Iskry, Warszawa 2014.
Mistrzowie obliczeń
Mariusz Urbanek jako biograf nie zawodzi w dalszym ciągu. Jego najnowsza publikacja, „Genialni. Lwowska szkoła matematyczna” to opowieść o życiu kilku uczonych – jednocześnie wybitnych umysłów i nieprzystosowanych do zwykłej egzystencji osobowości. A że Urbanek sprawdza się jako poszukiwacz anegdot – w tym temacie znalazł pole do popisu. Można nawet nie lubić matematyki, a i tak „Genialnych” czytać z przyjemnością – autor nie skupia się bowiem na przybliżaniu odbiorcom sedna badań, a na prezentowaniu codzienności matematyków. W gronie najlepszych znaleźli się m.in. Stanisław Mazur, Stefan Banach czy Stanisław Ulam. Nazwiska utrwalone w historii – i to nie tylko w historii matematyki (Ulam jako jeden z pracujących nad bombą atomową) ożywają tu i trafiają do powszechnej świadomości. Urbanek trochę przypomina odbiorcom o postaciach ze świata nauk ścisłych, a trochę bawi się opowieściami, które żal byłoby stracić.
„Genialni” ze względu na obecność kilku ważnych bohaterów nie przypominają typowych biografii. Urbanek proponuje migawki z doświadczeń kolejnych postaci, wprowadza je szybko i przeplata ze sobą. Koncentruje się na jednej sylwetce na chwilę, żeby dostarczyć czytelników paru biograficznych szczegółów i natychmiast przejść do następnego przedstawiciela „lwowskiej szkoły matematycznej”. Taki rytm tomu wydaje się bardzo Urbankowi odpowiadać – ten autor przecież celowo wynajduje w życiorysach ciekawostki i anegdoty, by osłabić „encyklopedyczne” brzmienie wiadomości. I „Genialnych” skleja z takich właśnie odkryć. Tu mniej liczy się, kto z jakiej rodziny się wywodził. Scenki towarzyskie niemal całkowicie zdominują pierwszą część książki. A wśród barwnych opowieści pojawiają się historie o niezwykłych sposobach zdobywania tytułów naukowych, o grach w gronie matematyków czy o ich życiowej nieporadności. Niewiele życia prywatnego, ale niewiele też sfery naukowej, jakby bohaterów najlepiej definiowały wzajemne „zabawy”. Wielkie matematyczne odkrycia są sygnalizowane tu jakby przypadkowo, na marginesie prezentowania ciekawych charakterów postaci. Dość szczegółowo Urbanek opisuje też czas wojny – tu musi zrezygnować z lekkiego tonu, ale nie zaburza przez to samego rytmu opowieści. Nie porzuca też mozaikowej formy – wciąż przeskakuje od uczonego do uczonego. W ten sposób nawet z fragmentarycznych życiorysów złożyć może całość, spójną relację rozbudzającą ciekawość odbiorców, a nie nudną.
Bo Urbankowi przede wszystkim zależy na zaprezentowaniu barwnych postaci, które nie zabiegały o rozgłos i nie wdarły się do powszechnej świadomości. Matematycy z lwowskiej szkoły z jednej strony przełamują stereotyp poważnych uczonych zaangażowanych w rozwój nauki i przekazujących innym wyniki swoich badań, z drugiej jawią się jako gromada indywidualistów z czasem niezrozumiałymi dla otoczenia przyzwyczajeniami. Matematyka plasuje się gdzieś w tle, zresztą zdarza się, że wybitny przedstawiciel tej dziedziny wiedzy ma problemy z dodawaniem cen gazet. Takich smaczków Urbanek dostarcza bardzo dużo – wydaje się niemal, że tylko w ich poszukiwaniu sięga do materiałów źródłowych i odtwarza pozanaukowe relacje między genialnymi.
Wcale nie trzeba znać się na matematyce, żeby cieszyć się lekturą. Dla ceniących tę gałąź nauki „Genialni” mogą być miejscami rozczarowujący – Urbanek pomija specyfikę problemów-zagadek, oddala się od liczb i wzorów czy dowodów matematycznych. Czasem aż chciałoby się zerknąć – przy okazji cieszenia się anegdotami – na to, co stanowiło codzienność bohaterów. Autor jednak dostarcza wyłącznie humanistycznego spojrzenia na biografie uczonych, wyjaśnienia matematycznych zawiłości pozostawiając innym. Tym sposobem poszerza grono swoich odbiorców.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
środa, 31 grudnia 2014
Ralf Butschkow: Mam przyjaciółkę baletnicę
Media Rodzina, Poznań 2014.
Taniec od kulis
Mała bohaterka, jedna z wielu postaci, które w podserii Mam przyjaciela (cykl Mądra Mysz) przedstawiają pracę swoich dorosłych znajomych, prowadzi odbiorców na generalną próbę baletowego występu. „Mam przyjaciółkę baletnicę” to szansa zajrzenia za kulisy w tym rodzaju sztuki scenicznej. Mała Nelka zabrana do opery od dwóch lat uczy się kroków baletowych. Teraz będzie mogła przyjrzeć się codzienności tancerek i tancerzy – i sporo się dowiedzieć o samych występach, czyli o tym, do czego jeszcze sama nie dotarła.
