwencji paranormal romance, co więcej – przekonała do siebie spore grono odbiorczyń. W serii „Akademia wampirów” umiejętnie połączyła pisanie o typowych dla nastolatek dylematach sercowych z dobrze wykreowanym alternatywnym światem zamieszkiwanym przez wampiry, dampiry czy strzygi. Do sprawdzonych motywów nawiązuje w otwierającym nowy cykl tomie „Kroniki krwi” – bohaterowie z pierwszego planu „Akademii wampirów” tu przewijają się na marginesie historii, ci, którzy dawniej tworzyli tło, wychodzą na scenę.
A świat, w którym żyją ludzie obdarzeni nieludzkimi cechami, nie jest przyjazny. Niektórym stale zagraża niebezpieczeństwo, inni są stworzeni, by ich chronić, jeszcze inni – by zabijać. To spore uproszczenie, ale wystarcza do skonstruowania dynamicznej opowieści z prywatnymi dramatami. Sydney, młoda bohaterka, jest alchemiczką. Wyszkolona została tak, by strzec porządku między istotami różnych gatunków. I chociaż dziewczyna potrafi posłusznie wykonywać rozkazy, nie zawsze panuje nad emocjami. Zwłaszcza że zdaniem wielu zbyt brata się z wampirami. Na nerwy działa jej jeden ze zwierzchników, a w szkole dzieje się coś dziwnego.
Mead – jak w poprzedniej serii – mocno podkreśla emocje i przeżycia swoich bohaterów. Do tego nie stroni od opisów walk. Jak na świat wampirów i strzyg przystało, liczy się tu krew – ta od karmicieli, ta przetaczana w walkach i ta, którą wykorzystuje się w magii. Chociaż autorka na początku sugeruje, że tworzy powieść psychologiczno-obyczajową głównie dla dziewczyn, nie unika i scen brutalnych walk. „Męskie” są tu też postawy bohaterek – Sydney nie może zachowywać się impulsywnie i nierozsądnie, jak każda zwyczajna nastolatka. Posłuszna aż do przesady, wcale nie zadziwia tą cechą charakteru odbiorczyń – bo Mead dba o jej dobre umotywowanie. W tym zresztą tkwi siła większości pomysłów tej autorki: wszystko jest tu logiczne i dobrze przygotowane, wydarzenia rozwijają się stopniowo i tak, by rozbudzać ciekawość ciągu dalszego.
Przy tym wszystkim Richelle Mead korzysta z przejrzystego dla stałych czytelników scenariusza czy szkieletu kolejnych tomów – historie rozwija zawsze w podobny sposób w planie konstrukcji. Będzie tu i moment prywatności, i szkolenia (czy przygotowania do misji), czy moment batalistyczny – ale świadomość tego uporządkowania nie przeszkadza w lekturze ze względu na wielowymiarowość problemów i przeżyć postaci. Mead nie koncentruje się na banalnych zakochaniach, młodzi bohaterowie przechodzą u niej przez wiele faz wzajemnych relacji. W tym niezwykłym i podporządkowanym literackiej modzie świecie tylko uczucia są prawdziwe, to jest w pełni przekładalne na egzystencję odbiorczyń. Łatwo zrozumieć dylematy bohaterki, a tym samym i zaangażować się w całą fabułę.
W „Kronikach krwi” nie ma banału trudnego do zniesienia w poppowieściach. Bardzo rozwinięta sfera kontaktów interpersonalnych i odczuć postaci sprawia, że czytelniczki mocno będą przeżywać całą akcję. W dodatku Richelle Mead pisze ładnym literackim i plastycznym językiem, tu z przyjemnością śledzi się same opisy. Myślę, że wiele będzie odbiorczyń, które z radością przyjmą ten styl, wolny od uproszczeń z narracji pop. Richelle Mead umiejętnie buduje napięcia między bohaterami, komplikuje ich działania, a przy tym wyszukuje magiczne właściwości w atrybutach współczesnych nastolatków, tak, by jeszcze łatwiej było przyjąć powieściową rzeczywistość. Proza Richelle Mead pozytywnie wybrzmiewa na tle produkcji masowych spod znaku paranormal.
