Kropka, Warszawa 2025.
Oczekiwania
Dzieci zawsze przejmują się wszystkim bardziej niż dorośli. I to właśnie dla małych nadwrażliwców Matthew McConaughey pisze książkę przetłumaczoną przez Michała Rusinka – „Nawet jeśli”. Zresztą na tej lekturze skorzystać mogą również dorośli, zwłaszcza jeśli będą towarzyszyć dzieciom podczas wieczornej lektury. To nie jest książka z fabułą, za to – lektura do przemyśleń i komentarzy. Każda strona to inny temat, inne zagadnienie rozbite na dwie części. Za każdym razem autor przedstawia sytuację lub emocję znaną czytelnikom – a następnie pokazuje jej inną interpretację, całkowicie odrzucającą pierwotny sens. Dzięki temu odbiorcy przekonają się, że nie wszystko jest takie, jakie się wydaje i nie wszystkim warto się zawsze przejmować. W reinterpretowaniu wydarzeń bardzo pomagają obrazki – to one uwidoczniają dzieciom, co może wpłynąć na zmianę postrzegania sytuacji, która początkowo wpędza w nerwy lub frustrację.
Jest to książka budowana jak picture book, o sztywnej konstrukcji bazującej na wyliczeniu. „Nawet jeśli” to tomik rymowany – pierwsza część zestawienia jest oparta na pierwszym skojarzeniu – uczestnicy sytuacji przeważnie jednoznacznie oceniają rzeczywistość – i ich uczucia przejmą błyskawicznie odbiorcy. Ale druga część komentarza całkowicie odwraca znaczenie – i teraz zaczyna się liczyć to, co pozytywne, dobre i ciekawe. Czytelnicy szybko zorientują się w tym zabiegu – nie o przewidywalność formy chodzi, a o zaskakiwanie odbiorców tym, jak różnie można podchodzić do różnych tematów. Liczą się tu olśnienia – za każdym razem odkrycie drugiego dna zagadnienia wiąże się z reakcją „aha!”, za każdym razem uświadamia dzieciom, że nie ma się co przejmować kłopotami i komplikacjami. Zawsze warto uściślać, precyzować, dowiadywać się, albo po prostu samodzielnie budować sobie alternatywne wyjaśnienia dla poprawy humoru.
Jest to książka, którą trzeba odkrywać powoli i przez przyswajanie kolejnych miniaturowych lekcji. Przesłań tekstu należy poszukać w ilustracjach, które zresztą czasami wyjaśniają także pierwszą część komentarza. Obrazki są komiksowe i proste, bardzo kolorowe, a przy tym – przykuwające wzrok. Dzięki nim łatwiej będzie nie tylko zrozumieć abstrakcyjne czasem dla najmłodszych sformułowania, ale też – zapamiętać przekaz. Ta książka jest nie tylko pełna podpowiedzi i wskazówek dotyczących zwyczajnego życia, ale też odpowiednio nastraja do sytuacji i motywów z życia wziętych – dzieci nauczą się innego niż dosłowne podejścia, przekonają się, że zawsze można oceniać wydarzenia inaczej. A mnogość przykładów sprawia, że znacznie łatwiej będzie przekonać czytelników do zastanawiania się nad sensem i znaczeniami.
Nie jest to tradycyjna historyjka do czytania przed snem – równie wiele pracy jak przy poznawaniu liter i ćwiczeniu czytania dzieci muszą w tym wypadku wykonać przy ocenianiu sytuacji i sprawdzaniu, jak się zmieniła pod wpływem nowego spojrzenia. To może być nowe podejście do lektur – odkrywcze i atrakcyjne, a przy tym bardzo przydatne w normalnym życiu.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
środa, 18 czerwca 2025
wtorek, 17 czerwca 2025
Morris, Goscinny: Lucky Luke. Biały jeździec
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.
Zasadzki
Nie pierwszy to raz i nie ostatni, kiedy teatr łączy się bezpośrednio z kryminałem. W warunkach Dzikiego Zachodu można też obcować ze sztuką, o czym wiedzą aktorzy wędrownej trupy. Przygotowani są świetnie, wożą ze sobą nawet klakiera, żeby zapewnić aplauz widowni. Jednak z każdą wizytą coś w okolicy ginie – i na razie nikt nie łączy faktów. Przedstawienie, w którym piękna kobieta odpiera namolne zaloty pewnego niegodziwca, ogląda między innymi dzielny samotny kowboj. Lucky Luke nie ma jednak szansy na dowiedzenie się, jak kończy się sztuka: przeważnie jest ona przerywana przez skandal – aż do następnego razu. To zawieszenie na jednym kadrze będzie dla odbiorców czynnikiem humorystycznym i w prosty sposób zaimituje spektakl. Ale przecież nie o walory artystyczne tu chodzi, a o ściganie bandytów. Miejscowi co prawda mają swoje sposoby na wymierzanie sprawiedliwości (w przypadku górników akurat to nie smoła i pierze tylko biała farba i pierze, bo smoły nie byłoby widać na czarnych postaciach), ale przestępców trzeba schwytać. I najlepiej, żeby zrobił to ktoś z zewnątrz, kto nie jest zamieszany w lokalne układy.
„Biały jeździec” to komiks bardzo klasyczny. Wydaje się momentami wręcz zachowawczy w treściach, ale chodzi przede wszystkim o rozrywkę i śmiech, a ten wywoływać można bez większego wysiłku przez grę z doskonale znaną wszystkim konwencją. Autorzy bawią się nawet finałową piosenką kojarzoną zawsze z głównym bohaterem. Jolly Jumper, dzielny rumak, pozostaje tu ironicznym obserwatorem – mniej go w całym komiksie, bo też i nie wpisuje się zbyt dobrze w realizację teatralną. Autorzy przedstawiają tu metody na spędzanie wolnego czasu w miasteczkach pozbawionych dostępu do sztuki. Odwołują się do bogatej galerii charakterów – potencjalni widzowie, którzy pojawiają się na objazdowych spektaklach, niekoniecznie wiedzą, jak powinno się zachowywać w teatrach i przenoszą do nich zwyczaje z saloonu. Trudno się im dziwić, skoro na co dzień znają właśnie takie formy. Lucky Luke jednak mocno się na ich tle wyróżnia: nie tylko zachowuje powściągliwość w swoich reakcjach, ale jeszcze doskonale potrafi odnaleźć się w każdej, nawet najbardziej absurdalnej sytuacji.
Istota teatru zostaje tu obnażona: „Biały jeździec” to oczywiście historia o przestępstwach w wymiarze komiksowym, na wesoło – ale spore znaczenie ma tu specyficzny koloryt lokalny, tematyka i znajomość poprzednich rozwiązań. To zestawienie sprawdza się jako źródło komizmu i przełamań, scena z kolei uwidacznia słabe strony zapatrzonych w siebie. Artyzm to fikcja, a poszukiwanie środków wyrazu zamienia się w prawdziwą przygodę. Jak zwykle – dynamiczne kadry i śmiech potęgowany przez zawartość obrazków to rozwiązania, które przyciągną odbiorców – tych z młodszego pokolenia i dawnych fanów serii.
Zasadzki
Nie pierwszy to raz i nie ostatni, kiedy teatr łączy się bezpośrednio z kryminałem. W warunkach Dzikiego Zachodu można też obcować ze sztuką, o czym wiedzą aktorzy wędrownej trupy. Przygotowani są świetnie, wożą ze sobą nawet klakiera, żeby zapewnić aplauz widowni. Jednak z każdą wizytą coś w okolicy ginie – i na razie nikt nie łączy faktów. Przedstawienie, w którym piękna kobieta odpiera namolne zaloty pewnego niegodziwca, ogląda między innymi dzielny samotny kowboj. Lucky Luke nie ma jednak szansy na dowiedzenie się, jak kończy się sztuka: przeważnie jest ona przerywana przez skandal – aż do następnego razu. To zawieszenie na jednym kadrze będzie dla odbiorców czynnikiem humorystycznym i w prosty sposób zaimituje spektakl. Ale przecież nie o walory artystyczne tu chodzi, a o ściganie bandytów. Miejscowi co prawda mają swoje sposoby na wymierzanie sprawiedliwości (w przypadku górników akurat to nie smoła i pierze tylko biała farba i pierze, bo smoły nie byłoby widać na czarnych postaciach), ale przestępców trzeba schwytać. I najlepiej, żeby zrobił to ktoś z zewnątrz, kto nie jest zamieszany w lokalne układy.
„Biały jeździec” to komiks bardzo klasyczny. Wydaje się momentami wręcz zachowawczy w treściach, ale chodzi przede wszystkim o rozrywkę i śmiech, a ten wywoływać można bez większego wysiłku przez grę z doskonale znaną wszystkim konwencją. Autorzy bawią się nawet finałową piosenką kojarzoną zawsze z głównym bohaterem. Jolly Jumper, dzielny rumak, pozostaje tu ironicznym obserwatorem – mniej go w całym komiksie, bo też i nie wpisuje się zbyt dobrze w realizację teatralną. Autorzy przedstawiają tu metody na spędzanie wolnego czasu w miasteczkach pozbawionych dostępu do sztuki. Odwołują się do bogatej galerii charakterów – potencjalni widzowie, którzy pojawiają się na objazdowych spektaklach, niekoniecznie wiedzą, jak powinno się zachowywać w teatrach i przenoszą do nich zwyczaje z saloonu. Trudno się im dziwić, skoro na co dzień znają właśnie takie formy. Lucky Luke jednak mocno się na ich tle wyróżnia: nie tylko zachowuje powściągliwość w swoich reakcjach, ale jeszcze doskonale potrafi odnaleźć się w każdej, nawet najbardziej absurdalnej sytuacji.
Istota teatru zostaje tu obnażona: „Biały jeździec” to oczywiście historia o przestępstwach w wymiarze komiksowym, na wesoło – ale spore znaczenie ma tu specyficzny koloryt lokalny, tematyka i znajomość poprzednich rozwiązań. To zestawienie sprawdza się jako źródło komizmu i przełamań, scena z kolei uwidacznia słabe strony zapatrzonych w siebie. Artyzm to fikcja, a poszukiwanie środków wyrazu zamienia się w prawdziwą przygodę. Jak zwykle – dynamiczne kadry i śmiech potęgowany przez zawartość obrazków to rozwiązania, które przyciągną odbiorców – tych z młodszego pokolenia i dawnych fanów serii.
poniedziałek, 16 czerwca 2025
Weronika Murek: Urodziny
Czarne, Wołowiec 2025.
Znikanie
Spojrzenia skupiają się na Jadze Babażynie, a jej babajagowatość wręcz narzuca się czytelnikom „Urodzin” Weroniki Murek. Nic smutniejszego od stolat stolat wygłaszanego przez tych, którzy uważają, że tak trzeba i nie są w stanie wymyślić żadnych szczerych życzeń. Dziadek, który leży w szpitalu, niewiele już kojarzy, wie tylko, że właśnie zostanie zabrany na spacer urodzinowy. Ale i tak spojrzenia skupią się na Jadze Babażynie. Nic dziwnego. Babażyna przez lata była aktorką, najpierw sama występowała na scenie, później przeszła przez animację lalkami i zajęła się produkowaniem i przedstawianiem spektakli dla najmłodszych. Teraz o Babażynie świat powoli zapomina. Nie jest już nikomu potrzebna, nikt nie zaproponuje jej roli – jeśli Jaga sama nie zawalczy o własny byt i miejsce w świetle reflektorów (chociaż scenki w objazdowych przedstawieniach pozostawiają wiele do życzenia), nie upomną się o nią. Jaga Babażyna przemija. I to jest straszne. Przynajmniej w zamierzeniu. Problem polega na tym, że Jaga Babażyna cały czas ma marzenia, cały czas ma też potrzeby: chce zarabiać, właściwie nawet musi, żeby się utrzymać, chociaż w swojej karierze miała momenty, że wydzielała sobie drobne kwoty do wydawania, żeby tylko przeżyć. A teraz Jaga Babażyna może już tylko spoglądać wstecz. Jaga Babażyna próbowała swoich sił w wielu miejscach i w różnych kontekstach, za każdym razem próbując pozostać wierną sobie – a to wymaga nie lada energii.
Jaga Babażyna jest aktorką. Ale jest też ucieleśnieniem ludzkich lęków i dramatów. Wszyscy ci, którzy nie są w stanie zrealizować marzeń, przypominają sobie przez „Urodziny”, że czas ucieka i nie warto odkładać na później planów ani nadziei. Co ciekawe, Weronika Murek praktycznie nie wprowadza swojej bohaterki w interakcje i nie zmusza do wymiany poglądów z innymi bohaterami. Przemierza rzeczywistość krok w krok za postacią i przygląda się jej uważnie. Przedstawia każdy gest, świadoma tego, że każdy gest może mieć znaczenie w sytuacji, w której w obliczu przemijania nic nie ma znaczenia. Jaga Babażyna jest stale w świetle reflektorów, nawet kiedy już schodzi ze sceny. Autorka w narracji miesza ze sobą obiegowe poglądy i przekonania powtarzane z pokolenia na pokolenie, ale wykazuje się też niezwykle rozwiniętym zmysłem obserwacji. Karmi czytelników celnymi frazami, w bystry sposób komentuje to, co się dzieje. Sprawia, że opisy pozbawione dialogów nie tracą na dynamice – nie da się ich pobieżnie sprawdzać. Weronika Murek wymusza na odbiorcach mocne zaangażowanie w lekturę, chłonięcie jej bez dodatkowych zastrzeżeń. I właśnie z tego powodu wielu czytelnikom nie będzie w tej powieści wygodnie. Tutaj szczerość w połączeniu z kreacją aktorską zamienia się w mieszankę skrajnie niebezpieczną. Weronika Murek opisuje zwyczajność, przynajmniej w wymiarze, który jest dostępny dla jednej bohaterki. Nie nudzi się przy tym i nie męczy innych. Proponuje prozę gęstą i wypełnioną trafnymi obserwacjami. Zaprasza odbiorców do świata, który wymyka się takiemu poznaniu – tu właściwą bohaterką może być sama proza.
Znikanie
Spojrzenia skupiają się na Jadze Babażynie, a jej babajagowatość wręcz narzuca się czytelnikom „Urodzin” Weroniki Murek. Nic smutniejszego od stolat stolat wygłaszanego przez tych, którzy uważają, że tak trzeba i nie są w stanie wymyślić żadnych szczerych życzeń. Dziadek, który leży w szpitalu, niewiele już kojarzy, wie tylko, że właśnie zostanie zabrany na spacer urodzinowy. Ale i tak spojrzenia skupią się na Jadze Babażynie. Nic dziwnego. Babażyna przez lata była aktorką, najpierw sama występowała na scenie, później przeszła przez animację lalkami i zajęła się produkowaniem i przedstawianiem spektakli dla najmłodszych. Teraz o Babażynie świat powoli zapomina. Nie jest już nikomu potrzebna, nikt nie zaproponuje jej roli – jeśli Jaga sama nie zawalczy o własny byt i miejsce w świetle reflektorów (chociaż scenki w objazdowych przedstawieniach pozostawiają wiele do życzenia), nie upomną się o nią. Jaga Babażyna przemija. I to jest straszne. Przynajmniej w zamierzeniu. Problem polega na tym, że Jaga Babażyna cały czas ma marzenia, cały czas ma też potrzeby: chce zarabiać, właściwie nawet musi, żeby się utrzymać, chociaż w swojej karierze miała momenty, że wydzielała sobie drobne kwoty do wydawania, żeby tylko przeżyć. A teraz Jaga Babażyna może już tylko spoglądać wstecz. Jaga Babażyna próbowała swoich sił w wielu miejscach i w różnych kontekstach, za każdym razem próbując pozostać wierną sobie – a to wymaga nie lada energii.
Jaga Babażyna jest aktorką. Ale jest też ucieleśnieniem ludzkich lęków i dramatów. Wszyscy ci, którzy nie są w stanie zrealizować marzeń, przypominają sobie przez „Urodziny”, że czas ucieka i nie warto odkładać na później planów ani nadziei. Co ciekawe, Weronika Murek praktycznie nie wprowadza swojej bohaterki w interakcje i nie zmusza do wymiany poglądów z innymi bohaterami. Przemierza rzeczywistość krok w krok za postacią i przygląda się jej uważnie. Przedstawia każdy gest, świadoma tego, że każdy gest może mieć znaczenie w sytuacji, w której w obliczu przemijania nic nie ma znaczenia. Jaga Babażyna jest stale w świetle reflektorów, nawet kiedy już schodzi ze sceny. Autorka w narracji miesza ze sobą obiegowe poglądy i przekonania powtarzane z pokolenia na pokolenie, ale wykazuje się też niezwykle rozwiniętym zmysłem obserwacji. Karmi czytelników celnymi frazami, w bystry sposób komentuje to, co się dzieje. Sprawia, że opisy pozbawione dialogów nie tracą na dynamice – nie da się ich pobieżnie sprawdzać. Weronika Murek wymusza na odbiorcach mocne zaangażowanie w lekturę, chłonięcie jej bez dodatkowych zastrzeżeń. I właśnie z tego powodu wielu czytelnikom nie będzie w tej powieści wygodnie. Tutaj szczerość w połączeniu z kreacją aktorską zamienia się w mieszankę skrajnie niebezpieczną. Weronika Murek opisuje zwyczajność, przynajmniej w wymiarze, który jest dostępny dla jednej bohaterki. Nie nudzi się przy tym i nie męczy innych. Proponuje prozę gęstą i wypełnioną trafnymi obserwacjami. Zaprasza odbiorców do świata, który wymyka się takiemu poznaniu – tu właściwą bohaterką może być sama proza.
niedziela, 15 czerwca 2025
Patricia Highsmith: Słodka choroba
Noir sur Blanc, Warszawa 2025.