Oprowadzanie dzieci po świecie baletu zaczyna się już od wejścia do budynku: bohaterki wchodzą wejściem dla artystów, udają się do sali ćwiczeń i do garderoby, a potem na scenę, na której trwają przygotowania do premiery: pojawiają się dekoracje, a w orkiestronie ćwiczą już muzycy. Szwalnia i kostiumernia to kolejne punkty niecodziennej wycieczki. Przy okazji dziewczynka dowie się czegoś o scenicznych sztuczkach – kostiumach czy makijażach. Przyjrzy się pracy choreografa oraz reżysera, który czuwa nad całością przedstawienia. Marysia, przewodniczka w tym tomiku, nie skupia się zbyt długo na jednej informacji – chce błyskawicznie zaprezentować ciekawostki dotyczące zawodu (zastanawiający jest wśród nich jeden punkt, według Marysi profesjonalna baletnica powinna ćwiczyć dopiero od ósmego roku życia).
Chociaż tomik o balecie wydaje się bardzo „dziewczyński”, Ralf Butschkow wybiera różne aspekty przygotowania występu. Pokazuje między innymi zajęcia pracowników technicznych, montaż scenografii czy istnienie sceny obrotowej. Nie zatrzymuje się nad kwestiami wyglądu kostiumów, dzięki czemu może dodawać kolejne niespodzianki – na przykład informację o stopniu twardości podłogi. Wcale nie sugeruje też, że balet to mało męskie zajęcie – wprawdzie to Marysia przedstawia jego kulisy, ale na sali do ćwiczeń nie brakuje też panów, i to w oryginalnych kostiumach.
„Mam przyjaciółkę baletnicę” to niepozorna książeczka obrazkowa, ale dostarczy najmłodszym sporo radości. Z jednej strony – jako pełna ważnych wiadomości lektura wprowadzająca w tajniki zawodu, z drugiej – jako pomysł na odkrywanie świata. Dzieci miło spędzą nad tą publikacją czas, także dlatego, że zyskają wstęp do dorosłości, dowiedzą się czegoś o możliwościach, jakie daje scena. Tomik został napisany tak, by nie odstraszać nadmierną szczegółowością, ale też z odrzuceniem tematycznej prostoty. Wabikiem będą w nim rozbudowane rysunki: autor za każdym razem wybiera inną perspektywę, tak, żeby nie zawężać kadru do samej sceny, a żeby uchwycić rozmaite poboczne smaczki (reflektor w kulisach, stolik reżysera na widowni, poprawki przy kostiumach czy dekoracjach). Na każdym z obrazków dzieje się wiele – a sam występ (w tym wypadku – próba generalna) pojawia się tylko na jednej rozkładówce. Nic dziwnego – baletowe popisy dzieci mogą oglądać jako widzowie, a tego, co dzieje się przed premierą nie pokaże im nikt. I dlatego praca Marysi, chociaż nie dla wszystkich równie atrakcyjna, okazuje się jednak pasjonująca i silnie działa na wyobraźnię.
Ralf Butschkow oprócz samego tańca zwraca uwagę na przygotowanie kolejnych elementów tanecznego przedstawienia. Tym samym uświadamia małym odbiorcom, jak wiele wysiłku trzeba włożyć w artystyczne działania. Staje się dla najmłodszych okazją do podpatrywania sekretów rozmaitych zawodów. A wielokrotnie już udowodnił, że z tym zadaniem radzi sobie znakomicie – więc Mądrej Myszy może przybywać małych fanów.
Taniec od kulis
Mała bohaterka, jedna z wielu postaci, które w podserii Mam przyjaciela (cykl Mądra Mysz) przedstawiają pracę swoich dorosłych znajomych, prowadzi odbiorców na generalną próbę baletowego występu. „Mam przyjaciółkę baletnicę” to szansa zajrzenia za kulisy w tym rodzaju sztuki scenicznej. Mała Nelka zabrana do opery od dwóch lat uczy się kroków baletowych. Teraz będzie mogła przyjrzeć się codzienności tancerek i tancerzy – i sporo się dowiedzieć o samych występach, czyli o tym, do czego jeszcze sama nie dotarła.
Oprowadzanie dzieci po świecie baletu zaczyna się już od wejścia do budynku: bohaterki wchodzą wejściem dla artystów, udają się do sali ćwiczeń i do garderoby, a potem na scenę, na której trwają przygotowania do premiery: pojawiają się dekoracje, a w orkiestronie ćwiczą już muzycy. Szwalnia i kostiumernia to kolejne punkty niecodziennej wycieczki. Przy okazji dziewczynka dowie się czegoś o scenicznych sztuczkach – kostiumach czy makijażach. Przyjrzy się pracy choreografa oraz reżysera, który czuwa nad całością przedstawienia. Marysia, przewodniczka w tym tomiku, nie skupia się zbyt długo na jednej informacji – chce błyskawicznie zaprezentować ciekawostki dotyczące zawodu (zastanawiający jest wśród nich jeden punkt, według Marysi profesjonalna baletnica powinna ćwiczyć dopiero od ósmego roku życia).
