Jaguar, Warszawa 2016.
Nowa szkoła
Niełatwe zadanie mają dzieci, które muszą mierzyć się z legendą rodziców. Wonder Woman to córka królowej Amazonek, wojownicza księżniczka, jedynaczka i następczyni tronu. Już teraz bez przerwy spieszy na ratunek potrzebującym, zdobywa się na śmiałe solowe akcje, by ocalać ludzi. Ale warto pracować and talentem. Wonder Woman, wbrew obawom matki, chciałaby się kształcić w liceum dla superbohaterek. Super Hero High wydaje się być dobrym wyborem, w dodatku właśnie zwolniło się tu miejsce. Wonder Woman przybywa więc do szkoły.
„Wonder Woman” to pierwszy tom serii o superbohaterkach. W powieściach pop nastolatki obdarzone magicznymi mocami mierzą się ze szkolną codziennością. W przypadku Wonder Woman jednym z tematów jest konieczność sprostania wymogom matki. Dziewczyna może nabawić się kompleksów, bo porównania muszą wypaść na jej niekorzyść, choćby nie wiadomo, jak się starała. Ale to nie wszystko. W Super Hero High ktoś najwyraźniej nie cieszy się z jej obecności. Wonder Woman otrzymuje mnóstwo przykrych anonimów, z tą sprawą chce sobie poradzić sama. Do tego dochodzi jeszcze współlokatorka zwariowana na punkcie mediów społecznościowych: wszędzie biega z kamerką i nagrywa najbardziej żenujące sytuacje, a potem publikuje w internecie. Jeszcze nie czas zastanawiać się nad kwestiami prywatności czy zgody na wykorzystywanie wizerunku. Wonder Woman próbuje śmiać się z siebie, zanim zrobią to inni – pokazuje, że w podobnych sytuacjach najlepiej nabrać dystansu i nie przejmować się specjalnie niekorzystnymi nagraniami. Zresztą, co autorka pokazuje, i tak każda z uczennic przejmuje się tylko własnymi „wadami”, nie zwracając większej uwagi na potknięcia koleżanek. Prostym filmikom nie trzeba więc poświęcać więcej energii – nie są zbyt wielką tragedią w życiu szkolnym.
Wonder Woman, która potrafi ocalić świat, ma problemy na lekcjach: nie umie na przykład zaprojektować sobie praktycznego i ładnego kostiumu superbohaterki. Z drugiej strony – odkrywa, jak różne są jej koleżanki: każda specjalizuje się w czymś innym, a gdy zaczną działać razem, wiele dokonają. Lisa Yee na życiu towarzyskim skupia się najbardziej – to zresztą element najciekawszy dla samych czytelniczek. Wprowadza tu autorka motyw zauroczenia nieśmiałym chłopakiem i sympatyczne gesty przyjaźni, które uprzyjemniają naukę. Bo nawet w szkole dla superbohaterów zdarzają się mniej przyjemne obowiązki.
Lisa Yee pisze tę książkę jako bardzo prostą przygodówkę z nastawieniem na fakty, nie na opisy. Wonder Woman to postać, w której przemyca się sporo dylematów prawdziwych nastolatek: kwestię akceptacji przez rówieśników, umiejętności czy budowania przyjacielskich więzi. Świat potrzebuje superbohaterów – ale w obrębie Super Hero High, gdzie superbohaterami będą wszyscy, sytuacja znów się normuje. Tu jest podobnie jak w zwykłych szkołach, a czytelniczki będą wyciągać wnioski z doświadczeń bohaterek. Magiczne umiejętności to dodatek, sposób na ubarwienie historii i upodobnienie jej do komiksu (oraz, przy okazji, na dodanie odrobiny humoru) – najważniejsze są wartości psychologiczne przemycane w historii. Wonder Woman pokazuje, że nawet wzory do naśladowania mają swoje wady i słabe strony, tłumaczy też dzieciom, że każdy odczuwa lekki strach przed nieznanym, na przykład – nową szkołą. Lisa Yee pod pozorami kreskówkowej historyjki prezentuje małym odbiorcom wiele życiowych prawd. Nie stawia na literaturę – interesuje ją bardziej dzianie się i międzyludzkie relacje – ale dzieciom to przecież wystarczy jako rozrywka z akcentem pouczającym.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
poniedziałek, 31 października 2016
Patricia Cleveland-Peck: Słoń w autobusie?
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Transport
Dla najmłodszych to pomysł idealny. Chociaż dzisiaj stawia się przede wszystkim na publikacje edukacyjne (lub – jeśli rozrywkowe – z aspektami wychowawczymi), maluchy kochają absurd w bajkach. To najprostszy sposób budzenia śmiechu i zaufania odbiorców – oraz przekonania kilkulatków, że książka nie jest złem koniecznym, a wspaniałą rozrywką. Dlatego tomik „Słoń w autobusie?” spotkać się może tylko z entuzjastycznym przyjęciem grupy docelowej. Bo Patricia Cleveland-Peck nie boi się pisać po swojemu, wbrew zaleceniom pedagogów i modom literackim. Traktuje dzieci jak równorzędnych partnerów w procesie eksplorowania wyobraźni, a do tego podsuwa im możliwość wprowadzenia bajki do codzienności.
Zasada tomiku jest prosta: czterowersowe rymowanki przedstawiają zwierzęta, i to zwierzęta egzotyczne, ale znane nawet najmłodszym: pojawi się tu żyrafa, hipopotam, małpa, tygrys czy… stonoga. Ich istnienie autorka jeszcze udziwnia – bo wszystkie te zwierzęta chcą przemierzać drogi środkami lokomocji właściwymi dla człowieka. Jeden z bohaterów wsiądzie na deskorolkę, inny poleci balonem, jeszcze inny wykorzysta wózek zakupowy z hipermarketu. W ten sposób pojawia się komiczne zderzenie wiedzy malucha z nieograniczoną wyobraźnią. Racjonalizm podpowiada, że takie przekraczanie granic doprowadzi w końcu do katastrofy – i rzeczywiście, istnieje obawa, że coś ulegnie zniszczeniu, ktoś się przestraszy, a ktoś inny zdenerwuje. Ponieważ efekty prób komunikacyjnych są nie do przewidzenia dla dzieci (nie wiadomo, czy autorka postawi na logikę rzeczywistości czy też na bajkę), uzyskują one dodatkowy czynnik humorystyczny ważny w krótkich bajkach. Autorka nie poprzestaje jednak na pojedynczych obrazkach ze zwierzętami – nagromadzenie dziwnych sytuacji i wypadków ma jeszcze ogólną puentę, która dodatkowo wiąże całość poza ideą pojedynczych historyjek. To oznacza, że Patricia Cleveland-Peck przemyślała swoją opowieść i chce naprawdę dotrzeć do małych czytelników. W kilku celach.
Pierwszy i najważniejszy to rozrywka: dzisiaj często zapomina się, że dzieci też powinny mieć książki, które pozwalają się zrelaksować i przenieść w świat wyobraźni. Autorka tę wyobraźnię pomaga rozwijać przez zmienianie miejsc, środków transportu, bohaterów, ale i samych sytuacji – powtarza wzór historyjki, ale za każdym razem oferuje inne rozwiązanie. Udowadnia dzieciom, że da się zachować oryginalność przy wymyślaniu kolejnych scenek opartych na jednym schemacie. Przy okazji też uruchamia różne sposoby budzenia śmiechu, ale to akurat będzie widać po efektach lektury. „Słoń w autobusie” to książeczka, którą da się również potraktować jako ćwiczeniową czytankę. Wierszyki są krótkie i łatwo wpadają w ucho (trochę szkoda, że nie udało się uniknąć czasownikowych rymów gramatycznych), szybko mali odbiorcy się więc ich nauczą. Stąd już prosta droga do samodzielnego poznawania liter i czytania. Bez stresu, bez przymusu, za to z radością i z ciekawością. Dzieciom bardzo potrzebne są takie tomiki.
David Tazzyman to autor ilustracji. Skłania się ku kreskówkowym obrazkom, ale celowo niestarannym, trochę infantylizowanym przez nierówne kontury, zamaszyste kreski i celową brzydotę części postaci. Tworzy komiczne karykatury, trafiając bez problemu do najmłodszych. Przy „Słoniu w autobusie” nie nudzi więc również i oglądanie całości – to ważne, bo tomik przy ograniczeniu warstwy tekstowej sprawdza się jako picture book. „Słoń w autobusie” to propozycja dla wszystkich dzieci. Rozbawi, dostarczy pożywki wyobraźni, przyzwyczai do książek. Ponadto przypomina o roli absurdu w bajkach – to coś, co przysporzy autorce fanów. Do „Słonia w autobusie” przekonają się szybko również rodzice – ten tomik nie jest bowiem męczący ani przewidywalny.
Transport
Dla najmłodszych to pomysł idealny. Chociaż dzisiaj stawia się przede wszystkim na publikacje edukacyjne (lub – jeśli rozrywkowe – z aspektami wychowawczymi), maluchy kochają absurd w bajkach. To najprostszy sposób budzenia śmiechu i zaufania odbiorców – oraz przekonania kilkulatków, że książka nie jest złem koniecznym, a wspaniałą rozrywką. Dlatego tomik „Słoń w autobusie?” spotkać się może tylko z entuzjastycznym przyjęciem grupy docelowej. Bo Patricia Cleveland-Peck nie boi się pisać po swojemu, wbrew zaleceniom pedagogów i modom literackim. Traktuje dzieci jak równorzędnych partnerów w procesie eksplorowania wyobraźni, a do tego podsuwa im możliwość wprowadzenia bajki do codzienności.
Zasada tomiku jest prosta: czterowersowe rymowanki przedstawiają zwierzęta, i to zwierzęta egzotyczne, ale znane nawet najmłodszym: pojawi się tu żyrafa, hipopotam, małpa, tygrys czy… stonoga. Ich istnienie autorka jeszcze udziwnia – bo wszystkie te zwierzęta chcą przemierzać drogi środkami lokomocji właściwymi dla człowieka. Jeden z bohaterów wsiądzie na deskorolkę, inny poleci balonem, jeszcze inny wykorzysta wózek zakupowy z hipermarketu. W ten sposób pojawia się komiczne zderzenie wiedzy malucha z nieograniczoną wyobraźnią. Racjonalizm podpowiada, że takie przekraczanie granic doprowadzi w końcu do katastrofy – i rzeczywiście, istnieje obawa, że coś ulegnie zniszczeniu, ktoś się przestraszy, a ktoś inny zdenerwuje. Ponieważ efekty prób komunikacyjnych są nie do przewidzenia dla dzieci (nie wiadomo, czy autorka postawi na logikę rzeczywistości czy też na bajkę), uzyskują one dodatkowy czynnik humorystyczny ważny w krótkich bajkach. Autorka nie poprzestaje jednak na pojedynczych obrazkach ze zwierzętami – nagromadzenie dziwnych sytuacji i wypadków ma jeszcze ogólną puentę, która dodatkowo wiąże całość poza ideą pojedynczych historyjek. To oznacza, że Patricia Cleveland-Peck przemyślała swoją opowieść i chce naprawdę dotrzeć do małych czytelników. W kilku celach.
Pierwszy i najważniejszy to rozrywka: dzisiaj często zapomina się, że dzieci też powinny mieć książki, które pozwalają się zrelaksować i przenieść w świat wyobraźni. Autorka tę wyobraźnię pomaga rozwijać przez zmienianie miejsc, środków transportu, bohaterów, ale i samych sytuacji – powtarza wzór historyjki, ale za każdym razem oferuje inne rozwiązanie. Udowadnia dzieciom, że da się zachować oryginalność przy wymyślaniu kolejnych scenek opartych na jednym schemacie. Przy okazji też uruchamia różne sposoby budzenia śmiechu, ale to akurat będzie widać po efektach lektury. „Słoń w autobusie” to książeczka, którą da się również potraktować jako ćwiczeniową czytankę. Wierszyki są krótkie i łatwo wpadają w ucho (trochę szkoda, że nie udało się uniknąć czasownikowych rymów gramatycznych), szybko mali odbiorcy się więc ich nauczą. Stąd już prosta droga do samodzielnego poznawania liter i czytania. Bez stresu, bez przymusu, za to z radością i z ciekawością. Dzieciom bardzo potrzebne są takie tomiki.
David Tazzyman to autor ilustracji. Skłania się ku kreskówkowym obrazkom, ale celowo niestarannym, trochę infantylizowanym przez nierówne kontury, zamaszyste kreski i celową brzydotę części postaci. Tworzy komiczne karykatury, trafiając bez problemu do najmłodszych. Przy „Słoniu w autobusie” nie nudzi więc również i oglądanie całości – to ważne, bo tomik przy ograniczeniu warstwy tekstowej sprawdza się jako picture book. „Słoń w autobusie” to propozycja dla wszystkich dzieci. Rozbawi, dostarczy pożywki wyobraźni, przyzwyczai do książek. Ponadto przypomina o roli absurdu w bajkach – to coś, co przysporzy autorce fanów. Do „Słonia w autobusie” przekonają się szybko również rodzice – ten tomik nie jest bowiem męczący ani przewidywalny.
niedziela, 30 października 2016
Andrzej Mleczko: Kamasutra dla zaawansowanych. Wydanie drugie, rozszerzone
Iskry, Warszawa 2016 (wydanie II, rozszerzone).
Bez kołderki
Ta książka chyba nigdy się nie zestarzeje. I może co najwyżej trafić na indeks dzieł zakazanych, co tylko przyniesie jej reklamę, nie zna też granic językowych (przygotowana jest dla polsko- i anglojęzycznych odbiorców – jak zresztą wszystkie wydawane w Iskrach tomiki Andrzeja Mleczki). Odnosi się do tematyki seksu i wykorzystuje część narodowych stereotypów, skojarzeń i relacji międzyludzkich, dewiacji i zróżnicowanych potrzeb. W „Kamasutrze dla zaawansowanych” seks bywa wulgaryzowany, ośmieszany i wyśmiewany na różne sposoby. Tomik ukazuje się na rynku w wydaniu rozszerzonym i poprawionym, co widać nawet po układzie rozdziałów – teraz nie zabrakło choćby „gry wstępnej” przed przejściem do przeglądu pozycji i historyjek.
Zasadnicza część tomiku bazująca na satyrycznym obrazie Kamasutry składa się z jednokadrowych rysunków i podpisów określających rodzaj pozycji. Tu autor sięga po najprostsze skojarzenia związane ze stereotypami dotyczącymi różnych nacji, wyśmiewa tradycyjne role mężczyzny i kobiety, sytuacje, w jakich kobieta i mężczyzna mogą się znaleźć – a przywołujące na myśl najbardziej wyuzdane fantazje. Tu bez cienia wstydu Mleczko prezentuje pary uprawiające seks, ale przeważnie przy okazji zajęte też bardzo prozaicznymi czynnościami – siła komiczna tkwi w połączeniu zadania rutynowego, niezwiązanego zwykle z łóżkowymi figlami z samym aktem seksualnym. Andrzej Mleczko bawi się scenkami niemożliwymi do zrealizowania. Jego wersja „Kamasutry” to zestaw wyzwań i uzewnętrznienie najbardziej śmiałych pragnień. Wyobraźnia satyryka jest tu podsycana jeszcze tabuizowanym tematem – rzadko kiedy rysownicy mogą sobie pozwolić na taką dosłowność w tworzeniu obrazków na temat seksu. U Mleczki to prawie pornografia. Prawie – bo nie służy wywoływaniu podniecenia, a rozśmieszaniu odbiorców skojarzeniami. Tu nie ma miejsca na subtelne dwuznaczności, autor odwraca standardową rolę komika: zamiast śmieszyć przez nawiązania do seksu, aluzje i niedopowiedzenia, cieszy przez wyjście do nudnej codzienności. Seks jest tu punktem wyjścia, czynnik komizmu kryje się poza nim.
Przegląd pozycji to oczywiście nie wszystko, co Mleczko ma do zaoferowania. Ta książka jest większa (rozmiarem i objętością) od pierwszego wydania. Znalazło się tu sporo „historyjek”, scenek typowych w obiegowych żartach – lub naruszających jakieś tabu. . Seks dotyczy polityków, reżyserów filmowych i księży, część bohaterów wykorzystywać będzie swój zawód jako wabik na płeć przeciwną, a część – seks jako źródło własnej przewagi. Andrzej Mleczko przywołuje rozmaite sposoby na potencję, ale i wyśmiewa kompleksy łóżkowe. Odwołuje się do bajek i do postaci schematycznych dla zyskania jeszcze większej uniwersalności. Seks przeplata z religią (diabły i anioły też nie rezygnują z uciech cielesnych), lub ze światem zwierząt. Nie boi się mocnych skojarzeń i prowokowania i rzucania odbiorcom wyzwań, bez oporów przedstawia postacie w całej okazałości, rzadko kiedy zakrywa je kołderkami. Znajduje sobie satyryczną niszę, do tej pory niezagospodarowaną (na pewno nie w takim zakresie) – dzięki temu może imponować rozmachem i przekonywać do siebie także nowych odbiorców (pytanie, czy jest jeszcze ktoś, kto nie zna prac Mleczki i jego pomysłowości w zakresie przedstawiania damsko-męskich stosunków). „Kamasutra dla zaawansowanych” to znakomity prezent dla świeżo upieczonych kochanków i dla małżeństw z długim stażem – a że od czasu pierwszego wydania minęło parę lat, warto zaopatrzyć się w kolejną, mocniejszą wersję tomu.
Andrzej Mleczko podejmuje dyskusję na temat seksu. Śmieszy pod warunkiem odrzucenia pruderyjności i swobodnego podejścia do tego zagadnienia. Lubi odważne skojarzenia i dosłowność graniczącą z wulgarnością – a przecież nie może już dzisiaj szokować. „Kamasutra dla zaawansowanych” to świetna odpowiedź na zalewające rynek powieści erotyczne. Seks w połączeniu ze śmiechem stanowi niezapomnianą mieszankę. Jednocześnie jest to proste pokazanie twórczych możliwości Mleczki, rodzaj próbki talentu i poczucia humoru. Cieszy fakt, że ta książka wraca na rynek w poszerzonej wersji – oznacza to bowiem jeszcze więcej humorystycznych wizji seksu w zabawnych konfiguracjach i sytuacjach życiowych. Andrzej Mleczko nie zawodzi.
Bez kołderki
Ta książka chyba nigdy się nie zestarzeje. I może co najwyżej trafić na indeks dzieł zakazanych, co tylko przyniesie jej reklamę, nie zna też granic językowych (przygotowana jest dla polsko- i anglojęzycznych odbiorców – jak zresztą wszystkie wydawane w Iskrach tomiki Andrzeja Mleczki). Odnosi się do tematyki seksu i wykorzystuje część narodowych stereotypów, skojarzeń i relacji międzyludzkich, dewiacji i zróżnicowanych potrzeb. W „Kamasutrze dla zaawansowanych” seks bywa wulgaryzowany, ośmieszany i wyśmiewany na różne sposoby. Tomik ukazuje się na rynku w wydaniu rozszerzonym i poprawionym, co widać nawet po układzie rozdziałów – teraz nie zabrakło choćby „gry wstępnej” przed przejściem do przeglądu pozycji i historyjek.
Zasadnicza część tomiku bazująca na satyrycznym obrazie Kamasutry składa się z jednokadrowych rysunków i podpisów określających rodzaj pozycji. Tu autor sięga po najprostsze skojarzenia związane ze stereotypami dotyczącymi różnych nacji, wyśmiewa tradycyjne role mężczyzny i kobiety, sytuacje, w jakich kobieta i mężczyzna mogą się znaleźć – a przywołujące na myśl najbardziej wyuzdane fantazje. Tu bez cienia wstydu Mleczko prezentuje pary uprawiające seks, ale przeważnie przy okazji zajęte też bardzo prozaicznymi czynnościami – siła komiczna tkwi w połączeniu zadania rutynowego, niezwiązanego zwykle z łóżkowymi figlami z samym aktem seksualnym. Andrzej Mleczko bawi się scenkami niemożliwymi do zrealizowania. Jego wersja „Kamasutry” to zestaw wyzwań i uzewnętrznienie najbardziej śmiałych pragnień. Wyobraźnia satyryka jest tu podsycana jeszcze tabuizowanym tematem – rzadko kiedy rysownicy mogą sobie pozwolić na taką dosłowność w tworzeniu obrazków na temat seksu. U Mleczki to prawie pornografia. Prawie – bo nie służy wywoływaniu podniecenia, a rozśmieszaniu odbiorców skojarzeniami. Tu nie ma miejsca na subtelne dwuznaczności, autor odwraca standardową rolę komika: zamiast śmieszyć przez nawiązania do seksu, aluzje i niedopowiedzenia, cieszy przez wyjście do nudnej codzienności. Seks jest tu punktem wyjścia, czynnik komizmu kryje się poza nim.
Przegląd pozycji to oczywiście nie wszystko, co Mleczko ma do zaoferowania. Ta książka jest większa (rozmiarem i objętością) od pierwszego wydania. Znalazło się tu sporo „historyjek”, scenek typowych w obiegowych żartach – lub naruszających jakieś tabu. . Seks dotyczy polityków, reżyserów filmowych i księży, część bohaterów wykorzystywać będzie swój zawód jako wabik na płeć przeciwną, a część – seks jako źródło własnej przewagi. Andrzej Mleczko przywołuje rozmaite sposoby na potencję, ale i wyśmiewa kompleksy łóżkowe. Odwołuje się do bajek i do postaci schematycznych dla zyskania jeszcze większej uniwersalności. Seks przeplata z religią (diabły i anioły też nie rezygnują z uciech cielesnych), lub ze światem zwierząt. Nie boi się mocnych skojarzeń i prowokowania i rzucania odbiorcom wyzwań, bez oporów przedstawia postacie w całej okazałości, rzadko kiedy zakrywa je kołderkami. Znajduje sobie satyryczną niszę, do tej pory niezagospodarowaną (na pewno nie w takim zakresie) – dzięki temu może imponować rozmachem i przekonywać do siebie także nowych odbiorców (pytanie, czy jest jeszcze ktoś, kto nie zna prac Mleczki i jego pomysłowości w zakresie przedstawiania damsko-męskich stosunków). „Kamasutra dla zaawansowanych” to znakomity prezent dla świeżo upieczonych kochanków i dla małżeństw z długim stażem – a że od czasu pierwszego wydania minęło parę lat, warto zaopatrzyć się w kolejną, mocniejszą wersję tomu.
Andrzej Mleczko podejmuje dyskusję na temat seksu. Śmieszy pod warunkiem odrzucenia pruderyjności i swobodnego podejścia do tego zagadnienia. Lubi odważne skojarzenia i dosłowność graniczącą z wulgarnością – a przecież nie może już dzisiaj szokować. „Kamasutra dla zaawansowanych” to świetna odpowiedź na zalewające rynek powieści erotyczne. Seks w połączeniu ze śmiechem stanowi niezapomnianą mieszankę. Jednocześnie jest to proste pokazanie twórczych możliwości Mleczki, rodzaj próbki talentu i poczucia humoru. Cieszy fakt, że ta książka wraca na rynek w poszerzonej wersji – oznacza to bowiem jeszcze więcej humorystycznych wizji seksu w zabawnych konfiguracjach i sytuacjach życiowych. Andrzej Mleczko nie zawodzi.
Peter Goes: Rzeka czasu. Podróż przez historię świata
Dwie Siostry, Warszawa 2016.
Mapa
Na pierwszy rzut oka „Rzeka czasu” wydana przez Dwie Siostry wyróżnia się wielkim rozmiarem i sporym ciężarem – nie jest to publikacja, którą maluchy dałyby radę samodzielnie wyciągnąć z półi. Ale też nie do najmłodszych Peter Goes się zwraca – jego odbiorcami będą przede wszystkim żądne wiedzy dzieci w wieku szkolnym. Mali odkrywcy, którzy potrafią już czytać i spragnieni są ciekawostek z różnych dziedzin (zwłaszcza – z historii!) – a którzy mimo wszystko potrzebują jeszcze czasem bodźców w postaci obietnicy lub namiastki bajki. Bo chociaż „Rzeka czasu” w sferze wiadomości jest zbiorem suchych faktów, danych oraz dat, tą formą przypomina obiecujące dziecięce księgi. Kojarzy się z odkrywaniem innych światów – i to zadanie w pewnym sensie będzie przecież spełniać.
Peter Goes proponuje odbiorcom „Podróż przez historię świata”. Oczywiście nie ma możliwości podania pełnego zestawu wydarzeń, wybiera zatem albo te najważniejsze, zmieniające bieg historii, albo ciekawe i łatwe do zapamiętania przez swoją egzotykę (oraz nieobecność w typowych dziecięcych lekturach), albo po prostu charakterystyczne. Wychodzi z założenia, że lepiej mniej tekstu, który zapadnie w chłonne umysły – szatkuje więc opowieść bezlitośnie. „Rzeka czasu” przybiera formę jednozdaniowych komentarzy. Część umieszcza wydarzenia w chronologii, pozwala się zorientować w przyczynach i następstwach – lub wytyczyć najważniejsze punkty danej epoki – a część pełni rolę definicji czy też dopowiedzeń. Nie ogranicza się autor do opowieści o cywilizacji – zaczyna od Wielkiego Wybuchu i prowadzi przez początki życia na Ziemi i czasy dinozaurów, aż do pierwszych ludzi. Przygląda się starożytności (Mezopotamia – Egipt – Grecja). Może przeskoczyć na przykład z jednego z europejskich krajów do Chin, czasami opowieść wyznacza wojna, czasami – przemiany kulturowe, innym razem po prostu wiek czy epoka, bywa, że przyjmuje podział tematyczny. Najczęściej jedno zagadnienie to cała rozkładówka (ale bywa, że po prostu jedna strona) – narracja jest tu jak rzeka – swobodnie przenosi odbiorców dalej.
Jeden temat to jeden mały akapit na dole strony i skrót wiadomości i zestaw ogólników, które przydadzą się, kiedy dziecko chce pojąć przedstawiany moment historyczny. Ponadto na rozkładówce znajduje się kilkanaście zdań lub komentarzy wtopionych w grafikę, pozbawionych tradycyjnego układu wersów. Tu teksty układają się w fale, wpisują w tła lub elementy rysunku, a dotyczą szczegółów, które często nie są znane dorosłym („Uruk było najważniejszym miastem sumeryjskim”). To miejsce na ciekawostki, informacje historyczne i przypuszczenia. Wielkoformatowa ilustracja składa się ze szczegółów (z konieczności zatem ma stonowane kolory, co nie wyklucza bajkowego czy może komiksowego charakteru części postaci). Nie da się tego objąć jednym rzutem oka – i o to chodzi, dzieci muszą uważnie przestudiować rysunek, żeby nie przegapić żadnego wyjaśnienia. Spowalnia to lekturę i uprzyjemnia ją, a także ułatwia zapamiętywanie – nawet trudne wiadomości podane w maleńkich porcjach zostaną przyswojone. Ilustracje budzą ciekawość: z różnych perspektyw przedstawiają kojarzone motywy – co w połączeniu z nowościami zachęca do czytania. „Rzeka czasu” daje dzieciom wstęp do śledzenia historii – po takim tomie każdy czytelnik bez trudu określi, do jakiego tematu chciałby wrócić, co wyjaśnić i o czym podyskutować. Peter Goes pomaga uporządkować wiedzę, wprowadzić kolejność wydarzeń i drobne fakty definiujące każde z nich. Ujmuje różnorodność historii i jej powtarzalność, pokazuje dzieciom różne światy – i to nie pod przykrywką bajki. Ma pomysł na publikację graficzną, która przypadnie do gustu również dorosłym czytelnikom – nawet jeśli nie do nich w istocie jest kierowana. Autor pokazuje potencjał picture booków w aspekcie edukacyjnym.
Mapa
Na pierwszy rzut oka „Rzeka czasu” wydana przez Dwie Siostry wyróżnia się wielkim rozmiarem i sporym ciężarem – nie jest to publikacja, którą maluchy dałyby radę samodzielnie wyciągnąć z półi. Ale też nie do najmłodszych Peter Goes się zwraca – jego odbiorcami będą przede wszystkim żądne wiedzy dzieci w wieku szkolnym. Mali odkrywcy, którzy potrafią już czytać i spragnieni są ciekawostek z różnych dziedzin (zwłaszcza – z historii!) – a którzy mimo wszystko potrzebują jeszcze czasem bodźców w postaci obietnicy lub namiastki bajki. Bo chociaż „Rzeka czasu” w sferze wiadomości jest zbiorem suchych faktów, danych oraz dat, tą formą przypomina obiecujące dziecięce księgi. Kojarzy się z odkrywaniem innych światów – i to zadanie w pewnym sensie będzie przecież spełniać.
