Harperkids, Warszawa 2025.
Śledztwo
Czasami wymogi formalne w serii Czytam sobie są ograniczeniem dla twórców – i obnażają słabość niektórych założeń cyklu. Na drugim poziomie cyklu dzieci wciąż nie mogą jeszcze poznawać dwuznaków czy zmiękczeń, a to oznacza, że w ruch idą słowniki synonimów. Co z kolei przekłada się na mniej czytelny przekaz. Jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że seria przeznaczona jest dla dzieci, które uczą się czytać – więc rozpoznawanie i składanie liter jeszcze czasami może im sprawiać problemy – staje się jasne, że „23 podstawowe głoski oraz h” będą utrudnieniem w pracy. Najmłodsi bowiem nie tylko będą się musieli mierzyć ze skomplikowanymi słowami, nieużywanymi na co dzień, ale też – z dość nienaturalnym rytmem książki. I można bronić niektórych publikacji – że liczy się stawianie wysoko poprzeczki maluchom, albo że chodzi o to, żeby nie zgadywać dalszego ciągu a faktycznie go czytać – ale w ten sposób oddala się wizja czytania dla przyjemności. A przecież to powinno być jedno z ważnych przesłań przekazywanych kilkulatkom: po książki sięga się nie z przymusu i dla nauki, ale przede wszystkim dla rozrywki. Marcin Baran ma pomysł na kryminał dziecięcy – to prawdziwe wyzwanie, jeśli na jednej stronie może zmieścić maksymalnie trzy wersy dużym drukiem. Bohaterowie to sowa Zofia i jej pomocnik, padalec Wypluwka. Dostają oni do rozwiązania zagadki płynące bezpośrednio z natury – trzeba tu trochę się skoncentrować i co nieco wiedzieć, żeby poradzić sobie z zadaniem. Zagadki bazują na zjawiskach przyrodniczych i naprawdę nie potrzeba tu wielkiego śledztwa, żeby móc je wyjaśniać – Marcin Baran nie zajmuje się jedną, najważniejszą – a rejestruje kilka spraw, żeby zilustrować dokonania bohaterów i upewnić odbiorców w przekonaniu, że oto mają do czynienia z prawdziwymi detektywami. Zdarza się, że posługuje się wyobraźnią i abstrakcyjnymi pomysłami – jak w przypadku dramaturga Sowoklesa, któremu wyparowuje jeden z aktów dramatu – to raczej humor dla dorosłych, trzeba znać kontekst, żeby móc się ucieszyć z żartu, dzieciom niekoniecznie takie rozwiązanie przypadnie do gustu. Co do trudności w tekście… Obok siebie pojawiają się na przykład ekwipunek, suwmiarka i teleobiektyw, potem są wykwintne kilimy i penetrowanie teatru. Można docenić zabawę brzmieniami w lekko łysawej etoli lisa – ale czy to jest temat, który zaintryguje maluchy? Wysoki poziom trudności w połączeniu ze słowami, które nie są obecne w codziennych rozmowach to naprawdę duże wyzwanie dla najmłodszych – warto o tym pamiętać. Pytanie, co by się stało, gdyby zamiast rezygnacji z dwuznaków zrezygnowano z nieużywanych lub archaicznych sorfmułowań. Przygody sowy i padalca ilustruje Tomek Kozłowski, który tym razem najchętniej ukrywałby się w ciemnym otoczeniu. Faktem jest, że dzieci dzięki takim wyzwaniom nauczą się czytać szybciej i lepiej, ale istnieje też ryzyko, że nie zechcą wracać do książek.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
piątek, 29 sierpnia 2025
czwartek, 28 sierpnia 2025
Jeb Blount, Anthony Iannarino: AI w rękach sprzedawcy. Jak zwiększyć efektywność sprzedaży i zdominować rynek
Onepress, Helion, Gliwice 2025.
Narzędzie
Sztuczna inteligencja wkracza do codzienności coraz odważniej – i są już zawody, w których nie można sobie wyobrazić odrzucania takiego narzędzia. Popularyzatorzy nie ustają w wysiłkach, żeby przekonać odbiorców do korzystania ze zdobyczy AI między innymi w handlu i marketingu. Książka „AI w rękach sprzedawcy. Jak zwiększyć efektywność sprzedaży i zdominować rynek” to publikacja, która wyjaśnia możliwości i zalety przekazywania robotom części żmudnych zajęć, ale też podpowiada, jak to osiągnąć. Jeb Blount i Anthony Iannarino kierują się do sprzedawców i menedżerów, żeby przekonać ich do sięgania po uczenie maszynowe w codziennej pracy. Jednocześnie podpowiadają, gdzie AI nie da się wykorzystywać w skali 1:1, żeby nie stracić klientów. Omawiają też konieczność unikania mielizn i pułapek – na przykład błędów, ogólnikowych tekstów czy niedostosowania promptów do oczekiwań. Praca z AI ma się wiązać z polepszeniem wyników i wypracowaniem większej ilości czasu na kontakty bezpośrednie – ale wymaga na początku zwolnienia i nauczenia się nowego narzędzia, zrozumienia jego zasad i przyswojenia pewnych prawd, bez których nie da się osiągnąć sukcesu.
