Czwarta Strona, Poznań 2015.
Jak bronić
Chociaż od premiery tej książki minęło sporo czasu, nawet ten, kto zdążył już naciąć się na infantylne propozycje Remigiusza Mroza, nie będzie żałować zajrzenia do „Kasacji”. Pierwszy tom cyklu to narodziny dwóch gwiazd prawniczych: Joanny Chyłki, która nie pozwala do siebie mówić inaczej jak tylko Chyłka oraz Zordona, ochrzczonego tym mianem przez Chyłkę Kordiana Oryńskiego (złośliwie zwanego też Oryjskim). Kordian przychodzi jako aplikant do firmy, w której prym wiedzie Chyłka – i dostaje ją jako swoją patronkę. To oznacza, że przez najbliższe trzy lata będzie miał sporo wyzwań: Chyłka nie odpuszcza łatwo, a że nie ma dla niej rzeczy niemożliwych – wciąż zmusza do intelektualnej aktywności. Na początek oboje otrzymują sprawę przegraną już na starcie. Piotr Langer, syn miejscowego biznesmena, miał dopuścić się podwójnego morderstwa – a następnie siedzieć przez kilka dni w mieszkaniu z rozkładającymi się ciałami ofiar. Langer siedzi w więzieniu i właściwie nie pozwala bohaterom na zdobycie potrzebnych informacji, tylko jego ojcu zależy na tym, by oczyścić syna z zarzutów. Dzięki sytuacji bez wyjścia Chyłka będzie mogła zabłysnąć, a Kordian przekona się, jak pracuje jego patronka. Jednak w tym wypadku nie ma mowy o samym zbieraniu wiadomości: trzeba włączyć się w rytm działań. A to prosta droga do tego, by porządnie oberwać – kiedy zadrze się z gangsterskim światkiem, nie ma mowy o litości. W poważne tarapaty wpada Kordian.
„Chyłka. Kasacja” to sposób na wprowadzenie do zbiorowej wyobraźni postaci nietuzinkowej. Joanna Chyłka błyskawicznie kupi sobie publiczność – poczuciem humoru, odwagą, bezkompromisowością i kreatywnością w podejściu do zawodu. Doskonale wie, co jej wolno, a czego nie powinna robić – ale jeśli obmyśli sprytny plan, nic nie powstrzyma jej przed wcielaniem go w życie. Jeździ jak szalona ukochaną iks piątką, czasami urządza Kordianowi „kolokwia”, przepytując go z przepisów, lubi zaskakiwać swoich klientów tak samo jak Zordona. Wydaje się nieprzystępna i niewrażliwa, jednak kiedy trzeba, potrafi zawalczyć o swoich. W Skylight bez wątpienia wprowadza sporo zamieszania. Remigiusz Mróz zyskuje grono czytelników dzięki humorowi, który przenika tę powieść. Zestawienie dwóch przeciwieństw – szalonej Chyłki i spokojnego Zordona (przygotowanego raczej na korporacyjną rzeczywistość niż na codzienne ekscesy) to środek uruchamiający śmiech. W efekcie w „Kasacji” mniej chodzi o rozwiązanie sprawy i wskazanie winnego zbrodni, bardziej – o nakreślenie pary prawników, którzy nie zlękną się żadnego wyzwania. Ta książka została dobrze wymyślona – intryga toczy się swoim trybem, a w czasie „przestojów” w śledztwie uwaga odbiorców przenosić się będzie na relacje i przekomarzania obrońców. Takiego Remigiusza Mroza chciałoby się czytać jak najczęściej – lektury w stylu „Kasacji” rzeczywiście dostarczają rozrywki.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
sobota, 29 lutego 2020
Derib i Job: Yakari. Tajemnica Małego Pioruna
Egmont, Warszawa 2020.
Wyzwanie
Yakari to mały Indianin, który codziennie ma wiele przygód. Doskonale porozumiewa się ze zwierzętami z lasu, zresztą znacznie częściej to z nimi się zadaje niż z ludźmi z najbliższego otoczenia: Indianie najwyraźniej nie są aż tak atrakcyjni, jakby się komuś mogło wydawać. W odróżnieniu od prawowitych mieszkańców lasów. Yakari ma też swojego dzielnego wierzchowca, Małego Pioruna. I tym razem to Mały Piorun stanie się obiektem obserwacji dzieci – przeżywa bowiem swoją inicjację czy też tożsamościową komplikację, o której Indianin nie ma pojęcia. Oto pewnego dnia Mały Piorun, który jeszcze do wczoraj hasał z Yakarim, znika. Jak wiele koni – zwłaszcza młodszych, ale nie ma w tym reguły – podąża w jednym kierunku, gnany niezrozumiałą z zewnątrz siłą. Musi to zrobić, bez względu na konsekwencje, nie liczą się potrzeby jego przyjaciela ani względy bezpieczeństwa. Coś każe Małemu Piorunowi gnać na miejsce przeznaczenia i następnie wziąć udział w bardzo trudnej misji. Na początku dzieci zaintryguje sam motyw tajemnicy – nie wiedzą, o co chodzi bohaterowi i dlaczego porzucił towarzysza zabaw, z którym przecież miał jeszcze sporo planów. Nie wiedzą też, czy Mały Piorun wróci. Tymczasem koń spotyka na swojej drodze innych przedstawicieli gatunku i doskonale się z nimi rozumie: to najwyraźniej kwestia, której nie pojmują ludzie, za to oczywista dla zwierząt.
Mały Piorun w tym komiksie podąża przed siebie, by odbyć prawdziwie bohaterską próbę, rytuał przejścia. Nie wiadomo, ile zrozumieją maluchy z konieczności dokonania metamorfozy wewnętrznej u bohatera: w końcu Yakari pozostaje dzieckiem, a Mały Piorun z dziecięctwa właśnie wychodzi. I to wychodzi w sposób, którego nie można się spodziewać po pracach Deriba i Joba. Oto bowiem okazuje się, że próba będzie mocno krwawa i momentami śmiertelnie niebezpieczna: konie, które biorą w niej udział, muszą wykazać się odwagą, odpornością na ból, wytrzymałością, siłą, a do tego wszystkiego – powinny jeszcze umieć racjonalnie myśleć i uczyć się na błędach poprzedników. Wiele z nich przegra (chociaż nie wiadomo, o co toczy się walka), wiele nie spełni własnego marzenia. Mały Piorun poważnie się pokaleczy, ale akurat on musi dobrnąć do końca, bez względu na koszty. W końcu to bohater, któremu kibicują dzieci.
Kiedy Mały Piorun testuje swoją wytrzymałość, Yakari równie wytrwale go szuka: przemierza okolicę, żeby sprawdzić, czy przyjacielowi nie dzieje się krzywda. Komiks biegnie zatem dwutorowo, z jednej strony odwołuje się do konieczności dojrzewania – przejście tego procesu wymaga poświęceń – z drugiej do siły prawdziwej przyjaźni. Dynamika i kreska w tym wypadku dostarczą najmłodszym odbiorcom dużo wrażeń. Yakari i Mały Piorun to duet, który po takim teście będzie mógł sporo dokonać: autorzy pokazali, że nie boją się odważnych rozwiązań i w pewnym stopniu wyprzedzili swój czas, rezygnując z naiwnej fabuły na rzecz sensacji.
Wyzwanie
Yakari to mały Indianin, który codziennie ma wiele przygód. Doskonale porozumiewa się ze zwierzętami z lasu, zresztą znacznie częściej to z nimi się zadaje niż z ludźmi z najbliższego otoczenia: Indianie najwyraźniej nie są aż tak atrakcyjni, jakby się komuś mogło wydawać. W odróżnieniu od prawowitych mieszkańców lasów. Yakari ma też swojego dzielnego wierzchowca, Małego Pioruna. I tym razem to Mały Piorun stanie się obiektem obserwacji dzieci – przeżywa bowiem swoją inicjację czy też tożsamościową komplikację, o której Indianin nie ma pojęcia. Oto pewnego dnia Mały Piorun, który jeszcze do wczoraj hasał z Yakarim, znika. Jak wiele koni – zwłaszcza młodszych, ale nie ma w tym reguły – podąża w jednym kierunku, gnany niezrozumiałą z zewnątrz siłą. Musi to zrobić, bez względu na konsekwencje, nie liczą się potrzeby jego przyjaciela ani względy bezpieczeństwa. Coś każe Małemu Piorunowi gnać na miejsce przeznaczenia i następnie wziąć udział w bardzo trudnej misji. Na początku dzieci zaintryguje sam motyw tajemnicy – nie wiedzą, o co chodzi bohaterowi i dlaczego porzucił towarzysza zabaw, z którym przecież miał jeszcze sporo planów. Nie wiedzą też, czy Mały Piorun wróci. Tymczasem koń spotyka na swojej drodze innych przedstawicieli gatunku i doskonale się z nimi rozumie: to najwyraźniej kwestia, której nie pojmują ludzie, za to oczywista dla zwierząt.
Mały Piorun w tym komiksie podąża przed siebie, by odbyć prawdziwie bohaterską próbę, rytuał przejścia. Nie wiadomo, ile zrozumieją maluchy z konieczności dokonania metamorfozy wewnętrznej u bohatera: w końcu Yakari pozostaje dzieckiem, a Mały Piorun z dziecięctwa właśnie wychodzi. I to wychodzi w sposób, którego nie można się spodziewać po pracach Deriba i Joba. Oto bowiem okazuje się, że próba będzie mocno krwawa i momentami śmiertelnie niebezpieczna: konie, które biorą w niej udział, muszą wykazać się odwagą, odpornością na ból, wytrzymałością, siłą, a do tego wszystkiego – powinny jeszcze umieć racjonalnie myśleć i uczyć się na błędach poprzedników. Wiele z nich przegra (chociaż nie wiadomo, o co toczy się walka), wiele nie spełni własnego marzenia. Mały Piorun poważnie się pokaleczy, ale akurat on musi dobrnąć do końca, bez względu na koszty. W końcu to bohater, któremu kibicują dzieci.
Kiedy Mały Piorun testuje swoją wytrzymałość, Yakari równie wytrwale go szuka: przemierza okolicę, żeby sprawdzić, czy przyjacielowi nie dzieje się krzywda. Komiks biegnie zatem dwutorowo, z jednej strony odwołuje się do konieczności dojrzewania – przejście tego procesu wymaga poświęceń – z drugiej do siły prawdziwej przyjaźni. Dynamika i kreska w tym wypadku dostarczą najmłodszym odbiorcom dużo wrażeń. Yakari i Mały Piorun to duet, który po takim teście będzie mógł sporo dokonać: autorzy pokazali, że nie boją się odważnych rozwiązań i w pewnym stopniu wyprzedzili swój czas, rezygnując z naiwnej fabuły na rzecz sensacji.
piątek, 28 lutego 2020
Tadeusz Konwicki: Kalendarz i klepsydra
Znak, Kraków 2020.
Zapiski z codzienności
W życiu znanego pisarza dzieje się sporo rzeczy wartych uwagi, zwłaszcza kiedy ów pisarz decyduje się zachować dla potomności swoje przemyślenia i anegdoty. Tadeusz Konwicki gawędziarzem jest niezłym, a uwielbia też zwięzłość, która pomaga w uruchamianiu żartu. W „Kalendarzu i klepsydrze” dzieli swoje pomysły na pojedyncze akapity, zawierając w nich refleksje na temat kondycji autora, opowieści o domowych sprawach, relacje z wyjazdów, a także historie kolegów po fachu. I chociaż ta lektura do najmłodszych nie należy, „Kalendarz i klepsydra” po raz pierwszy pojawia się z reportażami o Ameryce (w jednym wydaniu). Odbiorcy mogą zatem cieszyć się z literatury faktu w znakomitej odsłonie – i uzupełnić biblioteczki. A ponieważ teksty Konwickiego w ogóle się nie starzeją, ten autor przekona do siebie kolejne pokolenia czytelników. Zwłaszcza wtedy, gdy uruchamia ironię i pozwala sobie na złośliwości pod adresem „bardziej znanych” twórców. Ironia Konwickiego jest dobroduszna, nie ma tu miejsca na prawdziwą krytykę, jest – śmiech ostrożny, często wymierzany w siebie samego. Tadeusz Konwicki poza dowcipami, w których snuciu jest mistrzem – opowiada genialnie anegdoty dotyczące innych literatów, wie, jak wyczuć puentę i przygotować pod nią grunt w narracji, co nie jest wcale oczywistą sztuką – czasami dzieli się odrobiną kompleksów, niekiedy podnosi kwestię języka, żeby przypomnieć o swoim pochodzeniu i związanymi z nim rzekomymi niedoskonałościami. Jako twórca woli siedzieć w swojej „nyży” i obserwować rzeczywistość z dystansu niż pojedynkować się z najlepszymi. A że stale ma coś do powiedzenia – to efekt umiejętnego wsłuchiwania się w siebie. Autorefleksje przekuwa Konwicki na świetne jakościowo opowieści, w których odbiorcy znajdą nie tylko warsztatowe informacje, ale i zestaw przyjaźni czy spotkań pozaartystycznych. Nie jest to autor, który bez przerwy promuje siebie – raczej wzbudza ciekawość stylem prozy. W „Kalendarzu i klepsydrze” też chciałby istnieć na marginesie – często sprawia wrażenie, jakby tłumaczył się z konkretnych postaw czy wybranych dróg. Potrafi zderzać wielkie zamiary z przyziemną realizacją (im bardziej wzniosłe plany, tym większa szansa niepowodzenia i w konsekwencji – żartu). Unika komentowania bieżącej rzeczywistości, przynajmniej w wymiarze społeczno-politycznym, dba o to, by jego spostrzeżenia miały wymiar uniwersalny (jednostkowość pozostawia anegdotom, z natury bezczasowym). A to sprawia, że „Kalendarz i klepsydra” to tom, w którym wciąż można odkrywać kolejne płaszczyzny znaczeń. Nic dziwnego, że wraca na rynek – w pełni na to zasługuje. Tadeusz Konwicki pokazuje tu moc prozy zwięzłej i celnej, łże-dziennik zamienia w literaturę najwyższych lotów. Nie tylko popisuje się możliwościami stylistycznymi: angażuje czytelników w swój własny świat, umożliwia prześledzenie szeregu poglądów na różne sprawy, a do tego też dostarcza rozrywki wysokiej jakości. „Kalendarz i klepsydra” i dzisiaj – po latach – cieszy.
Zapiski z codzienności
W życiu znanego pisarza dzieje się sporo rzeczy wartych uwagi, zwłaszcza kiedy ów pisarz decyduje się zachować dla potomności swoje przemyślenia i anegdoty. Tadeusz Konwicki gawędziarzem jest niezłym, a uwielbia też zwięzłość, która pomaga w uruchamianiu żartu. W „Kalendarzu i klepsydrze” dzieli swoje pomysły na pojedyncze akapity, zawierając w nich refleksje na temat kondycji autora, opowieści o domowych sprawach, relacje z wyjazdów, a także historie kolegów po fachu. I chociaż ta lektura do najmłodszych nie należy, „Kalendarz i klepsydra” po raz pierwszy pojawia się z reportażami o Ameryce (w jednym wydaniu). Odbiorcy mogą zatem cieszyć się z literatury faktu w znakomitej odsłonie – i uzupełnić biblioteczki. A ponieważ teksty Konwickiego w ogóle się nie starzeją, ten autor przekona do siebie kolejne pokolenia czytelników. Zwłaszcza wtedy, gdy uruchamia ironię i pozwala sobie na złośliwości pod adresem „bardziej znanych” twórców. Ironia Konwickiego jest dobroduszna, nie ma tu miejsca na prawdziwą krytykę, jest – śmiech ostrożny, często wymierzany w siebie samego. Tadeusz Konwicki poza dowcipami, w których snuciu jest mistrzem – opowiada genialnie anegdoty dotyczące innych literatów, wie, jak wyczuć puentę i przygotować pod nią grunt w narracji, co nie jest wcale oczywistą sztuką – czasami dzieli się odrobiną kompleksów, niekiedy podnosi kwestię języka, żeby przypomnieć o swoim pochodzeniu i związanymi z nim rzekomymi niedoskonałościami. Jako twórca woli siedzieć w swojej „nyży” i obserwować rzeczywistość z dystansu niż pojedynkować się z najlepszymi. A że stale ma coś do powiedzenia – to efekt umiejętnego wsłuchiwania się w siebie. Autorefleksje przekuwa Konwicki na świetne jakościowo opowieści, w których odbiorcy znajdą nie tylko warsztatowe informacje, ale i zestaw przyjaźni czy spotkań pozaartystycznych. Nie jest to autor, który bez przerwy promuje siebie – raczej wzbudza ciekawość stylem prozy. W „Kalendarzu i klepsydrze” też chciałby istnieć na marginesie – często sprawia wrażenie, jakby tłumaczył się z konkretnych postaw czy wybranych dróg. Potrafi zderzać wielkie zamiary z przyziemną realizacją (im bardziej wzniosłe plany, tym większa szansa niepowodzenia i w konsekwencji – żartu). Unika komentowania bieżącej rzeczywistości, przynajmniej w wymiarze społeczno-politycznym, dba o to, by jego spostrzeżenia miały wymiar uniwersalny (jednostkowość pozostawia anegdotom, z natury bezczasowym). A to sprawia, że „Kalendarz i klepsydra” to tom, w którym wciąż można odkrywać kolejne płaszczyzny znaczeń. Nic dziwnego, że wraca na rynek – w pełni na to zasługuje. Tadeusz Konwicki pokazuje tu moc prozy zwięzłej i celnej, łże-dziennik zamienia w literaturę najwyższych lotów. Nie tylko popisuje się możliwościami stylistycznymi: angażuje czytelników w swój własny świat, umożliwia prześledzenie szeregu poglądów na różne sprawy, a do tego też dostarcza rozrywki wysokiej jakości. „Kalendarz i klepsydra” i dzisiaj – po latach – cieszy.
czwartek, 27 lutego 2020
Ken Wilber: Śmiertelni nieśmiertelni
Czarna Owca, Warszawa 2019.
Odchodzenie
Niby podobna jest ta książka w przebiegu opowieści do standardowych ukazujących się na rynku historii z literatury chorobowej, a jednak inna przez ogromny nacisk kładziony na kwestię filozofii i medytacji w procesie oswajania się z problemami. Bohaterowie próbują przekonać odbiorców do swoich postaw życiowych – a ponieważ Ken Wilber znany jest nie z wywodów szpitalnych, a z psychologicznych i filozoficznych publikacji, tutaj również pozwala sobie na prezentację własnych zainteresowań. Czasami – przez publikowanie wywiadów lub ich fragmentów, czasami przez rozważania na tematy związane z wyznawanymi wartościami. Okazji do spowalniania fabuły (która wcale nie jest w tomie najważniejsza) będzie naprawdę wiele – jako że czymś trzeba wypełnić czas oczekiwania na diagnozy czy przełomy w leczeniu. A że w codzienności jest coraz trudniej – bohaterowie niekoniecznie i nie zawsze chcą dzielić się zmartwieniami. Chociaż i tak bywa ostro, „Śmiertelni nieśmiertelni” w pewnym momencie zamienia się w studium poważnego kryzysu w wydawałoby się sielankowym związku.
Najpierw – przesłodzenie, cukierkowość do przesady, aż nieznośna dla zwykłych odbiorców. Wiara w porozumienie dusz, w przeznaczenie czy w miłość od pierwszego wejrzenia jest tu eksponowana tak, że niemal zastępuje zwykłe prezentacje. Ken i Treya (jeszcze wtedy pod innym imieniem) nie przypominają o pożądaniu – skupiają się na duchowym aspekcie znajomości. Nie mają żadnych wątpliwości co do tego, że chcą być razem, po dziesięciu dniach są już zaręczeni. Baśniowość przerywa dość szybko informacja o guzku w piersi kobiety. To jeszcze nie budzi podejrzeń lekarzy – wszystko wskazuje na to, że Treya będzie mogła udać się na miesiąc miodowy, a po powrocie na spokojnie pozbyć się intruza. Tyle tylko, że w tym wypadku rutynowe zachowania nie mają sensu: nowotwór okazuje się złośliwy i agresywny, a krótko po pierwszej operacji Treya dowiaduje się, że choruje na kolejnego raka – również usytuowanego w piersi, jednak o innym charakterze niż poprzedni. I tak stopniowo coraz bardziej zanurza się w chorobie. Z pełnej życia i nadziei na wspaniałą przyszłość kobiety przed czterdziestką zamienia się w obiekt ciągłych badań. Swoje frustracje próbuje opanować za pomocą medytacji, której jest gorliwą wyznawczynią – ale z czasem jej postępowanie wobec partnera nabiera znamion tortury dla tego ostatniego. Ken stara się być wsparciem, ale w końcu i jemu puszczają nerwy przez życie w ciągłym stresie.
„Śmiertelni nieśmiertelni” to książka napisana przez Kena Wilbera – z uzupełniającymi jego narrację wstawkami z pamiętników Treyi. Autorzy nie zawsze koncentrują się na chorobach – najpierw liczy się dla nich wzajemna obecność, szukanie wspólnych przyzwyczajeń i zachowań, wypracowywanie kodu związku. Później – uczenie się rozmawiania o własnych potrzebach, kiedy już ogrom poświęcenia zaczyna przytłaczać. To nie jest lukrowana opowieść o rozstawaniu się ze światem w zgodzie i z pokorą – a ciągła walka. Tom miejscami okazuje się strasznie przegadany, kiedy chce się dowiedzieć, co stało się dalej z bohaterami, trzeba uzbroić się w cierpliwość i przebijać przez wywody teoretyczne. Ale też Ken Wilber pokazuje jeden z możliwych sposobów na rozprawianie się z prywatnymi dramatami, szuka drogi ratunku, kiedy wszystko inne – dla psychiki – zawodzi.
Odchodzenie
Niby podobna jest ta książka w przebiegu opowieści do standardowych ukazujących się na rynku historii z literatury chorobowej, a jednak inna przez ogromny nacisk kładziony na kwestię filozofii i medytacji w procesie oswajania się z problemami. Bohaterowie próbują przekonać odbiorców do swoich postaw życiowych – a ponieważ Ken Wilber znany jest nie z wywodów szpitalnych, a z psychologicznych i filozoficznych publikacji, tutaj również pozwala sobie na prezentację własnych zainteresowań. Czasami – przez publikowanie wywiadów lub ich fragmentów, czasami przez rozważania na tematy związane z wyznawanymi wartościami. Okazji do spowalniania fabuły (która wcale nie jest w tomie najważniejsza) będzie naprawdę wiele – jako że czymś trzeba wypełnić czas oczekiwania na diagnozy czy przełomy w leczeniu. A że w codzienności jest coraz trudniej – bohaterowie niekoniecznie i nie zawsze chcą dzielić się zmartwieniami. Chociaż i tak bywa ostro, „Śmiertelni nieśmiertelni” w pewnym momencie zamienia się w studium poważnego kryzysu w wydawałoby się sielankowym związku.
Najpierw – przesłodzenie, cukierkowość do przesady, aż nieznośna dla zwykłych odbiorców. Wiara w porozumienie dusz, w przeznaczenie czy w miłość od pierwszego wejrzenia jest tu eksponowana tak, że niemal zastępuje zwykłe prezentacje. Ken i Treya (jeszcze wtedy pod innym imieniem) nie przypominają o pożądaniu – skupiają się na duchowym aspekcie znajomości. Nie mają żadnych wątpliwości co do tego, że chcą być razem, po dziesięciu dniach są już zaręczeni. Baśniowość przerywa dość szybko informacja o guzku w piersi kobiety. To jeszcze nie budzi podejrzeń lekarzy – wszystko wskazuje na to, że Treya będzie mogła udać się na miesiąc miodowy, a po powrocie na spokojnie pozbyć się intruza. Tyle tylko, że w tym wypadku rutynowe zachowania nie mają sensu: nowotwór okazuje się złośliwy i agresywny, a krótko po pierwszej operacji Treya dowiaduje się, że choruje na kolejnego raka – również usytuowanego w piersi, jednak o innym charakterze niż poprzedni. I tak stopniowo coraz bardziej zanurza się w chorobie. Z pełnej życia i nadziei na wspaniałą przyszłość kobiety przed czterdziestką zamienia się w obiekt ciągłych badań. Swoje frustracje próbuje opanować za pomocą medytacji, której jest gorliwą wyznawczynią – ale z czasem jej postępowanie wobec partnera nabiera znamion tortury dla tego ostatniego. Ken stara się być wsparciem, ale w końcu i jemu puszczają nerwy przez życie w ciągłym stresie.
„Śmiertelni nieśmiertelni” to książka napisana przez Kena Wilbera – z uzupełniającymi jego narrację wstawkami z pamiętników Treyi. Autorzy nie zawsze koncentrują się na chorobach – najpierw liczy się dla nich wzajemna obecność, szukanie wspólnych przyzwyczajeń i zachowań, wypracowywanie kodu związku. Później – uczenie się rozmawiania o własnych potrzebach, kiedy już ogrom poświęcenia zaczyna przytłaczać. To nie jest lukrowana opowieść o rozstawaniu się ze światem w zgodzie i z pokorą – a ciągła walka. Tom miejscami okazuje się strasznie przegadany, kiedy chce się dowiedzieć, co stało się dalej z bohaterami, trzeba uzbroić się w cierpliwość i przebijać przez wywody teoretyczne. Ale też Ken Wilber pokazuje jeden z możliwych sposobów na rozprawianie się z prywatnymi dramatami, szuka drogi ratunku, kiedy wszystko inne – dla psychiki – zawodzi.
środa, 26 lutego 2020
Ballada o dziewczynie. Z Ewą Frysztak rozmawia Janusz Górski
Karakter, Kraków 2019.
Wspominanie
Ten tom – który na rynku ukazuje się po raz drugi – może dla części odbiorców być sentymentalną podróżą w przeszłość albo sprawdzaniem, jak wyglądała praca grafików w PRL. Ponieważ książka ma charakter albumowy i wypełniona jest reprodukcjami okładek projektowanych przez Ewę Frysztak, a także kilkoma ilustracjami niepublikowanymi (projektami, które nie uzyskały akceptacji do druku) czy po prostu – ilustracjami z różnych dzieł, można przypominać sobie odpowiednie publikacje z bibliotek. I dzięki temu przede wszystkim „Ballada o dziewczynie” będzie mogła przetrwać długo. Drugim elementem przyciągającym odbiorców staje się tu możliwość dokonywania porównań: Janusz Górski w rozmowie z Ewą Frysztak doszukuje się inspiracji, powiązań i komentarzy, które pozwalają interpretować prace i umieszczać je w całym graficznym kontekście – tropi mistrzów i kolegów, próbuje rozgryzać zależności oraz naświetlać odbiorcom zasady działania. Wiele razy wraca do tematu zleceń i zarobków grafika – dowiaduje się, jak zdobywało się szansę projektowania okładek i jak często „wpadały” rozmaite zlecenia. Ewa Frysztak w tej kwestii nie zamierza niczego ukrywać, może uświadomić odbiorcom specyfikę zawodu artystycznego sprzed dekad. Oczywiście dla fanów sztuki bardziej ciekawa będzie część dotycząca wpływów i języków projektowania, dopasowywania stylistyki do treści, operowania różnymi formami i technikami. I tutaj Ewa Frysztak zajmuje się czasem opowiadaniem, jakich narzędzi używała (najbardziej nietypowym okazuje się kawałek brystolu traktowany jako pędzel), podaje fachowe nazwy albo przypomina, jak pracuje się z jakimi materiałami – to wtajemniczenie, którego zwykli odbiorcy nie posiadają, mogą zatem dowiedzieć się, jak wyglądało tworzenie okładek przed modą na grafikę komputerową. Da się tu wskazać uroki i przekleństwa pracy – ale Ewa Frysztak daleka jest od narzekania, lubi za to pokazywać czytelnikom rzeczy, których nie wiedzą. Sama bardzo chętnie zanurza się w przeszłość, prowadzi opowieść w oparciu o kolejne okładki – to element książki, który zachęca do lektury. Dzielenie się pasją bardzo dobrze się w narracji sprawdza.
Bo Ewa Frysztak nie zamierza ułatwiać zadania tym, którzy chcieliby stworzyć jej biografię albo chociaż spis dokonań. Janusz Górski podchodzi do rozmowy świetnie przygotowany, z wybranymi dziesiątkami prac, które chciałby zaprezentować, ale też z wiedzą na temat życia prywatnego artystki. To ostatnie Ewa Frysztak bardzo zbija i bagatelizuje. Nie chce opowiadać o swoich małżeństwach (udaje, że nie przywiązywała do nich wagi i że nie ma tu nic ciekawego do przedstawiania), nie skupia się na warunkach mieszkaniowych, na relacjach towarzyskich (jeśli nie dotyczą kontaktów zawodowych) i na codzienności. Interesuje ją wyłącznie działanie w sferze grafiki. Ale i tutaj bywa dziwnie, na co zresztą Górski w pewnym momencie musi zwrócić uwagę: część prac, zwłaszcza tych mniej udanych, Ewa Frysztak neguje co do autorstwa – nie chce się przyznawać do okładek, których nie lubi. Zdarza się, że krytykuje pomysły lub wykonanie – i w ten sposób zaciemnia czytelnikom obraz swojej działalności. Jednak „Ballada o dziewczynie” pozwala przejrzeć imponujący zbiór prac i dzięki temu lepiej poznać autorkę, która na swój temat wyłącznie milczy.