Peter Goes proponuje odbiorcom „Podróż przez historię świata”. Oczywiście nie ma możliwości podania pełnego zestawu wydarzeń, wybiera zatem albo te najważniejsze, zmieniające bieg historii, albo ciekawe i łatwe do zapamiętania przez swoją egzotykę (oraz nieobecność w typowych dziecięcych lekturach), albo po prostu charakterystyczne. Wychodzi z założenia, że lepiej mniej tekstu, który zapadnie w chłonne umysły – szatkuje więc opowieść bezlitośnie. „Rzeka czasu” przybiera formę jednozdaniowych komentarzy. Część umieszcza wydarzenia w chronologii, pozwala się zorientować w przyczynach i następstwach – lub wytyczyć najważniejsze punkty danej epoki – a część pełni rolę definicji czy też dopowiedzeń. Nie ogranicza się autor do opowieści o cywilizacji – zaczyna od Wielkiego Wybuchu i prowadzi przez początki życia na Ziemi i czasy dinozaurów, aż do pierwszych ludzi. Przygląda się starożytności (Mezopotamia – Egipt – Grecja). Może przeskoczyć na przykład z jednego z europejskich krajów do Chin, czasami opowieść wyznacza wojna, czasami – przemiany kulturowe, innym razem po prostu wiek czy epoka, bywa, że przyjmuje podział tematyczny. Najczęściej jedno zagadnienie to cała rozkładówka (ale bywa, że po prostu jedna strona) – narracja jest tu jak rzeka – swobodnie przenosi odbiorców dalej.
Jeden temat to jeden mały akapit na dole strony i skrót wiadomości i zestaw ogólników, które przydadzą się, kiedy dziecko chce pojąć przedstawiany moment historyczny. Ponadto na rozkładówce znajduje się kilkanaście zdań lub komentarzy wtopionych w grafikę, pozbawionych tradycyjnego układu wersów. Tu teksty układają się w fale, wpisują w tła lub elementy rysunku, a dotyczą szczegółów, które często nie są znane dorosłym („Uruk było najważniejszym miastem sumeryjskim”). To miejsce na ciekawostki, informacje historyczne i przypuszczenia. Wielkoformatowa ilustracja składa się ze szczegółów (z konieczności zatem ma stonowane kolory, co nie wyklucza bajkowego czy może komiksowego charakteru części postaci). Nie da się tego objąć jednym rzutem oka – i o to chodzi, dzieci muszą uważnie przestudiować rysunek, żeby nie przegapić żadnego wyjaśnienia. Spowalnia to lekturę i uprzyjemnia ją, a także ułatwia zapamiętywanie – nawet trudne wiadomości podane w maleńkich porcjach zostaną przyswojone. Ilustracje budzą ciekawość: z różnych perspektyw przedstawiają kojarzone motywy – co w połączeniu z nowościami zachęca do czytania. „Rzeka czasu” daje dzieciom wstęp do śledzenia historii – po takim tomie każdy czytelnik bez trudu określi, do jakiego tematu chciałby wrócić, co wyjaśnić i o czym podyskutować. Peter Goes pomaga uporządkować wiedzę, wprowadzić kolejność wydarzeń i drobne fakty definiujące każde z nich. Ujmuje różnorodność historii i jej powtarzalność, pokazuje dzieciom różne światy – i to nie pod przykrywką bajki. Ma pomysł na publikację graficzną, która przypadnie do gustu również dorosłym czytelnikom – nawet jeśli nie do nich w istocie jest kierowana. Autor pokazuje potencjał picture booków w aspekcie edukacyjnym.
sobota, 29 października 2016
Piotr Szarota: Londyn 1967
Iskry, Warszawa 2016.
Kontrkultura
„Londyn 1967” to swoiste kalendarium, analiza kontrkultury rozpisana na kolejne miesiące. Piotr Szarota nie zajmuje się w tym tomie analizowaniem zjawisk czy tworzeniem komentarzy do zachowań w ramach rewolucji obyczajowej. W zamian za to daje czytelnikom możliwość zanurzenia się w rzeczywistości, nieznacznie przechylając się czasem o kilka lat w przeszłość, do początków pomysłów. W tomie znajduje jednak miejsce przede wszystkim na akcentowanie zmian, w oparciu o „kultowe” postacie, artystów cenionych do dzisiaj (a i kilku nieco zapomnianych). Interesują go działania – pod prąd konwenansów, na przekór moralności i obłudzie społeczeństw. Artyści nie boją się ryzyka ani eksperymentów, potrzebują ich i poszukują, a Szarota nieźle te starania tropi.
Książka została podzielona na miesiące. Poprzedza je spis występujących, wzorem powieściowych sag, a i dla uniknięcia biograficznych przypisów zwłaszcza dla młodszych pokoleń niezbędnych. Pojawia się tu alfabetyczny spis, ale notki przy poszczególnych nazwiskach zostały maksymalnie skrócone. Jedynym ich obowiązkowym punktem jest metryczka, podkreślenie wieku danego twórcy w 1967 roku. Piotr Szarota zapewnia sobie rozbudowany szkielet konstrukcyjny tomu: wiadomo, gdzie rozgrywają się wydarzenia, wiadomo, kiedy (i to precyzyjnie, mimo że autor w opowieści znajduje sposób na wychylanie się ze sztywnych ram, kiedy zajdzie taka potrzeba). W dużej mierze też wiadomo, jakie postacie się tu pojawią: to między innymi Beatlesi, Charlie Chaplin, Marianne Faithfull, Jimi Hendrix, Andy Warhol, Stefan Themerson, Roman Polański… a tę listę można bardzo rozbudować. A skoro Szarota tak udanie konstruuje naczynie, w którym prezentować będzie Londyn z 1967 roku, może już bez przeszkód zająć się jego zawartością. I tu wkracza podział tematyczny. Każdy miesiąc to inny temat wiodący, czasem mieszany z kilku motywów, czasem nie do pokonania. W związku z tym bez trudu da się wyodrębnić poruszane kwestie: nie zabraknie opowieści o narkotykach, o homoseksualizmie (i szerzej, rewolucji seksualnej, aż do tematu sadomasochizmu), znajdzie się miejsce na modę i na rozwój duchowy. Autor przygląda się małżeństwom i wolnym związkom, przenosząc raz po raz uwagę na tworzone książki, filmy czy piosenki. Z jednej strony przygląda się kreacjom twórców (często po latach bardziej interesującym niż same dzieła), z drugiej – utworom. Wszystko to precyzyjnie umieszcza na osi czasu, udowadniając, że Londyn z 1967 roku rzeczywiście zasługuje na swoją monografię, jako arena przemian i poszukiwań artystyczno-obyczajowych.
Piotr Szarota pisze, jakby tworzył rejestr wydarzeń. Z rzadka odwołuje się do cudzych wypowiedzi, raczej woli przytaczać kolejne zjawiska i postawy. Nie musi budować długich charakterystyk, skoro pisze o postaciach, które nie są anonimowe. Chętnie za to wplata wiadomości mniej popularne, za to rzucające nowe światło na biografie. Rezygnuje z naukowego stylu i typowych dla takich publikacji rozwiązań: pisze w sposób zrozumiały dla zwykłych czytelników, bez popisów stylistycznych i specjalistycznych terminów. Sprawia, że także zwykłym odbiorcom łatwo będzie się zagłębić w przywoływane sceny. Chociaż Szarota nie tłumaczy zachowań, przez układ opowieści sprawia, że czytelnicy lepiej zrozumieją artystyczne wybory i kreowanie biograficznych legend. „Londyn 1967” to książka ciekawie napisana, przypominająca o mariażu życia i sztuki – o kontekście tworzenia i o autokreacjach w momencie, gdy życiowe wybory mogły zostać potraktowane jak manifest. Jest ta książka przesycona konkretami, a wydarzenia następują po sobie bardzo szybko: a jednak Szarota zapewnia lekturę sycącą i pełną. Pozwala oglądać przeszłość bez wyprowadzania natychmiastowych ocen – zresztą z perspektywy czasu takie komentarze pobrzmiewałyby niepotrzebnie fałszywie. Podsuwa odbiorcom skomplikowany – wieloelementowy – obrazek rodzajowy.
Kontrkultura
„Londyn 1967” to swoiste kalendarium, analiza kontrkultury rozpisana na kolejne miesiące. Piotr Szarota nie zajmuje się w tym tomie analizowaniem zjawisk czy tworzeniem komentarzy do zachowań w ramach rewolucji obyczajowej. W zamian za to daje czytelnikom możliwość zanurzenia się w rzeczywistości, nieznacznie przechylając się czasem o kilka lat w przeszłość, do początków pomysłów. W tomie znajduje jednak miejsce przede wszystkim na akcentowanie zmian, w oparciu o „kultowe” postacie, artystów cenionych do dzisiaj (a i kilku nieco zapomnianych). Interesują go działania – pod prąd konwenansów, na przekór moralności i obłudzie społeczeństw. Artyści nie boją się ryzyka ani eksperymentów, potrzebują ich i poszukują, a Szarota nieźle te starania tropi.
Książka została podzielona na miesiące. Poprzedza je spis występujących, wzorem powieściowych sag, a i dla uniknięcia biograficznych przypisów zwłaszcza dla młodszych pokoleń niezbędnych. Pojawia się tu alfabetyczny spis, ale notki przy poszczególnych nazwiskach zostały maksymalnie skrócone. Jedynym ich obowiązkowym punktem jest metryczka, podkreślenie wieku danego twórcy w 1967 roku. Piotr Szarota zapewnia sobie rozbudowany szkielet konstrukcyjny tomu: wiadomo, gdzie rozgrywają się wydarzenia, wiadomo, kiedy (i to precyzyjnie, mimo że autor w opowieści znajduje sposób na wychylanie się ze sztywnych ram, kiedy zajdzie taka potrzeba). W dużej mierze też wiadomo, jakie postacie się tu pojawią: to między innymi Beatlesi, Charlie Chaplin, Marianne Faithfull, Jimi Hendrix, Andy Warhol, Stefan Themerson, Roman Polański… a tę listę można bardzo rozbudować. A skoro Szarota tak udanie konstruuje naczynie, w którym prezentować będzie Londyn z 1967 roku, może już bez przeszkód zająć się jego zawartością. I tu wkracza podział tematyczny. Każdy miesiąc to inny temat wiodący, czasem mieszany z kilku motywów, czasem nie do pokonania. W związku z tym bez trudu da się wyodrębnić poruszane kwestie: nie zabraknie opowieści o narkotykach, o homoseksualizmie (i szerzej, rewolucji seksualnej, aż do tematu sadomasochizmu), znajdzie się miejsce na modę i na rozwój duchowy. Autor przygląda się małżeństwom i wolnym związkom, przenosząc raz po raz uwagę na tworzone książki, filmy czy piosenki. Z jednej strony przygląda się kreacjom twórców (często po latach bardziej interesującym niż same dzieła), z drugiej – utworom. Wszystko to precyzyjnie umieszcza na osi czasu, udowadniając, że Londyn z 1967 roku rzeczywiście zasługuje na swoją monografię, jako arena przemian i poszukiwań artystyczno-obyczajowych.
Piotr Szarota pisze, jakby tworzył rejestr wydarzeń. Z rzadka odwołuje się do cudzych wypowiedzi, raczej woli przytaczać kolejne zjawiska i postawy. Nie musi budować długich charakterystyk, skoro pisze o postaciach, które nie są anonimowe. Chętnie za to wplata wiadomości mniej popularne, za to rzucające nowe światło na biografie. Rezygnuje z naukowego stylu i typowych dla takich publikacji rozwiązań: pisze w sposób zrozumiały dla zwykłych czytelników, bez popisów stylistycznych i specjalistycznych terminów. Sprawia, że także zwykłym odbiorcom łatwo będzie się zagłębić w przywoływane sceny. Chociaż Szarota nie tłumaczy zachowań, przez układ opowieści sprawia, że czytelnicy lepiej zrozumieją artystyczne wybory i kreowanie biograficznych legend. „Londyn 1967” to książka ciekawie napisana, przypominająca o mariażu życia i sztuki – o kontekście tworzenia i o autokreacjach w momencie, gdy życiowe wybory mogły zostać potraktowane jak manifest. Jest ta książka przesycona konkretami, a wydarzenia następują po sobie bardzo szybko: a jednak Szarota zapewnia lekturę sycącą i pełną. Pozwala oglądać przeszłość bez wyprowadzania natychmiastowych ocen – zresztą z perspektywy czasu takie komentarze pobrzmiewałyby niepotrzebnie fałszywie. Podsuwa odbiorcom skomplikowany – wieloelementowy – obrazek rodzajowy.
Martin Widmark: Tajemnica więzienia
Zakamarki, Poznań 2016.
Sztuka
Lasse i Maja działają już od dawna: na rynku pojawiło się ponad dwadzieścia tomików z przygodami dla dzieci. Martin Widmark zapoczątkował modę na kryminały dla najmłodszych i wciąż próbuje zaskoczyć ich nowymi zagadkami. Zawojował świat, bo z Lassego i Mai przykład wzięło już wielu bohaterów, także z dziecięcych historii – a wiele maluchów marzy o założeniu własnego biura detektywistycznego i tropieniu przestępców. Lasse i Maja wyrobili sobie markę również wśród dorosłych – liczy się z nimi komisarz policji, którego parę razy wyprzedzili w logicznym rozumowaniu, szanuje ich dyrektorka więzienia. Wszyscy zresztą wiedzą, że Lasse i Maja potrafią rozwiązywać zagadki. Korzystają przy tym z dobrodziejstw internetu – sprawdzają w sieci, jeśli czegoś nie wiedzą czy nie rozumieją. Wybierają się na miejsce przestępstwa i rozmawiają ze świadkami, gromadzą informacje na różne sposoby, ale zawsze na końcu tego procesu jest umiejętność dedukcji. Lasse i Maja podsumowują dostępne wiadomości, łączą fakty i bezbłędnie wskazują przestępców. Są niezawodni, radzą sobie z każdą zagadką. Lubią swoją pracę, co przejawia się w każdym kolejnym tomiku.
„Tajemnica więzienia” ma nieco inną konstrukcję niż seria na początku. Zwykle na miejscu zdarzenia okazywało się, że jest trzech podejrzanych, z których każdy ma motyw i możliwość popełnienia przestępstwa – ale i alibi. Do dzieci należy wybór jednego z trzech osobników i uzasadnienie (częściowo wpisane w dedukcję). Lasse i Maja w ten sposób pozwalali też odbiorcom uczestniczyć w zagadkach: maluchy mogły w trakcie lektury próbować rywalizacji z bohaterami i samodzielnie wyciągać wnioski, a potem sprawdzać je z książkowymi. W samej strukturze tomiku były bardzo proste – dla dorosłych niemal nudne w schematyzmie – dzieci odbierały je jako świetną interaktywną przygodę. Ale Martin Widmark stopniowo zaczął odchodzić od początkowych wyznaczników, jakby sam uznał, że dzieci w końcu zmęczą się powtarzalnością rytmu. W „Tajemnicy więzienia” wyraźna jest już ucieczka od typowości.
Teraz Lasse i Maja zostają zaproszeni do więzienia. Wizyta wywołuje w nich lekką niepewność – w końcu za kratami mają samych znajomych, przestępców, których schwytali lub wskazali. Łatwo się domyślić, że więźniowie nie muszą darzyć Lassego i Mai sympatią, spotkanie z nimi wiąże się z niepewnością. Niby pastor jest gwarancją bezpieczeństwa, a jednak dreszcz emocji zostaje. Lasse i Maja powinni tym razem pomóc inaczej. Pastor przygotowuje z więźniami sztukę teatralną i potrzebuje pracowników technicznych: akustyka i oświetleniowca. Dzieci bez problemu włączają się w pracę, rozwijają kable i rozstawiają sprzęt. Nie wiedzą jeszcze, że więźniowie mają swoje plany i, jak to więźniowie, marzą o brawurowej ucieczce.
W „Tajemnicy więzienia” nie ma wskazywania konkretnego przestępcy, wszyscy wiedzą, kto jest winny, liczy się natomiast sposób przygotowania ucieczki. Lasse i Maja muszą odkryć plany osadzonych i odpowiedzieć na pytanie, jak udało im się zbiec. Ponieważ więźniowie mimo wszystko jawią się bardzo sympatycznie, autor trochę łagodzi też ich karę. Znajduje możliwość pokazania, że zatrzymani są w gruncie rzeczy dobrzy i wcale nie muszą budzić lęku. „Tajemnica więzienia” to historia inna niż dotąd proponowane. Martin Widmark coraz śmielej wykorzystuje gatunkowe schematy, sprawia, że najmłodsi bawią się w detektywów na równi z bohaterami. Lasse i Maja nie przedstawiają żadnych supermocy: bystrość umysłu i umiejętność kojarzenia faktów to coś, co każdy może sobie wypracować. Widmark zawsze przekonuje maluchy do czytania przez wartką fabułę i szansę rozwiązywania zagadek. I tym razem pozwala brać udział w kryminalnej przygodzie. Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai dorosłych raczej nie przekona, za to wśród kilkulatków zrobi furorę. Jest to namiastka powieści rozrywkowych z dorosłej literatury, fakt, że w tropieniu przestępców sprawdzają się dzieci, podsyca zainteresowanie tymi lekturami. Martin Widmark nie wpada w tony moralizatorskie i nie próbuje się wywyższać. Pisze dla najmłodszych, żeby zapewnić im dreszcz emocji, zagadkę do rozwiązania i ciekawą historię, w którą każdy może się włączyć. Dlatego też „Tajemnica więzienia” zyskuje fanów i przygotowuje do czytania jako zabawy.
Sztuka
Lasse i Maja działają już od dawna: na rynku pojawiło się ponad dwadzieścia tomików z przygodami dla dzieci. Martin Widmark zapoczątkował modę na kryminały dla najmłodszych i wciąż próbuje zaskoczyć ich nowymi zagadkami. Zawojował świat, bo z Lassego i Mai przykład wzięło już wielu bohaterów, także z dziecięcych historii – a wiele maluchów marzy o założeniu własnego biura detektywistycznego i tropieniu przestępców. Lasse i Maja wyrobili sobie markę również wśród dorosłych – liczy się z nimi komisarz policji, którego parę razy wyprzedzili w logicznym rozumowaniu, szanuje ich dyrektorka więzienia. Wszyscy zresztą wiedzą, że Lasse i Maja potrafią rozwiązywać zagadki. Korzystają przy tym z dobrodziejstw internetu – sprawdzają w sieci, jeśli czegoś nie wiedzą czy nie rozumieją. Wybierają się na miejsce przestępstwa i rozmawiają ze świadkami, gromadzą informacje na różne sposoby, ale zawsze na końcu tego procesu jest umiejętność dedukcji. Lasse i Maja podsumowują dostępne wiadomości, łączą fakty i bezbłędnie wskazują przestępców. Są niezawodni, radzą sobie z każdą zagadką. Lubią swoją pracę, co przejawia się w każdym kolejnym tomiku.
„Tajemnica więzienia” ma nieco inną konstrukcję niż seria na początku. Zwykle na miejscu zdarzenia okazywało się, że jest trzech podejrzanych, z których każdy ma motyw i możliwość popełnienia przestępstwa – ale i alibi. Do dzieci należy wybór jednego z trzech osobników i uzasadnienie (częściowo wpisane w dedukcję). Lasse i Maja w ten sposób pozwalali też odbiorcom uczestniczyć w zagadkach: maluchy mogły w trakcie lektury próbować rywalizacji z bohaterami i samodzielnie wyciągać wnioski, a potem sprawdzać je z książkowymi. W samej strukturze tomiku były bardzo proste – dla dorosłych niemal nudne w schematyzmie – dzieci odbierały je jako świetną interaktywną przygodę. Ale Martin Widmark stopniowo zaczął odchodzić od początkowych wyznaczników, jakby sam uznał, że dzieci w końcu zmęczą się powtarzalnością rytmu. W „Tajemnicy więzienia” wyraźna jest już ucieczka od typowości.
Teraz Lasse i Maja zostają zaproszeni do więzienia. Wizyta wywołuje w nich lekką niepewność – w końcu za kratami mają samych znajomych, przestępców, których schwytali lub wskazali. Łatwo się domyślić, że więźniowie nie muszą darzyć Lassego i Mai sympatią, spotkanie z nimi wiąże się z niepewnością. Niby pastor jest gwarancją bezpieczeństwa, a jednak dreszcz emocji zostaje. Lasse i Maja powinni tym razem pomóc inaczej. Pastor przygotowuje z więźniami sztukę teatralną i potrzebuje pracowników technicznych: akustyka i oświetleniowca. Dzieci bez problemu włączają się w pracę, rozwijają kable i rozstawiają sprzęt. Nie wiedzą jeszcze, że więźniowie mają swoje plany i, jak to więźniowie, marzą o brawurowej ucieczce.
W „Tajemnicy więzienia” nie ma wskazywania konkretnego przestępcy, wszyscy wiedzą, kto jest winny, liczy się natomiast sposób przygotowania ucieczki. Lasse i Maja muszą odkryć plany osadzonych i odpowiedzieć na pytanie, jak udało im się zbiec. Ponieważ więźniowie mimo wszystko jawią się bardzo sympatycznie, autor trochę łagodzi też ich karę. Znajduje możliwość pokazania, że zatrzymani są w gruncie rzeczy dobrzy i wcale nie muszą budzić lęku. „Tajemnica więzienia” to historia inna niż dotąd proponowane. Martin Widmark coraz śmielej wykorzystuje gatunkowe schematy, sprawia, że najmłodsi bawią się w detektywów na równi z bohaterami. Lasse i Maja nie przedstawiają żadnych supermocy: bystrość umysłu i umiejętność kojarzenia faktów to coś, co każdy może sobie wypracować. Widmark zawsze przekonuje maluchy do czytania przez wartką fabułę i szansę rozwiązywania zagadek. I tym razem pozwala brać udział w kryminalnej przygodzie. Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai dorosłych raczej nie przekona, za to wśród kilkulatków zrobi furorę. Jest to namiastka powieści rozrywkowych z dorosłej literatury, fakt, że w tropieniu przestępców sprawdzają się dzieci, podsyca zainteresowanie tymi lekturami. Martin Widmark nie wpada w tony moralizatorskie i nie próbuje się wywyższać. Pisze dla najmłodszych, żeby zapewnić im dreszcz emocji, zagadkę do rozwiązania i ciekawą historię, w którą każdy może się włączyć. Dlatego też „Tajemnica więzienia” zyskuje fanów i przygotowuje do czytania jako zabawy.
piątek, 28 października 2016
Malwina Wrotniak: Tam mieszkam. Życie Polaków za granicą
Marginesy, Warszawa 2016.
Emigracja
Kiedy temat emigracji zarobkowej przestał być numerem jeden w mediach i budzić skrajne emocje, można przyjrzeć mu się z innej perspektywy. Nie jako zjawisku na wielką skalę, a przez pryzmat losów jednostek, w dodatku radzących sobie w różnych stronach świata i różnych kulturach. Malwina Wrotniak za cel stawia sobie pokazanie życia Polaków za granicą, taki zresztą jest podtytuł jej zbioru wywiadów „Tam mieszkam”. Ale nie ulega wątpliwości, że najczęstszą przyczyną wyjazdów jest szansa na lepszą pracę, lepsze warunki życia ni w Polsce. Nawet te bohaterki rozmów, które z kraju wyjechały za mężem, zauważają ekonomiczną wygodę. Mało kto za granicą szuka przygód i inspirujących zmian.
W „Tam mieszkam” wypowiadają się przede wszystkim młodzi ludzie, otwarci na eksperymenty i poszukiwania, ale Wrotniak celowo szuka też Polaków, którzy od dziesięcioleci prowadzą zagraniczne domy. Dla tych ludzi nie istnieją dylematy związane z „własnym” miejscem na Ziemi. Wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że kto raz zdecydował się na wyjazd i ułożył sobie życie w innym państwie, ten chętniej będzie rozważać podobne opcje w przyszłości. Polskę, a właściwie namiastkę ojczyzny, można sobie stworzyć wszędzie, tęsknota za bliskimi złagodzona jest dzięki rozwojowi technologii i mediów elektronicznych, poza tym zmiany niosą same korzyści. U Malwiny Wrotniak nikt nie chce narzekać. Owszem, istnieją uciążliwości (a czasem i poważne zagrożenia): złodzieje lub całe gangi, ekstremalne zjawiska pogodowe, brak miejsc na spacery z dzieckiem, etyka pracy wymagająca zostawania po godzinach… każda kultura to inne zasady, które trzeba zaakceptować. Rozmówcy Wrotniak wyliczają te niedogodności, ale jednocześnie pokazują swój sposób na radzenie sobie z nimi. Udowadniają, że wszystko zależy od umiejętności adaptacyjnych, otwartości czy braku lęku: wszędzie można być szczęśliwym, niezależnie od okoliczności. A jeśli wyzwania okażą się ponad siły – wystarczy wyjechać. Tu właściwie nie ma wyjazdów „w ciemno”, przypadkowych czy nietrafionych decyzji. Wydaje się, że każdy z bohaterów książki dobrze czuje się w swoim nowym kraju – co tylko zachęci odbiorców do rozważania im dostępnych opcji.
Z jednymi Malwina Wrotniak rozmawia o polityce państwa, z innymi – o ich osobistych doświadczeniach. Bezbłędnie wyłapuje to, co egzotyczne i nieznane Polakom: czy chodzi o zasady pracy, czy o klimat, czy kwestie bezpieczeństwa. Ucieka za to od stereotypów, chce dowiedzieć się, jak naprawdę żyje się Polakom za granicami. Zyskuje tym samym kilka różnych historii, bardzo atrakcyjnych w lekturze. Uświadamia czytelnikom, że nie tylko kwestie językowe liczą się przy takiej recepcie na życie. Otrzymuje kilka zgrabnych historii i ciekawostek. Ważne jest to, że rozmówcy nie są jej obcy – autorka odwołuje się czasami do dawnych rozmów i sprawdza, co się zmieniło.
Każdy rozdział-wywiad Wrotniak rozpoczyna krótkim i reportażowym wprowadzeniem, żeby nawet niezorientowani w temacie odbiorcy zrozumieli, na czym polega życie w Dolinie Krzemowej, gdzie króluje turystyka, a gdzie na ulicach panuje chaos. Dzięki temu łatwiej potem zrozumieć kierunki nadawane rozmowom. A Malwina Wrotniak jako dziennikarka jest naprawdę dobra: nie tylko przybliża czytelnikom doświadczenia postaci, ale sprawia, że rozmówcy wydają się bliscy. „Tam mieszkam” to książkowa szybka podróż po stylach życia w różnych miejscach świata, czasami powiew egzotyki, a czasami inne spojrzenie na pozornie swojską rzeczywistość. Ciekawa lektura.
Emigracja
Kiedy temat emigracji zarobkowej przestał być numerem jeden w mediach i budzić skrajne emocje, można przyjrzeć mu się z innej perspektywy. Nie jako zjawisku na wielką skalę, a przez pryzmat losów jednostek, w dodatku radzących sobie w różnych stronach świata i różnych kulturach. Malwina Wrotniak za cel stawia sobie pokazanie życia Polaków za granicą, taki zresztą jest podtytuł jej zbioru wywiadów „Tam mieszkam”. Ale nie ulega wątpliwości, że najczęstszą przyczyną wyjazdów jest szansa na lepszą pracę, lepsze warunki życia ni w Polsce. Nawet te bohaterki rozmów, które z kraju wyjechały za mężem, zauważają ekonomiczną wygodę. Mało kto za granicą szuka przygód i inspirujących zmian.
W „Tam mieszkam” wypowiadają się przede wszystkim młodzi ludzie, otwarci na eksperymenty i poszukiwania, ale Wrotniak celowo szuka też Polaków, którzy od dziesięcioleci prowadzą zagraniczne domy. Dla tych ludzi nie istnieją dylematy związane z „własnym” miejscem na Ziemi. Wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że kto raz zdecydował się na wyjazd i ułożył sobie życie w innym państwie, ten chętniej będzie rozważać podobne opcje w przyszłości. Polskę, a właściwie namiastkę ojczyzny, można sobie stworzyć wszędzie, tęsknota za bliskimi złagodzona jest dzięki rozwojowi technologii i mediów elektronicznych, poza tym zmiany niosą same korzyści. U Malwiny Wrotniak nikt nie chce narzekać. Owszem, istnieją uciążliwości (a czasem i poważne zagrożenia): złodzieje lub całe gangi, ekstremalne zjawiska pogodowe, brak miejsc na spacery z dzieckiem, etyka pracy wymagająca zostawania po godzinach… każda kultura to inne zasady, które trzeba zaakceptować. Rozmówcy Wrotniak wyliczają te niedogodności, ale jednocześnie pokazują swój sposób na radzenie sobie z nimi. Udowadniają, że wszystko zależy od umiejętności adaptacyjnych, otwartości czy braku lęku: wszędzie można być szczęśliwym, niezależnie od okoliczności. A jeśli wyzwania okażą się ponad siły – wystarczy wyjechać. Tu właściwie nie ma wyjazdów „w ciemno”, przypadkowych czy nietrafionych decyzji. Wydaje się, że każdy z bohaterów książki dobrze czuje się w swoim nowym kraju – co tylko zachęci odbiorców do rozważania im dostępnych opcji.