Stalking
Z tej miłości nic dobrego wyniknąć nie może, nawet jeśli David pozornie ma jak najlepsze intencje. W końcu kocha Annabellę, jest przekonany, że mógłby jej zapewnić wszystko, o czym marzy. Przygotowuje nawet dom na przybycie ukochanej, bo ma pewność, że ta odejdzie od męża i będzie wieść szczęśliwe życie z Davidem. Przecież musi. Inaczej nie będzie szczęśliwa. David pisze pełne uczucia listy i namawia ukochaną do porzucenia dotychczasowych – chwilowych – rozwiązań. Jego miłość będzie miłością aż po grób, Annabella nie może w to wątpić. David żarliwie wyznaje miłość kobiecie swojego życia. Ta dość łagodnie i subtelnie sugeruje mu, że nie zamierza realizować jego planów. Nie chce zrazić mężczyzny ani go zranić, dlatego też nie jest w stanie odmówić wprost. Jej zabiegi prowadzące do załagodzenia sytuacji tylko utwierdzają Davida w przekonaniu, że warto zawalczyć o świetlaną przyszłość. W „Słodkiej chorobie” Patricia Highsmith odmalowuje obraz, który dzisiaj ma już swoją nazwę i który wiąże się z koniecznością interwencji sądowej – tu jeszcze motyw stalkingu nie jest rozpoznany ani powszechnie znany. A szkoda, bo w fabule prowadzi do katastrofy: nieodwzajemnione uczucie w końcu zamienia się w zawiść, a ta wiąże się z gwałtownymi reakcjami. Nieszczęśliwy wypadek na zawsze zmieni rozkład sił i pozycję Davida – chociaż i tak Annabella nie będzie umiała rozprawić się z niechcianym wielbicielem.
Patricia Highsmith stawia na kryminał, który obecnie może być odczytywany raczej jako thriller. Zajmuje się tworzeniem wyrazistego portretu psychologicznego: interesuje ją każdy krok Davida i każda podejmowana przez niego decyzja, wszystko jedno czy wynikająca z chorego zapatrzenia w Annabelle, czy pozwalająca na scharakteryzowanie bohatera w innych okolicznościach. Autorka jest bardzo drobiazgowa, psychika postaci interesuje ją o wiele bardziej niż oś fabularna, szczegółami zarzuca czytelników i przez to też spowalnia narrację. Ale właśnie dzięki takiemu zabiegowi jest w stanie wniknąć w głąb umysłu szaleńca zachowującego pozory normalności – Annabella widzi tylko listy, czytelnicy dostrzegą zbliżające się zagrożenie – chociaż atmosfera strachu nie zapowiada rozwoju wydarzeń. Highsmith stawia na wyjątkowo mocną prozę. Jeśli odbiorcy przyzwyczaili się do kryminału jako gatunku niemalże użytkowego, tu sprawdzą, jak to jest próbować zrozumieć bohatera, który wymyka się jednoznacznym ocenom (bo przez długi czas David może być postrzegany jako zwyczajny zakochany nieszczęśliwie mężczyzna). Później z kolei przybliża czytelników do akcji tak bardzo, że trudno byłoby o dalsze zmniejszanie dystansu. W efekcie proponuje lekturę niewygodną i stawiającą trudne pytania, pokazującą konieczność wytyczania granic i stanowiącą ostrzeżenie. Dzisiaj czyta się tę powieść jako nieco archaiczną – w końcu akcja przenosi odbiorców do II połowy XX wieku, a bohaterów ogranicza sposób wychowania – jednak i tak autorka mnóstwo mówi o ludziach i wie, jak wyzwalać w czytelnikach najsilniejsze emocje. „Słodka choroba” to wyzwanie, w którym nie ma wygranych – poza miłośnikami gęstej prozy i starannie obmyślonej pod kątem psychologicznym opowieści.
Stalking
Z tej miłości nic dobrego wyniknąć nie może, nawet jeśli David pozornie ma jak najlepsze intencje. W końcu kocha Annabellę, jest przekonany, że mógłby jej zapewnić wszystko, o czym marzy. Przygotowuje nawet dom na przybycie ukochanej, bo ma pewność, że ta odejdzie od męża i będzie wieść szczęśliwe życie z Davidem. Przecież musi. Inaczej nie będzie szczęśliwa. David pisze pełne uczucia listy i namawia ukochaną do porzucenia dotychczasowych – chwilowych – rozwiązań. Jego miłość będzie miłością aż po grób, Annabella nie może w to wątpić. David żarliwie wyznaje miłość kobiecie swojego życia. Ta dość łagodnie i subtelnie sugeruje mu, że nie zamierza realizować jego planów. Nie chce zrazić mężczyzny ani go zranić, dlatego też nie jest w stanie odmówić wprost. Jej zabiegi prowadzące do załagodzenia sytuacji tylko utwierdzają Davida w przekonaniu, że warto zawalczyć o świetlaną przyszłość. W „Słodkiej chorobie” Patricia Highsmith odmalowuje obraz, który dzisiaj ma już swoją nazwę i który wiąże się z koniecznością interwencji sądowej – tu jeszcze motyw stalkingu nie jest rozpoznany ani powszechnie znany. A szkoda, bo w fabule prowadzi do katastrofy: nieodwzajemnione uczucie w końcu zamienia się w zawiść, a ta wiąże się z gwałtownymi reakcjami. Nieszczęśliwy wypadek na zawsze zmieni rozkład sił i pozycję Davida – chociaż i tak Annabella nie będzie umiała rozprawić się z niechcianym wielbicielem.
Patricia Highsmith stawia na kryminał, który obecnie może być odczytywany raczej jako thriller. Zajmuje się tworzeniem wyrazistego portretu psychologicznego: interesuje ją każdy krok Davida i każda podejmowana przez niego decyzja, wszystko jedno czy wynikająca z chorego zapatrzenia w Annabelle, czy pozwalająca na scharakteryzowanie bohatera w innych okolicznościach. Autorka jest bardzo drobiazgowa, psychika postaci interesuje ją o wiele bardziej niż oś fabularna, szczegółami zarzuca czytelników i przez to też spowalnia narrację. Ale właśnie dzięki takiemu zabiegowi jest w stanie wniknąć w głąb umysłu szaleńca zachowującego pozory normalności – Annabella widzi tylko listy, czytelnicy dostrzegą zbliżające się zagrożenie – chociaż atmosfera strachu nie zapowiada rozwoju wydarzeń. Highsmith stawia na wyjątkowo mocną prozę. Jeśli odbiorcy przyzwyczaili się do kryminału jako gatunku niemalże użytkowego, tu sprawdzą, jak to jest próbować zrozumieć bohatera, który wymyka się jednoznacznym ocenom (bo przez długi czas David może być postrzegany jako zwyczajny zakochany nieszczęśliwie mężczyzna). Później z kolei przybliża czytelników do akcji tak bardzo, że trudno byłoby o dalsze zmniejszanie dystansu. W efekcie proponuje lekturę niewygodną i stawiającą trudne pytania, pokazującą konieczność wytyczania granic i stanowiącą ostrzeżenie. Dzisiaj czyta się tę powieść jako nieco archaiczną – w końcu akcja przenosi odbiorców do II połowy XX wieku, a bohaterów ogranicza sposób wychowania – jednak i tak autorka mnóstwo mówi o ludziach i wie, jak wyzwalać w czytelnikach najsilniejsze emocje. „Słodka choroba” to wyzwanie, w którym nie ma wygranych – poza miłośnikami gęstej prozy i starannie obmyślonej pod kątem psychologicznym opowieści.
sobota, 14 czerwca 2025
Smerfy i świat emocji. Smerf, który był zazdrosny
Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.
Zadanie
„Smerf, który był zazdrosny” to krótka historia dla najmłodszych odbiorców – cenieni przez całe pokolenia bohaterowie zostali zaprzęgnięci do tego, żeby wyjaśniać dzieciom skomplikowane emocje i podawać im rozwiązania wartościowe w różnych sytuacjach. Prosta fabuła pasuje do znanych z kreskówek i komiksów pomysłów, ale jest jednak podporządkowana aspektom wychowawczym – co fanom klasyki mogłoby się nie spodobać. Jednak wyraźnie zaznaczona jest odrębność cyklu bazującego jedynie na postaciach z Wioski Smerfów, a jeśli dzięki takim książeczkom odbiorcy poczują się pewniej w grupie rówieśników – tym lepiej.
„Smerf, który był zazdrosny” to Kucharz. Wszystko zaczyna się od nieporozumienia: Papa Smerf prosi Listonosza o przyniesienie składników do magicznego wywaru. Sam nie może udać się do lasu, bo musi pilnować gotującej się mikstury. Prosi jednak o dyskrecję: nie wiadomo, czy eksperyment się powiedzie, a jeśli nie – to lepiej nie mieć świadków porażki (i nie robić Smerfom nadziei na dobrą zabawę, jeśli będą musiały obejść się smakiem). Listonosz bardzo chce pomóc – ale kiedy w lesie wpada na Kucharza, nie ma pojęcia, jak przedstawić mu fakty, żeby nie zawieść zaufania Papy Smerfa i żeby wypełnić swoją misję. Kucharz – pozbawiony dostępu do informacji – interpretuje wydarzenia na swój sposób i zaczyna być zazdrosny.
Historia zabawna, oparta na nieporozumieniu, ale też prosta i zrozumiała dla wszystkich – to podstawa „Smerfa, który był zazdrosny”. Jest tu wiele scenek oczywistych dla najmłodszych, każdy prawdopodobnie przeżył podobne sytuacje. Jednak poza bajką – z której dzieci mogą wyciągać własne wnioski – jest tu też cały dodatek z poradami i wskazówkami dla odbiorców. Mali czytelnicy dowiedzą się, co zrobić, kiedy ktoś czuje zazdrość – i jak zachowywać się wobec osób zazdrosnych (czy też łatwo zazdrości ulegających). Pojawiają się tu wskazówki dla najmłodszych, ale i dla ich rodziców – by ci mogli w odpowiednim momencie zainterweniować albo porozmawiać ze swoimi pociechami. Zazdrość to jedno z uczuć, które trudno byłoby wytłumaczyć bez wyrazistego przykładu – dlatego też przydaje się tu odpowiednio skomponowana historia i trafiające maluchom do przekonania scenki. Wszystko w sympatycznej atmosferze – można towarzyszyć bohaterom doskonale znanym, a nawet uczestniczyć w ich doświadczeniach. Niespodzianka dla wszystkich Smerfów staje się też niespodzianką dla dzieci, odbiorcy mogą razem z bohaterami cieszyć się efektami eksperymentu. To zachęca do czytania, ale największą nagrodą w tym akurat wypadku będzie przygotowanie do konkretnych emocji i sytuacji – dzieci, które jeszcze nie mają do końca rozeznania we własnych uczuciach, będą mogły przypomnieć sobie reakcje na historyjkę i przeżycia Kucharza – a następnie przełożyć to na swoją codzienność. Tak łatwiej im będzie wprowadzić się do grupy i w razie potrzeby odpowiednio reagować. Te, które zazdrość już poznały, mogą z kolei sprawdzić, co takiego przygotowuje Papa Smerf i czy warto było utrzymywać to w tajemnicy przed całą wioską. Powodów do sięgania po tę lekturę na pewno nie zabraknie.
Zadanie
„Smerf, który był zazdrosny” to krótka historia dla najmłodszych odbiorców – cenieni przez całe pokolenia bohaterowie zostali zaprzęgnięci do tego, żeby wyjaśniać dzieciom skomplikowane emocje i podawać im rozwiązania wartościowe w różnych sytuacjach. Prosta fabuła pasuje do znanych z kreskówek i komiksów pomysłów, ale jest jednak podporządkowana aspektom wychowawczym – co fanom klasyki mogłoby się nie spodobać. Jednak wyraźnie zaznaczona jest odrębność cyklu bazującego jedynie na postaciach z Wioski Smerfów, a jeśli dzięki takim książeczkom odbiorcy poczują się pewniej w grupie rówieśników – tym lepiej.
„Smerf, który był zazdrosny” to Kucharz. Wszystko zaczyna się od nieporozumienia: Papa Smerf prosi Listonosza o przyniesienie składników do magicznego wywaru. Sam nie może udać się do lasu, bo musi pilnować gotującej się mikstury. Prosi jednak o dyskrecję: nie wiadomo, czy eksperyment się powiedzie, a jeśli nie – to lepiej nie mieć świadków porażki (i nie robić Smerfom nadziei na dobrą zabawę, jeśli będą musiały obejść się smakiem). Listonosz bardzo chce pomóc – ale kiedy w lesie wpada na Kucharza, nie ma pojęcia, jak przedstawić mu fakty, żeby nie zawieść zaufania Papy Smerfa i żeby wypełnić swoją misję. Kucharz – pozbawiony dostępu do informacji – interpretuje wydarzenia na swój sposób i zaczyna być zazdrosny.
Historia zabawna, oparta na nieporozumieniu, ale też prosta i zrozumiała dla wszystkich – to podstawa „Smerfa, który był zazdrosny”. Jest tu wiele scenek oczywistych dla najmłodszych, każdy prawdopodobnie przeżył podobne sytuacje. Jednak poza bajką – z której dzieci mogą wyciągać własne wnioski – jest tu też cały dodatek z poradami i wskazówkami dla odbiorców. Mali czytelnicy dowiedzą się, co zrobić, kiedy ktoś czuje zazdrość – i jak zachowywać się wobec osób zazdrosnych (czy też łatwo zazdrości ulegających). Pojawiają się tu wskazówki dla najmłodszych, ale i dla ich rodziców – by ci mogli w odpowiednim momencie zainterweniować albo porozmawiać ze swoimi pociechami. Zazdrość to jedno z uczuć, które trudno byłoby wytłumaczyć bez wyrazistego przykładu – dlatego też przydaje się tu odpowiednio skomponowana historia i trafiające maluchom do przekonania scenki. Wszystko w sympatycznej atmosferze – można towarzyszyć bohaterom doskonale znanym, a nawet uczestniczyć w ich doświadczeniach. Niespodzianka dla wszystkich Smerfów staje się też niespodzianką dla dzieci, odbiorcy mogą razem z bohaterami cieszyć się efektami eksperymentu. To zachęca do czytania, ale największą nagrodą w tym akurat wypadku będzie przygotowanie do konkretnych emocji i sytuacji – dzieci, które jeszcze nie mają do końca rozeznania we własnych uczuciach, będą mogły przypomnieć sobie reakcje na historyjkę i przeżycia Kucharza – a następnie przełożyć to na swoją codzienność. Tak łatwiej im będzie wprowadzić się do grupy i w razie potrzeby odpowiednio reagować. Te, które zazdrość już poznały, mogą z kolei sprawdzić, co takiego przygotowuje Papa Smerf i czy warto było utrzymywać to w tajemnicy przed całą wioską. Powodów do sięgania po tę lekturę na pewno nie zabraknie.
piątek, 13 czerwca 2025
Alexander Steffensmeier: Krowa Matylda i deszcz
Media Rodzina, Poznań 2025.
Oczekiwanie
Gospodyni bardzo dba o swoje zwierzęta. Organizuje im przeróżne rozrywki, żeby te nie miały kiedy się nudzić. Tym razem zaplanowała podchody – i na to zajęcie cieszą się absolutnie wszyscy: i Matylda, i kury… tylko że zaczyna padać deszcz. Deszcz, który uniemożliwia wyjście z domu, a co dopiero poszukiwanie wskazówek i błądzenie po podwórku. Wszystko wskazuje na to, że zabawę trzeba przełożyć. W dodatku gospodyni zasypia – prawdopodobnie pod wpływem bębniącego na zewnątrz deszczu. Skoro nie ma co robić i nie można jej budzić – bo na pewno jest zmęczona – zwierzęta postanawiają same znaleźć sobie rozrywkę. W tym celu udają się na strych. Przydaje się tu ogon Krowy Matyldy – można go dyskretnie zanurzyć w farbie i rysować strzałki, za którymi następnie będą podążać wszystkie zwierzęta. Tylko co z tym skarbem? Matylda nie ma pojęcia, dokąd doprowadzić zwierzęta gospodarskie, bo nawet to, co ją samą szczególnie cieszy, dla innych nie jest specjalnym powodem do radości czy zachwytów. A nie da się przeprowadzić skutecznej gry w podchody bez oczekiwanego przez wszystkich skarbu na końcu gry. Matylda nie ma żadnego wsparcia – zwłaszcza że finałem podchodów zorganizowanych przez gospodynię miała być zabawa u listonosza – a skoro pada, nie ma jak się tam udać.