Wspominanie
Ten tom – który na rynku ukazuje się po raz drugi – może dla części odbiorców być sentymentalną podróżą w przeszłość albo sprawdzaniem, jak wyglądała praca grafików w PRL. Ponieważ książka ma charakter albumowy i wypełniona jest reprodukcjami okładek projektowanych przez Ewę Frysztak, a także kilkoma ilustracjami niepublikowanymi (projektami, które nie uzyskały akceptacji do druku) czy po prostu – ilustracjami z różnych dzieł, można przypominać sobie odpowiednie publikacje z bibliotek. I dzięki temu przede wszystkim „Ballada o dziewczynie” będzie mogła przetrwać długo. Drugim elementem przyciągającym odbiorców staje się tu możliwość dokonywania porównań: Janusz Górski w rozmowie z Ewą Frysztak doszukuje się inspiracji, powiązań i komentarzy, które pozwalają interpretować prace i umieszczać je w całym graficznym kontekście – tropi mistrzów i kolegów, próbuje rozgryzać zależności oraz naświetlać odbiorcom zasady działania. Wiele razy wraca do tematu zleceń i zarobków grafika – dowiaduje się, jak zdobywało się szansę projektowania okładek i jak często „wpadały” rozmaite zlecenia. Ewa Frysztak w tej kwestii nie zamierza niczego ukrywać, może uświadomić odbiorcom specyfikę zawodu artystycznego sprzed dekad. Oczywiście dla fanów sztuki bardziej ciekawa będzie część dotycząca wpływów i języków projektowania, dopasowywania stylistyki do treści, operowania różnymi formami i technikami. I tutaj Ewa Frysztak zajmuje się czasem opowiadaniem, jakich narzędzi używała (najbardziej nietypowym okazuje się kawałek brystolu traktowany jako pędzel), podaje fachowe nazwy albo przypomina, jak pracuje się z jakimi materiałami – to wtajemniczenie, którego zwykli odbiorcy nie posiadają, mogą zatem dowiedzieć się, jak wyglądało tworzenie okładek przed modą na grafikę komputerową. Da się tu wskazać uroki i przekleństwa pracy – ale Ewa Frysztak daleka jest od narzekania, lubi za to pokazywać czytelnikom rzeczy, których nie wiedzą. Sama bardzo chętnie zanurza się w przeszłość, prowadzi opowieść w oparciu o kolejne okładki – to element książki, który zachęca do lektury. Dzielenie się pasją bardzo dobrze się w narracji sprawdza.
Bo Ewa Frysztak nie zamierza ułatwiać zadania tym, którzy chcieliby stworzyć jej biografię albo chociaż spis dokonań. Janusz Górski podchodzi do rozmowy świetnie przygotowany, z wybranymi dziesiątkami prac, które chciałby zaprezentować, ale też z wiedzą na temat życia prywatnego artystki. To ostatnie Ewa Frysztak bardzo zbija i bagatelizuje. Nie chce opowiadać o swoich małżeństwach (udaje, że nie przywiązywała do nich wagi i że nie ma tu nic ciekawego do przedstawiania), nie skupia się na warunkach mieszkaniowych, na relacjach towarzyskich (jeśli nie dotyczą kontaktów zawodowych) i na codzienności. Interesuje ją wyłącznie działanie w sferze grafiki. Ale i tutaj bywa dziwnie, na co zresztą Górski w pewnym momencie musi zwrócić uwagę: część prac, zwłaszcza tych mniej udanych, Ewa Frysztak neguje co do autorstwa – nie chce się przyznawać do okładek, których nie lubi. Zdarza się, że krytykuje pomysły lub wykonanie – i w ten sposób zaciemnia czytelnikom obraz swojej działalności. Jednak „Ballada o dziewczynie” pozwala przejrzeć imponujący zbiór prac i dzięki temu lepiej poznać autorkę, która na swój temat wyłącznie milczy.
wtorek, 25 lutego 2020
Izabella Frączyk: Wszystko nie tak! 2
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Szansa
Marzena to bohaterka, która ma za zadanie pokazać czytelnikom, że bogactwo to nie wszystko. Kobiecie nie brakuje niczego, przynajmniej w sferze materialnej. Jako młoda dziewczyna popełniła błąd, na egzotycznych wakacjach zaszła w niechcianą ciążę (nie wiadomo z kim). Ojczym, który zadbał o dostatnie życie rodziny, zadecydował o aborcji, jednak Marzenie udało się ocalić dzieci. Ceną za to było podporządkowanie się rodzinie – na kobietę czekał już znaleziony przez obrotnego ojczyma superprzystojny narzeczony. Gra w zachowywanie pozorów sprawiła, że bohaterka nie zaznała szczęścia – i po śmierci ojczyma postanowiła jeszcze o siebie zawalczyć. Obmyśliła plan, w którym udałoby się jej zniknąć z radarów papierowego męża – i zastanowić się nad własnym życiem. W tym miały jej pomóc dwie znajome (czytelnikom znane z pierwszej części powieści, „Wszystko nie tak”, Ruda i Ewa). Tyle tylko, że w takim wypadku trudno, by wszystko szło zgodnie z planem: Marzena zmienia wygląd, a następnie przeżywa koszmarny wypadek, w wyniku którego traci pamięć. Dla kobiet, które jako jedyne wiedziały o jej pomyśle, zapada się pod ziemię.
„Wszystko nie tak 2” to pogodna obyczajówka o poszukiwaniu szczęścia, niewolna od wielkich sensacji. Dwóm bohaterkom życie układa się już po ich myśli – i Ewa, i Ruda nie mają na co narzekać. Obie znalazły kochających partnerów, obie skupiają się na pielęgnowaniu domowego ogniska, mogą zawsze na siebie liczyć, a do tego nie mają poważniejszych zmartwień. Do szczęścia w miłości dochodzą kwestie finansowe – obie kobiety zarabiają doskonale, nie muszą więc zastanawiać się nad tym, jak związać koniec z końcem. W zasadzie mają to, co Marzena – a nawet więcej, bo Marzena o ukochanym partnerze może tylko marzyć. Ale w całej tej cukierkowości i idealności autorka mimo wszystko jest przekonująca. Nie ma tu wydarzeń męczących, wszystko wydaje się dobrze dopasowane do akcji i przemyślane pod kątem emocji.
Marzena pozbawiona nagle związków z przeszłością trafia do domu Leszka. Tu znajduje miłość, zrozumienie i szansę na inne życie. Chwilowo może udawać kogoś, kim nie jest – i przekonać się, jaką egzystencję mogłaby prowadzić. Świetnie dogaduje się z córką gospodarza, a poza tym nikt nie ocenia jej pod kątem finansów i bogactwa. Jednak w końcu trzeba będzie coś wybrać. I tu Izabella Frączyk postępuje zupełnie inaczej niż wszystkie autorki obyczajówek: proponuje bowiem czytelniczkom dwa rozwiązania. Pierwsze, bardziej rozbudowane, obejmuje jedną z możliwych dróg, drugie w części narracji jest powtórzeniem pierwszego – ale o przeciwnym zwrocie. Jest to właściwie równoznaczne z urwaniem powieści przed zakończeniem, czytelniczki niekoniecznie będą chciały tak radykalnego rozwiązania. Izabella Frączyk ułatwiła sobie zadanie – nie musi zastanawiać się nad etyczną stroną historii i nad konsekwencjami każdego z wyborów, a do tego podrzuca czytelniczkom różne scenariusze. Jednak w przypadku śledzenia losów bohaterek obyczajówek większość odbiorczyń chce, by finał opowieści był jednoznaczny. Narracyjnie jednak to Frączyk w najlepszym wydaniu.
Szansa
Marzena to bohaterka, która ma za zadanie pokazać czytelnikom, że bogactwo to nie wszystko. Kobiecie nie brakuje niczego, przynajmniej w sferze materialnej. Jako młoda dziewczyna popełniła błąd, na egzotycznych wakacjach zaszła w niechcianą ciążę (nie wiadomo z kim). Ojczym, który zadbał o dostatnie życie rodziny, zadecydował o aborcji, jednak Marzenie udało się ocalić dzieci. Ceną za to było podporządkowanie się rodzinie – na kobietę czekał już znaleziony przez obrotnego ojczyma superprzystojny narzeczony. Gra w zachowywanie pozorów sprawiła, że bohaterka nie zaznała szczęścia – i po śmierci ojczyma postanowiła jeszcze o siebie zawalczyć. Obmyśliła plan, w którym udałoby się jej zniknąć z radarów papierowego męża – i zastanowić się nad własnym życiem. W tym miały jej pomóc dwie znajome (czytelnikom znane z pierwszej części powieści, „Wszystko nie tak”, Ruda i Ewa). Tyle tylko, że w takim wypadku trudno, by wszystko szło zgodnie z planem: Marzena zmienia wygląd, a następnie przeżywa koszmarny wypadek, w wyniku którego traci pamięć. Dla kobiet, które jako jedyne wiedziały o jej pomyśle, zapada się pod ziemię.
„Wszystko nie tak 2” to pogodna obyczajówka o poszukiwaniu szczęścia, niewolna od wielkich sensacji. Dwóm bohaterkom życie układa się już po ich myśli – i Ewa, i Ruda nie mają na co narzekać. Obie znalazły kochających partnerów, obie skupiają się na pielęgnowaniu domowego ogniska, mogą zawsze na siebie liczyć, a do tego nie mają poważniejszych zmartwień. Do szczęścia w miłości dochodzą kwestie finansowe – obie kobiety zarabiają doskonale, nie muszą więc zastanawiać się nad tym, jak związać koniec z końcem. W zasadzie mają to, co Marzena – a nawet więcej, bo Marzena o ukochanym partnerze może tylko marzyć. Ale w całej tej cukierkowości i idealności autorka mimo wszystko jest przekonująca. Nie ma tu wydarzeń męczących, wszystko wydaje się dobrze dopasowane do akcji i przemyślane pod kątem emocji.
Marzena pozbawiona nagle związków z przeszłością trafia do domu Leszka. Tu znajduje miłość, zrozumienie i szansę na inne życie. Chwilowo może udawać kogoś, kim nie jest – i przekonać się, jaką egzystencję mogłaby prowadzić. Świetnie dogaduje się z córką gospodarza, a poza tym nikt nie ocenia jej pod kątem finansów i bogactwa. Jednak w końcu trzeba będzie coś wybrać. I tu Izabella Frączyk postępuje zupełnie inaczej niż wszystkie autorki obyczajówek: proponuje bowiem czytelniczkom dwa rozwiązania. Pierwsze, bardziej rozbudowane, obejmuje jedną z możliwych dróg, drugie w części narracji jest powtórzeniem pierwszego – ale o przeciwnym zwrocie. Jest to właściwie równoznaczne z urwaniem powieści przed zakończeniem, czytelniczki niekoniecznie będą chciały tak radykalnego rozwiązania. Izabella Frączyk ułatwiła sobie zadanie – nie musi zastanawiać się nad etyczną stroną historii i nad konsekwencjami każdego z wyborów, a do tego podrzuca czytelniczkom różne scenariusze. Jednak w przypadku śledzenia losów bohaterek obyczajówek większość odbiorczyń chce, by finał opowieści był jednoznaczny. Narracyjnie jednak to Frączyk w najlepszym wydaniu.
poniedziałek, 24 lutego 2020
Leszek Cichy: Gdyby to nie był Everest... Wysłuchał Piotr Trybalski
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.
Walka o szczyt
Literatura górska przeżywa prawdziwy boom, na rynek powracają książki, które kiedyś były uznawane za zbyt niszowe, żeby przedstawiać je szerokiej publiczności. Powstają też nowe – nie tylko biografie rejestrujące dokonania wspinaczy (albo wpisujące się w dyskusję między himalaistami, bo i taką rolę publikacje przejmują) albo monografie gór. W przypadku Leszka Cichego to opowieść o sukcesie sprzed czterdziestu lat, zdobyciu Everestu. Minęła czterdziesta rocznica tego wydarzenia – pierwszego zimowego wejścia na szczyt najwyższego ośmiotysięcznika, co stało się okazją do przypomnienia sylwetki jednego z uczestników. Leszek Cichy wraz z Krzysztofem Wielickim stworzyli duet, któremu udało się – rzutem na taśmę – zapisać się w historii himalaizmu pod koniec wyprawy polskiej ekipy. Od tego momentu Polaków nazywano lodowymi wojownikami – a Cichy i Wielicki długo nie mogli pobić własnego wyczynu: to wydarzenie wymarzone, żeby zdobyć sławę, ale niekoniecznie jako punkt wyjścia kariery górskiej. Teraz z perspektywy czasu i dzięki pracy Piotra Trybalskiego, a także dzięki zachowanym nagraniom z taśm magnetofonowych czytelnicy dowiedzą się, jak wyglądały dramatyczne chwile na Evereście i dlaczego na sukces pracowała cała ekipa. Najpierw jednak Trybalski zajmuje się przedstawieniem historii samego Everestu i zdobywania góry przez pierwszych wspinaczy. Chodzi o pokazanie źródeł mitu o najwyższej górze świata – i o magnetycznej sile przyciągania kolejnych śmiałków. Trybalski pisze rzeczowo, unika budowania legend. Z kolei Leszek Cichy, kiedy „przejmuje” narrację (to znaczy – kiedy opowieść zmienia się na pierwszoosobową i snutą przez wspinacza), opowiada odbiorcom bardzo skrótowo o swoich początkach w górach. Sednem książki jest jedna wyprawa – a w jej ramach znaleźć można między innymi kłopoty z wyposażeniem ekipy (i w ogóle trudności z zaopatrzeniem) czy niesnaski w zespole. Przedrukowanie nagrań umożliwia śledzenie relacji między kierownikiem wyprawy i jej uczestnikami: nie obejdzie się przecież bez konfliktów i wzajemnych pretensji, różni wspinacze mają różne wizje sukcesu, a do tego nie wszyscy wytrzymują kondycyjnie warunki na górze. Everest zmusza do maksymalnego wysiłku i do poświęcenia. Chodzi jednak o to, żeby odbiorcy nie wyrobili sobie przekonania, że Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy samodzielnie wspięli się na szczyt – Trybalski odnotowuje istnienie wszystkich uczestników wyprawy, rejestruje podział ról i przebieg wydarzeń. Wysłuchuje Leszka Cichego i nadaje ton jego wspomnieniom. Tak, że „Gdyby to nie był Everest” pobrzmiewa trochę jak reportaż, bardziej – jak literatura górska. Jest to książka pisana emocjami, ale też fachowa – sporo w niej informacji choćby o przechodzeniu przez Icefall, o poręczówkach, namiotach czy o... jedzeniu w górze. Piotr Trybalski kończy książkę całkowitym odarciem Everestu z mitu: przedstawia budzącą grozę kolejkę na szczyt (musi później zresztą weryfikować wiadomości i wyjaśniać, że to wyjątkowa sytuacja). Przypomina jednak o tym, że to Everest rozpala wyobraźnię przypadkowych wspinaczy (czasem nawet i turystów), a początkującym jawi się jako pomysł na góry. Przestrzega przed tym szczytem – ale jest też pewny, że zawodowcy znajdą sobie wśród ośmiotysięczników inne – nie tak medialne – cele. „Gdyby to nie był Everest” to książka napisana ze znawstwem tematu.
Walka o szczyt
Literatura górska przeżywa prawdziwy boom, na rynek powracają książki, które kiedyś były uznawane za zbyt niszowe, żeby przedstawiać je szerokiej publiczności. Powstają też nowe – nie tylko biografie rejestrujące dokonania wspinaczy (albo wpisujące się w dyskusję między himalaistami, bo i taką rolę publikacje przejmują) albo monografie gór. W przypadku Leszka Cichego to opowieść o sukcesie sprzed czterdziestu lat, zdobyciu Everestu. Minęła czterdziesta rocznica tego wydarzenia – pierwszego zimowego wejścia na szczyt najwyższego ośmiotysięcznika, co stało się okazją do przypomnienia sylwetki jednego z uczestników. Leszek Cichy wraz z Krzysztofem Wielickim stworzyli duet, któremu udało się – rzutem na taśmę – zapisać się w historii himalaizmu pod koniec wyprawy polskiej ekipy. Od tego momentu Polaków nazywano lodowymi wojownikami – a Cichy i Wielicki długo nie mogli pobić własnego wyczynu: to wydarzenie wymarzone, żeby zdobyć sławę, ale niekoniecznie jako punkt wyjścia kariery górskiej. Teraz z perspektywy czasu i dzięki pracy Piotra Trybalskiego, a także dzięki zachowanym nagraniom z taśm magnetofonowych czytelnicy dowiedzą się, jak wyglądały dramatyczne chwile na Evereście i dlaczego na sukces pracowała cała ekipa. Najpierw jednak Trybalski zajmuje się przedstawieniem historii samego Everestu i zdobywania góry przez pierwszych wspinaczy. Chodzi o pokazanie źródeł mitu o najwyższej górze świata – i o magnetycznej sile przyciągania kolejnych śmiałków. Trybalski pisze rzeczowo, unika budowania legend. Z kolei Leszek Cichy, kiedy „przejmuje” narrację (to znaczy – kiedy opowieść zmienia się na pierwszoosobową i snutą przez wspinacza), opowiada odbiorcom bardzo skrótowo o swoich początkach w górach. Sednem książki jest jedna wyprawa – a w jej ramach znaleźć można między innymi kłopoty z wyposażeniem ekipy (i w ogóle trudności z zaopatrzeniem) czy niesnaski w zespole. Przedrukowanie nagrań umożliwia śledzenie relacji między kierownikiem wyprawy i jej uczestnikami: nie obejdzie się przecież bez konfliktów i wzajemnych pretensji, różni wspinacze mają różne wizje sukcesu, a do tego nie wszyscy wytrzymują kondycyjnie warunki na górze. Everest zmusza do maksymalnego wysiłku i do poświęcenia. Chodzi jednak o to, żeby odbiorcy nie wyrobili sobie przekonania, że Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy samodzielnie wspięli się na szczyt – Trybalski odnotowuje istnienie wszystkich uczestników wyprawy, rejestruje podział ról i przebieg wydarzeń. Wysłuchuje Leszka Cichego i nadaje ton jego wspomnieniom. Tak, że „Gdyby to nie był Everest” pobrzmiewa trochę jak reportaż, bardziej – jak literatura górska. Jest to książka pisana emocjami, ale też fachowa – sporo w niej informacji choćby o przechodzeniu przez Icefall, o poręczówkach, namiotach czy o... jedzeniu w górze. Piotr Trybalski kończy książkę całkowitym odarciem Everestu z mitu: przedstawia budzącą grozę kolejkę na szczyt (musi później zresztą weryfikować wiadomości i wyjaśniać, że to wyjątkowa sytuacja). Przypomina jednak o tym, że to Everest rozpala wyobraźnię przypadkowych wspinaczy (czasem nawet i turystów), a początkującym jawi się jako pomysł na góry. Przestrzega przed tym szczytem – ale jest też pewny, że zawodowcy znajdą sobie wśród ośmiotysięczników inne – nie tak medialne – cele. „Gdyby to nie był Everest” to książka napisana ze znawstwem tematu.
Lorenzo Clerici: Ta książka jest psem
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Trening z pupilem
Każde dziecko marzy o zwierzęciu – nie każde jednak wie, jak zachowywać się przy czworonogu i co robić, żeby go nie przestraszyć. Lorenzo Clerici dostarcza najmłodszym książeczki, które pozwalają poćwiczyć z wyimaginowanym czworonogiem – i zaobserwować jego reakcje. To dobry pomysł, żeby jeszcze zanim w domu pojawi się pies czy kot – sprawdzić, czy dziecko wie, na co może sobie pozwolić, a czego robić nie powinno. Także najmłodszym, którzy z różnych względów psa ani kota mieć nie mogą, przyda się taka lektura – wymagająca udziału dziecka, zabawkowa i dowcipna.
„Ta książka jest psem” to propozycja, która na rynku zrobi furorę. Lorenzo Clerici stawia tu na prostą formę. Kartonowy picture book pozwala obserwować zachowanie zwierzaka, któremu mały odbiorca może nadać imię. To pierwszy krok do urzeczywistnienia marzenia o własnym zwierzęciu. Narrator przeprowadza dzieci przez kolejne etapy wzajemnego poznawania się: na początku pies śpi i trzeba zachowywać się spokojnie, żeby się nie przestraszył. Każda kolejna rozkładówka zawiera bardzo krótki opis reakcji zwierzęcia – prawdopodobnej i prawdziwej – na postawę dziecka z poprzedniej strony. Autor proponuje następne kroki czynione w celu wspólnej zabawy – tłumaczy, co pies lubi i jak można go potraktować. Zachęca do zabawy z narysowanym zwierzakiem: bohatera tej książki można na przykład drapać po brzuszku albo koszulką czyścić z błota (i to bez narażania się na gniew rodziców, na koszulce nie pozostaną żadne plamy). Każde działanie dziecka powoduje reakcję psa – wystarczy odwrócić stronę, o czym przypomina niemal każdorazowo tekst na rozkładówce – żeby zobaczyć, jak bohater zachowuje się wobec nowej pieszczoty czy „komendy”. Okazuje się, że nawet narysowany piesek wcale nie jest chętny do wypełniania rozkazów, można mu wydawać polecenia, a on będzie zachowywać się po swojemu. To dobry punkt wyjścia do wyjaśnienia maluchom, że zwierzęta też mają swoje humory i nie zawsze zamierzają robić to, czego się od nich oczekuje.
„Ta książka jest psem” to tomik, który w pierwszej kolejności wyczula dzieci na postawy czworonogów. Kilkulatki będą na tej pozycji trenować cierpliwość i dowiadywać się, jak nie można zachowywać się przy zwierzętach (nie zawsze rodzice zwracają uwagę, że dzieci nie powinny krzyczeć, bo to płoszy albo wyzwala agresję: lekcja przyda się zatem obu stronom!). Przekonają się, że prawdziwi pupile nie mają nic wspólnego z magicznymi stworzonkami z bajek – nie da się ich traktować jak zabawek. Lorenzo Clerici proponuje opowiastkę prostą i klarowną, estetyczną i pozwalającą na interaktywną zabawę. Rysunki są tu przekonujące: pies w różnych pozycjach rozbawi odbiorców i zachęci ich do wypełniania poleceń narratora, autor umiejętnie rozbudza ciekawość. Warto zastanowić się nad taką niespodzianką dla malucha, który marzy o własnym zwierzęciu.
Trening z pupilem
Każde dziecko marzy o zwierzęciu – nie każde jednak wie, jak zachowywać się przy czworonogu i co robić, żeby go nie przestraszyć. Lorenzo Clerici dostarcza najmłodszym książeczki, które pozwalają poćwiczyć z wyimaginowanym czworonogiem – i zaobserwować jego reakcje. To dobry pomysł, żeby jeszcze zanim w domu pojawi się pies czy kot – sprawdzić, czy dziecko wie, na co może sobie pozwolić, a czego robić nie powinno. Także najmłodszym, którzy z różnych względów psa ani kota mieć nie mogą, przyda się taka lektura – wymagająca udziału dziecka, zabawkowa i dowcipna.
„Ta książka jest psem” to propozycja, która na rynku zrobi furorę. Lorenzo Clerici stawia tu na prostą formę. Kartonowy picture book pozwala obserwować zachowanie zwierzaka, któremu mały odbiorca może nadać imię. To pierwszy krok do urzeczywistnienia marzenia o własnym zwierzęciu. Narrator przeprowadza dzieci przez kolejne etapy wzajemnego poznawania się: na początku pies śpi i trzeba zachowywać się spokojnie, żeby się nie przestraszył. Każda kolejna rozkładówka zawiera bardzo krótki opis reakcji zwierzęcia – prawdopodobnej i prawdziwej – na postawę dziecka z poprzedniej strony. Autor proponuje następne kroki czynione w celu wspólnej zabawy – tłumaczy, co pies lubi i jak można go potraktować. Zachęca do zabawy z narysowanym zwierzakiem: bohatera tej książki można na przykład drapać po brzuszku albo koszulką czyścić z błota (i to bez narażania się na gniew rodziców, na koszulce nie pozostaną żadne plamy). Każde działanie dziecka powoduje reakcję psa – wystarczy odwrócić stronę, o czym przypomina niemal każdorazowo tekst na rozkładówce – żeby zobaczyć, jak bohater zachowuje się wobec nowej pieszczoty czy „komendy”. Okazuje się, że nawet narysowany piesek wcale nie jest chętny do wypełniania rozkazów, można mu wydawać polecenia, a on będzie zachowywać się po swojemu. To dobry punkt wyjścia do wyjaśnienia maluchom, że zwierzęta też mają swoje humory i nie zawsze zamierzają robić to, czego się od nich oczekuje.
„Ta książka jest psem” to tomik, który w pierwszej kolejności wyczula dzieci na postawy czworonogów. Kilkulatki będą na tej pozycji trenować cierpliwość i dowiadywać się, jak nie można zachowywać się przy zwierzętach (nie zawsze rodzice zwracają uwagę, że dzieci nie powinny krzyczeć, bo to płoszy albo wyzwala agresję: lekcja przyda się zatem obu stronom!). Przekonają się, że prawdziwi pupile nie mają nic wspólnego z magicznymi stworzonkami z bajek – nie da się ich traktować jak zabawek. Lorenzo Clerici proponuje opowiastkę prostą i klarowną, estetyczną i pozwalającą na interaktywną zabawę. Rysunki są tu przekonujące: pies w różnych pozycjach rozbawi odbiorców i zachęci ich do wypełniania poleceń narratora, autor umiejętnie rozbudza ciekawość. Warto zastanowić się nad taką niespodzianką dla malucha, który marzy o własnym zwierzęciu.
niedziela, 23 lutego 2020
Shannon Hale, LeUyen Pham: Najlepsze przyjaciółki
Jaguar, Warszawa 2020.
Męki dojrzewania
Pogubić się w Asiach, Aśkach i innych koleżankach Sary jest bardzo łatwo (chyba że ktoś zacznie lekturę od pierwszego tomu komiksu w sumie to dziwne, bo imiona zostały spolszczone dla wygody odbiorczyń). Jednak Shannon Hale celnie portretuje nastolatki i uwypukla ich szkolne – nieważne, czy z perspektywy dorosłych wydumane czy nie – problemy. Sara nie bardzo umie się odnaleźć w szkolnej społeczności, nie rozumie reguł, jakie rządzą tym środowiskiem. Podporządkowuje się tym najbardziej popularnym dziewczynom i liczy na ich uznanie albo przynajmniej przychylność. Jako szara myszka tylko przez ślepe naśladownictwo może awansować w relacjach towarzyskich. Ale niezbyt dobrze się z tym czuje. Nie wie, jaka muzyka jest na topie, zawsze pozostaje w tyle za koleżankami – czy chodzi o pierwszą miesiączkę, czy o stosunek do chłopców. Wychowywana w konserwatywnej rodzinie, nie ma jak porozmawiać o swoich kłopotach z dorosłymi: jeśli nie znajdzie wsparcia w rówieśniczkach, nie znajdzie go w ogóle. Tymczasem koleżanki nie dostrzegają (może na szczęście) dylematów Sary. Nie wiedzą, że dziewczyna przez cały czas próbuje grać, zaprzepaszcza szansę na poznanie samej siebie, bo usiłuje się dopasować do grona modnych i przebojowych. Od dziecka nieśmiała i wycofana, Sara odnotowuje w myślach kolejne „zasady” obowiązujące w relacjach międzyludzkich. To jednak niewiele może pomóc – jeśli bohaterka nie czuje sensu metamorfozy, zawsze pozostanie na uboczu. A gdyby ktoś odkrył jej tajemnicę – byłaby spalona w szkole.
Relacje z rówieśnikami to jeden z tematów, który Hale podejmuje – z dobrym skutkiem, naświetla bowiem kwestię uniwersalną i przypomina czytelniczkom, że zawsze warto być sobą, a nie wpędzać się w depresję z powodu bardziej znanych dziewczyn. Sara miewa problemy psychiczne, zastanawia się, czy więcej ludzi czuje się tak, jak ona – czarne myśli utrudniają jej funkcjonowanie, ale znów w czasach akcji komiksu nie ma mowy o szukaniu pomocy psychologa. W końcu dzieci i nastolatki nie cierpią na depresję i nie miewają chandr. Jakby tego wszystkiego było mało, autorka zajmuje się również tematem praw kobiet. I to – z dużym zaangażowaniem. Wszystko zaczyna się od tego, że Sara nie wie, kim chciałaby być w przyszłości. Wydaje jej się, że przed nią jedynie dwie drogi (które, na upartego, da się połączyć): może zostać albo matką, albo nauczycielką. Nikt nie bierze pod uwagę tego, że dziewczyna marzy o karierze pisarki i nawet tworzy własną powieść, w której rozprawia się z dręczącymi ją problemami pod płaszczykiem baśniowości czy fantastyki. Dopiero z czasem Sara przekonuje się, że każdy może robić w życiu to, na co ma ochotę – sił dodaje jej przykład astronautki. Tak nastoletnia bohaterka dochodzi do prawdy, którą powinna znać od wczesnego dzieciństwa. Samoświadomość uodporni ją na toksyczne przekonania ze strony najbliższych: w końcu wszyscy powtarzają Sarze, jak powinny zachowywać się dziewczynki i co jest ich powinnością w przyszłości (bez męża nie będą w ogóle istnieć). W tym komiksie czasami brakuje puent poszczególnych fragmentów, a czasami opowieść się dłuży lub wydaje się tendencyjna – jednak „Najlepsze przyjaciółki” to ważna historia.