Nastawienie na sukces to główny wabik w książce. Jeb Blount i Anthony Iannarino wiedzą, o czym marzą sprzedawcy – i od razu rozwiewają wątpliwości w kwestii zautomatyzowania relacji. Wiedzą, że nie da się zastąpić bezpośredniego kontaktu, klient musi spotkać się z handlowcem bezpośrednio. Ale cała praca związana z gromadzeniem danych i przygotowywaniem ofert, tworzeniem maili i researchem to coś, co spokojnie można oddać dzisiaj sztucznej inteligencji – i zyskać dzięki temu sporo czasu i energii. Ale autorzy uczulają też na problemy płynące z aktualnie dostępnych narzędzi – nie da się stuprocentowo ufać sztucznej inteligencji i pozostawiać jej bez nadzoru: AI funkcjonuje tu jak podwładny, który za wszelką cenę chce zadowolić szefa – i jeśli nie uda się jej znaleźć odpowiednich wiadomości, zwyczajnie je zmyśli. Autorzy zatem zajmują się kształtowaniem promptów i edukowaniem czytelników w tej kwestii – odpowiednio wydawane polecenia przyniosą oczekiwane rezultaty. Kolejnym krokiem jednak musi być jeszcze sprawdzenie przygotowanej oferty przed przedstawieniem jej klientom. „AI w rękach sprzedawcy” to poradnik dotyczący efektywnego wykorzystywania sztucznej inteligencji w marketingu i handlu – ale też książka wypełniona przestrogami przed niewłaściwym wykorzystywaniem nowych możliwości. Autorzy są pewni, że nie ma już odwrotu od ekspansji sztucznej inteligencji – i ci, którzy dzisiaj odmawiają jej używania (czy choćby uczenia się korzystania z niej), wkrótce zostaną w tyle i nie będą umieli radzić sobie w nowej przestrzeni. „AI w rękach sprzedawcy” to publikacja określająca wyzwania i przygotowująca czytelników do innych technik w pracy. Na razie odbiorcy mogą sami zdecydować, czy są w stanie poświęcić czas na wdrożenie wskazówek w życie – czy wolą samodzielnie szukać drogi działania z AI. Lepiej jednak będzie przetestować wskazówki ekspertów.
Narzędzie
Sztuczna inteligencja wkracza do codzienności coraz odważniej – i są już zawody, w których nie można sobie wyobrazić odrzucania takiego narzędzia. Popularyzatorzy nie ustają w wysiłkach, żeby przekonać odbiorców do korzystania ze zdobyczy AI między innymi w handlu i marketingu. Książka „AI w rękach sprzedawcy. Jak zwiększyć efektywność sprzedaży i zdominować rynek” to publikacja, która wyjaśnia możliwości i zalety przekazywania robotom części żmudnych zajęć, ale też podpowiada, jak to osiągnąć. Jeb Blount i Anthony Iannarino kierują się do sprzedawców i menedżerów, żeby przekonać ich do sięgania po uczenie maszynowe w codziennej pracy. Jednocześnie podpowiadają, gdzie AI nie da się wykorzystywać w skali 1:1, żeby nie stracić klientów. Omawiają też konieczność unikania mielizn i pułapek – na przykład błędów, ogólnikowych tekstów czy niedostosowania promptów do oczekiwań. Praca z AI ma się wiązać z polepszeniem wyników i wypracowaniem większej ilości czasu na kontakty bezpośrednie – ale wymaga na początku zwolnienia i nauczenia się nowego narzędzia, zrozumienia jego zasad i przyswojenia pewnych prawd, bez których nie da się osiągnąć sukcesu.
Nastawienie na sukces to główny wabik w książce. Jeb Blount i Anthony Iannarino wiedzą, o czym marzą sprzedawcy – i od razu rozwiewają wątpliwości w kwestii zautomatyzowania relacji. Wiedzą, że nie da się zastąpić bezpośredniego kontaktu, klient musi spotkać się z handlowcem bezpośrednio. Ale cała praca związana z gromadzeniem danych i przygotowywaniem ofert, tworzeniem maili i researchem to coś, co spokojnie można oddać dzisiaj sztucznej inteligencji – i zyskać dzięki temu sporo czasu i energii. Ale autorzy uczulają też na problemy płynące z aktualnie dostępnych narzędzi – nie da się stuprocentowo ufać sztucznej inteligencji i pozostawiać jej bez nadzoru: AI funkcjonuje tu jak podwładny, który za wszelką cenę chce zadowolić szefa – i jeśli nie uda się jej znaleźć odpowiednich wiadomości, zwyczajnie je zmyśli. Autorzy zatem zajmują się kształtowaniem promptów i edukowaniem czytelników w tej kwestii – odpowiednio wydawane polecenia przyniosą oczekiwane rezultaty. Kolejnym krokiem jednak musi być jeszcze sprawdzenie przygotowanej oferty przed przedstawieniem jej klientom. „AI w rękach sprzedawcy” to poradnik dotyczący efektywnego wykorzystywania sztucznej inteligencji w marketingu i handlu – ale też książka wypełniona przestrogami przed niewłaściwym wykorzystywaniem nowych możliwości. Autorzy są pewni, że nie ma już odwrotu od ekspansji sztucznej inteligencji – i ci, którzy dzisiaj odmawiają jej używania (czy choćby uczenia się korzystania z niej), wkrótce zostaną w tyle i nie będą umieli radzić sobie w nowej przestrzeni. „AI w rękach sprzedawcy” to publikacja określająca wyzwania i przygotowująca czytelników do innych technik w pracy. Na razie odbiorcy mogą sami zdecydować, czy są w stanie poświęcić czas na wdrożenie wskazówek w życie – czy wolą samodzielnie szukać drogi działania z AI. Lepiej jednak będzie przetestować wskazówki ekspertów.
środa, 27 sierpnia 2025
Anna Olej-Kobus: Dlaczego pawian nie lubi żółwia?
Kropka, Warszawa 2025.