W czasie deszczu nudzą się nie tylko dzieci – zwierzęta również. Jednak gdyby tylko zaproponować im jakąś rozrywkę, ochoczo się w nią zaangażują. Alexander Steffensmeier prowadzi jak zawsze opowieść przede wszystkim rysunkową – tekst zajmuje tu niewiele miejsca i nie liczy się tak bardzo jak obrazki wypełnione treścią i dodatkowymi pobocznymi żartami. Warto uważnie prześledzić rysunki, żeby odkrywać, czym zajmują się poszczególni – anonimowi – bohaterowie i jak wielki bałagan mogą zrobić w domu nudzące się stworzenia. Wiejskie zwierzęta są tylko częściowo zantropomorfizowane, zachowują się jedynie odrobinę jak komiksowi bohaterowie, zostało w nich bardzo dużo ze zwykłych zwierząt gospodarskich – i na tej bazie Steffensmeier tworzy komizm. Bo nagle zwierzęta zaczynają się zachowywać jak ludzie – w nieoczekiwanych momentach i tylko w ramach obrazkowego przedstawiania sytuacji. To niespodzianki, które mogą stanowić nagrodę dla czytelników – za uważne oglądanie ilustracji i za śledzenie poszczególnych postaci. Krowa Matylda jest tu ważna, ale wcale nie najważniejsza, można wybrać sobie bohatera, który najbardziej przykuwa uwagę lub budzi najwięcej uśmiechu i śledzić jego pomysły – co ciekawe, w przypadku przygód Krowy Matyldy nie będą rozczarowane ani dzieci, ani ich rodzice, którzy mogą pomagać w czytaniu i poznawaniu fabuły od strony tekstowej. Również dorośli świetnie się będą bawić, obserwując chociażby wszędobylskie kurczaki. Tu każde zwierzę ma swój silnie eksponowany charakter – a autor wie, jak podkreślać go jeszcze na obrazkach. Po raz kolejny Matylda nie zawodzi – a gdyby akurat padało, staje się świetnym sposobem na przepędzenie nudy.
Oczekiwanie
Gospodyni bardzo dba o swoje zwierzęta. Organizuje im przeróżne rozrywki, żeby te nie miały kiedy się nudzić. Tym razem zaplanowała podchody – i na to zajęcie cieszą się absolutnie wszyscy: i Matylda, i kury… tylko że zaczyna padać deszcz. Deszcz, który uniemożliwia wyjście z domu, a co dopiero poszukiwanie wskazówek i błądzenie po podwórku. Wszystko wskazuje na to, że zabawę trzeba przełożyć. W dodatku gospodyni zasypia – prawdopodobnie pod wpływem bębniącego na zewnątrz deszczu. Skoro nie ma co robić i nie można jej budzić – bo na pewno jest zmęczona – zwierzęta postanawiają same znaleźć sobie rozrywkę. W tym celu udają się na strych. Przydaje się tu ogon Krowy Matyldy – można go dyskretnie zanurzyć w farbie i rysować strzałki, za którymi następnie będą podążać wszystkie zwierzęta. Tylko co z tym skarbem? Matylda nie ma pojęcia, dokąd doprowadzić zwierzęta gospodarskie, bo nawet to, co ją samą szczególnie cieszy, dla innych nie jest specjalnym powodem do radości czy zachwytów. A nie da się przeprowadzić skutecznej gry w podchody bez oczekiwanego przez wszystkich skarbu na końcu gry. Matylda nie ma żadnego wsparcia – zwłaszcza że finałem podchodów zorganizowanych przez gospodynię miała być zabawa u listonosza – a skoro pada, nie ma jak się tam udać.
W czasie deszczu nudzą się nie tylko dzieci – zwierzęta również. Jednak gdyby tylko zaproponować im jakąś rozrywkę, ochoczo się w nią zaangażują. Alexander Steffensmeier prowadzi jak zawsze opowieść przede wszystkim rysunkową – tekst zajmuje tu niewiele miejsca i nie liczy się tak bardzo jak obrazki wypełnione treścią i dodatkowymi pobocznymi żartami. Warto uważnie prześledzić rysunki, żeby odkrywać, czym zajmują się poszczególni – anonimowi – bohaterowie i jak wielki bałagan mogą zrobić w domu nudzące się stworzenia. Wiejskie zwierzęta są tylko częściowo zantropomorfizowane, zachowują się jedynie odrobinę jak komiksowi bohaterowie, zostało w nich bardzo dużo ze zwykłych zwierząt gospodarskich – i na tej bazie Steffensmeier tworzy komizm. Bo nagle zwierzęta zaczynają się zachowywać jak ludzie – w nieoczekiwanych momentach i tylko w ramach obrazkowego przedstawiania sytuacji. To niespodzianki, które mogą stanowić nagrodę dla czytelników – za uważne oglądanie ilustracji i za śledzenie poszczególnych postaci. Krowa Matylda jest tu ważna, ale wcale nie najważniejsza, można wybrać sobie bohatera, który najbardziej przykuwa uwagę lub budzi najwięcej uśmiechu i śledzić jego pomysły – co ciekawe, w przypadku przygód Krowy Matyldy nie będą rozczarowane ani dzieci, ani ich rodzice, którzy mogą pomagać w czytaniu i poznawaniu fabuły od strony tekstowej. Również dorośli świetnie się będą bawić, obserwując chociażby wszędobylskie kurczaki. Tu każde zwierzę ma swój silnie eksponowany charakter – a autor wie, jak podkreślać go jeszcze na obrazkach. Po raz kolejny Matylda nie zawodzi – a gdyby akurat padało, staje się świetnym sposobem na przepędzenie nudy.
czwartek, 12 czerwca 2025
Justyna Bednarek: Tata w tarapatach. Zemsta karalucha
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Wyprawa
Nareszcie pojawiła się na rynku książka – a właściwie seria – która może przekonać dzieci, że czytanie jest ciekawą przygodą. Justyna Bednarek całkowicie bowiem rezygnuje z pouczania odbiorców, tu nie ma mowy o dydaktyzmie, liczy się absurd i humor w stanie czystym – podsycane przez brawurową akcję. Jest tu sympatyczna – ale ekscentryczna – rodzina Wieczorków. Mama ciągle wynajduje nowe sprzęty, zresztą jeśli czegoś potrzebuje, zastanawia się nad tym, jak skonstruować kolejny przedmiot. Maszyny powiększające lub pomniejszające, przyspieszające, ukrywające… wszystko może się przydać w różnych okolicznościach, zwłaszcza podczas pościgów lub… wykręcania się od płacenia mandatów wystawianych przez nadgorliwego funkcjonariusza. Mama poza tym, że realizuje się naukowo, wychowuje czworo dzieci i czworo zwierząt (chociaż nikt tu specjalnego traktowania nie potrzebuje, może poza maleńkim Dydysiem, najmłodszą pociechą Wieczorków). Jedna z córek przejawia zainteresowania związane z wynalazczością, więc może iść w ślady mamy. Z kolei tata bada owady. Gerard Filip jest entomologiem wysokiej klasy, ale istnieje pewien gatunek, który nie pała do niego sympatią. Sporo powodów mają karaluchy do tego, żeby mścić się na Gerardzie Filipie – przynajmniej jeśli zyskają taką możliwość. Na razie Gerard Filip jeszcze nie jest zagrożony, ale wszystko może się zmienić w ułamku sekundy. Na szczęście każde z dzieci jest rezolutne i sprytne, a do tego samodzielne. W związku z tym mogą działać, zamiast rozpaczać. Cała rodzina wyrusza na wyprawę przedziwnym autobusem – naszpikowanym wynalazkami. Ważną rolę w opowieści pełnią też zwierzęta: w rodzinie są kot, pies, chomik oraz… świerszcz. Świerszcz bardzo się przyda, kiedy trzeba będzie relacjonować wydarzenia z poziomu mikro: nikt nie miałby pojęcia, co stało się wśród owadów, na szczęście Anastazja czuwa i jest w stanie nie tylko podzielić się spostrzeżeniami, ale nawet zainterweniować w razie potrzeby.
Justyna Bednarek pisze bardzo wesoło. Proponuje książkę, przy której często będzie można się zachwycać absurdalnym ale logicznym biegiem wydarzeń. Tu nie ma czasu na nudne opisy, ciągle coś się dzieje – a dzieje się niezwykle, barwnie i komicznie. Autorka czerpie z bogatej wyobraźni i nie boi się żadnych, nawet najbardziej dziwnych rozwiązań – potrafi je dobrze uzasadnić i sprawić, że odbiorcy będą chcieli podążać za opowieścią. „Zemsta karalucha” to książka, która nie odnosi się do normalności – ale normalność bohaterów jest zupełnie inna niż rzeczywistość znana czytelnikom. I w związku z tym lektura zamienia się w świetną zabawę. Tę opowieść chce się czytać nie tylko dlatego, żeby dowiedzieć się, jak uratować tatę z sytuacji bez wyjścia – autorka zresztą zapewnia sobie publiczność na kolejną historię. Seria Tata w tarapatach to zapowiedź czytelniczej przygody w najlepszym gatunku, awanturniczych historii z ciepłą, rodzinną atmosferą i nastawieniem na rozwój. Bohaterowie budzą sympatię i uśmiech jednocześnie, a sama autorka wie doskonale, jak pisać, żeby przyciągać. To jest historia dla dzieci – ale jeśli przypadkiem sięgnie po nią jakiś dorosły, może przypomnieć sobie skojarzenia z najlepszymi książkami z dzieciństwa. Ta książka uczy jednej ważnej rzeczy: radości czytania, bez żadnych dodatkowych warunków.
Wyprawa
Nareszcie pojawiła się na rynku książka – a właściwie seria – która może przekonać dzieci, że czytanie jest ciekawą przygodą. Justyna Bednarek całkowicie bowiem rezygnuje z pouczania odbiorców, tu nie ma mowy o dydaktyzmie, liczy się absurd i humor w stanie czystym – podsycane przez brawurową akcję. Jest tu sympatyczna – ale ekscentryczna – rodzina Wieczorków. Mama ciągle wynajduje nowe sprzęty, zresztą jeśli czegoś potrzebuje, zastanawia się nad tym, jak skonstruować kolejny przedmiot. Maszyny powiększające lub pomniejszające, przyspieszające, ukrywające… wszystko może się przydać w różnych okolicznościach, zwłaszcza podczas pościgów lub… wykręcania się od płacenia mandatów wystawianych przez nadgorliwego funkcjonariusza. Mama poza tym, że realizuje się naukowo, wychowuje czworo dzieci i czworo zwierząt (chociaż nikt tu specjalnego traktowania nie potrzebuje, może poza maleńkim Dydysiem, najmłodszą pociechą Wieczorków). Jedna z córek przejawia zainteresowania związane z wynalazczością, więc może iść w ślady mamy. Z kolei tata bada owady. Gerard Filip jest entomologiem wysokiej klasy, ale istnieje pewien gatunek, który nie pała do niego sympatią. Sporo powodów mają karaluchy do tego, żeby mścić się na Gerardzie Filipie – przynajmniej jeśli zyskają taką możliwość. Na razie Gerard Filip jeszcze nie jest zagrożony, ale wszystko może się zmienić w ułamku sekundy. Na szczęście każde z dzieci jest rezolutne i sprytne, a do tego samodzielne. W związku z tym mogą działać, zamiast rozpaczać. Cała rodzina wyrusza na wyprawę przedziwnym autobusem – naszpikowanym wynalazkami. Ważną rolę w opowieści pełnią też zwierzęta: w rodzinie są kot, pies, chomik oraz… świerszcz. Świerszcz bardzo się przyda, kiedy trzeba będzie relacjonować wydarzenia z poziomu mikro: nikt nie miałby pojęcia, co stało się wśród owadów, na szczęście Anastazja czuwa i jest w stanie nie tylko podzielić się spostrzeżeniami, ale nawet zainterweniować w razie potrzeby.
Justyna Bednarek pisze bardzo wesoło. Proponuje książkę, przy której często będzie można się zachwycać absurdalnym ale logicznym biegiem wydarzeń. Tu nie ma czasu na nudne opisy, ciągle coś się dzieje – a dzieje się niezwykle, barwnie i komicznie. Autorka czerpie z bogatej wyobraźni i nie boi się żadnych, nawet najbardziej dziwnych rozwiązań – potrafi je dobrze uzasadnić i sprawić, że odbiorcy będą chcieli podążać za opowieścią. „Zemsta karalucha” to książka, która nie odnosi się do normalności – ale normalność bohaterów jest zupełnie inna niż rzeczywistość znana czytelnikom. I w związku z tym lektura zamienia się w świetną zabawę. Tę opowieść chce się czytać nie tylko dlatego, żeby dowiedzieć się, jak uratować tatę z sytuacji bez wyjścia – autorka zresztą zapewnia sobie publiczność na kolejną historię. Seria Tata w tarapatach to zapowiedź czytelniczej przygody w najlepszym gatunku, awanturniczych historii z ciepłą, rodzinną atmosferą i nastawieniem na rozwój. Bohaterowie budzą sympatię i uśmiech jednocześnie, a sama autorka wie doskonale, jak pisać, żeby przyciągać. To jest historia dla dzieci – ale jeśli przypadkiem sięgnie po nią jakiś dorosły, może przypomnieć sobie skojarzenia z najlepszymi książkami z dzieciństwa. Ta książka uczy jednej ważnej rzeczy: radości czytania, bez żadnych dodatkowych warunków.
środa, 11 czerwca 2025
Nora Roberts: Gry umysłu
Świat Książki, Warszawa 2025.
Spotkania w głowie
Dla dwunastoletniego dziecka śmierć rodziców jest ogromną traumą. Thea, bohaterka „Gier umysłu”, przeżywa dużo więcej: w głowie towarzyszy mordercy, podąża za nim i widzi ostatnie chwile mamy i taty. Tak dowiaduje się też o czymś więcej: posiada niezwykły dar, dziedziczony przez kobiety w jej rodzie. Mama Thei świadomie z niego zrezygnowała, jednak babcia – która teraz zostanie opiekunką dziewczynki i jej brata – wie doskonale, co spotyka Theę i może ją poprowadzić przez kolejne działania. Nie jest łatwo przewidywać przyszłość albo przenosić się w czasie równolegle do czyjegoś umysłu. Nie jest łatwo wpuszczać kogoś do siebie we śnie. „Gry umysłu” to bardzo rozbudowana powieść i bardzo atrakcyjna dla czytelników. Nora Roberts kojarzy się przede wszystkim z romansami dla kobiet – jednak pod pseudonimem tworzyła przez długi czas powieści sensacyjne. W „Grach umysłu” łączy te dwa nurty tak, że nie widać szwów – ale jest tu wyjątkowo wiele urozmaiconych wydarzeń, dostarczających i adrenaliny, i silnych emocji. Thea jest wyjątkowa. Ale przez to, że nawiązuje kontakt z mordercą, ustawia kierunek swojej egzystencji. Chce prowadzić spokojne życie z daleka od cywilizacji, ale musi liczyć się z tym, że człowiek, którego wsadziła za kratki, pała żądzą zemsty. Riggs odwiedza ją w myślach i w snach, grożąc i strasząc. Nie docenia jednak przeciwniczki: Thea nie zamierza się poddawać. Dorasta i zajmuje się projektowaniem gier. Przygotowuje jednak także wyjątkową grę umysłu – pułapkę dla swojego prześladowcy.
Nora Roberts chce przedstawiać zwyczajność. Odsuwa bohaterkę od wyścigu szczurów i od walk o wpływy. Thea może się sprawdzać w tym, co poznała w dzieciństwie: cieszy się, kiedy przygotowuje z babcią naturalne kosmetyki i leki – i może roznosić je potrzebującym. Ponieważ dysponuje wyjątkową wyobraźnią, sprawdza się w zawodzie kreatywnym. A do tego mimo koszmarnej przeszłości dorosła Thea chce żyć normalnie. Na odludziu spotyka mężczyznę, w którym durzyła się jako nastolatka. I to z nim może budować przyszłość. Pod warunkiem, że przemoże się i wyzna mu całą prawdę. Bo z ukrywaniem pewnych doświadczeń nie da się zdobyć zaufania.
I tak Nora Roberts rozwija nurt romansowo-obyczajowy: walkę o szczęście w związku dwojga ludzi po przejściach – ale interesuje się o wiele bardziej zagrożeniem, jakie płynie z chorego umysłu. Riggs od początku rozkoszuje się zbrodnią, pragnie jej i żywi się cudzym cierpieniem. Nikt nie jest w stanie dotrzeć do jego umysłu – nikt poza Theą (która zresztą wykorzystuje swój dar, żeby ratować innych i współpracować z detektywami) – a to oznacza, że tylko główna bohaterka zna jego zamiary. Najważniejsze jest to, żeby nie dała się zastraszyć i żeby samodzielnie wypracowała plan działania – aby ocalić także siebie i swoją przyszłość. Nora Roberts wie, jak prowadzić fabułę, która zaintryguje czytelników – i jest w stanie wyzwolić polekturowe refleksje. Ta autorka dostarcza rozrywki. Wie, jak wykorzystać nietypowy pomysł – nie musi nawet w żaden sposób wyjaśniać, skąd wziął się dziwny dar – ważne, że wie, jak go dla fabuły wykorzystać. „Gry umysłu” to książka wyjątkowa.