Męki dojrzewania
Pogubić się w Asiach, Aśkach i innych koleżankach Sary jest bardzo łatwo (chyba że ktoś zacznie lekturę od pierwszego tomu komiksu w sumie to dziwne, bo imiona zostały spolszczone dla wygody odbiorczyń). Jednak Shannon Hale celnie portretuje nastolatki i uwypukla ich szkolne – nieważne, czy z perspektywy dorosłych wydumane czy nie – problemy. Sara nie bardzo umie się odnaleźć w szkolnej społeczności, nie rozumie reguł, jakie rządzą tym środowiskiem. Podporządkowuje się tym najbardziej popularnym dziewczynom i liczy na ich uznanie albo przynajmniej przychylność. Jako szara myszka tylko przez ślepe naśladownictwo może awansować w relacjach towarzyskich. Ale niezbyt dobrze się z tym czuje. Nie wie, jaka muzyka jest na topie, zawsze pozostaje w tyle za koleżankami – czy chodzi o pierwszą miesiączkę, czy o stosunek do chłopców. Wychowywana w konserwatywnej rodzinie, nie ma jak porozmawiać o swoich kłopotach z dorosłymi: jeśli nie znajdzie wsparcia w rówieśniczkach, nie znajdzie go w ogóle. Tymczasem koleżanki nie dostrzegają (może na szczęście) dylematów Sary. Nie wiedzą, że dziewczyna przez cały czas próbuje grać, zaprzepaszcza szansę na poznanie samej siebie, bo usiłuje się dopasować do grona modnych i przebojowych. Od dziecka nieśmiała i wycofana, Sara odnotowuje w myślach kolejne „zasady” obowiązujące w relacjach międzyludzkich. To jednak niewiele może pomóc – jeśli bohaterka nie czuje sensu metamorfozy, zawsze pozostanie na uboczu. A gdyby ktoś odkrył jej tajemnicę – byłaby spalona w szkole.
Relacje z rówieśnikami to jeden z tematów, który Hale podejmuje – z dobrym skutkiem, naświetla bowiem kwestię uniwersalną i przypomina czytelniczkom, że zawsze warto być sobą, a nie wpędzać się w depresję z powodu bardziej znanych dziewczyn. Sara miewa problemy psychiczne, zastanawia się, czy więcej ludzi czuje się tak, jak ona – czarne myśli utrudniają jej funkcjonowanie, ale znów w czasach akcji komiksu nie ma mowy o szukaniu pomocy psychologa. W końcu dzieci i nastolatki nie cierpią na depresję i nie miewają chandr. Jakby tego wszystkiego było mało, autorka zajmuje się również tematem praw kobiet. I to – z dużym zaangażowaniem. Wszystko zaczyna się od tego, że Sara nie wie, kim chciałaby być w przyszłości. Wydaje jej się, że przed nią jedynie dwie drogi (które, na upartego, da się połączyć): może zostać albo matką, albo nauczycielką. Nikt nie bierze pod uwagę tego, że dziewczyna marzy o karierze pisarki i nawet tworzy własną powieść, w której rozprawia się z dręczącymi ją problemami pod płaszczykiem baśniowości czy fantastyki. Dopiero z czasem Sara przekonuje się, że każdy może robić w życiu to, na co ma ochotę – sił dodaje jej przykład astronautki. Tak nastoletnia bohaterka dochodzi do prawdy, którą powinna znać od wczesnego dzieciństwa. Samoświadomość uodporni ją na toksyczne przekonania ze strony najbliższych: w końcu wszyscy powtarzają Sarze, jak powinny zachowywać się dziewczynki i co jest ich powinnością w przyszłości (bez męża nie będą w ogóle istnieć). W tym komiksie czasami brakuje puent poszczególnych fragmentów, a czasami opowieść się dłuży lub wydaje się tendencyjna – jednak „Najlepsze przyjaciółki” to ważna historia.
Berenika Kołomycka: Malutki Lisek i Wielki Dzik. Huk
Egmont, Warszawa 2019.
Strach
Niby nic się nie dzieje: tylko sroka zbiera swoje skarby i chowa w różnych miejscach na polance, nie pamiętając, że to dom i schronienie dla rozmaitych stworzeń. Wokół panuje cisza i spokój, Malutki Lisek i Wielki Dzik z przyjemnością tu wracają. Polana i miejsce pod jabłonką to azyl, oaza dla kolejnych zwierząt. Wszystko byłoby dobrze, gdyby lokalna społeczność nie odkryła pewnej irytującej konsekwencji zachowań sroki: o przedmioty przynoszone przez nią łatwo się skaleczyć. A to i tak nie najgorsze, co może się zdarzyć. W pewnym momencie na polance wybucha pożar – istnieje realne niebezpieczeństwo zniszczenia tego wszystkiego, co zwierzęta kochają. „Malutki Lisek i Wielki Dzik. Huk” to komiks, który odróżnia się od dotychczas proponowanych dziecięcym odbiorcom. Przede wszystkim autorka rezygnuje z tonów filozoficznych – a przynajmniej spycha je na dalszy plan, koncentrując się na fabule i na akcji. Zwraca uwagę na tematy ważne w procesie wychowania najmłodszych: tutaj porusza i motyw śmiecenia, i – reguł życia społecznego. Sroka nie chce dostosować się do tego, co wymyśliły zwierzęta, uznaje, że wcale nie musi ich słuchać: może zdać się na instynkt (albo tak tłumaczyć sobie niechęć do posłuszeństwa wobec grupy). Bohaterowie próbują rozwiązać problem przez wyjaśnienia – ale dopiero nieszczęście pokaże, kto miał rację. Berenika Kołomycka doprowadza do konfrontacji i to nie tylko ze sroką – jest tu jeszcze rodzina bobrów, które mogłyby pomóc w ugaszeniu pożaru, gdyby tylko przekonały się do zniszczenia własnej pięknej tamy. Konflikt interesów w „Huku” narasta: wciąż pojawiają się przeszkody na drodze do zapewnienia wszystkim spokoju i sielanki.
W ślad za zmianą tematyczną idzie też zmiana formalna. Do tej pory Kołomycka przyzwyczaiła odbiorców do wielkoplanowych i dużych kadrów. Nie proponowała dziecięcych i infantylnych w kresce komiksów, a pejzaże malarskie, w których od czasu do czasu któryś z bohaterów wydawał jakiś odgłos. Tym razem musi jednak zejść do poziomu dialogów i małych okienek z wypowiedziami kolejnych postaci – zmienia zatem dynamikę opowieści. Dalej pojawiają się czasem rozległe tereny i widoki, ale więcej jest zdecydowanie zbliżeń, gadających głów i wymian opinii (czasem bardzo burzliwych). To sposób na przekonanie do serii najmłodszych – tych, którym cykl o Malutkim Lisku i Wielkim Dziku wydawał się zbyt lakoniczny i zbyt refleksyjny. Teraz Berenika Kołomycka sprawdza, co stanie się, jeśli wybierze sensacyjność zamiast jałowych rozważań i wychowawczość. Z pewnością poszerzy sobie krąg odbiorców – bo kto pozna Liska i Dzika w chwili zagrożenia, być może zechce powrócić do poprzednich części cyklu i potowarzyszyć bohaterom w ich zwyczajności.
Strach
Niby nic się nie dzieje: tylko sroka zbiera swoje skarby i chowa w różnych miejscach na polance, nie pamiętając, że to dom i schronienie dla rozmaitych stworzeń. Wokół panuje cisza i spokój, Malutki Lisek i Wielki Dzik z przyjemnością tu wracają. Polana i miejsce pod jabłonką to azyl, oaza dla kolejnych zwierząt. Wszystko byłoby dobrze, gdyby lokalna społeczność nie odkryła pewnej irytującej konsekwencji zachowań sroki: o przedmioty przynoszone przez nią łatwo się skaleczyć. A to i tak nie najgorsze, co może się zdarzyć. W pewnym momencie na polance wybucha pożar – istnieje realne niebezpieczeństwo zniszczenia tego wszystkiego, co zwierzęta kochają. „Malutki Lisek i Wielki Dzik. Huk” to komiks, który odróżnia się od dotychczas proponowanych dziecięcym odbiorcom. Przede wszystkim autorka rezygnuje z tonów filozoficznych – a przynajmniej spycha je na dalszy plan, koncentrując się na fabule i na akcji. Zwraca uwagę na tematy ważne w procesie wychowania najmłodszych: tutaj porusza i motyw śmiecenia, i – reguł życia społecznego. Sroka nie chce dostosować się do tego, co wymyśliły zwierzęta, uznaje, że wcale nie musi ich słuchać: może zdać się na instynkt (albo tak tłumaczyć sobie niechęć do posłuszeństwa wobec grupy). Bohaterowie próbują rozwiązać problem przez wyjaśnienia – ale dopiero nieszczęście pokaże, kto miał rację. Berenika Kołomycka doprowadza do konfrontacji i to nie tylko ze sroką – jest tu jeszcze rodzina bobrów, które mogłyby pomóc w ugaszeniu pożaru, gdyby tylko przekonały się do zniszczenia własnej pięknej tamy. Konflikt interesów w „Huku” narasta: wciąż pojawiają się przeszkody na drodze do zapewnienia wszystkim spokoju i sielanki.
W ślad za zmianą tematyczną idzie też zmiana formalna. Do tej pory Kołomycka przyzwyczaiła odbiorców do wielkoplanowych i dużych kadrów. Nie proponowała dziecięcych i infantylnych w kresce komiksów, a pejzaże malarskie, w których od czasu do czasu któryś z bohaterów wydawał jakiś odgłos. Tym razem musi jednak zejść do poziomu dialogów i małych okienek z wypowiedziami kolejnych postaci – zmienia zatem dynamikę opowieści. Dalej pojawiają się czasem rozległe tereny i widoki, ale więcej jest zdecydowanie zbliżeń, gadających głów i wymian opinii (czasem bardzo burzliwych). To sposób na przekonanie do serii najmłodszych – tych, którym cykl o Malutkim Lisku i Wielkim Dziku wydawał się zbyt lakoniczny i zbyt refleksyjny. Teraz Berenika Kołomycka sprawdza, co stanie się, jeśli wybierze sensacyjność zamiast jałowych rozważań i wychowawczość. Z pewnością poszerzy sobie krąg odbiorców – bo kto pozna Liska i Dzika w chwili zagrożenia, być może zechce powrócić do poprzednich części cyklu i potowarzyszyć bohaterom w ich zwyczajności.
sobota, 22 lutego 2020
Agnieszka Jeż: Taka miłość się zdarza
Filia, Poznań 2020.
Spełnienie marzeń
Klara Majewska przestaje być „zatrapkiem”: wszystko, co do tej pory stanowiło przyczynę jej rozterek, teraz powoli się prostuje, najczęściej samo z siebie. Bohaterka odnajduje swoje miejsce na ziemi, miłość (nawet daty ślubu nie musi zmieniać), a także pomaga przodkiniom w rozwiązaniu ich rodowych dylematów. Dalej wścieka się na Jana Majewskiego, jednego z krewnych, który poważnie namieszał w szczęściu kolejnych pokoleń – ale tym razem już gniew jej wygasa. Ma przy sobie Staszka-opokę, możliwość realizowania się w pracy (nawet mimo ciąży) i zapowiedź udanej egzystencji. „Taka miłość się zdarza”, kolejny tom serii Dom pod Trzema Lipami to powieść baśniowa o tym, jak problemy w magiczny sposób rozwiązują się same. Kwestia siostry Staszka, rozedrganej emocjonalnie matki, babci z problemami zdrowotnymi (ale i szansą na nową miłość, tyle tylko, że owa miłość na razie opiekuje się umierającą żoną), odnalezionego przypadkiem krewnego, który miał zaginąć podczas wojny... nawet konflikt Staszka z ojcem alkoholikiem zyskuje tutaj magiczne rozwiązanie, może nie do końca krzepiące, ale – pozwalające uniknąć kłótni i traum. Agnieszka Jeż postanawia ulżyć bohaterce, odebrać jej niemal wszystkie powody do zmartwień. Jednak w tym tomie sporo jest śmierci, przemijania i rozstań – sporo jak na sielankową obyczajówkę. Autorka bardzo stara się, by czytelniczki znalazły ukojenie razem z Klarą, przez to drobne narzeczeńskie spory wydają się sztuczne, podobnie jak tęsknota Klary za pierścionkiem zaręczynowym. Sprawia to trochę wrażenie, jakby Jeż zorientowała się, że przesadziła w cukierkowości i w usuwaniu kłód spod nóg bohaterki – i próbowała jeszcze ratować fabułę wplatanymi tu i ówdzie niepokojami.
W dalszym ciągu Klara Majewska ma skłonność do narzekania i do roztrząsania każdej drobnej kwestii w nieskończoność – i to jest trochę męczące, chociaż czymś musi Agnieszka Jeż zapchać narrację, kiedy akurat nic się nie dzieje. Wybiera dostęp do przemyśleń bohaterki, a że owa bohaterka jest mocno niedzisiejsza i bardzo, ale to bardzo naiwna – to już trudno. Trzeba albo zacisnąć zęby i podążać za nią, albo poszukać sobie innej lektury, bo Klara się nie zmieni – ciągle będzie się zachowywać jak infantylna dziewczynka. Autorce jest to potrzebne choćby do przypominania o wierze w prawdziwą – idealną – miłość czy do rozprawiania się z trudnymi uczuciami: w końcu Klara przepracowuje w sobie i świadomość istnienia ciężkich chorób u dzieci, i motyw śmierci najbliższych, i to, że nie wszyscy muszą pomagać w realizacji życiowych planów. W egzaltacji bywa nieznośna, ale części czytelniczek być może pozwoli na relaks i na przemyślenie kolejnych dylematów. „Taka miłość się zdarza” to próba pokazania świata, który byłby piękny, gdyby wszystko szło po myśli żyjących w nim ludzi – tych dobrych i empatycznych. Niewiele wstrząsów szuka Agnieszka Jeż w fabule, pozwala raczej bohaterce wreszcie odnaleźć szczęście – chce, żeby czytelniczki uwierzyły w cudowne zrządzenia losu i wewnętrzny spokój.
Spełnienie marzeń
Klara Majewska przestaje być „zatrapkiem”: wszystko, co do tej pory stanowiło przyczynę jej rozterek, teraz powoli się prostuje, najczęściej samo z siebie. Bohaterka odnajduje swoje miejsce na ziemi, miłość (nawet daty ślubu nie musi zmieniać), a także pomaga przodkiniom w rozwiązaniu ich rodowych dylematów. Dalej wścieka się na Jana Majewskiego, jednego z krewnych, który poważnie namieszał w szczęściu kolejnych pokoleń – ale tym razem już gniew jej wygasa. Ma przy sobie Staszka-opokę, możliwość realizowania się w pracy (nawet mimo ciąży) i zapowiedź udanej egzystencji. „Taka miłość się zdarza”, kolejny tom serii Dom pod Trzema Lipami to powieść baśniowa o tym, jak problemy w magiczny sposób rozwiązują się same. Kwestia siostry Staszka, rozedrganej emocjonalnie matki, babci z problemami zdrowotnymi (ale i szansą na nową miłość, tyle tylko, że owa miłość na razie opiekuje się umierającą żoną), odnalezionego przypadkiem krewnego, który miał zaginąć podczas wojny... nawet konflikt Staszka z ojcem alkoholikiem zyskuje tutaj magiczne rozwiązanie, może nie do końca krzepiące, ale – pozwalające uniknąć kłótni i traum. Agnieszka Jeż postanawia ulżyć bohaterce, odebrać jej niemal wszystkie powody do zmartwień. Jednak w tym tomie sporo jest śmierci, przemijania i rozstań – sporo jak na sielankową obyczajówkę. Autorka bardzo stara się, by czytelniczki znalazły ukojenie razem z Klarą, przez to drobne narzeczeńskie spory wydają się sztuczne, podobnie jak tęsknota Klary za pierścionkiem zaręczynowym. Sprawia to trochę wrażenie, jakby Jeż zorientowała się, że przesadziła w cukierkowości i w usuwaniu kłód spod nóg bohaterki – i próbowała jeszcze ratować fabułę wplatanymi tu i ówdzie niepokojami.
W dalszym ciągu Klara Majewska ma skłonność do narzekania i do roztrząsania każdej drobnej kwestii w nieskończoność – i to jest trochę męczące, chociaż czymś musi Agnieszka Jeż zapchać narrację, kiedy akurat nic się nie dzieje. Wybiera dostęp do przemyśleń bohaterki, a że owa bohaterka jest mocno niedzisiejsza i bardzo, ale to bardzo naiwna – to już trudno. Trzeba albo zacisnąć zęby i podążać za nią, albo poszukać sobie innej lektury, bo Klara się nie zmieni – ciągle będzie się zachowywać jak infantylna dziewczynka. Autorce jest to potrzebne choćby do przypominania o wierze w prawdziwą – idealną – miłość czy do rozprawiania się z trudnymi uczuciami: w końcu Klara przepracowuje w sobie i świadomość istnienia ciężkich chorób u dzieci, i motyw śmierci najbliższych, i to, że nie wszyscy muszą pomagać w realizacji życiowych planów. W egzaltacji bywa nieznośna, ale części czytelniczek być może pozwoli na relaks i na przemyślenie kolejnych dylematów. „Taka miłość się zdarza” to próba pokazania świata, który byłby piękny, gdyby wszystko szło po myśli żyjących w nim ludzi – tych dobrych i empatycznych. Niewiele wstrząsów szuka Agnieszka Jeż w fabule, pozwala raczej bohaterce wreszcie odnaleźć szczęście – chce, żeby czytelniczki uwierzyły w cudowne zrządzenia losu i wewnętrzny spokój.
Élisabeth Revol: Przeżyć. Moja tragedia na Nanga Parbat
Agora, Warszawa 2020.
Samotność
Élisabeth Revol nie tworzy swojej autobiografii. W książce „Przeżyć” skupia się tylko na feralnej wyprawie na Nanga Parbat, a właściwie na samym zejściu ze szczytu – kiedy po osiągnięciu wielkiego sukcesu musiała – przekonywana do tego przez przyjaciela oraz męża – zostawić umierającego Tomasza Mackiewicza i wyjść naprzeciw ekipie ratunkowej. Ten tom nie jest może obszerny – ale zawiera wszystko to, co w literaturze górskiej fani gatunku uwielbiają. Przygotowany przez profesjonalnego ghosta może budzić wielkie emocje, nawet mimo świadomości przykrego finału. Revol, wzorem wielu alpinistów i himalaistów (trend ten zdaje się w ostatnich latach przybierać na sile), sięga po publikację książkową, żeby raz na zawsze rozwiać wszelkie wątpliwości i podać pełną własną wersję wydarzeń. Nie dziwi, że autorka pokazuje siebie jako ofiarę okoliczności i usprawiedliwia swoje zachowanie (część winy przerzucając na innych). To strategia bardzo typowa, a odbiorcom spragnionym sensacji i tak nie uda się przemówić do rozsądku.
Nanga Parbat staje się w tej publikacji wyzwaniem. Revol wspina się tu po raz kolejny: próba bicia rekordu, pierwszego zimowego wejścia, się nie powiodła. Alpinistka wraca więc pod szczyt już bez presji i konieczności budowania historii. Tym razem traktuje górę z dystansem. Inaczej Tomek Mackiewicz: ten jest pełen nabożnego podziwu, rozmawia z bóstwem góry i wydaje się owładnięty obsesją na punkcie tego akurat szczytu. Po raz kolejny spędza tu zimę, coraz bardziej się nakręca. W pełni zrozumiałe jest więc, że jeśli do zdobycia wierzchołka brakuje jedynie kilkudziesięciu metrów, żadne z wspinaczkowych przyjaciół – dwuosobowego teamu – nie podejmie decyzji o odwrocie. Élisabeth Revol pamięta jednak, że najważniejsze jest zejście, trzeba bezpiecznie dotrzeć do bazy, by móc napawać się sukcesem. Tyle że Czapkinsa dopada choroba wysokościowa i już wkrótce nie jest w stanie dalej schodzić.
Tę historię za sprawą mediów śledzili nawet odbiorcy, którzy na co dzień nie interesują się podbojami gór ani historią himalaizmu. Bardzo dramatyczna akcja zrodziła wiele pytań, a część zakulisowych informacji czytelnicy mogli poznać już dzięki biografii Czapkinsa. Revol skupia się na tym, jak ona – samotna na zboczu góry – mogła podejmować decyzje i walczyć o przetrwanie. Podkreśla przez długi czas, że została przez bliskich przekonana, że schodząc samotnie, pomoże Tomkowi, wiele razy też pisze o tym, jak zastanawiała się nad zawróceniem do szczeliny, w której pozostawiła przyjaciela. Równolegle opowiada o własnej gehennie: o bezskutecznym oczekiwaniu na helikoptery, o spędzaniu nocy w najtrudniejszych warunkach, o braku jedzenia i wody. W tej publikacji nawet nie odpowiedzi na pytania o sens wspinaczki są istotne – a sam przebieg akcji ratunkowej z perspektywy osoby uwięzionej na górze. Revol ma do opowiedzenia całkiem sporo, potrafi szczegółowo analizować swoje odczucia – a przy okazji może tą książką pożegnać się z Tomkiem Mackiewiczem. Dla wszystkich krytyków pojawią się tu gorzkie słowa o traumie i zmaganiach z własną psychiką już po zejściu – to jednak element spoza literatury górskiej.
Samotność
Élisabeth Revol nie tworzy swojej autobiografii. W książce „Przeżyć” skupia się tylko na feralnej wyprawie na Nanga Parbat, a właściwie na samym zejściu ze szczytu – kiedy po osiągnięciu wielkiego sukcesu musiała – przekonywana do tego przez przyjaciela oraz męża – zostawić umierającego Tomasza Mackiewicza i wyjść naprzeciw ekipie ratunkowej. Ten tom nie jest może obszerny – ale zawiera wszystko to, co w literaturze górskiej fani gatunku uwielbiają. Przygotowany przez profesjonalnego ghosta może budzić wielkie emocje, nawet mimo świadomości przykrego finału. Revol, wzorem wielu alpinistów i himalaistów (trend ten zdaje się w ostatnich latach przybierać na sile), sięga po publikację książkową, żeby raz na zawsze rozwiać wszelkie wątpliwości i podać pełną własną wersję wydarzeń. Nie dziwi, że autorka pokazuje siebie jako ofiarę okoliczności i usprawiedliwia swoje zachowanie (część winy przerzucając na innych). To strategia bardzo typowa, a odbiorcom spragnionym sensacji i tak nie uda się przemówić do rozsądku.
Nanga Parbat staje się w tej publikacji wyzwaniem. Revol wspina się tu po raz kolejny: próba bicia rekordu, pierwszego zimowego wejścia, się nie powiodła. Alpinistka wraca więc pod szczyt już bez presji i konieczności budowania historii. Tym razem traktuje górę z dystansem. Inaczej Tomek Mackiewicz: ten jest pełen nabożnego podziwu, rozmawia z bóstwem góry i wydaje się owładnięty obsesją na punkcie tego akurat szczytu. Po raz kolejny spędza tu zimę, coraz bardziej się nakręca. W pełni zrozumiałe jest więc, że jeśli do zdobycia wierzchołka brakuje jedynie kilkudziesięciu metrów, żadne z wspinaczkowych przyjaciół – dwuosobowego teamu – nie podejmie decyzji o odwrocie. Élisabeth Revol pamięta jednak, że najważniejsze jest zejście, trzeba bezpiecznie dotrzeć do bazy, by móc napawać się sukcesem. Tyle że Czapkinsa dopada choroba wysokościowa i już wkrótce nie jest w stanie dalej schodzić.
Tę historię za sprawą mediów śledzili nawet odbiorcy, którzy na co dzień nie interesują się podbojami gór ani historią himalaizmu. Bardzo dramatyczna akcja zrodziła wiele pytań, a część zakulisowych informacji czytelnicy mogli poznać już dzięki biografii Czapkinsa. Revol skupia się na tym, jak ona – samotna na zboczu góry – mogła podejmować decyzje i walczyć o przetrwanie. Podkreśla przez długi czas, że została przez bliskich przekonana, że schodząc samotnie, pomoże Tomkowi, wiele razy też pisze o tym, jak zastanawiała się nad zawróceniem do szczeliny, w której pozostawiła przyjaciela. Równolegle opowiada o własnej gehennie: o bezskutecznym oczekiwaniu na helikoptery, o spędzaniu nocy w najtrudniejszych warunkach, o braku jedzenia i wody. W tej publikacji nawet nie odpowiedzi na pytania o sens wspinaczki są istotne – a sam przebieg akcji ratunkowej z perspektywy osoby uwięzionej na górze. Revol ma do opowiedzenia całkiem sporo, potrafi szczegółowo analizować swoje odczucia – a przy okazji może tą książką pożegnać się z Tomkiem Mackiewiczem. Dla wszystkich krytyków pojawią się tu gorzkie słowa o traumie i zmaganiach z własną psychiką już po zejściu – to jednak element spoza literatury górskiej.
Clive Gifford: Historia kolorów. Jak kolory kształtowały świat
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Nasycenie
Piękna jest ta książka i nadaje się nie tylko dla najmłodszych, chociaż w ich przypadku będzie związana z twórczością plastyczną i wyrażaniem własnej kreatywności. „Historia kolorów. Jak kolory kształtowały świat” to tom przygotowany jako edukacyjno-rozrywkowy i sprawdzi się u maluchów ciekawych świata, a także u ich rodziców. Clive Gifford stawia tu bowiem na ciekawostki i fakty z dalekiej przeszłości oraz na nazewnictwo, do którego odbiorcy zwykle nie mają dostępu. Bohaterami tej książki są kolory – każda część publikacji wiąże się z inną barwą. Żółcienie, czerwienie, fiolety, błękity i zielenie to kwintesencja podróży w przeszłość – ale znajdą się także dodatki, kolory, które nie trafiły do wcześniejszych rozdziałów. Najpierw ogólna, jednoakapitowa informacja na temat danej grupy kolorów: krótka, ale nasycona i intensywna, zresztą nawet sama rozkładówka przyciąga uwagę nie przez ilustracje, a z racji samego koloru dominującego. To miejsce na podawanie ciekawostek dotyczących symboliki, informacji z różnych kultur, przeznaczenia lub znaczenia w plastyce. Do tak przygotowanego akapitu dodaje się zestaw „próbek”: kolorowych kwadratów z podpisami. Od tej pory już dzieci będą mogły posługiwać się fachowymi określeniami stosowanymi również przez artystów – dowiedzą się, czym różni się żółć chromowa od szafranu a ultramaryna od indygo. Będą mogły porównywać z proponowanym drukiem kolory swoich zabawek lub kredek – testować, jakimi kolorami posługują się najchętniej i wprowadzać do swojego słownika nowe pojęcia. Tak więc już wstęp do rozdziału pozwala pokazać ogrom zabawy, jaka czeka odbiorców podczas lektury i twórczego wykorzystywania książki.
Każdej barwie przedstawionej na rozkładówce odpowiada odrębna para stron. I tak do centralnej ilustracji (już nie monochromatycznej, za to powiązanej z wybraną wiadomością) dokłada się tutaj szereg jednoakapitowych skrótowych komentarzy. Wśród faktów pojawiają się te o pochodzeniu barwników, o miejscu w kulturze, o znaczeniu w przeszłości, o wykorzystywaniu przez ludzi w różnych krajach, o odkryciach, o historii, o samych malarzach, a czasami też o zdrowotnych lub śmiercionośnych właściwościach kolejnych substancji. Czasami wiadomości pobrzmiewają jak z kroniki kryminalnej, innym razem wiążą się ze świętami lub świętością. Dzieci mogą zatem zyskać informacje z naprawdę różnych dziedzin i dowiedzieć się czegoś, co zachęci je do zgłębiania wiadomości o kolorach – bez względu na artystyczne aspiracje. Coś tak oczywistego i obecnego w niemal każdej serii picture booków dla najmłodszych niepotrafiących jeszcze czytać odbiorców tutaj zyskuje „poważną” oprawę. Marc-Etienne Peintre stara się, by obrazki były utrzymane w jednej tonacji kolorystycznej i jeszcze bardziej intrygowały. „Historia kolorów” to książka cenna, przygotowana tak, by dostarczyć odbiorcom satysfakcję z oglądania i śledzenia wiadomości.