Afrykańskie historie
Nie można sobie wyobrazić lepszego połączenia – dawniej dzieci poznawały historyjki o zwierzętach z wielkiej piątki (i nie tylko) z przekazów Rudyarda Kiplinga, teraz mogą wykorzystać bardzo przyjemną lekturę – krótkie opowiastki Anny Olej-Kobus ze znakomitymi ilustracjami Marianny Jagody. „Dlaczego pawian nie lubi żółwia” to zestaw niewielkich objętościowo historyjek o zwierzętach, które można zaobserwować w Afryce. Zwierzęta – mniej lub bardziej kojarzone przez najmłodszych – wikłają się w rozmaite relacje i przygody. Przez swoje działania albo zyskują konkretną cechę szczególną, albo – sympatie lub antypatie w świecie fauny. Liczą się tu i wizerunki, i charaktery (czy też niesnaski międzygatunkowe) – a wszystko za sprawą afrykańskich podań i przekazów. Bajek na dobranoc wysłuchują małe zebry – ale nie tylko im spodobają się kolejne fabuły. Za każdym razem autorka rozbudza ciekawość słuchaczy – odbiorców – za pomocą celnego pytania, w którym zawarta jest drobna charakterystyka wybranego gatunku. Czterdzieści historii rozpoczynających się od pytania „dlaczego” to świetna okazja do przyjrzenia się niezwykłym osobowościom świata zwierząt, ich marzeniom lub wyzwaniom. To niebanalne i twórcze wyjaśnienia ubarwienia, kształtu, widocznych wyróżników albo charakterystycznych postaw – w formie dynamicznych bajek. Czasami te opowieści zajmują tylko jedną rozkładówkę, czasami trochę więcej – pojawiają się tu dialogi i zaskoczenia, wszystko, co umożliwi zaangażowanie się w akcję. To legendy na temat zwierząt, zabawne i ciepłe wytłumaczenia wybranych zjawisk – można zarazić dzieci miłością do przyrody i rozbudzić w nich zainteresowanie naturą. Afryka to dobry punkt wyjścia – malowniczy i tajemniczy, mnóstwo tu gatunków, jakich próżno szukać gdzie indziej, więc nadaje się jako cel egzotycznej literackiej wyprawy. Opowieści są dobrze przygotowane pod kątem językowym, proste, ale nie infantylne, krótkie, więc nie znużą dzieci, sycące i atrakcyjne. Umożliwiają odbiorcom przyjrzenie się także nieznanym do tej pory gatunkom – odkrywanie ich i poszerzanie słownictwa. Liczy się tu fantazja i humor w przekazach. Takie historie łatwo zapadną dzieciom w pamięć i nadają się na wieczorną lekturę – działającą na wyobraźnię.
Ale i tak najbardziej przyciągają ilustracje. Marianna Jagoda dała się poznać jako artystka, która bardzo dobrze czuje się w motywach ludowych. Nie boi się nasyconych kolorów: ta książka jest wręcz agresywna w swojej jaskrawości – ale to nie zarzut, raczej podziw, bo wszystko harmonijnie ze sobą współgra. Mocne kolory i wzory uzupełniają wizerunki opisywanych zwierząt – to tworzy koloryt lokalny, zapewnia wyjątkowość i zaprasza do niezwykłego świata. Marianna Jagoda ilustruje te opowieści tak, że spodoba się to maluchom i ich rodzicom, tu można bardzo długo podziwiać kolejne strony – zdarza się, że opowieść się kończy, ale nie kończy się jeszcze relacja rysunkowa, która przytrzymuje odbiorców w konkretnym miejscu i pozwala potowarzyszyć postaciom. Oczywiście ma Marianna Jagoda potencjał do eksplozji kolorów i kształtów – ale też idealnie go wykorzystuje, w swoim stylu, a jednocześnie w stylu kojarzącym się nieodmiennie z Afryką. To książka wypełniona słońcem, duży tomik, w którym każda strona to przygoda.
Afrykańskie historie
Nie można sobie wyobrazić lepszego połączenia – dawniej dzieci poznawały historyjki o zwierzętach z wielkiej piątki (i nie tylko) z przekazów Rudyarda Kiplinga, teraz mogą wykorzystać bardzo przyjemną lekturę – krótkie opowiastki Anny Olej-Kobus ze znakomitymi ilustracjami Marianny Jagody. „Dlaczego pawian nie lubi żółwia” to zestaw niewielkich objętościowo historyjek o zwierzętach, które można zaobserwować w Afryce. Zwierzęta – mniej lub bardziej kojarzone przez najmłodszych – wikłają się w rozmaite relacje i przygody. Przez swoje działania albo zyskują konkretną cechę szczególną, albo – sympatie lub antypatie w świecie fauny. Liczą się tu i wizerunki, i charaktery (czy też niesnaski międzygatunkowe) – a wszystko za sprawą afrykańskich podań i przekazów. Bajek na dobranoc wysłuchują małe zebry – ale nie tylko im spodobają się kolejne fabuły. Za każdym razem autorka rozbudza ciekawość słuchaczy – odbiorców – za pomocą celnego pytania, w którym zawarta jest drobna charakterystyka wybranego gatunku. Czterdzieści historii rozpoczynających się od pytania „dlaczego” to świetna okazja do przyjrzenia się niezwykłym osobowościom świata zwierząt, ich marzeniom lub wyzwaniom. To niebanalne i twórcze wyjaśnienia ubarwienia, kształtu, widocznych wyróżników albo charakterystycznych postaw – w formie dynamicznych bajek. Czasami te opowieści zajmują tylko jedną rozkładówkę, czasami trochę więcej – pojawiają się tu dialogi i zaskoczenia, wszystko, co umożliwi zaangażowanie się w akcję. To legendy na temat zwierząt, zabawne i ciepłe wytłumaczenia wybranych zjawisk – można zarazić dzieci miłością do przyrody i rozbudzić w nich zainteresowanie naturą. Afryka to dobry punkt wyjścia – malowniczy i tajemniczy, mnóstwo tu gatunków, jakich próżno szukać gdzie indziej, więc nadaje się jako cel egzotycznej literackiej wyprawy. Opowieści są dobrze przygotowane pod kątem językowym, proste, ale nie infantylne, krótkie, więc nie znużą dzieci, sycące i atrakcyjne. Umożliwiają odbiorcom przyjrzenie się także nieznanym do tej pory gatunkom – odkrywanie ich i poszerzanie słownictwa. Liczy się tu fantazja i humor w przekazach. Takie historie łatwo zapadną dzieciom w pamięć i nadają się na wieczorną lekturę – działającą na wyobraźnię.