Spotkania w głowie
Dla dwunastoletniego dziecka śmierć rodziców jest ogromną traumą. Thea, bohaterka „Gier umysłu”, przeżywa dużo więcej: w głowie towarzyszy mordercy, podąża za nim i widzi ostatnie chwile mamy i taty. Tak dowiaduje się też o czymś więcej: posiada niezwykły dar, dziedziczony przez kobiety w jej rodzie. Mama Thei świadomie z niego zrezygnowała, jednak babcia – która teraz zostanie opiekunką dziewczynki i jej brata – wie doskonale, co spotyka Theę i może ją poprowadzić przez kolejne działania. Nie jest łatwo przewidywać przyszłość albo przenosić się w czasie równolegle do czyjegoś umysłu. Nie jest łatwo wpuszczać kogoś do siebie we śnie. „Gry umysłu” to bardzo rozbudowana powieść i bardzo atrakcyjna dla czytelników. Nora Roberts kojarzy się przede wszystkim z romansami dla kobiet – jednak pod pseudonimem tworzyła przez długi czas powieści sensacyjne. W „Grach umysłu” łączy te dwa nurty tak, że nie widać szwów – ale jest tu wyjątkowo wiele urozmaiconych wydarzeń, dostarczających i adrenaliny, i silnych emocji. Thea jest wyjątkowa. Ale przez to, że nawiązuje kontakt z mordercą, ustawia kierunek swojej egzystencji. Chce prowadzić spokojne życie z daleka od cywilizacji, ale musi liczyć się z tym, że człowiek, którego wsadziła za kratki, pała żądzą zemsty. Riggs odwiedza ją w myślach i w snach, grożąc i strasząc. Nie docenia jednak przeciwniczki: Thea nie zamierza się poddawać. Dorasta i zajmuje się projektowaniem gier. Przygotowuje jednak także wyjątkową grę umysłu – pułapkę dla swojego prześladowcy.
Nora Roberts chce przedstawiać zwyczajność. Odsuwa bohaterkę od wyścigu szczurów i od walk o wpływy. Thea może się sprawdzać w tym, co poznała w dzieciństwie: cieszy się, kiedy przygotowuje z babcią naturalne kosmetyki i leki – i może roznosić je potrzebującym. Ponieważ dysponuje wyjątkową wyobraźnią, sprawdza się w zawodzie kreatywnym. A do tego mimo koszmarnej przeszłości dorosła Thea chce żyć normalnie. Na odludziu spotyka mężczyznę, w którym durzyła się jako nastolatka. I to z nim może budować przyszłość. Pod warunkiem, że przemoże się i wyzna mu całą prawdę. Bo z ukrywaniem pewnych doświadczeń nie da się zdobyć zaufania.
I tak Nora Roberts rozwija nurt romansowo-obyczajowy: walkę o szczęście w związku dwojga ludzi po przejściach – ale interesuje się o wiele bardziej zagrożeniem, jakie płynie z chorego umysłu. Riggs od początku rozkoszuje się zbrodnią, pragnie jej i żywi się cudzym cierpieniem. Nikt nie jest w stanie dotrzeć do jego umysłu – nikt poza Theą (która zresztą wykorzystuje swój dar, żeby ratować innych i współpracować z detektywami) – a to oznacza, że tylko główna bohaterka zna jego zamiary. Najważniejsze jest to, żeby nie dała się zastraszyć i żeby samodzielnie wypracowała plan działania – aby ocalić także siebie i swoją przyszłość. Nora Roberts wie, jak prowadzić fabułę, która zaintryguje czytelników – i jest w stanie wyzwolić polekturowe refleksje. Ta autorka dostarcza rozrywki. Wie, jak wykorzystać nietypowy pomysł – nie musi nawet w żaden sposób wyjaśniać, skąd wziął się dziwny dar – ważne, że wie, jak go dla fabuły wykorzystać. „Gry umysłu” to książka wyjątkowa.
wtorek, 10 czerwca 2025
Mia Cassany: Zdumiewające przyjaźnie
Kropka, Warszawa 2025.
Między gatunkami
Każdy trafił kiedyś na motyw i każdy na pewno się nim zachwycał. Mia Cassany zbiera zaledwie część historii, które trafiają do zbiorowej wyobraźni i nieodmiennie wywołują wzruszenie czy rozczulenie. „Zdumiewające przyjaźnie” to wielkoformatowy tomik obrazkowy nie tylko dla najmłodszych – świetnie nada się do wspólnego czytania (i późniejszego wyszukiwania kolejnych historii). Autorka pozwala czytelnikom na podróż po świecie, żeby sprawdzić, gdzie nastąpiło międzygatunkowe porozumienie. Czasami zajmuje się relacją człowiek-zwierzę – bo i tu znaleźć można bez trudu liczne przykłady na wzajemne oddanie, wierność i miłość silniejszą od śmierci. Częściej jednak odwołuje się do sytuacji, które wydają się wręcz nieprawdopodobne: kiedy zaprzyjaźniają się przedstawiciele gatunków o odmiennych upodobaniach, zwyczajach i zachowaniach. Zdarza się, że drapieżnik traktuje jak najlepszego kompana przedstawiciela gatunku, który w starciu nie miałby żadnych szans – tymczasem nic mu nie grozi, a nawet może liczyć na opiekę w zamian za towarzystwo i wspólne zabawy.
Łatwo zaobserwować zdumiewające przyjaźnie w ogrodach zoologicznych – to tutaj często zwierzęta odizolowane od naturalnego środowiska lub osierocone mogą liczyć na profesjonalną opiekę medyczną i odpowiednio dobrane pożywienie – jednak ważne są również kwestie psychiki, a na samotność opiekunowie w zoo nie są w stanie nic poradzić. Chyba że dopuszczą do smutnego zwierzęcia inne zwierzę – i uda się doprowadzić do zacieśnienia więzi między nimi. Zdarza się też, że zwierzę z silnie rozwiniętym instynktem macierzyńskim zaczyna się odruchowo opiekować osieroconym przedstawicielem innego gatunku. Zaspokaja w ten sposób potrzebę bliskości, a do tego… zaskakuje ludzi. Kilkanaście historii, w których przeważnie domowe zwierzę wiąże się z dzikim – i o wiele większym – budzi radość nie tylko małych odbiorców, lektura dostarczy wielu wrażeń. Mia Cassany podaje też informacje na temat ludzi, którzy związali się emocjonalnie z dzikim stworzeniem i potrafili po latach rozłąki zaryzykować spotkanie – oczywiście z pozytywnym finałem. Każda opowieść zamyka się w kilku akapitach, tak, żeby najmłodsi również mogli wysłuchiwać ciepłych historii. Tu liczy się zaskoczenie i zachowania sprzeczne z ludzkimi przekonaniami: im bardziej odległe od siebie gatunki decydują się na przyjaźń, tym ciekawiej robi się z perspektywy czytelników. Tak przygotowana publikacja zachęca dzieci do czytania – przy tej książce nie można się nudzić, ważną rolę odgrywają oczywiście wielkoformatowe obrazki, które pozwalają na lepsze zorientowanie się w pozornej absurdalności zwierzęcych sympatii – jednak najważniejsze jest odpowiednie dopracowanie tekstu, tak, żeby nie tylko niósł w sobie informacje, ale też zapowiedź bajkowych przygód w prawdziwym życiu. Bo przecież niektóre historie pobrzmiewają wręcz niewiarygodnie i trudno sobie wyobrazić, że mogły się wydarzyć naprawdę – wydaje się, że dzieci otrzymują tu kolejną wymyśloną opowiastkę. Tymczasem właśnie prawdziwość sprawia, że lektura staje się tak atrakcyjna. Najmłodsi będą się tu cieszyć historiami o zwierzętach, ich rodzice nie będą się nudzić podczas wspólnej lektury, wszyscy razem przypomną sobie o roli empatii w codziennym życiu.
Między gatunkami
Każdy trafił kiedyś na motyw i każdy na pewno się nim zachwycał. Mia Cassany zbiera zaledwie część historii, które trafiają do zbiorowej wyobraźni i nieodmiennie wywołują wzruszenie czy rozczulenie. „Zdumiewające przyjaźnie” to wielkoformatowy tomik obrazkowy nie tylko dla najmłodszych – świetnie nada się do wspólnego czytania (i późniejszego wyszukiwania kolejnych historii). Autorka pozwala czytelnikom na podróż po świecie, żeby sprawdzić, gdzie nastąpiło międzygatunkowe porozumienie. Czasami zajmuje się relacją człowiek-zwierzę – bo i tu znaleźć można bez trudu liczne przykłady na wzajemne oddanie, wierność i miłość silniejszą od śmierci. Częściej jednak odwołuje się do sytuacji, które wydają się wręcz nieprawdopodobne: kiedy zaprzyjaźniają się przedstawiciele gatunków o odmiennych upodobaniach, zwyczajach i zachowaniach. Zdarza się, że drapieżnik traktuje jak najlepszego kompana przedstawiciela gatunku, który w starciu nie miałby żadnych szans – tymczasem nic mu nie grozi, a nawet może liczyć na opiekę w zamian za towarzystwo i wspólne zabawy.
Łatwo zaobserwować zdumiewające przyjaźnie w ogrodach zoologicznych – to tutaj często zwierzęta odizolowane od naturalnego środowiska lub osierocone mogą liczyć na profesjonalną opiekę medyczną i odpowiednio dobrane pożywienie – jednak ważne są również kwestie psychiki, a na samotność opiekunowie w zoo nie są w stanie nic poradzić. Chyba że dopuszczą do smutnego zwierzęcia inne zwierzę – i uda się doprowadzić do zacieśnienia więzi między nimi. Zdarza się też, że zwierzę z silnie rozwiniętym instynktem macierzyńskim zaczyna się odruchowo opiekować osieroconym przedstawicielem innego gatunku. Zaspokaja w ten sposób potrzebę bliskości, a do tego… zaskakuje ludzi. Kilkanaście historii, w których przeważnie domowe zwierzę wiąże się z dzikim – i o wiele większym – budzi radość nie tylko małych odbiorców, lektura dostarczy wielu wrażeń. Mia Cassany podaje też informacje na temat ludzi, którzy związali się emocjonalnie z dzikim stworzeniem i potrafili po latach rozłąki zaryzykować spotkanie – oczywiście z pozytywnym finałem. Każda opowieść zamyka się w kilku akapitach, tak, żeby najmłodsi również mogli wysłuchiwać ciepłych historii. Tu liczy się zaskoczenie i zachowania sprzeczne z ludzkimi przekonaniami: im bardziej odległe od siebie gatunki decydują się na przyjaźń, tym ciekawiej robi się z perspektywy czytelników. Tak przygotowana publikacja zachęca dzieci do czytania – przy tej książce nie można się nudzić, ważną rolę odgrywają oczywiście wielkoformatowe obrazki, które pozwalają na lepsze zorientowanie się w pozornej absurdalności zwierzęcych sympatii – jednak najważniejsze jest odpowiednie dopracowanie tekstu, tak, żeby nie tylko niósł w sobie informacje, ale też zapowiedź bajkowych przygód w prawdziwym życiu. Bo przecież niektóre historie pobrzmiewają wręcz niewiarygodnie i trudno sobie wyobrazić, że mogły się wydarzyć naprawdę – wydaje się, że dzieci otrzymują tu kolejną wymyśloną opowiastkę. Tymczasem właśnie prawdziwość sprawia, że lektura staje się tak atrakcyjna. Najmłodsi będą się tu cieszyć historiami o zwierzętach, ich rodzice nie będą się nudzić podczas wspólnej lektury, wszyscy razem przypomną sobie o roli empatii w codziennym życiu.
poniedziałek, 9 czerwca 2025
Paweł Smoleński: Trędowate kobiety czyszczą ryż
Czarne, Wołowiec 2025.
Wykluczenie
Nie jest łatwo pokonać uprzedzenia religijne czy płynące z przekonań zakorzenionych w społeczeństwie. I to jeden z powodów ukazania się na rynku książki reportażowej „Trędowate kobiety czyszczą ryż”. Drugi to przykra okoliczność: autor, który szykował większą formę, zmarł: udało mu się jednak dokończyć jedną część planowanego reportażu – i tę właśnie część otrzymują odbiorcy, ze świadomością, że to dopiero początek opowieści. Ale za to początek wybitny.
Liczą się tu dwa motywy. Jeden – zasygnalizowany już w tytule – to podejście do choroby, która w zamierzchłej przeszłości budziła paniczny strach (dzisiaj wiadomo, że trądem nie tak łatwo się zarazić). Ale drugi motyw jest znacznie ważniejszy: to walka o władzę i wpływy. Autor przenosi czytelników do Indii, do ośrodka Jeevodaya. To tutaj w drugiej połowie XX wieku polski zakonnik stworzył miejsce pomocy potrzebującym, chorym i cierpiącym. Tyle tylko, że możliwość decydowania o czyimś losie może prowadzić do nadużyć – i w przypadku ośrodka, o którym Paweł Smoleński pisze, nie było inaczej. Relacja wiąże się z naświetlaniem licznych problemów natury etycznej (i nie tylko). Dobrostan chorych spada na dalszy plan. A skoro trzeba wybierać, komu można pomóc, a kogo odesłać do domu – pojawiają się niesnaski i okazje do naginania założeń do swoich celów. Ośrodek, który miał zostać stworzony do niesienia wsparcia, zamienia się w arenę walk o racje… i nie tylko.
Paweł Smoleński przybliża historię ośrodka Jeevodaya, przedstawia sylwetki opiekunów i wymagania stawiane wolontariuszom. Tłumaczy, co oznacza życie wśród chorych i z czym się wiąże. Jednocześnie próbuje obalać fałszywe przekonania na temat trądu. Czasami portretuje ludzi, którzy zostali przez społeczność skazani na banicję – i przy okazji wyjaśnia odbiorcom, jak w Indiach obecnie traktuje się trędowatych. Coś, co wydaje się nie do pomyślenia w europejskich warunkach, tutaj jest na porządku dziennym. Dla ludzi to rodzaj koszmaru, dla czytelników – przeprawa pełna wyzwań. Bo na pewno „Trędowate kobiety czyszczą ryż” to nie lektura przyjemna i relaksująca. Tu liczą się najbardziej kontrasty między codziennością mieszkańców ośrodka a tych, którzy mieli przychodzić im z ratunkiem. Oczywiście nie wszyscy są źli i nie wszyscy chcą źle, niektórzy jednak w obliczu uzyskanej nagle władzy zaczynają się zachowywać niepokojąco. To test dla humanizmu – i przy tym wiadomość, do czego zdolni są ludzie z dala od społecznych systemów kontroli.
Paweł Smoleński pisze plastycznie. Przedstawia obrazki, które trafiają do umysłów i niosą w sobie wielki ładunek emocjonalny. To niewielka objętościowo książka – ale robi ogromne wrażenie. Do tego prezentuje odbiorcom świat, który teoretycznie nie powinien już w takiej formie istnieć. Smoleński sprawdza, jak bardzo ludzie mogą zmieniać sobie nawzajem świat – na różne sposoby i dla różnych celów. I w tym wszystkim potrzeba niesienia pomocy potrzebującym staje się najmniej ważnym powodem podejmowania działań. Dlatego „Trędowate kobiety czyszczą ryż” to nie jest książka pokazująca inność (kultury, obyczajów czy pomysłów na życie). To opowieść o mechanizmach psychologicznych, które w odpowiednich warunkach zostają uruchomione niezależnie od miejsca i czasu.
Wykluczenie
Nie jest łatwo pokonać uprzedzenia religijne czy płynące z przekonań zakorzenionych w społeczeństwie. I to jeden z powodów ukazania się na rynku książki reportażowej „Trędowate kobiety czyszczą ryż”. Drugi to przykra okoliczność: autor, który szykował większą formę, zmarł: udało mu się jednak dokończyć jedną część planowanego reportażu – i tę właśnie część otrzymują odbiorcy, ze świadomością, że to dopiero początek opowieści. Ale za to początek wybitny.
Liczą się tu dwa motywy. Jeden – zasygnalizowany już w tytule – to podejście do choroby, która w zamierzchłej przeszłości budziła paniczny strach (dzisiaj wiadomo, że trądem nie tak łatwo się zarazić). Ale drugi motyw jest znacznie ważniejszy: to walka o władzę i wpływy. Autor przenosi czytelników do Indii, do ośrodka Jeevodaya. To tutaj w drugiej połowie XX wieku polski zakonnik stworzył miejsce pomocy potrzebującym, chorym i cierpiącym. Tyle tylko, że możliwość decydowania o czyimś losie może prowadzić do nadużyć – i w przypadku ośrodka, o którym Paweł Smoleński pisze, nie było inaczej. Relacja wiąże się z naświetlaniem licznych problemów natury etycznej (i nie tylko). Dobrostan chorych spada na dalszy plan. A skoro trzeba wybierać, komu można pomóc, a kogo odesłać do domu – pojawiają się niesnaski i okazje do naginania założeń do swoich celów. Ośrodek, który miał zostać stworzony do niesienia wsparcia, zamienia się w arenę walk o racje… i nie tylko.