Publikacja może być również inspirująca – zachęcać dzieci do tworzenia obrazów z wykorzystaniem różnych odcieni jednej barwy albo do sprawdzania, jakie przedmioty w najbliższym otoczeniu mieszczą się w przedstawianej przez twórców książki skali. Nie da się przejść obojętnie obok zabaw kolorami, zwłaszcza gdy wiąże się z nimi tak wiele ciekawostek.
Nasycenie
Piękna jest ta książka i nadaje się nie tylko dla najmłodszych, chociaż w ich przypadku będzie związana z twórczością plastyczną i wyrażaniem własnej kreatywności. „Historia kolorów. Jak kolory kształtowały świat” to tom przygotowany jako edukacyjno-rozrywkowy i sprawdzi się u maluchów ciekawych świata, a także u ich rodziców. Clive Gifford stawia tu bowiem na ciekawostki i fakty z dalekiej przeszłości oraz na nazewnictwo, do którego odbiorcy zwykle nie mają dostępu. Bohaterami tej książki są kolory – każda część publikacji wiąże się z inną barwą. Żółcienie, czerwienie, fiolety, błękity i zielenie to kwintesencja podróży w przeszłość – ale znajdą się także dodatki, kolory, które nie trafiły do wcześniejszych rozdziałów. Najpierw ogólna, jednoakapitowa informacja na temat danej grupy kolorów: krótka, ale nasycona i intensywna, zresztą nawet sama rozkładówka przyciąga uwagę nie przez ilustracje, a z racji samego koloru dominującego. To miejsce na podawanie ciekawostek dotyczących symboliki, informacji z różnych kultur, przeznaczenia lub znaczenia w plastyce. Do tak przygotowanego akapitu dodaje się zestaw „próbek”: kolorowych kwadratów z podpisami. Od tej pory już dzieci będą mogły posługiwać się fachowymi określeniami stosowanymi również przez artystów – dowiedzą się, czym różni się żółć chromowa od szafranu a ultramaryna od indygo. Będą mogły porównywać z proponowanym drukiem kolory swoich zabawek lub kredek – testować, jakimi kolorami posługują się najchętniej i wprowadzać do swojego słownika nowe pojęcia. Tak więc już wstęp do rozdziału pozwala pokazać ogrom zabawy, jaka czeka odbiorców podczas lektury i twórczego wykorzystywania książki.
Każdej barwie przedstawionej na rozkładówce odpowiada odrębna para stron. I tak do centralnej ilustracji (już nie monochromatycznej, za to powiązanej z wybraną wiadomością) dokłada się tutaj szereg jednoakapitowych skrótowych komentarzy. Wśród faktów pojawiają się te o pochodzeniu barwników, o miejscu w kulturze, o znaczeniu w przeszłości, o wykorzystywaniu przez ludzi w różnych krajach, o odkryciach, o historii, o samych malarzach, a czasami też o zdrowotnych lub śmiercionośnych właściwościach kolejnych substancji. Czasami wiadomości pobrzmiewają jak z kroniki kryminalnej, innym razem wiążą się ze świętami lub świętością. Dzieci mogą zatem zyskać informacje z naprawdę różnych dziedzin i dowiedzieć się czegoś, co zachęci je do zgłębiania wiadomości o kolorach – bez względu na artystyczne aspiracje. Coś tak oczywistego i obecnego w niemal każdej serii picture booków dla najmłodszych niepotrafiących jeszcze czytać odbiorców tutaj zyskuje „poważną” oprawę. Marc-Etienne Peintre stara się, by obrazki były utrzymane w jednej tonacji kolorystycznej i jeszcze bardziej intrygowały. „Historia kolorów” to książka cenna, przygotowana tak, by dostarczyć odbiorcom satysfakcję z oglądania i śledzenia wiadomości.
Publikacja może być również inspirująca – zachęcać dzieci do tworzenia obrazów z wykorzystaniem różnych odcieni jednej barwy albo do sprawdzania, jakie przedmioty w najbliższym otoczeniu mieszczą się w przedstawianej przez twórców książki skali. Nie da się przejść obojętnie obok zabaw kolorami, zwłaszcza gdy wiąże się z nimi tak wiele ciekawostek.
piątek, 21 lutego 2020
Lene Wold: Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę
Czarne, Wołowiec 2020.
Uczucia rodzinne
„Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę” to książka, która już zaszokować nie może, bo powszechnie wiadomo, jakie zasady obowiązują w krajach muzułmańskich – i nawet jeśli Lene Wold będzie chciała nawoływać do zmian, trudno jej będzie przewalczyć społeczne zobojętnienie. Fakt, że nie może milczeć, zwłaszcza kiedy udało jej się wpaść na trop wstrząsającej relacji, oznacza kilka lat ciężkiej pracy – zbierania materiałów i narażania się na niebezpieczeństwa. W „Honorze” samo docieranie do prawdy wiąże się z wyzwaniem, o którym autorka zresztą opowiada w posłowiu. Najbardziej liczą się jednak informatorzy – osoby zaangażowane w rodzinny konflikt: ojciec – Rahman – który zabił jedną córkę, a drugą ciężko ranił – i okaleczona, już dorosła córka, Amina, przebywająca od wielu lat w więzieniu, bo tylko za murami ma być bezpieczna i chroniona przed zemstą innych członków rodziny. Rahman i Amina przedstawiają autorce własną wersję wydarzeń – która w najważniejszych punktach jest zresztą zbieżna, ale zyskuje wiele dopowiedzeń i czynników, które bezustannie nakazują weryfikować oceny.
Autorka wybiera się do Jordanii. W pewnym momencie przeżywa atak: do jej hotelowego pokoju włamuje się pewien mężczyzna, który najwyraźniej chce ją zgwałcić. Dziennikarce tylko cudem udaje się uniknąć nieszczęścia. Ale to punkt wyjścia do rozważań, co by było, gdyby. Gdyby napastnik zrealizował swój zamiar, Lene Wold musiałaby ukrywać się przed krewnymi: to kobieta winna jest gwałtom, to kobieta okrywa hańbą rodzinę, to kobieta powinna zginąć (a nie agresor). A jeśli już nie życzy sobie poddać się woli krewnych (i dać się zabić), powinna przynajmniej pozwolić się zamknąć w więzieniu, dla bezpieczeństwa. Lene Wold zastanawia się jeszcze nad jednym: w Norwegii pozostawiła swoją ukochaną. Gdyby w Jordanii przyznała się do homoseksualizmu, również naraziłaby się na gniew i zbrodnicze zamiary. Tak zginęła Aisza, starsza siostra Aminy. Ojciec strzelił do niej z bliska, Aminie (również skazanej na śmierć przez kochającego tatusia) kula rozorała szczękę.
Lene Wold wysłuchuje historii, która jest wypełniona pytaniami o przeszłość i o naleciałości kulturowe. Rahman jako dziecko przeżył własne piekło: stał się świadkiem ukamienowania koleżanki (zgwałconego dziecka), później brał udział w samosądzie dokonanym na kimś jeszcze bardziej bliskim. Czuje się usprawiedliwiony: a ponieważ sam zniósł sporo, nie zastanawia się nad tym, czy warto poprawiać tradycję i zmieniać obyczaje, a zyskać kompletną i kochającą rodzinę – działa impulsywnie. Na zajmowanie się psychiką nie ma już miejsca, Lene Wold poprzestaje na wyjaśnieniu, że tak każe religia i konserwatywne wychowanie. „Honor” jest książką krótką – za to przesyconą cierpieniem i złem, krzywdą, jaką można zrobić najbliższym w imię wyższych celów. Chociaż w podtytule autorka zdradza przebieg akcji, ma w zanadrzu jeszcze sporo niespodzianek dla czytelników – tak, że trudno będzie momentami powstrzymać się od osądów i zadawania pytań.
Uczucia rodzinne
„Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę” to książka, która już zaszokować nie może, bo powszechnie wiadomo, jakie zasady obowiązują w krajach muzułmańskich – i nawet jeśli Lene Wold będzie chciała nawoływać do zmian, trudno jej będzie przewalczyć społeczne zobojętnienie. Fakt, że nie może milczeć, zwłaszcza kiedy udało jej się wpaść na trop wstrząsającej relacji, oznacza kilka lat ciężkiej pracy – zbierania materiałów i narażania się na niebezpieczeństwa. W „Honorze” samo docieranie do prawdy wiąże się z wyzwaniem, o którym autorka zresztą opowiada w posłowiu. Najbardziej liczą się jednak informatorzy – osoby zaangażowane w rodzinny konflikt: ojciec – Rahman – który zabił jedną córkę, a drugą ciężko ranił – i okaleczona, już dorosła córka, Amina, przebywająca od wielu lat w więzieniu, bo tylko za murami ma być bezpieczna i chroniona przed zemstą innych członków rodziny. Rahman i Amina przedstawiają autorce własną wersję wydarzeń – która w najważniejszych punktach jest zresztą zbieżna, ale zyskuje wiele dopowiedzeń i czynników, które bezustannie nakazują weryfikować oceny.
Autorka wybiera się do Jordanii. W pewnym momencie przeżywa atak: do jej hotelowego pokoju włamuje się pewien mężczyzna, który najwyraźniej chce ją zgwałcić. Dziennikarce tylko cudem udaje się uniknąć nieszczęścia. Ale to punkt wyjścia do rozważań, co by było, gdyby. Gdyby napastnik zrealizował swój zamiar, Lene Wold musiałaby ukrywać się przed krewnymi: to kobieta winna jest gwałtom, to kobieta okrywa hańbą rodzinę, to kobieta powinna zginąć (a nie agresor). A jeśli już nie życzy sobie poddać się woli krewnych (i dać się zabić), powinna przynajmniej pozwolić się zamknąć w więzieniu, dla bezpieczeństwa. Lene Wold zastanawia się jeszcze nad jednym: w Norwegii pozostawiła swoją ukochaną. Gdyby w Jordanii przyznała się do homoseksualizmu, również naraziłaby się na gniew i zbrodnicze zamiary. Tak zginęła Aisza, starsza siostra Aminy. Ojciec strzelił do niej z bliska, Aminie (również skazanej na śmierć przez kochającego tatusia) kula rozorała szczękę.
Lene Wold wysłuchuje historii, która jest wypełniona pytaniami o przeszłość i o naleciałości kulturowe. Rahman jako dziecko przeżył własne piekło: stał się świadkiem ukamienowania koleżanki (zgwałconego dziecka), później brał udział w samosądzie dokonanym na kimś jeszcze bardziej bliskim. Czuje się usprawiedliwiony: a ponieważ sam zniósł sporo, nie zastanawia się nad tym, czy warto poprawiać tradycję i zmieniać obyczaje, a zyskać kompletną i kochającą rodzinę – działa impulsywnie. Na zajmowanie się psychiką nie ma już miejsca, Lene Wold poprzestaje na wyjaśnieniu, że tak każe religia i konserwatywne wychowanie. „Honor” jest książką krótką – za to przesyconą cierpieniem i złem, krzywdą, jaką można zrobić najbliższym w imię wyższych celów. Chociaż w podtytule autorka zdradza przebieg akcji, ma w zanadrzu jeszcze sporo niespodzianek dla czytelników – tak, że trudno będzie momentami powstrzymać się od osądów i zadawania pytań.
czwartek, 20 lutego 2020
Paulina Wysocka-Morawiec: Bez zobowiązań
Jaguar, Warszawa 2020.
Spotkania
Na fali zainteresowania czytelniczek lekkimi powieściami z nutą erotyzmu Paulina Wysocka-Morawiec próbuje swoich sił w pisaniu. I jeszcze sporo czasu upłynie, zanim będzie tworzyć wartościowe książki rozrywkowe. Jej „Bez zobowiązań” to relacja, przez którą przebiega się bez zainteresowania i nawet wizja szczęśliwego związku niespecjalnie zatrzyma – a to dlatego, że autorka całkowicie zarzuca prowadzenie narracji. Nie dość, że sięga po naiwny rozwój wydarzeń, to jeszcze zamiast porządnie skupić się na warstwie tekstowej – zadowala się rozbudowywanymi w nieskończoność dialogami. Nie może przekonać odbiorczyń ani do kreacji postaci, ani do sytuacji, w jakie je wplątuje.
Bohaterka tomu, Majka, chociaż lubi spędzać czas na tańcach w klubach, uchowała się jako dziewica. Na studiach postanawia trochę poszaleć, chociaż wciąż w pamięci ma przestrogi babci (lekcja na przyszłość: nie warto zestawiać w jednej historii przestróg babci i nadziei i na erotyczne spełnienie, bo ma się potem problem z uwiarygodnieniem postaci). Podczas jednego z rozrywkowych wieczorów tańczy ze starszym chłopakiem – wyraźnie nią zainteresowanym. Majka jednak odrzuca jego względy i dziwi się, że mężczyzna wyszedł z inną, bardziej chętną. Po jakimś czasie znów spotyka Kubę – i tym razem próbuje rozwinąć znajomość. On to typowy baśniowy książę na białym rumaku, gotowy zrobić wszystko, co wymyśli jego ukochana. Ukochana tymczasem proponuje związek bez zobowiązań – dziesięć randek zakończonych seksem (przed dziesiątym spotkaniem nie zamierza iść do łóżka). Gdzieś w tle próbuje autorka jeszcze poruszać dodatkowe aspekty codzienności Majki, przedstawia zazdrosnych o nią kolegów czy perypetie związane z siostrą – ale nie umie się na tym skupić, zastyga w oczekiwaniu na ten pierwszy raz. Żeby czytelniczki nie zniechęciły się coraz bardziej oddalanym finałem-spełnieniem, umożliwia bohaterom coraz bardziej zaawansowane łóżkowe pieszczoty – tyle tylko, że wypada to bardzo grzecznie w porównaniu z zapowiedziami. Wysocka-Morawiec kompletnie nie wie, w jakim kierunku powinna się potoczyć akcja, łamie wszelkie umowy z czytelnikami, nie ma pojęcia, jak konstruować charaktery i jak wydobywać prawdopodobieństwo z opowieści. Studenckie życie sprowadza się u niej do imprez i wykładów, jest schematyczne, stereotypowe i papierowe: i niby dałoby się to zrozumieć, gdyby przynajmniej w sferze erotyki autorka potrafiła rozwinąć skrzydła – jednak nie daje sobie z tym rady. Poległa na każdym polu. W szczególności bolesna jest porażka narracyjna, nie ma tu w ogóle mowy o umiejętnościach komentowania historii – Paulina Wysocka-Morawiec każe swoim bohaterom bez końca ze sobą dyskutować, sama nie wtrąca się w wymiany opinii i wydaje się jej, że wystarczy nie przerywać, a postacie sobie poradzą. Tak niestety nie jest – nawet dzisiaj, kiedy każdy może wydać książkę, trzeba mieć jakiś pomysł na akcję, uczucia i kreacje bohaterów – a do tego odrobinę warsztatu. W „Bez zobowiązań” autorka próbuje przeskoczyć te wszystkie wymogi i wierzy w to, że ma coś do opowiedzenia. Bez podstaw.
Spotkania
Na fali zainteresowania czytelniczek lekkimi powieściami z nutą erotyzmu Paulina Wysocka-Morawiec próbuje swoich sił w pisaniu. I jeszcze sporo czasu upłynie, zanim będzie tworzyć wartościowe książki rozrywkowe. Jej „Bez zobowiązań” to relacja, przez którą przebiega się bez zainteresowania i nawet wizja szczęśliwego związku niespecjalnie zatrzyma – a to dlatego, że autorka całkowicie zarzuca prowadzenie narracji. Nie dość, że sięga po naiwny rozwój wydarzeń, to jeszcze zamiast porządnie skupić się na warstwie tekstowej – zadowala się rozbudowywanymi w nieskończoność dialogami. Nie może przekonać odbiorczyń ani do kreacji postaci, ani do sytuacji, w jakie je wplątuje.
Bohaterka tomu, Majka, chociaż lubi spędzać czas na tańcach w klubach, uchowała się jako dziewica. Na studiach postanawia trochę poszaleć, chociaż wciąż w pamięci ma przestrogi babci (lekcja na przyszłość: nie warto zestawiać w jednej historii przestróg babci i nadziei i na erotyczne spełnienie, bo ma się potem problem z uwiarygodnieniem postaci). Podczas jednego z rozrywkowych wieczorów tańczy ze starszym chłopakiem – wyraźnie nią zainteresowanym. Majka jednak odrzuca jego względy i dziwi się, że mężczyzna wyszedł z inną, bardziej chętną. Po jakimś czasie znów spotyka Kubę – i tym razem próbuje rozwinąć znajomość. On to typowy baśniowy książę na białym rumaku, gotowy zrobić wszystko, co wymyśli jego ukochana. Ukochana tymczasem proponuje związek bez zobowiązań – dziesięć randek zakończonych seksem (przed dziesiątym spotkaniem nie zamierza iść do łóżka). Gdzieś w tle próbuje autorka jeszcze poruszać dodatkowe aspekty codzienności Majki, przedstawia zazdrosnych o nią kolegów czy perypetie związane z siostrą – ale nie umie się na tym skupić, zastyga w oczekiwaniu na ten pierwszy raz. Żeby czytelniczki nie zniechęciły się coraz bardziej oddalanym finałem-spełnieniem, umożliwia bohaterom coraz bardziej zaawansowane łóżkowe pieszczoty – tyle tylko, że wypada to bardzo grzecznie w porównaniu z zapowiedziami. Wysocka-Morawiec kompletnie nie wie, w jakim kierunku powinna się potoczyć akcja, łamie wszelkie umowy z czytelnikami, nie ma pojęcia, jak konstruować charaktery i jak wydobywać prawdopodobieństwo z opowieści. Studenckie życie sprowadza się u niej do imprez i wykładów, jest schematyczne, stereotypowe i papierowe: i niby dałoby się to zrozumieć, gdyby przynajmniej w sferze erotyki autorka potrafiła rozwinąć skrzydła – jednak nie daje sobie z tym rady. Poległa na każdym polu. W szczególności bolesna jest porażka narracyjna, nie ma tu w ogóle mowy o umiejętnościach komentowania historii – Paulina Wysocka-Morawiec każe swoim bohaterom bez końca ze sobą dyskutować, sama nie wtrąca się w wymiany opinii i wydaje się jej, że wystarczy nie przerywać, a postacie sobie poradzą. Tak niestety nie jest – nawet dzisiaj, kiedy każdy może wydać książkę, trzeba mieć jakiś pomysł na akcję, uczucia i kreacje bohaterów – a do tego odrobinę warsztatu. W „Bez zobowiązań” autorka próbuje przeskoczyć te wszystkie wymogi i wierzy w to, że ma coś do opowiedzenia. Bez podstaw.
środa, 19 lutego 2020
Barry Lopez: Arktyczne marzenia
Marginesy, Warszawa 2020.
Kraina lodu
Barry Lopez pokazuje, czym dzisiaj mogą być książki podróżnicze – i pozwala na odbycie niezwykłej podróży. „Arktyczne marzenia” to tom opasły, a poświęcony w całości opowieści o wyprawie na północ. Autor poznaje piękno surowych krajobrazów i spotyka różne zwierzęta, przekonuje się, jak to jest żyć w arktycznym klimacie i próbuje odpowiedzieć sobie na pytanie, co takiego najbardziej przyciąga do tego miejsca. Całe „Arktyczne marzenia” są relacją z niekończącego się zachwytu. To publikacja wartościowa i utrzymana w starym stylu – w klimacie narracji daje się wyczuć fascynację opowieściami prawdziwych podróżników. Barry Lopez odchodzi od stylistyki pop i od rozwiązań proponowanych przez blogerów-turystów. Jego książka to przede wszystkim drobiazgowa analiza zastanego – przekaz budowany w oparciu o synestezyjne wrażenia. Chce Lopez oddać całą potęgę przyrody, umożliwić czytelnikom odkrywanie tego, co dla nich niedostępne. Jednocześnie zamierza stworzyć kompendium wiedzy na temat arktycznych terenów, stąd też niemal podręcznikowe wywody – pełne danych, ale też przefiltrowane przez osobiste spostrzeżenia. „Arktyczne marzenia” to książka będąca efektem realizowania prawdziwej pasji – widać to w każdym jej punkcie. Czytelnicy przyzwyczajeni do skrótowych i pobieżnych lektur będą tutaj zaskoczeni jakością relacji, umiejętnością wychwytywania niuansów i nieustającymi zauroczeniami to naturą, to pejzażami. Na początku „Arktycznych marzeń” prawie w ogóle nie ma miejsca dla ludzi. Autor przyzwyczaja czytelników najpierw do widoków – omawia precyzyjnie to, co zobaczyć mogą przyjezdni – chce, żeby odbiorcy sami mogli przejąć rolę odkrywców i poczuć się jak prawdziwi podróżnicy. Opowiada i o klimacie, i o przestrzeni. Całkowicie przy tym rozwiewa stereotypowe wyobrażenia o tundrze czy o monotonii krajobrazów – tutaj dzieje się dużo i gdyby nie wprawny przewodnik, nie wiadomo byłoby, co najpierw podziwiać. Stara się Barry Lopez systematyzować wiedzę. Jeśli opowiada o spotykanych w pobliskich wodach humbakach, zaczyna od relacji o polowaniach na wieloryby, tak, żeby nakreślić czytelnikom cały kontekst wydarzeń (i tematów). Przyzwyczaja do „nietypowych” zjawisk na niebie, przygląda się kolejnym gatunkom zwierząt i omawia ich istnienie w działaniach miejscowych. Do tego od czasu do czasu sięga w głąb historii, zajmuje się komentowaniem zwyczajów Eskimosów, pozwala odbiorcom na poznawanie lokalnej kultury. Takie podejście umożliwia stworzenie lektury pełnej i wartościowej. Barry Lopez nie tylko proponuje czytelnikom sprawozdanie z własnej przygody życia i dzielenie się fascynacją. Może tworzyć monografię regionu, zbiera informacje dotyczące historii i funkcjonowania społeczeństw, zestawia to wszystko z pięknem natury. Nie traktuje publikacji jako manifestu – chociaż wiadomo, że jeśli nie zahamuje się destrukcyjnych działań człowieka, wspaniała kraina może ulec całkowitemu zniszczeniu - „Arktyczne marzenia” to tom, który pozwala zrozumieć, dlaczego należy zatroszczyć się o środowisko. Jest też pełną prezentacją uroków dalekiej Północy.
Kraina lodu
Barry Lopez pokazuje, czym dzisiaj mogą być książki podróżnicze – i pozwala na odbycie niezwykłej podróży. „Arktyczne marzenia” to tom opasły, a poświęcony w całości opowieści o wyprawie na północ. Autor poznaje piękno surowych krajobrazów i spotyka różne zwierzęta, przekonuje się, jak to jest żyć w arktycznym klimacie i próbuje odpowiedzieć sobie na pytanie, co takiego najbardziej przyciąga do tego miejsca. Całe „Arktyczne marzenia” są relacją z niekończącego się zachwytu. To publikacja wartościowa i utrzymana w starym stylu – w klimacie narracji daje się wyczuć fascynację opowieściami prawdziwych podróżników. Barry Lopez odchodzi od stylistyki pop i od rozwiązań proponowanych przez blogerów-turystów. Jego książka to przede wszystkim drobiazgowa analiza zastanego – przekaz budowany w oparciu o synestezyjne wrażenia. Chce Lopez oddać całą potęgę przyrody, umożliwić czytelnikom odkrywanie tego, co dla nich niedostępne. Jednocześnie zamierza stworzyć kompendium wiedzy na temat arktycznych terenów, stąd też niemal podręcznikowe wywody – pełne danych, ale też przefiltrowane przez osobiste spostrzeżenia. „Arktyczne marzenia” to książka będąca efektem realizowania prawdziwej pasji – widać to w każdym jej punkcie. Czytelnicy przyzwyczajeni do skrótowych i pobieżnych lektur będą tutaj zaskoczeni jakością relacji, umiejętnością wychwytywania niuansów i nieustającymi zauroczeniami to naturą, to pejzażami. Na początku „Arktycznych marzeń” prawie w ogóle nie ma miejsca dla ludzi. Autor przyzwyczaja czytelników najpierw do widoków – omawia precyzyjnie to, co zobaczyć mogą przyjezdni – chce, żeby odbiorcy sami mogli przejąć rolę odkrywców i poczuć się jak prawdziwi podróżnicy. Opowiada i o klimacie, i o przestrzeni. Całkowicie przy tym rozwiewa stereotypowe wyobrażenia o tundrze czy o monotonii krajobrazów – tutaj dzieje się dużo i gdyby nie wprawny przewodnik, nie wiadomo byłoby, co najpierw podziwiać. Stara się Barry Lopez systematyzować wiedzę. Jeśli opowiada o spotykanych w pobliskich wodach humbakach, zaczyna od relacji o polowaniach na wieloryby, tak, żeby nakreślić czytelnikom cały kontekst wydarzeń (i tematów). Przyzwyczaja do „nietypowych” zjawisk na niebie, przygląda się kolejnym gatunkom zwierząt i omawia ich istnienie w działaniach miejscowych. Do tego od czasu do czasu sięga w głąb historii, zajmuje się komentowaniem zwyczajów Eskimosów, pozwala odbiorcom na poznawanie lokalnej kultury. Takie podejście umożliwia stworzenie lektury pełnej i wartościowej. Barry Lopez nie tylko proponuje czytelnikom sprawozdanie z własnej przygody życia i dzielenie się fascynacją. Może tworzyć monografię regionu, zbiera informacje dotyczące historii i funkcjonowania społeczeństw, zestawia to wszystko z pięknem natury. Nie traktuje publikacji jako manifestu – chociaż wiadomo, że jeśli nie zahamuje się destrukcyjnych działań człowieka, wspaniała kraina może ulec całkowitemu zniszczeniu - „Arktyczne marzenia” to tom, który pozwala zrozumieć, dlaczego należy zatroszczyć się o środowisko. Jest też pełną prezentacją uroków dalekiej Północy.
wtorek, 18 lutego 2020
Leszek Cichy, Krzysztof Wielicki, Jacek Żakowski: Rozmowy o Evereście
Agora, Warszawa 2020.
Radość wspinania
Agora sukcesywnie rozbudowuje swoją półkę z literaturą górską, wykorzystując boom na informacje pochodzące ze środowiska himalaistów. Moda na lektury dotyczące zdobywania szczytów sprawia, że można też przybliżać odbiorcom książki, które dawniej należały do niszowych wydawnictw i nie mogły przebić się do szerokiego grona odbiorców. Drugie życie otrzymuje właśnie zestaw wywiadów, które Jacek Żakowski przeprowadził z Krzysztofem Wielickim i Leszkiem Cichym (razem i osobno) tuż po zdobyciu przez nich Everestu. „Rozmowy o Evereście” to niewielka w gruncie rzeczy pozycja – niewielka pod względem objętościowym, bo emocji dostarcza sporo, w sam raz dla tych czytelników, którzy jeszcze po literaturę górską nie sięgali i chcieliby się przekonać, co takiego kusi w tym gatunku. Żakowski zaprasza do siebie wspinaczy – próbuje być pierwszym, który wysłucha ich relacji, ale przez rozmaite zbiegi okoliczności część rozmów musi przesunąć na czas po licznych spotkaniach z publicznością – i sam wie, że przez to sporo stracił, bo i Cichy, i Wielicki nie mieli już ochoty powtarzać po raz kolejny wszystkich detali z wyprawy. Nie ulega jednak wątpliwości, że trafia w zapotrzebowanie rynku (cóż z tego, że po dekadach) i przekonuje do siebie, chociaż znacznie częściej niż wywiad-rzekę wspinacze proponują odbiorcom indywidualne wyznania albo opowieści przygotowane dzięki współpracy z ghostwriterami. Żakowski chce się dowiedzieć przede wszystkim, jak wyglądało wychodzenie na szczyt – wypytuje o doświadczenia z drogi, o początki wspinaczki u obu panów, o ekwipunek i o walkę z chorobą wysokościową. Pozwala na mierzenie się z lękami lub wyzwaniami, rejestruje kolejne przygody i nawet anegdoty z wyprawy na szczyt. „Rozmowy o Evereście” dzięki systemowi przypisów wyjaśniających żargon wspinaczy będą lekturą przystępną nawet dla przypadkowych odbiorców – nadaje się ten tom na wprowadzenie do nowej czytelniczej pasji.
Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki są w stanie nakreślić obraz możliwości poszczególnych uczestników wyprawy i wytłumaczyć, dlaczego to właśnie oni mogli wejść na szczyt. Rozwiewają wątpliwości w kwestii przygotowywania obozów i łączności radiowej z bazą. Czasami przedstawiają kolegów po fachu, niezaangażowanych bezpośrednio w wyprawę na Everest, wspominają między innymi Wandę Rutkiewicz. Zdarza się też, że napomykają o swoich rodzinach – bliscy, którzy zostają w domach, przeżywają wspinaczkę zupełnie inaczej niż sami himalaiści.