Kłopoty wampirów
Richelle Mead przekonała się, że dobrze czuje się w konwencji paranormal romance, co więcej – przekonała do siebie spore grono odbiorczyń. W serii „Akademia wampirów” umiejętnie połączyła pisanie o typowych dla nastolatek dylematach sercowych z dobrze wykreowanym alternatywnym światem zamieszkiwanym przez wampiry, dampiry czy strzygi. Do sprawdzonych motywów nawiązuje w otwierającym nowy cykl tomie „Kroniki krwi” – bohaterowie z pierwszego planu „Akademii wampirów” tu przewijają się na marginesie historii, ci, którzy dawniej tworzyli tło, wychodzą na scenę.
A świat, w którym żyją ludzie obdarzeni nieludzkimi cechami, nie jest przyjazny. Niektórym stale zagraża niebezpieczeństwo, inni są stworzeni, by ich chronić, jeszcze inni – by zabijać. To spore uproszczenie, ale wystarcza do skonstruowania dynamicznej opowieści z prywatnymi dramatami. Sydney, młoda bohaterka, jest alchemiczką. Wyszkolona została tak, by strzec porządku między istotami różnych gatunków. I chociaż dziewczyna potrafi posłusznie wykonywać rozkazy, nie zawsze panuje nad emocjami. Zwłaszcza że zdaniem wielu zbyt brata się z wampirami. Na nerwy działa jej jeden ze zwierzchników, a w szkole dzieje się coś dziwnego.
Mead – jak w poprzedniej serii – mocno podkreśla emocje i przeżycia swoich bohaterów. Do tego nie stroni od opisów walk. Jak na świat wampirów i strzyg przystało, liczy się tu krew – ta od karmicieli, ta przetaczana w walkach i ta, którą wykorzystuje się w magii. Chociaż autorka na początku sugeruje, że tworzy powieść psychologiczno-obyczajową głównie dla dziewczyn, nie unika i scen brutalnych walk. „Męskie” są tu też postawy bohaterek – Sydney nie może zachowywać się impulsywnie i nierozsądnie, jak każda zwyczajna nastolatka. Posłuszna aż do przesady, wcale nie zadziwia tą cechą charakteru odbiorczyń – bo Mead dba o jej dobre umotywowanie. W tym zresztą tkwi siła większości pomysłów tej autorki: wszystko jest tu logiczne i dobrze przygotowane, wydarzenia rozwijają się stopniowo i tak, by rozbudzać ciekawość ciągu dalszego.
Przy tym wszystkim Richelle Mead korzysta z przejrzystego dla stałych czytelników scenariusza czy szkieletu kolejnych tomów – historie rozwija zawsze w podobny sposób w planie konstrukcji. Będzie tu i moment prywatności, i szkolenia (czy przygotowania do misji), czy moment batalistyczny – ale świadomość tego uporządkowania nie przeszkadza w lekturze ze względu na wielowymiarowość problemów i przeżyć postaci. Mead nie koncentruje się na banalnych zakochaniach, młodzi bohaterowie przechodzą u niej przez wiele faz wzajemnych relacji. W tym niezwykłym i podporządkowanym literackiej modzie świecie tylko uczucia są prawdziwe, to jest w pełni przekładalne na egzystencję odbiorczyń. Łatwo zrozumieć dylematy bohaterki, a tym samym i zaangażować się w całą fabułę.
W „Kronikach krwi” nie ma banału trudnego do zniesienia w poppowieściach. Bardzo rozwinięta sfera kontaktów interpersonalnych i odczuć postaci sprawia, że czytelniczki mocno będą przeżywać całą akcję. W dodatku Richelle Mead pisze ładnym literackim i plastycznym językiem, tu z przyjemnością śledzi się same opisy. Myślę, że wiele będzie odbiorczyń, które z radością przyjmą ten styl, wolny od uproszczeń z narracji pop. Richelle Mead umiejętnie buduje napięcia między bohaterami, komplikuje ich działania, a przy tym wyszukuje magiczne właściwości w atrybutach współczesnych nastolatków, tak, by jeszcze łatwiej było przyjąć powieściową rzeczywistość. Proza Richelle Mead pozytywnie wybrzmiewa na tle produkcji masowych spod znaku paranormal.
piątek, 5 października 2012
Jimmy Liao: Księżyc zapomniał
Officyna, Łódź 2012.