Chociaż tomik o balecie wydaje się bardzo „dziewczyński”, Ralf Butschkow wybiera różne aspekty przygotowania występu. Pokazuje między innymi zajęcia pracowników technicznych, montaż scenografii czy istnienie sceny obrotowej. Nie zatrzymuje się nad kwestiami wyglądu kostiumów, dzięki czemu może dodawać kolejne niespodzianki – na przykład informację o stopniu twardości podłogi. Wcale nie sugeruje też, że balet to mało męskie zajęcie – wprawdzie to Marysia przedstawia jego kulisy, ale na sali do ćwiczeń nie brakuje też panów, i to w oryginalnych kostiumach.
„Mam przyjaciółkę baletnicę” to niepozorna książeczka obrazkowa, ale dostarczy najmłodszym sporo radości. Z jednej strony – jako pełna ważnych wiadomości lektura wprowadzająca w tajniki zawodu, z drugiej – jako pomysł na odkrywanie świata. Dzieci miło spędzą nad tą publikacją czas, także dlatego, że zyskają wstęp do dorosłości, dowiedzą się czegoś o możliwościach, jakie daje scena. Tomik został napisany tak, by nie odstraszać nadmierną szczegółowością, ale też z odrzuceniem tematycznej prostoty. Wabikiem będą w nim rozbudowane rysunki: autor za każdym razem wybiera inną perspektywę, tak, żeby nie zawężać kadru do samej sceny, a żeby uchwycić rozmaite poboczne smaczki (reflektor w kulisach, stolik reżysera na widowni, poprawki przy kostiumach czy dekoracjach). Na każdym z obrazków dzieje się wiele – a sam występ (w tym wypadku – próba generalna) pojawia się tylko na jednej rozkładówce. Nic dziwnego – baletowe popisy dzieci mogą oglądać jako widzowie, a tego, co dzieje się przed premierą nie pokaże im nikt. I dlatego praca Marysi, chociaż nie dla wszystkich równie atrakcyjna, okazuje się jednak pasjonująca i silnie działa na wyobraźnię.
Ralf Butschkow oprócz samego tańca zwraca uwagę na przygotowanie kolejnych elementów tanecznego przedstawienia. Tym samym uświadamia małym odbiorcom, jak wiele wysiłku trzeba włożyć w artystyczne działania. Staje się dla najmłodszych okazją do podpatrywania sekretów rozmaitych zawodów. A wielokrotnie już udowodnił, że z tym zadaniem radzi sobie znakomicie – więc Mądrej Myszy może przybywać małych fanów.
wtorek, 30 grudnia 2014
Joseph Seeletso: Kulinarna podróż zmysłów. Od Okawango po Bałtyk
Świat Książki, Warszawa 2014.
Smakowe eksperymenty
„Kulinarna podróż zmysłów. Od Okawango po Bałtyk” stanowi przede wszystkim zbiór artystycznych zdjęć, a dopiero w drugiej kolejności zestaw kulinarnych przepisów. Joseph Seeletso wybiera zaledwie garść porad – po kilka śniadań, zup i sałatek, skromny wybór przystawek, dań mięsnych i ryb, są jeszcze varia – zatytułowane w rozdziałach „Party” czy „Afryka”. To bardziej książka-gadżet, pomysł na prezent dla ceniących oryginalne smaki niż pomoc w kuchni. Zresztą „Kulinarna podróż zmysłów” nie aspiruje do bycia książką kucharską ani kulinarnym poradnikiem. To zestaw mniej lub bardziej egzotycznych dań dla odbiorców poszukujących inspiracji.
Zdjęcia dzielą się tu na kilka kategorii. Do oczywistych należą fotografie produktowe – prezentacja gotowych potraw (a czasem i ich składników). Część zdjęć pełni rolę wskazówek – autor przedstawia wówczas kolejne etapy przygotowań, zamiast koncentrować się na budowaniu opisów. I tu pierwsza uwaga, czy może różnica oddalająca „Kulinarną podróż zmysłów” od typowych kulinarnych publikacji: nie ma tu pozowanych kadrów dla początkujących, ujęcia są dynamiczne i pozbawione nudnej jednolitości, sprawiają wrażenie robionych na żywo, na marginesie przygotowywania posiłku, nie – wykonywanych w celach szkoleniowych. To uprzyjemnia śledzenie porad, zwłaszcza że na część graficzną odbiorcy są skazani, skoro nie ma tu systemu podpisów pod zdjęciami. Są jeszcze mniej lub bardziej dynamiczne portrety autora – na plaży, na strychu, w ogrodzie czy… na przykład z rybią ością w dłoniach. Bo Joseph Seeletso traktuje tę publikację jako okazję do promowania siebie. A że dysponuje sporą liczbą udanych własnych portretów – zamieszcza je w tomie w roli ozdobników.
Każdy przepis składa się z trzech lub czterech części. Części obowiązkowe i naturalne to wyliczenie potrzebnych składników oraz sposób przyrządzenia. Autor nie zajmuje się podawaniem czasu przygotowywania potraw ani stopniem trudności, sprawia też wrażenie, jakby nie interesowały go skomplikowane posiłki. Nawet kiedy proponuje egzotyczne dla polskich czytelników smaki, nie rozwodzi się przesadnie nad nimi. Pisze na przykład „ośmiornicę gotuj godzinę na małym ogniu”, jakby wierzył w kulinarne wyczucie odbiorców. Każdą potrawę opatruje jeszcze dwoma rodzajami krótkich jednoakapitowych komentarzy – w jednym odnosi się do ogólnych właściwości użytych składników, do wiadomości na temat i do ciekawostek. Drugi komentarz rezerwuje na osobiste wrażenia, uwagi czy zwierzenia. W ten sposób odbiorcy czują, że autor zwraca się bezpośrednio do nich i zależy mu na ich uwadze, a ponadto – że proponuje rzeczywiście osobisty wybór dań. Seeletso buduje takie wrażenia niemal bezwysiłkowo, uzyskuje familiarny charakter tomu – chociaż to przecież raczej promocyjne przedsięwzięcie niż osobista książka.