„Rozmowy o Evereście” to tom wartki i wypełniony ciekawostkami, właściwie wypada jako esencja wspinaczki – nie ma w nim miejsca na rozważania filozoficzne i teoretyzowanie, Wielicki i Cichy koncentrują się na jednej wyprawie, którą mogą szczegółowo opisać – ale pokazują też odbiorcom, jak wyglądała ich droga do wybrania takiego akurat sportu. To lektura atrakcyjna dla czytelników, pełna niespodzianek i budząca zainteresowanie literaturą górską.
Radość wspinania
Agora sukcesywnie rozbudowuje swoją półkę z literaturą górską, wykorzystując boom na informacje pochodzące ze środowiska himalaistów. Moda na lektury dotyczące zdobywania szczytów sprawia, że można też przybliżać odbiorcom książki, które dawniej należały do niszowych wydawnictw i nie mogły przebić się do szerokiego grona odbiorców. Drugie życie otrzymuje właśnie zestaw wywiadów, które Jacek Żakowski przeprowadził z Krzysztofem Wielickim i Leszkiem Cichym (razem i osobno) tuż po zdobyciu przez nich Everestu. „Rozmowy o Evereście” to niewielka w gruncie rzeczy pozycja – niewielka pod względem objętościowym, bo emocji dostarcza sporo, w sam raz dla tych czytelników, którzy jeszcze po literaturę górską nie sięgali i chcieliby się przekonać, co takiego kusi w tym gatunku. Żakowski zaprasza do siebie wspinaczy – próbuje być pierwszym, który wysłucha ich relacji, ale przez rozmaite zbiegi okoliczności część rozmów musi przesunąć na czas po licznych spotkaniach z publicznością – i sam wie, że przez to sporo stracił, bo i Cichy, i Wielicki nie mieli już ochoty powtarzać po raz kolejny wszystkich detali z wyprawy. Nie ulega jednak wątpliwości, że trafia w zapotrzebowanie rynku (cóż z tego, że po dekadach) i przekonuje do siebie, chociaż znacznie częściej niż wywiad-rzekę wspinacze proponują odbiorcom indywidualne wyznania albo opowieści przygotowane dzięki współpracy z ghostwriterami. Żakowski chce się dowiedzieć przede wszystkim, jak wyglądało wychodzenie na szczyt – wypytuje o doświadczenia z drogi, o początki wspinaczki u obu panów, o ekwipunek i o walkę z chorobą wysokościową. Pozwala na mierzenie się z lękami lub wyzwaniami, rejestruje kolejne przygody i nawet anegdoty z wyprawy na szczyt. „Rozmowy o Evereście” dzięki systemowi przypisów wyjaśniających żargon wspinaczy będą lekturą przystępną nawet dla przypadkowych odbiorców – nadaje się ten tom na wprowadzenie do nowej czytelniczej pasji.
Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki są w stanie nakreślić obraz możliwości poszczególnych uczestników wyprawy i wytłumaczyć, dlaczego to właśnie oni mogli wejść na szczyt. Rozwiewają wątpliwości w kwestii przygotowywania obozów i łączności radiowej z bazą. Czasami przedstawiają kolegów po fachu, niezaangażowanych bezpośrednio w wyprawę na Everest, wspominają między innymi Wandę Rutkiewicz. Zdarza się też, że napomykają o swoich rodzinach – bliscy, którzy zostają w domach, przeżywają wspinaczkę zupełnie inaczej niż sami himalaiści.
„Rozmowy o Evereście” to tom wartki i wypełniony ciekawostkami, właściwie wypada jako esencja wspinaczki – nie ma w nim miejsca na rozważania filozoficzne i teoretyzowanie, Wielicki i Cichy koncentrują się na jednej wyprawie, którą mogą szczegółowo opisać – ale pokazują też odbiorcom, jak wyglądała ich droga do wybrania takiego akurat sportu. To lektura atrakcyjna dla czytelników, pełna niespodzianek i budząca zainteresowanie literaturą górską.
poniedziałek, 17 lutego 2020
Marta Grzywacz: Nasza pani z Ravensbrück
W.A.B., Warszawa 2020.
Inny odcień zła
Johanna Langefeld kojarzona była jako jedna z organizatorek obozu w Ravensbrück, co automatycznie szeregowało ją po stronie oprawców. Jednak w procesie obozowych katów zabrakło jej po stronie oskarżonych. Wkrótce w świat poszła plotka o tym, że w ucieczce z więzienia pomogły jej... więźniarki. A to skłoniło Martę Grzywacz do prześledzenia całej historii organizacji obozu i do zadawania pytań o możliwość wytworzenia się podobnej więzi między ofiarami i nadzorczynią. „Nasza pani z Ravensbrück” to książka, w której odbiorcy po raz kolejny będą mogli przyjrzeć się kwestii obozów koncentracyjnych podczas drugiej wojny światowej – tym razem z nastawieniem na odnotowywanie szczegółów z biografii Langefeld. Tych wprawdzie nie ma zbyt wiele i autorka musi nadrabiać w narracji omawianiem samej specyfiki Ravensbrück, ale wychodzi jej to całkiem nieźle. Marta Grzywacz niemal każdy rozdział rozpoczyna od przeglądu akt Johanny Langefeld, czyta jej zeznania lub oskarżenia w nią wymierzone, sprawdza, jak bohaterka tomu postrzegała siebie i swoją rolę – i jak była oceniana z zewnątrz. Następnie rejestruje kolejne wydarzenia – od początku istnienia obozu przez jego funkcjonowanie, z uwzględnieniem wybranych trudnych motywów (wielkie wrażenie robią zwłaszcza opisy eksperymentów medycznych na „królikach” - kobietach kierowanych na operacje). W tych partiach opowieści zdarza jej się porzucić na moment obraz Johanny Langefeld, nie zawsze może odnotować istnienie tej postaci i funkcjonowanie w obozowej codzienności – kiedy zatem liczą się dane spoza biografii, może Marta Grzywacz na pewien czas odłożyć opowiadanie o charakterze i życiowych wyborach. Johanna Langefeld jest postacią, która odróżniała się od innych nadzorczyń – nie dała się poznać jako fanka okrucieństwa. Nie upajała się poczuciem władzy ani możliwością zadawania bólu, nie cieszyło jej wymierzanie kar, zresztą w tej dziedzinie dała się poznać jako osoba niezwykle sprawiedliwa i wręcz łagodna w porównaniu do innych obozowych katów. W końcu wychodzi na jaw, że do obozu Langefeld trafiła właściwie przez przypadek, nieświadoma rodzaju pracy, do jakiej się kieruje – i ze stanowiska próbowała zrezygnować, co uniemożliwili jej przełożeni. W samym obozie jednak bohaterka książki nie pozwalała sobie na okrucieństwo wobec więźniarek, co potwierdzają kolejne wspomnienia. Marta Grzywacz wypytuje o Langefeld kobiety, które pozostawały pod jej władzą, zbiera opinie i komentarze: choćby krótkie wzmianki, rzucające nowe światło na późniejszą sytuację jak rodem z filmu sensacyjnego. Udowadnia tym samym autorka, że nie można wszystkich mierzyć jedną miarą – istnieli ludzie wymykający się stereotypom i zaprzeczający powszechnym obrazkom. „Nasza pani z Ravensbrück” to publikacja, która o obozie koncentracyjnym opowiada w mniej przewidywalny sposób, obok standardowych informacji, które mogły się już czytelnikom znudzić, dochodzą tu ciekawostki biograficzno-charakterologiczne.
Inny odcień zła
Johanna Langefeld kojarzona była jako jedna z organizatorek obozu w Ravensbrück, co automatycznie szeregowało ją po stronie oprawców. Jednak w procesie obozowych katów zabrakło jej po stronie oskarżonych. Wkrótce w świat poszła plotka o tym, że w ucieczce z więzienia pomogły jej... więźniarki. A to skłoniło Martę Grzywacz do prześledzenia całej historii organizacji obozu i do zadawania pytań o możliwość wytworzenia się podobnej więzi między ofiarami i nadzorczynią. „Nasza pani z Ravensbrück” to książka, w której odbiorcy po raz kolejny będą mogli przyjrzeć się kwestii obozów koncentracyjnych podczas drugiej wojny światowej – tym razem z nastawieniem na odnotowywanie szczegółów z biografii Langefeld. Tych wprawdzie nie ma zbyt wiele i autorka musi nadrabiać w narracji omawianiem samej specyfiki Ravensbrück, ale wychodzi jej to całkiem nieźle. Marta Grzywacz niemal każdy rozdział rozpoczyna od przeglądu akt Johanny Langefeld, czyta jej zeznania lub oskarżenia w nią wymierzone, sprawdza, jak bohaterka tomu postrzegała siebie i swoją rolę – i jak była oceniana z zewnątrz. Następnie rejestruje kolejne wydarzenia – od początku istnienia obozu przez jego funkcjonowanie, z uwzględnieniem wybranych trudnych motywów (wielkie wrażenie robią zwłaszcza opisy eksperymentów medycznych na „królikach” - kobietach kierowanych na operacje). W tych partiach opowieści zdarza jej się porzucić na moment obraz Johanny Langefeld, nie zawsze może odnotować istnienie tej postaci i funkcjonowanie w obozowej codzienności – kiedy zatem liczą się dane spoza biografii, może Marta Grzywacz na pewien czas odłożyć opowiadanie o charakterze i życiowych wyborach. Johanna Langefeld jest postacią, która odróżniała się od innych nadzorczyń – nie dała się poznać jako fanka okrucieństwa. Nie upajała się poczuciem władzy ani możliwością zadawania bólu, nie cieszyło jej wymierzanie kar, zresztą w tej dziedzinie dała się poznać jako osoba niezwykle sprawiedliwa i wręcz łagodna w porównaniu do innych obozowych katów. W końcu wychodzi na jaw, że do obozu Langefeld trafiła właściwie przez przypadek, nieświadoma rodzaju pracy, do jakiej się kieruje – i ze stanowiska próbowała zrezygnować, co uniemożliwili jej przełożeni. W samym obozie jednak bohaterka książki nie pozwalała sobie na okrucieństwo wobec więźniarek, co potwierdzają kolejne wspomnienia. Marta Grzywacz wypytuje o Langefeld kobiety, które pozostawały pod jej władzą, zbiera opinie i komentarze: choćby krótkie wzmianki, rzucające nowe światło na późniejszą sytuację jak rodem z filmu sensacyjnego. Udowadnia tym samym autorka, że nie można wszystkich mierzyć jedną miarą – istnieli ludzie wymykający się stereotypom i zaprzeczający powszechnym obrazkom. „Nasza pani z Ravensbrück” to publikacja, która o obozie koncentracyjnym opowiada w mniej przewidywalny sposób, obok standardowych informacji, które mogły się już czytelnikom znudzić, dochodzą tu ciekawostki biograficzno-charakterologiczne.
niedziela, 16 lutego 2020
Raynor Winn: Słone ścieżki
Marginesy, Warszawa 2020.
Włóczęga
Raynor Winn straciła dach nad głową, ale nie zdążyła się tym przejąć. Dom zajęli komornicy – to efekt fiaska, jakie poniósł przyjaciel Motha rozkręcający własny biznes. Biznes trzeba było zamknąć, właściciel narobił długów, których spłacanie spadło na jego najlepszego przyjaciela, męża Raynor. W krótkim czasie Raynor i Moth stracili oszczędności oraz miejsce do spania. Nie mogąc liczyć na pomoc dzieci, postanowili wybrać nietypowe rozwiązanie. Sytuacja, w którą wplątał się Moth i tak nie angażuje maksymalnie emocji i chęci do działania. Sprawa jest o wiele bardziej poważna, niż mogłoby się wydawać. Oto bowiem mężczyzna kilka lat wcześniej uległ wypadkowi, którego skutki odczuwa aż do dziś. I właśnie teraz lekarze odważyli się postawić diagnozę, która oznacza rychłe rozstanie na zawsze. Moth cierpi na schorzenie, które w kilka miesięcy powinno zniszczyć jego organizm – fakt, że przez parę lat nie stało się nic złego (nie licząc pogarszającego się stanu zdrowia), nie jest czynnikiem pocieszającym. Jest z nim coraz gorzej: nie może funkcjonować bez leków przeciwbólowych, a od tego przestaje umieć zwyczajnie chodzić. To nie jest najlepszy moment na wyruszenie na wędrówkę wzdłuż wybrzeża Wielkiej Brytanii, ale takie właśnie rozwiązanie proponuje Raynor jako alternatywę wobec bezdomności. Małżonkowie kupują niewielkie i lekkie śpiwory, mały namiot i pakują cały swój skromny dobytek, by stanąć na szlaku. Przez pierwsze dni wędrówka nie idzie zgodnie z planem, nie da się realizować założonych drobnych celów – nie w obliczu choroby i braku wprawy. A jednak Raynor i Moth wciągają się w maszerowanie. „Słone ścieżki” to opowieść o codziennych wyzwaniach i trudach wyprawy.
Jest to książka oparta na faktach i z tego też powodu brakuje w niej wewnętrznej dramaturgii. Najpierw odbiorcy będą się zastanawiać, jak też Moth da sobie radę z postępującą chorobą (i zaleceniami lekarzy, by unikać wysiłku), w warunkach, które złamałyby niejednego zdrowego młodzieńca – wkrótce jednak stanie się jasne, że wyprawa ma właściwości uzdrawiające, w niewiadomy sposób pozwala na odzyskiwanie sił i zatrzymuje schorzenie przynajmniej na tyle, by móc maszerować dalej. Raynor i Moth robią wszystko, by wykończyć swoje organizmy. Nocują w przypadkowych miejscach, jedzą najtańsze jedzenie (ile można się żywić kluskami z supermarketu?), mokną, przemarzają, nie mogą nigdy naprawdę odpocząć. Raynor podkreśla dodatkowo „komizm” płynący z załatwiania swoich potrzeb fizjologicznych podczas gdy właściciele psów wychodzą z czworonogami na spacery. To niewiele, żeby zaangażować czytelników – autorka oferuje im powieść drogi, która naprawdę powieścią nie jest. Brakuje tutaj opracowania dramaturgicznego, nastawienia na fabułę, a nie tylko na wewnętrzne przeżycia bohaterów. Raynor i Moth to kolejna para, która udaje się na szlak, żeby rozwiązać swoje problemy - „Słone ścieżki” to lektura bardziej zbliżająca się do poradników z dziedziny samorozwoju niż do beletrystyki.
Włóczęga
Raynor Winn straciła dach nad głową, ale nie zdążyła się tym przejąć. Dom zajęli komornicy – to efekt fiaska, jakie poniósł przyjaciel Motha rozkręcający własny biznes. Biznes trzeba było zamknąć, właściciel narobił długów, których spłacanie spadło na jego najlepszego przyjaciela, męża Raynor. W krótkim czasie Raynor i Moth stracili oszczędności oraz miejsce do spania. Nie mogąc liczyć na pomoc dzieci, postanowili wybrać nietypowe rozwiązanie. Sytuacja, w którą wplątał się Moth i tak nie angażuje maksymalnie emocji i chęci do działania. Sprawa jest o wiele bardziej poważna, niż mogłoby się wydawać. Oto bowiem mężczyzna kilka lat wcześniej uległ wypadkowi, którego skutki odczuwa aż do dziś. I właśnie teraz lekarze odważyli się postawić diagnozę, która oznacza rychłe rozstanie na zawsze. Moth cierpi na schorzenie, które w kilka miesięcy powinno zniszczyć jego organizm – fakt, że przez parę lat nie stało się nic złego (nie licząc pogarszającego się stanu zdrowia), nie jest czynnikiem pocieszającym. Jest z nim coraz gorzej: nie może funkcjonować bez leków przeciwbólowych, a od tego przestaje umieć zwyczajnie chodzić. To nie jest najlepszy moment na wyruszenie na wędrówkę wzdłuż wybrzeża Wielkiej Brytanii, ale takie właśnie rozwiązanie proponuje Raynor jako alternatywę wobec bezdomności. Małżonkowie kupują niewielkie i lekkie śpiwory, mały namiot i pakują cały swój skromny dobytek, by stanąć na szlaku. Przez pierwsze dni wędrówka nie idzie zgodnie z planem, nie da się realizować założonych drobnych celów – nie w obliczu choroby i braku wprawy. A jednak Raynor i Moth wciągają się w maszerowanie. „Słone ścieżki” to opowieść o codziennych wyzwaniach i trudach wyprawy.
Jest to książka oparta na faktach i z tego też powodu brakuje w niej wewnętrznej dramaturgii. Najpierw odbiorcy będą się zastanawiać, jak też Moth da sobie radę z postępującą chorobą (i zaleceniami lekarzy, by unikać wysiłku), w warunkach, które złamałyby niejednego zdrowego młodzieńca – wkrótce jednak stanie się jasne, że wyprawa ma właściwości uzdrawiające, w niewiadomy sposób pozwala na odzyskiwanie sił i zatrzymuje schorzenie przynajmniej na tyle, by móc maszerować dalej. Raynor i Moth robią wszystko, by wykończyć swoje organizmy. Nocują w przypadkowych miejscach, jedzą najtańsze jedzenie (ile można się żywić kluskami z supermarketu?), mokną, przemarzają, nie mogą nigdy naprawdę odpocząć. Raynor podkreśla dodatkowo „komizm” płynący z załatwiania swoich potrzeb fizjologicznych podczas gdy właściciele psów wychodzą z czworonogami na spacery. To niewiele, żeby zaangażować czytelników – autorka oferuje im powieść drogi, która naprawdę powieścią nie jest. Brakuje tutaj opracowania dramaturgicznego, nastawienia na fabułę, a nie tylko na wewnętrzne przeżycia bohaterów. Raynor i Moth to kolejna para, która udaje się na szlak, żeby rozwiązać swoje problemy - „Słone ścieżki” to lektura bardziej zbliżająca się do poradników z dziedziny samorozwoju niż do beletrystyki.
Pierwsze słowa. Jedzenie
Egmont, Warszawa 2020.
Lekcja posiłków
Bardzo sprawdził się format tej kartonowej publikacji dla najmłodszych, więc nie dziwi, że wydawnictwo proponuje kolejne książeczki w serii. „Jedzenie” to szansa na interaktywną zabawę. Strony w tomiku są bardzo grube – a to dlatego, że wprowadzone są w nich elementy do przesuwania i przechylania. Wystarczy dotknąć palcem specjalnie przygotowanego okrągłego otworu – i przesunąć go odrobinę, by zmieniła się ilustracja. W ten sposób dzieci odkrywają tajemnice zakodowane w „Jedzeniu” i mogą dostarczać bohaterom innego rodzaju pożywienia. Jabłko na okładce po wykonaniu odpowiedniego ruchu zamienia się w połówkę jabłka – tego rodzaju niespodzianki spotyka się znacznie częściej. Kiedy na przykład bohater je obiad, na talerzu może mieć frytki albo warzywa – po przekręceniu koła. Da się też tak ustawić obrazek, żeby wyrównać proporcje, nie ma jednego określonego „dobrego” ustawienia. To też okazja do rozmawiania z maluchami na temat zdrowego żywienia. Interaktywne zabawy zajmują zawsze prawą stronę rozkładówki. Po lewej z kolei pojawiają się mniejsze obrazki-wyliczanki. Z tej części dzieci poznają nowe dla siebie nazwy – albo znajdą tu składniki posiłków, które już znają. To propozycja dla niejadków i dla tych, którzy zawsze mają apetyt: książka inspiruje, zachęca do przyglądania się kolejnym śniadaniom czy obiadom – a przy tym umożliwia wychowywanie w zgodzie z ideami zdrowych diet. „Jedzenie” pod kątem narracyjnym nie jest zbyt skomplikowane. To picture book i książka przygotowana tak, by dało się ją traktować jako zabawkę. Dzieci będą ją przeglądać razem z rodzicami – a to sprzyja budowaniu własnych narracji. Dorośli mogą prezentować potrawy, przypominać dzieciom, co lubią jeść, zachęcać do próbowania nowych smaków i do poszukiwania tego, co na co dzień znajduje się na talerzach. Poza tym, co najmłodsi zawsze lubią najbardziej – słodyczami czy frytkami – znajdzie się tu przecież mnóstwo dań wartych uwagi. Rozbudzanie ciekawości jest tu nawet lepsze niż rozbudzanie apetytów, „Jedzenie” to tomik, który uczy odbiorców świadomych wyborów dietetycznych. Przyjęta konwencja – wymienianie nazw (i odpowiadających im obrazków) umożliwia zabawy w zapamiętywanie albo wskazywanie określonych potraw. Wzrok przyciągają ładne kolory. Narracja polega na zadawaniu pojedynczych pytań – kierowanych do dzieci. Te pytania mogą zostać rozwinięte przez dorosłych – chociaż tomik ukazuje się w serii Pierwsze słowa, może posłużyć dość długo – przy pomysłowym wykorzystywaniu.
Trzeba rozwijać zdolności manualne, żeby zobaczyć jak bohater zjada banana albo wypija mleko z butelki. Czasami jednak są tu mniej spektakularne efekty – jak w przypadku cukierków: te nie znikają, zyskują za to kolorowe (hipnotyzujące) ruszające się wzorki. Fakt, że zmieniają się obrazki, sprawia, że najmłodsi chętniej zaglądać będą do tomiku: to w końcu coś niezwykłego, niepodobnego do normalnych lektur.
Lekcja posiłków
Bardzo sprawdził się format tej kartonowej publikacji dla najmłodszych, więc nie dziwi, że wydawnictwo proponuje kolejne książeczki w serii. „Jedzenie” to szansa na interaktywną zabawę. Strony w tomiku są bardzo grube – a to dlatego, że wprowadzone są w nich elementy do przesuwania i przechylania. Wystarczy dotknąć palcem specjalnie przygotowanego okrągłego otworu – i przesunąć go odrobinę, by zmieniła się ilustracja. W ten sposób dzieci odkrywają tajemnice zakodowane w „Jedzeniu” i mogą dostarczać bohaterom innego rodzaju pożywienia. Jabłko na okładce po wykonaniu odpowiedniego ruchu zamienia się w połówkę jabłka – tego rodzaju niespodzianki spotyka się znacznie częściej. Kiedy na przykład bohater je obiad, na talerzu może mieć frytki albo warzywa – po przekręceniu koła. Da się też tak ustawić obrazek, żeby wyrównać proporcje, nie ma jednego określonego „dobrego” ustawienia. To też okazja do rozmawiania z maluchami na temat zdrowego żywienia. Interaktywne zabawy zajmują zawsze prawą stronę rozkładówki. Po lewej z kolei pojawiają się mniejsze obrazki-wyliczanki. Z tej części dzieci poznają nowe dla siebie nazwy – albo znajdą tu składniki posiłków, które już znają. To propozycja dla niejadków i dla tych, którzy zawsze mają apetyt: książka inspiruje, zachęca do przyglądania się kolejnym śniadaniom czy obiadom – a przy tym umożliwia wychowywanie w zgodzie z ideami zdrowych diet. „Jedzenie” pod kątem narracyjnym nie jest zbyt skomplikowane. To picture book i książka przygotowana tak, by dało się ją traktować jako zabawkę. Dzieci będą ją przeglądać razem z rodzicami – a to sprzyja budowaniu własnych narracji. Dorośli mogą prezentować potrawy, przypominać dzieciom, co lubią jeść, zachęcać do próbowania nowych smaków i do poszukiwania tego, co na co dzień znajduje się na talerzach. Poza tym, co najmłodsi zawsze lubią najbardziej – słodyczami czy frytkami – znajdzie się tu przecież mnóstwo dań wartych uwagi. Rozbudzanie ciekawości jest tu nawet lepsze niż rozbudzanie apetytów, „Jedzenie” to tomik, który uczy odbiorców świadomych wyborów dietetycznych. Przyjęta konwencja – wymienianie nazw (i odpowiadających im obrazków) umożliwia zabawy w zapamiętywanie albo wskazywanie określonych potraw. Wzrok przyciągają ładne kolory. Narracja polega na zadawaniu pojedynczych pytań – kierowanych do dzieci. Te pytania mogą zostać rozwinięte przez dorosłych – chociaż tomik ukazuje się w serii Pierwsze słowa, może posłużyć dość długo – przy pomysłowym wykorzystywaniu.
Trzeba rozwijać zdolności manualne, żeby zobaczyć jak bohater zjada banana albo wypija mleko z butelki. Czasami jednak są tu mniej spektakularne efekty – jak w przypadku cukierków: te nie znikają, zyskują za to kolorowe (hipnotyzujące) ruszające się wzorki. Fakt, że zmieniają się obrazki, sprawia, że najmłodsi chętniej zaglądać będą do tomiku: to w końcu coś niezwykłego, niepodobnego do normalnych lektur.
sobota, 15 lutego 2020
Anna Kasiuk: Obok ciebie
Czwarta Strona, Poznań 2020.
Wymówka
Izabela to bohaterka powieści obyczajowej przechodzącej w erotyczną ku rozczarowaniu odbiorczyń – bo same akty seksualne opisywane przez autorkę czasami co kilka stron byłyby może i do zniesienia (zwłaszcza kiedy bohaterka przestaje ciągle wypinać tyłek), ale już motywacje postaci stanowią kompletny absurd i jako takie nie dają się zaakceptować. „Obok ciebie” to historia bardzo prosta i niekoniecznie dobrze umotywowana. Izabela jest przykładną żoną i matką trójki dzieci. Dla rodziny zrobi wszystko – na przykład poświęciła swoją karierę baletnicy. Zamieniła swoje hobby i pasję na ciepło domowego ogniska i do tej pory wcale tego nie żałowała. Realizuje się jako pielęgniarka na oddziale paliatywnym (jak się okazuje, w ten sposób oswaja swój strach przed śmiercią i przemijaniem), jest żoną znakomitego chirurga. W jej idealnym i uporządkowanym życiu nie ma miejsca na wyzwania. Dopiero w momencie, w którym dowiaduje się, że ma mięśniaka macicy, wszystko się zmienia. Izabela wpada w dziwny trans, w tym miejscu jest nie do zaakceptowania przez czytelniczki: wszyscy (to jest: najlepsi lekarze i świadomi znaczenia badania bliscy) mówią jej, że mięśniak nie zagraża jej życiu, nie jest nawet konieczna interwencja chirurgiczna, wystarczy obserwować, czy mięśniak rośnie (a nie rośnie, co okazuje się podczas kolejnych badań, zbyt częstych jak na konieczność w zaistniałej sytuacji. Dla Izabeli jednak to zdrada ze strony własnego organizmu i źródło wielkiej traumy zamieniającej się w psychozę. Kobieta próbuje ukarać swoje ciało za to, że odważyło się zachorować mimo profilaktyki. I w związku z tym... rzuca się w wir romansów. Najpierw wpada w ramiona barmana z pobliskiej knajpy, później daje się uwieść partnerowi w szkole tańca. W zasadzie pozbywa się zahamowań i oddaje się każdemu i w każdych okolicznościach, nie dba o wygodę czy o higienę psychiczną, nie interesuje się przyszłością ani tym, że jej postępowanie może wyjść na jaw w każdej chwili (jakoś nie wychodzi, a kochający mąż niczego nie podejrzewa). Izabela robi wszystko, na co ma ochotę, bez zastanawiania się nad konsekwencjami. Ta metamorfoza w ogóle nie pasuje do kreacji bohaterki, nie ma psychicznego uzasadnienia dla podobnych rozwiązań, tymczasem Anna Kasiuk zdaje się tym wcale nie przejmować. Skupia się wyłącznie na opisywaniu kolejnych stosunków i fantazji Izabeli (która w pewnym momencie chciałaby nawet spróbować seksu grupowego). Czytelniczkom trzeba jednak czegoś więcej niż pornograficznych opisów nie najlepszej przecież jakości. Kolejne decyzje, jakie podejmuje bohaterka, nie rzutują na jej codzienność, nie wiążą się z żadnymi wyzwaniami ani dylematami moralnymi, liczy się wyłącznie możliwość spełnienia – przeplatana na okrągło opowiadaniem o mięśniaku (który nie zasługuje na tak wiele uwagi). Anna Kasiuk nie wymyśliła motywacji potrzebnej do uprawdopodobnienia postaci, zatrzymała się na poziomie realizacji prostych seksualnych marzeń – i w ten sposób zaoferowała odbiorczyniom nawet nie powieść erotyczną co – pornograficzną. Zabrakło jej umiejętności budowania charakterów, bo samo snucie relacji nie jest takie złe.