Paweł Smoleński przybliża historię ośrodka Jeevodaya, przedstawia sylwetki opiekunów i wymagania stawiane wolontariuszom. Tłumaczy, co oznacza życie wśród chorych i z czym się wiąże. Jednocześnie próbuje obalać fałszywe przekonania na temat trądu. Czasami portretuje ludzi, którzy zostali przez społeczność skazani na banicję – i przy okazji wyjaśnia odbiorcom, jak w Indiach obecnie traktuje się trędowatych. Coś, co wydaje się nie do pomyślenia w europejskich warunkach, tutaj jest na porządku dziennym. Dla ludzi to rodzaj koszmaru, dla czytelników – przeprawa pełna wyzwań. Bo na pewno „Trędowate kobiety czyszczą ryż” to nie lektura przyjemna i relaksująca. Tu liczą się najbardziej kontrasty między codziennością mieszkańców ośrodka a tych, którzy mieli przychodzić im z ratunkiem. Oczywiście nie wszyscy są źli i nie wszyscy chcą źle, niektórzy jednak w obliczu uzyskanej nagle władzy zaczynają się zachowywać niepokojąco. To test dla humanizmu – i przy tym wiadomość, do czego zdolni są ludzie z dala od społecznych systemów kontroli.
Paweł Smoleński pisze plastycznie. Przedstawia obrazki, które trafiają do umysłów i niosą w sobie wielki ładunek emocjonalny. To niewielka objętościowo książka – ale robi ogromne wrażenie. Do tego prezentuje odbiorcom świat, który teoretycznie nie powinien już w takiej formie istnieć. Smoleński sprawdza, jak bardzo ludzie mogą zmieniać sobie nawzajem świat – na różne sposoby i dla różnych celów. I w tym wszystkim potrzeba niesienia pomocy potrzebującym staje się najmniej ważnym powodem podejmowania działań. Dlatego „Trędowate kobiety czyszczą ryż” to nie jest książka pokazująca inność (kultury, obyczajów czy pomysłów na życie). To opowieść o mechanizmach psychologicznych, które w odpowiednich warunkach zostają uruchomione niezależnie od miejsca i czasu.
niedziela, 8 czerwca 2025
Claudia Flandoli: Na tropie DNA
Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.
Podróż do ciała
Wiele już było eskapad w głąb ludzkiego ciała, Claudia Flandoli funduje odbiorcom kolejną – i wzbudzi zachwyt. Bo nawet mimo wtórności pomysłu na fabułę jest w stanie zachęcić do lektury nie tylko młodych czytelników. „Na tropie DNA” to książka, która opowiada o genetyce w komiksie – i to komiksie zabawnym, mimo że przesyconym danymi i ciekawostkami naukowymi. Występuje tu sama autorka jako rysowniczka – wprowadza sobie dwie bohaterki, bliźniaczki jednojajowe, Blu i Amber. To one mają odbyć podróż do wnętrza ciała, żeby przekonać się, jak to jest z tym dziedziczeniem i co właściwie mówi genetyka. Żeby Blu i Amber w wyprawie nie były osamotnione, dostają towarzysza, małego kurczaczka, który otrzymuje słodkie imię Pisk. Pisk jeszcze zaskoczy odbiorców – jego rola w podróży okazuje się znacząca, ale o tym dowiedzą się zainteresowani genami czytelnicy.
Akcja rozgrywa się tu szybko i jest wypełniona interesującymi wydarzeniami. Blu i Amber są dość naiwne, nie wiedzą zbyt dużo – zresztą ich rola na tym właśnie polega: wszyscy napotkani bohaterowie będą je wtajemniczać w kolejne etapy wiedzy o DNA, ale zanim to nastąpi, dziewczyny na własne oczy zobaczą konkretne rozwiązania. Unaocznienie sposobu, w jaki tworzy się łańcuch DNA zapada w pamięć, wystarczy przyswoić odrobinę teorii – wyjaśnień dotyczących rysunków – żeby lepiej zdawać sobie sprawę z tego, jak organizm koduje informacje. Wycieczka zaczyna się na poziomie pojedynczej komórki, a odkrycia Mendla wyrzucone są w ogóle poza opowieść, na koniec tomu – dla zainteresowanych. Trudno jednak nie być zainteresowanym po tak przygotowanej książce. Kolejne cząsteczki odpowiadające za różne funkcje (i mające rolę w procesie dziedziczenia) zyskują tu swoje imiona, czasem nawet pieszczotliwe – i faktycznie emocjonalne podejście pozwoli bohaterkom na jeszcze lepsze zgłębianie tajników genetyki. Z tak rozrysowanymi procesami wszystko staje się oczywiste – nie trzeba bać się naukowości: wiedza podana jest przystępnie i w sposób, który zachęca do dalszego czytania, tu po prostu wystarczy podążać za bohaterkami. W taki sposób warto zachęcać dzieci do nauki: nawet to, co skomplikowane, po zilustrowaniu okazuje się zapadające w pamięć, nawet to, co złożone, w takiej wersji wydaje się wręcz oczywiste. Claudia Flandoli radzi sobie doskonale z przekazywaniem wiadomości i uatrakcyjnianiem fabuły tak, żeby zatrzymać przy sobie młodych czytelników, szczególnie wyczulonych na fałsz w narracji. Tutaj wyprawa do ciała człowieka staje się przygodą i to z gatunku tych bardzo zajmujących. Nawet jeśli ktoś nie przepada za lekturami edukacyjnymi – bo przecież rynek się już nimi mocno nasycił – tym razem może zaufać autorce i zdecydować się na lekturę komiksu naukowego. Najlepsze cechy komiksu jako gatunku połączyły się tu z udanymi charakterami i osobowościami (Pisk urzeka!), a do tego doszła jeszcze wysoka skuteczność w przedstawianiu tematów z zakresu genetyki. I wszystko razem zapewnia autorce sukces i wysoką pozycję wśród twórców popularyzatorskich. Po takiej lekturze bardzo łatwo będzie zachęcić dzieci i młodzież do zgłębiania sekretów genetyki.
Podróż do ciała
Wiele już było eskapad w głąb ludzkiego ciała, Claudia Flandoli funduje odbiorcom kolejną – i wzbudzi zachwyt. Bo nawet mimo wtórności pomysłu na fabułę jest w stanie zachęcić do lektury nie tylko młodych czytelników. „Na tropie DNA” to książka, która opowiada o genetyce w komiksie – i to komiksie zabawnym, mimo że przesyconym danymi i ciekawostkami naukowymi. Występuje tu sama autorka jako rysowniczka – wprowadza sobie dwie bohaterki, bliźniaczki jednojajowe, Blu i Amber. To one mają odbyć podróż do wnętrza ciała, żeby przekonać się, jak to jest z tym dziedziczeniem i co właściwie mówi genetyka. Żeby Blu i Amber w wyprawie nie były osamotnione, dostają towarzysza, małego kurczaczka, który otrzymuje słodkie imię Pisk. Pisk jeszcze zaskoczy odbiorców – jego rola w podróży okazuje się znacząca, ale o tym dowiedzą się zainteresowani genami czytelnicy.
Akcja rozgrywa się tu szybko i jest wypełniona interesującymi wydarzeniami. Blu i Amber są dość naiwne, nie wiedzą zbyt dużo – zresztą ich rola na tym właśnie polega: wszyscy napotkani bohaterowie będą je wtajemniczać w kolejne etapy wiedzy o DNA, ale zanim to nastąpi, dziewczyny na własne oczy zobaczą konkretne rozwiązania. Unaocznienie sposobu, w jaki tworzy się łańcuch DNA zapada w pamięć, wystarczy przyswoić odrobinę teorii – wyjaśnień dotyczących rysunków – żeby lepiej zdawać sobie sprawę z tego, jak organizm koduje informacje. Wycieczka zaczyna się na poziomie pojedynczej komórki, a odkrycia Mendla wyrzucone są w ogóle poza opowieść, na koniec tomu – dla zainteresowanych. Trudno jednak nie być zainteresowanym po tak przygotowanej książce. Kolejne cząsteczki odpowiadające za różne funkcje (i mające rolę w procesie dziedziczenia) zyskują tu swoje imiona, czasem nawet pieszczotliwe – i faktycznie emocjonalne podejście pozwoli bohaterkom na jeszcze lepsze zgłębianie tajników genetyki. Z tak rozrysowanymi procesami wszystko staje się oczywiste – nie trzeba bać się naukowości: wiedza podana jest przystępnie i w sposób, który zachęca do dalszego czytania, tu po prostu wystarczy podążać za bohaterkami. W taki sposób warto zachęcać dzieci do nauki: nawet to, co skomplikowane, po zilustrowaniu okazuje się zapadające w pamięć, nawet to, co złożone, w takiej wersji wydaje się wręcz oczywiste. Claudia Flandoli radzi sobie doskonale z przekazywaniem wiadomości i uatrakcyjnianiem fabuły tak, żeby zatrzymać przy sobie młodych czytelników, szczególnie wyczulonych na fałsz w narracji. Tutaj wyprawa do ciała człowieka staje się przygodą i to z gatunku tych bardzo zajmujących. Nawet jeśli ktoś nie przepada za lekturami edukacyjnymi – bo przecież rynek się już nimi mocno nasycił – tym razem może zaufać autorce i zdecydować się na lekturę komiksu naukowego. Najlepsze cechy komiksu jako gatunku połączyły się tu z udanymi charakterami i osobowościami (Pisk urzeka!), a do tego doszła jeszcze wysoka skuteczność w przedstawianiu tematów z zakresu genetyki. I wszystko razem zapewnia autorce sukces i wysoką pozycję wśród twórców popularyzatorskich. Po takiej lekturze bardzo łatwo będzie zachęcić dzieci i młodzież do zgłębiania sekretów genetyki.
sobota, 7 czerwca 2025
Anna Nowacka: SOS. Stowarzyszenie Obrońców Smoków
Kropka, Warszawa 2025.
Podziemia
Żeby nikt nie mówił, że renesans przeżywa obecnie jedynie mitologia nordycka, rodzimi autorzy od czasu do czasu próbują sięgać po lokalne legendy, historie i podania, żeby na ich bazie tworzyć kolejne przygodowe opowieści. „SOS. Stowarzyszenie Obrońców Smoków” Anny Nowackiej zabiera najmłodszych czytelników do Krakowa. W sieci podziemnych korytarzy znajduje się cały poczet kolejnych przedstawicielek tajnego stowarzyszenia – do którego należy też babcia Heli i Staszka. Zwykle w Stowarzyszeniu Obrońców Smoków prym wiodą kobiety, z pokolenia na pokolenie kolejne przedstawicielki płci pięknej realizują cele statutowe. Ale teraz sytuacja jest poważna: znika mama Staszka i to już powód, dla którego przydałoby się włączyć chłopca do działań. Jama Smoka Wawelskiego to tylko jedno z miejsc, do których bohater dotrze – do tej pory Staszek nie miał nawet pojęcia, czym zajmuje się jego babcia, nie podejrzewał sympatycznej starszej pani o energiczne działania w kierunku ochrony smoków. A przecież ktoś musi się tym zająć.
Anna Nowacka tworzy powieść zakorzenioną w legendach Krakowa. Nie musi powoływać do istnienia magicznych bohaterów, skoro najwięcej magii, sekretów i adrenaliny dostarczają jej postacie z miejscowych opowieści – wystarczy tylko nadać im nowy sznyt, zaangażować dzieci do pracy detektywistycznej i wprowadzić trochę zagrożeń i mnóstwo niepewności. „SOS. Stowarzyszenie Obrońców Smoków” to powieść, która może się najmłodszym spodobać: jest tu dużo przygód, trochę potyczek i niebezpieczeństw, mnóstwo pytań, na które dopiero trzeba będzie znaleźć odpowiedź i oczywiście brak dorosłych, którzy czuwaliby nad przebiegiem akcji. Bo babcia jest wtajemniczona w problem, ale może tylko sprawować pieczę nad misją, z daleka obserwować rozwój wypadków. To Staszek i jego kuzynka Hela muszą działać – i to od nich zależy powodzenie misji, czyli… uratowanie mamy Staszka.
Widać, że autorce zależy na przekonaniu czytelników do polskich wierzeń – które mogą spokojnie konkurować z tymi modnymi, z innych kultur. Po nadaniu im odpowiedniej oprawy łatwo będzie przekonać odbiorców do śledzenia twórczego potencjału polskich przekazów. Anna Nowacka robi dobry krok w tym kierunku. Jedyne, co można by w powieści odrobinę podrasować, to obecność zbyt skomplikowanych czasem fraz – wiadomo, że literatura dla dzieci nie powinna być infantylna i lepiej postawić poprzeczkę wysoko, jednak zdarza się autorce wpadanie w nadmiernie hermetyczny – a co za tym idzie, niezrozumiały – styl. Nie popełnia jednak takiego błędu notorycznie, więc istnieje szansa, że odbiorcy dostrzegą w jej powieści całkiem dobrą alternatywę wobec skandynawskich historii. „SOS. Stowarzyszenie Obrońców Smoków” to obietnica przygody czającej się tuż za rogiem i dostępnej dla wszystkich – przynajmniej dla tych, którzy mogą zostać wtajemniczeni w niezwykłe doświadczenia. To lektura dynamiczna i nasycona nieprzewidywalnością. A ponieważ można się podczas lektury dobrze bawić, a autorka nie sili się na moralizowanie i na męczenie dzieci przekazami pedagogicznymi, to także dobry pomysł na ćwiczenie sztuki czytania.
Podziemia
Żeby nikt nie mówił, że renesans przeżywa obecnie jedynie mitologia nordycka, rodzimi autorzy od czasu do czasu próbują sięgać po lokalne legendy, historie i podania, żeby na ich bazie tworzyć kolejne przygodowe opowieści. „SOS. Stowarzyszenie Obrońców Smoków” Anny Nowackiej zabiera najmłodszych czytelników do Krakowa. W sieci podziemnych korytarzy znajduje się cały poczet kolejnych przedstawicielek tajnego stowarzyszenia – do którego należy też babcia Heli i Staszka. Zwykle w Stowarzyszeniu Obrońców Smoków prym wiodą kobiety, z pokolenia na pokolenie kolejne przedstawicielki płci pięknej realizują cele statutowe. Ale teraz sytuacja jest poważna: znika mama Staszka i to już powód, dla którego przydałoby się włączyć chłopca do działań. Jama Smoka Wawelskiego to tylko jedno z miejsc, do których bohater dotrze – do tej pory Staszek nie miał nawet pojęcia, czym zajmuje się jego babcia, nie podejrzewał sympatycznej starszej pani o energiczne działania w kierunku ochrony smoków. A przecież ktoś musi się tym zająć.
Anna Nowacka tworzy powieść zakorzenioną w legendach Krakowa. Nie musi powoływać do istnienia magicznych bohaterów, skoro najwięcej magii, sekretów i adrenaliny dostarczają jej postacie z miejscowych opowieści – wystarczy tylko nadać im nowy sznyt, zaangażować dzieci do pracy detektywistycznej i wprowadzić trochę zagrożeń i mnóstwo niepewności. „SOS. Stowarzyszenie Obrońców Smoków” to powieść, która może się najmłodszym spodobać: jest tu dużo przygód, trochę potyczek i niebezpieczeństw, mnóstwo pytań, na które dopiero trzeba będzie znaleźć odpowiedź i oczywiście brak dorosłych, którzy czuwaliby nad przebiegiem akcji. Bo babcia jest wtajemniczona w problem, ale może tylko sprawować pieczę nad misją, z daleka obserwować rozwój wypadków. To Staszek i jego kuzynka Hela muszą działać – i to od nich zależy powodzenie misji, czyli… uratowanie mamy Staszka.
Widać, że autorce zależy na przekonaniu czytelników do polskich wierzeń – które mogą spokojnie konkurować z tymi modnymi, z innych kultur. Po nadaniu im odpowiedniej oprawy łatwo będzie przekonać odbiorców do śledzenia twórczego potencjału polskich przekazów. Anna Nowacka robi dobry krok w tym kierunku. Jedyne, co można by w powieści odrobinę podrasować, to obecność zbyt skomplikowanych czasem fraz – wiadomo, że literatura dla dzieci nie powinna być infantylna i lepiej postawić poprzeczkę wysoko, jednak zdarza się autorce wpadanie w nadmiernie hermetyczny – a co za tym idzie, niezrozumiały – styl. Nie popełnia jednak takiego błędu notorycznie, więc istnieje szansa, że odbiorcy dostrzegą w jej powieści całkiem dobrą alternatywę wobec skandynawskich historii. „SOS. Stowarzyszenie Obrońców Smoków” to obietnica przygody czającej się tuż za rogiem i dostępnej dla wszystkich – przynajmniej dla tych, którzy mogą zostać wtajemniczeni w niezwykłe doświadczenia. To lektura dynamiczna i nasycona nieprzewidywalnością. A ponieważ można się podczas lektury dobrze bawić, a autorka nie sili się na moralizowanie i na męczenie dzieci przekazami pedagogicznymi, to także dobry pomysł na ćwiczenie sztuki czytania.
piątek, 6 czerwca 2025
Radziwiłł. Aleksander Kaczorowski rozmawia z Maciejem Radziwiłłem
Iskry, Warszawa 2025.