Zaletą „Kulinarnej podróży zmysłów” jest odejście od typowych przepisów na rzecz eksperymentowania ze smakami. Seeletso przyrządza królika, perliczki, sandacza, krewetki czy kiwano. Łączy homara z burakiem, a ser pleśniowy z nugatem. Przedstawia też kilka smaków Afryki, obok przepisu na szarlotkę. Pokazuje, że w kuchni jedynym ograniczeniem może być wyobraźnia. Tu gotowanie staje się wydarzeniem artystycznym, szansą na wykazanie się kreatywnością. Z tej książki nikt nie nauczy się przyrządzania codziennych posiłków – ale gdyby gotujący chcieli otworzyć się na nowe smaki, Seeletso im to ułatwi.
Smakowe eksperymenty
„Kulinarna podróż zmysłów. Od Okawango po Bałtyk” stanowi przede wszystkim zbiór artystycznych zdjęć, a dopiero w drugiej kolejności zestaw kulinarnych przepisów. Joseph Seeletso wybiera zaledwie garść porad – po kilka śniadań, zup i sałatek, skromny wybór przystawek, dań mięsnych i ryb, są jeszcze varia – zatytułowane w rozdziałach „Party” czy „Afryka”. To bardziej książka-gadżet, pomysł na prezent dla ceniących oryginalne smaki niż pomoc w kuchni. Zresztą „Kulinarna podróż zmysłów” nie aspiruje do bycia książką kucharską ani kulinarnym poradnikiem. To zestaw mniej lub bardziej egzotycznych dań dla odbiorców poszukujących inspiracji.
Zdjęcia dzielą się tu na kilka kategorii. Do oczywistych należą fotografie produktowe – prezentacja gotowych potraw (a czasem i ich składników). Część zdjęć pełni rolę wskazówek – autor przedstawia wówczas kolejne etapy przygotowań, zamiast koncentrować się na budowaniu opisów. I tu pierwsza uwaga, czy może różnica oddalająca „Kulinarną podróż zmysłów” od typowych kulinarnych publikacji: nie ma tu pozowanych kadrów dla początkujących, ujęcia są dynamiczne i pozbawione nudnej jednolitości, sprawiają wrażenie robionych na żywo, na marginesie przygotowywania posiłku, nie – wykonywanych w celach szkoleniowych. To uprzyjemnia śledzenie porad, zwłaszcza że na część graficzną odbiorcy są skazani, skoro nie ma tu systemu podpisów pod zdjęciami. Są jeszcze mniej lub bardziej dynamiczne portrety autora – na plaży, na strychu, w ogrodzie czy… na przykład z rybią ością w dłoniach. Bo Joseph Seeletso traktuje tę publikację jako okazję do promowania siebie. A że dysponuje sporą liczbą udanych własnych portretów – zamieszcza je w tomie w roli ozdobników.
Każdy przepis składa się z trzech lub czterech części. Części obowiązkowe i naturalne to wyliczenie potrzebnych składników oraz sposób przyrządzenia. Autor nie zajmuje się podawaniem czasu przygotowywania potraw ani stopniem trudności, sprawia też wrażenie, jakby nie interesowały go skomplikowane posiłki. Nawet kiedy proponuje egzotyczne dla polskich czytelników smaki, nie rozwodzi się przesadnie nad nimi. Pisze na przykład „ośmiornicę gotuj godzinę na małym ogniu”, jakby wierzył w kulinarne wyczucie odbiorców. Każdą potrawę opatruje jeszcze dwoma rodzajami krótkich jednoakapitowych komentarzy – w jednym odnosi się do ogólnych właściwości użytych składników, do wiadomości na temat i do ciekawostek. Drugi komentarz rezerwuje na osobiste wrażenia, uwagi czy zwierzenia. W ten sposób odbiorcy czują, że autor zwraca się bezpośrednio do nich i zależy mu na ich uwadze, a ponadto – że proponuje rzeczywiście osobisty wybór dań. Seeletso buduje takie wrażenia niemal bezwysiłkowo, uzyskuje familiarny charakter tomu – chociaż to przecież raczej promocyjne przedsięwzięcie niż osobista książka.
Zaletą „Kulinarnej podróży zmysłów” jest odejście od typowych przepisów na rzecz eksperymentowania ze smakami. Seeletso przyrządza królika, perliczki, sandacza, krewetki czy kiwano. Łączy homara z burakiem, a ser pleśniowy z nugatem. Przedstawia też kilka smaków Afryki, obok przepisu na szarlotkę. Pokazuje, że w kuchni jedynym ograniczeniem może być wyobraźnia. Tu gotowanie staje się wydarzeniem artystycznym, szansą na wykazanie się kreatywnością. Z tej książki nikt nie nauczy się przyrządzania codziennych posiłków – ale gdyby gotujący chcieli otworzyć się na nowe smaki, Seeletso im to ułatwi.