Sen
Chociaż ta historia zamknięta jest realistyczną i racjonalną ramą, oczaruje dzieci i dorosłych – i sama nie wiem, którą grupę bardziej. „Księżyc zapomniał” to oniryczna opowieść dedykowana „odważnie dorastającym dzieciom”, magiczna, poetycka, bardzo ciekawa i zakorzeniona w nieskrępowanej wyobraźni, której można autorowi tylko pozazdrościć. Jest to też relacja częściowo obrazkowa: do zwykłej narracji dochodzą wstawki o lirycznym brzmieniu oraz piękne ilustracje, w których komiksowo-satyryczna kreska filtrowana jest przez zdobycze fantazji. Ta historia dzieje się na oczach zachwyconych odbiorców – i nikt nie będzie chciał dociekać znaczenia metafor czy przesłań.
Mały chłopiec znalazł księżyc. Opiekował się nim, aż stali się najlepszymi przyjaciółmi. Do miasta pełnego zaniepokojonych zniknięciem księżyca ludzi przyjeżdżały wypełnione nowymi księżycami ciężarówki. Aż pewnego razu… Tak, Jimmy Liao kontynuuje tę niezwykłą opowieść i pokazuje, co stało się z jej bohaterami. Kto bardzo chce, może nawet posłużyć się obrazkowym wyjaśnieniem dziwnych wydarzeń. Ale o wiele lepiej jest zaufać autorowi, zanurzyć się w proponowaną przez niego historię i rozmarzyć. Tu przy lekturze wszyscy zapomną o istnieniu dorosłości, będzie się tylko liczyć mały chłopiec i jego księżyc.
Jedna relacja dotyczy zachowań ludzi po zniknięciu księżyca. Druga zamyka odbiorców w przestrzeni całkowicie wypełnionej obecnością dwóch bohaterów, księżyca i chłopca. Trzecia natomiast stanowi nietypowy przerywnik, rodzaj poetycko-filozoficznych wstawek wyłaniających się z czerni i niepewności – te ostatnie frazy mają również element niepokoju, mogą zaintrygować czy zapowiadać tajemnicę, nadają książce charakterystyczny rytm.
Tymczasem ludzie zajęci są własnymi księżycami, a chłopca i księżyc właściwy zaczyna łączyć nić prawdziwej przyjaźni. Będzie w tę historię wpisany i dramat, i szczęście, i motyw samotności, i ogrom poświęcenia. Niby Jimmy Liao w tomie nie nazywa uczuć, raczej pozwala im wybrzmieć pośrednio, przez kolejne wydarzenia – przecież odbiorcom zapewni w ten sposób całą masę emocji. Tu każdą scenę przeżywa się z osobna, opowieść tak silnie działa na czytelników. Daleka jest od tendencyjności, nawet od strony konstrukcyjnej nie przypomina popularnych fabuł. Nie zbliża się do bajki ani baśni, przywołuje na myśl raczej sen, w którym nie liczy się prawdopodobieństwo, a jedynie piękno. To zauroczenie opowieścią dyktuje tempo czytania, czy raczej śledzenia przygody księżyca.
Autor może swobodnie przechodzić od narracji obrazkowej do tekstu – jego rysunki są tak wymowne, że każdy bez trudu pojmie, co chciał przekazać. Lawirowanie między różnymi środkami wyrazu nie przeszkadza w lekturze, pozwala za to lepiej skupić się na treści historii. W samych ilustracjach, które zachwycają również jakością wykonania, kryje się mnóstwo ważnych szczegółów. Liao dopracowuje te grafiki, tworzy – kreskami – rozmaite faktury i cienie, wykorzystuje różne techniki do kolorowania realistycznej przestrzeni, w którą wkradła się niezwykłość.
„Księżyc zapomniał” to historia inna niż wszystkie. To publikacja dla tych, którzy potrafią cieszyć się zdobyczami wyobraźni i którzy chcieliby na chwilę oderwać się od rutyny i codzienności. Powinna to być lektura obowiązkowa dla wszystkich tych, którzy szukają szczęścia i nie boją się marzyć. Nie będzie tu naiwności czy irytujących uproszczeń. Zostaje esencja najlepszego snu.