Z jednymi Malwina Wrotniak rozmawia o polityce państwa, z innymi – o ich osobistych doświadczeniach. Bezbłędnie wyłapuje to, co egzotyczne i nieznane Polakom: czy chodzi o zasady pracy, czy o klimat, czy kwestie bezpieczeństwa. Ucieka za to od stereotypów, chce dowiedzieć się, jak naprawdę żyje się Polakom za granicami. Zyskuje tym samym kilka różnych historii, bardzo atrakcyjnych w lekturze. Uświadamia czytelnikom, że nie tylko kwestie językowe liczą się przy takiej recepcie na życie. Otrzymuje kilka zgrabnych historii i ciekawostek. Ważne jest to, że rozmówcy nie są jej obcy – autorka odwołuje się czasami do dawnych rozmów i sprawdza, co się zmieniło.
Każdy rozdział-wywiad Wrotniak rozpoczyna krótkim i reportażowym wprowadzeniem, żeby nawet niezorientowani w temacie odbiorcy zrozumieli, na czym polega życie w Dolinie Krzemowej, gdzie króluje turystyka, a gdzie na ulicach panuje chaos. Dzięki temu łatwiej potem zrozumieć kierunki nadawane rozmowom. A Malwina Wrotniak jako dziennikarka jest naprawdę dobra: nie tylko przybliża czytelnikom doświadczenia postaci, ale sprawia, że rozmówcy wydają się bliscy. „Tam mieszkam” to książkowa szybka podróż po stylach życia w różnych miejscach świata, czasami powiew egzotyki, a czasami inne spojrzenie na pozornie swojską rzeczywistość. Ciekawa lektura.
Przemysław Liput: Rok w przedszkolu
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Zabawy
Tłumaczenie kilkulatkom, żeby nie bały się przedszkola nie ma większego sensu: i tak pierwsze dni będą połączone z płaczem czy buntem. Pojawia się na rynku wydawniczym tomik, który może to zmienić: wielkoformatowa kartonowa publikacja niemal bez słów. „Rokiem przedszkolaka” Przemysław Liput pokaże dzieciom, czego mają się spodziewać, oswoi z nieznanym i wzbudzi ciekawość. Ta seria Naszej Księgarni dotąd przedstawiała otoczenie – miasto czy las. Teraz w centrum zainteresowania od początku do końca są dzieci, które w dodatku mają setki różnych najważniejszych na świecie spraw. I Liput jest tym autorem, któremu przekonanie najmłodszych do pobytu w przedszkolu ma największe szanse się udać.
Zasady konstrukcji książki są przejrzyste: pierwsza rozkładówka jest miejscem na prezentację bohaterów. Każdy mówi kilka słów o sobie, niektórzy podają imiona rodzeństwa czy przyjaciół (i bohaterowie ich wypowiedzi też się w gąszczu postaci przewijają). Każdy ma inne zainteresowania czy cechy charakteru: już ta próbka pokazuje dzieciom, ile różnych ciekawych osób mogą w przedszkolu poznać. A Frida z naturalnie kręconymi włosami to ktoś, kto połączy nad tomikiem fanów pewnego komiksu. Na rozkładówce przedstawiają się dzieci w różnych kostiumach i podczas ulubionych zabaw, dzieci o różnych kolorach skóry i dzieci niepełnosprawne (te reprezentuje chłopak na wózku inwalidzkim). Wszystkie łączy energia, ochota do działania. Zaraz zacznie się rok w przedszkolu (na marginesie – głos zyskują tu poza dziećmi zwierzęta i zabawki, ale to już coś dla uważnych). Prezentacja jest dość istotna, bo każdą z postaci można będzie znaleźć na kolejnych obrazkach i sprawdzić, czym się zajmuje, z kim się bawi i czy jest szczęśliwa. Porównać z krótką charakterystyką ze wstępu, poszukać w kolejnych miesiącach. A to nie takie proste, jakby się wydawało.
Szukanie i oglądanie postaci na obrazkach pełnych dzieci, zabaw i chaosu to wielka lekcja uważności. Przemysław Liput odchodzi w pewnych względach od rytmu serii. To znaczy: dalej interesują go kolejne miesiące, startuje od września, na czerwcu kończy (dalej jest rozkładówka z wakacjami). Ale nie pokazuje jednego ujęcia, jedynego i tego samego kadru – przechodzi w różne punkty i do kolejnych salek, co w połączeniu z zawsze używanymi zabawkami i rozbrykanymi dziećmi daje wrażenie chaosu, gwaru i radości. Jest tu bardzo kolorowo, a przedszkolaki wciąż psocą. O zmianie miesięcy przypominają kalendarze lub gazetki ścienne, sprytnie wtopione w rysunki. Tu zawsze część dzieci zajmuje się pracami plastycznymi, część sięga po ulubione zabawki, część się przebiera, część uczestniczy w zajęciach artystycznych, część je. Czasami przedszkole odwiedza ciekawy gość, czasami to dzieci z panią wychodzą przed budynek. Już samo oglądanie zajęć bohaterów wywołuje chęć dołączenia do szalonych wyzwań. Owszem, zdarza się, że dzieci się pokłócą lub działają sobie na nerwy, ale to normalne – Liput zawsze pozwala odkryć przyczynę niesnasek, a plusy pobytu w przedszkolu przeważają, i to zdecydowanie. Teraz już rodzice nie będą musieli tłumaczyć maluchom, po co chodzi się do przedszkola – wszystko stanie się jasne. Przez długi czas odbiorcy będą oglądać kolejne ilustracje i rozmyślać nad przedszkolnymi atrakcjami (a ci, którzy do przedszkola już chodzą, wcale nie są wykluczeni z „lektury” – mogą przecież porównywać swoje doświadczenia z tym, co dzieje się na kartach „Roku w przedszkolu” i opowiadać o przygodach bohaterów lub swoich. Przemysław Liput tą książką powinien zrobić furorę wśród rodziców i przedszkolaków.
Zabawy
Tłumaczenie kilkulatkom, żeby nie bały się przedszkola nie ma większego sensu: i tak pierwsze dni będą połączone z płaczem czy buntem. Pojawia się na rynku wydawniczym tomik, który może to zmienić: wielkoformatowa kartonowa publikacja niemal bez słów. „Rokiem przedszkolaka” Przemysław Liput pokaże dzieciom, czego mają się spodziewać, oswoi z nieznanym i wzbudzi ciekawość. Ta seria Naszej Księgarni dotąd przedstawiała otoczenie – miasto czy las. Teraz w centrum zainteresowania od początku do końca są dzieci, które w dodatku mają setki różnych najważniejszych na świecie spraw. I Liput jest tym autorem, któremu przekonanie najmłodszych do pobytu w przedszkolu ma największe szanse się udać.
Zasady konstrukcji książki są przejrzyste: pierwsza rozkładówka jest miejscem na prezentację bohaterów. Każdy mówi kilka słów o sobie, niektórzy podają imiona rodzeństwa czy przyjaciół (i bohaterowie ich wypowiedzi też się w gąszczu postaci przewijają). Każdy ma inne zainteresowania czy cechy charakteru: już ta próbka pokazuje dzieciom, ile różnych ciekawych osób mogą w przedszkolu poznać. A Frida z naturalnie kręconymi włosami to ktoś, kto połączy nad tomikiem fanów pewnego komiksu. Na rozkładówce przedstawiają się dzieci w różnych kostiumach i podczas ulubionych zabaw, dzieci o różnych kolorach skóry i dzieci niepełnosprawne (te reprezentuje chłopak na wózku inwalidzkim). Wszystkie łączy energia, ochota do działania. Zaraz zacznie się rok w przedszkolu (na marginesie – głos zyskują tu poza dziećmi zwierzęta i zabawki, ale to już coś dla uważnych). Prezentacja jest dość istotna, bo każdą z postaci można będzie znaleźć na kolejnych obrazkach i sprawdzić, czym się zajmuje, z kim się bawi i czy jest szczęśliwa. Porównać z krótką charakterystyką ze wstępu, poszukać w kolejnych miesiącach. A to nie takie proste, jakby się wydawało.
Szukanie i oglądanie postaci na obrazkach pełnych dzieci, zabaw i chaosu to wielka lekcja uważności. Przemysław Liput odchodzi w pewnych względach od rytmu serii. To znaczy: dalej interesują go kolejne miesiące, startuje od września, na czerwcu kończy (dalej jest rozkładówka z wakacjami). Ale nie pokazuje jednego ujęcia, jedynego i tego samego kadru – przechodzi w różne punkty i do kolejnych salek, co w połączeniu z zawsze używanymi zabawkami i rozbrykanymi dziećmi daje wrażenie chaosu, gwaru i radości. Jest tu bardzo kolorowo, a przedszkolaki wciąż psocą. O zmianie miesięcy przypominają kalendarze lub gazetki ścienne, sprytnie wtopione w rysunki. Tu zawsze część dzieci zajmuje się pracami plastycznymi, część sięga po ulubione zabawki, część się przebiera, część uczestniczy w zajęciach artystycznych, część je. Czasami przedszkole odwiedza ciekawy gość, czasami to dzieci z panią wychodzą przed budynek. Już samo oglądanie zajęć bohaterów wywołuje chęć dołączenia do szalonych wyzwań. Owszem, zdarza się, że dzieci się pokłócą lub działają sobie na nerwy, ale to normalne – Liput zawsze pozwala odkryć przyczynę niesnasek, a plusy pobytu w przedszkolu przeważają, i to zdecydowanie. Teraz już rodzice nie będą musieli tłumaczyć maluchom, po co chodzi się do przedszkola – wszystko stanie się jasne. Przez długi czas odbiorcy będą oglądać kolejne ilustracje i rozmyślać nad przedszkolnymi atrakcjami (a ci, którzy do przedszkola już chodzą, wcale nie są wykluczeni z „lektury” – mogą przecież porównywać swoje doświadczenia z tym, co dzieje się na kartach „Roku w przedszkolu” i opowiadać o przygodach bohaterów lub swoich. Przemysław Liput tą książką powinien zrobić furorę wśród rodziców i przedszkolaków.
czwartek, 27 października 2016
Aleksandra Mantorska: Pechowa dziewczyna
WNK, Warszawa 2016.
Decyzje
Julka Jastrzębska czasami rzeczywiście ma pecha, ale dużo częściej tego pecha sobie generuje. To bohaterka impulsywna i skoncentrowana na sobie, a mimo wszystko budząca sympatię odbiorczyń. Może właśnie dlatego, że w życiu jej się nie układa. A może dlatego, że Aleksandra Mantorska tworzy komedię pomyłek, pogodną obyczajówkę z oczywistym, wpisanym w fabułę optymistycznym zakończeniem. Przed finałem katastrof będzie wiele – ku rozrywce. „Pechowa dziewczyna” to babskie czytadło tworzone ze śmiechem już od pierwszej sceny, w której Julce udaje się przypadkowo otruć szefa (na szczęście nie będzie tu trupa). Julka pracuje w korporacji, przeżywa nieszczęśliwą miłość i dość rozpaczliwie szuka partnera, zaniedbuje przyjaciółki lub stawia je przed wyzwaniami ponad siły… Popełnia wiele błędów. I ciągle trafia na życiowe zakręty, dzięki czemu obyczajowa akcja nie zwalnia tempa: Mantorska nie chce nawet na chwilę się zatrzymywać.
„Pechowa dziewczyna” odchodzi trochę od scenariuszy romansowych, Julka wprawdzie na początku rozstaje się z partnerem i potrzebuje kolejnego mężczyzny (przede wszystkim jako wsparcia na firmowej imprezie), ale autorka oszczędza czytelniczkom analizowania każdego kroku upatrzonego następcy. Nawet więcej, trochę naśmiewa się z różnych typów literackich ideałów czy życiowych nieudaczników – w momentach spotkań Julki z potencjalnymi miłościami do głosu dochodzi w autorce satyryk. Mantorska zdecydowanie odcina się od ckliwości i łzawych rozwiązań. Równie dużo uwagi co w życiu osobistym Julki poświęca jej pracy: w korporacji zmieniają się zwierzchnicy i zasady funkcjonowania, bohaterka musi znosić różne szarpiące nerwy sytuacje. Trzeci motyw, który autorka ciekawie rozwija, dotyczy przyjaźni. Tutaj nie chodzi o babskie plotki i wypady po zakupy, okazuje się, że potrzeba zaufania i bliskości jest znacznie głębsza. Julka w idealnym świecie mogłaby docenić bardzo ważne informacje zwrotne, jakie otrzymuje od przyjaciółek. Szczerość, chociaż bywa bolesna, bardzo się przydaje – do pracy nad sobą. Mantorska pozwala postaciom na więcej niż w zwykłym życiu, bo też dla dobra fabuły potrzebuje burzliwych szczegółów.
Pisze też autorka całkiem nieźle. Język tomu jest przezroczysty i kolokwialny (z rzadka zdarza się, że Julka lub ktoś z jej otoczenia uzewnętrznia uczucia w bardziej psychologicznych wypowiedziach) i na ogół w lekturze zauważa się w pierwszej kolejności rytm pełnej drobnych scenek i żywiołowej akcji oraz same wyraziste charaktery. Na taki odbiór wpływ ma między innymi sama Julka – kreacja tej bohaterki została dobrze przemyślana, w końcu na niej wspiera się cała opowieść. Aleksandra Mantorska nie zapożycza jednak od postaci chaosu i roztrzepania: dobrze pilnuje opowieści.
Jest „Pechowa dziewczyna” humorystycznym spojrzeniem na to wszystko, co w dzisiejszym świecie sprawia trudności młodym zwyczajnym osobom. Julka nie musi wyolbrzymiać swoich zmartwień, wystarczy, że przeżywa je po swojemu – dla czytelniczek jej motywacje będą w większości przejrzyste. Ta książka bywa miejscami niewygodnie blisko rzeczywistych lęków i problemów z całkiem nieodległej przestrzeni – a jednak stworzona została tak, że przyjemnie się ją czyta mimo potknięć samej bohaterki. Mantotrska pojawia się jako ciekawa autorka na rynku literatury obyczajowej.
Decyzje
Julka Jastrzębska czasami rzeczywiście ma pecha, ale dużo częściej tego pecha sobie generuje. To bohaterka impulsywna i skoncentrowana na sobie, a mimo wszystko budząca sympatię odbiorczyń. Może właśnie dlatego, że w życiu jej się nie układa. A może dlatego, że Aleksandra Mantorska tworzy komedię pomyłek, pogodną obyczajówkę z oczywistym, wpisanym w fabułę optymistycznym zakończeniem. Przed finałem katastrof będzie wiele – ku rozrywce. „Pechowa dziewczyna” to babskie czytadło tworzone ze śmiechem już od pierwszej sceny, w której Julce udaje się przypadkowo otruć szefa (na szczęście nie będzie tu trupa). Julka pracuje w korporacji, przeżywa nieszczęśliwą miłość i dość rozpaczliwie szuka partnera, zaniedbuje przyjaciółki lub stawia je przed wyzwaniami ponad siły… Popełnia wiele błędów. I ciągle trafia na życiowe zakręty, dzięki czemu obyczajowa akcja nie zwalnia tempa: Mantorska nie chce nawet na chwilę się zatrzymywać.
„Pechowa dziewczyna” odchodzi trochę od scenariuszy romansowych, Julka wprawdzie na początku rozstaje się z partnerem i potrzebuje kolejnego mężczyzny (przede wszystkim jako wsparcia na firmowej imprezie), ale autorka oszczędza czytelniczkom analizowania każdego kroku upatrzonego następcy. Nawet więcej, trochę naśmiewa się z różnych typów literackich ideałów czy życiowych nieudaczników – w momentach spotkań Julki z potencjalnymi miłościami do głosu dochodzi w autorce satyryk. Mantorska zdecydowanie odcina się od ckliwości i łzawych rozwiązań. Równie dużo uwagi co w życiu osobistym Julki poświęca jej pracy: w korporacji zmieniają się zwierzchnicy i zasady funkcjonowania, bohaterka musi znosić różne szarpiące nerwy sytuacje. Trzeci motyw, który autorka ciekawie rozwija, dotyczy przyjaźni. Tutaj nie chodzi o babskie plotki i wypady po zakupy, okazuje się, że potrzeba zaufania i bliskości jest znacznie głębsza. Julka w idealnym świecie mogłaby docenić bardzo ważne informacje zwrotne, jakie otrzymuje od przyjaciółek. Szczerość, chociaż bywa bolesna, bardzo się przydaje – do pracy nad sobą. Mantorska pozwala postaciom na więcej niż w zwykłym życiu, bo też dla dobra fabuły potrzebuje burzliwych szczegółów.
Pisze też autorka całkiem nieźle. Język tomu jest przezroczysty i kolokwialny (z rzadka zdarza się, że Julka lub ktoś z jej otoczenia uzewnętrznia uczucia w bardziej psychologicznych wypowiedziach) i na ogół w lekturze zauważa się w pierwszej kolejności rytm pełnej drobnych scenek i żywiołowej akcji oraz same wyraziste charaktery. Na taki odbiór wpływ ma między innymi sama Julka – kreacja tej bohaterki została dobrze przemyślana, w końcu na niej wspiera się cała opowieść. Aleksandra Mantorska nie zapożycza jednak od postaci chaosu i roztrzepania: dobrze pilnuje opowieści.
Jest „Pechowa dziewczyna” humorystycznym spojrzeniem na to wszystko, co w dzisiejszym świecie sprawia trudności młodym zwyczajnym osobom. Julka nie musi wyolbrzymiać swoich zmartwień, wystarczy, że przeżywa je po swojemu – dla czytelniczek jej motywacje będą w większości przejrzyste. Ta książka bywa miejscami niewygodnie blisko rzeczywistych lęków i problemów z całkiem nieodległej przestrzeni – a jednak stworzona została tak, że przyjemnie się ją czyta mimo potknięć samej bohaterki. Mantotrska pojawia się jako ciekawa autorka na rynku literatury obyczajowej.
środa, 26 października 2016
Barbara Gawryluk: Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia
Marginesy, Warszawa 2016.
Pani Poezja
Wanda Chotomska stała się kolejną bohaterką w biograficznej serii Marginesów. Ale jej portret nie jest zbyt szczegółowy. Część wiadomości pochodzi z dość luźnych rozmów z Barbarą Gawryluk, część – z kwerend. Całość uzupełniają drobne wypowiedzi na temat poetki konstruowane przez przyjaciół i współpracowników. Nie będzie to więc tom typowo biograficzny, raczej wstęp do ewentualnych życiorysowych poszukiwań. Mnóstwo tu luk, przeskoków czasowych, jest trochę niepotrzebnych powtórzeń – ale książka do nudnych nie należy.
Trzon publikacji stanowi rozmowa. Barbara Gawryluk na początku chce podążać tropem typowych biografii, przyjąć chronologiczny bieg wydarzeń i prowadzić rozmowę zgodnie z życiowymi doświadczeniami autorki. Ale bardzo szybko wychodzi na jaw, że to się nie sprawdzi – Wanda Chotomska nie ma memuarowych zapędów ani kronikarskiego talentu. Drobne wspomnienia często trzeba uzupełniać, rozmowa wydaje się mieć dwa kierunki – jeden proponowany przez Gawryluk, drugi – przez Chotomską. Wygra bohaterka książki, co oczywiste. Dlatego też później bardziej właściwy okaże się podział tematyczny: osobno pomysły na szkolny teatrzyk, osobno piosenki dla dziecięcych zespołów i współpraca z kompozytorami, osobno spotkania autorskie, Jacek i Agatka, Order Uśmiechu czy rodzina. Wygodniejsze staje się portretowanie poetki z różnych perspektyw, a i szczątkowość wywiadu nie rzuca się wtedy tak bardzo w oczy. Owszem, można żałować, że rozmowy na dany temat urywają się w ciekawym momencie i pozostawiają uczucie niedosytu – ale lepiej po prostu potraktować tom jak spotkanie i cieszyć się dostępnymi wiadomościami.
Znalazło się tu trochę smakowitych anegdot (zresztą Wanda Chotomska je zbiera, stąd nawet osobny rozdział pełen ciekawostek o przygodach znajomych), sporo ciepłego humoru. Wanda Chotomska prezentowane zdjęcia stara się komentować rymami, potwierdzając to, co mówią o niej inni – zdolność do wyszukiwania współbrzmień. Zapewnia tak czytelnikom dodatkową porcję zabawy i zastępuje autotematyczne analizy – nie da się bowiem znaleźć tu miejsca na opowieści o tworzeniu, wyłącznie o jego skutkach. Wanda Chotomska nie lubi snuć długich opowieści, woli podpierać się drobiazgami, niż bez końca analizować własne życiowe wybory. Twórczość dla dzieci jest najważniejsza – tak ważna, że nie ma czasu na opowiadanie o niej i bezustanne roztrząsanie tego rodzaju literatury. Barbara Gawryluk szanuje te decyzje i nie naciska na zdobywanie nowych informacji. Zwłaszcza że w tym wypadku nie są one niezbędne. Docieranie do archiwów pozwala bowiem na przywoływanie unikatowych dzieł. Są tu reprinty kolejnych bajek (w tym i produkcyjniaków, niemożliwych dzisiaj do wznowienia), pojawia się mnóstwo dokumentów – warto poświęcić czas na rozczytanie odręcznie pisanych tekstów, w końcu to też okazja do przypomnienia sobie kilku rymowanek lub do zajrzenia do pomysłowych dedykacji). W ogóle grafiki różnego rodzaju są w tej książce wszechobecne i pełnią funkcję nie tylko ozdobników, ale i dokumentów. Mnóstwo tu artystycznych portretów autorki (w tym – z małym lwem), zdjęć, które pokazują literackie przyjaźnie lub ekspresję spotkań autorskich. Powracają reprinty: sposoby ilustrowania jednego utworu, pierwsze wydania, wydawnictwa nutowe, okładki, które budzą sentyment w starszych czytelnikach. Sporo tu niespodzianek, prezentów dla odbiorców – w warstwie graficznej pojawia się właściwie druga narracja. Niekiedy w tekście znajdują się komentarze do obrazków, częściej jednak ilustracje wymagają osobnej uwagi.
Jest książka „Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia” stosunkowo krótkim wywiadem-rzeką, ale przynosi i satysfakcję. Chciałoby się, rzecz jasna, żeby rozmowa trwała dłużej, ale Barbara Gawryluk wydobywa esencję z poruszanych tematów. To książka do czytania i oglądania, przyda się tym wszystkim, którzy lubią śledzić rozwój literatury dla dzieci. Uzupełnia biograficzną półkę Marginesów i pokazuje, że mamy w dziedzinie literatury czwartej twórców, którymi możemy się chwalić.
Pani Poezja
Wanda Chotomska stała się kolejną bohaterką w biograficznej serii Marginesów. Ale jej portret nie jest zbyt szczegółowy. Część wiadomości pochodzi z dość luźnych rozmów z Barbarą Gawryluk, część – z kwerend. Całość uzupełniają drobne wypowiedzi na temat poetki konstruowane przez przyjaciół i współpracowników. Nie będzie to więc tom typowo biograficzny, raczej wstęp do ewentualnych życiorysowych poszukiwań. Mnóstwo tu luk, przeskoków czasowych, jest trochę niepotrzebnych powtórzeń – ale książka do nudnych nie należy.
Trzon publikacji stanowi rozmowa. Barbara Gawryluk na początku chce podążać tropem typowych biografii, przyjąć chronologiczny bieg wydarzeń i prowadzić rozmowę zgodnie z życiowymi doświadczeniami autorki. Ale bardzo szybko wychodzi na jaw, że to się nie sprawdzi – Wanda Chotomska nie ma memuarowych zapędów ani kronikarskiego talentu. Drobne wspomnienia często trzeba uzupełniać, rozmowa wydaje się mieć dwa kierunki – jeden proponowany przez Gawryluk, drugi – przez Chotomską. Wygra bohaterka książki, co oczywiste. Dlatego też później bardziej właściwy okaże się podział tematyczny: osobno pomysły na szkolny teatrzyk, osobno piosenki dla dziecięcych zespołów i współpraca z kompozytorami, osobno spotkania autorskie, Jacek i Agatka, Order Uśmiechu czy rodzina. Wygodniejsze staje się portretowanie poetki z różnych perspektyw, a i szczątkowość wywiadu nie rzuca się wtedy tak bardzo w oczy. Owszem, można żałować, że rozmowy na dany temat urywają się w ciekawym momencie i pozostawiają uczucie niedosytu – ale lepiej po prostu potraktować tom jak spotkanie i cieszyć się dostępnymi wiadomościami.
Znalazło się tu trochę smakowitych anegdot (zresztą Wanda Chotomska je zbiera, stąd nawet osobny rozdział pełen ciekawostek o przygodach znajomych), sporo ciepłego humoru. Wanda Chotomska prezentowane zdjęcia stara się komentować rymami, potwierdzając to, co mówią o niej inni – zdolność do wyszukiwania współbrzmień. Zapewnia tak czytelnikom dodatkową porcję zabawy i zastępuje autotematyczne analizy – nie da się bowiem znaleźć tu miejsca na opowieści o tworzeniu, wyłącznie o jego skutkach. Wanda Chotomska nie lubi snuć długich opowieści, woli podpierać się drobiazgami, niż bez końca analizować własne życiowe wybory. Twórczość dla dzieci jest najważniejsza – tak ważna, że nie ma czasu na opowiadanie o niej i bezustanne roztrząsanie tego rodzaju literatury. Barbara Gawryluk szanuje te decyzje i nie naciska na zdobywanie nowych informacji. Zwłaszcza że w tym wypadku nie są one niezbędne. Docieranie do archiwów pozwala bowiem na przywoływanie unikatowych dzieł. Są tu reprinty kolejnych bajek (w tym i produkcyjniaków, niemożliwych dzisiaj do wznowienia), pojawia się mnóstwo dokumentów – warto poświęcić czas na rozczytanie odręcznie pisanych tekstów, w końcu to też okazja do przypomnienia sobie kilku rymowanek lub do zajrzenia do pomysłowych dedykacji). W ogóle grafiki różnego rodzaju są w tej książce wszechobecne i pełnią funkcję nie tylko ozdobników, ale i dokumentów. Mnóstwo tu artystycznych portretów autorki (w tym – z małym lwem), zdjęć, które pokazują literackie przyjaźnie lub ekspresję spotkań autorskich. Powracają reprinty: sposoby ilustrowania jednego utworu, pierwsze wydania, wydawnictwa nutowe, okładki, które budzą sentyment w starszych czytelnikach. Sporo tu niespodzianek, prezentów dla odbiorców – w warstwie graficznej pojawia się właściwie druga narracja. Niekiedy w tekście znajdują się komentarze do obrazków, częściej jednak ilustracje wymagają osobnej uwagi.
Jest książka „Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia” stosunkowo krótkim wywiadem-rzeką, ale przynosi i satysfakcję. Chciałoby się, rzecz jasna, żeby rozmowa trwała dłużej, ale Barbara Gawryluk wydobywa esencję z poruszanych tematów. To książka do czytania i oglądania, przyda się tym wszystkim, którzy lubią śledzić rozwój literatury dla dzieci. Uzupełnia biograficzną półkę Marginesów i pokazuje, że mamy w dziedzinie literatury czwartej twórców, którymi możemy się chwalić.
wtorek, 25 października 2016
Ola Woldańska-Płocińska: Rekordziści
Czerwony Konik, Kraków 2016.
Osiągnięcia absurdalne
Takich ciekawostek nigdy zbyt wiele. Chociaż dla Oli Woldańskiej-Płocińskiej są one pretekstem do graficznych popisów, to jednak wywołają też śmiech dzieci i zachęcą małych odbiorców do czytania. „Rekordziści” to tomik rozbudzający wyobraźnię, a do tego zawierający kilka bardzo absurdalnych rekordowych dokonań. Nie będzie tu mowy o typowych „naj” autorka wyszukuje w Księdze Rekordów Guinnessa fakty, których zwykle się nie szuka i nie potrzebuje. Jak na przykład ten o wyścigu ludzi przebranych za indyki, o ustawianiu jajek pionowo czy o mieszczeniu się w autobusie. Pojawiają się tu ciekawostki z różnych dziedzin: futro najbardziej kudłatej owcy świata i rozmiary bałwana. A zaczyna autorka od… największej kuli z gum do żucia. Ważne, żeby znaleźć informacje niebanalne, interesujące dla dzieci, a i bardzo dziwne. To przepis na sukces – i na „Rekordzistów” przy okazji. Ola Woldańska-Płocińska zamierza udowodnić dzieciom, że czytanie – i dowiadywanie się o różnych rzeczach – nie jest związane tylko ze szkolnymi lekturami i obowiązkami. Absurd z „Rekordzistów” musi się podobać tym bardziej, że w tomiku pojawiają się przecież prawdziwe osiągnięcia.