Michael Bond: Paddington
Znak, Kraków 2014.
Miś w domu
Miś Paddington mógłby zamieszkać w Stumilowym Lesie i stać się dobrym przyjacielem Kubusia Puchatka – ale Michael Bond wysyła swojego bohatera w nieznany świat ludzi. Paddington przybywa aż z Peru – na stacji kolejowej w Londynie znajdują go państwo Brown. Postanawiają zaopiekować się sympatycznym i grzecznym niedźwiadkiem, ku radości dzieci (i przy odrobinie sceptycyzmu ze strony gosposi, pani Bird). Paddington jest jedynym w okolicy mówiącym pluszowym niedźwiedziem, ale wszyscy traktują go jak dorosłego mężczyznę. Sam miś jednak dość często zachowuje się raczej jak przystało na niesfornego kilkulatka – a swoimi codziennymi wybrykami bardzo ubarwia codzienność rodziny Brownów. Nikogo nie dziwi, że Paddington wpada w różne tarapaty. Zwykle naraża się porywczemu sąsiadowi – z innym zaprzyjaźnia się i codziennie wypija kubek kakao. Podbija też serca sprzedawców.
U Michaela Bonda opowieść dla dzieci zamienia się w historię familijną. Tu dzieci nie mają większej roli do odegrania – owszem, istnieją i od czasu do czasu pojawiają się w pobliżu, żeby bawić się z Paddingtonem – ale nie należą do postaci ważnych. To pan Brown i pani Brown spędzają z niedźwiadkiem czas, wyciągają go z kłopotów i martwią się, gdy za długo go nie ma. Umożliwiają misiowi spełnianie marzeń i pozwalają odkrywać rozmaite rozrywki. Przymykają oko na wybryki niedźwiadka – opiekują się nim jak dzieckiem, ale szanują go jak dorosłego. Jest w tym podejściu magia, która najbardziej spodoba się młodym odbiorcom: w końcu bohaterowie tomu maskotkę traktują jak prawdziwego członka rodziny. Dorośli podejmują grę, która normalnie przypisana jest maluchom – tyle że przygody Paddingtona rozgrywają się naprawdę. Przez to lektura staje się zabawniejsza.
Michael Bond stawia na klasykę. W jego opowiadaniach daje się wyczuć swoista przedwojenność (do tego zresztą autor przyznaje się w posłowiu). Pan i pani Brown prowadzą dość proste (ale eleganckie) życie, nie próbują ulepszać własnej egzystencji. Stworzeni w połowie XX wieku, dzisiaj zachowują kusząco archaiczny tryb życia. Miś jest dżentelmenem, podobnie jak jego kolejni przyjaciele. Nienaganne maniery dominują w zachowaniach domowników – w związku z tym komiczne okazują się rozmaite bałaganiarskie wpadki Paddingtona, który testuje zwyczajne zajęcia – próbuje swoich sił w majsterkowaniu, przyrządzaniu obiadu, w praniu, uczy się świętować, idzie do kina i przygotowuje prezenty. Każde opowiadanie odnosi się do nowego wątku i każde napisane jest bardzo ciekawie, zwłaszcza dla najmłodszych.
Na „Paddingtona” składają się trzy tomy przygód małego niedźwiadka. To dobra okazja do zapoznania się z bohaterem, który przeszedł już do klasyki i może konkurować z innymi bajkowymi zwierzętami. Bond imponuje tu pomysłowością i sposobem realizacji fabułek – lektura będzie dla dzieci zawsze bardzo przyjemna. Ten autor pisze swobodnie, a do tego z ogromnym ładunkiem komizmu. Paddington – uwielbiający kanapki z marmoladą, miś w charakterystycznym podziurawionym kapeluszu to postać rozbudzająca wyobraźnię dzieci. Każdy chce mieć takiego przyjaciela – zwłaszcza że jego prawdziwości nie kwestionują nawet dorośli, zwykle niezbyt przekonani do pluszowych przyjaciół. Michael Bond sprawia, że Paddington ożywa i istnieje w świadomości dzieci jako realna postać. Do części maluchów dotrze zapewne za sprawą kina – ale nieco staroświecka opowieść książkowa jest znacznie lepszym rozwiązaniem – klimatem i treścią nawiązuje do najpiękniejszych propozycji z klasyki literatury czwartej i sama stała się już klasyką.
Miś w domu
Miś Paddington mógłby zamieszkać w Stumilowym Lesie i stać się dobrym przyjacielem Kubusia Puchatka – ale Michael Bond wysyła swojego bohatera w nieznany świat ludzi. Paddington przybywa aż z Peru – na stacji kolejowej w Londynie znajdują go państwo Brown. Postanawiają zaopiekować się sympatycznym i grzecznym niedźwiadkiem, ku radości dzieci (i przy odrobinie sceptycyzmu ze strony gosposi, pani Bird). Paddington jest jedynym w okolicy mówiącym pluszowym niedźwiedziem, ale wszyscy traktują go jak dorosłego mężczyznę. Sam miś jednak dość często zachowuje się raczej jak przystało na niesfornego kilkulatka – a swoimi codziennymi wybrykami bardzo ubarwia codzienność rodziny Brownów. Nikogo nie dziwi, że Paddington wpada w różne tarapaty. Zwykle naraża się porywczemu sąsiadowi – z innym zaprzyjaźnia się i codziennie wypija kubek kakao. Podbija też serca sprzedawców.