Wymówka
Izabela to bohaterka powieści obyczajowej przechodzącej w erotyczną ku rozczarowaniu odbiorczyń – bo same akty seksualne opisywane przez autorkę czasami co kilka stron byłyby może i do zniesienia (zwłaszcza kiedy bohaterka przestaje ciągle wypinać tyłek), ale już motywacje postaci stanowią kompletny absurd i jako takie nie dają się zaakceptować. „Obok ciebie” to historia bardzo prosta i niekoniecznie dobrze umotywowana. Izabela jest przykładną żoną i matką trójki dzieci. Dla rodziny zrobi wszystko – na przykład poświęciła swoją karierę baletnicy. Zamieniła swoje hobby i pasję na ciepło domowego ogniska i do tej pory wcale tego nie żałowała. Realizuje się jako pielęgniarka na oddziale paliatywnym (jak się okazuje, w ten sposób oswaja swój strach przed śmiercią i przemijaniem), jest żoną znakomitego chirurga. W jej idealnym i uporządkowanym życiu nie ma miejsca na wyzwania. Dopiero w momencie, w którym dowiaduje się, że ma mięśniaka macicy, wszystko się zmienia. Izabela wpada w dziwny trans, w tym miejscu jest nie do zaakceptowania przez czytelniczki: wszyscy (to jest: najlepsi lekarze i świadomi znaczenia badania bliscy) mówią jej, że mięśniak nie zagraża jej życiu, nie jest nawet konieczna interwencja chirurgiczna, wystarczy obserwować, czy mięśniak rośnie (a nie rośnie, co okazuje się podczas kolejnych badań, zbyt częstych jak na konieczność w zaistniałej sytuacji. Dla Izabeli jednak to zdrada ze strony własnego organizmu i źródło wielkiej traumy zamieniającej się w psychozę. Kobieta próbuje ukarać swoje ciało za to, że odważyło się zachorować mimo profilaktyki. I w związku z tym... rzuca się w wir romansów. Najpierw wpada w ramiona barmana z pobliskiej knajpy, później daje się uwieść partnerowi w szkole tańca. W zasadzie pozbywa się zahamowań i oddaje się każdemu i w każdych okolicznościach, nie dba o wygodę czy o higienę psychiczną, nie interesuje się przyszłością ani tym, że jej postępowanie może wyjść na jaw w każdej chwili (jakoś nie wychodzi, a kochający mąż niczego nie podejrzewa). Izabela robi wszystko, na co ma ochotę, bez zastanawiania się nad konsekwencjami. Ta metamorfoza w ogóle nie pasuje do kreacji bohaterki, nie ma psychicznego uzasadnienia dla podobnych rozwiązań, tymczasem Anna Kasiuk zdaje się tym wcale nie przejmować. Skupia się wyłącznie na opisywaniu kolejnych stosunków i fantazji Izabeli (która w pewnym momencie chciałaby nawet spróbować seksu grupowego). Czytelniczkom trzeba jednak czegoś więcej niż pornograficznych opisów nie najlepszej przecież jakości. Kolejne decyzje, jakie podejmuje bohaterka, nie rzutują na jej codzienność, nie wiążą się z żadnymi wyzwaniami ani dylematami moralnymi, liczy się wyłącznie możliwość spełnienia – przeplatana na okrągło opowiadaniem o mięśniaku (który nie zasługuje na tak wiele uwagi). Anna Kasiuk nie wymyśliła motywacji potrzebnej do uprawdopodobnienia postaci, zatrzymała się na poziomie realizacji prostych seksualnych marzeń – i w ten sposób zaoferowała odbiorczyniom nawet nie powieść erotyczną co – pornograficzną. Zabrakło jej umiejętności budowania charakterów, bo samo snucie relacji nie jest takie złe.
Sandra Ladwig, Sebastian Coenen: Na lotnisku
Media Rodzina, Poznań 2019.
Zwiedzanie
Nie każde dziecko ma okazję sprawdzić, jak wygląda lotnisko, a nawet te maluchy, które gdzieś z rodzicami podróżują, niekoniecznie zapamiętają wszystkie wrażenia towarzyszące wyprawie. Tymczasem lotnisko kojarzy się z ulubionymi zabawkami części kilkulatków i jako takie – budzi zainteresowanie zbliżone do tego związanego z obserwacją placu budowy. Lotnisko wydaje się miejscem egzotycznym: nie ma się do niego dostępu na co dzień, a warto urozmaicić rozrywkę o wiadomości z tej dziedziny. Tu jednak nie wystarczą opowieści i wyjaśnienia dorosłych. Tomik, który w serii Mądra Mysz przygotowują Sandra Ladwig i Sebastian Coenen jest pozycją jednocześnie edukacyjną i zabawową – realizuje wszystkie wytyczne serii, a do tego pozwala dzieciom na lepsze poznanie terenów atrakcyjnych już przez samą tajemniczość. Rozkładówki z lotniska są wypełnione pasażerami i pracownikami, dzieje się tu dużo i równocześnie, więc poza śledzeniem wyjaśnień tekstowych dzieci zajmą się również sprawdzaniem, co robią poszczególne postacie i dokąd się udają. Żeby wszystko stało się jasne, poza realistycznymi scenkami z różnych punktów lotniska, autorzy dodają jeszcze specjalne kadrowanie – przybliżają samolot z oprzyrządowaniem, pokazują płytę lotniska i pokład samolotu, opowiadają też o tym, dlaczego samolot może unosić się w powietrzu. Dzieci dowiedzą się, jak buduje się samoloty, jakie rodzaje samolotów można zaobserwować na niebie, a nawet – zajrzą do kokpitu. To zatem książeczka drobna, ale dostarczająca mnóstwo emocji odbiorcom zaangażowanym w temat. Nic nie pozostawia się tu domysłom, wszędzie można zajrzeć i wszystko sprawdzić – a że autorzy trafiają w punkt zainteresowań maluchów, odniosą wielki sukces. „Na lotnisku” to tomik rzeczowy, nie ma tu przewodnika, który opowiadałby o swojej pracy, liczą się za to obiektywne opisy (niepozbawione emocji). Autorzy tłumaczą dzieciom, co wolno, a czego nie należy robić w różnych miejscach, omawiają po kolei elementy charakterystyczne dla lotniska i dla podróży samolotem – przygotowują zatem dzieci do podniebnej wycieczki, lub też wpływają na ich wyobraźnię oraz zestaw codziennych zabaw.
Sandra Ladwig i Sebastian Coenen realizują wytyczne serii, nie pozwalają sobie na odstępstwa czy na szukanie nowych metod prowadzenia narracji. Tu wszystko musi być przejrzyste i kompletne, omówione precyzyjnie, ale też skrótowo – tak, by dzieci poza śledzeniem tekstu mogły też przyjrzeć się ilustracjom bogatym w detale. Po raz kolejny Mądra Mysz zabiera maluchy do świata z ich fantazji – tyle że prezentuje go z wieloma szczegółami realistycznie. Ta seria zyskała wielką renomę – i nic dziwnego, czytelników, nawet tych najmłodszych, traktuje się tutaj z wielką powagą. „Na lotnisku” to publikacja pozwalająca zgromadzić potrzebne informacje – bądź sprawdzić doświadczenia i zapamiętane wrażenia. To sposób na zaintrygowanie dzieci otaczającym je światem, pokazanie możliwości oraz miejsc wartych poznania.
Zwiedzanie
Nie każde dziecko ma okazję sprawdzić, jak wygląda lotnisko, a nawet te maluchy, które gdzieś z rodzicami podróżują, niekoniecznie zapamiętają wszystkie wrażenia towarzyszące wyprawie. Tymczasem lotnisko kojarzy się z ulubionymi zabawkami części kilkulatków i jako takie – budzi zainteresowanie zbliżone do tego związanego z obserwacją placu budowy. Lotnisko wydaje się miejscem egzotycznym: nie ma się do niego dostępu na co dzień, a warto urozmaicić rozrywkę o wiadomości z tej dziedziny. Tu jednak nie wystarczą opowieści i wyjaśnienia dorosłych. Tomik, który w serii Mądra Mysz przygotowują Sandra Ladwig i Sebastian Coenen jest pozycją jednocześnie edukacyjną i zabawową – realizuje wszystkie wytyczne serii, a do tego pozwala dzieciom na lepsze poznanie terenów atrakcyjnych już przez samą tajemniczość. Rozkładówki z lotniska są wypełnione pasażerami i pracownikami, dzieje się tu dużo i równocześnie, więc poza śledzeniem wyjaśnień tekstowych dzieci zajmą się również sprawdzaniem, co robią poszczególne postacie i dokąd się udają. Żeby wszystko stało się jasne, poza realistycznymi scenkami z różnych punktów lotniska, autorzy dodają jeszcze specjalne kadrowanie – przybliżają samolot z oprzyrządowaniem, pokazują płytę lotniska i pokład samolotu, opowiadają też o tym, dlaczego samolot może unosić się w powietrzu. Dzieci dowiedzą się, jak buduje się samoloty, jakie rodzaje samolotów można zaobserwować na niebie, a nawet – zajrzą do kokpitu. To zatem książeczka drobna, ale dostarczająca mnóstwo emocji odbiorcom zaangażowanym w temat. Nic nie pozostawia się tu domysłom, wszędzie można zajrzeć i wszystko sprawdzić – a że autorzy trafiają w punkt zainteresowań maluchów, odniosą wielki sukces. „Na lotnisku” to tomik rzeczowy, nie ma tu przewodnika, który opowiadałby o swojej pracy, liczą się za to obiektywne opisy (niepozbawione emocji). Autorzy tłumaczą dzieciom, co wolno, a czego nie należy robić w różnych miejscach, omawiają po kolei elementy charakterystyczne dla lotniska i dla podróży samolotem – przygotowują zatem dzieci do podniebnej wycieczki, lub też wpływają na ich wyobraźnię oraz zestaw codziennych zabaw.
Sandra Ladwig i Sebastian Coenen realizują wytyczne serii, nie pozwalają sobie na odstępstwa czy na szukanie nowych metod prowadzenia narracji. Tu wszystko musi być przejrzyste i kompletne, omówione precyzyjnie, ale też skrótowo – tak, by dzieci poza śledzeniem tekstu mogły też przyjrzeć się ilustracjom bogatym w detale. Po raz kolejny Mądra Mysz zabiera maluchy do świata z ich fantazji – tyle że prezentuje go z wieloma szczegółami realistycznie. Ta seria zyskała wielką renomę – i nic dziwnego, czytelników, nawet tych najmłodszych, traktuje się tutaj z wielką powagą. „Na lotnisku” to publikacja pozwalająca zgromadzić potrzebne informacje – bądź sprawdzić doświadczenia i zapamiętane wrażenia. To sposób na zaintrygowanie dzieci otaczającym je światem, pokazanie możliwości oraz miejsc wartych poznania.
piątek, 14 lutego 2020
Laura Kneidl: Tylko bądź przy mnie. Powieść
Jaguar, Warszawa 2020.
Tęsknota
Sage bardzo chciałaby być z Lucą. Wie, że są sobie pisani, zresztą uczucie, jakie ich połączyło, należało do tych niepowtarzalnych. Dziewczyna jednak podjęła decyzję o rozstaniu – ze względu na szantaż emocjonalny, jaki stosował wobec niej ojczym. Tym razem ucieczka da niewiele: Sage wciąż przebywa w gronie znajomych Luki, przyjaźni się też z jego siostrą – nie ma szans na oddalenie, które umożliwiłoby uciszenie zmysłów. Jakby tego było mało, bohaterka nie może znaleźć mieszkania i wciąż pozostaje na łasce rodzeństwa. A jeśli już przebywa w jednym domu z Lucą, w końcu zacznie z nim rozmawiać – ukochany doprowadzi natomiast do koniecznych wyjaśnień. „Tylko bądź przy mnie” to druga część historii z „Jednak mnie kochaj” - powieść dla młodzieży, obyczajowo-erotyczna (w stylu modnych ostatnio czytadeł zalewających rynek). Laura Kneidl wie jednak, że żeby odróżnić się od innych autorek sentymentalnych historii o wielkiej miłości, musi zrobić coś nieoczekiwanego. I dla niej ratunkiem przed zagrzebaniem w tonie podobnych książek staje się motyw przemocy domowej. Sage to ofiara molestowania seksualnego i mobbingu. Jako dziecko doświadczyła przemocy (również seksualnej) ze strony ojczyma – nie potrafiła o tym nikomu powiedzieć. Wydarzenia z domu rodzinnego sprawiły, że zdecydowała się na studia jak najdalej od mamy, siostry i ojczyma-policjanta, w nadziei, że odległość uchroni ją przed dalszymi kontaktami z agresorem. Tyle tylko, że ojczym się nie oddaje. Potrafi wywierać presję również z oddalenia – to kwestia czasu, kiedy znajdzie Sage i zmusi do realizowania swoich chorych fantazji. Dopóki ta sprawa pozostanie nierozwiązana, bohaterka nie będzie mogła znaleźć spokoju ani ułożyć sobie życia, nawet mimo uczęszczania na terapię.
Jeden wątek, który Laura Kneidl musi rozwijać, to opowieść o Sage i Luce. Wielka miłość, w której nie może być miejsca na sekrety i przemilczenia – kiedy bohaterowie nauczą się rozmawiać o swoich traumach, docenią wsparcie płynące z bliskości drugiego człowieka. W tej dziedzinie nie dzieje się nic zaskakującego, autorka posługuje się schematami czytelnymi dla wszystkich, zresztą dla happy endu czyta się takie opowieści. Drugi wątek to kwestia przyjaźni – Sage otrzymuje pomoc ze strony innych młodych ludzi, wszyscy wydają się wyczuleni na krzywdę i w razie czego służą choćby swoją obecnością. Obrazy wzajemnego zaufania i ratunku w każdej chwili są krzepiące. Trzeci wątek, najsilniej przez autorkę eksponowany – to już motyw znęcania się i poszukiwania fachowej pomocy. Sage jest przewodniczką dla odbiorczyń: musi im pokazać, że milczenie i uleganie agresorowi nie doprowadzi do niczego dobrego, nasili jedynie listę żądań. Wskazuje drogę postępowania i przygotowuje na jej radykalność: wiadomo, że po ujawnieniu skrywanej przez lata historii wszystko się zmieni – i to nie tylko w życiu bohaterki – ale na taki krok trzeba się zdobyć, choćby po to, żeby chronić innych i zyskać spokój ducha. Jest „Tylko bądź przy mnie” obyczajówką nastawioną na rozrywkę młodzieży, ale też – ma podsuwać podpowiedzi dotyczące kierunku działania. Sprawdzi się w roli nietypowego poradnika, ale zapewni też trochę wrażeń idealistkom.
Tęsknota
Sage bardzo chciałaby być z Lucą. Wie, że są sobie pisani, zresztą uczucie, jakie ich połączyło, należało do tych niepowtarzalnych. Dziewczyna jednak podjęła decyzję o rozstaniu – ze względu na szantaż emocjonalny, jaki stosował wobec niej ojczym. Tym razem ucieczka da niewiele: Sage wciąż przebywa w gronie znajomych Luki, przyjaźni się też z jego siostrą – nie ma szans na oddalenie, które umożliwiłoby uciszenie zmysłów. Jakby tego było mało, bohaterka nie może znaleźć mieszkania i wciąż pozostaje na łasce rodzeństwa. A jeśli już przebywa w jednym domu z Lucą, w końcu zacznie z nim rozmawiać – ukochany doprowadzi natomiast do koniecznych wyjaśnień. „Tylko bądź przy mnie” to druga część historii z „Jednak mnie kochaj” - powieść dla młodzieży, obyczajowo-erotyczna (w stylu modnych ostatnio czytadeł zalewających rynek). Laura Kneidl wie jednak, że żeby odróżnić się od innych autorek sentymentalnych historii o wielkiej miłości, musi zrobić coś nieoczekiwanego. I dla niej ratunkiem przed zagrzebaniem w tonie podobnych książek staje się motyw przemocy domowej. Sage to ofiara molestowania seksualnego i mobbingu. Jako dziecko doświadczyła przemocy (również seksualnej) ze strony ojczyma – nie potrafiła o tym nikomu powiedzieć. Wydarzenia z domu rodzinnego sprawiły, że zdecydowała się na studia jak najdalej od mamy, siostry i ojczyma-policjanta, w nadziei, że odległość uchroni ją przed dalszymi kontaktami z agresorem. Tyle tylko, że ojczym się nie oddaje. Potrafi wywierać presję również z oddalenia – to kwestia czasu, kiedy znajdzie Sage i zmusi do realizowania swoich chorych fantazji. Dopóki ta sprawa pozostanie nierozwiązana, bohaterka nie będzie mogła znaleźć spokoju ani ułożyć sobie życia, nawet mimo uczęszczania na terapię.
Jeden wątek, który Laura Kneidl musi rozwijać, to opowieść o Sage i Luce. Wielka miłość, w której nie może być miejsca na sekrety i przemilczenia – kiedy bohaterowie nauczą się rozmawiać o swoich traumach, docenią wsparcie płynące z bliskości drugiego człowieka. W tej dziedzinie nie dzieje się nic zaskakującego, autorka posługuje się schematami czytelnymi dla wszystkich, zresztą dla happy endu czyta się takie opowieści. Drugi wątek to kwestia przyjaźni – Sage otrzymuje pomoc ze strony innych młodych ludzi, wszyscy wydają się wyczuleni na krzywdę i w razie czego służą choćby swoją obecnością. Obrazy wzajemnego zaufania i ratunku w każdej chwili są krzepiące. Trzeci wątek, najsilniej przez autorkę eksponowany – to już motyw znęcania się i poszukiwania fachowej pomocy. Sage jest przewodniczką dla odbiorczyń: musi im pokazać, że milczenie i uleganie agresorowi nie doprowadzi do niczego dobrego, nasili jedynie listę żądań. Wskazuje drogę postępowania i przygotowuje na jej radykalność: wiadomo, że po ujawnieniu skrywanej przez lata historii wszystko się zmieni – i to nie tylko w życiu bohaterki – ale na taki krok trzeba się zdobyć, choćby po to, żeby chronić innych i zyskać spokój ducha. Jest „Tylko bądź przy mnie” obyczajówką nastawioną na rozrywkę młodzieży, ale też – ma podsuwać podpowiedzi dotyczące kierunku działania. Sprawdzi się w roli nietypowego poradnika, ale zapewni też trochę wrażeń idealistkom.
czwartek, 13 lutego 2020
Elizabeth Strout: Olive powraca
Wielka Litera, Warszawa 2019.
Klasyka
Po „Olive Kitteridge” Elizabeth Strout zdecydowała się na opowieść-kontynuację, w starym stylu i z rozwianiem wątpliwości dotyczących losów bohaterki. Olive powraca w tomie pod tym tytułem – i powraca w dość minorowych tonach, to znaczy – sporo w książce pożegnań, rozstań i przekonania, że ludzkie życie jest wyjątkowo kruche i krótkotrwałe. Przekonuje się o tym nie tylko Olive, ale i krąg jej znajomych. „Olive powraca” to obyczajówka dla ceniących klasykę. Przede wszystkim Elizabeth Strout kieruje się do stałych fanek zainteresowanych losami bohaterów – ale z łatwością przejmie też grono wielbicieli literatury amerykańskiej z drugiej połowy XX wieku, proponuje niemal modelowy przykład takich narracji. Niemal – bo jednak rozbija opowieść na wiele głosów i wiele postaci. Olive spaja kolejne wątki, jest stałym punktem odniesienia dla sąsiadów i znajomych. Jedni bardzo jej nie lubią lub boją się jej – tak jest często z mężczyznami, automatycznie przyjmującymi zdystansowaną postawę. Z kolei sąsiadki chcą sprostać wymaganiom (czasami wyimaginowanym), jakie stawia przed nimi świadomie bądź nie Olive – same zatem wytwarzają specyficzną atmosferę wokół tej bohaterki. Olive Kitteridge to postać wyrazista i sugestywna, nic dziwnego, że w tym portrecie nie brakuje stereotypów przechodzących też na otoczenie. „Olive powraca” to książka, która w formie nie przyniesie wiele nowatorskich rozwiązań – ale przeprowadza czytelników przez niemal całe dojrzałe życie i starość kobiety. Elizabeth Strout stawia tym razem na poetykę plotki, sięga do drobiazgów, z których składa się codzienne życie. Nie przejmuje się puentami w rozdziałach – raczej pisze tak, by odzwierciedlać zwyczajność. Stawia na mało znaczące rozmowy, niemal rutynę w kolejnych domach – taki klimat pasuje jej do stylu narracji. Powraca do Olive coraz rzadziej, chociaż na początku ta kobieta dość dużo funkcjonuje w opowieści – chodzi o to, żeby przyzwyczaić odbiorców do jej postawy i by dało się skonfrontować egzystencję Olive z wyobrażeniami na jej temat – z zewnątrz.
Wydaje się, że w powieści „Olive powraca” chodzi przede wszystkim o to, żeby zaprezentować przemijanie. Bohaterka traci jednego męża, znajduje sobie nową miłość, ale wie już, że nic w życiu nie jest dane na zawsze. Motyw rozstania z ukochaną osobą pojawia się również w wątkach pobocznych, dość często żałoba dotyka kolejnych postaci. Nie przekłada się to na przygnębienie odbiorców, po prostu taki sposób Elizabeth Strout wybiera, żeby ukazać naturalny bieg rzeczy. W codziennej egzystencji nie ma miejsca na rozważania filozoficzne – a jednak filozofia przenika tę powieść, istnieje w podskórnej warstwie historii. Działa na odbiorców, przekonuje do weryfikowania systemów wartości. A jednocześnie autorka dostarcza obrazków rodzajowych z dość konserwatywnego społeczeństwa.
Klasyka
Po „Olive Kitteridge” Elizabeth Strout zdecydowała się na opowieść-kontynuację, w starym stylu i z rozwianiem wątpliwości dotyczących losów bohaterki. Olive powraca w tomie pod tym tytułem – i powraca w dość minorowych tonach, to znaczy – sporo w książce pożegnań, rozstań i przekonania, że ludzkie życie jest wyjątkowo kruche i krótkotrwałe. Przekonuje się o tym nie tylko Olive, ale i krąg jej znajomych. „Olive powraca” to obyczajówka dla ceniących klasykę. Przede wszystkim Elizabeth Strout kieruje się do stałych fanek zainteresowanych losami bohaterów – ale z łatwością przejmie też grono wielbicieli literatury amerykańskiej z drugiej połowy XX wieku, proponuje niemal modelowy przykład takich narracji. Niemal – bo jednak rozbija opowieść na wiele głosów i wiele postaci. Olive spaja kolejne wątki, jest stałym punktem odniesienia dla sąsiadów i znajomych. Jedni bardzo jej nie lubią lub boją się jej – tak jest często z mężczyznami, automatycznie przyjmującymi zdystansowaną postawę. Z kolei sąsiadki chcą sprostać wymaganiom (czasami wyimaginowanym), jakie stawia przed nimi świadomie bądź nie Olive – same zatem wytwarzają specyficzną atmosferę wokół tej bohaterki. Olive Kitteridge to postać wyrazista i sugestywna, nic dziwnego, że w tym portrecie nie brakuje stereotypów przechodzących też na otoczenie. „Olive powraca” to książka, która w formie nie przyniesie wiele nowatorskich rozwiązań – ale przeprowadza czytelników przez niemal całe dojrzałe życie i starość kobiety. Elizabeth Strout stawia tym razem na poetykę plotki, sięga do drobiazgów, z których składa się codzienne życie. Nie przejmuje się puentami w rozdziałach – raczej pisze tak, by odzwierciedlać zwyczajność. Stawia na mało znaczące rozmowy, niemal rutynę w kolejnych domach – taki klimat pasuje jej do stylu narracji. Powraca do Olive coraz rzadziej, chociaż na początku ta kobieta dość dużo funkcjonuje w opowieści – chodzi o to, żeby przyzwyczaić odbiorców do jej postawy i by dało się skonfrontować egzystencję Olive z wyobrażeniami na jej temat – z zewnątrz.
Wydaje się, że w powieści „Olive powraca” chodzi przede wszystkim o to, żeby zaprezentować przemijanie. Bohaterka traci jednego męża, znajduje sobie nową miłość, ale wie już, że nic w życiu nie jest dane na zawsze. Motyw rozstania z ukochaną osobą pojawia się również w wątkach pobocznych, dość często żałoba dotyka kolejnych postaci. Nie przekłada się to na przygnębienie odbiorców, po prostu taki sposób Elizabeth Strout wybiera, żeby ukazać naturalny bieg rzeczy. W codziennej egzystencji nie ma miejsca na rozważania filozoficzne – a jednak filozofia przenika tę powieść, istnieje w podskórnej warstwie historii. Działa na odbiorców, przekonuje do weryfikowania systemów wartości. A jednocześnie autorka dostarcza obrazków rodzajowych z dość konserwatywnego społeczeństwa.
środa, 12 lutego 2020
Gary Small, Gigi Vorgan: Spod kozetki. O pewnym psychiatrze i jego najdziwniejszych przypadkach
Marginesy, Warszawa 2020.
Meandry psychiki
Opowieści psychiatrów są zajmujące ze względu na nietypowe przypadki chorobowe. To możliwość sprawdzenia, jakie pułapki funduje ludzki mózg. Ponieważ na rynku panuje w ostatnim czasie moda na literaturę „lekarską” - wyznania medyków lub pielęgniarek – Gary Small wpisuje się w tę tendencję i może trafić do bardzo szerokiej grupy odbiorców. „Spod kozetki. O pewnym psychiatrze i jego najdziwniejszych przypadkach” to książka, którą właściwie czyta się jak beletrystykę. Autor tylko czasami stara się wyjaśniać, co i w jaki sposób się leczy – albo co powoduje konkretne schorzenia – jednak niezbyt wiele miejsca przeznacza na przekazywanie wiedzy. W fabularyzowaniu historii pomaga Smallowi Gigi Vorgan, jego żona – dzięki niej całość nabiera cech powieści lub reportażu. Konstrukcja książki polega na połączeniu najbardziej ekstremalnych przypadków z praktyki lekarskiej – z narracją, która sama w sobie jest zajmująca. Odbiorcy zamienią się w kibiców – będą śledzić losy postaci i zastanawiać się nad przyczynami ich chorób, czasami – porównywać ze znanymi sobie przypadkami. Sam autor zwierza się z rozmaitych dylematów, opowiada o swoich mistrzach i o wątpliwościach zawodowych, pokazuje drogę, którą musiał przejść, żeby postawić trafną diagnozę. Wciąga też odbiorców do swojego prywatnego życia – przedstawia swoje kolejne dziewczyny, a później żonę, odwołuje się do codziennych zajęć, kiedyś tam dla dobra kompozycji kupuje mleko poproszony przez ukochaną, kiedy indziej wybiera się z przyjacielem na golfa. Nie jest tego za wiele, ale nadaje rytm – widać fachowe opracowanie czegoś, co inaczej mogłoby okazać się niestrawne dla szerokiej (i przypadkowej) publiczności.
Przegląd najciekawszych odkryć jest datowany – dzięki temu można uzyskać przyspieszoną relację z kariery autora, przynajmniej zestaw co ciekawszych punktów w rozwoju naukowym. Z perspektywy czytelników to jednak będzie opowieść o kolejnych dziwactwach i chorobach. Nie zajmuje się Small tym, co powszechne i znane – wprowadza szereg zagadek i łamigłówek medycznych, pokazuje najbardziej nietypowe symptomy i próbuje wciągnąć odbiorców w rozwiązywanie tajemnic. Czasami sedno problemu pozostaje tak daleko od psychiki, jak to tylko możliwe – konieczne jest zatem wyczulenie na wszelkiego rodzaju przesłanki i umiejętność kojarzenia faktów. „Spod kozetki” to książka, w której nie edukuje się odbiorców pod kątem autodiagnoz. Small nie przedstawia informacji, które umożliwiłyby ocenę stanu swojego lub kogoś z najbliższego otoczenia – jedynie sygnalizuje, że coś, co wygląda na chorobę psychiczną, może płynąć z „awarii” jednego z organów wewnętrznych. Jeśli już wybiera wyjaśnienia, to przeważnie jednoakapitowe, nie chce zamęczać odbiorców danymi medycznymi. A ponieważ całość ma charakter reportażowy, trafi do szerokiej publiczności literackiej. Gary Small okazuje się – dzięki pomocy żony – sprawnym narratorem, który zamienia doświadczenia lekarza w pracę detektywa. To książka, której pominąć nie wolno – wartościowa i zasługująca na uwagę.
Meandry psychiki
Opowieści psychiatrów są zajmujące ze względu na nietypowe przypadki chorobowe. To możliwość sprawdzenia, jakie pułapki funduje ludzki mózg. Ponieważ na rynku panuje w ostatnim czasie moda na literaturę „lekarską” - wyznania medyków lub pielęgniarek – Gary Small wpisuje się w tę tendencję i może trafić do bardzo szerokiej grupy odbiorców. „Spod kozetki. O pewnym psychiatrze i jego najdziwniejszych przypadkach” to książka, którą właściwie czyta się jak beletrystykę. Autor tylko czasami stara się wyjaśniać, co i w jaki sposób się leczy – albo co powoduje konkretne schorzenia – jednak niezbyt wiele miejsca przeznacza na przekazywanie wiedzy. W fabularyzowaniu historii pomaga Smallowi Gigi Vorgan, jego żona – dzięki niej całość nabiera cech powieści lub reportażu. Konstrukcja książki polega na połączeniu najbardziej ekstremalnych przypadków z praktyki lekarskiej – z narracją, która sama w sobie jest zajmująca. Odbiorcy zamienią się w kibiców – będą śledzić losy postaci i zastanawiać się nad przyczynami ich chorób, czasami – porównywać ze znanymi sobie przypadkami. Sam autor zwierza się z rozmaitych dylematów, opowiada o swoich mistrzach i o wątpliwościach zawodowych, pokazuje drogę, którą musiał przejść, żeby postawić trafną diagnozę. Wciąga też odbiorców do swojego prywatnego życia – przedstawia swoje kolejne dziewczyny, a później żonę, odwołuje się do codziennych zajęć, kiedyś tam dla dobra kompozycji kupuje mleko poproszony przez ukochaną, kiedy indziej wybiera się z przyjacielem na golfa. Nie jest tego za wiele, ale nadaje rytm – widać fachowe opracowanie czegoś, co inaczej mogłoby okazać się niestrawne dla szerokiej (i przypadkowej) publiczności.