Przodkowie
W pewnym momencie fraza „opowiem panu później” zaczyna być dość natrętnym refrenem: a chciałoby się poznawać historie, które przedstawia Maciej Radziwiłł już, natychmiast. Przede wszystkim dlatego, że mało kto jest dzisiaj w stanie przedstawiać losy swoich przodków do XV wieku. Poza tym – bo autor żyje tym, o czym opowiada. Prezentuje anegdoty rodzinne i wspomnienia, ale też elementy historii, która toczyła się obok tej podręcznikowej. Skupia się na ludziach i dzięki temu sprawia, że można się w tomie „Radziwiłł” zatopić. Maciej Radziwiłł wie, jak ocalać pamięć przodków. Pasjonuje się tym, co minione, ale stawia też na rozwój kultury. Gromadzi pamiątki po przodkach, kolekcjonuje przedmioty wysokiej wartości lub te codziennego użytku, które jednak z czasem nabierają znaczenia. Ale o swoich decyzjach dotyczących zakupów cennych dzieł lub pozostałości po Radziwiłłach opowie dopiero pod koniec rozłożystej rozmowy, najpierw przeprowadzi czytelników przez bogatą i atrakcyjną wizję rodu, za którego przyczyną dzisiaj mógłby być tytułowany księciem.
Portrety przodków to jedno. Inna rzecz to zachowanie i ocalenie drobiazgów, które pokazywały charakter ludzi albo relacje między nimi. I Maciej Radziwiłł zbiera nie tylko fizyczne i namacalne pamiątki, zajmuje się też kolekcjonowaniem wspomnień. W tomie „Radziwiłł” pojawi się część barwnych opowieści, dowodów na zwyczajność możnych. To wywiad przesycony prywatnością. Chociaż autor nie naświetla żadnych skandali, próbuje przedstawić przodków w jak najlepszym świetle (z rzadka ktoś wyłamuje się ze schematu, większość jednak docenia znaczenie rodziny i wielkość nazwiska), dba o to, żeby odbiorców (i rozmówcy) nie znudzić. Sięga po smaczki i ciekawostki, anegdotyczne historie i dykteryjki, które ukazują ludzkie oblicze przeszłości. Nie ma znaczenia, kto był zamieszany w wielką politykę, a kto zrezygnował ze splendoru na rzecz pozornej zwyczajności – tu o postaciach sprzed wieków mówi się tak, jakby były osobami z rodzinnych zjazdów. I właśnie ta serdeczność w odniesieniu do przodków sprawia, że Maciej Radziwiłł zjedna sobie czytelników błyskawicznie. Nie trzeba interesować się historią, żeby z wypiekami na twarzy czytać o przeszłości w takim ujęciu. Autor wie, jak wydobyć z dziejów to, co najbardziej atrakcyjne, ciekawe i wartościowe z perspektywy zwykłego odbiorcy. Nie zamierza chwalić się tytułem czy przeszłością, ale udowadnia, że można się tym pasjonować, czerpać radość z odkrywania kolejnych wątków rodowych. Przekazywane z pokolenia na pokolenie opowieści nie zaginą – mogą być starannie pielęgnowane i zachowywane. Maciej Radziwiłł tłumaczy między innymi, jak wśród Radziwiłłów bywało z małżeństwami wewnątrz rodu, znacznie bardziej jednak interesują go przodkowie jako tacy – o każdym jest w stanie coś interesującego opowiedzieć. O sobie też trochę mówi - jednak nie brzmi to jak przechwałki czy budowanie pomnikowego życiorysu, raczej - jedna z wielu ciekawostek w historii rodu. Drzewo genealogiczne Radziwiłłów rozciąga się tu na kilka rozkładówek, a losy rodu stanowią materiał nie na powieść, a na całą sagę. Gawędziarski styl i lekkość w prowadzeniu narracji sprawiają, że taką lekturą nikt nie poczuje się rozczarowany. To świetny pomysł na prezentację i na uświadomienie czytelnikom, że są jeszcze domy, w których pielęgnuje się tradycję i historię.
Przodkowie
W pewnym momencie fraza „opowiem panu później” zaczyna być dość natrętnym refrenem: a chciałoby się poznawać historie, które przedstawia Maciej Radziwiłł już, natychmiast. Przede wszystkim dlatego, że mało kto jest dzisiaj w stanie przedstawiać losy swoich przodków do XV wieku. Poza tym – bo autor żyje tym, o czym opowiada. Prezentuje anegdoty rodzinne i wspomnienia, ale też elementy historii, która toczyła się obok tej podręcznikowej. Skupia się na ludziach i dzięki temu sprawia, że można się w tomie „Radziwiłł” zatopić. Maciej Radziwiłł wie, jak ocalać pamięć przodków. Pasjonuje się tym, co minione, ale stawia też na rozwój kultury. Gromadzi pamiątki po przodkach, kolekcjonuje przedmioty wysokiej wartości lub te codziennego użytku, które jednak z czasem nabierają znaczenia. Ale o swoich decyzjach dotyczących zakupów cennych dzieł lub pozostałości po Radziwiłłach opowie dopiero pod koniec rozłożystej rozmowy, najpierw przeprowadzi czytelników przez bogatą i atrakcyjną wizję rodu, za którego przyczyną dzisiaj mógłby być tytułowany księciem.
Portrety przodków to jedno. Inna rzecz to zachowanie i ocalenie drobiazgów, które pokazywały charakter ludzi albo relacje między nimi. I Maciej Radziwiłł zbiera nie tylko fizyczne i namacalne pamiątki, zajmuje się też kolekcjonowaniem wspomnień. W tomie „Radziwiłł” pojawi się część barwnych opowieści, dowodów na zwyczajność możnych. To wywiad przesycony prywatnością. Chociaż autor nie naświetla żadnych skandali, próbuje przedstawić przodków w jak najlepszym świetle (z rzadka ktoś wyłamuje się ze schematu, większość jednak docenia znaczenie rodziny i wielkość nazwiska), dba o to, żeby odbiorców (i rozmówcy) nie znudzić. Sięga po smaczki i ciekawostki, anegdotyczne historie i dykteryjki, które ukazują ludzkie oblicze przeszłości. Nie ma znaczenia, kto był zamieszany w wielką politykę, a kto zrezygnował ze splendoru na rzecz pozornej zwyczajności – tu o postaciach sprzed wieków mówi się tak, jakby były osobami z rodzinnych zjazdów. I właśnie ta serdeczność w odniesieniu do przodków sprawia, że Maciej Radziwiłł zjedna sobie czytelników błyskawicznie. Nie trzeba interesować się historią, żeby z wypiekami na twarzy czytać o przeszłości w takim ujęciu. Autor wie, jak wydobyć z dziejów to, co najbardziej atrakcyjne, ciekawe i wartościowe z perspektywy zwykłego odbiorcy. Nie zamierza chwalić się tytułem czy przeszłością, ale udowadnia, że można się tym pasjonować, czerpać radość z odkrywania kolejnych wątków rodowych. Przekazywane z pokolenia na pokolenie opowieści nie zaginą – mogą być starannie pielęgnowane i zachowywane. Maciej Radziwiłł tłumaczy między innymi, jak wśród Radziwiłłów bywało z małżeństwami wewnątrz rodu, znacznie bardziej jednak interesują go przodkowie jako tacy – o każdym jest w stanie coś interesującego opowiedzieć. O sobie też trochę mówi - jednak nie brzmi to jak przechwałki czy budowanie pomnikowego życiorysu, raczej - jedna z wielu ciekawostek w historii rodu. Drzewo genealogiczne Radziwiłłów rozciąga się tu na kilka rozkładówek, a losy rodu stanowią materiał nie na powieść, a na całą sagę. Gawędziarski styl i lekkość w prowadzeniu narracji sprawiają, że taką lekturą nikt nie poczuje się rozczarowany. To świetny pomysł na prezentację i na uświadomienie czytelnikom, że są jeszcze domy, w których pielęgnuje się tradycję i historię.
czwartek, 5 czerwca 2025
Naomi Watts: Już się nie boję! Wszystko, czego nie mówią nam o menopauzie
Znak, Kraków 2025.
Głos kobiet
Naomi Watts chce, żeby kobiety nie musiały bać się menopauzy, żeby nie szukały na oślep przyczyn zmian, które zaobserwują we własnych organizmach i żeby odbiorczynie nauczyły się, jak rozmawiać z lekarzami, którzy ten temat zwykle bagatelizują. „Już się nie boję” to osobista i pełna humoru opowieść – relacja, w której wyznania aktorki mieszają się z reportażowymi scenkami i rozmowami ze specjalistami. Wszystko ma prowadzić do uświadamiania społeczeństwa: i Naomi Watts robi tu świetną robotę. Jej książkę czyta się z prawdziwą przyjemnością – przypomina to rozmowę z przyjaciółką albo lekki zestaw wskazówek na kryzysowe chwile.
Przede wszystkim autorka protestuje przeciwko językowym naleciałościom, nie chce, żeby menopauza kojarzyła się kobietom ze wstydem czy ograniczeniami. To nie „przekwitanie”, to potężny kawał życia, którym można się cieszyć. Jednak sprawy nazewnictwa szybko schodzą na dalszy plan, kiedy Naomi Watts zaczyna przechodzić do swojej drogi poznawania menopauzy. Autorka dość szybko weszła w ten czas – w dodatku stało się to, kiedy planowała zajście w ciążę – więc wiązało się ze sporą traumą. Lekarze, którzy nie dostrzegli wcześniej rozmaitych objawach sygnałów nadchodzącej menopauzy wydają się prezentować dość typową postawę – dlatego też Naomi Watts wyczula kobiety na to, o czym rozmawiać i czego domagać się od medyków. Podpowiada, jakie wyzwania czekają na odbiorczynie, kiedy te wejdą w odpowiedni wiek – i dyskomfortu w jakich obszarach mogą się spodziewać. Nie ma dla niej tematów tabu, równie ważne jest cieszenie się satysfakcjonującym życiem seksualnym, jak i wygląd włosów – a przecież menopauza może przejawiać się różnie. Ważne jest, żeby nie tylko uświadomić czytelniczki, z czym będą się borykać, ale też – żeby pokazać, że mogą uzyskać pomoc i nie muszą szukać na oślep powodów kolejnych komplikacji zdrowotnych. Menopauza objawia się na wiele sposobów i u każdej z kobiet będzie wyglądać nieco inaczej – tym cenniejszy jest szereg rozmów, jakie autorka przeprowadza z przyjaciółkami, znajomymi lub specjalistkami z zakresu medycyny. Wiadomości, które uzyskuje, przekuwa na wartką i dynamiczną, pełną uśmiechu i serdeczności opowieść. To lektura empatyczna i wartościowa. Prowadzenie osobistej narracji nie przytłumia wprowadzanych tu wiadomości. Informacji jest mnóstwo i wcale nie trzeba głęboko kopać, żeby je znaleźć – autorka przygotowuje wręcz poradnikowe dane, żeby łatwiej było zorientować się w prezentowanych treściach. A przecież tę publikację można czytać po prostu dla satysfakcji i przyjemności – jest dobrze napisana (wiadomo, że doskonale sprawdziła się ghostwriterka, która nadała kształt opowieściom) i trafi nie tylko do grupy docelowej. Odbiorczynie chcące dowiedzieć się czegoś o menopauzie mają tu mnóstwo wiadomości. Te, które zwyczajnie pragną poczytać o walce o zdrowie i spokój – także znajdą coś dla siebie. To publikacja wartościowa, cenna i otwierająca nowy nurt w literaturze „zdrowotnej”: przyzwyczaja do myśli o menopauzie, pokazuje, jak ten czas może wyglądać u różnych kobiet – i oswaja z koniecznością szukania pomocy w różnych sferach. To lepsze niż przestrogi i porady ekspertów – zwyczajna książka stworzona przez zwyczajną kobietę – o zwyczajnym zjawisku. Tyle że z nadzwyczajną warstwą tekstową.
Głos kobiet
Naomi Watts chce, żeby kobiety nie musiały bać się menopauzy, żeby nie szukały na oślep przyczyn zmian, które zaobserwują we własnych organizmach i żeby odbiorczynie nauczyły się, jak rozmawiać z lekarzami, którzy ten temat zwykle bagatelizują. „Już się nie boję” to osobista i pełna humoru opowieść – relacja, w której wyznania aktorki mieszają się z reportażowymi scenkami i rozmowami ze specjalistami. Wszystko ma prowadzić do uświadamiania społeczeństwa: i Naomi Watts robi tu świetną robotę. Jej książkę czyta się z prawdziwą przyjemnością – przypomina to rozmowę z przyjaciółką albo lekki zestaw wskazówek na kryzysowe chwile.
Przede wszystkim autorka protestuje przeciwko językowym naleciałościom, nie chce, żeby menopauza kojarzyła się kobietom ze wstydem czy ograniczeniami. To nie „przekwitanie”, to potężny kawał życia, którym można się cieszyć. Jednak sprawy nazewnictwa szybko schodzą na dalszy plan, kiedy Naomi Watts zaczyna przechodzić do swojej drogi poznawania menopauzy. Autorka dość szybko weszła w ten czas – w dodatku stało się to, kiedy planowała zajście w ciążę – więc wiązało się ze sporą traumą. Lekarze, którzy nie dostrzegli wcześniej rozmaitych objawach sygnałów nadchodzącej menopauzy wydają się prezentować dość typową postawę – dlatego też Naomi Watts wyczula kobiety na to, o czym rozmawiać i czego domagać się od medyków. Podpowiada, jakie wyzwania czekają na odbiorczynie, kiedy te wejdą w odpowiedni wiek – i dyskomfortu w jakich obszarach mogą się spodziewać. Nie ma dla niej tematów tabu, równie ważne jest cieszenie się satysfakcjonującym życiem seksualnym, jak i wygląd włosów – a przecież menopauza może przejawiać się różnie. Ważne jest, żeby nie tylko uświadomić czytelniczki, z czym będą się borykać, ale też – żeby pokazać, że mogą uzyskać pomoc i nie muszą szukać na oślep powodów kolejnych komplikacji zdrowotnych. Menopauza objawia się na wiele sposobów i u każdej z kobiet będzie wyglądać nieco inaczej – tym cenniejszy jest szereg rozmów, jakie autorka przeprowadza z przyjaciółkami, znajomymi lub specjalistkami z zakresu medycyny. Wiadomości, które uzyskuje, przekuwa na wartką i dynamiczną, pełną uśmiechu i serdeczności opowieść. To lektura empatyczna i wartościowa. Prowadzenie osobistej narracji nie przytłumia wprowadzanych tu wiadomości. Informacji jest mnóstwo i wcale nie trzeba głęboko kopać, żeby je znaleźć – autorka przygotowuje wręcz poradnikowe dane, żeby łatwiej było zorientować się w prezentowanych treściach. A przecież tę publikację można czytać po prostu dla satysfakcji i przyjemności – jest dobrze napisana (wiadomo, że doskonale sprawdziła się ghostwriterka, która nadała kształt opowieściom) i trafi nie tylko do grupy docelowej. Odbiorczynie chcące dowiedzieć się czegoś o menopauzie mają tu mnóstwo wiadomości. Te, które zwyczajnie pragną poczytać o walce o zdrowie i spokój – także znajdą coś dla siebie. To publikacja wartościowa, cenna i otwierająca nowy nurt w literaturze „zdrowotnej”: przyzwyczaja do myśli o menopauzie, pokazuje, jak ten czas może wyglądać u różnych kobiet – i oswaja z koniecznością szukania pomocy w różnych sferach. To lepsze niż przestrogi i porady ekspertów – zwyczajna książka stworzona przez zwyczajną kobietę – o zwyczajnym zjawisku. Tyle że z nadzwyczajną warstwą tekstową.
środa, 4 czerwca 2025
Gniewosz Leliwa: Sztuczna inteligencja. O czym myśli, gdy nikt nie patrzy?
Helion, Gliwice 2025.
Jak to działa
Szerokie grono odbiorców zdążyło się już przyzwyczaić do istnienia w świecie, w którym sztuczna inteligencja ułatwia życie (lub gromadzi dane, żeby wykorzystywać je w celach nie tylko marketingowych). Część z tych odbiorców będzie pewnie zadawać sobie pytanie, jak to działa – co sprawia, że komputery uczą się i mogą udawać ludzi w procesach komunikacyjnych, proponować potrzebne treści, wyszukiwać dane kontekstowo i podsuwać upragnione rozwiązania. I Gniewosz Leliwa w książce „Sztuczna inteligencja. O czym myśli, gdy nikt nie patrzy” chce przybliżać takie właśnie tematy. Sięga do mechanizmów uczenia maszynowego, rozkłada na czynniki pierwsze to, co zachodzi w dużych modelach językowych i tłumaczy ogólne zasady tak, żeby zaspokoić ciekawość laików. Sam twierdzi, że trafić może i do inżynierów – jednak styl książki jednoznacznie wskazuje na czytelników spośród tych do tej pory nieszczególnie obeznanych w informatyce (albo szerzej – w naukach ścisłych). W pewnym momencie zaznacza, że będzie stosował rozmaite uproszczenia, żeby uczynić wywód przejrzystym – jeśli ktoś zechce zgłębić temat, raczej nie powinien traktować tej książki jako wyroczni. Za to jako punkt wyjścia dla zainteresowanych nada się tom całkiem nieźle.