U Michaela Bonda opowieść dla dzieci zamienia się w historię familijną. Tu dzieci nie mają większej roli do odegrania – owszem, istnieją i od czasu do czasu pojawiają się w pobliżu, żeby bawić się z Paddingtonem – ale nie należą do postaci ważnych. To pan Brown i pani Brown spędzają z niedźwiadkiem czas, wyciągają go z kłopotów i martwią się, gdy za długo go nie ma. Umożliwiają misiowi spełnianie marzeń i pozwalają odkrywać rozmaite rozrywki. Przymykają oko na wybryki niedźwiadka – opiekują się nim jak dzieckiem, ale szanują go jak dorosłego. Jest w tym podejściu magia, która najbardziej spodoba się młodym odbiorcom: w końcu bohaterowie tomu maskotkę traktują jak prawdziwego członka rodziny. Dorośli podejmują grę, która normalnie przypisana jest maluchom – tyle że przygody Paddingtona rozgrywają się naprawdę. Przez to lektura staje się zabawniejsza.
Michael Bond stawia na klasykę. W jego opowiadaniach daje się wyczuć swoista przedwojenność (do tego zresztą autor przyznaje się w posłowiu). Pan i pani Brown prowadzą dość proste (ale eleganckie) życie, nie próbują ulepszać własnej egzystencji. Stworzeni w połowie XX wieku, dzisiaj zachowują kusząco archaiczny tryb życia. Miś jest dżentelmenem, podobnie jak jego kolejni przyjaciele. Nienaganne maniery dominują w zachowaniach domowników – w związku z tym komiczne okazują się rozmaite bałaganiarskie wpadki Paddingtona, który testuje zwyczajne zajęcia – próbuje swoich sił w majsterkowaniu, przyrządzaniu obiadu, w praniu, uczy się świętować, idzie do kina i przygotowuje prezenty. Każde opowiadanie odnosi się do nowego wątku i każde napisane jest bardzo ciekawie, zwłaszcza dla najmłodszych.
Na „Paddingtona” składają się trzy tomy przygód małego niedźwiadka. To dobra okazja do zapoznania się z bohaterem, który przeszedł już do klasyki i może konkurować z innymi bajkowymi zwierzętami. Bond imponuje tu pomysłowością i sposobem realizacji fabułek – lektura będzie dla dzieci zawsze bardzo przyjemna. Ten autor pisze swobodnie, a do tego z ogromnym ładunkiem komizmu. Paddington – uwielbiający kanapki z marmoladą, miś w charakterystycznym podziurawionym kapeluszu to postać rozbudzająca wyobraźnię dzieci. Każdy chce mieć takiego przyjaciela – zwłaszcza że jego prawdziwości nie kwestionują nawet dorośli, zwykle niezbyt przekonani do pluszowych przyjaciół. Michael Bond sprawia, że Paddington ożywa i istnieje w świadomości dzieci jako realna postać. Do części maluchów dotrze zapewne za sprawą kina – ale nieco staroświecka opowieść książkowa jest znacznie lepszym rozwiązaniem – klimatem i treścią nawiązuje do najpiękniejszych propozycji z klasyki literatury czwartej i sama stała się już klasyką.
poniedziałek, 29 grudnia 2014
Kira Gałczyńska: Srebrna Natalia. Opowieść o Natalii Gałczyńskiej
Marginesy, Warszawa 2014.
Żona poety
Kira Gałczyńska sprawia wrażenie, jakby chciała mieć wyłączność na pisanie o rodzicach – taki odbiór wywołuje rama wznowionej „Srebrnej Natalii” z krytyką jednego z tomów poświęconych Konstantemu Ildefonsowi Gałczyńskiemu. Sama potrafi opowiadać, co właściwą częścią książki udowadnia, więc zupełnie niepotrzebne i niesmaczne są ataki z początku tej publikacji. Przecież w „Srebrnej Natalii” też nie chodzi o ukazywanie surowej prawdy, a o budowanie i podtrzymywanie legendy.
„Srebrna Natalia. Opowieść o Natalii Gałczyńskiej” to pozycja poświęcona jednej z najsławniejszych „żon poetów”, bohaterce i adresatce pięknych liryków miłosnych. To szansa na zaprezentowanie różnych, także nieutrwalonych w poezji oblicz niezwykłej kobiety. Dla samej autorki to również szansa na odbycie wielu podróży i poszukiwania niegdyś zlekceważonych wiadomości. Kira Gałczyńska pisze książkę o matce – to jedna warstwa „Srebrnej Natalii”. Pisze książkę o małżeństwie rodziców z perspektywy dziecka, które chce widzieć ten związek idealnym: bagatelizuje więc „pomniejsze” miłości ojca, jego wady i nałogi, które zaszkodzić by mogły sielankowemu obrazowi. Wreszcie pisze Kira Gałczyńska książkę o sobie w relacjach z matką, pilnie odrabia lekcję z rodzinności. Staje na straży rodowego archiwum i zamierza ocalić to, co na pewno umknęłoby krytykom.