„Rekordziści” to mała kartonowa książeczka z zaokrąglonymi rogami. Taki rodzaj wydania jeszcze do niedawna sugerował najmłodszych jako grupę docelową odbiorców – obecnie to rozwiązanie stosowane coraz częściej po prostu w picture bookach, które zresztą przechodzą podobną drogę: nie są już adresowane do nieumiejących czytać maluchów, a coraz częściej i do starszych. Tutaj kartonowe strony nikogo nie wykluczają, więcej nawet: poszerzają krąg potencjalnych odbiorców o dzieci młodsze, te, które preferują obrazkowe historyjki. Równie dobrze sprawdzi się ta pozycja u samodzielnie czytających pociech, które będą w stanie podzielić się zdobytymi ciekawostkami z rówieśnikami. Ponieważ te z kolei mogłyby poczuć się urażone „dziecinnym” sposobem wydania, warto zaznaczyć dojrzałą formę graficzną. Ola Woldańska-Płocińska nie należy do autorek, które bawiłyby się w kreskówkowe obrazki. Serwuje odbiorcom grafiki a nie rysuneczki i miejsca dla siebie upatruje wśród ilustratorów właśnie przez ucieczkę od typowo dziecięcych rysunków. Nie daje się zaszufladkować jako ilustratorka dla najmłodszych – jej prace w zasadzie nie mają jasno określonego wieku odbiorcy. Woldańska-Płocińska bawi się kształtami (nie stosuje kreskówkowych konturów), zarzuca proporcje. Postaciom z tomiku maluje na czerwono uszy, nosy i policzki – akcentując w ten sposób nieco związek z dziecięcymi rysunkami – ale nie stara się tych obrazków infantylizować. Bywa, że posługuje się komizmem w ilustracjach (przerysowana owca) i wyolbrzymieniami, ale częściej odnosi się do samego tekstu, w ilustracjach po prostu powiela to, co zostało właśnie opowiedziane. Do tego używa tylko pastelowych kolorów i barw złamanych, czym również przekracza schemat typowych książeczek dla maluchów. Poza rysunkami dla autorki również „nagłówki” poszczególnych rekordów stają się plastycznym tworzywem. Tu Woldańska-Płocińska bawi się liternictwem i pokazuje, jak tekst przemienia się w ozdobę bez utraty podstawowego zadania.
Zadziwiająco dużo tu tekstu jak na kartonowy picture book, ale autorka poza przytaczaniem rekordowych ciekawostek zajmuje się też stosowaniem obrazowych dla dzieci porównań. Coś waży tyle, ile tata po śniadaniu, a włosy w uszach rekordzista ma długości ołówka. Nie są to zbyt precyzyjne porównania, ale dla dzieci na pewno wartościowe, dają bowiem choćby zbliżone pojęcie na dany temat, pozwalają użyć wyobraźni i przerabiają abstrakcyjne miary na coś konkretnego, bliskiego dziecku. Czasami Woldańska-Płocińska zalicza stylistyczne wpadki (wzrostu się przecież nie oblicza a mierzy!), ale i tak „Rekordziści” znajdą uznanie odbiorców. To tomik pomysłowy i zabawny, przypominający o tym, że nauki nie trzeba traktować serio – i że nie wszystkie wiadomości muszą być pożyteczne czy przydatne w codziennym życiu. To tomik dla znudzonych edukacyjnymi lekturami.
Osiągnięcia absurdalne
Takich ciekawostek nigdy zbyt wiele. Chociaż dla Oli Woldańskiej-Płocińskiej są one pretekstem do graficznych popisów, to jednak wywołają też śmiech dzieci i zachęcą małych odbiorców do czytania. „Rekordziści” to tomik rozbudzający wyobraźnię, a do tego zawierający kilka bardzo absurdalnych rekordowych dokonań. Nie będzie tu mowy o typowych „naj” autorka wyszukuje w Księdze Rekordów Guinnessa fakty, których zwykle się nie szuka i nie potrzebuje. Jak na przykład ten o wyścigu ludzi przebranych za indyki, o ustawianiu jajek pionowo czy o mieszczeniu się w autobusie. Pojawiają się tu ciekawostki z różnych dziedzin: futro najbardziej kudłatej owcy świata i rozmiary bałwana. A zaczyna autorka od… największej kuli z gum do żucia. Ważne, żeby znaleźć informacje niebanalne, interesujące dla dzieci, a i bardzo dziwne. To przepis na sukces – i na „Rekordzistów” przy okazji. Ola Woldańska-Płocińska zamierza udowodnić dzieciom, że czytanie – i dowiadywanie się o różnych rzeczach – nie jest związane tylko ze szkolnymi lekturami i obowiązkami. Absurd z „Rekordzistów” musi się podobać tym bardziej, że w tomiku pojawiają się przecież prawdziwe osiągnięcia.
„Rekordziści” to mała kartonowa książeczka z zaokrąglonymi rogami. Taki rodzaj wydania jeszcze do niedawna sugerował najmłodszych jako grupę docelową odbiorców – obecnie to rozwiązanie stosowane coraz częściej po prostu w picture bookach, które zresztą przechodzą podobną drogę: nie są już adresowane do nieumiejących czytać maluchów, a coraz częściej i do starszych. Tutaj kartonowe strony nikogo nie wykluczają, więcej nawet: poszerzają krąg potencjalnych odbiorców o dzieci młodsze, te, które preferują obrazkowe historyjki. Równie dobrze sprawdzi się ta pozycja u samodzielnie czytających pociech, które będą w stanie podzielić się zdobytymi ciekawostkami z rówieśnikami. Ponieważ te z kolei mogłyby poczuć się urażone „dziecinnym” sposobem wydania, warto zaznaczyć dojrzałą formę graficzną. Ola Woldańska-Płocińska nie należy do autorek, które bawiłyby się w kreskówkowe obrazki. Serwuje odbiorcom grafiki a nie rysuneczki i miejsca dla siebie upatruje wśród ilustratorów właśnie przez ucieczkę od typowo dziecięcych rysunków. Nie daje się zaszufladkować jako ilustratorka dla najmłodszych – jej prace w zasadzie nie mają jasno określonego wieku odbiorcy. Woldańska-Płocińska bawi się kształtami (nie stosuje kreskówkowych konturów), zarzuca proporcje. Postaciom z tomiku maluje na czerwono uszy, nosy i policzki – akcentując w ten sposób nieco związek z dziecięcymi rysunkami – ale nie stara się tych obrazków infantylizować. Bywa, że posługuje się komizmem w ilustracjach (przerysowana owca) i wyolbrzymieniami, ale częściej odnosi się do samego tekstu, w ilustracjach po prostu powiela to, co zostało właśnie opowiedziane. Do tego używa tylko pastelowych kolorów i barw złamanych, czym również przekracza schemat typowych książeczek dla maluchów. Poza rysunkami dla autorki również „nagłówki” poszczególnych rekordów stają się plastycznym tworzywem. Tu Woldańska-Płocińska bawi się liternictwem i pokazuje, jak tekst przemienia się w ozdobę bez utraty podstawowego zadania.
Zadziwiająco dużo tu tekstu jak na kartonowy picture book, ale autorka poza przytaczaniem rekordowych ciekawostek zajmuje się też stosowaniem obrazowych dla dzieci porównań. Coś waży tyle, ile tata po śniadaniu, a włosy w uszach rekordzista ma długości ołówka. Nie są to zbyt precyzyjne porównania, ale dla dzieci na pewno wartościowe, dają bowiem choćby zbliżone pojęcie na dany temat, pozwalają użyć wyobraźni i przerabiają abstrakcyjne miary na coś konkretnego, bliskiego dziecku. Czasami Woldańska-Płocińska zalicza stylistyczne wpadki (wzrostu się przecież nie oblicza a mierzy!), ale i tak „Rekordziści” znajdą uznanie odbiorców. To tomik pomysłowy i zabawny, przypominający o tym, że nauki nie trzeba traktować serio – i że nie wszystkie wiadomości muszą być pożyteczne czy przydatne w codziennym życiu. To tomik dla znudzonych edukacyjnymi lekturami.
poniedziałek, 24 października 2016
Charles Bukowski: O pisaniu
Noir sur Blanc, Warszawa 2016.
Komentarz
W twórczości Charles Bukowski nie uznaje kompromisów. Świadomy wagi słów, potrafi z ich pomocą bez trudu manipulować czytelnikami. Teksty Bukowskiego to nie tylko obraz degrengolady – to w pierwszej kolejności popis autorskiej siły, możliwości wywoływania całej palety emocji. Kto raz dał się uwieść temu pisarzowi, ten z pewnością nie oprze się pokusie zajrzenia do tomu „O pisaniu”: w końcu to zapowiedź autotematycznych wynurzeń i – być może – ujawnienia sekretów wyjątkowej siły utworów.
Tom złożony został z fragmentów korespondencji wybranych z niemal pół wieku epistolograficznej aktywności pisarza: rozpoczyna się w 1945 roku, a kończy w 1993. Trafiły tu wyimki z listów najbardziej użytkowych – wymiany opinii z wydawcami czy redaktorami czasopism. Każdy adresat jest wskazany – razem z datą dzienną danego listu. Czasami fragment korespondencji poprzedza też informacja o druku konkretnego utworu, tak, by czytelnicy byli uzbrojeni w kontekst wymiany zdań. Bywa, że pojawiają się reprinty: wtedy, gdy Bukowski ucieka w komiksowe rysunki dla wyrażenia emocji. Listy zostały okrojone: pozbawione zwrotów grzecznościowych czy nieistotnych dla tematu tomu fragmentów. Czytelnicy otrzymują zatem przegląd przemyśleń pisarza na temat uprawianej przez niego sztuki, ale i stanu wydawnictw. Nie szczędzi krytycznych uwag, nie boi się też niepochlebnych komentarzy. Czasami ocenia innych, a czasami deprecjonuje własny dorobek, wyraźnie nie lubi zajmować się tym, co było.
„O pisaniu” to tom, który przypomina dziennik twórczy. Listy zamieniają się w rodzaj relacji o wierszach, refleksji nad prozą, wpływu alkoholu na oceny twórczości, filozofowanie na temat pisania i pisarzy. W odróżnieniu jednak od dziennikowych zapisków wielu artystów, Bukowski w listach musi pokusić się o precyzję myślenia i przedstawić korespondentom skondensowane i celne uwagi autotematyczne – tak, by zostać jak najpełniej zrozumianym. Dlatego jest w tych zapiskach wyjątkowo precyzyjny, dba o spójność myśli i o puentowanie przekazu. Zastanawia się nad procesem pisania (a i nad jego sensem), odpowiada na zarzuty, wieszczy na temat przyszłości poetów. Jest twórcą świadomym, więc wiele listów przynosi rzeczowe uwagi na temat warsztatu. Bukowski wchodzi w dialog z prezentowanymi w różnych formach poglądami, umiejętnie broni swojego zdania i pozostaje w korespondencji autorem wybitnym.
Jest tom „O pisaniu” zbiorkiem tematycznym. Nie przeszkadza tu fragmentaryczność korespondencji, wręcz przeciwnie – pozwala skupić się na temacie literatury i procesu jej powstawania – oraz na kontekście wydawniczym w pełni, i to za sprawą autora, który nie uznaje twórczych kompromisów. To dobre uzupełnienie dla fanów Bukowskiego, autokomentarz do jego twórczości, rodzaj podręcznego niezbędnika dla wszystkich tych, którzy chcieliby przetestować kulisy pisania. Nie brakuje w tej publikacji wątków autobiograficznych, a z odpowiedzi (lub wyzwań) Charlesa Bukowskiego można wysnuć wnioski na temat recepcji dzieł lub opinii wydawców. Tom „O pisaniu” jest dość szczegółową analizą warsztatu i przeglądem pomysłów. Przedstawia filozofię Bukowskiego na temat pisania. I jak zawsze w przypadku tego autora okazuje się, że ma on wiele ważnych rzeczy do powiedzenia. Jeśli za autotematyczne refleksje bierze się twórca świadomy wartości słów, lektura listów zamienić się musi w fascynującą przygodę i dostarczyć wielu wrażeń – takich samych jak literatura. Dla tego „O pisaniu” nie wolno pominąć.
Komentarz
W twórczości Charles Bukowski nie uznaje kompromisów. Świadomy wagi słów, potrafi z ich pomocą bez trudu manipulować czytelnikami. Teksty Bukowskiego to nie tylko obraz degrengolady – to w pierwszej kolejności popis autorskiej siły, możliwości wywoływania całej palety emocji. Kto raz dał się uwieść temu pisarzowi, ten z pewnością nie oprze się pokusie zajrzenia do tomu „O pisaniu”: w końcu to zapowiedź autotematycznych wynurzeń i – być może – ujawnienia sekretów wyjątkowej siły utworów.
Tom złożony został z fragmentów korespondencji wybranych z niemal pół wieku epistolograficznej aktywności pisarza: rozpoczyna się w 1945 roku, a kończy w 1993. Trafiły tu wyimki z listów najbardziej użytkowych – wymiany opinii z wydawcami czy redaktorami czasopism. Każdy adresat jest wskazany – razem z datą dzienną danego listu. Czasami fragment korespondencji poprzedza też informacja o druku konkretnego utworu, tak, by czytelnicy byli uzbrojeni w kontekst wymiany zdań. Bywa, że pojawiają się reprinty: wtedy, gdy Bukowski ucieka w komiksowe rysunki dla wyrażenia emocji. Listy zostały okrojone: pozbawione zwrotów grzecznościowych czy nieistotnych dla tematu tomu fragmentów. Czytelnicy otrzymują zatem przegląd przemyśleń pisarza na temat uprawianej przez niego sztuki, ale i stanu wydawnictw. Nie szczędzi krytycznych uwag, nie boi się też niepochlebnych komentarzy. Czasami ocenia innych, a czasami deprecjonuje własny dorobek, wyraźnie nie lubi zajmować się tym, co było.
„O pisaniu” to tom, który przypomina dziennik twórczy. Listy zamieniają się w rodzaj relacji o wierszach, refleksji nad prozą, wpływu alkoholu na oceny twórczości, filozofowanie na temat pisania i pisarzy. W odróżnieniu jednak od dziennikowych zapisków wielu artystów, Bukowski w listach musi pokusić się o precyzję myślenia i przedstawić korespondentom skondensowane i celne uwagi autotematyczne – tak, by zostać jak najpełniej zrozumianym. Dlatego jest w tych zapiskach wyjątkowo precyzyjny, dba o spójność myśli i o puentowanie przekazu. Zastanawia się nad procesem pisania (a i nad jego sensem), odpowiada na zarzuty, wieszczy na temat przyszłości poetów. Jest twórcą świadomym, więc wiele listów przynosi rzeczowe uwagi na temat warsztatu. Bukowski wchodzi w dialog z prezentowanymi w różnych formach poglądami, umiejętnie broni swojego zdania i pozostaje w korespondencji autorem wybitnym.
Jest tom „O pisaniu” zbiorkiem tematycznym. Nie przeszkadza tu fragmentaryczność korespondencji, wręcz przeciwnie – pozwala skupić się na temacie literatury i procesu jej powstawania – oraz na kontekście wydawniczym w pełni, i to za sprawą autora, który nie uznaje twórczych kompromisów. To dobre uzupełnienie dla fanów Bukowskiego, autokomentarz do jego twórczości, rodzaj podręcznego niezbędnika dla wszystkich tych, którzy chcieliby przetestować kulisy pisania. Nie brakuje w tej publikacji wątków autobiograficznych, a z odpowiedzi (lub wyzwań) Charlesa Bukowskiego można wysnuć wnioski na temat recepcji dzieł lub opinii wydawców. Tom „O pisaniu” jest dość szczegółową analizą warsztatu i przeglądem pomysłów. Przedstawia filozofię Bukowskiego na temat pisania. I jak zawsze w przypadku tego autora okazuje się, że ma on wiele ważnych rzeczy do powiedzenia. Jeśli za autotematyczne refleksje bierze się twórca świadomy wartości słów, lektura listów zamienić się musi w fascynującą przygodę i dostarczyć wielu wrażeń – takich samych jak literatura. Dla tego „O pisaniu” nie wolno pominąć.
niedziela, 23 października 2016
Agnieszka Osiecka: Lubię farbować wróble. Z rozmów stworzyła Violetta Ozminkowski
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Niby-wywiad
Nowy wywiad z Agnieszką Osiecką? Niezupełnie. A raczej – zupełnie nie. Violetta Ozminkowski stworzyła wywiad-rzekę z własnych półpytań dopisywanych do gotowych cytatów z wywiadów. Ten zabieg wydać się może nieco dziwny, ale stanowi ciekawy sposób na przybliżenie sylwetki i wrażliwości Osieckiej nowym odbiorcom. Fani znajdą dla siebie niewiele nowego, mogą ewentualnie przyglądać się samej osi quasi-wywiadu i sprawdzać, jak dziennikarka przygotowuje tę historię.
„Lubię farbować wróble” to efekt mody na wywiady-rzeki z artystami, ale doprowadzony do ekstremum, zabawa formą przy, co się tu mocno podkreśla, zachowaniu oryginalnych wypowiedzi poetki. Tym wszystkim, którzy będą się oburzać na wyrywanie opowieści z kontekstu czy manipulowanie, można więc jako kontrargument przedstawić autentyczność. To tylko zabawa formą, a i próba podzielenia okołobiograficznych (i autotematycznych) informacji tak, by stały się bardziej strawne dla masowego odbiorcy. Osiecka w tym tomie rzadko rozwodzi się nad jakimkolwiek motywem, fragmenty z wywiadów są przeważnie oszczędne. Nie da się też, co oczywiste, zadawać dodatkowych pytań – należy pamiętać, że to o rzeczywistości minionej mowa, nawet jeśli dziennikarka próbuje nawiązywać do znanych młodszym pokoleniom realiów.
Rolą Violetty Ozminkowski jest nawet bardziej udawanie dziennikarki, która rozmawia ze sławą, przynajmniej w założeniu, bo w realizacji Ozminkowski po prostu stara się nie przeszkadzać. Boi się bezpośrednich zwrotów do rozmówczyni, woli uciekać w bezosobowe i bezpieczne (a w żadnym razie – familiarne) ogólniki. Również z tego powodu częściej stosuje w formie pytań same hasła, jakby prowadziła grę w skojarzenia. Pozostawia za to w odpowiedziach Osieckiej bezpośrednie komentarze do pytających, żeby choć trochę uatrakcyjnić sztuczne spotkanie. Od czasu do czasu ujawnia wiedzę na temat Osieckiej: może posłużyć się cytatem lub odwołaniem do przeżyć poetki, ale na ogół stara się „pytać” jak najbardziej skrótowo i potocznie, jakby rzeczywiście prowadziła nieformalną, naturalną rozmowę. Oczywiście to ćwiczenia z dopisywania pytań do gotowych i potrzebnych akurat odpowiedzi, zatem Ozminkowski wcale nie musi precyzować, co ma na myśli, naprowadzać na konkrety i gimnastykować umysłu, żeby dociec prawdy. Wie, że uzyska dokładnie taką odpowiedź, jaką zna. Nie wyprzedza historii. Rodzi się pytanie, czy nie łatwiej byłoby stworzyć po prostu mozaikę z cytatów – ale takie książki już się pojawiały, a wyimaginowany wywiad-rzeka jest jednak w pewnym stopniu nowatorski. Prawdopodobnie nie przyjmie się wśród zwykłych czytelników, którzy woleliby raczej przedruki całości niż pojedyncze opowieści zlane w jedno, ale można było spróbować, żeby podtrzymać zainteresowanie Osiecką w serii.
W tomie „Lubię farbować wróble” pojawi się niemal wszystko, co z Osiecką związane. Trochę rozważań o znajomych i kochankach, trochę o piosenkach i sztukach teatralnych, ogólnie o tworzeniu i ogólnie o życiu. Ma być ta publikacja swoistą reklamą Osieckiej, pokazaniem, że była to autorka z krwi i kości, chłonąca codzienność, dokonująca również na użytek wywiadów celnych i ważnych obserwacji. W takim ujęciu nie dziwi, że Ozminkowski próbuje się schować, nie przeszkadzać swoimi „pytaniami”. One są tylko innym od opracowania sposobem na przytoczenie ciekawostek i rytmu biografii. Nieprzypadkowo Osiecka w tej książce nie ma wieku. „Lubię farbować wróble” staje się wstępem do tematycznych poszukiwań dla młodszego pokolenia zafascynowanego Osiecką: szybko, blisko i bez emocji.
Niby-wywiad
Nowy wywiad z Agnieszką Osiecką? Niezupełnie. A raczej – zupełnie nie. Violetta Ozminkowski stworzyła wywiad-rzekę z własnych półpytań dopisywanych do gotowych cytatów z wywiadów. Ten zabieg wydać się może nieco dziwny, ale stanowi ciekawy sposób na przybliżenie sylwetki i wrażliwości Osieckiej nowym odbiorcom. Fani znajdą dla siebie niewiele nowego, mogą ewentualnie przyglądać się samej osi quasi-wywiadu i sprawdzać, jak dziennikarka przygotowuje tę historię.
„Lubię farbować wróble” to efekt mody na wywiady-rzeki z artystami, ale doprowadzony do ekstremum, zabawa formą przy, co się tu mocno podkreśla, zachowaniu oryginalnych wypowiedzi poetki. Tym wszystkim, którzy będą się oburzać na wyrywanie opowieści z kontekstu czy manipulowanie, można więc jako kontrargument przedstawić autentyczność. To tylko zabawa formą, a i próba podzielenia okołobiograficznych (i autotematycznych) informacji tak, by stały się bardziej strawne dla masowego odbiorcy. Osiecka w tym tomie rzadko rozwodzi się nad jakimkolwiek motywem, fragmenty z wywiadów są przeważnie oszczędne. Nie da się też, co oczywiste, zadawać dodatkowych pytań – należy pamiętać, że to o rzeczywistości minionej mowa, nawet jeśli dziennikarka próbuje nawiązywać do znanych młodszym pokoleniom realiów.
Rolą Violetty Ozminkowski jest nawet bardziej udawanie dziennikarki, która rozmawia ze sławą, przynajmniej w założeniu, bo w realizacji Ozminkowski po prostu stara się nie przeszkadzać. Boi się bezpośrednich zwrotów do rozmówczyni, woli uciekać w bezosobowe i bezpieczne (a w żadnym razie – familiarne) ogólniki. Również z tego powodu częściej stosuje w formie pytań same hasła, jakby prowadziła grę w skojarzenia. Pozostawia za to w odpowiedziach Osieckiej bezpośrednie komentarze do pytających, żeby choć trochę uatrakcyjnić sztuczne spotkanie. Od czasu do czasu ujawnia wiedzę na temat Osieckiej: może posłużyć się cytatem lub odwołaniem do przeżyć poetki, ale na ogół stara się „pytać” jak najbardziej skrótowo i potocznie, jakby rzeczywiście prowadziła nieformalną, naturalną rozmowę. Oczywiście to ćwiczenia z dopisywania pytań do gotowych i potrzebnych akurat odpowiedzi, zatem Ozminkowski wcale nie musi precyzować, co ma na myśli, naprowadzać na konkrety i gimnastykować umysłu, żeby dociec prawdy. Wie, że uzyska dokładnie taką odpowiedź, jaką zna. Nie wyprzedza historii. Rodzi się pytanie, czy nie łatwiej byłoby stworzyć po prostu mozaikę z cytatów – ale takie książki już się pojawiały, a wyimaginowany wywiad-rzeka jest jednak w pewnym stopniu nowatorski. Prawdopodobnie nie przyjmie się wśród zwykłych czytelników, którzy woleliby raczej przedruki całości niż pojedyncze opowieści zlane w jedno, ale można było spróbować, żeby podtrzymać zainteresowanie Osiecką w serii.
W tomie „Lubię farbować wróble” pojawi się niemal wszystko, co z Osiecką związane. Trochę rozważań o znajomych i kochankach, trochę o piosenkach i sztukach teatralnych, ogólnie o tworzeniu i ogólnie o życiu. Ma być ta publikacja swoistą reklamą Osieckiej, pokazaniem, że była to autorka z krwi i kości, chłonąca codzienność, dokonująca również na użytek wywiadów celnych i ważnych obserwacji. W takim ujęciu nie dziwi, że Ozminkowski próbuje się schować, nie przeszkadzać swoimi „pytaniami”. One są tylko innym od opracowania sposobem na przytoczenie ciekawostek i rytmu biografii. Nieprzypadkowo Osiecka w tej książce nie ma wieku. „Lubię farbować wróble” staje się wstępem do tematycznych poszukiwań dla młodszego pokolenia zafascynowanego Osiecką: szybko, blisko i bez emocji.
Kevan Atteberry: Króliczki!!!
CzyTam, Warszawa 2016.
Przyjaciel
Są w tej bajce króliczki, jest i potworek. Króliczki służą do przytulania i zachwytów, potworek – do straszenia. Przynajmniej teoretycznie. Ale u Kevana Atteberry’ego też, chociaż inaczej, niż można sobie wyobrazić. Bo potworek to Declan. Jest mały i przyjazny. Króliczki natomiast niekoniecznie mają ochotę na przyjęcie roli przytulanek. Sytuacja w bajce wygląda prosto: potworek idzie na spacer i życzliwie wita się z każdym mijanym przedmiotem i zjawiskiem. Kiedy zobaczy króliczki – też chce się z nimi przywitać. Jednak króliczki nie mają na to ochoty i uciekają. Potworek robi się coraz bardziej markotny.
„Króliczki!!!” to humorystyczny picture book dla najmłodszych. Autor obywa się tu niemal bez słów, całą narrację przerzuca do rysunków. Jedyny tekst stanowią powitania (i, oczywiście, okrzyk „Króliczki!” na widok puchatych bohaterów). Atteberry nie musi nic tłumaczyć, bo wszystko wyjaśnia obrazkami. Widać tu entuzjazm potworka, gdy ten dostrzeże króliczki, widać popłoch długouchych, czmychających za krzaki i drzewa, widać też słabnący zapał i coraz większy smutek osamotnionego potworka. Narrację można układać na podstawie obrazków, lub po prostu oglądać tomik z dzieckiem i wskazywać mu poszczególne punkty prostych ilustracji.
Tym razem role trochę się odwracają. Potworek wydaje się znacznie bardziej sympatyczny niż króliczki: nie ma złych zamiarów, jest życzliwy i miły dla wszystkich, także dla pnia czy patyczka. Króliczki boją się raczej nadmiaru uczuć z jego strony – w ferworze radości mógłby niechcący zrobić im krzywdę. Nie starają się poznać intencji potworka, nie dają mu nawet szansy na wspólną zabawę, wolą zachować dystans. Tego Declan zrozumieć nie potrafi. W efekcie potworek okazuje się jak małe dziecko, czuje żal i nie zastanawia się nawet nad motywacjami króliczków – a one przecież mają swoje racje i powody do ucieczki.
„Króliczki!!!” to obrazkowa historyjka o uczuciach i emocjach. Na jej przykładzie można pokazać dzieciom, że należy delikatnie obchodzić się z domowymi zwierzętami (niejeden pies czy kot ucieka przed nadmiernie pobudliwym kilkulatkiem). Sytuacja, którą prezentuje autor, znana jest w wielu domach, doświadczenie potworka pozwoli wytłumaczyć przynajmniej część emocji. Trzeba przy tym zauważyć, że potworek w swoich minach jest bardzo przekonujący, dzieci od razu będą w stanie powiedzieć, kiedy tryska energią, a kiedy staje się coraz bardziej przygnębiony. Poza mimiką żal daje się wskazać i w samej jego postawie. Dla dzieci ciekawa będzie możliwość odkrywania króliczków za pniami drzew. Autor nie komplikuje zbytnio rysunków, ogranicza ilość detali – najważniejszy jest potworek i jego przeżycia.
Picture book „Króliczki” to książka pełna humoru, chociaż prawie bez tekstu. Dowcip skrywa się tu w nieoczekiwanych zachowaniach, trochę w zamianie ról (potworkowi bliżej do wyobrażeń o przytulance niż króliczkom), ale i w puencie historyjki. Atteberry dostarcza najmłodszym rozrywki, pozwala śledzić przygody na wymownych ilustracjach. „Króliczki” to również w pewnym stopniu satyra na słodkie motywy w twórczości dla dzieci. Ponadto udaje się autorowi całkowicie oswoić potworka – to jemu najmłodsi będą kibicować i na jego szczęście czekać. Jest ten tomik przeznaczony dla dzieci, ale rodzice się przy nim nie zanudzą, jeśli pociechy zechcą w kółko go oglądać. W „Króliczkach” pojawia się bowiem przewrotny żart i zaskakująca minifabuła. To tomik dla każdego.
Przyjaciel
Są w tej bajce króliczki, jest i potworek. Króliczki służą do przytulania i zachwytów, potworek – do straszenia. Przynajmniej teoretycznie. Ale u Kevana Atteberry’ego też, chociaż inaczej, niż można sobie wyobrazić. Bo potworek to Declan. Jest mały i przyjazny. Króliczki natomiast niekoniecznie mają ochotę na przyjęcie roli przytulanek. Sytuacja w bajce wygląda prosto: potworek idzie na spacer i życzliwie wita się z każdym mijanym przedmiotem i zjawiskiem. Kiedy zobaczy króliczki – też chce się z nimi przywitać. Jednak króliczki nie mają na to ochoty i uciekają. Potworek robi się coraz bardziej markotny.