Sen
Chociaż ta historia zamknięta jest realistyczną i racjonalną ramą, oczaruje dzieci i dorosłych – i sama nie wiem, którą grupę bardziej. „Księżyc zapomniał” to oniryczna opowieść dedykowana „odważnie dorastającym dzieciom”, magiczna, poetycka, bardzo ciekawa i zakorzeniona w nieskrępowanej wyobraźni, której można autorowi tylko pozazdrościć. Jest to też relacja częściowo obrazkowa: do zwykłej narracji dochodzą wstawki o lirycznym brzmieniu oraz piękne ilustracje, w których komiksowo-satyryczna kreska filtrowana jest przez zdobycze fantazji. Ta historia dzieje się na oczach zachwyconych odbiorców – i nikt nie będzie chciał dociekać znaczenia metafor czy przesłań.
Mały chłopiec znalazł księżyc. Opiekował się nim, aż stali się najlepszymi przyjaciółmi. Do miasta pełnego zaniepokojonych zniknięciem księżyca ludzi przyjeżdżały wypełnione nowymi księżycami ciężarówki. Aż pewnego razu… Tak, Jimmy Liao kontynuuje tę niezwykłą opowieść i pokazuje, co stało się z jej bohaterami. Kto bardzo chce, może nawet posłużyć się obrazkowym wyjaśnieniem dziwnych wydarzeń. Ale o wiele lepiej jest zaufać autorowi, zanurzyć się w proponowaną przez niego historię i rozmarzyć. Tu przy lekturze wszyscy zapomną o istnieniu dorosłości, będzie się tylko liczyć mały chłopiec i jego księżyc.
Jedna relacja dotyczy zachowań ludzi po zniknięciu księżyca. Druga zamyka odbiorców w przestrzeni całkowicie wypełnionej obecnością dwóch bohaterów, księżyca i chłopca. Trzecia natomiast stanowi nietypowy przerywnik, rodzaj poetycko-filozoficznych wstawek wyłaniających się z czerni i niepewności – te ostatnie frazy mają również element niepokoju, mogą zaintrygować czy zapowiadać tajemnicę, nadają książce charakterystyczny rytm.
Tymczasem ludzie zajęci są własnymi księżycami, a chłopca i księżyc właściwy zaczyna łączyć nić prawdziwej przyjaźni. Będzie w tę historię wpisany i dramat, i szczęście, i motyw samotności, i ogrom poświęcenia. Niby Jimmy Liao w tomie nie nazywa uczuć, raczej pozwala im wybrzmieć pośrednio, przez kolejne wydarzenia – przecież odbiorcom zapewni w ten sposób całą masę emocji. Tu każdą scenę przeżywa się z osobna, opowieść tak silnie działa na czytelników. Daleka jest od tendencyjności, nawet od strony konstrukcyjnej nie przypomina popularnych fabuł. Nie zbliża się do bajki ani baśni, przywołuje na myśl raczej sen, w którym nie liczy się prawdopodobieństwo, a jedynie piękno. To zauroczenie opowieścią dyktuje tempo czytania, czy raczej śledzenia przygody księżyca.
Autor może swobodnie przechodzić od narracji obrazkowej do tekstu – jego rysunki są tak wymowne, że każdy bez trudu pojmie, co chciał przekazać. Lawirowanie między różnymi środkami wyrazu nie przeszkadza w lekturze, pozwala za to lepiej skupić się na treści historii. W samych ilustracjach, które zachwycają również jakością wykonania, kryje się mnóstwo ważnych szczegółów. Liao dopracowuje te grafiki, tworzy – kreskami – rozmaite faktury i cienie, wykorzystuje różne techniki do kolorowania realistycznej przestrzeni, w którą wkradła się niezwykłość.
„Księżyc zapomniał” to historia inna niż wszystkie. To publikacja dla tych, którzy potrafią cieszyć się zdobyczami wyobraźni i którzy chcieliby na chwilę oderwać się od rutyny i codzienności. Powinna to być lektura obowiązkowa dla wszystkich tych, którzy szukają szczęścia i nie boją się marzyć. Nie będzie tu naiwności czy irytujących uproszczeń. Zostaje esencja najlepszego snu.