Ale i tak najbardziej przyciągają ilustracje. Marianna Jagoda dała się poznać jako artystka, która bardzo dobrze czuje się w motywach ludowych. Nie boi się nasyconych kolorów: ta książka jest wręcz agresywna w swojej jaskrawości – ale to nie zarzut, raczej podziw, bo wszystko harmonijnie ze sobą współgra. Mocne kolory i wzory uzupełniają wizerunki opisywanych zwierząt – to tworzy koloryt lokalny, zapewnia wyjątkowość i zaprasza do niezwykłego świata. Marianna Jagoda ilustruje te opowieści tak, że spodoba się to maluchom i ich rodzicom, tu można bardzo długo podziwiać kolejne strony – zdarza się, że opowieść się kończy, ale nie kończy się jeszcze relacja rysunkowa, która przytrzymuje odbiorców w konkretnym miejscu i pozwala potowarzyszyć postaciom. Oczywiście ma Marianna Jagoda potencjał do eksplozji kolorów i kształtów – ale też idealnie go wykorzystuje, w swoim stylu, a jednocześnie w stylu kojarzącym się nieodmiennie z Afryką. To książka wypełniona słońcem, duży tomik, w którym każda strona to przygoda.
wtorek, 26 sierpnia 2025
Agnieszka Łubkowska: Uczymy się wszystkimi zmysłami
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Zabawa
Dawno już odeszło do lamusa przekonanie, że proces zdobywania wiedzy musi być nudny i kojarzyć się wyłącznie z grzecznym siedzeniem w ławce. Agnieszka Łubkowska w kolejnym tomiku w serii Szkoła i ja nawiązuje do różnych metod wpływających na lepsze zapamiętywanie i przyswajanie nowych wiadomości – i przekonuje, że wcale nie trzeba pracować przy biurku, żeby się uczyć. To prawdziwa gratka dla dzisiejszych przebodźcowanych maluchów – i obietnica zabawy nawet mimo realizowania obowiązku szkolnego. „Uczymy się wszystkimi zmysłami” to zwrócenie uwagi – także rodziców i nauczycieli – na fakt, że różne dzieci potrzebują różnych metod działania. Chodzi tu o to, żeby nie przegapić potrzeb żadnego ucznia. Jedni uczą się przez czytanie, inni przez słuchanie, jeszcze inni – przez ruch. To, co idealnie sprawdza się u kinestetyka, niekoniecznie przyda się wzrokowcowi – ale przecież można łączyć różne podejścia, testować i bawić się, żeby nauka na pewno nie była nudna. Agnieszka Łubkowska wprowadza tu bohaterów, którzy samodzielnie eksperymentują z rodzajami uczenia się – wspierani odpowiednio przez nauczycielkę i mamę. Wiele tu możliwości i wiele podpowiedzi, które da się wcielić w życie. Bohaterowie przede wszystkim przekonują się, jak ciekawie urozmaicać zapamiętywanie. Pracują, wymyślając odpowiednie rysunki, dopasowując kolory, nagrywając podkasty lub śpiewając. Czasami sięgają po bodźce zapachowe, innym razem grają w kalambury – to wszystko starszym pokoleniom będzie zapewne kłócić się z wpajanym przez dekady podejściem do nauki – jednak najmłodsi w ten właśnie sposób najlepiej będą mogli poradzić sobie ze szkolnymi wyzwaniami. Agnieszka Łubkowska zbiera podpowiedzi, które mogłyby pomóc, ale stosuje też całe wyliczenia dla młodszych i starszych odbiorców: dzieci, jeśli czytają książkę samodzielnie, znajdą coś, co zechcą przetestować. Dorośli z kolei zostaną poprowadzeni przez meandry uczenia się – tak, żeby mogli jak najlepiej wspierać swoje pociechy i kontrolować ich pracę. Autorka wprowadza quizy, dzięki którym dzieci przekonają się, która metoda jest dla nich odpowiednia – po stwierdzeniu tego faktu każdy może wrócić do odpowiednich miejsc w książce i wyłuskać stamtąd porady dla siebie. Ważne jest to, że nauka jawi się jako bardzo atrakcyjna – to przedłużenie zabawy, a nie ciężka praca. Autorka podkreśla, że metod efektywnego uczenia się jest wiele – chce, żeby z jej wskazówek skorzystali także nauczyciele. I rzeczywiście warto zaczerpnąć inspiracje z tej pozycji – to droga do poszerzania kompetencji dzieci.
Najważniejsze z perspektywy dorosłych będą tu porady na temat tego, jak zdobywać wiedzę. Jednak wydawnictwo tworzy serię także z myślą o dzieciach. Paulina Radziejewska dba o stronę graficzną, stara się, żeby kolejne rozkładówki były kolorowe, zabawne i interesujące dla najmłodszych – na każdej stronie dzieje się wiele i można tu spędzić sporo czasu na oglądaniu przygód bohaterów. Dzieci w tej publikacji bawią się, kiedy mają się uczyć – a to zachęca do pójścia w ich ślady.