„Króliczki!!!” to humorystyczny picture book dla najmłodszych. Autor obywa się tu niemal bez słów, całą narrację przerzuca do rysunków. Jedyny tekst stanowią powitania (i, oczywiście, okrzyk „Króliczki!” na widok puchatych bohaterów). Atteberry nie musi nic tłumaczyć, bo wszystko wyjaśnia obrazkami. Widać tu entuzjazm potworka, gdy ten dostrzeże króliczki, widać popłoch długouchych, czmychających za krzaki i drzewa, widać też słabnący zapał i coraz większy smutek osamotnionego potworka. Narrację można układać na podstawie obrazków, lub po prostu oglądać tomik z dzieckiem i wskazywać mu poszczególne punkty prostych ilustracji.
Tym razem role trochę się odwracają. Potworek wydaje się znacznie bardziej sympatyczny niż króliczki: nie ma złych zamiarów, jest życzliwy i miły dla wszystkich, także dla pnia czy patyczka. Króliczki boją się raczej nadmiaru uczuć z jego strony – w ferworze radości mógłby niechcący zrobić im krzywdę. Nie starają się poznać intencji potworka, nie dają mu nawet szansy na wspólną zabawę, wolą zachować dystans. Tego Declan zrozumieć nie potrafi. W efekcie potworek okazuje się jak małe dziecko, czuje żal i nie zastanawia się nawet nad motywacjami króliczków – a one przecież mają swoje racje i powody do ucieczki.
„Króliczki!!!” to obrazkowa historyjka o uczuciach i emocjach. Na jej przykładzie można pokazać dzieciom, że należy delikatnie obchodzić się z domowymi zwierzętami (niejeden pies czy kot ucieka przed nadmiernie pobudliwym kilkulatkiem). Sytuacja, którą prezentuje autor, znana jest w wielu domach, doświadczenie potworka pozwoli wytłumaczyć przynajmniej część emocji. Trzeba przy tym zauważyć, że potworek w swoich minach jest bardzo przekonujący, dzieci od razu będą w stanie powiedzieć, kiedy tryska energią, a kiedy staje się coraz bardziej przygnębiony. Poza mimiką żal daje się wskazać i w samej jego postawie. Dla dzieci ciekawa będzie możliwość odkrywania króliczków za pniami drzew. Autor nie komplikuje zbytnio rysunków, ogranicza ilość detali – najważniejszy jest potworek i jego przeżycia.
Picture book „Króliczki” to książka pełna humoru, chociaż prawie bez tekstu. Dowcip skrywa się tu w nieoczekiwanych zachowaniach, trochę w zamianie ról (potworkowi bliżej do wyobrażeń o przytulance niż króliczkom), ale i w puencie historyjki. Atteberry dostarcza najmłodszym rozrywki, pozwala śledzić przygody na wymownych ilustracjach. „Króliczki” to również w pewnym stopniu satyra na słodkie motywy w twórczości dla dzieci. Ponadto udaje się autorowi całkowicie oswoić potworka – to jemu najmłodsi będą kibicować i na jego szczęście czekać. Jest ten tomik przeznaczony dla dzieci, ale rodzice się przy nim nie zanudzą, jeśli pociechy zechcą w kółko go oglądać. W „Króliczkach” pojawia się bowiem przewrotny żart i zaskakująca minifabuła. To tomik dla każdego.
sobota, 22 października 2016
Jerzy Pietrkiewicz: Na szali Losu
Iskry, Warszawa 2016.
Doświadczenie
W Iskrach znajduje się miejsce na rozmaite autobiografie i wspomnienia, w sam raz dla koneserów. Do autorów tomów memuarowych dołącza Jerzy Pietrkiewicz (w angielskiej wersji – Peterkiewicz), poeta i tłumacz nieco przez polskich czytelników zapomniany. Jego „Na szali Losu” to książka obejmująca czas od dzieciństwa do 1953 roku, cezury wyznaczonej przez wydanie pierwszej powieści po angielsku. Autor przeprowadza odbiorców między innymi przez swoje pierwsze poetyckie osiągnięcia, współpracę z pismami literackimi, ale i autentyzm, wychodzenie z ludowości – lub podkreślanie jej. Powraca pamięcią do dawnych lat, ale nie próbuje wykorzystywać chronologii do uporządkowania własnych losów, raczej koncentruje się na poszczególnych wydarzeniach, anegdotach i związkach przyczynowo-skutkowych. Własnemu życiu przygląda się dosyć przenikliwie, a do tego jakby z dystansu. Nie układa klasycznej biografii, wtrąca czytelników w nurt swobodnych przemyśleń, zyskuje dzięki temu świeże i ciekawe spojrzenie (a nie zatraca dyscypliny myślowej).
Jest „Na szali Losu” opowieścią człowieka świadomego roli literatury i nurtów, które wpływają na twórcę. Dodatkowo przechodzi przez doświadczenie zmiany języka – emigruje i musi na nowo dostosować się do lingwistycznych możliwości, to jedno z trudniejszych zadań artystycznych, ale czasami dla Pietrkiewicza staje się szansą – pozwala inaczej spojrzeć na literaturę. Pietrkiewicz od czasu do czasu wspomina o swoich poematach, o możliwości dotarcia do szerokiego grona odbiorców. Wprawdzie nie archiwizował wczesnych prac, co przyznaje w tekście, ale też nie ma maniery ciągłego cytowania siebie, woli opisywać literaturę niż ją w tym wypadku proponować. Ale dzisiaj „Na szali Losu” wybrzmiewa bardzo literacko, dzięki płynnej i starannej narracji, precyzji językowej i elegancji. Autor nie urywa myśli, każdą prowadzi do końca, dba o wyrazistość przekazu i wygodę lekturową. Czyta się jego wspomnienia z dużą przyjemnością.
Pietrkiewicz jako twórca memuarów pomija najbardziej znane a będące znakiem czasu motywy. Zamiast tego wprowadza wzmiankę na temat mariawizmu, ludowej „sekty”, którą zbadał i opisał. Sporo miejsca poświęca na wiadomości o wiejskich autorach, sam zresztą podkreśla związki z autentyzmem. Funduje odbiorcom spojrzenie z innej perspektywy także na lata wojenne. Ta inność staje się u niego sporym atutem – sprawia, że do urzeczenia rytmem narracji dochodzi jeszcze ciekawość. Autor nie pomija kwestii życia prywatnego, chociaż o jego pierwszej żonie więcej można powiedzieć dzięki wstępowi niż samym wspomnieniom (ale już druga małżonka zyskuje więcej przestrzeni). Czuje się za to mocno związany z rodziną, zwłaszcza z walczącymi o jego miłość i uznanie siostrami (wcześnie osierocony, buduje sobie „zastępcze” więzy, ale w pewnym momencie siostra przyznaje nawet, że wolałaby „poświęcić” męża niż brata podczas wojny). Najwięcej uwagi pochłania tu literatura – i to dla czytelników prawdziwa namiętność autora. Co ciekawe, ostrożnie wprowadzane motywy erotyczne, tak typowe dla opowieści wieku dojrzewania, tu pełnią funkcję marginalną, gdzieś tam przewija się zgrabny tyłeczek dziewki kuchennej mieszającej w wielkim garze chochlą, gdzieś udeptywanie kapusty przesycone widokiem nagich ud. Ale specjalnie Jerzy Pietrkiewicz tego tematu nie eksponuje. Przyjęty tok opowiadania pozwala na modyfikowanie proporcji i dowolne przechylanie tomu w stronę twórczości lub życia.
„Na szali Losu” to pamiętnik niemal modelowy. Nie zastępuje autobiografii ani nie porządkuje egzystencji autora, ma za to przywołać zjawiska i spostrzeżenia dla niego istotne, z indywidualnej perspektywy. Pietrkiewicz prowadzi opowieść spokojnie, z dużą pewnością siebie, a i z narracyjnym wyczuciem. Spodoba się jego tom wspomnieniowy fanom gatunku, a i tym wszystkim, którzy cenią sobie tradycyjne opowieści. Nie ma tu nudy, bo autor pozwala zajrzeć bezpośrednio do własnej świadomości, warsztatu czy doświadczeń. W twórczości (polskiej) okazuje się autorem osobnym i jako taki budzi naturalnie jeszcze większe zainteresowanie. Czytelnicy docenią też sam styl pisania: klasycznie staranny, przemyślany i niestarzejący się.
Doświadczenie
W Iskrach znajduje się miejsce na rozmaite autobiografie i wspomnienia, w sam raz dla koneserów. Do autorów tomów memuarowych dołącza Jerzy Pietrkiewicz (w angielskiej wersji – Peterkiewicz), poeta i tłumacz nieco przez polskich czytelników zapomniany. Jego „Na szali Losu” to książka obejmująca czas od dzieciństwa do 1953 roku, cezury wyznaczonej przez wydanie pierwszej powieści po angielsku. Autor przeprowadza odbiorców między innymi przez swoje pierwsze poetyckie osiągnięcia, współpracę z pismami literackimi, ale i autentyzm, wychodzenie z ludowości – lub podkreślanie jej. Powraca pamięcią do dawnych lat, ale nie próbuje wykorzystywać chronologii do uporządkowania własnych losów, raczej koncentruje się na poszczególnych wydarzeniach, anegdotach i związkach przyczynowo-skutkowych. Własnemu życiu przygląda się dosyć przenikliwie, a do tego jakby z dystansu. Nie układa klasycznej biografii, wtrąca czytelników w nurt swobodnych przemyśleń, zyskuje dzięki temu świeże i ciekawe spojrzenie (a nie zatraca dyscypliny myślowej).
Jest „Na szali Losu” opowieścią człowieka świadomego roli literatury i nurtów, które wpływają na twórcę. Dodatkowo przechodzi przez doświadczenie zmiany języka – emigruje i musi na nowo dostosować się do lingwistycznych możliwości, to jedno z trudniejszych zadań artystycznych, ale czasami dla Pietrkiewicza staje się szansą – pozwala inaczej spojrzeć na literaturę. Pietrkiewicz od czasu do czasu wspomina o swoich poematach, o możliwości dotarcia do szerokiego grona odbiorców. Wprawdzie nie archiwizował wczesnych prac, co przyznaje w tekście, ale też nie ma maniery ciągłego cytowania siebie, woli opisywać literaturę niż ją w tym wypadku proponować. Ale dzisiaj „Na szali Losu” wybrzmiewa bardzo literacko, dzięki płynnej i starannej narracji, precyzji językowej i elegancji. Autor nie urywa myśli, każdą prowadzi do końca, dba o wyrazistość przekazu i wygodę lekturową. Czyta się jego wspomnienia z dużą przyjemnością.
Pietrkiewicz jako twórca memuarów pomija najbardziej znane a będące znakiem czasu motywy. Zamiast tego wprowadza wzmiankę na temat mariawizmu, ludowej „sekty”, którą zbadał i opisał. Sporo miejsca poświęca na wiadomości o wiejskich autorach, sam zresztą podkreśla związki z autentyzmem. Funduje odbiorcom spojrzenie z innej perspektywy także na lata wojenne. Ta inność staje się u niego sporym atutem – sprawia, że do urzeczenia rytmem narracji dochodzi jeszcze ciekawość. Autor nie pomija kwestii życia prywatnego, chociaż o jego pierwszej żonie więcej można powiedzieć dzięki wstępowi niż samym wspomnieniom (ale już druga małżonka zyskuje więcej przestrzeni). Czuje się za to mocno związany z rodziną, zwłaszcza z walczącymi o jego miłość i uznanie siostrami (wcześnie osierocony, buduje sobie „zastępcze” więzy, ale w pewnym momencie siostra przyznaje nawet, że wolałaby „poświęcić” męża niż brata podczas wojny). Najwięcej uwagi pochłania tu literatura – i to dla czytelników prawdziwa namiętność autora. Co ciekawe, ostrożnie wprowadzane motywy erotyczne, tak typowe dla opowieści wieku dojrzewania, tu pełnią funkcję marginalną, gdzieś tam przewija się zgrabny tyłeczek dziewki kuchennej mieszającej w wielkim garze chochlą, gdzieś udeptywanie kapusty przesycone widokiem nagich ud. Ale specjalnie Jerzy Pietrkiewicz tego tematu nie eksponuje. Przyjęty tok opowiadania pozwala na modyfikowanie proporcji i dowolne przechylanie tomu w stronę twórczości lub życia.
„Na szali Losu” to pamiętnik niemal modelowy. Nie zastępuje autobiografii ani nie porządkuje egzystencji autora, ma za to przywołać zjawiska i spostrzeżenia dla niego istotne, z indywidualnej perspektywy. Pietrkiewicz prowadzi opowieść spokojnie, z dużą pewnością siebie, a i z narracyjnym wyczuciem. Spodoba się jego tom wspomnieniowy fanom gatunku, a i tym wszystkim, którzy cenią sobie tradycyjne opowieści. Nie ma tu nudy, bo autor pozwala zajrzeć bezpośrednio do własnej świadomości, warsztatu czy doświadczeń. W twórczości (polskiej) okazuje się autorem osobnym i jako taki budzi naturalnie jeszcze większe zainteresowanie. Czytelnicy docenią też sam styl pisania: klasycznie staranny, przemyślany i niestarzejący się.
Lisa Yee: Supergirl
Jaguar, Warszawa 2016.
Moc
W liczbie superbohaterów dziewczyny zawsze przegrywały z mężczyznami. A przecież w różnych potyczkach radzić sobie mogą równie dobrze. I także zasługują na supermoce. Mają nawet swoje liceum: do Super Hero High uczęszczają nastolatki, które mogą wykazać się magicznymi zdolnościami. Superbohaterki muszą tylko nauczyć się opanowywać swoje supermoce, ale to wyzwanie ponad siły młodych dziewczyn.
Lisa Yee zabiera małe odbiorczynie do zwariowanej szkoły razemz Supergirl. Kara to dziewczynka, którą rodzice sadzają w statku kosmicznym i wysyłają w przestrzeń galaktyki w ostatniej chwili: na oczach bohaterki planeta zostaje unicestwiona. Powrotu na Krypton nie będzie, a do tego braku dojdzie też dotkliwa tęsknota za rodzicami. Na Ziemi Kara trafia do państwa Kentów i traktowana jest jak młodsza kuzynka Supermana. Ale to nie zapewni jej prestiżu – relacje z koleżankami trzeba mozolnie wypracowywać. Kara, czyli Supergirl, od początku mierzy się ze sporymi wyzwaniami. Teoretycznie nic gorszego niż eksplozja unicestwiająca rodzinną planetę z jej mieszkańcami nie powinno dziewczynki spotkać, a jednak. Super Hero High pełne jest indywidualności. Supergirl czuje się tu jak Kopciuszek i przeżywa dylematy każdej „nowej”, sama sobie wydaje się niezgrabna, co podkreśla jeszcze jej moc – każde potknięcie się wywołuje katastrofę, a rozwiązanie („podwójne supełki”) musi dopiero nadejść. Należy poćwiczyć loty i siłę, a dla Kary wszystko jest nowe. I chociaż sieje wokół spustoszenie, potrafi obrócić rzeczywiste wypadki w żar. Stopniowo zyskuje przyjaciółki (mimo że nie wszystkim przypadnie do gustu). Potrafi śmiać się z siebie, nie wywyższa się za sprawą supermocy (w liceum superbohaterów wszyscy jakimiś dysponują). To bohaterka sympatyczna i mimo wad daje się polubić. Przesłanie od Lisy Yee jest jasne: bądź sobą, nie zamartwiaj się porażkami. Autorka ładnie uchwyciła podstawowe zmartwienia nastolatków pod pretekstem portretowania nieokiełznanych mocy bohaterki.
Całość wypada dość sztywno, to jest – mało plastycznie w narracji. Supergirl sporo przeżywa i autorka zajmuje się bardziej podawaniem odbiorczyniom zestawu wydarzeń niż budowaniem odpowiadających im opisów. Dba o to, by uczucia Kary i jej koleżanek były czytelne (ewentualnie – uzewnętrzniały się w dialogach), a dalej zaprząta ją tylko akcja. Splata ze sobą różne wątki: najważniejszy to sytuacja szkolna Kary. Ale pojawia się i zakazana możliwość teleportacji, i przyjaźnie (także poza kandydatkami na superbohaterki) i relacje z pracownikami szkoły. Ktoś tu odważa się marzyć, ktoś zamienia się w ideał. Kolejne uczennice przejawiają różne talenty – to okazja do nasycania prostej powieści komizmem. To lektura dla młodszych odbiorczyń, rodzaj bajki – współczesnej wersji historyjek pop o księżniczkach.
Najsilniejsza nastolatka na Ziemi, SUpergirl, ma swoje problemy, których supermoce nie rozwiążą. To również wskazówka dla czytelniczek – autorka pokazuje, że trzeba stawiać czoła wyzwaniom i w każdej sytuacji zdobywać się na odwagę do walki. Uczennice z Super Hero High stanowią wspólnotę, której można im pozazdrościć, ale nie są przez to wolne od problemów. Chociaż tomik „Supergirl” jest powieścią mocno konwencjonalną, liczą się tu najbardziej wskazówki dla odbiorczyń, życiowe wyzwania zakodowane w magicznych potyczkach. W takim ujęciu każdy może iść w ślady Supergirl i nauczyć się panować nad własnymi lękami.
Moc
W liczbie superbohaterów dziewczyny zawsze przegrywały z mężczyznami. A przecież w różnych potyczkach radzić sobie mogą równie dobrze. I także zasługują na supermoce. Mają nawet swoje liceum: do Super Hero High uczęszczają nastolatki, które mogą wykazać się magicznymi zdolnościami. Superbohaterki muszą tylko nauczyć się opanowywać swoje supermoce, ale to wyzwanie ponad siły młodych dziewczyn.
Lisa Yee zabiera małe odbiorczynie do zwariowanej szkoły razemz Supergirl. Kara to dziewczynka, którą rodzice sadzają w statku kosmicznym i wysyłają w przestrzeń galaktyki w ostatniej chwili: na oczach bohaterki planeta zostaje unicestwiona. Powrotu na Krypton nie będzie, a do tego braku dojdzie też dotkliwa tęsknota za rodzicami. Na Ziemi Kara trafia do państwa Kentów i traktowana jest jak młodsza kuzynka Supermana. Ale to nie zapewni jej prestiżu – relacje z koleżankami trzeba mozolnie wypracowywać. Kara, czyli Supergirl, od początku mierzy się ze sporymi wyzwaniami. Teoretycznie nic gorszego niż eksplozja unicestwiająca rodzinną planetę z jej mieszkańcami nie powinno dziewczynki spotkać, a jednak. Super Hero High pełne jest indywidualności. Supergirl czuje się tu jak Kopciuszek i przeżywa dylematy każdej „nowej”, sama sobie wydaje się niezgrabna, co podkreśla jeszcze jej moc – każde potknięcie się wywołuje katastrofę, a rozwiązanie („podwójne supełki”) musi dopiero nadejść. Należy poćwiczyć loty i siłę, a dla Kary wszystko jest nowe. I chociaż sieje wokół spustoszenie, potrafi obrócić rzeczywiste wypadki w żar. Stopniowo zyskuje przyjaciółki (mimo że nie wszystkim przypadnie do gustu). Potrafi śmiać się z siebie, nie wywyższa się za sprawą supermocy (w liceum superbohaterów wszyscy jakimiś dysponują). To bohaterka sympatyczna i mimo wad daje się polubić. Przesłanie od Lisy Yee jest jasne: bądź sobą, nie zamartwiaj się porażkami. Autorka ładnie uchwyciła podstawowe zmartwienia nastolatków pod pretekstem portretowania nieokiełznanych mocy bohaterki.
Całość wypada dość sztywno, to jest – mało plastycznie w narracji. Supergirl sporo przeżywa i autorka zajmuje się bardziej podawaniem odbiorczyniom zestawu wydarzeń niż budowaniem odpowiadających im opisów. Dba o to, by uczucia Kary i jej koleżanek były czytelne (ewentualnie – uzewnętrzniały się w dialogach), a dalej zaprząta ją tylko akcja. Splata ze sobą różne wątki: najważniejszy to sytuacja szkolna Kary. Ale pojawia się i zakazana możliwość teleportacji, i przyjaźnie (także poza kandydatkami na superbohaterki) i relacje z pracownikami szkoły. Ktoś tu odważa się marzyć, ktoś zamienia się w ideał. Kolejne uczennice przejawiają różne talenty – to okazja do nasycania prostej powieści komizmem. To lektura dla młodszych odbiorczyń, rodzaj bajki – współczesnej wersji historyjek pop o księżniczkach.
Najsilniejsza nastolatka na Ziemi, SUpergirl, ma swoje problemy, których supermoce nie rozwiążą. To również wskazówka dla czytelniczek – autorka pokazuje, że trzeba stawiać czoła wyzwaniom i w każdej sytuacji zdobywać się na odwagę do walki. Uczennice z Super Hero High stanowią wspólnotę, której można im pozazdrościć, ale nie są przez to wolne od problemów. Chociaż tomik „Supergirl” jest powieścią mocno konwencjonalną, liczą się tu najbardziej wskazówki dla odbiorczyń, życiowe wyzwania zakodowane w magicznych potyczkach. W takim ujęciu każdy może iść w ślady Supergirl i nauczyć się panować nad własnymi lękami.
piątek, 21 października 2016
Rafał Skarżycki, Tomasz Lew Leśniak: Hej, Jędrek! Masz cykora?
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Zielona szkoła
Jędrek wpada w kłopoty. Nikogo to nie zdziwi, bo Jędrek w kłopoty wpada bez przerwy. Ale tym razem chłopak zaplanował sobie spokojny wyjazd na zieloną szkołę: miłe chwile z przyjaciółmi i z dala od złośliwej siostry zwanej Wyjcem. Nie przewidział jednego: że na zieloną szkołę pojedzie też szósta klasa, a w niej – neandertalczycy, czyli dwóch prześladowców dziesięciolatka. Wyjazd na zieloną szkołę, do Zameczku, to również nowe postacie: pan Kapustka, wyjątkowo przeczulony na punkcie zasad BHP zarządca obiektu i Dziki, szalony jednooki poszukiwacz skarbów. W „Masz cykora” akcja przenosić się będzie z gęstego lasu pełnego węży i pajęczyn do lochów – a wszystko w szalonym tempie i z kaskadami śmiechu jak zwykle towarzyszącymi lekturze całej serii. Rafał Skarżycki i Tomasz Lew Leśniak dbają o to, by przy Jędrku nikt się nie nudził.
Najpierw na zieloną szkołę trzeba w ogóle móc wyjechać – i już tu plan bohatera mógłby runąć, ale Jędrek znany jest z daru przekonywania. Jeśli mu na czyś zależy, wie, jak zmiękczyć rodziców. Warto podjąć wyzwanie: w Zameczku okazuje się, że w pobliżu może uda się znaleźć zaginioną kolekcję Mortów. Niesprawdzona pogłoska to już impuls do rozpoczęcia poszukiwań – ale Jędrek nie jest jedynym w okolicy poszukiwaczem skarbów. W dodatku neandertalczycy nie ustają w prześladowaniu dzieciaka. Jędrek opuszcza Witka, Grubego i Karolinę i wyrusza na samotne poszukiwania. Ma zbyt wielu wrogów i rywali, żeby to mogło się udać.
Jak zawsze, autorzy typową dla maluchów sytuację (wyolbrzymioną do granic możliwości) splatają z prawdziwą aferą kryminalną. Mama Jędrka, która pracuje w policji, ma problem z nieuchwytnym jak dotąd fałszerzem pieniędzy. To wydarzenie, które funkcjonuje w oddali od dziecięcych spraw – ale które uaktywnia się za sprawą zbiegów okoliczności z przygodami Jędrka. Wybryki niesfornego dziecka stopniowo przybliżają i do rozwiązania kryminalnej zagadki. Taka perspektywa przydaje się do bagatelizowania wyskoków chłopca – w końcu jego dziecinne pomysły nie mają zbyt dużego znaczenia w kontekście dorosłych kłopotów.
Sam Jędrek, który prowadzi narrację, sprawnie operuje humorem. Wprawdzie Rafał Skarżycki coraz bardziej odchodzi od kolokwializmów na rzecz erudycyjnych wywodów (i trudniejszego niż na początku słownictwa), ale ironia czy autoironia Jędrka jest uniwersalna i możliwa do wyłapania przez najmłodszych odbiorców. Przejawia się zwłaszcza w budowaniu autoportretu: Jędrek stara się oczywiste wady lub wpadki wizerunkowe zatuszować albo przerobić na efekty rzekomo zamierzonych działań. Zawsze ma wytłumaczenie dla postaw, które wzbudzałyby drwiny kolegów. I absolutnie nie podkochuje się w Karoli – jednej z postaci z orbity Jędrka.
„Masz cykora” to historia, w której część komentarzy przejmują komiksowe rysunki. Bohater odwołuje się do nich, żeby spuentować sytuację, uświadomić czytelnikom swoje fatalne położenie, rozbawić lub zastosować retrospekcję. To powieść komiksowa przewyższająca pierwsze zwiastuny nowego gatunku, bo ilustracje są tu profesjonalne. Leśniak potrafi oddawać emocje i ekstremalne przeżycia, sprawia, że dzieci pokochają Jędrka także za rysunkowy dowcip. Chociaż powodów uwielbienia będzie tu znacznie więcej.
Zielona szkoła
Jędrek wpada w kłopoty. Nikogo to nie zdziwi, bo Jędrek w kłopoty wpada bez przerwy. Ale tym razem chłopak zaplanował sobie spokojny wyjazd na zieloną szkołę: miłe chwile z przyjaciółmi i z dala od złośliwej siostry zwanej Wyjcem. Nie przewidział jednego: że na zieloną szkołę pojedzie też szósta klasa, a w niej – neandertalczycy, czyli dwóch prześladowców dziesięciolatka. Wyjazd na zieloną szkołę, do Zameczku, to również nowe postacie: pan Kapustka, wyjątkowo przeczulony na punkcie zasad BHP zarządca obiektu i Dziki, szalony jednooki poszukiwacz skarbów. W „Masz cykora” akcja przenosić się będzie z gęstego lasu pełnego węży i pajęczyn do lochów – a wszystko w szalonym tempie i z kaskadami śmiechu jak zwykle towarzyszącymi lekturze całej serii. Rafał Skarżycki i Tomasz Lew Leśniak dbają o to, by przy Jędrku nikt się nie nudził.
Najpierw na zieloną szkołę trzeba w ogóle móc wyjechać – i już tu plan bohatera mógłby runąć, ale Jędrek znany jest z daru przekonywania. Jeśli mu na czyś zależy, wie, jak zmiękczyć rodziców. Warto podjąć wyzwanie: w Zameczku okazuje się, że w pobliżu może uda się znaleźć zaginioną kolekcję Mortów. Niesprawdzona pogłoska to już impuls do rozpoczęcia poszukiwań – ale Jędrek nie jest jedynym w okolicy poszukiwaczem skarbów. W dodatku neandertalczycy nie ustają w prześladowaniu dzieciaka. Jędrek opuszcza Witka, Grubego i Karolinę i wyrusza na samotne poszukiwania. Ma zbyt wielu wrogów i rywali, żeby to mogło się udać.
Jak zawsze, autorzy typową dla maluchów sytuację (wyolbrzymioną do granic możliwości) splatają z prawdziwą aferą kryminalną. Mama Jędrka, która pracuje w policji, ma problem z nieuchwytnym jak dotąd fałszerzem pieniędzy. To wydarzenie, które funkcjonuje w oddali od dziecięcych spraw – ale które uaktywnia się za sprawą zbiegów okoliczności z przygodami Jędrka. Wybryki niesfornego dziecka stopniowo przybliżają i do rozwiązania kryminalnej zagadki. Taka perspektywa przydaje się do bagatelizowania wyskoków chłopca – w końcu jego dziecinne pomysły nie mają zbyt dużego znaczenia w kontekście dorosłych kłopotów.
Sam Jędrek, który prowadzi narrację, sprawnie operuje humorem. Wprawdzie Rafał Skarżycki coraz bardziej odchodzi od kolokwializmów na rzecz erudycyjnych wywodów (i trudniejszego niż na początku słownictwa), ale ironia czy autoironia Jędrka jest uniwersalna i możliwa do wyłapania przez najmłodszych odbiorców. Przejawia się zwłaszcza w budowaniu autoportretu: Jędrek stara się oczywiste wady lub wpadki wizerunkowe zatuszować albo przerobić na efekty rzekomo zamierzonych działań. Zawsze ma wytłumaczenie dla postaw, które wzbudzałyby drwiny kolegów. I absolutnie nie podkochuje się w Karoli – jednej z postaci z orbity Jędrka.
„Masz cykora” to historia, w której część komentarzy przejmują komiksowe rysunki. Bohater odwołuje się do nich, żeby spuentować sytuację, uświadomić czytelnikom swoje fatalne położenie, rozbawić lub zastosować retrospekcję. To powieść komiksowa przewyższająca pierwsze zwiastuny nowego gatunku, bo ilustracje są tu profesjonalne. Leśniak potrafi oddawać emocje i ekstremalne przeżycia, sprawia, że dzieci pokochają Jędrka także za rysunkowy dowcip. Chociaż powodów uwielbienia będzie tu znacznie więcej.
czwartek, 20 października 2016
Carl Cederström, Andre Spicer: Pętla dobrego samopoczucia
PWN, Warszawa 2016.