Przegląd najciekawszych odkryć jest datowany – dzięki temu można uzyskać przyspieszoną relację z kariery autora, przynajmniej zestaw co ciekawszych punktów w rozwoju naukowym. Z perspektywy czytelników to jednak będzie opowieść o kolejnych dziwactwach i chorobach. Nie zajmuje się Small tym, co powszechne i znane – wprowadza szereg zagadek i łamigłówek medycznych, pokazuje najbardziej nietypowe symptomy i próbuje wciągnąć odbiorców w rozwiązywanie tajemnic. Czasami sedno problemu pozostaje tak daleko od psychiki, jak to tylko możliwe – konieczne jest zatem wyczulenie na wszelkiego rodzaju przesłanki i umiejętność kojarzenia faktów. „Spod kozetki” to książka, w której nie edukuje się odbiorców pod kątem autodiagnoz. Small nie przedstawia informacji, które umożliwiłyby ocenę stanu swojego lub kogoś z najbliższego otoczenia – jedynie sygnalizuje, że coś, co wygląda na chorobę psychiczną, może płynąć z „awarii” jednego z organów wewnętrznych. Jeśli już wybiera wyjaśnienia, to przeważnie jednoakapitowe, nie chce zamęczać odbiorców danymi medycznymi. A ponieważ całość ma charakter reportażowy, trafi do szerokiej publiczności literackiej. Gary Small okazuje się – dzięki pomocy żony – sprawnym narratorem, który zamienia doświadczenia lekarza w pracę detektywa. To książka, której pominąć nie wolno – wartościowa i zasługująca na uwagę.
wtorek, 11 lutego 2020
Katarzyna T. Nowak: Nienasycona
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.
Nałogi
Katarzyna T. Nowak najpierw przedstawiła opowieść o odwyku, teraz postanawia cofnąć się w czasie i zaprezentować czytelnikom zestaw sygnałów, które powinny zaniepokoić otoczenie osoby chorej. Próbuje trafić do odbiorców z przeglądem usprawiedliwień i myśli uzależnionego, wyczulić na określone postawy. W tym celu mocno wyostrza sylwetkę Agaty, kobiety, która uważa, że radzi sobie z nałogiem (a nawet – nie uznaje, że jest uzależniona i potrzebuje pomocy). Od początku widać, że jest tu coś nie w porządku, tylko sama bohaterka żywi się przekonaniem, że postępuje zwyczajnie i jak wszyscy. W końcu to naturalne, że wypija się dziennie dziesięć butelek piwa (nie więcej). Agata po alkohol sięga z przyzwyczajenia, dla rozluźnienia się, dla uspokojenia lęków, dla towarzystwa (nie brakuje w końcu znajomych, które chętnie wybiorą się z nią do knajpy, zwłaszcza kiedy to Agata stawia)... każdy powód jest dobry, żeby sobie wypić. Uważa – jak każdy alkoholik – że wszystko ma pod kontrolą i że może w każdej chwili zmienić przyzwyczajenia. Co pewien czas próbuje dokonać jakiejś życiowej metamorfozy, ale kończy się tak samo, na zrywie, który wprowadza tylko jeszcze większy chaos. Agata dziwi się, że ktokolwiek może ją oceniać przez pryzmat skutków pijaństwa: stara się zachowywać przyzwoicie, pod wpływem alkoholu próbuje nie logować się do mediów społecznościowych czy nie korzystać z telefonu (to nie zawsze jej wychodzi). Tymczasem żona ojca ośmiela się delikatnie sugerować problem, a sąsiadka... przychodzi z pretensją, że Agata swoimi butelkami zapycha kosz na śmieci. Fakt, kobieta nauczyła się zaopatrywać w piwo w kilku różnych sklepach na przemian – ale nie przyszło jej do głowy, by zachowywać pozory na śmietniku.
Alkoholizm to jeden temat, który porusza Katarzyna T. Nowak w swojej krótkiej powieści. Dokłada do tego Agacie uzależnienie od leków: medycy ostrzegają, że przepisywanych na sen czy na uspokojenie tabletek nie należy łączyć z alkoholem (więc Agata ciągle popija je piwem), określają też dawkę, której nie wolno przekraczać (w związku z tym bohaterka łyka tabletki garściami i nie przejmuje się zdrowiem, zresztą niewiele w tym zakresie może ją zaalarmować). Jakby tego było mało, kobieta wpada też w zakupoholizm, często łączy się to z zamroczeniem alkoholowym. Wydaje pieniądze, nie przejmując się przyszłością. Kiedy popada w długi, szuka chwilówek i kredytów, nakręca się zatem skala problemu. Agata nie chce, żeby inni wtrącali się w jej życie – jednak sama nie uwolni się od kłopotów. Katarzyna T. Nowak nie próbuje angażować czytelników w fabułę – uczy ich za to, jak reagować w obecności osoby uzależnionej, na jakie argumenty się przygotowywać i jak prowadzić rozmowy. Pokazuje, gdzie leżą źródła niebezpieczeństwa i jak rozprawiać się z mitami, jakie tworzą sobie cierpiący na rozmaite nałogi. „Nienasycona” to studium przypadku – i jako takie funkcjonować będzie na rynku, z dala od literatury rozrywkowej.
Nałogi
Katarzyna T. Nowak najpierw przedstawiła opowieść o odwyku, teraz postanawia cofnąć się w czasie i zaprezentować czytelnikom zestaw sygnałów, które powinny zaniepokoić otoczenie osoby chorej. Próbuje trafić do odbiorców z przeglądem usprawiedliwień i myśli uzależnionego, wyczulić na określone postawy. W tym celu mocno wyostrza sylwetkę Agaty, kobiety, która uważa, że radzi sobie z nałogiem (a nawet – nie uznaje, że jest uzależniona i potrzebuje pomocy). Od początku widać, że jest tu coś nie w porządku, tylko sama bohaterka żywi się przekonaniem, że postępuje zwyczajnie i jak wszyscy. W końcu to naturalne, że wypija się dziennie dziesięć butelek piwa (nie więcej). Agata po alkohol sięga z przyzwyczajenia, dla rozluźnienia się, dla uspokojenia lęków, dla towarzystwa (nie brakuje w końcu znajomych, które chętnie wybiorą się z nią do knajpy, zwłaszcza kiedy to Agata stawia)... każdy powód jest dobry, żeby sobie wypić. Uważa – jak każdy alkoholik – że wszystko ma pod kontrolą i że może w każdej chwili zmienić przyzwyczajenia. Co pewien czas próbuje dokonać jakiejś życiowej metamorfozy, ale kończy się tak samo, na zrywie, który wprowadza tylko jeszcze większy chaos. Agata dziwi się, że ktokolwiek może ją oceniać przez pryzmat skutków pijaństwa: stara się zachowywać przyzwoicie, pod wpływem alkoholu próbuje nie logować się do mediów społecznościowych czy nie korzystać z telefonu (to nie zawsze jej wychodzi). Tymczasem żona ojca ośmiela się delikatnie sugerować problem, a sąsiadka... przychodzi z pretensją, że Agata swoimi butelkami zapycha kosz na śmieci. Fakt, kobieta nauczyła się zaopatrywać w piwo w kilku różnych sklepach na przemian – ale nie przyszło jej do głowy, by zachowywać pozory na śmietniku.
Alkoholizm to jeden temat, który porusza Katarzyna T. Nowak w swojej krótkiej powieści. Dokłada do tego Agacie uzależnienie od leków: medycy ostrzegają, że przepisywanych na sen czy na uspokojenie tabletek nie należy łączyć z alkoholem (więc Agata ciągle popija je piwem), określają też dawkę, której nie wolno przekraczać (w związku z tym bohaterka łyka tabletki garściami i nie przejmuje się zdrowiem, zresztą niewiele w tym zakresie może ją zaalarmować). Jakby tego było mało, kobieta wpada też w zakupoholizm, często łączy się to z zamroczeniem alkoholowym. Wydaje pieniądze, nie przejmując się przyszłością. Kiedy popada w długi, szuka chwilówek i kredytów, nakręca się zatem skala problemu. Agata nie chce, żeby inni wtrącali się w jej życie – jednak sama nie uwolni się od kłopotów. Katarzyna T. Nowak nie próbuje angażować czytelników w fabułę – uczy ich za to, jak reagować w obecności osoby uzależnionej, na jakie argumenty się przygotowywać i jak prowadzić rozmowy. Pokazuje, gdzie leżą źródła niebezpieczeństwa i jak rozprawiać się z mitami, jakie tworzą sobie cierpiący na rozmaite nałogi. „Nienasycona” to studium przypadku – i jako takie funkcjonować będzie na rynku, z dala od literatury rozrywkowej.
poniedziałek, 10 lutego 2020
Malcolm XD: Pastrami
W.A.B., Warszawa 2019.
Nowe spojrzenie
Nie ma znaczenia, co przedstawia swoim czytelnikom – już niekoniecznie internautom – Malcolm XD, i tak jego historyjek z powagą czytać się po prostu nie da. Autor, który podbija świat nowych mediów, niespodziewanie trafia z kolejnymi notkami do odbiorców z różnych pokoleń. I chociaż w tekstach zwraca uwagę ogromna liczba przekleństw i wulgaryzmów, wszystko ma na celu podbijanie żartu i sprawdza się znakomicie: jako wyraz ironii, bezradności czy dystansu do świata. Malcolm w „Pastrami” przedstawia różne wydarzenia – prowadzi obserwacje na lotnisku (to okazja do dokonania kilku ocen postaw rodaków), na własnym osiedlu albo w pociągu – nie ma znaczenia, dokąd przeniesie się autor. Przyciąga bowiem typy spod ciemnej gwiazdy i kłopoty – wręcz błyskawicznie. Tylko on może zostać zatrzymany w areszcie, kiedy wyjdzie po papierosy, albo trafić do patologicznej rodziny i przez moment udawać nastolatka na wagarach. Tylko on może zostać zgarnięty do pomocy przy ekshumacji psa staruszki. Malcolm XD wie, jak zaintrygować. Scenki doskonale odbiorcom znane przerabia na opowieści satyryczne ze starannie wypracowanymi puentami. Bawi się stereotypami i wszelkimi odmianami patologii – ale wybiera śmiech mniej oczywisty, nie poprzestaje na banalnych obserwacjach. Czytelnikom umożliwia przeniknięcie do rzeczywistości im obcej – sam bywa akceptowany przez przedstawicieli blokowisk i dzięki temu może sportretować ich codzienność w krzywym zwierciadle. Bo dla Malcolma XD wszystko staje się okazją do żartów, bez względu na to, jak bardzo nie do śmiechu będzie autorowi w trakcie akcji. Rzecz w sposobie prowadzenia opowieści: ten autor doskonale wie, jak podsycać komizm i jak wydobywać drugie dno z wydarzeń czy portretów charakterologicznych. Daje się poznać jako ten, który nie lubi wpadać w kłopoty – ale mimo wszystko je przyciąga. Skoro już nie może nic na to poradzić, sprawdza, co przyniesie mu los – a później musi wykręcać się z tego, co mu nie odpowiada – i to tak, żeby nie urazić szczególnie wrażliwych nowych znajomych (a nowi znajomi zwykle bywają przesadnie wrażliwi, zwłaszcza na swoim punkcie). Malcolm XD lawiruje między światem znanym zwykłym odbiorcom – a rzeczywistością marginesu. Testuje rzekome rozrywki albo wplątuje się w sytuacje nie do pozazdroszczenia – wszystko to opisuje ze swadą, nadużywając XD (jakżeby inaczej). Nie szczędzi Malcolm mocnych słów – ale zawsze przydają mu się one do podkreślania komplikacji, zaobserwowanych problemów czy do komentowania nowo odkrywanych zjawisk. Często okazuje się, że to właśnie dzięki pozornie rynsztokowemu językowi może ten autor wspinać się na wyżyny dowcipu – nawet abstrakcyjnego – i potęgować wrażenie komiczne. Trzeba wyczucia, żeby tak dobrze korzystać z dość skromnego zasobu wulgaryzmów: tak, by wszystko wypadało przekonująco i prawdziwie, a do tego – spełniało swoją rolę w procesie opisywania humorystycznych scenek. Pasty z tomu „Pastrami” warto czytać pojedynczo, w oderwaniu od całości książki – wybrane zostały najlepsze z najlepszych, a takie stężenie dowcipu może być ryzykowne.
Nowe spojrzenie
Nie ma znaczenia, co przedstawia swoim czytelnikom – już niekoniecznie internautom – Malcolm XD, i tak jego historyjek z powagą czytać się po prostu nie da. Autor, który podbija świat nowych mediów, niespodziewanie trafia z kolejnymi notkami do odbiorców z różnych pokoleń. I chociaż w tekstach zwraca uwagę ogromna liczba przekleństw i wulgaryzmów, wszystko ma na celu podbijanie żartu i sprawdza się znakomicie: jako wyraz ironii, bezradności czy dystansu do świata. Malcolm w „Pastrami” przedstawia różne wydarzenia – prowadzi obserwacje na lotnisku (to okazja do dokonania kilku ocen postaw rodaków), na własnym osiedlu albo w pociągu – nie ma znaczenia, dokąd przeniesie się autor. Przyciąga bowiem typy spod ciemnej gwiazdy i kłopoty – wręcz błyskawicznie. Tylko on może zostać zatrzymany w areszcie, kiedy wyjdzie po papierosy, albo trafić do patologicznej rodziny i przez moment udawać nastolatka na wagarach. Tylko on może zostać zgarnięty do pomocy przy ekshumacji psa staruszki. Malcolm XD wie, jak zaintrygować. Scenki doskonale odbiorcom znane przerabia na opowieści satyryczne ze starannie wypracowanymi puentami. Bawi się stereotypami i wszelkimi odmianami patologii – ale wybiera śmiech mniej oczywisty, nie poprzestaje na banalnych obserwacjach. Czytelnikom umożliwia przeniknięcie do rzeczywistości im obcej – sam bywa akceptowany przez przedstawicieli blokowisk i dzięki temu może sportretować ich codzienność w krzywym zwierciadle. Bo dla Malcolma XD wszystko staje się okazją do żartów, bez względu na to, jak bardzo nie do śmiechu będzie autorowi w trakcie akcji. Rzecz w sposobie prowadzenia opowieści: ten autor doskonale wie, jak podsycać komizm i jak wydobywać drugie dno z wydarzeń czy portretów charakterologicznych. Daje się poznać jako ten, który nie lubi wpadać w kłopoty – ale mimo wszystko je przyciąga. Skoro już nie może nic na to poradzić, sprawdza, co przyniesie mu los – a później musi wykręcać się z tego, co mu nie odpowiada – i to tak, żeby nie urazić szczególnie wrażliwych nowych znajomych (a nowi znajomi zwykle bywają przesadnie wrażliwi, zwłaszcza na swoim punkcie). Malcolm XD lawiruje między światem znanym zwykłym odbiorcom – a rzeczywistością marginesu. Testuje rzekome rozrywki albo wplątuje się w sytuacje nie do pozazdroszczenia – wszystko to opisuje ze swadą, nadużywając XD (jakżeby inaczej). Nie szczędzi Malcolm mocnych słów – ale zawsze przydają mu się one do podkreślania komplikacji, zaobserwowanych problemów czy do komentowania nowo odkrywanych zjawisk. Często okazuje się, że to właśnie dzięki pozornie rynsztokowemu językowi może ten autor wspinać się na wyżyny dowcipu – nawet abstrakcyjnego – i potęgować wrażenie komiczne. Trzeba wyczucia, żeby tak dobrze korzystać z dość skromnego zasobu wulgaryzmów: tak, by wszystko wypadało przekonująco i prawdziwie, a do tego – spełniało swoją rolę w procesie opisywania humorystycznych scenek. Pasty z tomu „Pastrami” warto czytać pojedynczo, w oderwaniu od całości książki – wybrane zostały najlepsze z najlepszych, a takie stężenie dowcipu może być ryzykowne.
niedziela, 9 lutego 2020
Eddy de Wind: Stacja końcowa Auschwitz. Moja historia z obozu
W.A.B., Warszawa 2020.
Wspomnienia zapośredniczone
O Auschwitz napisano już wiele książek, wydaje się, że niemal każdy, kto przeżył obóz, chce w jakiś sposób zaakcentować swoje świadectwo i przekazać innym – potomnym czy bliskim – co tam zaobserwował. Tom „Stacja końcowa Auschwitz” to kolejna opowieść dotycząca grozy wojny i traum obozowych. Eddy de Wind ukrywa się jednak za postacią Hansa, lekarza z Holandii, woli transponować swoje przeżycia i odczucia na sytuację żydowskiego medyka, który trafił do Auschwitz z obozu przejściowego. Eddy de Wind przedstawia jego wielką miłość do Friedel, pielęgniarki, którą poznał w pracy (a od wstępu czytelnicy wiedzą, że wybranka Hansa to w rzeczywistości żona autora). Hans znajduje się w baraku 9, Friedel – w baraku 10, w którym przeprowadzane są eksperymenty medyczne na kobietach. Hans próbuje uruchomić znajomości, żeby uchronić żonę przed najgorszym losem – tęskni za Friedel i stale o niej opowiada, miłość za drutami czasem dominuje w relacji. Eddy de Wind chce też przedstawiać kolejne tematy już wielokrotnie opracowane i przerobione przez autorów literatury obozowej – potrzebuje tego, by jeszcze raz, samodzielnie, zaprezentować charakterystyczne motywy. Będzie opowiadał o muzułmanach, o racjach żywnościowych i o śmierci.
Ale podczas lektury trzeba pamiętać o jednym: Eddy de Wind, który tworzył swoją książkę, nie miał pojęcia o całej literaturze obozowej, jaka powstanie w drugiej połowie XX wieku. Zaczął prowadzić historię tuż po wyzwoleniu obozu w Auschwitz – jego zapiski są zatem rejestrowaniem najświeższych wspomnień i ran. W związku z tym również wydawca i tłumacz decydują się na wprowadzenie systemu przypisów, które mają prostować nieprawdziwe (wynikające z braku wiedzy) informacje. Eddy de Wind nie wie jeszcze, podczas pisania „Stacji końcowej Auschwitz”, że na rynku pojawi się wiele tomów analizujących sytuację obozową.
Ten autor stara się fabularyzować książkę, jakby ucieczka w cudze przeżycia i cudzą opowieść mogła mu ułatwić rozprawienie się z silnymi emocjami. Ale przy tym nie ma wyczucia literackiego, to znaczy: nie próbuje wprowadzać wyraźnych puent czy tematów, które będą dla czytelników szokujące. Opracowuje „materiał” wspomnieniowy wyłącznie tak, by stworzyć postać – nie żeby zaistnieć w świadomości odbiorców. Jego książka raczej przejdzie bez echa – to po prostu kolejna relacja z obozu, znajdzie się mnóstwo znacznie bardziej konkretnych lektur, dopracowanych także pod kątem literackim. „Stacja końcowa Auschwitz” funkcjonuje przede wszystkim jako dokument, prywatne świadectwo, którego nie sposób zlekceważyć, bo dotyczy czasów najtrudniejszych. Faktem jest też, że Eddy de Wind znajduje swój sposób pisania o obozie, nie wpada w schematy widoczne na polskim rynku wydawniczym – i z tej perspektywy zasługiwać będzie na uwagę. Ten tom trudno rozpatrywać pod kątem przygotowania warsztatowego: dla autora ważniejsze było uchwycenie sedna przeżyć niż szlifowanie stylu. I to w książce widać.
Wspomnienia zapośredniczone
O Auschwitz napisano już wiele książek, wydaje się, że niemal każdy, kto przeżył obóz, chce w jakiś sposób zaakcentować swoje świadectwo i przekazać innym – potomnym czy bliskim – co tam zaobserwował. Tom „Stacja końcowa Auschwitz” to kolejna opowieść dotycząca grozy wojny i traum obozowych. Eddy de Wind ukrywa się jednak za postacią Hansa, lekarza z Holandii, woli transponować swoje przeżycia i odczucia na sytuację żydowskiego medyka, który trafił do Auschwitz z obozu przejściowego. Eddy de Wind przedstawia jego wielką miłość do Friedel, pielęgniarki, którą poznał w pracy (a od wstępu czytelnicy wiedzą, że wybranka Hansa to w rzeczywistości żona autora). Hans znajduje się w baraku 9, Friedel – w baraku 10, w którym przeprowadzane są eksperymenty medyczne na kobietach. Hans próbuje uruchomić znajomości, żeby uchronić żonę przed najgorszym losem – tęskni za Friedel i stale o niej opowiada, miłość za drutami czasem dominuje w relacji. Eddy de Wind chce też przedstawiać kolejne tematy już wielokrotnie opracowane i przerobione przez autorów literatury obozowej – potrzebuje tego, by jeszcze raz, samodzielnie, zaprezentować charakterystyczne motywy. Będzie opowiadał o muzułmanach, o racjach żywnościowych i o śmierci.
Ale podczas lektury trzeba pamiętać o jednym: Eddy de Wind, który tworzył swoją książkę, nie miał pojęcia o całej literaturze obozowej, jaka powstanie w drugiej połowie XX wieku. Zaczął prowadzić historię tuż po wyzwoleniu obozu w Auschwitz – jego zapiski są zatem rejestrowaniem najświeższych wspomnień i ran. W związku z tym również wydawca i tłumacz decydują się na wprowadzenie systemu przypisów, które mają prostować nieprawdziwe (wynikające z braku wiedzy) informacje. Eddy de Wind nie wie jeszcze, podczas pisania „Stacji końcowej Auschwitz”, że na rynku pojawi się wiele tomów analizujących sytuację obozową.
Ten autor stara się fabularyzować książkę, jakby ucieczka w cudze przeżycia i cudzą opowieść mogła mu ułatwić rozprawienie się z silnymi emocjami. Ale przy tym nie ma wyczucia literackiego, to znaczy: nie próbuje wprowadzać wyraźnych puent czy tematów, które będą dla czytelników szokujące. Opracowuje „materiał” wspomnieniowy wyłącznie tak, by stworzyć postać – nie żeby zaistnieć w świadomości odbiorców. Jego książka raczej przejdzie bez echa – to po prostu kolejna relacja z obozu, znajdzie się mnóstwo znacznie bardziej konkretnych lektur, dopracowanych także pod kątem literackim. „Stacja końcowa Auschwitz” funkcjonuje przede wszystkim jako dokument, prywatne świadectwo, którego nie sposób zlekceważyć, bo dotyczy czasów najtrudniejszych. Faktem jest też, że Eddy de Wind znajduje swój sposób pisania o obozie, nie wpada w schematy widoczne na polskim rynku wydawniczym – i z tej perspektywy zasługiwać będzie na uwagę. Ten tom trudno rozpatrywać pod kątem przygotowania warsztatowego: dla autora ważniejsze było uchwycenie sedna przeżyć niż szlifowanie stylu. I to w książce widać.
Sally Nicholls: Guzikowa książka
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Naciskanie
„Guzikowa książka” to publikacja, która zrobi furorę wśród najmłodszych ze względu na możliwość połączenia dwóch światów – lekturowego i rzeczywistego; wszystko zależy od inwencji rodziców i pomysłów w czytaniu tomiku. Kartonowa książeczka prezentuje wielką przygodę kilku zróżnicowanych wizualnie bohaterów (postacie są zwierzątkami, ale nie indywidualizuje się ich imionami czy nawet nazwami gatunkowymi, funkcjonują jako bohater zbiorowy). Przygoda też nie należy do przesadnie skomplikowanych, polega na powtarzalności jednego zachowania. Oto postacie znajdują guziki (różnych kształtów i różnych kolorów), naciskają je – i wtedy coś się wydarza. Czasami wszyscy zaczną podskakiwać, łaskotać się wzajemnie, albo... pokazywać języki. Następna rozkładówka to kolejny guzik, który coś zmienia w zachowaniach. A kiedy konkretny guzik powróci po raz drugi – dzieci już będą wiedziały, co robić.
Lektura w tym wypadku polega nie tylko na podziwianiu bohaterów, ale też na kopiowaniu ich zachowań. Nie ma tu zadań przerastających możliwości maluchów, każdy da sobie radę z wyzwaniami. Kto zapamięta, co robi dany guzik, będzie mógł nawet wyprzedzić akcję. To, co robią bohaterowie, skusi dzieci – każdy przecież lubi się śmiać albo przytulać, samo pokazywanie języka jako kontrolowana „niegrzeczność” cieszy tym bardziej. Nic dziwnego, że najmłodsi będą przeżywać tę prostą historyjkę i długo się nią bawić. Książeczka dostarczy wrażeń kompletnie dotąd niekojarzonych z lekturami i z procesem czytania przed snem (swoją drogą „Guzikowa książka” pomoże zmęczyć najmłodszych, tak, by łatwiej można było ich położyć do łóżka). Co ciekawe, przy przyjętym systemie powtarzania sytuacji (naciskania guzika) Sally Nicholls znalazła nawet pomysł na oryginalną puentę. Co może być atrakcyjnego w relacji, w której działania sprowadzają się do naciskania znalezionych guzików i podejmowania działań, które wykonują bohaterowie? Wszystko. Dla dzieci to przeniesienie między światami, szansa na zachowywanie się na wzór postaci z książki – więc i na zaczarowanie własnej codzienności.
Tomik jest kartonowy, niewielki, kolorowy i zabawny. To picture book, w którym w ramach akcji dziać zbyt wiele się nie może – ale który zajmie maluchy i to na długo. Nasza Księgarnia trafiła na książeczkę, która powinna się znaleźć w każdej biblioteczce. Dzieci polubią zabawę w naciskanie guzików, mogą też stworzyć z rodzicami wspólny kod – informować, na jaki rodzaj zabaw mają akurat ochotę, przez określone „guziki”. Da się też tę publikację traktować jako tomik edukacyjny: rodzice będą nazywać kształty lub kolory guzików, albo wybierać bohatera, którego pociechy muszą później wyszukać w całej historyjce. „Guzikowa książka” to lektura, która angażuje najmłodszych i zmusza ich do wysiłku intelektualnego, a do tego przynosi mnóstwo czystej radości. Nie uda się kilkulatkom zdystansować od tej opowieści.
Naciskanie
„Guzikowa książka” to publikacja, która zrobi furorę wśród najmłodszych ze względu na możliwość połączenia dwóch światów – lekturowego i rzeczywistego; wszystko zależy od inwencji rodziców i pomysłów w czytaniu tomiku. Kartonowa książeczka prezentuje wielką przygodę kilku zróżnicowanych wizualnie bohaterów (postacie są zwierzątkami, ale nie indywidualizuje się ich imionami czy nawet nazwami gatunkowymi, funkcjonują jako bohater zbiorowy). Przygoda też nie należy do przesadnie skomplikowanych, polega na powtarzalności jednego zachowania. Oto postacie znajdują guziki (różnych kształtów i różnych kolorów), naciskają je – i wtedy coś się wydarza. Czasami wszyscy zaczną podskakiwać, łaskotać się wzajemnie, albo... pokazywać języki. Następna rozkładówka to kolejny guzik, który coś zmienia w zachowaniach. A kiedy konkretny guzik powróci po raz drugi – dzieci już będą wiedziały, co robić.
Lektura w tym wypadku polega nie tylko na podziwianiu bohaterów, ale też na kopiowaniu ich zachowań. Nie ma tu zadań przerastających możliwości maluchów, każdy da sobie radę z wyzwaniami. Kto zapamięta, co robi dany guzik, będzie mógł nawet wyprzedzić akcję. To, co robią bohaterowie, skusi dzieci – każdy przecież lubi się śmiać albo przytulać, samo pokazywanie języka jako kontrolowana „niegrzeczność” cieszy tym bardziej. Nic dziwnego, że najmłodsi będą przeżywać tę prostą historyjkę i długo się nią bawić. Książeczka dostarczy wrażeń kompletnie dotąd niekojarzonych z lekturami i z procesem czytania przed snem (swoją drogą „Guzikowa książka” pomoże zmęczyć najmłodszych, tak, by łatwiej można było ich położyć do łóżka). Co ciekawe, przy przyjętym systemie powtarzania sytuacji (naciskania guzika) Sally Nicholls znalazła nawet pomysł na oryginalną puentę. Co może być atrakcyjnego w relacji, w której działania sprowadzają się do naciskania znalezionych guzików i podejmowania działań, które wykonują bohaterowie? Wszystko. Dla dzieci to przeniesienie między światami, szansa na zachowywanie się na wzór postaci z książki – więc i na zaczarowanie własnej codzienności.