Gniewosz Leliwa ma świadomość faktu, że omawia skomplikowane zagadnienia i musi to uczynić w przystępny sposób. Z czasem coraz częściej pojawiać się będą ostrzeżenia przed trudnymi rozdziałami (których nie należy czytać do poduszki): jednak popularyzatorski charakter tomu sprawia, że nikt nie będzie miał autorowi za złe przyjętych skrótów. Zwłaszcza że Leliwa zmierza tam, skąd inni się wycofują: jest w stanie faktycznie pochylić się nad procesami zachodzącymi w informatyce i zrozumiale je zaprezentować – tak, żeby odbiorcy nie wystraszyli się nadmiernej hermetyczności i żeby dostali wielopiętrowe wyjaśnienia – przydatne, kiedy chce się przejść z poziomu „magii” na poziom ogólnego uświadomienia. Dowiedzą się między innymi, jak trenować modele i jakie znaczenie ma jakość wprowadzanych do nich danych, poznają wyzwania i pułapki związane z uczeniem sztucznej inteligencji. Autor może zaintrygować, wie, jak rozbudzić ciekawość i jak czytelników nasycić – ale nie przekarmić.
Wszystko to czyni w stylu, który jest trochę zbyt prestidigitatorski, efektowny – ale przekoloryzowany. Sprawdziłby się idealnie na wykładach, podczas bezpośredniego kontaktu z słuchaczami – niekoniecznie za to jest dobry do książki. Kiedy autor kolejny raz wpisuje bzdurę, żeby „sprawdzić czujność” czytelników, albo kiedy sili się na dowcipy w momencie, gdy wystarczyłoby standardowo prowadzić wywód – może odstraszyć poszukiwaczy konkretów. Jest też dość ekspansywny jako autor, dzieli się autorefleksjami czy prywatnymi spostrzeżeniami, żeby zbudować płaszczyznę porozumienia z odbiorcami – ci, przynajmniej w większości, będą jednak czekać na konkrety z obszaru AI, a niekoniecznie na popisy standupowe. Tak czy inaczej – książka „Sztuczna inteligencja. O czym myśli, gdy nikt nie patrzy” to publikacja, jakiej do tej pory na rynku nie było, wnosi coś nowego do świadomości odbiorców, którzy funkcjonują już w świecie mocno ze sztuczną inteligencją powiązanym. I dlatego może się przydać.
Jak to działa
Szerokie grono odbiorców zdążyło się już przyzwyczaić do istnienia w świecie, w którym sztuczna inteligencja ułatwia życie (lub gromadzi dane, żeby wykorzystywać je w celach nie tylko marketingowych). Część z tych odbiorców będzie pewnie zadawać sobie pytanie, jak to działa – co sprawia, że komputery uczą się i mogą udawać ludzi w procesach komunikacyjnych, proponować potrzebne treści, wyszukiwać dane kontekstowo i podsuwać upragnione rozwiązania. I Gniewosz Leliwa w książce „Sztuczna inteligencja. O czym myśli, gdy nikt nie patrzy” chce przybliżać takie właśnie tematy. Sięga do mechanizmów uczenia maszynowego, rozkłada na czynniki pierwsze to, co zachodzi w dużych modelach językowych i tłumaczy ogólne zasady tak, żeby zaspokoić ciekawość laików. Sam twierdzi, że trafić może i do inżynierów – jednak styl książki jednoznacznie wskazuje na czytelników spośród tych do tej pory nieszczególnie obeznanych w informatyce (albo szerzej – w naukach ścisłych). W pewnym momencie zaznacza, że będzie stosował rozmaite uproszczenia, żeby uczynić wywód przejrzystym – jeśli ktoś zechce zgłębić temat, raczej nie powinien traktować tej książki jako wyroczni. Za to jako punkt wyjścia dla zainteresowanych nada się tom całkiem nieźle.
Gniewosz Leliwa ma świadomość faktu, że omawia skomplikowane zagadnienia i musi to uczynić w przystępny sposób. Z czasem coraz częściej pojawiać się będą ostrzeżenia przed trudnymi rozdziałami (których nie należy czytać do poduszki): jednak popularyzatorski charakter tomu sprawia, że nikt nie będzie miał autorowi za złe przyjętych skrótów. Zwłaszcza że Leliwa zmierza tam, skąd inni się wycofują: jest w stanie faktycznie pochylić się nad procesami zachodzącymi w informatyce i zrozumiale je zaprezentować – tak, żeby odbiorcy nie wystraszyli się nadmiernej hermetyczności i żeby dostali wielopiętrowe wyjaśnienia – przydatne, kiedy chce się przejść z poziomu „magii” na poziom ogólnego uświadomienia. Dowiedzą się między innymi, jak trenować modele i jakie znaczenie ma jakość wprowadzanych do nich danych, poznają wyzwania i pułapki związane z uczeniem sztucznej inteligencji. Autor może zaintrygować, wie, jak rozbudzić ciekawość i jak czytelników nasycić – ale nie przekarmić.
Wszystko to czyni w stylu, który jest trochę zbyt prestidigitatorski, efektowny – ale przekoloryzowany. Sprawdziłby się idealnie na wykładach, podczas bezpośredniego kontaktu z słuchaczami – niekoniecznie za to jest dobry do książki. Kiedy autor kolejny raz wpisuje bzdurę, żeby „sprawdzić czujność” czytelników, albo kiedy sili się na dowcipy w momencie, gdy wystarczyłoby standardowo prowadzić wywód – może odstraszyć poszukiwaczy konkretów. Jest też dość ekspansywny jako autor, dzieli się autorefleksjami czy prywatnymi spostrzeżeniami, żeby zbudować płaszczyznę porozumienia z odbiorcami – ci, przynajmniej w większości, będą jednak czekać na konkrety z obszaru AI, a niekoniecznie na popisy standupowe. Tak czy inaczej – książka „Sztuczna inteligencja. O czym myśli, gdy nikt nie patrzy” to publikacja, jakiej do tej pory na rynku nie było, wnosi coś nowego do świadomości odbiorców, którzy funkcjonują już w świecie mocno ze sztuczną inteligencją powiązanym. I dlatego może się przydać.
wtorek, 3 czerwca 2025
Maciej Czarnecki: Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice
Czarne, Wołowiec 2025.
Przeszkody systemu
Maciej Czarnecki sięga po skrajności, ale tak najłatwiej mu będzie naświetlić tematy, które szokują i które skłaniają do myślenia o różnicach kulturowych. „Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice” to reportażowa publikacja tworzona na bazie rozmów z ludźmi, którzy przeżyli traumatyczne wręcz wydarzenia w obcym dla siebie kraju i mają rozmaite spostrzeżenia w kwestii opieki społecznej za morzem. A opieka społeczna ma sporo pracy – bo gdyby chodziło o odbieranie dzieci rodzicom, którzy podniosą głos lub wprowadzą jakieś nakazy i zasady w domu, faktycznie łatwo byłoby krytykować i jednoznacznie oceniać sytuację. Tymczasem Czarnecki wywołuje faktyczne koszmary: młodzi chłopcy są wciągani przez gangi do dystrybuowania narkotyków albo giną w strzelaninach. Ci, którzy w naturalny sposób chcą się buntować – choćby z racji wieku – trafiają przeważnie albo do rodzin zastępczych (które rzekomo mają narzędzia do radzenia sobie z trudnymi przypadkami), albo w zębatki systemu, który nie ma prostych metod reagowania, chociaż reagować się stara. Ale jest też bardziej drażliwy motyw: to relacje rodziców dzieci chorych – albo z rodzin, które zostały potraktowane jako patologiczne (chociaż autor takiego określenia unika, w ogóle ucieka od ocen, nawet jeśli gdzieś na marginesie sygnalizuje na przykład problemy z alkoholem). W przypadku młodych ludzi z zaburzeniami psychicznymi kompletnie nie sprawdzają się schematy stosowane do ogółu – a przecież „szwedzki socjal” nie może zignorować wysyłanych sygnałów.
I „Dla dobra dziecka” to książka, która zbiera małe dramaty. Każdy rozdział jest tu osobną historią, to relacja szybka i emocjonalna, wypełniona prywatnymi dramatami i sygnałami nadużyć – przynajmniej z perspektywy pokrzywdzonych. Autor pozwala się swoim rozmówcom wygadać, daje im przestrzeń na naświetlenie krzywd i zmartwień, ale sam poprzestaje na zbieraniu informacji oficjalnie podawanych – żeby dać czytelnikom punkt odniesienia, pokazać praktykę i teorię – przy czym ta pierwsza oczywiście podlega licznym interpretacjom. To publikacja, w której każdy powinien wyrobić sobie własne zdanie na temat przedstawianych historii – wiele tu emocji i to skrajnych, wiele sytuacji, które w polskich warunkach faktycznie byłyby nie do pomyślenia – i właśnie z tego powodu autor może przyciągnąć do siebie spore grono czytelników. Jest to książka wyważona mimo ogromu krzywd i pytań, mimo wielu walk Polak kontra szwedzki system opieki społecznej. I to czytelnicy będą samodzielnie wybierać, komu bardziej zaufać, z kim się identyfikować i komu kibicować – autor pozwoli im na to, przedstawiając skomplikowane losy ludzi, którzy zdecydowali się wychowywać dzieci po drugiej stronie Bałtyku. A to oznacza, że książka przyniesie mnóstwo refleksji – nie da się jej czytać na zimno i kompletnie bez reakcji. Nie jest to kompleksowe spojrzenie na socjal w Szwecji, tak samo jak i nie jest to kompleksowe spojrzenie na problemy Polaków w Szwecji – jednak pokazuje, co dzieje się, kiedy zabraknie możliwości porozumienia już nie tylko między człowiekiem i urzędami, ale też między narodami.
Przeszkody systemu
Maciej Czarnecki sięga po skrajności, ale tak najłatwiej mu będzie naświetlić tematy, które szokują i które skłaniają do myślenia o różnicach kulturowych. „Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice” to reportażowa publikacja tworzona na bazie rozmów z ludźmi, którzy przeżyli traumatyczne wręcz wydarzenia w obcym dla siebie kraju i mają rozmaite spostrzeżenia w kwestii opieki społecznej za morzem. A opieka społeczna ma sporo pracy – bo gdyby chodziło o odbieranie dzieci rodzicom, którzy podniosą głos lub wprowadzą jakieś nakazy i zasady w domu, faktycznie łatwo byłoby krytykować i jednoznacznie oceniać sytuację. Tymczasem Czarnecki wywołuje faktyczne koszmary: młodzi chłopcy są wciągani przez gangi do dystrybuowania narkotyków albo giną w strzelaninach. Ci, którzy w naturalny sposób chcą się buntować – choćby z racji wieku – trafiają przeważnie albo do rodzin zastępczych (które rzekomo mają narzędzia do radzenia sobie z trudnymi przypadkami), albo w zębatki systemu, który nie ma prostych metod reagowania, chociaż reagować się stara. Ale jest też bardziej drażliwy motyw: to relacje rodziców dzieci chorych – albo z rodzin, które zostały potraktowane jako patologiczne (chociaż autor takiego określenia unika, w ogóle ucieka od ocen, nawet jeśli gdzieś na marginesie sygnalizuje na przykład problemy z alkoholem). W przypadku młodych ludzi z zaburzeniami psychicznymi kompletnie nie sprawdzają się schematy stosowane do ogółu – a przecież „szwedzki socjal” nie może zignorować wysyłanych sygnałów.
I „Dla dobra dziecka” to książka, która zbiera małe dramaty. Każdy rozdział jest tu osobną historią, to relacja szybka i emocjonalna, wypełniona prywatnymi dramatami i sygnałami nadużyć – przynajmniej z perspektywy pokrzywdzonych. Autor pozwala się swoim rozmówcom wygadać, daje im przestrzeń na naświetlenie krzywd i zmartwień, ale sam poprzestaje na zbieraniu informacji oficjalnie podawanych – żeby dać czytelnikom punkt odniesienia, pokazać praktykę i teorię – przy czym ta pierwsza oczywiście podlega licznym interpretacjom. To publikacja, w której każdy powinien wyrobić sobie własne zdanie na temat przedstawianych historii – wiele tu emocji i to skrajnych, wiele sytuacji, które w polskich warunkach faktycznie byłyby nie do pomyślenia – i właśnie z tego powodu autor może przyciągnąć do siebie spore grono czytelników. Jest to książka wyważona mimo ogromu krzywd i pytań, mimo wielu walk Polak kontra szwedzki system opieki społecznej. I to czytelnicy będą samodzielnie wybierać, komu bardziej zaufać, z kim się identyfikować i komu kibicować – autor pozwoli im na to, przedstawiając skomplikowane losy ludzi, którzy zdecydowali się wychowywać dzieci po drugiej stronie Bałtyku. A to oznacza, że książka przyniesie mnóstwo refleksji – nie da się jej czytać na zimno i kompletnie bez reakcji. Nie jest to kompleksowe spojrzenie na socjal w Szwecji, tak samo jak i nie jest to kompleksowe spojrzenie na problemy Polaków w Szwecji – jednak pokazuje, co dzieje się, kiedy zabraknie możliwości porozumienia już nie tylko między człowiekiem i urzędami, ale też między narodami.
poniedziałek, 2 czerwca 2025
Alan Murrin: Coast Road. Powieść
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2025.
Trwałość
To wcale nie jest tak, że jeśli prawnie zakaże się rozwodów, małżeństwa będą miały zagwarantowaną szczęśliwą egzystencję aż po kres. Przekonują się o tym kobiety z różnych sfer i wybierające różne drogi życiowe. Wcale nie tak dawno – bo u schyłku XX wieku. Wcale nie tak daleko – bo w Irlandii bohaterki próbują realizować własne marzenia, uczą się walki o siebie i przekonują się, że na nic wypełnianie schematów, jeśli druga strona nie zachowuje się uczciwie. I tak roztacza się przed czytelnikami powieści „Coast Road” strefa mroczna – mimo pozornej obyczajowości.
W każdym społeczeństwie, niezależnie od jego konstrukcji, pojawiają się jednostki, które chcą być wolne za wszelką cenę i rezygnują z wypełniania narzuconych im ról. Owszem, płacą za to sporo, przede wszystkim – samotnością i odtrąceniem przez ogół – jednak zwykle to właśnie indywidualiści, którym mimo wszystko niestraszne podobne wyzwania. I nie inaczej jest tutaj: wprawdzie większość kobiet potulnie znosi swój los: akceptuje, że mąż spotyka się z różnymi kobietami, nie próbując nawet zachować tego w sekrecie, albo tkwi w przemocowych związkach, nie może decydować o samorozwoju ani nawet o liczbie posiadanych dzieci: ale istnieją i takie, które mają własne zdanie i potrafią się bronić przed całym światem. To właśnie takie bohaterki nadają kolor opowieści.
Alan Murrin obserwuje rzeczywistość i naświetla ją w dwóch płaszczyznach. Przede wszystkim zależy mu na unaocznieniu siły kobiet – nawet te, które zostały uwięzione w konwenansach i w życiu, jakiego za nic by sobie nie wybrały, od czasu do czasu ośmielają się marzyć i w wyobraźni inaczej kształtować własną egzystencję. Druga płaszczyzna nie jest fabularna a narracyjna – i wiąże się z niezwykłą drobiazgowością w obserwacjach. Autor jest w stanie zarejestrować każdy, najdrobniejszy nawet gest i zamienić go w pasjonujący opis. A to spora sztuka. Zwłaszcza że nie traci na tym dynamika akcji: nawet detale w tej powieści przykuwają uwagę i nie męczą, są opisane świetnie i z pomysłem. Najmniejszy ruch niesie ze sobą całą siatkę znaczeń, a Alan Murrin sprawia, że czytelnikom nie umknie żadne z nich. Autor nasyca tę opowieść plastycznością, nie tyle opowiada historię, co pozwala ją przeżywać razem z kobiecymi postaciami. Tu wszystko jawi się jako prawdziwe – a przez to będzie jeszcze bardziej wstrząsające i przekonujące jednocześnie. „Coast Road” to powieść wysokiej próby, literatura ciekawa i ambitna, nie tylko dla odbiorców spragnionych interesujących charakterów, ale i dla tych, którzy cenią sobie niewygodne pytania i ryzykowne tematy. Chociaż spokoju małżeńskiego i spełnienia próżno by tutaj szukać, warto przyjrzeć się, jak radzą sobie kobiety jako jednostki, przez źle pojmowane kodeksy wartości skazywane na wieloletnie cierpienia i wyrzeczenia. Tu dobrych rozwiązań nie ma, trzeba by pokonać system, a i tak mnóstwo czasu by upłynęło, zanim zmieniłaby się mentalność. Ta powieść ilustruje ograniczenia, jakie ludzie wypracowują sobie przez źle pojmowane prawa.