Myśleć pozytywnie
Moda sprawia, że ludzie zrobią właściwie wszystko. Odpowiednio ukierunkowana staje się skuteczną bronią w walce z nałogami, siedzącym trybem życia i przyzwyczajeniami żywieniowymi – ale Carl Cederström i Andre Spicer nie zajmują się modą jako taką. Pokazują za to, że dzisiejsze społeczeństwa wpadły w pułapkę. Pułapkę bycia szczęśliwym, wysportowanym, szczupłym i wolnym od złych nawyków. „Pętla dobrego samopoczucia” to ciekawa analiza promowanych dzisiaj wartości. Tyle że autorzy odłączają się od konwencji chwalenia zdrowego trybu życia: pokazują, że to wręcz ograniczanie wolności. Do skrajnych przypadków zaliczają programy wellness w miejscach pracy czy wspólne tatuaże grup pracowników. Niepokojąco zbliża się to do pozbawienia jednostki możliwości decydowania o sobie. W „Pętli dobrego samopoczucia” pozytywne bodźce zaczynają przegrywać: traktowane są już nie jako system bonusów, a nadmierna ingerencja w życie człowieka. Autorzy w tym tomie przyglądają się w szczególności kilku tematom. Dominuje motyw zdrowia – z jednej strony to nastawienie na sport, karnety na siłownię (doprowadzane do ekstremum sytuacje, w których nagradza się za pobyt w takim miejscu, a karze za nieobecność), z drugiej – walka z otyłością. Motyw nadwagi zazębia się z kwestią zdrowego odżywiania się: tu do społecznych kampanii włączają się celebryci. Człowiek doskonały – a do tego miana aspiruje niemal każdy w XXI wieku – musi wprowadzić sobie dietę. Wszystko jedno jaką, nieważne, że efekty mogą być gorsze niż normalne odżywianie się – bycie na diecie jest dobrze widziane w towarzystwie, wskazuje na wysoką samoświadomość czy troskę o własne ciało. To kolejny mit, który autorzy obalają – i nie jedyny. Potrzeba zachowania dobrego samopoczucia zamienia się dzisiaj w opresyjną ideologię. Ale jest to też potężny biznes, wystarczy wspomnieć rozwój coachingu. Ludziom wmawia się, że powinni osiągać ponadprzeciętne cele, społeczeństwa tworzą sobie karykaturalne obrazy przedstawicieli nizin. Wrogiem numer jeden jest obecnie ten, kto nie dąży do realizowania samorozwojowych planów. Autorzy zwracają w tomie uwagę na ciekawy fakt: miarą sukcesu ma być obecnie nie szczęście, a unieszczęśliwianie się w imię szczęścia. Ludzie zatracają sens radości, gdy próbują podążać wytyczaną przez media trasą.
„Pętla dobrego samopoczucia” to publikacja w kontrze do poradników samorozwoju. Skupia się na analizowaniu zjawiska, ale nie podsuwa prostej alternatywy. Autorzy próbują za to uświadomić odbiorcom sztuczność powszechnego zjawiska. Zachęcają w niebanalny sposób do refleksji nad jakością życia zgodnego z promowanymi wytycznymi. Odnoszą się zwłaszcza do automatyzacji w realizowaniu wskazówek: przecież dobre samopoczucie nie powinno łączyć się z podporządkowaniem się kolejnym wymogom. Pogoń za szczęściem, choćby i w ogólnym wymiarze słuszna (ograniczenie epidemii otyłości i poprawa stanu zdrowia) to spore utrudnienie dla tych, którzy usiłują wyłamywać się ze schematów. Pozytywne myślenie, afirmacje, bezpodstawna wiara w odwrócenie porządku rzeczy – podlegają tu krytyce. To, co uwodzi dzisiaj masy, ma swoje słabe strony – tyle że zasady pozytywnego myślenia uniemożliwiają ich dostrzeganie. Niewygoda jednak bywa potężnym bodźcem twórczym.
„Pętla dobrego samopoczucia” jest książką przewrotną – zawiera inną niż coachingowe wskazówki wizję rzeczywistości i podsuwa konieczność rychłego rozprawiania się z powszechnie głoszonymi teoriami. Autorzy zachowują jednak (mimo popularnonaukowego tonu) lekki styl, który sprawia, że temat jawi się jako nieco mniej niebezpieczny. Dla zmęczonych koniecznością uprawiania propagandy sukcesu to tom wymarzony.
Myśleć pozytywnie
Moda sprawia, że ludzie zrobią właściwie wszystko. Odpowiednio ukierunkowana staje się skuteczną bronią w walce z nałogami, siedzącym trybem życia i przyzwyczajeniami żywieniowymi – ale Carl Cederström i Andre Spicer nie zajmują się modą jako taką. Pokazują za to, że dzisiejsze społeczeństwa wpadły w pułapkę. Pułapkę bycia szczęśliwym, wysportowanym, szczupłym i wolnym od złych nawyków. „Pętla dobrego samopoczucia” to ciekawa analiza promowanych dzisiaj wartości. Tyle że autorzy odłączają się od konwencji chwalenia zdrowego trybu życia: pokazują, że to wręcz ograniczanie wolności. Do skrajnych przypadków zaliczają programy wellness w miejscach pracy czy wspólne tatuaże grup pracowników. Niepokojąco zbliża się to do pozbawienia jednostki możliwości decydowania o sobie. W „Pętli dobrego samopoczucia” pozytywne bodźce zaczynają przegrywać: traktowane są już nie jako system bonusów, a nadmierna ingerencja w życie człowieka. Autorzy w tym tomie przyglądają się w szczególności kilku tematom. Dominuje motyw zdrowia – z jednej strony to nastawienie na sport, karnety na siłownię (doprowadzane do ekstremum sytuacje, w których nagradza się za pobyt w takim miejscu, a karze za nieobecność), z drugiej – walka z otyłością. Motyw nadwagi zazębia się z kwestią zdrowego odżywiania się: tu do społecznych kampanii włączają się celebryci. Człowiek doskonały – a do tego miana aspiruje niemal każdy w XXI wieku – musi wprowadzić sobie dietę. Wszystko jedno jaką, nieważne, że efekty mogą być gorsze niż normalne odżywianie się – bycie na diecie jest dobrze widziane w towarzystwie, wskazuje na wysoką samoświadomość czy troskę o własne ciało. To kolejny mit, który autorzy obalają – i nie jedyny. Potrzeba zachowania dobrego samopoczucia zamienia się dzisiaj w opresyjną ideologię. Ale jest to też potężny biznes, wystarczy wspomnieć rozwój coachingu. Ludziom wmawia się, że powinni osiągać ponadprzeciętne cele, społeczeństwa tworzą sobie karykaturalne obrazy przedstawicieli nizin. Wrogiem numer jeden jest obecnie ten, kto nie dąży do realizowania samorozwojowych planów. Autorzy zwracają w tomie uwagę na ciekawy fakt: miarą sukcesu ma być obecnie nie szczęście, a unieszczęśliwianie się w imię szczęścia. Ludzie zatracają sens radości, gdy próbują podążać wytyczaną przez media trasą.
„Pętla dobrego samopoczucia” to publikacja w kontrze do poradników samorozwoju. Skupia się na analizowaniu zjawiska, ale nie podsuwa prostej alternatywy. Autorzy próbują za to uświadomić odbiorcom sztuczność powszechnego zjawiska. Zachęcają w niebanalny sposób do refleksji nad jakością życia zgodnego z promowanymi wytycznymi. Odnoszą się zwłaszcza do automatyzacji w realizowaniu wskazówek: przecież dobre samopoczucie nie powinno łączyć się z podporządkowaniem się kolejnym wymogom. Pogoń za szczęściem, choćby i w ogólnym wymiarze słuszna (ograniczenie epidemii otyłości i poprawa stanu zdrowia) to spore utrudnienie dla tych, którzy usiłują wyłamywać się ze schematów. Pozytywne myślenie, afirmacje, bezpodstawna wiara w odwrócenie porządku rzeczy – podlegają tu krytyce. To, co uwodzi dzisiaj masy, ma swoje słabe strony – tyle że zasady pozytywnego myślenia uniemożliwiają ich dostrzeganie. Niewygoda jednak bywa potężnym bodźcem twórczym.
„Pętla dobrego samopoczucia” jest książką przewrotną – zawiera inną niż coachingowe wskazówki wizję rzeczywistości i podsuwa konieczność rychłego rozprawiania się z powszechnie głoszonymi teoriami. Autorzy zachowują jednak (mimo popularnonaukowego tonu) lekki styl, który sprawia, że temat jawi się jako nieco mniej niebezpieczny. Dla zmęczonych koniecznością uprawiania propagandy sukcesu to tom wymarzony.
środa, 19 października 2016
Hal Elrod: Fenomen poranka. Jak zmienić swoje życie
Galaktyka, Łódź 2016.
Motywacje
W pierwszej kolejności w „Fenomenie poranka” rzuca się w oczy nachalna autopromocja: zestawy pozytywnych komentarzy, które mają zachęcać do przyjęcia proponowanych rozwiązań, ale kojarzą się raczej z gazetowymi reklamami, omijanymi wzrokiem i przez nikogo niebranymi serio. Jeśli ktoś jest sceptycznie nastawiony do NLP – i ogólnie roli słów w nastawianiu się na sukces – autorowi wiary nie da. Hal Elrod większość energii poświęca na krzesanie z siebie niesłabnącego entuzjazmu – niby ma to sens w kontekście całego tomu, a jednak traci na szczerości. Tak „Fenomen poranka” upodabnia się do szeregu publikacji motywacyjnych (a powinien – do samorozwojowych, wygląda, jakby autor stracił z oczu podstawowy cel w zapędzaniu się na konieczność sprzedania tomu).
Bardzo dużo czasu poświęca Elrod na prezentowanie siebie, a dokładniej własnych kryzysów, które doprowadziły go do odkrycia „Miracle Morning”. To też przypomina echa „nawróceń”: trzeba dopiero odbić się od dna, żeby móc coś osiągnąć. U Elroda dnem było najpierw przeżycie koszmarnego wypadku i śmierci klinicznej, później – kryzys finansowy. Oba te doświadczenia na długo uniemożliwiły normalne funkcjonowanie, a i odnoszenie sukcesów. Dla autora stają się dobrym argumentem w walce o zmiany: skoro udało się wyjść z takich kryzysów, sposób po prostu musi być skuteczny. O swoich przeżyciach na początku tomu bardzo często przypomina, traktuje je jak talizman, powód do dumy. Stąd bierze się chwilę później wiara w sens fenomenu poranka.
Cały pomysł jest wykorzystaniem już dostępnych zachowań i technik, tyle że połączonych w jeden „program” i stosowanych po wcześniejszej niż zwykle pobudce. Elrod podpowiada, jak wstawać wcześniej bez zmęczenia, a do tego rozpisuje zestaw niezawodnych ćwiczeń. Są tu afirmacje i medytacje, ćwiczenia gimnastyczne czy wizualizacje. Każdy z kroków autor rozbija na części składowe, pokazuje, jak się do niego przygotować, by był skuteczny i zindywidualizowany. Nadaje elementom Miracle Morning większą rangę niż mają w rzeczywistości: sugeruje, jak zmienić nastawienie (a przemilcza fakt, że to nie wszystko, bo przydadzą się też bardziej konkretne postawy). Dla tych, którzy nic ze swoim życiem nie robią, to i tak sporo: przynajmniej impuls do zmian. Wprawdzie większość – przeciętną – Elrod kwalifikuje jako „miernoty”, ale to efekt nastawienia na język sukcesu, bezmyślne wartościowanie podporządkowane wyłącznie motywowaniu.
Chociaż Hal Elrod przedstawia we własnym przekonaniu sposób na zmianę (oczywiście w domyśle: poprawę) jakości życia, skupia się przede wszystkim na tekstach motywacyjnych. Pisze tak, żeby poderwać do działania, zarazić entuzjazmem. Nadaje emocje sformułowaniom, które dla większości czytelników emocjonalne wcale nie będą – stąd sztuczność trudna do zaakceptowania. Oczywiście w tomie zachęcającym do działania nadmiar energii jest jak najbardziej wskazany – tyle tylko, że za bardzo wyczuwa się u autora nastawienie na perswazję, nawet mniej niż zaangażowanie w stworzony system.
„Fenomen poranka” jest wręcz modelową publikacją motywacyjną: znajdują się tu gładkie zdania i porady idealne. Cały pomysł, zdaniem autora, nie ma słabych punktów i jest wręcz powodem do dyskredytowania tych, którzy z niego nie korzystają. Dużo tu zabiegów marketingowych (i to nawet nie zawoalowanych), nastawienia na sprzedaż i kompletnego niezrozumienia świata spoza strefy handlowej. Elrod posługuje się – mistrzowsko – nowomową motywacyjną, a jego tom można traktować jak czystą realizację gatunku. Z efektami dla odbiorców będzie już różnie, ale jeśli ktoś potrzebuje impulsu do zmian i podpowiedzi, jak się za nie zabrać, tu znajdzie kilka wskazówek. Kto zna już schematy gatunkowe, do „Fenomenu poranka” podejdzie bardzo sceptycznie – także ze względu na przyjętą przez autora formę przekonywania.
Motywacje
W pierwszej kolejności w „Fenomenie poranka” rzuca się w oczy nachalna autopromocja: zestawy pozytywnych komentarzy, które mają zachęcać do przyjęcia proponowanych rozwiązań, ale kojarzą się raczej z gazetowymi reklamami, omijanymi wzrokiem i przez nikogo niebranymi serio. Jeśli ktoś jest sceptycznie nastawiony do NLP – i ogólnie roli słów w nastawianiu się na sukces – autorowi wiary nie da. Hal Elrod większość energii poświęca na krzesanie z siebie niesłabnącego entuzjazmu – niby ma to sens w kontekście całego tomu, a jednak traci na szczerości. Tak „Fenomen poranka” upodabnia się do szeregu publikacji motywacyjnych (a powinien – do samorozwojowych, wygląda, jakby autor stracił z oczu podstawowy cel w zapędzaniu się na konieczność sprzedania tomu).
Bardzo dużo czasu poświęca Elrod na prezentowanie siebie, a dokładniej własnych kryzysów, które doprowadziły go do odkrycia „Miracle Morning”. To też przypomina echa „nawróceń”: trzeba dopiero odbić się od dna, żeby móc coś osiągnąć. U Elroda dnem było najpierw przeżycie koszmarnego wypadku i śmierci klinicznej, później – kryzys finansowy. Oba te doświadczenia na długo uniemożliwiły normalne funkcjonowanie, a i odnoszenie sukcesów. Dla autora stają się dobrym argumentem w walce o zmiany: skoro udało się wyjść z takich kryzysów, sposób po prostu musi być skuteczny. O swoich przeżyciach na początku tomu bardzo często przypomina, traktuje je jak talizman, powód do dumy. Stąd bierze się chwilę później wiara w sens fenomenu poranka.
Cały pomysł jest wykorzystaniem już dostępnych zachowań i technik, tyle że połączonych w jeden „program” i stosowanych po wcześniejszej niż zwykle pobudce. Elrod podpowiada, jak wstawać wcześniej bez zmęczenia, a do tego rozpisuje zestaw niezawodnych ćwiczeń. Są tu afirmacje i medytacje, ćwiczenia gimnastyczne czy wizualizacje. Każdy z kroków autor rozbija na części składowe, pokazuje, jak się do niego przygotować, by był skuteczny i zindywidualizowany. Nadaje elementom Miracle Morning większą rangę niż mają w rzeczywistości: sugeruje, jak zmienić nastawienie (a przemilcza fakt, że to nie wszystko, bo przydadzą się też bardziej konkretne postawy). Dla tych, którzy nic ze swoim życiem nie robią, to i tak sporo: przynajmniej impuls do zmian. Wprawdzie większość – przeciętną – Elrod kwalifikuje jako „miernoty”, ale to efekt nastawienia na język sukcesu, bezmyślne wartościowanie podporządkowane wyłącznie motywowaniu.
Chociaż Hal Elrod przedstawia we własnym przekonaniu sposób na zmianę (oczywiście w domyśle: poprawę) jakości życia, skupia się przede wszystkim na tekstach motywacyjnych. Pisze tak, żeby poderwać do działania, zarazić entuzjazmem. Nadaje emocje sformułowaniom, które dla większości czytelników emocjonalne wcale nie będą – stąd sztuczność trudna do zaakceptowania. Oczywiście w tomie zachęcającym do działania nadmiar energii jest jak najbardziej wskazany – tyle tylko, że za bardzo wyczuwa się u autora nastawienie na perswazję, nawet mniej niż zaangażowanie w stworzony system.
„Fenomen poranka” jest wręcz modelową publikacją motywacyjną: znajdują się tu gładkie zdania i porady idealne. Cały pomysł, zdaniem autora, nie ma słabych punktów i jest wręcz powodem do dyskredytowania tych, którzy z niego nie korzystają. Dużo tu zabiegów marketingowych (i to nawet nie zawoalowanych), nastawienia na sprzedaż i kompletnego niezrozumienia świata spoza strefy handlowej. Elrod posługuje się – mistrzowsko – nowomową motywacyjną, a jego tom można traktować jak czystą realizację gatunku. Z efektami dla odbiorców będzie już różnie, ale jeśli ktoś potrzebuje impulsu do zmian i podpowiedzi, jak się za nie zabrać, tu znajdzie kilka wskazówek. Kto zna już schematy gatunkowe, do „Fenomenu poranka” podejdzie bardzo sceptycznie – także ze względu na przyjętą przez autora formę przekonywania.
wtorek, 18 października 2016
Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Fortuna i namiętności. Zemsta
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Intrygi
Małgorzata Gutowska-Adamczyk zawsze lepiej sprawdzała się w mięsistych narracjach z przeszłości, lekkiej modyfikacji stylu, żeby imitował staropolszczyznę, ale nie przeszkadzał dzisiejszym czytelniczkom zagłębiać się w losy postaci – i w obyczajowych zabawach. To, co najlepsze pozostawiła w cyklu Fortuna i namiętności, którego drugi tom, „Zemsta”, trafia na półki księgarskie. Tu nie ma już mowy o powiązaniach z teraźniejszością, to powieść historyczna wysokiej klasy. Gutowska-Adamczyk zamienia się w Henryka Sienkiewicza, ale na przeszłość spogląda z kobiecej perspektywy. Nie dla niej rozbudowane opisy batalistyczne czy zagrania polityków widziane bezpośrednio, nie dla niej portretowanie kompanów od szabli. Za to w kreśleniu intryg, uczuciowych subtelności i sztuczek nie ma ta autorka sobie równych. Kiedy chce, potrafi uciec w tematy forteli – przydają się one, gdy trzeba uwolnić z lochu dorosłe dzieci zamknięte i właściwie skazane na śmierć przez bezwzględnego ojca, zorganizować ucieczkę sympatycznego przydrożnego zbójcy czy pozwolić zbliżyć się do siebie zakochanym po przejściach. Małgorzata Gutowska-Adamczyk na pierwszym miejscu stawia uczucia, niezrozumiałe mimo upływu czasu. W „Zemście” część z nich płynie – przynajmniej według postaci – z klątwy czarownicy skazanej na śmierć. Echa jej przekleństwa powracają przez cały czas na zgubę prześladowcom. W pecha po klątwie najbardziej wierzy kat, który musi zerwać z zawodem i poszukać sobie zajęcia, by przetrwać. Ucieczka przed niechybną śmiercią oznacza jednak pasmo upokorzeń.
Kraj jest ogarnięty konfliktem. Zwolennicy Stanisława Leszczyńskiego oraz Augusta III stają do broni, zaognia się sytuacja polityczna. Nie są to warunki do budowania szczęśliwego życia – trudno o stabilizację czy spokój. Wizyty wszystkich „dyplomatów” wymagają przemyślnych zabiegów ze strony adorowanych kobiet, wymuszane przysięgi wierności wywołują dylematy moralne. W tej powieści polityka splata się nierozerwalnie z życiem prywatnym, ale autorka na tym drugim się bardziej skupia. Wie tylko, jak utrudniać egzystencję postaciom. Co pewien czas wprowadza komiczne obrazki, żeby zachwiać ponurym klimatem, przypomina, że trzeba żyć mimo ciągłych wyzwań. Bardzo dba też o puentowanie rozdziałów, kończenie wybranej scenki mocnym akcentem. Bo rytm „Zemsty” to przeplatanie rozdziałów dotyczących różnych postaci. Obok kata i zbójcy pojawi się między innymi harda miecznikowa. Tu przy podejmowaniu decyzji trzeba mieć na uwadze dobro (i zdanie) całych rodów. Gutowska-Adamczyk niemal w każdej postaci spaja powinności wobec ojczyzny z porywami serca, sprawdza, jak prywata walczy z obowiązkami i zdaniem ogółu. Kobiety muszą stawać się silne i przychodzić na ratunek mężczyznom, mężczyźni nie mają na tyle sprytu, by odrzucić rozkazy, zresztą kierują się też honorem. W „Zemście” autorka uznaje przewagę płci pięknej – walka bez walki staje się bardzo atrakcyjna.
Dzięki czasowemu oddaleniu i charakterystycznej obyczajowości może autorka operować standardowymi relacjami międzyludzkimi (i uczuciowymi) bez wrażenia popadania w schematy. Tu przede wszystkim liczy się jakość opisów, wyczucie językowe – imitacja starych historii bez zaburzania odbioru. Ważny jest i dobór sytuacji oraz sposobów wychodzenia z opresji, autorka zwłaszcza ceni sobie pomysłowość, kibicuje tym postaciom, które nie zamykają się w stereotypach i nie pozostają bierne w obliczu wielkiego wyzwania. Małgorzata Gutowska-Adamczyk proponuje książkę dla fanów powieści historycznej i dla tych wszystkich odbiorców, którzy cenili sobie przede wszystkim „archaizowane” fragmenty jej pierwszych opowieści. „Zemsta” to spotkanie z bohaterami, którzy nie czekają na odmianę losu.
Intrygi
Małgorzata Gutowska-Adamczyk zawsze lepiej sprawdzała się w mięsistych narracjach z przeszłości, lekkiej modyfikacji stylu, żeby imitował staropolszczyznę, ale nie przeszkadzał dzisiejszym czytelniczkom zagłębiać się w losy postaci – i w obyczajowych zabawach. To, co najlepsze pozostawiła w cyklu Fortuna i namiętności, którego drugi tom, „Zemsta”, trafia na półki księgarskie. Tu nie ma już mowy o powiązaniach z teraźniejszością, to powieść historyczna wysokiej klasy. Gutowska-Adamczyk zamienia się w Henryka Sienkiewicza, ale na przeszłość spogląda z kobiecej perspektywy. Nie dla niej rozbudowane opisy batalistyczne czy zagrania polityków widziane bezpośrednio, nie dla niej portretowanie kompanów od szabli. Za to w kreśleniu intryg, uczuciowych subtelności i sztuczek nie ma ta autorka sobie równych. Kiedy chce, potrafi uciec w tematy forteli – przydają się one, gdy trzeba uwolnić z lochu dorosłe dzieci zamknięte i właściwie skazane na śmierć przez bezwzględnego ojca, zorganizować ucieczkę sympatycznego przydrożnego zbójcy czy pozwolić zbliżyć się do siebie zakochanym po przejściach. Małgorzata Gutowska-Adamczyk na pierwszym miejscu stawia uczucia, niezrozumiałe mimo upływu czasu. W „Zemście” część z nich płynie – przynajmniej według postaci – z klątwy czarownicy skazanej na śmierć. Echa jej przekleństwa powracają przez cały czas na zgubę prześladowcom. W pecha po klątwie najbardziej wierzy kat, który musi zerwać z zawodem i poszukać sobie zajęcia, by przetrwać. Ucieczka przed niechybną śmiercią oznacza jednak pasmo upokorzeń.
Kraj jest ogarnięty konfliktem. Zwolennicy Stanisława Leszczyńskiego oraz Augusta III stają do broni, zaognia się sytuacja polityczna. Nie są to warunki do budowania szczęśliwego życia – trudno o stabilizację czy spokój. Wizyty wszystkich „dyplomatów” wymagają przemyślnych zabiegów ze strony adorowanych kobiet, wymuszane przysięgi wierności wywołują dylematy moralne. W tej powieści polityka splata się nierozerwalnie z życiem prywatnym, ale autorka na tym drugim się bardziej skupia. Wie tylko, jak utrudniać egzystencję postaciom. Co pewien czas wprowadza komiczne obrazki, żeby zachwiać ponurym klimatem, przypomina, że trzeba żyć mimo ciągłych wyzwań. Bardzo dba też o puentowanie rozdziałów, kończenie wybranej scenki mocnym akcentem. Bo rytm „Zemsty” to przeplatanie rozdziałów dotyczących różnych postaci. Obok kata i zbójcy pojawi się między innymi harda miecznikowa. Tu przy podejmowaniu decyzji trzeba mieć na uwadze dobro (i zdanie) całych rodów. Gutowska-Adamczyk niemal w każdej postaci spaja powinności wobec ojczyzny z porywami serca, sprawdza, jak prywata walczy z obowiązkami i zdaniem ogółu. Kobiety muszą stawać się silne i przychodzić na ratunek mężczyznom, mężczyźni nie mają na tyle sprytu, by odrzucić rozkazy, zresztą kierują się też honorem. W „Zemście” autorka uznaje przewagę płci pięknej – walka bez walki staje się bardzo atrakcyjna.
Dzięki czasowemu oddaleniu i charakterystycznej obyczajowości może autorka operować standardowymi relacjami międzyludzkimi (i uczuciowymi) bez wrażenia popadania w schematy. Tu przede wszystkim liczy się jakość opisów, wyczucie językowe – imitacja starych historii bez zaburzania odbioru. Ważny jest i dobór sytuacji oraz sposobów wychodzenia z opresji, autorka zwłaszcza ceni sobie pomysłowość, kibicuje tym postaciom, które nie zamykają się w stereotypach i nie pozostają bierne w obliczu wielkiego wyzwania. Małgorzata Gutowska-Adamczyk proponuje książkę dla fanów powieści historycznej i dla tych wszystkich odbiorców, którzy cenili sobie przede wszystkim „archaizowane” fragmenty jej pierwszych opowieści. „Zemsta” to spotkanie z bohaterami, którzy nie czekają na odmianę losu.
poniedziałek, 17 października 2016
Samantha Young: Żyj szybko, kochaj głęboko
Burda, Warszawa 2016.
Miłość idealna
W powieściach dla nastolatek na przekór wszelkim przesłankom pierwsza miłość jest idealizowana i traktowana jako ta, która przetrwa. Samantha Young odwołuje się parę razy do fałszywych ocen tego motywu: wszyscy są pewni, że szesnastoletnia Charley znalazła prawdziwą miłość, chociaż tak ogólnie to związki nastolatków nie wytrzymują próby czasu. U Charley i Jake’a jest inaczej, co podkreślają nawet ich rodzice. A jednak ta para się rozstaje. Po kilku latach Charley i Jake wpadają na siebie na studiach. Wciąż coś do siebie czują, ale Charley nie otrząsnęła się po zerwaniu, a Jake ma inną dziewczynę, która zachowuje się jak jego najlepsza przyjaciółka. To Jake dąży do kontaktu – chce porozmawiać o przeszłości. Przyjaciele Charley są natomiast skłonni zaakceptować każdą jej decyzję.
„Żyj szybko, kochaj głęboko” to historia płomiennego romansu z przeszłości. Autorka stopniowo odsłania kolejne składowe relacji między młodymi ludźmi. Przedstawia bajkowy związek: Jake dba o poczucie bezpieczeństwa i komfort swojej ukochanej, z pierwszym razem czeka, aż ta będzie absolutnie pewna, że tego właśnie chce. Potrafi dogadać się z rodzicami dziewczyny, stanowi antidotum na zmartwienia czy lęki, wie o Charley wszystko. Young pokazuje czytelniczkom, jak rodziło się głębokie i dojrzałe uczucia – a jednocześnie zagląda w nieodległą przyszłość, w której Charley i Jake zachowują się jak obcy sobie ludzie. Wiadomo, że w takim ujęciu najważniejsza staje się eksplozja namiętności, a przyczyna rozstania. Ale Samantha Young wyraźnie chce dać bohaterom drugą szansę, drugą szansę na pierwszą miłość.
Relacja Charley i Jake’a to centralny punkt powieści, dostarczający i widma idealnej miłości, i dawki pięknie opisywanego seksu. Ale poza nim Young wprowadza całkiem interesujące towarzyskie motywy. Charley ma oddanych przyjaciół i nie jest to puste słowo: wszyscy potrafią to udowodnić. Rodzice dziewczyny wspaniale traktują również jej przyjaciółkę: chociaż i Charley, i Claudia są już dorosłe, bywają sympatycznie rozpieszczane w domu rodzinnym tej pierwszej. Znalazło się miejsce i na mrok, bo rodzina Jake’a jest prześladowana przez inny klan. W „Żyj szybko, kochaj głęboko” powracają też tematy ważne dla młodych ludzi układających sobie życie: Charley chce zostać policjantką, ale nie wie, jak przekonać do tego rodziców. W radach, których wysłuchuje, powtarza się kwestia zgodności z własnymi marzeniami – będzie to też cenna wskazówka dla nastoletnich czytelniczek. Bo ogólnie Samantha Young woli karmić marzeniami w kwestii uczuć, pozostałe motywy różnicuje.