Zabawa
Dawno już odeszło do lamusa przekonanie, że proces zdobywania wiedzy musi być nudny i kojarzyć się wyłącznie z grzecznym siedzeniem w ławce. Agnieszka Łubkowska w kolejnym tomiku w serii Szkoła i ja nawiązuje do różnych metod wpływających na lepsze zapamiętywanie i przyswajanie nowych wiadomości – i przekonuje, że wcale nie trzeba pracować przy biurku, żeby się uczyć. To prawdziwa gratka dla dzisiejszych przebodźcowanych maluchów – i obietnica zabawy nawet mimo realizowania obowiązku szkolnego. „Uczymy się wszystkimi zmysłami” to zwrócenie uwagi – także rodziców i nauczycieli – na fakt, że różne dzieci potrzebują różnych metod działania. Chodzi tu o to, żeby nie przegapić potrzeb żadnego ucznia. Jedni uczą się przez czytanie, inni przez słuchanie, jeszcze inni – przez ruch. To, co idealnie sprawdza się u kinestetyka, niekoniecznie przyda się wzrokowcowi – ale przecież można łączyć różne podejścia, testować i bawić się, żeby nauka na pewno nie była nudna. Agnieszka Łubkowska wprowadza tu bohaterów, którzy samodzielnie eksperymentują z rodzajami uczenia się – wspierani odpowiednio przez nauczycielkę i mamę. Wiele tu możliwości i wiele podpowiedzi, które da się wcielić w życie. Bohaterowie przede wszystkim przekonują się, jak ciekawie urozmaicać zapamiętywanie. Pracują, wymyślając odpowiednie rysunki, dopasowując kolory, nagrywając podkasty lub śpiewając. Czasami sięgają po bodźce zapachowe, innym razem grają w kalambury – to wszystko starszym pokoleniom będzie zapewne kłócić się z wpajanym przez dekady podejściem do nauki – jednak najmłodsi w ten właśnie sposób najlepiej będą mogli poradzić sobie ze szkolnymi wyzwaniami. Agnieszka Łubkowska zbiera podpowiedzi, które mogłyby pomóc, ale stosuje też całe wyliczenia dla młodszych i starszych odbiorców: dzieci, jeśli czytają książkę samodzielnie, znajdą coś, co zechcą przetestować. Dorośli z kolei zostaną poprowadzeni przez meandry uczenia się – tak, żeby mogli jak najlepiej wspierać swoje pociechy i kontrolować ich pracę. Autorka wprowadza quizy, dzięki którym dzieci przekonają się, która metoda jest dla nich odpowiednia – po stwierdzeniu tego faktu każdy może wrócić do odpowiednich miejsc w książce i wyłuskać stamtąd porady dla siebie. Ważne jest to, że nauka jawi się jako bardzo atrakcyjna – to przedłużenie zabawy, a nie ciężka praca. Autorka podkreśla, że metod efektywnego uczenia się jest wiele – chce, żeby z jej wskazówek skorzystali także nauczyciele. I rzeczywiście warto zaczerpnąć inspiracje z tej pozycji – to droga do poszerzania kompetencji dzieci.
Najważniejsze z perspektywy dorosłych będą tu porady na temat tego, jak zdobywać wiedzę. Jednak wydawnictwo tworzy serię także z myślą o dzieciach. Paulina Radziejewska dba o stronę graficzną, stara się, żeby kolejne rozkładówki były kolorowe, zabawne i interesujące dla najmłodszych – na każdej stronie dzieje się wiele i można tu spędzić sporo czasu na oglądaniu przygód bohaterów. Dzieci w tej publikacji bawią się, kiedy mają się uczyć – a to zachęca do pójścia w ich ślady.
poniedziałek, 25 sierpnia 2025
Alek Rogoziński: Diabelski krąg
Purple Book, Ożarów Mazowiecki 2025.
Aukcja
Alek Rogoziński słynie z powieści szybkich i wypełnionych dygresjami o charakterze komicznym i nie inaczej jest w przypadku „Diabelskiego kręgu”. Intryga stanowi tu mniej istotny element opowieści niż charaktery postaci – a autor bardzo chętnie wdaje się w analizowanie wzajemnych zależności i powodów do śmiechu. Akcja rozgrywa się w Opatowie: to tutaj, w przybytku nazwanym Miodowy Młyn, odbywa się charytatywna aukcja. Fanty przynoszą miejscowi, ale też… siostra Małgorzata Chmielewska: i tu podobieństwo do istniejącej zakonnicy nie jest przypadkowe. Siostra Małgorzata zdobywa najcenniejszy przedmiot, który może na licytacji pójść za niebotyczną kwotę. Pod warunkiem, że do tego czasu nie zniknie. Ponieważ nieszczęścia chodzą parami, podczas chaosu związanego z organizacją wydarzenia, ktoś musi stracić życie. Traf chce, że na miejscu zbrodni z pistoletem w ręku zostaje przydybana miejscowa nauczycielka, ciesząca się sympatią wielu osób. Nie pasuje ona do profilu psychologicznego morderców, zresztą sama tłumaczy, że zadziałała impulsywnie: jednak staje się główną podejrzaną, a jej przyjaciele muszą wykazać się pomysłowością, żeby przyczynić się do schwytania prawdziwego sprawcy. Przy okazji wychodzi na jaw, że zbrodnicze skłonności może mieć wielu znamienitych mieszkańców – niemal wszyscy, którzy pełnią co ważniejsze funkcje w lokalnej społeczności.
W „Diabelskim kręgu” akcja toczy się szybko i nastawiona jest w pierwszej kolejności na rozbawianie czytelników – autor nie zamierza pogłębiać znaczenia wydarzeń, zależy mu przede wszystkim na tym, żeby rejestrować fakty i przedstawiać odbiorcom interpersonalne zależności. Zatrzymuje się czasem na wydarzeniach historycznych relacjonowanych przez bohaterów – zmienia tematy i punkty zaczepienia. Lejtmotywem tomu czyni przepraszanie siostry Małgorzaty – każdy, komu wyrwie się brzydsze słowo lub mniej przyzwoite skojarzenie, czuje się w obowiązku usprawiedliwić przed osobą duchowną, do której w dodatku czuje niekwestionowany szacunek. Tymczasem siostra Małgorzata jawi się tu jako detektyw-amator w starym stylu, z rozmaitymi słabościami i śmiesznostkami. Autor nie kryje sympatii do tej postaci, zresztą to podejście udziela się kolejnym bohaterom, którzy niecierpliwie czekają na siostrę Małgorzatę i dzielą się co lepszymi anegdotami z nią związanymi. Nie ma zbyt dużo czasu na szczegółowe omawianie biegu wydarzeń, Alek Rogoziński pędzi przez tę opowieść, chociaż i tak buduje znacznie gęstszą narrację niż dawniej. „Diabelski krąg” to książka dla tych, którzy nie chcą na zbyt długo zagłębiać się w świecie kryminalnych i komediowych wydarzeń, odbiorców, którym wystarczy jeden temat rozłożony na kilka wątków. To jednocześnie powieść przyjazna dla tych, którzy niekoniecznie cenią sobie mroczne i skandynawskie w duchu kryminały – a wolą się trochę pobawić historiami. Sprawnie poprowadzona relacja i klimat miasteczka z aspiracjami – delikatne nawiązania do pozaliterackiej rzeczywistości i garść zagadek. To coś w sam raz na letnią i lekką lekturę.