Tomik jest kartonowy, niewielki, kolorowy i zabawny. To picture book, w którym w ramach akcji dziać zbyt wiele się nie może – ale który zajmie maluchy i to na długo. Nasza Księgarnia trafiła na książeczkę, która powinna się znaleźć w każdej biblioteczce. Dzieci polubią zabawę w naciskanie guzików, mogą też stworzyć z rodzicami wspólny kod – informować, na jaki rodzaj zabaw mają akurat ochotę, przez określone „guziki”. Da się też tę publikację traktować jako tomik edukacyjny: rodzice będą nazywać kształty lub kolory guzików, albo wybierać bohatera, którego pociechy muszą później wyszukać w całej historyjce. „Guzikowa książka” to lektura, która angażuje najmłodszych i zmusza ich do wysiłku intelektualnego, a do tego przynosi mnóstwo czystej radości. Nie uda się kilkulatkom zdystansować od tej opowieści.
sobota, 8 lutego 2020
Ambrose Pierce: Diabli dykcjonarz
Ha!art, Kraków 2019.
Ironia
„Każde hasło tej książki ma za zadanie namieszać w głowie czytelnika, zmusić do zastanowienia, a tylko przy okazji wywołać śmiech lub zaintrygowanie” - ale dzisiaj „Diabli dykcjonarz” nie będzie w pierwszej kolejności dostarczać refleksji, raczej – rozrywki. Ambrose Bierce tworzył tę publikację całymi latami, to nawiązując do pomysłu konstrukcyjnego, to z niego rezygnując. Polscy czytelnicy mają teraz okazję po raz pierwszy zetknąć się z całym dziełem (przedrukowywane były pojedyncze hasła – i to w periodykach). Tłumacz wykonał tu pracę, której ogrom trudno w ogóle pojąć: przygotowuje na lekturę już przedmowa do „Diablego dykcjonarza”: stąd można dowiedzieć się i o biografii autora, i o perypetiach wydawniczych (a pośrednio i o samym pomyśle na książkę, a nawet o tym, czym jest śmiech – chociaż i bez tej wiedzy dałoby się wertować tom). Tłumacz musi radzić sobie z licznymi wyzwaniami, nie tylko lingwistycznymi, z czego spowiada się czytelnikom. Część wątpliwości i rozstrzygnięć, w których nie zgadza się z wypracowanym przez siebie kompromisem między wiernością dziełu i jakością dowcipu, przenosi do przypisów, ale część odbiorców w ogóle nie zwróci na nie uwagi, zwłaszcza ze względu na niezbyt fortunne ich umiejscowienie w książce. I chociaż ta opowieść metatekstowa angażuje, to szybko przyjdzie radość z odkrywania pojedynczych smaczków. Cały „Diabli dykcjonarz” to popis humorystyczny. Poszczególne definicje dają się zaklasyfikować do jednego z kilku rodzajów. Czasem za komentarz ma służyć wiersz satyryczny lub absurdalny, fragment prozy, a nawet opowiadanie – to jednak należy do rzadkości. Zdarza się, że Bierce prowadzi całe wywody na temat wybranego hasła. Jednak najbardziej cenne wydają się te hasła, których rozwinięcie stanowi po prostu zdanie – te najbardziej zbliżone do aforyzmów konstrukcje. W nich żart funkcjonuje najsilniej i jest najszybciej przez odbiorców wychwytywany. Bierce odkrywa, że zwięzłość jest duszą dowcipu – i przekonuje do tego swoich czytelników. „Diabli dykcjonarz” to próba różnych definicji i komentarzy, warto dać się poprowadzić autorowi – i sprawdzać, jak poradzi sobie z kolejnymi tematami. Jeż to według Bierce'a „kaktus w królestwie zwierząt” a kat „redukuje ryzyko utonięcia”. Czasami trzeba zastanowić się nad procesami myślowymi, które doprowadziły autora do konkretnych wniosków – a czasami po prostu podziwiać efekt spostrzegawczości (modlić się to „prosić o zmianę praw wszechświata dla korzyści jednego niegodnego”, a obmawiać kogoś to „mówić o kimś, jak go widzisz, kiedy go nie widzisz”). „Diabli dykcjonarz” to publikacja, która zestarzeć się nie może – ze względu na uniwersalność żartów. Warto tę książkę odkrywać powoli, ciesząc się każdym kolejnym wychwyconym dowcipem. Ambrose Bierce zgromadził tu imponujący zestaw złotych myśli i bardziej rozbudowanych ciekawostek. Nie podaje definicji w słownikowym znaczeniu – za to umożliwia dostrzeżenie tego, co starannie skrywane. Rozbija struktury frazeologiczne, skostniałe schematy lub skojarzenia tekstowe. Bawi się przy tym znakomicie, „Diabli dykcjonarz” charakteryzuje się wyjątkową lekkością. To książka, która dostarcza rozrywki intelektualnej.
Ironia
„Każde hasło tej książki ma za zadanie namieszać w głowie czytelnika, zmusić do zastanowienia, a tylko przy okazji wywołać śmiech lub zaintrygowanie” - ale dzisiaj „Diabli dykcjonarz” nie będzie w pierwszej kolejności dostarczać refleksji, raczej – rozrywki. Ambrose Bierce tworzył tę publikację całymi latami, to nawiązując do pomysłu konstrukcyjnego, to z niego rezygnując. Polscy czytelnicy mają teraz okazję po raz pierwszy zetknąć się z całym dziełem (przedrukowywane były pojedyncze hasła – i to w periodykach). Tłumacz wykonał tu pracę, której ogrom trudno w ogóle pojąć: przygotowuje na lekturę już przedmowa do „Diablego dykcjonarza”: stąd można dowiedzieć się i o biografii autora, i o perypetiach wydawniczych (a pośrednio i o samym pomyśle na książkę, a nawet o tym, czym jest śmiech – chociaż i bez tej wiedzy dałoby się wertować tom). Tłumacz musi radzić sobie z licznymi wyzwaniami, nie tylko lingwistycznymi, z czego spowiada się czytelnikom. Część wątpliwości i rozstrzygnięć, w których nie zgadza się z wypracowanym przez siebie kompromisem między wiernością dziełu i jakością dowcipu, przenosi do przypisów, ale część odbiorców w ogóle nie zwróci na nie uwagi, zwłaszcza ze względu na niezbyt fortunne ich umiejscowienie w książce. I chociaż ta opowieść metatekstowa angażuje, to szybko przyjdzie radość z odkrywania pojedynczych smaczków. Cały „Diabli dykcjonarz” to popis humorystyczny. Poszczególne definicje dają się zaklasyfikować do jednego z kilku rodzajów. Czasem za komentarz ma służyć wiersz satyryczny lub absurdalny, fragment prozy, a nawet opowiadanie – to jednak należy do rzadkości. Zdarza się, że Bierce prowadzi całe wywody na temat wybranego hasła. Jednak najbardziej cenne wydają się te hasła, których rozwinięcie stanowi po prostu zdanie – te najbardziej zbliżone do aforyzmów konstrukcje. W nich żart funkcjonuje najsilniej i jest najszybciej przez odbiorców wychwytywany. Bierce odkrywa, że zwięzłość jest duszą dowcipu – i przekonuje do tego swoich czytelników. „Diabli dykcjonarz” to próba różnych definicji i komentarzy, warto dać się poprowadzić autorowi – i sprawdzać, jak poradzi sobie z kolejnymi tematami. Jeż to według Bierce'a „kaktus w królestwie zwierząt” a kat „redukuje ryzyko utonięcia”. Czasami trzeba zastanowić się nad procesami myślowymi, które doprowadziły autora do konkretnych wniosków – a czasami po prostu podziwiać efekt spostrzegawczości (modlić się to „prosić o zmianę praw wszechświata dla korzyści jednego niegodnego”, a obmawiać kogoś to „mówić o kimś, jak go widzisz, kiedy go nie widzisz”). „Diabli dykcjonarz” to publikacja, która zestarzeć się nie może – ze względu na uniwersalność żartów. Warto tę książkę odkrywać powoli, ciesząc się każdym kolejnym wychwyconym dowcipem. Ambrose Bierce zgromadził tu imponujący zestaw złotych myśli i bardziej rozbudowanych ciekawostek. Nie podaje definicji w słownikowym znaczeniu – za to umożliwia dostrzeżenie tego, co starannie skrywane. Rozbija struktury frazeologiczne, skostniałe schematy lub skojarzenia tekstowe. Bawi się przy tym znakomicie, „Diabli dykcjonarz” charakteryzuje się wyjątkową lekkością. To książka, która dostarcza rozrywki intelektualnej.
Dobranoc, mała pando
Egmont, Warszawa 2020.
Usypianka
Mała kartonowa książeczka jest tomikiem do oglądania przez maluchy, do modyfikowania obrazków i do zabawy. Służy usypianiu najmłodszych, zresztą wskazuje na to nawet tematyka. „Dobranoc, mała pando!” to publikacja interaktywna, w której rolę odgrywa uproszczona fabuła. Bohaterkami są mała panda i jej mama, a opowieść dotyczy sytuacji doskonale znanej przez wszystkie dzieci. To moment przed pójściem spać, ten, w którym dzieci szukają jeszcze wymówki i okazji do przedłużenia zabawy, próbują emocji albo argumentów, żeby zrobić wrażenie na rodzicach. Pandka zjada kolację i stara się jeszcze uciec mamie, ta jednak zna różne sztuczki i na pewno poradzi sobie z niesfornym maleństwem. Przed snem obowiązkowo przytulanie – to zachęta do zrealizowania poleceń mamy, bo przecież wiadomo, że nie może skończyć się inaczej niż pójściem do łóżka – nawet jeśli mała panda zechce wcześniej pobrykać.
W fabule wiele zdarzyć się nie może: co rozkładówka, to inna scenka, ale kartek jest zaledwie kilka. Wystarczająco, żeby opowiedzieć dzieciom drobną przygodę zwierzątka – wszystko, co najważniejsze, tu padnie. Maluchy pójdą w ślad bohaterki, grzecznie zasypiając w objęciach rodziców. Zanim to jednak nastąpi, mogą jeszcze trochę się pobawić. Tomik wykorzystuje charakterystyczny dla serii Egmontu szablon: to bardzo grube strony, które zawierają ruchome elementy. Czasami trzeba wysunąć fragment „kartki”, czasami coś przekręcić albo czymś poruszyć – dzięki temu poruszają się i sami bohaterowie. Panda może przytulić się do mamy, albo wyjść z ukrycia – mama może zabrać maleństwo (chwycić je za skórę na karku) i przenieść o parę kroków. We fragmentach „wysuwankowych” z jednej strony mamy do czynienia z poruszaniem się bohaterów, z drugiej – pojawiają się dodatkowe informacje o pogodzie czy porze dnia. Nie są to dane niezbędne dla historii – ale jeśli się je odkryje, można mieć dodatkową przyjemność z niespodzianki: zresztą stosowane tu rozwiązania rozbudzają przecież ciekawość dzieci.
Tomik z przygodą wieczorną małej pandy ma wyraziste kolory, nasycone barwy mają przyciągać wzrok – to konieczne, żeby całej uwagi dzieci nie poświęciły na sprawdzanie, który element się rusza i co zmienia w obrazku. Tekst ograniczony do krótkich zdań na rozkładówkach imituje pismo ręczne – dzięki temu starsze rodzeństwo, które dopiero uczy się czytać, może towarzyszyć młodszemu (maluchy, jeśli zechcą, mogą nauczyć się rozpoznawania liter). Wspólna lektura to nie tylko śledzenie podpisów pod obrazkami i samych obrazków: to również samodzielne opowiadanie tego, co zaobserwowało się na rysunkach. Dzięki temu przygoda małej pandy może przynieść wiele wrażeń maluchom – i nauczyć je opowiadania własnych bajek.
Usypianka
Mała kartonowa książeczka jest tomikiem do oglądania przez maluchy, do modyfikowania obrazków i do zabawy. Służy usypianiu najmłodszych, zresztą wskazuje na to nawet tematyka. „Dobranoc, mała pando!” to publikacja interaktywna, w której rolę odgrywa uproszczona fabuła. Bohaterkami są mała panda i jej mama, a opowieść dotyczy sytuacji doskonale znanej przez wszystkie dzieci. To moment przed pójściem spać, ten, w którym dzieci szukają jeszcze wymówki i okazji do przedłużenia zabawy, próbują emocji albo argumentów, żeby zrobić wrażenie na rodzicach. Pandka zjada kolację i stara się jeszcze uciec mamie, ta jednak zna różne sztuczki i na pewno poradzi sobie z niesfornym maleństwem. Przed snem obowiązkowo przytulanie – to zachęta do zrealizowania poleceń mamy, bo przecież wiadomo, że nie może skończyć się inaczej niż pójściem do łóżka – nawet jeśli mała panda zechce wcześniej pobrykać.
W fabule wiele zdarzyć się nie może: co rozkładówka, to inna scenka, ale kartek jest zaledwie kilka. Wystarczająco, żeby opowiedzieć dzieciom drobną przygodę zwierzątka – wszystko, co najważniejsze, tu padnie. Maluchy pójdą w ślad bohaterki, grzecznie zasypiając w objęciach rodziców. Zanim to jednak nastąpi, mogą jeszcze trochę się pobawić. Tomik wykorzystuje charakterystyczny dla serii Egmontu szablon: to bardzo grube strony, które zawierają ruchome elementy. Czasami trzeba wysunąć fragment „kartki”, czasami coś przekręcić albo czymś poruszyć – dzięki temu poruszają się i sami bohaterowie. Panda może przytulić się do mamy, albo wyjść z ukrycia – mama może zabrać maleństwo (chwycić je za skórę na karku) i przenieść o parę kroków. We fragmentach „wysuwankowych” z jednej strony mamy do czynienia z poruszaniem się bohaterów, z drugiej – pojawiają się dodatkowe informacje o pogodzie czy porze dnia. Nie są to dane niezbędne dla historii – ale jeśli się je odkryje, można mieć dodatkową przyjemność z niespodzianki: zresztą stosowane tu rozwiązania rozbudzają przecież ciekawość dzieci.
Tomik z przygodą wieczorną małej pandy ma wyraziste kolory, nasycone barwy mają przyciągać wzrok – to konieczne, żeby całej uwagi dzieci nie poświęciły na sprawdzanie, który element się rusza i co zmienia w obrazku. Tekst ograniczony do krótkich zdań na rozkładówkach imituje pismo ręczne – dzięki temu starsze rodzeństwo, które dopiero uczy się czytać, może towarzyszyć młodszemu (maluchy, jeśli zechcą, mogą nauczyć się rozpoznawania liter). Wspólna lektura to nie tylko śledzenie podpisów pod obrazkami i samych obrazków: to również samodzielne opowiadanie tego, co zaobserwowało się na rysunkach. Dzięki temu przygoda małej pandy może przynieść wiele wrażeń maluchom – i nauczyć je opowiadania własnych bajek.
piątek, 7 lutego 2020
Agata Przybyłek: Masz wiadomość
Czwarta Strona, Poznań 2020.
Naiwność
Jest w tej powieści irytująca nadzieja w porozumienie dusz, w możliwość znalezienia swojej drugiej połówki, człowieka, który będzie idealny pod każdym względem – przez internet, na portalu randkowym. Julia ma wprawdzie mnóstwo zastrzeżeń – w pełni zrozumiałych i powielanych przez czytelniczki powieści – ale jej najlepsza przyjaciółka, Alicja, rozwiewa wszelkie wątpliwości i namawia do odwagi w tej kwestii. I może gdyby na powieściowym portalu Julia spotkała kogoś, z kim może przeżyć ciekawą przygodę, udałoby się Agacie Przybyłek przekonać do siebie czytelniczki. Jednak autorka nie uznaje półśrodków i w tej opowieści pozwala sobie na przesłodzoną i „przeromantyczną” historię o księciu z bajki. Wprawdzie rama kompozycyjna wykracza poza akcję i zdradza losy postaci – ale to nie wystarczy do zbudowania poczucia prawdziwości i prawdopodobieństwa. Agata Przybyłek zatrzymuje się po prostu na poziomie spełniania marzeń bez żadnych zastrzeżeń – a tym nikogo nie skusi do lektury, bo nawet czytelniczki, które mają dość ciągłych kłopotów i łzawych rozstań, tym razem zobaczą, że zbytnia cukierkowość nie służy narracjom. „Masz wiadomość” to książka bez zmartwień. Julia na początku traci narzeczonego – była z nim wiele lat, sporo wycierpiała i przekonała się, że toksyczne związki nie mają sensu. Norbert okazał się facetem, któremu nie można ufać, kiedy przyszło do ostatecznych rozstrzygnięć w sprawie ślubu, opowiedział się po stronie mamusi (dążącej do wielkiej fety), a nie brał pod uwagę marzeń swojej ukochanej. Julia próbuje pogodzić się z rozstaniem (co znajduje wyraz w niekończących się rozmowach z przyjaciółką oraz z mamą), a jednocześnie zagaduje na portalu randkowym do chłopaka o intrygującym (chyba tylko ją) nicku. Szybko okazuje się, że Adam – facet po przejściach – nadaje się na obiekt westchnień idealnie. Bohaterka przestaje skupiać się na studiach czy na relacjach towarzyskich, przez cały czas siedzi z nosem w komunikatorze i odpowiada na kolejne wiadomości. Zachowuje się przy tym jak nastolatka bez doświadczenia życiowego, każdy tekst, jaki przeczyta, traktuje na korzyść przyszłego partnera, cieszy się z każdej nadesłanej uwagi i nawet nie bierze poprawki na zwroty grzecznościowe. Za wszelką cenę chce autorka przekonać czytelniczki, że bohaterowie są dla siebie stworzeni i że udało im się znaleźć miłość wręcz niemożliwą.
Prowadzenie słodkich pseudodyskusji w pewnym momencie zacznie męczyć: nie dość, że jest przewidywalne do bólu, to jeszcze autorka nie do końca radzi sobie z narracją. Kiedy buduje zdania, to tak, jakby zapominała o podmiocie (wychodzą jej przez to stylistyczne koszmarki), do tego w dialogach wypada, delikatnie mówiąc, blado: nie udaje jej się sprawić, by brzmiały przekonująco (o prawdziwości już nie można wspominać). Wymiany myśli są książkowe – ale nie wynika to ze stylizacji, tylko z nieumiejętności Przybyłek w dziedzinie budowania opowieści. To nieważne, skoro podstawowym mankamentem tomu jest nastawienie na realizowanie miłości z marzeń. Bez utrudnień i wyzwań nie ma opowieści, tej książce brakuje dynamiki – ale i podstawowej redakcji.
Naiwność
Jest w tej powieści irytująca nadzieja w porozumienie dusz, w możliwość znalezienia swojej drugiej połówki, człowieka, który będzie idealny pod każdym względem – przez internet, na portalu randkowym. Julia ma wprawdzie mnóstwo zastrzeżeń – w pełni zrozumiałych i powielanych przez czytelniczki powieści – ale jej najlepsza przyjaciółka, Alicja, rozwiewa wszelkie wątpliwości i namawia do odwagi w tej kwestii. I może gdyby na powieściowym portalu Julia spotkała kogoś, z kim może przeżyć ciekawą przygodę, udałoby się Agacie Przybyłek przekonać do siebie czytelniczki. Jednak autorka nie uznaje półśrodków i w tej opowieści pozwala sobie na przesłodzoną i „przeromantyczną” historię o księciu z bajki. Wprawdzie rama kompozycyjna wykracza poza akcję i zdradza losy postaci – ale to nie wystarczy do zbudowania poczucia prawdziwości i prawdopodobieństwa. Agata Przybyłek zatrzymuje się po prostu na poziomie spełniania marzeń bez żadnych zastrzeżeń – a tym nikogo nie skusi do lektury, bo nawet czytelniczki, które mają dość ciągłych kłopotów i łzawych rozstań, tym razem zobaczą, że zbytnia cukierkowość nie służy narracjom. „Masz wiadomość” to książka bez zmartwień. Julia na początku traci narzeczonego – była z nim wiele lat, sporo wycierpiała i przekonała się, że toksyczne związki nie mają sensu. Norbert okazał się facetem, któremu nie można ufać, kiedy przyszło do ostatecznych rozstrzygnięć w sprawie ślubu, opowiedział się po stronie mamusi (dążącej do wielkiej fety), a nie brał pod uwagę marzeń swojej ukochanej. Julia próbuje pogodzić się z rozstaniem (co znajduje wyraz w niekończących się rozmowach z przyjaciółką oraz z mamą), a jednocześnie zagaduje na portalu randkowym do chłopaka o intrygującym (chyba tylko ją) nicku. Szybko okazuje się, że Adam – facet po przejściach – nadaje się na obiekt westchnień idealnie. Bohaterka przestaje skupiać się na studiach czy na relacjach towarzyskich, przez cały czas siedzi z nosem w komunikatorze i odpowiada na kolejne wiadomości. Zachowuje się przy tym jak nastolatka bez doświadczenia życiowego, każdy tekst, jaki przeczyta, traktuje na korzyść przyszłego partnera, cieszy się z każdej nadesłanej uwagi i nawet nie bierze poprawki na zwroty grzecznościowe. Za wszelką cenę chce autorka przekonać czytelniczki, że bohaterowie są dla siebie stworzeni i że udało im się znaleźć miłość wręcz niemożliwą.
Prowadzenie słodkich pseudodyskusji w pewnym momencie zacznie męczyć: nie dość, że jest przewidywalne do bólu, to jeszcze autorka nie do końca radzi sobie z narracją. Kiedy buduje zdania, to tak, jakby zapominała o podmiocie (wychodzą jej przez to stylistyczne koszmarki), do tego w dialogach wypada, delikatnie mówiąc, blado: nie udaje jej się sprawić, by brzmiały przekonująco (o prawdziwości już nie można wspominać). Wymiany myśli są książkowe – ale nie wynika to ze stylizacji, tylko z nieumiejętności Przybyłek w dziedzinie budowania opowieści. To nieważne, skoro podstawowym mankamentem tomu jest nastawienie na realizowanie miłości z marzeń. Bez utrudnień i wyzwań nie ma opowieści, tej książce brakuje dynamiki – ale i podstawowej redakcji.
czwartek, 6 lutego 2020
Bartosz Żurawiecki: Festiwale wyklęte
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2019.
Wstydliwa karta
Udział w festiwalach, które w PRL-u były traktowane jak rozrywkowe – oraz jako trampolina do wielkiej kariery dla niektórych artystów – dzisiaj bywa czymś wstydliwym i pomijanym w monografiach zespołów czy autobiografiach muzyków. Bartosz Żurawiecki jednak postanawia przybliżyć czytelnikom istnienie „festiwali wyklętych”, zjawisk kulturowych, które dawniej rozpalały masową wyobraźnię i pozwalały na trafianie do szerokiej publiczności. Jeśli ocenia – to tylko wyśmiewa się z krytykanctwa i prób zmieniania przeszłości, to go drażni, sam udział w festiwalach traktuje naturalnie i prowadzi rozmowy z tymi artystami, którzy nie wykreślili uczestnictwa ze swoich życiorysów zawodowych. Dzięki temu dowiaduje się sporo o panującej na festiwalach na przykład w Kołobrzegu atmosferze, poznaje zakulisowe smaczki i ciekawostki, uczy się też kawałka historii. Odnotowuje nazwiska tych, którzy dzisiaj odcinają się od przeszłości i chcą o niej zapomnieć także przez unikanie tematu w wywiadach i autobiografiach. Książka „Festiwale wyklęte” jest dla czytelników nie manifestacją politycznych wyborów – a możliwością dotarcia do interesującej kulturoznawczo przygody. Bartosz Żurawiecki przekonuje, że festiwale miały swój urok – i atmosferę nie do powtórzenia dzisiaj. Próbuje uchwycić fenomen zjawiska i poznać stanowisko tych, którzy nie wypierają się występów przed wielką publicznością. Zielona Góra i Kołobrzeg były miejscami odkrywania kolejnych gwiazd estrady – niektórym jednak utrudniały karierę. Autor sprawdza, jak potoczyły się losy ówczesnych bożyszczy tłumów, doskonale się bawi, przeglądając fragmenty tekstów i przesłań, jakie ze sceny padały – ale czytelnikom nie oferuje zwykłej i nudnej ironii, raczej – prześmiewczy lekko komentarz przeplatany nostalgicznymi wywodami. Chce, żeby odrzucone dzisiaj i „wstydliwe” karty historii nie uległy zapomnieniu – udowadnia, że nawet dzieci artystów funkcjonujących choćby na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej mogą nie mieć pojęcia o poczynaniach rodziców – i ten stan rzeczy usiłuje zmienić. Owszem, jest w tym chęć rozdrażnienia niektórych środowisk, próba dania nauczki tym, którzy uciekają od prawdy. Ale Bartosz Żurawiecki robi znacznie więcej: ocala fragment wiadomości o przeszłości. W „Festiwalach wyklętych” próbuje stworzyć monografie obu przeglądów – bez odwoływania się do politycznych niesnasek.
Jedyne, co w jego książce jest niepotrzebne, to osobiste wtręty dotyczące wyznawanych poglądów (w zakresie obyczajowym, więc tym bardziej zbędne odbiorcom). Zdarza się autorowi złośliwy przytyk w kierunku tych, którzy przyklaskują władzy, utrwalając mało postępowe postawy i konserwatywne wartości. Podejmuje Żurawiecki w ten sposób polemikę z tym, co na polemikę właściwie nie zasługuje, bo i tak nie przyjmie żadnych argumentów – a w ten sposób autor tylko wkłada do ręki broń swoim przeciwnikom. Mógł skupić się na prowadzeniu faktograficznej opowieści, a felietonowe komentarze zostawić sobie na inną okazję. Nie pasują one do rytmu książki.
Wstydliwa karta
Udział w festiwalach, które w PRL-u były traktowane jak rozrywkowe – oraz jako trampolina do wielkiej kariery dla niektórych artystów – dzisiaj bywa czymś wstydliwym i pomijanym w monografiach zespołów czy autobiografiach muzyków. Bartosz Żurawiecki jednak postanawia przybliżyć czytelnikom istnienie „festiwali wyklętych”, zjawisk kulturowych, które dawniej rozpalały masową wyobraźnię i pozwalały na trafianie do szerokiej publiczności. Jeśli ocenia – to tylko wyśmiewa się z krytykanctwa i prób zmieniania przeszłości, to go drażni, sam udział w festiwalach traktuje naturalnie i prowadzi rozmowy z tymi artystami, którzy nie wykreślili uczestnictwa ze swoich życiorysów zawodowych. Dzięki temu dowiaduje się sporo o panującej na festiwalach na przykład w Kołobrzegu atmosferze, poznaje zakulisowe smaczki i ciekawostki, uczy się też kawałka historii. Odnotowuje nazwiska tych, którzy dzisiaj odcinają się od przeszłości i chcą o niej zapomnieć także przez unikanie tematu w wywiadach i autobiografiach. Książka „Festiwale wyklęte” jest dla czytelników nie manifestacją politycznych wyborów – a możliwością dotarcia do interesującej kulturoznawczo przygody. Bartosz Żurawiecki przekonuje, że festiwale miały swój urok – i atmosferę nie do powtórzenia dzisiaj. Próbuje uchwycić fenomen zjawiska i poznać stanowisko tych, którzy nie wypierają się występów przed wielką publicznością. Zielona Góra i Kołobrzeg były miejscami odkrywania kolejnych gwiazd estrady – niektórym jednak utrudniały karierę. Autor sprawdza, jak potoczyły się losy ówczesnych bożyszczy tłumów, doskonale się bawi, przeglądając fragmenty tekstów i przesłań, jakie ze sceny padały – ale czytelnikom nie oferuje zwykłej i nudnej ironii, raczej – prześmiewczy lekko komentarz przeplatany nostalgicznymi wywodami. Chce, żeby odrzucone dzisiaj i „wstydliwe” karty historii nie uległy zapomnieniu – udowadnia, że nawet dzieci artystów funkcjonujących choćby na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej mogą nie mieć pojęcia o poczynaniach rodziców – i ten stan rzeczy usiłuje zmienić. Owszem, jest w tym chęć rozdrażnienia niektórych środowisk, próba dania nauczki tym, którzy uciekają od prawdy. Ale Bartosz Żurawiecki robi znacznie więcej: ocala fragment wiadomości o przeszłości. W „Festiwalach wyklętych” próbuje stworzyć monografie obu przeglądów – bez odwoływania się do politycznych niesnasek.
Jedyne, co w jego książce jest niepotrzebne, to osobiste wtręty dotyczące wyznawanych poglądów (w zakresie obyczajowym, więc tym bardziej zbędne odbiorcom). Zdarza się autorowi złośliwy przytyk w kierunku tych, którzy przyklaskują władzy, utrwalając mało postępowe postawy i konserwatywne wartości. Podejmuje Żurawiecki w ten sposób polemikę z tym, co na polemikę właściwie nie zasługuje, bo i tak nie przyjmie żadnych argumentów – a w ten sposób autor tylko wkłada do ręki broń swoim przeciwnikom. Mógł skupić się na prowadzeniu faktograficznej opowieści, a felietonowe komentarze zostawić sobie na inną okazję. Nie pasują one do rytmu książki.