W narracji przeplatają się sceny z początków związku Charley i Jake’a z powieściową „teraźniejszością”. Oznacza to, że bohaterowie postanawiają zachować się w określony sposób przez wzgląd na to, co między nimi zaszło – po czym czytelniczki otrzymują odpowiedni obrazek, zostają wtajemniczone w istotę „umowy” i mogą lepiej zrozumieć poglądy postaci. W zorientowaniu się w czasie pomaga precyzyjne datowanie, w ogóle w połączeniu z pierwszoosobowymi zapiskami (historię opowiada Charley, Jake zyskuje głos w epilogu), sprawia to wrażenie dziennika, tyle że bardziej literackiego i szczegółowego. „Żyj szybko, kochaj głęboko” to powieść przeznaczona dla młodych idealistek, dla tych nastolatek, które chcą uwierzyć w przeznaczenie oraz siłę pożądania pozwalającego budować trwałą relację. Young zapewnia odbiorczynie, że możliwe jest to, co w realnym świecie wydaje się całkiem niemożliwe. Ta książka jeszcze bardziej podbija temat piękna pierwszej miłości – uczucie między nastolatkami ma być na tyle silne, że przetrwa nawet największe wyzwania. Może i naiwne jest to podejście, ale czytelniczki takich właśnie schematów często oczekują, więc i do tej historii się przekonają. Dla reszty ważne będzie to, że autorka nie zamyka się na charaktery poza związkiem Charley i Jake’a.
Miłość idealna
W powieściach dla nastolatek na przekór wszelkim przesłankom pierwsza miłość jest idealizowana i traktowana jako ta, która przetrwa. Samantha Young odwołuje się parę razy do fałszywych ocen tego motywu: wszyscy są pewni, że szesnastoletnia Charley znalazła prawdziwą miłość, chociaż tak ogólnie to związki nastolatków nie wytrzymują próby czasu. U Charley i Jake’a jest inaczej, co podkreślają nawet ich rodzice. A jednak ta para się rozstaje. Po kilku latach Charley i Jake wpadają na siebie na studiach. Wciąż coś do siebie czują, ale Charley nie otrząsnęła się po zerwaniu, a Jake ma inną dziewczynę, która zachowuje się jak jego najlepsza przyjaciółka. To Jake dąży do kontaktu – chce porozmawiać o przeszłości. Przyjaciele Charley są natomiast skłonni zaakceptować każdą jej decyzję.
„Żyj szybko, kochaj głęboko” to historia płomiennego romansu z przeszłości. Autorka stopniowo odsłania kolejne składowe relacji między młodymi ludźmi. Przedstawia bajkowy związek: Jake dba o poczucie bezpieczeństwa i komfort swojej ukochanej, z pierwszym razem czeka, aż ta będzie absolutnie pewna, że tego właśnie chce. Potrafi dogadać się z rodzicami dziewczyny, stanowi antidotum na zmartwienia czy lęki, wie o Charley wszystko. Young pokazuje czytelniczkom, jak rodziło się głębokie i dojrzałe uczucia – a jednocześnie zagląda w nieodległą przyszłość, w której Charley i Jake zachowują się jak obcy sobie ludzie. Wiadomo, że w takim ujęciu najważniejsza staje się eksplozja namiętności, a przyczyna rozstania. Ale Samantha Young wyraźnie chce dać bohaterom drugą szansę, drugą szansę na pierwszą miłość.
Relacja Charley i Jake’a to centralny punkt powieści, dostarczający i widma idealnej miłości, i dawki pięknie opisywanego seksu. Ale poza nim Young wprowadza całkiem interesujące towarzyskie motywy. Charley ma oddanych przyjaciół i nie jest to puste słowo: wszyscy potrafią to udowodnić. Rodzice dziewczyny wspaniale traktują również jej przyjaciółkę: chociaż i Charley, i Claudia są już dorosłe, bywają sympatycznie rozpieszczane w domu rodzinnym tej pierwszej. Znalazło się miejsce i na mrok, bo rodzina Jake’a jest prześladowana przez inny klan. W „Żyj szybko, kochaj głęboko” powracają też tematy ważne dla młodych ludzi układających sobie życie: Charley chce zostać policjantką, ale nie wie, jak przekonać do tego rodziców. W radach, których wysłuchuje, powtarza się kwestia zgodności z własnymi marzeniami – będzie to też cenna wskazówka dla nastoletnich czytelniczek. Bo ogólnie Samantha Young woli karmić marzeniami w kwestii uczuć, pozostałe motywy różnicuje.
W narracji przeplatają się sceny z początków związku Charley i Jake’a z powieściową „teraźniejszością”. Oznacza to, że bohaterowie postanawiają zachować się w określony sposób przez wzgląd na to, co między nimi zaszło – po czym czytelniczki otrzymują odpowiedni obrazek, zostają wtajemniczone w istotę „umowy” i mogą lepiej zrozumieć poglądy postaci. W zorientowaniu się w czasie pomaga precyzyjne datowanie, w ogóle w połączeniu z pierwszoosobowymi zapiskami (historię opowiada Charley, Jake zyskuje głos w epilogu), sprawia to wrażenie dziennika, tyle że bardziej literackiego i szczegółowego. „Żyj szybko, kochaj głęboko” to powieść przeznaczona dla młodych idealistek, dla tych nastolatek, które chcą uwierzyć w przeznaczenie oraz siłę pożądania pozwalającego budować trwałą relację. Young zapewnia odbiorczynie, że możliwe jest to, co w realnym świecie wydaje się całkiem niemożliwe. Ta książka jeszcze bardziej podbija temat piękna pierwszej miłości – uczucie między nastolatkami ma być na tyle silne, że przetrwa nawet największe wyzwania. Może i naiwne jest to podejście, ale czytelniczki takich właśnie schematów często oczekują, więc i do tej historii się przekonają. Dla reszty ważne będzie to, że autorka nie zamyka się na charaktery poza związkiem Charley i Jake’a.
niedziela, 16 października 2016
Viola Shipman: Bransoletka pełna wspomnień
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Zawieszki
Chwilę po tym, jak bransoletki z zawieszkami stały się modne, wkroczyły też jako symbol do powieści obyczajowych, zastępując listy zadań do wykonania. Teraz zawieszki prowadzą przez fabułę i przejmują rozmaite metafory czy przesłania. Wade Rouse piszący pod pseudonimem Viola Shipman odwołuje się do tego chwytu, żeby przedstawić kolejną kobiecą historię trzech pokoleń i doprowadzić do porozumienia matki, córki i babki – a wszystko za sprawą rodzinnych wspomnień. Kluczowe dla tej relacji jest uświadomienie sobie, że inni również mają swoje problemy, przeżywają miłosne zawody lub uniesienia – i że szczęście nie zależy od wieku (daty urodzenia), a zawsze można o nie walczyć. Ogromną rolę we wzajemnym otwarciu się pełni biżuteria. Siedemdziesięcioletnia Lolly dostała bransoletkę i pierwsze zawieszki od swojej matki, razem ze specjalnym urodzinowym wierszykiem. W tych przedmiotach kryje się pamięć o rodzicielce i o pięknych chwilach. Zamiłowanie do znaczących ozdóbek przejawia Lauren, wnuczka Lolly o artystycznej duszy. Arden reprezentująca średnie pokolenie jest inna: twardo stąpa po ziemi i nie pozwala sobie na dziecinne wygłupy. Wszystko chce mieć pod kontrolą, a to sprawia, że nigdy nie może być zadowolona ze swojego życia i z dokonań innych. Ale część jej surowości bierze się z niewiedzy.
Lolly zaczyna cierpieć na zaniki pamięci. Na razie to łagodne objawy przyszłej demencji, ale wystarczają, żeby kobieta czuła się zagubiona i przestraszona. To również bodziec do spotkania z córką i wnuczką. Wspólne rozmowy zamieniają się we wspominanie rodzinnych historii. Każda zawieszka coś znaczy i każda mówi wiele o innych ludziach. Bohaterki zanurzają się we wspomnieniach i lepiej poznają siebie nawzajem, dowiadują się o rzeczach, o których nie miały pojęcia, stają się wobec siebie szczere i bardziej wyrozumiałe. Wiele się od siebie uczą. Autor tego tomu dość idealistycznie podchodzi do tematu, wydaje mu się, że proste skojarzenia i opowieści wystarczą do polepszenia stosunków w rodzinie. W bohaterkach wywołuje żywe reakcje, chociaż czytelniczki często nie będą się w prezentowaną akcję angażować aż tak. Retrospekcje są bardzo krótkie i dość oczywiste w swoim kształcie, taką formę wymusza wspólne wspominanie – ale też przeszkadza to w przejmowaniu się historią. Zwłaszcza że autor prowadzi również do zmian w czasie teraźniejszym dla postaci. Lolly i Lauren wywierają wpływ na Arden, przyczyniają się do jej przemiany, same też – zwłaszcza Lauren – odnajdują swoją drogę. Rouse podkreśla to, co powinno być wiadome odbiorczyniom – że nie można przeżyć życia za kogoś albo podporządkować się czyimś oczekiwaniom i odrzucić własne szczęście.
„Bransoletka pełna wspomnień” to powieść imitująca literaturę kobiecą: w warstwie narracyjnej jest bowiem bardziej konkretna, jakby autor wiedział, na jakie uczucia czekają czytelniczki, ale nie mógł do nich przekonująco doprowadzić. Odwołuje się do prostego chwytu z zawieszkami na bransoletce (nie zastanawiając się nawet, skąd wszyscy i na przestrzeni całych dekad mają dostęp do najdziwniejszych wzorów zawieszek) – nadaje przedmiotom niemal magiczne właściwości. Nie jest to zbyt przekonujące, ale tłumaczy się fabułą. Konstrukcja tomu pozwala na szatkowanie historii i nadawanie jej sensu za sprawą zawieszek do bransoletki – ale momentami część rozwiązań staje się zbyt wymuszona, jakby autor poza motywem ozdób do biżuterii nie umiał znaleźć żadnego czynnika zmieniającego postacie. Wpisuje się swoim tomem w modne dzisiaj obyczajówki z nawiązaniami do przeszłości, ale zabrakło mu czegoś w relacjach kobiet z trzech pokoleń: czegoś, co zamieniłoby rejestr wspomnień w bardziej żywiołową całość i uzasadniłoby pielęgnowanie bransoletkowej tradycji.
Zawieszki
Chwilę po tym, jak bransoletki z zawieszkami stały się modne, wkroczyły też jako symbol do powieści obyczajowych, zastępując listy zadań do wykonania. Teraz zawieszki prowadzą przez fabułę i przejmują rozmaite metafory czy przesłania. Wade Rouse piszący pod pseudonimem Viola Shipman odwołuje się do tego chwytu, żeby przedstawić kolejną kobiecą historię trzech pokoleń i doprowadzić do porozumienia matki, córki i babki – a wszystko za sprawą rodzinnych wspomnień. Kluczowe dla tej relacji jest uświadomienie sobie, że inni również mają swoje problemy, przeżywają miłosne zawody lub uniesienia – i że szczęście nie zależy od wieku (daty urodzenia), a zawsze można o nie walczyć. Ogromną rolę we wzajemnym otwarciu się pełni biżuteria. Siedemdziesięcioletnia Lolly dostała bransoletkę i pierwsze zawieszki od swojej matki, razem ze specjalnym urodzinowym wierszykiem. W tych przedmiotach kryje się pamięć o rodzicielce i o pięknych chwilach. Zamiłowanie do znaczących ozdóbek przejawia Lauren, wnuczka Lolly o artystycznej duszy. Arden reprezentująca średnie pokolenie jest inna: twardo stąpa po ziemi i nie pozwala sobie na dziecinne wygłupy. Wszystko chce mieć pod kontrolą, a to sprawia, że nigdy nie może być zadowolona ze swojego życia i z dokonań innych. Ale część jej surowości bierze się z niewiedzy.
Lolly zaczyna cierpieć na zaniki pamięci. Na razie to łagodne objawy przyszłej demencji, ale wystarczają, żeby kobieta czuła się zagubiona i przestraszona. To również bodziec do spotkania z córką i wnuczką. Wspólne rozmowy zamieniają się we wspominanie rodzinnych historii. Każda zawieszka coś znaczy i każda mówi wiele o innych ludziach. Bohaterki zanurzają się we wspomnieniach i lepiej poznają siebie nawzajem, dowiadują się o rzeczach, o których nie miały pojęcia, stają się wobec siebie szczere i bardziej wyrozumiałe. Wiele się od siebie uczą. Autor tego tomu dość idealistycznie podchodzi do tematu, wydaje mu się, że proste skojarzenia i opowieści wystarczą do polepszenia stosunków w rodzinie. W bohaterkach wywołuje żywe reakcje, chociaż czytelniczki często nie będą się w prezentowaną akcję angażować aż tak. Retrospekcje są bardzo krótkie i dość oczywiste w swoim kształcie, taką formę wymusza wspólne wspominanie – ale też przeszkadza to w przejmowaniu się historią. Zwłaszcza że autor prowadzi również do zmian w czasie teraźniejszym dla postaci. Lolly i Lauren wywierają wpływ na Arden, przyczyniają się do jej przemiany, same też – zwłaszcza Lauren – odnajdują swoją drogę. Rouse podkreśla to, co powinno być wiadome odbiorczyniom – że nie można przeżyć życia za kogoś albo podporządkować się czyimś oczekiwaniom i odrzucić własne szczęście.
„Bransoletka pełna wspomnień” to powieść imitująca literaturę kobiecą: w warstwie narracyjnej jest bowiem bardziej konkretna, jakby autor wiedział, na jakie uczucia czekają czytelniczki, ale nie mógł do nich przekonująco doprowadzić. Odwołuje się do prostego chwytu z zawieszkami na bransoletce (nie zastanawiając się nawet, skąd wszyscy i na przestrzeni całych dekad mają dostęp do najdziwniejszych wzorów zawieszek) – nadaje przedmiotom niemal magiczne właściwości. Nie jest to zbyt przekonujące, ale tłumaczy się fabułą. Konstrukcja tomu pozwala na szatkowanie historii i nadawanie jej sensu za sprawą zawieszek do bransoletki – ale momentami część rozwiązań staje się zbyt wymuszona, jakby autor poza motywem ozdób do biżuterii nie umiał znaleźć żadnego czynnika zmieniającego postacie. Wpisuje się swoim tomem w modne dzisiaj obyczajówki z nawiązaniami do przeszłości, ale zabrakło mu czegoś w relacjach kobiet z trzech pokoleń: czegoś, co zamieniłoby rejestr wspomnień w bardziej żywiołową całość i uzasadniłoby pielęgnowanie bransoletkowej tradycji.
sobota, 15 października 2016
Tammara Webber: Tam, gdzie ty
Jaguar, Warszawa 2016.
Intryga
Emma i Graham w pierwszym tomie („Między wierszami”) pokonali wszelkie możliwe przeszkody, żeby móc być razem. Ich wzajemna fascynacja, która szybko przerodziła się w miłość, nie osłabła nawet po wiadomości o córce Grahama; także odległość przestała być problemem, skoro Emma i tak zamierzała wyprowadzić się z domu na studia, przerywając swoją filmową karierę. W momencie, w którym powinna się już zacząć baśniowa sielanka, Tammara Webber decyduje się wkroczyć jeszcze raz – i ponownie utrudnić bohaterom drogę do siebie. A że dużo możliwości losowych wyczerpała poprzedni, teraz musi postawić na precyzyjnie przygotowywaną przez czarne charaktery intrygę.
Czarne charaktery to również obecni w poprzednim tomie Brooke i Reid. On nie pogodził się z niedostępnością Emmy, żadna dziewczyna mu nie odmawia, więc traktuje sytuację jako wyzwanie. Ona, trochę wbrew poprzedniej fabule, uświadamia sobie, że Graham byłby partnerem idealnym. Nie kocha go wprawdzie, ale chce go zdobyć. Oboje wdrażają w życie śmiały i okrutny plan zniszczenia relacji między Emmą i Grahamem. Zawierają układ, żeby osiągnąć podwójny cel. To Brooke jest mózgiem operacji: potrafi przewidzieć psychologiczne konsekwencje określonych zachowań- i umiejętnie prowokuje. Przy takiej strategii naiwna Emma nie ma żadnych szans.
Narrację prowadzi tu na zmianę cała czwórka, dzięki czemu odbiorcy dostają możliwość podejrzenia najskrytszych uczuć każdego z bohaterów. Rzecz polega na tym, że nikt nie może do końca się odsłonić: Brooke dla dobra własnego planu, Reid – bo nie ma odpowiedniego słuchacza, Graham – bo woli działać niż mówić, a Emma – bo nie pozwala jej na to duma. Gdyby chociaż raz Tammara Webber dopuściła do słownej konfrontacji, zatraciłaby szansę na ekscytujący dla młodych odbiorców rozwój wydarzeń. Tu akcja opiera się w dużej części na niedomówieniach i błędnych domysłach, to wróg zaufania – więc i potencjalnego szczęścia postaci. Webber ma pole do popisu, bo przecież jej bohaterowie są gwiazdami filmu – w brukowcach pojawiać się więc będą rozmaite domysły i plotki, a dziennikarze zechcą poszukać skandalu. To okrutny biznes i niesprzyjający rozwojowi szczerych uczuć. W „Tam, gdzie ty” widać dobrze cenę popularności i rozmaite zagrożenia. Nie jest to środowisko dla łatwowiernych czy prostolinijnych. I chociaż domyślą się odbiorcy, w jakim kierunku zmierza całość (w młodzieżowych powieściach idealizowana miłość musi pokonywać kolejne przeszkody), nie odbierze to przyjemności czytania.
Tammara Webber pisze bowiem dobrze. Tworzy zmysłowe narracje (w przygodach Emmy i Grahama jest mniej erotyzmu niż w poprzedniej serii, ale pozostaje plastyczność opisów) i barwne charaktery. Stosuje raczej jednowymiarowe portrety, ale to wystarcza do stworzenia wybuchowej mieszanki. Sprawia, że młodzi czytelnicy zaczynają kibicować bohaterom, ale i wyciągać wnioski z ich przygód. Chociaż akcja toczy się w wielkim świecie – między sławami – autorka doprowadza do scenek o wymowie uniwersalnej. Zwraca uwagę na potrzebę szczerości w związku, ale i na zaufanie. Uczy stawiania granic – i budowania dojrzałej relacji. Czasami przecenia swoich bohaterów, każąc im podejmować najtrudniejsze decyzje i zyskując przez to wyidealizowane obrazy – ale i takie zabiegi przydają się do zdynamizowania powieści. Tammara Webber potrafi pisać o romansach nastolatków z pełną wiarą w to, że uczucie zostanie ocalone i wzmocnione przez czas. Dostarcza odbiorcom baśniowych historii i rozrywki nawet kiedy przebieg wydarzeń da się już przewidzieć.
Intryga
Emma i Graham w pierwszym tomie („Między wierszami”) pokonali wszelkie możliwe przeszkody, żeby móc być razem. Ich wzajemna fascynacja, która szybko przerodziła się w miłość, nie osłabła nawet po wiadomości o córce Grahama; także odległość przestała być problemem, skoro Emma i tak zamierzała wyprowadzić się z domu na studia, przerywając swoją filmową karierę. W momencie, w którym powinna się już zacząć baśniowa sielanka, Tammara Webber decyduje się wkroczyć jeszcze raz – i ponownie utrudnić bohaterom drogę do siebie. A że dużo możliwości losowych wyczerpała poprzedni, teraz musi postawić na precyzyjnie przygotowywaną przez czarne charaktery intrygę.
Czarne charaktery to również obecni w poprzednim tomie Brooke i Reid. On nie pogodził się z niedostępnością Emmy, żadna dziewczyna mu nie odmawia, więc traktuje sytuację jako wyzwanie. Ona, trochę wbrew poprzedniej fabule, uświadamia sobie, że Graham byłby partnerem idealnym. Nie kocha go wprawdzie, ale chce go zdobyć. Oboje wdrażają w życie śmiały i okrutny plan zniszczenia relacji między Emmą i Grahamem. Zawierają układ, żeby osiągnąć podwójny cel. To Brooke jest mózgiem operacji: potrafi przewidzieć psychologiczne konsekwencje określonych zachowań- i umiejętnie prowokuje. Przy takiej strategii naiwna Emma nie ma żadnych szans.
Narrację prowadzi tu na zmianę cała czwórka, dzięki czemu odbiorcy dostają możliwość podejrzenia najskrytszych uczuć każdego z bohaterów. Rzecz polega na tym, że nikt nie może do końca się odsłonić: Brooke dla dobra własnego planu, Reid – bo nie ma odpowiedniego słuchacza, Graham – bo woli działać niż mówić, a Emma – bo nie pozwala jej na to duma. Gdyby chociaż raz Tammara Webber dopuściła do słownej konfrontacji, zatraciłaby szansę na ekscytujący dla młodych odbiorców rozwój wydarzeń. Tu akcja opiera się w dużej części na niedomówieniach i błędnych domysłach, to wróg zaufania – więc i potencjalnego szczęścia postaci. Webber ma pole do popisu, bo przecież jej bohaterowie są gwiazdami filmu – w brukowcach pojawiać się więc będą rozmaite domysły i plotki, a dziennikarze zechcą poszukać skandalu. To okrutny biznes i niesprzyjający rozwojowi szczerych uczuć. W „Tam, gdzie ty” widać dobrze cenę popularności i rozmaite zagrożenia. Nie jest to środowisko dla łatwowiernych czy prostolinijnych. I chociaż domyślą się odbiorcy, w jakim kierunku zmierza całość (w młodzieżowych powieściach idealizowana miłość musi pokonywać kolejne przeszkody), nie odbierze to przyjemności czytania.
Tammara Webber pisze bowiem dobrze. Tworzy zmysłowe narracje (w przygodach Emmy i Grahama jest mniej erotyzmu niż w poprzedniej serii, ale pozostaje plastyczność opisów) i barwne charaktery. Stosuje raczej jednowymiarowe portrety, ale to wystarcza do stworzenia wybuchowej mieszanki. Sprawia, że młodzi czytelnicy zaczynają kibicować bohaterom, ale i wyciągać wnioski z ich przygód. Chociaż akcja toczy się w wielkim świecie – między sławami – autorka doprowadza do scenek o wymowie uniwersalnej. Zwraca uwagę na potrzebę szczerości w związku, ale i na zaufanie. Uczy stawiania granic – i budowania dojrzałej relacji. Czasami przecenia swoich bohaterów, każąc im podejmować najtrudniejsze decyzje i zyskując przez to wyidealizowane obrazy – ale i takie zabiegi przydają się do zdynamizowania powieści. Tammara Webber potrafi pisać o romansach nastolatków z pełną wiarą w to, że uczucie zostanie ocalone i wzmocnione przez czas. Dostarcza odbiorcom baśniowych historii i rozrywki nawet kiedy przebieg wydarzeń da się już przewidzieć.
Zofia Stanecka: Fredek i jeden do pary
Egmont, Warszawa 2016.
Przyjaciel
„Fredek i jeden do pary” to publikacja, która ma niezbyt rozbudowaną fabułę, chociaż Zofia Stanecka stara się urozmaicić opowieść dzięki przeskokom między bohaterami. Zaczyna się jak w historii fantasy, w świecie Fryderyka Epsilona Dwudziestego. Tu mnóstwo jest narzędzi o niewiadomym przeznaczeniu i przedmiotów, które zafascynują małych majsterkowiczów. Fredek przygotowuje się do ważnego kosmicznego lotu – a to oznacza, że zaraz przeżyje przygodę. W tym samym czasie mała Jagoda kłóci się ze starszymi braćmi o kanapkę i dowiaduje się, że nie ma pary. Parę tworzą mama i tata, parę stanowią bliźniacy, a dziewczynka została bez wsparcia. Taką informacją mogłaby się doprowadzić do łez, ale w dobrym momencie na wysypisko śmieci przybywa Fredek, który zawsze wie, co należy zrobić, żeby odegnać smutki. Takiej pary można tylko pozazdrościć.
Seria Czytam główkuję, kolejny znakomity projekt Egmontu, wprowadza dzieci w świat nauki i bajek. To „Więcej niż czytanie” – poza zaangażowaniem najmłodszych w minifabułki autorzy przemycają też szereg zagadek, zadań i wiadomości oraz zabaw. Robi się jasne, dlaczego nie należy przesadnie rozwijać fabuły. To tylko jedna z możliwości rozrywki, wcale nie najbardziej atrakcyjna. Owszem, Stanecka potrafi zainteresować dzieci akcją. Zwłaszcza że w kreacjach postaci porusza tematy znane odbiorcom z ich własnych doświadczeń czy z najbliższego otoczenia. Mimo bajkowego stylu przywołuje echa zwyczajności. Dostrzega to, co dzieci uznać mogą za niesprawiedliwe czy krzywdzące, zwraca uwagę na silne emocje, zwykle przez dorosłych ignorowane i bagatelizowane. W samej historyjce wie, kiedy dodać element bajkowości, a kiedy wprowadzić motywy obyczajowe – nic dziwnego, że nadaje się jako autorka opowiadań w serii. Dzięki talentowi do zauważania istotnych dla dzieci spraw oraz dzięki wyobraźni – zapewnia najmłodszym historyjki atrakcyjne. Do tego stopnia, że maluchy mogą na nich ćwiczyć czytanie i poszerzać słownictwo. Bo Stanecka nie infantylizuje tekstu, poważnie traktuje swoich odbiorców. Na początku nawet zarzuca czytelników dziwnymi i trudnymi wyrazami, podnosi poprzeczkę czytającym – pokazuje, że w nich wierzy.
Historia Epsilona i Jagody to jedno. Ale na dole każdej rozkładówki pojawiają się zadania dla dzieci. Zadania rodem ze zbiorków łamigłówek, ale po pierwsze – powiązane z fabułą i z akcji wypływające, a po drugie – wprowadzające już do zadań matematycznych. Będzie tu liczenie, będzie łączenie w pary, porządkowanie, określanie kolejności – wszystko po to, żeby najmłodszym matematykę skojarzyć z beztroską zabawą albo z ciekawostkami. Dodawanie może przecież zamienić się w szyfr do kolorowanki według wzoru, albo pobudzać wyobraźnię. Zadania przygotowała tu Maria Środoń – i wykazała się dużą kreatywnością. Te ćwiczenia angażują maluchy, są drobnym rozwinięciem bajki, więc funkcjonują zupełnie inaczej niż typowe łamigłówki. Odwracają uwagę dzieci od żmudnego jeszcze czasami procesu czytania, uczą stosowania miar i czytania wskaźników. Są tu nawet motywy dotyczące segregacji śmieci – autorki próbują zainspirować dzieci do robienia porządku w najbliższym otoczeniu (choć to akurat ma najmniejszą szansę powodzenia spośród wszystkich motywów). Do uzupełniania tomiku używa się dołączonych tu naklejek, co jeszcze podsyca atmosferę zabawy. „Fredek i jeden do pary” z ilustracjami Marty Szudygi to publikacja dla ciekawych świata dzieci. Pomaga przygotować maluchy do szkolnych obowiązków i urozmaica codzienne czynności – rzuca nowe światło na proste zajęcia. Prezentowane tu zadania uczą logicznego myślenia i rozwiązywania problemów w twórczy sposób.
Przyjaciel
„Fredek i jeden do pary” to publikacja, która ma niezbyt rozbudowaną fabułę, chociaż Zofia Stanecka stara się urozmaicić opowieść dzięki przeskokom między bohaterami. Zaczyna się jak w historii fantasy, w świecie Fryderyka Epsilona Dwudziestego. Tu mnóstwo jest narzędzi o niewiadomym przeznaczeniu i przedmiotów, które zafascynują małych majsterkowiczów. Fredek przygotowuje się do ważnego kosmicznego lotu – a to oznacza, że zaraz przeżyje przygodę. W tym samym czasie mała Jagoda kłóci się ze starszymi braćmi o kanapkę i dowiaduje się, że nie ma pary. Parę tworzą mama i tata, parę stanowią bliźniacy, a dziewczynka została bez wsparcia. Taką informacją mogłaby się doprowadzić do łez, ale w dobrym momencie na wysypisko śmieci przybywa Fredek, który zawsze wie, co należy zrobić, żeby odegnać smutki. Takiej pary można tylko pozazdrościć.