Aukcja
Alek Rogoziński słynie z powieści szybkich i wypełnionych dygresjami o charakterze komicznym i nie inaczej jest w przypadku „Diabelskiego kręgu”. Intryga stanowi tu mniej istotny element opowieści niż charaktery postaci – a autor bardzo chętnie wdaje się w analizowanie wzajemnych zależności i powodów do śmiechu. Akcja rozgrywa się w Opatowie: to tutaj, w przybytku nazwanym Miodowy Młyn, odbywa się charytatywna aukcja. Fanty przynoszą miejscowi, ale też… siostra Małgorzata Chmielewska: i tu podobieństwo do istniejącej zakonnicy nie jest przypadkowe. Siostra Małgorzata zdobywa najcenniejszy przedmiot, który może na licytacji pójść za niebotyczną kwotę. Pod warunkiem, że do tego czasu nie zniknie. Ponieważ nieszczęścia chodzą parami, podczas chaosu związanego z organizacją wydarzenia, ktoś musi stracić życie. Traf chce, że na miejscu zbrodni z pistoletem w ręku zostaje przydybana miejscowa nauczycielka, ciesząca się sympatią wielu osób. Nie pasuje ona do profilu psychologicznego morderców, zresztą sama tłumaczy, że zadziałała impulsywnie: jednak staje się główną podejrzaną, a jej przyjaciele muszą wykazać się pomysłowością, żeby przyczynić się do schwytania prawdziwego sprawcy. Przy okazji wychodzi na jaw, że zbrodnicze skłonności może mieć wielu znamienitych mieszkańców – niemal wszyscy, którzy pełnią co ważniejsze funkcje w lokalnej społeczności.
W „Diabelskim kręgu” akcja toczy się szybko i nastawiona jest w pierwszej kolejności na rozbawianie czytelników – autor nie zamierza pogłębiać znaczenia wydarzeń, zależy mu przede wszystkim na tym, żeby rejestrować fakty i przedstawiać odbiorcom interpersonalne zależności. Zatrzymuje się czasem na wydarzeniach historycznych relacjonowanych przez bohaterów – zmienia tematy i punkty zaczepienia. Lejtmotywem tomu czyni przepraszanie siostry Małgorzaty – każdy, komu wyrwie się brzydsze słowo lub mniej przyzwoite skojarzenie, czuje się w obowiązku usprawiedliwić przed osobą duchowną, do której w dodatku czuje niekwestionowany szacunek. Tymczasem siostra Małgorzata jawi się tu jako detektyw-amator w starym stylu, z rozmaitymi słabościami i śmiesznostkami. Autor nie kryje sympatii do tej postaci, zresztą to podejście udziela się kolejnym bohaterom, którzy niecierpliwie czekają na siostrę Małgorzatę i dzielą się co lepszymi anegdotami z nią związanymi. Nie ma zbyt dużo czasu na szczegółowe omawianie biegu wydarzeń, Alek Rogoziński pędzi przez tę opowieść, chociaż i tak buduje znacznie gęstszą narrację niż dawniej. „Diabelski krąg” to książka dla tych, którzy nie chcą na zbyt długo zagłębiać się w świecie kryminalnych i komediowych wydarzeń, odbiorców, którym wystarczy jeden temat rozłożony na kilka wątków. To jednocześnie powieść przyjazna dla tych, którzy niekoniecznie cenią sobie mroczne i skandynawskie w duchu kryminały – a wolą się trochę pobawić historiami. Sprawnie poprowadzona relacja i klimat miasteczka z aspiracjami – delikatne nawiązania do pozaliterackiej rzeczywistości i garść zagadek. To coś w sam raz na letnią i lekką lekturę.
niedziela, 24 sierpnia 2025
Justyna Bednarek: Wypadek na stacji metra
Harperkids, Warszawa 2025.
Emocje
Na pierwszym poziomie serii Czytam sobie opowiadania dla najmłodszych – poznających dopiero litery – składają się w założeniu z jak najprostszych słów (bez dwuznaków) – i z zaledwie maksymalnie dwustu wyrazów. Oznacza to, że na każdej stronie pojawią się jeden albo dwa wersy tekstu, a emocje trzeba będzie zaznaczać znakami interpunkcyjnymi. Ale myliłby się ten, kto by uważał, że w takich warunkach nie da się stworzyć historii wciągającej i pełnej akcji. Justyna Bednarek wyzwań się nie boi i proponuje najmłodszym odbiorcom „Wypadek na stacji metra”, krótką historię o tym, jak dzięki czujności pani weterynarz (i motorniczego metra, który jednak niewiele może zrobić) ktoś ocaleje. Prowadzenie metra to bardzo przyjemna sprawa, można się delektować kawą – ale łatwo też o tragedię: rozpędzonej maszyny nie da się od razu wyhamować, trzeba zatem przez cały czas obserwować otoczenie. Justyna Bednarek zabiera dzieci do miejsca, które nie wszyscy znają i przedstawia środek transportu dla niektórych jeszcze mocno egzotyczny. Emocje rozbudza za sprawą bohatera zamieszania – kundelka, który podchodzi do krawędzi peronu. Autorka funduje najmłodszym trochę grozy, będzie można zastanawiać się, czy sympatyczny zwierzak ocaleje. Taki zestaw silnych uczuć sprawi, że najmłodsi zechcą czytać tę książkę i ćwiczyć poznawanie liter. Żeby dorośli mogli kontrolować postępy dzieci, do książki dołączony został zestaw naklejek, a na skrzydełku pojawiają się pytania dotyczące znajomości treści. Jak zawsze w cyklu, odbiorcy mają na marginesach opowieści podawane wyrazy rozpisane na litery – nie są to najbardziej skomplikowane, raczej przypadkowo wybrane słowa – tak, żeby poćwiczyć od czasu do czasu.