„Srebrna Natalia” jest biografią napisaną bardzo plastycznym językiem. Kiedy Kira Gałczyńska kompletuje dokumenty lub wybiera się w rodzinne strony matki, wielką wagę przywiązuje do wrażeń zmysłowych. Doskonale czuje się w rozbudowywanych, niemal poetyckich opisach, na które w zwykłej literaturze faktu nie ma miejsca. Pasjonuje ją ulotność wrażeń – w migotliwych doznaniach zawiera kolejne sugestywne spostrzeżenia, które mają czytelnikom pomóc w dopełnieniu obrazu Natalii. Bo Natalia – utrwalona już w literaturze, przefiltrowana przez poezję – to zjawisko, którego nie wolno niszczyć beznamiętnymi narracjami. Tak Kira Gałczyńska zamienia się w pisarkę – nie w powieści, a w literaturze „użytkowej”, rządzącej się swoimi prawami.
W „Srebrnej Natalii” szczegóły biograficzne ozdabiane są ornamentową stylistyką – Kira Gałczyńska dodaje do opowieści trochę słownej magii, poza tym nie pozwala czytelnikom zapomnieć o swoich bliskich związkach z bohaterką tomu. Wprowadza mimochodem ramę z aktualiów czy osobistych wstawek. Często również oddaje głos matce – zapiski Natalii Gałczyńskiej są nieco mniej ozdobne, ale również starannie przemyślane i literacko dopracowane, pojawia się w nich też wiele konkretów. Narracje matki i córki dobrze się uzupełniają – chociaż po latach ta druga ma bolesną świadomość własnych niedopatrzeń, których nie da się już nadrobić. Autorka sięga tu również po rozmaite dokumenty i dodaje je do tomu, przypominając o faktograficznym charakterze publikacji, którą czyta się jak literaturę piękną.
„Srebrna Natalia” przypominana przez Marginesy dobrze wpisuje się w biograficzną serię wydawnictwa. Imponująca jest tu liczba zdjęć z domowego archiwum. Jednak najważniejszy okazuje się klimat wspomnień – Kira Gałczyńska o Natalii opowiada na zmianę jak o literackiej legendzie, mamie, przyjaciółce, żonie Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i kobiecie fascynującej. Na „Srebrną Natalię” składają się więc różne portrety – wszystkie są próbą utrwalenia dla potomnych interesującej postaci. Książka doczekała się uzupełnienia (o tematy gruzińskie) i w dalszym ciągu jest ważną publikacją pomocną w dyskusji nad literaturą XX wieku.
Żona poety
Kira Gałczyńska sprawia wrażenie, jakby chciała mieć wyłączność na pisanie o rodzicach – taki odbiór wywołuje rama wznowionej „Srebrnej Natalii” z krytyką jednego z tomów poświęconych Konstantemu Ildefonsowi Gałczyńskiemu. Sama potrafi opowiadać, co właściwą częścią książki udowadnia, więc zupełnie niepotrzebne i niesmaczne są ataki z początku tej publikacji. Przecież w „Srebrnej Natalii” też nie chodzi o ukazywanie surowej prawdy, a o budowanie i podtrzymywanie legendy.
„Srebrna Natalia. Opowieść o Natalii Gałczyńskiej” to pozycja poświęcona jednej z najsławniejszych „żon poetów”, bohaterce i adresatce pięknych liryków miłosnych. To szansa na zaprezentowanie różnych, także nieutrwalonych w poezji oblicz niezwykłej kobiety. Dla samej autorki to również szansa na odbycie wielu podróży i poszukiwania niegdyś zlekceważonych wiadomości. Kira Gałczyńska pisze książkę o matce – to jedna warstwa „Srebrnej Natalii”. Pisze książkę o małżeństwie rodziców z perspektywy dziecka, które chce widzieć ten związek idealnym: bagatelizuje więc „pomniejsze” miłości ojca, jego wady i nałogi, które zaszkodzić by mogły sielankowemu obrazowi. Wreszcie pisze Kira Gałczyńska książkę o sobie w relacjach z matką, pilnie odrabia lekcję z rodzinności. Staje na straży rodowego archiwum i zamierza ocalić to, co na pewno umknęłoby krytykom.
„Srebrna Natalia” jest biografią napisaną bardzo plastycznym językiem. Kiedy Kira Gałczyńska kompletuje dokumenty lub wybiera się w rodzinne strony matki, wielką wagę przywiązuje do wrażeń zmysłowych. Doskonale czuje się w rozbudowywanych, niemal poetyckich opisach, na które w zwykłej literaturze faktu nie ma miejsca. Pasjonuje ją ulotność wrażeń – w migotliwych doznaniach zawiera kolejne sugestywne spostrzeżenia, które mają czytelnikom pomóc w dopełnieniu obrazu Natalii. Bo Natalia – utrwalona już w literaturze, przefiltrowana przez poezję – to zjawisko, którego nie wolno niszczyć beznamiętnymi narracjami. Tak Kira Gałczyńska zamienia się w pisarkę – nie w powieści, a w literaturze „użytkowej”, rządzącej się swoimi prawami.
W „Srebrnej Natalii” szczegóły biograficzne ozdabiane są ornamentową stylistyką – Kira Gałczyńska dodaje do opowieści trochę słownej magii, poza tym nie pozwala czytelnikom zapomnieć o swoich bliskich związkach z bohaterką tomu. Wprowadza mimochodem ramę z aktualiów czy osobistych wstawek. Często również oddaje głos matce – zapiski Natalii Gałczyńskiej są nieco mniej ozdobne, ale również starannie przemyślane i literacko dopracowane, pojawia się w nich też wiele konkretów. Narracje matki i córki dobrze się uzupełniają – chociaż po latach ta druga ma bolesną świadomość własnych niedopatrzeń, których nie da się już nadrobić. Autorka sięga tu również po rozmaite dokumenty i dodaje je do tomu, przypominając o faktograficznym charakterze publikacji, którą czyta się jak literaturę piękną.