Seria Czytam główkuję, kolejny znakomity projekt Egmontu, wprowadza dzieci w świat nauki i bajek. To „Więcej niż czytanie” – poza zaangażowaniem najmłodszych w minifabułki autorzy przemycają też szereg zagadek, zadań i wiadomości oraz zabaw. Robi się jasne, dlaczego nie należy przesadnie rozwijać fabuły. To tylko jedna z możliwości rozrywki, wcale nie najbardziej atrakcyjna. Owszem, Stanecka potrafi zainteresować dzieci akcją. Zwłaszcza że w kreacjach postaci porusza tematy znane odbiorcom z ich własnych doświadczeń czy z najbliższego otoczenia. Mimo bajkowego stylu przywołuje echa zwyczajności. Dostrzega to, co dzieci uznać mogą za niesprawiedliwe czy krzywdzące, zwraca uwagę na silne emocje, zwykle przez dorosłych ignorowane i bagatelizowane. W samej historyjce wie, kiedy dodać element bajkowości, a kiedy wprowadzić motywy obyczajowe – nic dziwnego, że nadaje się jako autorka opowiadań w serii. Dzięki talentowi do zauważania istotnych dla dzieci spraw oraz dzięki wyobraźni – zapewnia najmłodszym historyjki atrakcyjne. Do tego stopnia, że maluchy mogą na nich ćwiczyć czytanie i poszerzać słownictwo. Bo Stanecka nie infantylizuje tekstu, poważnie traktuje swoich odbiorców. Na początku nawet zarzuca czytelników dziwnymi i trudnymi wyrazami, podnosi poprzeczkę czytającym – pokazuje, że w nich wierzy.
Historia Epsilona i Jagody to jedno. Ale na dole każdej rozkładówki pojawiają się zadania dla dzieci. Zadania rodem ze zbiorków łamigłówek, ale po pierwsze – powiązane z fabułą i z akcji wypływające, a po drugie – wprowadzające już do zadań matematycznych. Będzie tu liczenie, będzie łączenie w pary, porządkowanie, określanie kolejności – wszystko po to, żeby najmłodszym matematykę skojarzyć z beztroską zabawą albo z ciekawostkami. Dodawanie może przecież zamienić się w szyfr do kolorowanki według wzoru, albo pobudzać wyobraźnię. Zadania przygotowała tu Maria Środoń – i wykazała się dużą kreatywnością. Te ćwiczenia angażują maluchy, są drobnym rozwinięciem bajki, więc funkcjonują zupełnie inaczej niż typowe łamigłówki. Odwracają uwagę dzieci od żmudnego jeszcze czasami procesu czytania, uczą stosowania miar i czytania wskaźników. Są tu nawet motywy dotyczące segregacji śmieci – autorki próbują zainspirować dzieci do robienia porządku w najbliższym otoczeniu (choć to akurat ma najmniejszą szansę powodzenia spośród wszystkich motywów). Do uzupełniania tomiku używa się dołączonych tu naklejek, co jeszcze podsyca atmosferę zabawy. „Fredek i jeden do pary” z ilustracjami Marty Szudygi to publikacja dla ciekawych świata dzieci. Pomaga przygotować maluchy do szkolnych obowiązków i urozmaica codzienne czynności – rzuca nowe światło na proste zajęcia. Prezentowane tu zadania uczą logicznego myślenia i rozwiązywania problemów w twórczy sposób.
piątek, 14 października 2016
Finn Brunton, Helen Nissenbaum:
PWN, Warszawa 2016.
Udawanie
Ten temat znacznie częściej pojawia się przy motywie internetu rzeczy, czyli zjawisku jeszcze nie do końca spopularyzowanym. Zrozumiałe jest więc, że nie wyzwala żywych emocji, chociaż zagrożenie jest już bardzo realne, to kwestia niedalekiej przyszłości, a nie tylko wymysł futurologów i autorów katastroficznych scenariuszy powieściowych. Cena za stały dostęp do informacji może być ogromna – to utrata prywatności. Już teraz pojawiają się programy przygotowujące sprofilowane reklamy, już teraz obecność w internecie – nie tylko na portalach społecznościowych – wiąże się z utratą anonimowości. Większość użytkowników nie zdaje sobie z tego sprawy. Ich prywatne dane są jednak wartościowe zwłaszcza dla wielkich koncernów: można się zastanawiać, czy zwykli odbiorcy mają szansę wtopić się w tłum – i czy taka postawa w ogóle jest potrzebna.
Niewielki tom „Zmyl trop. Na barykadach prywatności w sieci” na początku brzmi trochę jak manifest i ma podburzać do działania, a przynajmniej do zainteresowania się tematyką ochrony prywatności. Autorzy – Finn Brunton i Helen Nissenbaum nie zajmują się jednak szukaniem różnych opcji na bronienie się przed zakusami „większych”, niesprecyzowanego wroga o nieznanych na razie zamiarach. Proponują jedną skuteczną technikę zwaną zaciemnianiem, a polegającą na zafałszowaniu swojego internetowego wizerunku przez wysyłanie w eter mnóstwa nieprawdziwych ale odpowiednio spreparowanych sygnałów. Zaciemnianie może przybierać różne formy – od własnych działań przez stosowanie coraz bardziej zaawansowanych programów – w jego efekcie nie uda się stworzyć spójnego profilu użytkownika, a co za tym idzie – nie da się wykorzystać gromadzonych informacji w celach marketingowych.
Autorzy w tej książce dość szczegółowo analizują korzyści płynące z zaciemniania i próbują temat przedstawiać tak, by wydał się atrakcyjny jak największej liczbie odbiorców. Mierzą się przy tym z dwoma dość poważnymi problemami. Po pierwsze – w świadomości społecznej zagrożenie związane z pozyskiwaniem danych od zwykłych użytkowników właściwie nie istnieje. Odbiorcy nie znają wroga, nie wiedzą, jakie znaczenie mogłyby mieć wiadomości o nich, za to dostrzegają niezaprzeczalne profity: możliwość korzystania z pakietów lojalnościowych czy darmowych produktów. Bez myślenia perspektywicznego plusy zdecydowanie przeważają. Po drugie – metoda zaciemniania wywołuje w niektórych dylematy etyczne – jest to przecież rodzaj internetowego kłamstwa, zaśmiecania wirtualnej przestrzeni bezwartościowymi – i nieprawdziwymi – danymi. W „Zmyl trop” również te kwestie się pojawiły, co nakazuje przesunąć książkę od manifestu w stronę wnikliwej analizy.
Sporą zaletą tej publikacji jest przejrzysty układ rozdziałów. Autorzy wskazują wygodny sposób poruszania się po książce, wprowadzają skrótowy przegląd zawartości i starają się zachować w lekturze tok dialogowego wywodu, rytm dyskusji z odbiorcami mniej zorientowanymi w temacie. „Zmyl trop” to w końcu opis motywu wciąż świeżego, niezbyt dobrze zbadanego, więc i obcego dla czytelników. Brunton i Nissenbaum nie stosują retoryki strachu, odrzucają możliwość operowania negatywną argumentacją. Podsuwają mechanizm działania jeszcze zanim odbiorcy uświadomią sobie skalę problemu czy jego istotę. „Zmyl trop” to pozycja popularnonaukowa, napisana przystępnie i bez emocjonalności, która rozbiłaby logikę tekstu. Z tego też powodu trafi do większej liczby czytelników, a za jakiś czas może stać się klasyką w dziedzinie nowych mediów oraz IOT. Ponadto jest ten tomik ciekawą analizą możliwości marketingowców czy budowania wizerunku za sprawą portali społecznościowych.
Udawanie
Ten temat znacznie częściej pojawia się przy motywie internetu rzeczy, czyli zjawisku jeszcze nie do końca spopularyzowanym. Zrozumiałe jest więc, że nie wyzwala żywych emocji, chociaż zagrożenie jest już bardzo realne, to kwestia niedalekiej przyszłości, a nie tylko wymysł futurologów i autorów katastroficznych scenariuszy powieściowych. Cena za stały dostęp do informacji może być ogromna – to utrata prywatności. Już teraz pojawiają się programy przygotowujące sprofilowane reklamy, już teraz obecność w internecie – nie tylko na portalach społecznościowych – wiąże się z utratą anonimowości. Większość użytkowników nie zdaje sobie z tego sprawy. Ich prywatne dane są jednak wartościowe zwłaszcza dla wielkich koncernów: można się zastanawiać, czy zwykli odbiorcy mają szansę wtopić się w tłum – i czy taka postawa w ogóle jest potrzebna.
Niewielki tom „Zmyl trop. Na barykadach prywatności w sieci” na początku brzmi trochę jak manifest i ma podburzać do działania, a przynajmniej do zainteresowania się tematyką ochrony prywatności. Autorzy – Finn Brunton i Helen Nissenbaum nie zajmują się jednak szukaniem różnych opcji na bronienie się przed zakusami „większych”, niesprecyzowanego wroga o nieznanych na razie zamiarach. Proponują jedną skuteczną technikę zwaną zaciemnianiem, a polegającą na zafałszowaniu swojego internetowego wizerunku przez wysyłanie w eter mnóstwa nieprawdziwych ale odpowiednio spreparowanych sygnałów. Zaciemnianie może przybierać różne formy – od własnych działań przez stosowanie coraz bardziej zaawansowanych programów – w jego efekcie nie uda się stworzyć spójnego profilu użytkownika, a co za tym idzie – nie da się wykorzystać gromadzonych informacji w celach marketingowych.
Autorzy w tej książce dość szczegółowo analizują korzyści płynące z zaciemniania i próbują temat przedstawiać tak, by wydał się atrakcyjny jak największej liczbie odbiorców. Mierzą się przy tym z dwoma dość poważnymi problemami. Po pierwsze – w świadomości społecznej zagrożenie związane z pozyskiwaniem danych od zwykłych użytkowników właściwie nie istnieje. Odbiorcy nie znają wroga, nie wiedzą, jakie znaczenie mogłyby mieć wiadomości o nich, za to dostrzegają niezaprzeczalne profity: możliwość korzystania z pakietów lojalnościowych czy darmowych produktów. Bez myślenia perspektywicznego plusy zdecydowanie przeważają. Po drugie – metoda zaciemniania wywołuje w niektórych dylematy etyczne – jest to przecież rodzaj internetowego kłamstwa, zaśmiecania wirtualnej przestrzeni bezwartościowymi – i nieprawdziwymi – danymi. W „Zmyl trop” również te kwestie się pojawiły, co nakazuje przesunąć książkę od manifestu w stronę wnikliwej analizy.
Sporą zaletą tej publikacji jest przejrzysty układ rozdziałów. Autorzy wskazują wygodny sposób poruszania się po książce, wprowadzają skrótowy przegląd zawartości i starają się zachować w lekturze tok dialogowego wywodu, rytm dyskusji z odbiorcami mniej zorientowanymi w temacie. „Zmyl trop” to w końcu opis motywu wciąż świeżego, niezbyt dobrze zbadanego, więc i obcego dla czytelników. Brunton i Nissenbaum nie stosują retoryki strachu, odrzucają możliwość operowania negatywną argumentacją. Podsuwają mechanizm działania jeszcze zanim odbiorcy uświadomią sobie skalę problemu czy jego istotę. „Zmyl trop” to pozycja popularnonaukowa, napisana przystępnie i bez emocjonalności, która rozbiłaby logikę tekstu. Z tego też powodu trafi do większej liczby czytelników, a za jakiś czas może stać się klasyką w dziedzinie nowych mediów oraz IOT. Ponadto jest ten tomik ciekawą analizą możliwości marketingowców czy budowania wizerunku za sprawą portali społecznościowych.
czwartek, 13 października 2016
Konstanty Ildefons Gałczyński: Notatnik z Altengrabow
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Ratunek
Kiedy myśli się o twórczości związanej z Altengrabow, natychmiast kojarzy się jedna z piękniejszych kołysanek – wyznań miłości napisana przez Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, a podpisywana właśnie nie datą, a miejscem – jak najdalszym od sielanki. Teraz po raz drugi od ujawnienia w 2002 roku czytelnicy otrzymują wgląd do „Notatnika z Altengrabow” tworzonego przez poetę obozowego dziennika, który dawał odpoczynek od pracy fizycznej i pomagał podtrzymywać rozwój duchowy, stawał się powiernikiem modlitw i tęsknot.
W druku „Notatnik” jest krótki, zawiera niecałe siedemdziesiąt stron. W edycji dzieł zebranych Gałczyńskiego w wydawnictwie Prószyński i S-ka został rozbudowany o przypisy (bez nich trudno sobie wyobrazić wielojęzyczną lekturę) oraz o… reprint całego zeszytu. W ten sposób publikacja najbardziej zainteresuje badaczy literatury oraz miłośników twórczości Gałczyńskiego, który zapiski pieczołowicie odcyfrowane przez córkę poety Kirę mogą porównać z oryginałem i prześledzić chociażby, jak zmienia się charakter pisma, zwrócić uwagę na skreślenia i poprawki, zająć się tym wszystkim, co standardowo umyka. Nieco mniejszą satysfakcję będą mieć zwykli czytelnicy, bo Gałczyński daleki jest tu od tworzenia rzeczowych narracji. Notatnik służy mu bardziej do wyłapywania refleksji, do snucia filozoficznych rozważań czy do zapisywania tęsknot. Czasami autor odnosi się do sytuacji z Altengrabow, ale wówczas najbardziej koncentruje się na ich wartości emocjonalnej. Jeśli daje się ponieść nerwom, przedstawia nawet kontekst – ale z reguły odwołuje się przede wszystkim do sobie znanych scenek i drobnych sporów. Współtowarzyszy niedoli prezentuje z przymrużeniem oka, za to bardzo skupia się na wrażeniach zmysłowych o potencjale poetyckim. Chętnie ucieka do religijności czy wręcz mistyczności doświadczeń, teraz to natura jest obiektem zachwytów – uniesień i lirycznych komentarzy. Ludzie z kolei powracają w przyziemnych anegdotach. Gałczyński nie uskarża się na los, co najwyżej rozbija zmęczenie na przepiękne metafory, stara się wysiłek fizyczny pozbawiony sensu przerobić na obrazy bardziej uniwersalne w wymowie. Prowadzi też sam dla siebie rozważania, między innymi o przyszłości teatru, myśli o sztuce jest tu zresztą bardzo dużo. Powracają w pojedynczych notatkach, jako zalążki czegoś większego, do rozbudowania w przyszłości. Często stosuje system haseł, skrótami zapewniając sobie możliwość utrwalenia ulotnych skojarzeń. Równoważniki zdań świadczyć mogą o pośpiechu, zmęczeniu, ale i – równie dobrze – o całkowitym zrozumieniu przekazywanych treści. Wzniosłe idee i głęboko filozoficzne spostrzeżenia kontrastują z pracą do wykonania: tu, w „Notatniku z Altengrabow”, przedstawienie momentu współdziałania w katolicyzmie zderzone zostaje z… ładowaniem gnoju. Tu podobne zestawienia są na porządku dziennym. Z drobnych strzępków informacji „zwyczajnych” czytelnicy będą wydobywać obraz mikrokosmosu, z którego autor celowo ucieka za pomocą, jak to nazywa, wysiłków myślowych. Widać, że próbuje się oderwać od rzeczywistości.
Oderwanie to następuje również za sprawą wstawek po łacinie, niemiecku czy francusku: tu powracają między innymi biblijne cytaty, rodzaje modlitw, ale i upiększenia w roli literackiej. Konstanty Ildefons Gałczyński również w taki sposób ucieka od rutyny, pracuje nad sobą i kreuje językowo świat inny od tego, w którym funkcjonuje. „Notatnik z Altengrabow” nie przynosi prostych obrazków rodzajowych: sytuacje i relacje trzeba sobie dopiero odtworzyć z ascetycznych notatek. Ale dużo ważniejszy staje się dostęp do przemyśleń poety i prób ratowania się przed nieciekawą codziennością za sprawą artyzmu. Po raz kolejny wychodzi na jaw terapeutyczna moc sztuki oraz wiary w sztukę zaklinanej. „Notatnik z Altengrabow” to lektura dla wybranych, dziennik bardzo nietypowy i bazujący na zderzeniu patosu i trywialności, rozbijający stereotypy i prezentujący obozową egzystencję zupełnie inaczej niż zwykłe pamiętniki. Gałczyński i tutaj pozostał poetą (oraz filozofem), udowadniając, że już sama myśl o sztuce zapewnić może azyl.
Ratunek
Kiedy myśli się o twórczości związanej z Altengrabow, natychmiast kojarzy się jedna z piękniejszych kołysanek – wyznań miłości napisana przez Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, a podpisywana właśnie nie datą, a miejscem – jak najdalszym od sielanki. Teraz po raz drugi od ujawnienia w 2002 roku czytelnicy otrzymują wgląd do „Notatnika z Altengrabow” tworzonego przez poetę obozowego dziennika, który dawał odpoczynek od pracy fizycznej i pomagał podtrzymywać rozwój duchowy, stawał się powiernikiem modlitw i tęsknot.
W druku „Notatnik” jest krótki, zawiera niecałe siedemdziesiąt stron. W edycji dzieł zebranych Gałczyńskiego w wydawnictwie Prószyński i S-ka został rozbudowany o przypisy (bez nich trudno sobie wyobrazić wielojęzyczną lekturę) oraz o… reprint całego zeszytu. W ten sposób publikacja najbardziej zainteresuje badaczy literatury oraz miłośników twórczości Gałczyńskiego, który zapiski pieczołowicie odcyfrowane przez córkę poety Kirę mogą porównać z oryginałem i prześledzić chociażby, jak zmienia się charakter pisma, zwrócić uwagę na skreślenia i poprawki, zająć się tym wszystkim, co standardowo umyka. Nieco mniejszą satysfakcję będą mieć zwykli czytelnicy, bo Gałczyński daleki jest tu od tworzenia rzeczowych narracji. Notatnik służy mu bardziej do wyłapywania refleksji, do snucia filozoficznych rozważań czy do zapisywania tęsknot. Czasami autor odnosi się do sytuacji z Altengrabow, ale wówczas najbardziej koncentruje się na ich wartości emocjonalnej. Jeśli daje się ponieść nerwom, przedstawia nawet kontekst – ale z reguły odwołuje się przede wszystkim do sobie znanych scenek i drobnych sporów. Współtowarzyszy niedoli prezentuje z przymrużeniem oka, za to bardzo skupia się na wrażeniach zmysłowych o potencjale poetyckim. Chętnie ucieka do religijności czy wręcz mistyczności doświadczeń, teraz to natura jest obiektem zachwytów – uniesień i lirycznych komentarzy. Ludzie z kolei powracają w przyziemnych anegdotach. Gałczyński nie uskarża się na los, co najwyżej rozbija zmęczenie na przepiękne metafory, stara się wysiłek fizyczny pozbawiony sensu przerobić na obrazy bardziej uniwersalne w wymowie. Prowadzi też sam dla siebie rozważania, między innymi o przyszłości teatru, myśli o sztuce jest tu zresztą bardzo dużo. Powracają w pojedynczych notatkach, jako zalążki czegoś większego, do rozbudowania w przyszłości. Często stosuje system haseł, skrótami zapewniając sobie możliwość utrwalenia ulotnych skojarzeń. Równoważniki zdań świadczyć mogą o pośpiechu, zmęczeniu, ale i – równie dobrze – o całkowitym zrozumieniu przekazywanych treści. Wzniosłe idee i głęboko filozoficzne spostrzeżenia kontrastują z pracą do wykonania: tu, w „Notatniku z Altengrabow”, przedstawienie momentu współdziałania w katolicyzmie zderzone zostaje z… ładowaniem gnoju. Tu podobne zestawienia są na porządku dziennym. Z drobnych strzępków informacji „zwyczajnych” czytelnicy będą wydobywać obraz mikrokosmosu, z którego autor celowo ucieka za pomocą, jak to nazywa, wysiłków myślowych. Widać, że próbuje się oderwać od rzeczywistości.
Oderwanie to następuje również za sprawą wstawek po łacinie, niemiecku czy francusku: tu powracają między innymi biblijne cytaty, rodzaje modlitw, ale i upiększenia w roli literackiej. Konstanty Ildefons Gałczyński również w taki sposób ucieka od rutyny, pracuje nad sobą i kreuje językowo świat inny od tego, w którym funkcjonuje. „Notatnik z Altengrabow” nie przynosi prostych obrazków rodzajowych: sytuacje i relacje trzeba sobie dopiero odtworzyć z ascetycznych notatek. Ale dużo ważniejszy staje się dostęp do przemyśleń poety i prób ratowania się przed nieciekawą codziennością za sprawą artyzmu. Po raz kolejny wychodzi na jaw terapeutyczna moc sztuki oraz wiary w sztukę zaklinanej. „Notatnik z Altengrabow” to lektura dla wybranych, dziennik bardzo nietypowy i bazujący na zderzeniu patosu i trywialności, rozbijający stereotypy i prezentujący obozową egzystencję zupełnie inaczej niż zwykłe pamiętniki. Gałczyński i tutaj pozostał poetą (oraz filozofem), udowadniając, że już sama myśl o sztuce zapewnić może azyl.
środa, 12 października 2016
Dariusz Kortko, Marcin Pietraszewski: Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście
Agora, Warszawa 2016.
Szczyt
Tomu „Kukuczka” nie da się rozpatrywać w kategorii biografii, za to jako reportaż czy specyficzną formę literatury górskiej – jak najbardziej. Mało tego, zajmować będzie ważne miejsce wśród książek poświęconych wspinaczce wysokogórskiej, a już w górskich publikacjach Agory to pozycja zdecydowanie najlepsza. Ma na to wpływ nie tylko temat, ale i realizacja – Dariusz Kortko i Marcin Pietraszewski poradzili sobie z wielkim wyzwaniem, pozwolili czytelnikom odbyć kilka dróg na szczyty ośmiotysięczników i wniknąć w środowisko alpinistów – z rozmaitymi jego bolączkami, ale i z całym pięknem sportu. „Kukuczka” to również podróż przez przemiany ustrojowe i pozasportowe utrudnienia w drodze na szczyt.
Nie jest to biografia, chociaż biograficzne wiadomości się tu znalazły. Z całego życia prywatnego Jerzego Kukuczki – historia związku z Celiną (i krótkie jej spojrzenie na małżeństwo). Motyw rodziny tylko kilka razy powraca w górach: albo gdy narodziny syna uniemożliwiają udział w wprawie, albo – gdy bohater książki zostawia na szczycie plastikową zabawkę swojego dziecka. Celina wie, że nie zatrzyma Jerzego w domu, nie próbuje rywalizować z górami. I w tym tomie zbytnio nie przeszkadza. Dla autorów liczy się tylko zdobywanie szczytów. „Kukuczka” to droga do rekordów i życiowych sukcesów. Kortko i Pietraszewski sprawdzają, skąd miłość do wspinaczki, odnotowują pierwsze próby mierzenia się z górami. Stopniowo odsłaniają coraz więcej, niemal na oczach czytelników rośnie legenda Jerzego Kukuczki. Kolejne góry to nowe ryzyko, nowe sytuacji w obozach i na drodze, partnerzy, z którymi różnie się dogaduje. Kukuczka jest tu pokazany jako indywidualista, ale fala krytyki spadająca na niego po wyprawach, na których ktoś zginął, czy za sprawą wykorzystywania możliwości dołączenia do innej ekipy już w trakcie wchodzenia – to zawsze motyw z zewnątrz. Kortko i Pietraszewski obserwują wyczyny Kukuczki z fascynacją i… z wręcz niezwykłym zrozumieniem gór. Tworzą wiele mówiące obrazy, sceny, które reportażowo podsumowują bezbłędnie puentującymi całość komentarzami innych wspinaczy. Dokładnie znają szczegóły wypraw i układają z nich historię egzotyczną i jednocześnie przystępną dla każdego odbiorcy.
Interesują się też tym, co poza górami. Ciekawe będą zwłaszcza kwestie zaopatrzenia w sprzęt i prowiant: Kukuczka wspina się w czasach pustych półek sklepowych, wyekwipowany gorzej niż wspinacze z Zachodu, a jednak w górach bardziej liczy się jego determinacja i odporność organizmu. Bohater tomu nie ma monopolu na zdobywanie szczytów, czasem musi się wycofać, innym razem szuka szansy w kolejnej ekipie. Nie brakuje tu innych znakomitych nazwisk polskich wspinaczy: jest Wanda Rutkiewicz, Krzysztof Wielicki, Artur Hajzer – długo by wymieniać. Autorom tomu udaje się jednak uchwycić indywidualizm Kukuczki, mogą wyróżnić go z grupy himalaistów i sprawić, że stanie się bliski odbiorcom. Nie unika trudności – sporo miejsca zajmuje zdobywanie pozwoleń na wyjazd lub „na górę”, są tu nawet motywy polityczne – temat możliwości wyjazdu za granicę w czasach PRL-u – nie można się bez tego obejść. Na szczęście dla autorów – jak i dla bohatera książki – góry są najważniejsze.
To doskonała literatura faktu, odpowiednio wyważona, przygotowana ze znawstwem tematu, ale i pod względem literacko-stylistycznym znakomita. „Kukuczka” jak mało która biografia sportowa pozwala przeżywać dokonania wspinacza, zamienić się w kibica bez względu na problemy targające środowisko alpinistyczne. To bardzo ważna pozycja w literaturze górskiej – nie tylko z uwagi na prezentowaną postać. Kortko i Pietraszewski wysoko stawiają poprzeczkę następnym, którzy będą chcieli pisać o zdobywcach szczytów.
Szczyt
Tomu „Kukuczka” nie da się rozpatrywać w kategorii biografii, za to jako reportaż czy specyficzną formę literatury górskiej – jak najbardziej. Mało tego, zajmować będzie ważne miejsce wśród książek poświęconych wspinaczce wysokogórskiej, a już w górskich publikacjach Agory to pozycja zdecydowanie najlepsza. Ma na to wpływ nie tylko temat, ale i realizacja – Dariusz Kortko i Marcin Pietraszewski poradzili sobie z wielkim wyzwaniem, pozwolili czytelnikom odbyć kilka dróg na szczyty ośmiotysięczników i wniknąć w środowisko alpinistów – z rozmaitymi jego bolączkami, ale i z całym pięknem sportu. „Kukuczka” to również podróż przez przemiany ustrojowe i pozasportowe utrudnienia w drodze na szczyt.
Nie jest to biografia, chociaż biograficzne wiadomości się tu znalazły. Z całego życia prywatnego Jerzego Kukuczki – historia związku z Celiną (i krótkie jej spojrzenie na małżeństwo). Motyw rodziny tylko kilka razy powraca w górach: albo gdy narodziny syna uniemożliwiają udział w wprawie, albo – gdy bohater książki zostawia na szczycie plastikową zabawkę swojego dziecka. Celina wie, że nie zatrzyma Jerzego w domu, nie próbuje rywalizować z górami. I w tym tomie zbytnio nie przeszkadza. Dla autorów liczy się tylko zdobywanie szczytów. „Kukuczka” to droga do rekordów i życiowych sukcesów. Kortko i Pietraszewski sprawdzają, skąd miłość do wspinaczki, odnotowują pierwsze próby mierzenia się z górami. Stopniowo odsłaniają coraz więcej, niemal na oczach czytelników rośnie legenda Jerzego Kukuczki. Kolejne góry to nowe ryzyko, nowe sytuacji w obozach i na drodze, partnerzy, z którymi różnie się dogaduje. Kukuczka jest tu pokazany jako indywidualista, ale fala krytyki spadająca na niego po wyprawach, na których ktoś zginął, czy za sprawą wykorzystywania możliwości dołączenia do innej ekipy już w trakcie wchodzenia – to zawsze motyw z zewnątrz. Kortko i Pietraszewski obserwują wyczyny Kukuczki z fascynacją i… z wręcz niezwykłym zrozumieniem gór. Tworzą wiele mówiące obrazy, sceny, które reportażowo podsumowują bezbłędnie puentującymi całość komentarzami innych wspinaczy. Dokładnie znają szczegóły wypraw i układają z nich historię egzotyczną i jednocześnie przystępną dla każdego odbiorcy.
Interesują się też tym, co poza górami. Ciekawe będą zwłaszcza kwestie zaopatrzenia w sprzęt i prowiant: Kukuczka wspina się w czasach pustych półek sklepowych, wyekwipowany gorzej niż wspinacze z Zachodu, a jednak w górach bardziej liczy się jego determinacja i odporność organizmu. Bohater tomu nie ma monopolu na zdobywanie szczytów, czasem musi się wycofać, innym razem szuka szansy w kolejnej ekipie. Nie brakuje tu innych znakomitych nazwisk polskich wspinaczy: jest Wanda Rutkiewicz, Krzysztof Wielicki, Artur Hajzer – długo by wymieniać. Autorom tomu udaje się jednak uchwycić indywidualizm Kukuczki, mogą wyróżnić go z grupy himalaistów i sprawić, że stanie się bliski odbiorcom. Nie unika trudności – sporo miejsca zajmuje zdobywanie pozwoleń na wyjazd lub „na górę”, są tu nawet motywy polityczne – temat możliwości wyjazdu za granicę w czasach PRL-u – nie można się bez tego obejść. Na szczęście dla autorów – jak i dla bohatera książki – góry są najważniejsze.
To doskonała literatura faktu, odpowiednio wyważona, przygotowana ze znawstwem tematu, ale i pod względem literacko-stylistycznym znakomita. „Kukuczka” jak mało która biografia sportowa pozwala przeżywać dokonania wspinacza, zamienić się w kibica bez względu na problemy targające środowisko alpinistyczne. To bardzo ważna pozycja w literaturze górskiej – nie tylko z uwagi na prezentowaną postać. Kortko i Pietraszewski wysoko stawiają poprzeczkę następnym, którzy będą chcieli pisać o zdobywcach szczytów.