Diana Karpowicz zajmuje się stroną graficzną – ma tu ważną rolę do odegrania, bo tomiki z pierwszego poziomu serii są picture bookami. Ilustratorka decyduje się na proste kształty i grę kolorami, żeby zaintrygować maluchy, ale też żeby nie odciągać ich uwagi nadmiernie od pracy. Wybiera rysunki nieprzesycone detalami, dając szansę także tym przebodźcowanym dzieciom, które muszą się bardziej napracować nad utrzymaniem koncentracji – ale unika infantylizmu w kresce. Jest to publikacja dobrze przygotowana. Nadaje się dla dzieci, które zaczęły uczyć się czytania – i które teraz powinny jak najwięcej ćwiczyć. Nie otrzymają one naiwnej czytanki, a pełnowartościową opowieść z dużym ładunkiem emocji. „Wypadek na stacji metra” to książeczka, przy której nie trzeba będzie zapraszać do czytania małych fanów sensacji – tu zdarzy się dużo, więc odbiorcy powinni być usatysfakcjonowani. Ta książka wręcz zachęca, żeby po nią sięgnąć – daje szansę podejrzenia niezwykłej sytuacji i sprawdzenia, kto może być prawdziwym bohaterem w dzisiejszych czasach. To opowiastka do przeżywania – a nie tylko do ćwiczenia rozpoznawania liter.
Emocje
Na pierwszym poziomie serii Czytam sobie opowiadania dla najmłodszych – poznających dopiero litery – składają się w założeniu z jak najprostszych słów (bez dwuznaków) – i z zaledwie maksymalnie dwustu wyrazów. Oznacza to, że na każdej stronie pojawią się jeden albo dwa wersy tekstu, a emocje trzeba będzie zaznaczać znakami interpunkcyjnymi. Ale myliłby się ten, kto by uważał, że w takich warunkach nie da się stworzyć historii wciągającej i pełnej akcji. Justyna Bednarek wyzwań się nie boi i proponuje najmłodszym odbiorcom „Wypadek na stacji metra”, krótką historię o tym, jak dzięki czujności pani weterynarz (i motorniczego metra, który jednak niewiele może zrobić) ktoś ocaleje. Prowadzenie metra to bardzo przyjemna sprawa, można się delektować kawą – ale łatwo też o tragedię: rozpędzonej maszyny nie da się od razu wyhamować, trzeba zatem przez cały czas obserwować otoczenie. Justyna Bednarek zabiera dzieci do miejsca, które nie wszyscy znają i przedstawia środek transportu dla niektórych jeszcze mocno egzotyczny. Emocje rozbudza za sprawą bohatera zamieszania – kundelka, który podchodzi do krawędzi peronu. Autorka funduje najmłodszym trochę grozy, będzie można zastanawiać się, czy sympatyczny zwierzak ocaleje. Taki zestaw silnych uczuć sprawi, że najmłodsi zechcą czytać tę książkę i ćwiczyć poznawanie liter. Żeby dorośli mogli kontrolować postępy dzieci, do książki dołączony został zestaw naklejek, a na skrzydełku pojawiają się pytania dotyczące znajomości treści. Jak zawsze w cyklu, odbiorcy mają na marginesach opowieści podawane wyrazy rozpisane na litery – nie są to najbardziej skomplikowane, raczej przypadkowo wybrane słowa – tak, żeby poćwiczyć od czasu do czasu.
Diana Karpowicz zajmuje się stroną graficzną – ma tu ważną rolę do odegrania, bo tomiki z pierwszego poziomu serii są picture bookami. Ilustratorka decyduje się na proste kształty i grę kolorami, żeby zaintrygować maluchy, ale też żeby nie odciągać ich uwagi nadmiernie od pracy. Wybiera rysunki nieprzesycone detalami, dając szansę także tym przebodźcowanym dzieciom, które muszą się bardziej napracować nad utrzymaniem koncentracji – ale unika infantylizmu w kresce. Jest to publikacja dobrze przygotowana. Nadaje się dla dzieci, które zaczęły uczyć się czytania – i które teraz powinny jak najwięcej ćwiczyć. Nie otrzymają one naiwnej czytanki, a pełnowartościową opowieść z dużym ładunkiem emocji. „Wypadek na stacji metra” to książeczka, przy której nie trzeba będzie zapraszać do czytania małych fanów sensacji – tu zdarzy się dużo, więc odbiorcy powinni być usatysfakcjonowani. Ta książka wręcz zachęca, żeby po nią sięgnąć – daje szansę podejrzenia niezwykłej sytuacji i sprawdzenia, kto może być prawdziwym bohaterem w dzisiejszych czasach. To opowiastka do przeżywania – a nie tylko do ćwiczenia rozpoznawania liter.
sobota, 23 sierpnia 2025
Sherri Duskey Rinker, Ag Ford: Kłopot śmieciowy na placu budowy
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Porządki w dzielnicy
Do tej pory plac budowy polegał na tworzeniu czegoś nowego – tym razem jednak maszyny łączą swoje siły, żeby doprowadzić do stanu używalności opuszczoną i zapomnianą dzielnicę. Wydawałoby się, że trzeba tu wszystko zburzyć i zacząć od nowa – jednak dzielne pojazdy wiedzą, że uda im się odrestaurowanie wyjątkowego miejsca i ocalenie jego charakteru. Tyle tylko, że maszyny znane do tej pory z całej serii Sherri Duskey Rinker i Ag Ford nie do końca się nadają do tego rodzaju wyzwań. Dlatego na kartach książki „Kłopot śmieciowy na placu budowy” pojawiają się kolejni bohaterowie – oczywiście współpracujący z poprzednimi – a akcja rozgrywa się szybko, żeby zdążyć przed zachodem słońca.