Trwałość
To wcale nie jest tak, że jeśli prawnie zakaże się rozwodów, małżeństwa będą miały zagwarantowaną szczęśliwą egzystencję aż po kres. Przekonują się o tym kobiety z różnych sfer i wybierające różne drogi życiowe. Wcale nie tak dawno – bo u schyłku XX wieku. Wcale nie tak daleko – bo w Irlandii bohaterki próbują realizować własne marzenia, uczą się walki o siebie i przekonują się, że na nic wypełnianie schematów, jeśli druga strona nie zachowuje się uczciwie. I tak roztacza się przed czytelnikami powieści „Coast Road” strefa mroczna – mimo pozornej obyczajowości.
W każdym społeczeństwie, niezależnie od jego konstrukcji, pojawiają się jednostki, które chcą być wolne za wszelką cenę i rezygnują z wypełniania narzuconych im ról. Owszem, płacą za to sporo, przede wszystkim – samotnością i odtrąceniem przez ogół – jednak zwykle to właśnie indywidualiści, którym mimo wszystko niestraszne podobne wyzwania. I nie inaczej jest tutaj: wprawdzie większość kobiet potulnie znosi swój los: akceptuje, że mąż spotyka się z różnymi kobietami, nie próbując nawet zachować tego w sekrecie, albo tkwi w przemocowych związkach, nie może decydować o samorozwoju ani nawet o liczbie posiadanych dzieci: ale istnieją i takie, które mają własne zdanie i potrafią się bronić przed całym światem. To właśnie takie bohaterki nadają kolor opowieści.
Alan Murrin obserwuje rzeczywistość i naświetla ją w dwóch płaszczyznach. Przede wszystkim zależy mu na unaocznieniu siły kobiet – nawet te, które zostały uwięzione w konwenansach i w życiu, jakiego za nic by sobie nie wybrały, od czasu do czasu ośmielają się marzyć i w wyobraźni inaczej kształtować własną egzystencję. Druga płaszczyzna nie jest fabularna a narracyjna – i wiąże się z niezwykłą drobiazgowością w obserwacjach. Autor jest w stanie zarejestrować każdy, najdrobniejszy nawet gest i zamienić go w pasjonujący opis. A to spora sztuka. Zwłaszcza że nie traci na tym dynamika akcji: nawet detale w tej powieści przykuwają uwagę i nie męczą, są opisane świetnie i z pomysłem. Najmniejszy ruch niesie ze sobą całą siatkę znaczeń, a Alan Murrin sprawia, że czytelnikom nie umknie żadne z nich. Autor nasyca tę opowieść plastycznością, nie tyle opowiada historię, co pozwala ją przeżywać razem z kobiecymi postaciami. Tu wszystko jawi się jako prawdziwe – a przez to będzie jeszcze bardziej wstrząsające i przekonujące jednocześnie. „Coast Road” to powieść wysokiej próby, literatura ciekawa i ambitna, nie tylko dla odbiorców spragnionych interesujących charakterów, ale i dla tych, którzy cenią sobie niewygodne pytania i ryzykowne tematy. Chociaż spokoju małżeńskiego i spełnienia próżno by tutaj szukać, warto przyjrzeć się, jak radzą sobie kobiety jako jednostki, przez źle pojmowane kodeksy wartości skazywane na wieloletnie cierpienia i wyrzeczenia. Tu dobrych rozwiązań nie ma, trzeba by pokonać system, a i tak mnóstwo czasu by upłynęło, zanim zmieniłaby się mentalność. Ta powieść ilustruje ograniczenia, jakie ludzie wypracowują sobie przez źle pojmowane prawa.
niedziela, 1 czerwca 2025
Andrzej Komendziński: Rowery. Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o najdoskonalszym pojeździe w historii ludzkości
Media Rodzina, Poznań 2025.
Przejazdy
Jest to publikacja, która z jednej strony ma zachęcić dzieci do korzystania z roweru jako środka lokomocji, a z drugiej – pokazać, jak rowery funkcjonują w świecie. Andrzej Komendziński tworzy książkę dla młodych czytelników – zapewnia im sporą dawkę wiadomości i ciekawostek z różnych krajów i czasów. Każda opowieść to inny rodzaj roweru i inne miejsce na świecie – co automatycznie oznacza też różne przeznaczenia pojazdów. Są tu rowery górskie, rowery dziecięce, tandemy, rowery do ścigania się, rowery do wykonywania akrobacji, rowery miejskie i rowery pocztowe, rowery, które sprawdzają się w trudnych warunkach atmosferycznych lub riksze. Za każdym też razem autor przedstawia innych bohaterów: mieszkańców różnych krajów. Dzieli ich nie tylko narodowość, ale też wiek: wszystko po to, żeby uświadomić czytelnikom, że z rowerów korzystać mogą najmłodsi i najstarsi, nawet ci, którzy nie zawsze mają siłę na pedałowanie. Autor zajmuje się przygotowaniem odbiorców do świadomego i bezpiecznego korzystania z roweru. Przedstawia najważniejsze elementy każdego roweru, opowiada o konieczności noszenia kasku i przyzwyczaja do znaków drogowych – przypomina, że dzieci powinny wyrobić sobie w szkole kartę rowerową, jeśli chcą jeździć na rowerach. Pokazuje różne „dziwne” rowery, które niekoniecznie służą wyłącznie do przemieszczania się – wprowadza nazwy i informacje dla zainteresowanych.
Wykorzystuje Komendziński charakterystyczne dla tomików edukacyjnych dzisiaj rozwiązania – dzieli tekst na małe akapity (największe bloki tekstu to te łączące się z przedstawieniem bohaterów i ich rowerów w codzienności), po czym wiąże poszczególne ciekawostki z konkretnymi obrazkami – przedstawieniami rowerowych dokonań. To pozwala automatycznie nawigować po książce: zainteresowani bez trudu znajdą tu potrzebne wiadomości i będą mogli przekonać się do roweru jako pomocy w codziennym przemieszczaniu się albo jako źródła rozrywki, zarobku, sportu czy wyzwań. Autor przeprowadza przez historię rowerów – i wynalazków, które przyczyniały się do poprawienia komfortu jazdy. Jeśli ktoś przed przystąpieniem do lektury uważał, że rower to rower i nic ciekawego nie można o nim powiedzieć, po lekturze zmieni zdanie – znajdzie tu całe mnóstwo detali, bez których owszem, można czerpać przyjemność z jazdy na rowerze, ale które rozbudzają ciekawość coraz bardziej. To tomik dla wszystkich, którzy kochają rowery – bez względu na ich wiek. Autor wie, że przyciągnie do publikacji odbiorców, którzy świadomie przesiadają się na ten środek lokomocji, stara się zatem sprawić, żeby czytelnicy jak najbardziej przywiązali się do rowerów. Uświadamia im szeroki wachlarz możliwości i rozwiązań, które mogą się przydać nawet w codziennym korzystaniu z takich pojazdów. Jest to książka o charakterze edukacyjnym – ale można ją czytać z przyjemnością zwłaszcza dzięki odwołaniom do różnych bohaterów z różnych stron świata. Wszystkich łączy miłość do rowerów – miłość, którą szybko zaczną podzielać także czytelnicy tej książki.
Przejazdy
Jest to publikacja, która z jednej strony ma zachęcić dzieci do korzystania z roweru jako środka lokomocji, a z drugiej – pokazać, jak rowery funkcjonują w świecie. Andrzej Komendziński tworzy książkę dla młodych czytelników – zapewnia im sporą dawkę wiadomości i ciekawostek z różnych krajów i czasów. Każda opowieść to inny rodzaj roweru i inne miejsce na świecie – co automatycznie oznacza też różne przeznaczenia pojazdów. Są tu rowery górskie, rowery dziecięce, tandemy, rowery do ścigania się, rowery do wykonywania akrobacji, rowery miejskie i rowery pocztowe, rowery, które sprawdzają się w trudnych warunkach atmosferycznych lub riksze. Za każdym też razem autor przedstawia innych bohaterów: mieszkańców różnych krajów. Dzieli ich nie tylko narodowość, ale też wiek: wszystko po to, żeby uświadomić czytelnikom, że z rowerów korzystać mogą najmłodsi i najstarsi, nawet ci, którzy nie zawsze mają siłę na pedałowanie. Autor zajmuje się przygotowaniem odbiorców do świadomego i bezpiecznego korzystania z roweru. Przedstawia najważniejsze elementy każdego roweru, opowiada o konieczności noszenia kasku i przyzwyczaja do znaków drogowych – przypomina, że dzieci powinny wyrobić sobie w szkole kartę rowerową, jeśli chcą jeździć na rowerach. Pokazuje różne „dziwne” rowery, które niekoniecznie służą wyłącznie do przemieszczania się – wprowadza nazwy i informacje dla zainteresowanych.
Wykorzystuje Komendziński charakterystyczne dla tomików edukacyjnych dzisiaj rozwiązania – dzieli tekst na małe akapity (największe bloki tekstu to te łączące się z przedstawieniem bohaterów i ich rowerów w codzienności), po czym wiąże poszczególne ciekawostki z konkretnymi obrazkami – przedstawieniami rowerowych dokonań. To pozwala automatycznie nawigować po książce: zainteresowani bez trudu znajdą tu potrzebne wiadomości i będą mogli przekonać się do roweru jako pomocy w codziennym przemieszczaniu się albo jako źródła rozrywki, zarobku, sportu czy wyzwań. Autor przeprowadza przez historię rowerów – i wynalazków, które przyczyniały się do poprawienia komfortu jazdy. Jeśli ktoś przed przystąpieniem do lektury uważał, że rower to rower i nic ciekawego nie można o nim powiedzieć, po lekturze zmieni zdanie – znajdzie tu całe mnóstwo detali, bez których owszem, można czerpać przyjemność z jazdy na rowerze, ale które rozbudzają ciekawość coraz bardziej. To tomik dla wszystkich, którzy kochają rowery – bez względu na ich wiek. Autor wie, że przyciągnie do publikacji odbiorców, którzy świadomie przesiadają się na ten środek lokomocji, stara się zatem sprawić, żeby czytelnicy jak najbardziej przywiązali się do rowerów. Uświadamia im szeroki wachlarz możliwości i rozwiązań, które mogą się przydać nawet w codziennym korzystaniu z takich pojazdów. Jest to książka o charakterze edukacyjnym – ale można ją czytać z przyjemnością zwłaszcza dzięki odwołaniom do różnych bohaterów z różnych stron świata. Wszystkich łączy miłość do rowerów – miłość, którą szybko zaczną podzielać także czytelnicy tej książki.
Susannah Shane: Od kiedy jestem twoim tatą
Harperkids, Warszawa 2025.
Codzienność
Podstawowych pojęć związanych z członkami rodziny nie trzeba dzieciom specjalnie przedstawiać – poznają je naturalnie i przez codzienny kontakt z bliskimi. Ale w zasadzie prezentacja rodziców może się przydać. Raz – dzieciom najmłodszym, które potrzebują ciepłych historyjek zapewniających poczucie bezpieczeństwa, dwa – tym, które zyskają przybranego rodzica. Książeczki z serii Od kiedy jestem… mogą się przydać w każdym domu i do różnych celów. Nie ma tu specjalnie skomplikowanej fabuły, ważne i wartościowe są relacje między członkami rodziny.
W „Od kiedy jestem twoim tatą” uwagę skupiają na sobie dwie wydry. Dorosła wydra – tata – czuwa. Zabiera dziecko na różne wyprawy, uczy rozmaitych rzeczy i pilnuje, żeby nie stała się krzywda. Tata to ten, który zapewnia bezpieczeństwo. Wydrze dziecko może dzięki temu bawić się swobodnie i realizować najdziksze pomysły. Z tatą zawsze jest ciekawie, z tatą można miło spędzać czas. Susannah Shane proponuje czytelnikom opowiastkę prostą i urzekającą w planie spostrzeżeń – nie chodzi tu o konkretne akcje, chociaż tym razem takie się pojawiają (do tej pory autorka pilnowała, żeby przygody były jak najbardziej uniwersalne i żeby dzieci mogły bez trudu przełożyć to na własne doświadczenia i obserwacje. W tym przypadku jednak sytuacja się zmienia: mała wydra uczy się od taty, jak nurkować, jak pływać, albo… że nie należy zaczepiać krabów. W razie czego – tata czuwa, a wieczorem może powiedzieć, że cieszy się ze wspólnie spędzonego czasu. Tata we wszystkim pomaga, a robi to bezinteresownie.
Do tej pory Natalia Usenko zachwycała jakością przekładu, tym razem jest trochę inaczej, rymowanka albo wydaje się trudniejsza, albo nie udało się znaleźć rozwiązań pasujących do oryginału. Autorka przekładu zachowuje rytm, ale z rymami decyduje się na najprostsze wersje – między innymi rymowane czasowniki. Nie cieszy to już tak bardzo jakością warsztatową, chociaż dla odbiorców nie będzie miało specjalnie znaczenia. Być może sprawił to pośpiech, albo – brak koncepcji – a może też poprzednie tomiki wysoko postawiły poprzeczkę.
Jednak tekst w tym tomiku jest tylko dodatkiem. Picture book urzeka sympatycznymi ilustracjami. W wieczornych harcach dwóch wydr nie ma miejsca na inne zwierzęta: liczy się tyko relacja między tatą i córką. Ponieważ zbliża się noc i pora snu, kolory są przygaszone, ciemniejsze, żeby nie rozbudzać niepotrzebnie dzieci, które zdecydują się na taką lekturę przed spaniem. Ale tym, co wyróżnia serię, są lśniące wstawki, błyszczący nadruk, który imituje refleksy świetlne na przykład na wodzie. To przyciąga wzrok i dzieci powinno skusić. Takie zaproszenie do lektury pozwoli na wejście w świat emocji i relacji. To krótka i prosta rymowanka, która pozwala wyrazić najgłębsze uczucia.
Codzienność
Podstawowych pojęć związanych z członkami rodziny nie trzeba dzieciom specjalnie przedstawiać – poznają je naturalnie i przez codzienny kontakt z bliskimi. Ale w zasadzie prezentacja rodziców może się przydać. Raz – dzieciom najmłodszym, które potrzebują ciepłych historyjek zapewniających poczucie bezpieczeństwa, dwa – tym, które zyskają przybranego rodzica. Książeczki z serii Od kiedy jestem… mogą się przydać w każdym domu i do różnych celów. Nie ma tu specjalnie skomplikowanej fabuły, ważne i wartościowe są relacje między członkami rodziny.
W „Od kiedy jestem twoim tatą” uwagę skupiają na sobie dwie wydry. Dorosła wydra – tata – czuwa. Zabiera dziecko na różne wyprawy, uczy rozmaitych rzeczy i pilnuje, żeby nie stała się krzywda. Tata to ten, który zapewnia bezpieczeństwo. Wydrze dziecko może dzięki temu bawić się swobodnie i realizować najdziksze pomysły. Z tatą zawsze jest ciekawie, z tatą można miło spędzać czas. Susannah Shane proponuje czytelnikom opowiastkę prostą i urzekającą w planie spostrzeżeń – nie chodzi tu o konkretne akcje, chociaż tym razem takie się pojawiają (do tej pory autorka pilnowała, żeby przygody były jak najbardziej uniwersalne i żeby dzieci mogły bez trudu przełożyć to na własne doświadczenia i obserwacje. W tym przypadku jednak sytuacja się zmienia: mała wydra uczy się od taty, jak nurkować, jak pływać, albo… że nie należy zaczepiać krabów. W razie czego – tata czuwa, a wieczorem może powiedzieć, że cieszy się ze wspólnie spędzonego czasu. Tata we wszystkim pomaga, a robi to bezinteresownie.
Do tej pory Natalia Usenko zachwycała jakością przekładu, tym razem jest trochę inaczej, rymowanka albo wydaje się trudniejsza, albo nie udało się znaleźć rozwiązań pasujących do oryginału. Autorka przekładu zachowuje rytm, ale z rymami decyduje się na najprostsze wersje – między innymi rymowane czasowniki. Nie cieszy to już tak bardzo jakością warsztatową, chociaż dla odbiorców nie będzie miało specjalnie znaczenia. Być może sprawił to pośpiech, albo – brak koncepcji – a może też poprzednie tomiki wysoko postawiły poprzeczkę.
Jednak tekst w tym tomiku jest tylko dodatkiem. Picture book urzeka sympatycznymi ilustracjami. W wieczornych harcach dwóch wydr nie ma miejsca na inne zwierzęta: liczy się tyko relacja między tatą i córką. Ponieważ zbliża się noc i pora snu, kolory są przygaszone, ciemniejsze, żeby nie rozbudzać niepotrzebnie dzieci, które zdecydują się na taką lekturę przed spaniem. Ale tym, co wyróżnia serię, są lśniące wstawki, błyszczący nadruk, który imituje refleksy świetlne na przykład na wodzie. To przyciąga wzrok i dzieci powinno skusić. Takie zaproszenie do lektury pozwoli na wejście w świat emocji i relacji. To krótka i prosta rymowanka, która pozwala wyrazić najgłębsze uczucia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)