Bo wszystkie tomiki w tym cyklu mają charakter usypiankowy, doprowadzają do zmęczenia malucha i do przekonania go, że wieczorem idą spać nawet maszyny. Z takim wsparciem dorośli będą mieli mniejszy problem, żeby położyć dziecko spać. Zanim to zresztą nastąpi, odbiorców czeka mnóstwo brawurowych działań, często – edukacyjnych, bo w rymowance znajdzie się miejsce także na nowe nazwy i komentarze dotyczące budowy pojazdów. Joanna Wajs tym razem nie zawsze jest w stanie uniknąć rymów gramatycznych czy drobnych odstępstw od sylabotoniku – ale jest to powodowane ogromem informacji, które trzeba upchnąć w tekście o niewielkiej objętości. Książkę dobrze się czyta, zwłaszcza że cel wydaje się dość trudny do zrealizowania, a maszyny harmonijnie ze sobą działają dla jak najlepszego efektu: to z jednej strony wyzwala ciekawość, z drugiej – pewność, że praca doprowadzi do pożądanych rezultatów i pomoże uratować martwą dzielnicę.
„Kłopot śmieciowy na placu budowy” to opowieść inna niż historie do tej pory prezentowane najmłodszym – wyjście poza obręb placu budowy (i poza schemat stawiania czegoś nowego) to szansa na przedstawienie innych maszyn. To lektura dla fanów ciężkiego sprzętu budowlanego – i dla tych, którzy lubią wiedzieć jak najwięcej, więc chętnie przyjrzą się nowym wyzwaniom. Motyw rewitalizacji całej dzielnicy (dalej w nieprzekraczalnym terminie – do zachodu słońca) skusi dzieci, pozwoli im na cieszenie się lekturą i na dowiadywanie się czegoś nowego. To książeczka bogato ilustrowana – rytmiczny tekst łatwo wpada w ucho i umożliwia podziwianie przygód maszyn, ale kiedy coś wydaje się mniej zrozumiałe (albo po prostu nowe), można liczyć na stronę graficzną – to podpowiedź co do intencji oraz działań maszyn. Kolejne pojazdy wkraczają na scenę bez wahania – mają do zrealizowania wielki plan i muszą sporo się namęczyć, żeby udało im się odnowić dzielnicę skazaną na nieistnienie. Współpraca daje najlepsze efekty, co widać po minach bohaterów – prezentowanych komiksowo i sympatycznie. Ciepłe kolory pasują do klimatu opowieści i powoli przygotowują na czas snu. W dodatku najmłodsi docenią zapewne, że wiele tu szczegółów na prezentowanych maszynach – można oglądać kolejne pojazdy i rozgryzać zasady ich działania. A wszystko to w humorystycznej opowiastce – w sam raz do czytania tuż przed snem.
Porządki w dzielnicy
Do tej pory plac budowy polegał na tworzeniu czegoś nowego – tym razem jednak maszyny łączą swoje siły, żeby doprowadzić do stanu używalności opuszczoną i zapomnianą dzielnicę. Wydawałoby się, że trzeba tu wszystko zburzyć i zacząć od nowa – jednak dzielne pojazdy wiedzą, że uda im się odrestaurowanie wyjątkowego miejsca i ocalenie jego charakteru. Tyle tylko, że maszyny znane do tej pory z całej serii Sherri Duskey Rinker i Ag Ford nie do końca się nadają do tego rodzaju wyzwań. Dlatego na kartach książki „Kłopot śmieciowy na placu budowy” pojawiają się kolejni bohaterowie – oczywiście współpracujący z poprzednimi – a akcja rozgrywa się szybko, żeby zdążyć przed zachodem słońca.
Bo wszystkie tomiki w tym cyklu mają charakter usypiankowy, doprowadzają do zmęczenia malucha i do przekonania go, że wieczorem idą spać nawet maszyny. Z takim wsparciem dorośli będą mieli mniejszy problem, żeby położyć dziecko spać. Zanim to zresztą nastąpi, odbiorców czeka mnóstwo brawurowych działań, często – edukacyjnych, bo w rymowance znajdzie się miejsce także na nowe nazwy i komentarze dotyczące budowy pojazdów. Joanna Wajs tym razem nie zawsze jest w stanie uniknąć rymów gramatycznych czy drobnych odstępstw od sylabotoniku – ale jest to powodowane ogromem informacji, które trzeba upchnąć w tekście o niewielkiej objętości. Książkę dobrze się czyta, zwłaszcza że cel wydaje się dość trudny do zrealizowania, a maszyny harmonijnie ze sobą działają dla jak najlepszego efektu: to z jednej strony wyzwala ciekawość, z drugiej – pewność, że praca doprowadzi do pożądanych rezultatów i pomoże uratować martwą dzielnicę.
„Kłopot śmieciowy na placu budowy” to opowieść inna niż historie do tej pory prezentowane najmłodszym – wyjście poza obręb placu budowy (i poza schemat stawiania czegoś nowego) to szansa na przedstawienie innych maszyn. To lektura dla fanów ciężkiego sprzętu budowlanego – i dla tych, którzy lubią wiedzieć jak najwięcej, więc chętnie przyjrzą się nowym wyzwaniom. Motyw rewitalizacji całej dzielnicy (dalej w nieprzekraczalnym terminie – do zachodu słońca) skusi dzieci, pozwoli im na cieszenie się lekturą i na dowiadywanie się czegoś nowego. To książeczka bogato ilustrowana – rytmiczny tekst łatwo wpada w ucho i umożliwia podziwianie przygód maszyn, ale kiedy coś wydaje się mniej zrozumiałe (albo po prostu nowe), można liczyć na stronę graficzną – to podpowiedź co do intencji oraz działań maszyn. Kolejne pojazdy wkraczają na scenę bez wahania – mają do zrealizowania wielki plan i muszą sporo się namęczyć, żeby udało im się odnowić dzielnicę skazaną na nieistnienie. Współpraca daje najlepsze efekty, co widać po minach bohaterów – prezentowanych komiksowo i sympatycznie. Ciepłe kolory pasują do klimatu opowieści i powoli przygotowują na czas snu. W dodatku najmłodsi docenią zapewne, że wiele tu szczegółów na prezentowanych maszynach – można oglądać kolejne pojazdy i rozgryzać zasady ich działania. A wszystko to w humorystycznej opowiastce – w sam raz do czytania tuż przed snem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)