„Srebrna Natalia” przypominana przez Marginesy dobrze wpisuje się w biograficzną serię wydawnictwa. Imponująca jest tu liczba zdjęć z domowego archiwum. Jednak najważniejszy okazuje się klimat wspomnień – Kira Gałczyńska o Natalii opowiada na zmianę jak o literackiej legendzie, mamie, przyjaciółce, żonie Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i kobiecie fascynującej. Na „Srebrną Natalię” składają się więc różne portrety – wszystkie są próbą utrwalenia dla potomnych interesującej postaci. Książka doczekała się uzupełnienia (o tematy gruzińskie) i w dalszym ciągu jest ważną publikacją pomocną w dyskusji nad literaturą XX wieku.
niedziela, 28 grudnia 2014
Yves Grevet: Meto. Tom 1. Dom
Dwie Siostry, Warszawa 2014.
Pustka
Bardzo dziwna jest ta powieść, pierwsza część trylogii. Dziwna i niepokojąca od strony literacko-fabularnej, prawdziwa z punktu widzenia społecznych mechanizmów. Do końca nie pozwala poznać swojego celu, za to dość łatwo wskazuje literackie inspiracje. Żeby powstał „Meto”, musiał istnieć „Rok 1984” Orwella, musiał pojawić się Cherub, a rynek literatury czwartej musiał nasycić się powieściami akcji, w których sensacyjny ton przerastał nawet historie dla dorosłych. W tej powieści nie ma chronienia nastolatków. Świat jest niegościnny i przerażający, postapokaliptyczna wizja oddala odbiorców od kojących historii i krzepiących nurtów. Tu wytrwają tylko najdzielniejsi.
Meto mieszka z innymi chłopcami w Domu – na wulkanicznej wyspie, wewnątrz wygasłego krateru. Nie pamięta i nie zna innej rzeczywistości niż ta z Domu. A tu reguły są bezlitosne: chłopiec, którego łóżko w nocy się złamie, znika. Dojrzewanie wiąże się więc ze strachem i niepewnością. Kiedy którykolwiek z małych bohaterów złamie jedną z licznych obowiązujących w Domu zasad, trafia za karę do lodówy – pomieszczenia, w którym temperatura spada poniżej zera. Wielu zresztą w ten sposób, przez odmrożenia, straciło palce. Meto także kilka razy trafił do lodówy – może więc ze szczegółami opowiadać, jak kończy się niesubordynacja. Dom to nazwa ironiczna – tu nie ma ani ciepła, ani zrozumienia, ani normalności. Wszystko regulują liczby: każdy może zjeść określoną liczbę kęsów, wiadomo, ile razy może je przeżuwać i w której minucie zakończyć posiłek. Emocje znajdują ujście w dość brutalnych sportach. Dom nie jest miejscem, do którego chciałoby się wracać. Nie budzi sentymentów.
Yves Grevet pokazuje, jak rodzi się bunt. Meto mimo starań nie potrafi przystosować się do bezdusznych zasad i chciałby coś zmienić. Wraz z kształtowaniem samoświadomości, wytwarza się w nim też wiara w rewolucję. To coś, co może zainteresować młodych czytelników. Meto stopniowo wprowadza działające na wyobraźnię zachowania – tajne wiadomości przekazywane na kartkach, szyfry podczas obiadów, wreszcie wyłapywanie szpiegów i sekretne spotkania, a wszystko w atmosferze niepewności i strachu. Sam bunt to nie koniec – trzeba jeszcze znaleźć sposób na skanalizowanie emocji do niedawna bezlitośnie tresowanych kolegów. Obalenie dyktatorów to dopiero początek problemów, co widać doskonale w tej książce.
Z czasem akcja staje się coraz bardziej brutalna, chociaż po surowym początku wydawać się to może trudne do zrealizowania. Grevet nie rozczula się nad postaciami, nawet niespecjalnie je lubi. „Meto” to powieść całkowicie pozbawiona sentymentów. Od zera buduje się tu świat tak nieprzystępny, jak to tylko możliwe – „Meto” nie ma żadnych ozdobników, żadnego uroku, czegokolwiek, co pozwoliłoby zadomowić się w książkowej przestrzeni. Yves Grevet chce odstraszyć, przerazić i zniechęcić. Jedynym czynnikiem budującym więź odbiorców z bohaterem jest tutaj zapowiedź wielkich przygód – ale te przygody stanowią pochodną zagrożeń, nie prezent dla czytelników. „Meto” to powieść, w której nic nie przysłania scenariuszowego szkieletu – nie pojawiają się tu przesadnie rozbudowane relacje między bohaterami, skomplikowane charakterystyki czy choćby przestrzenie do działania. Wszystko ustalane jest dzięki regulaminom, a poza regulaminami rozciąga się pustka. I być może to w książce będzie najbardziej tragiczne. Meto jest samotnikiem, który na razie nie ma szans na tworzenie zwykłych społecznych relacji.
Pustka
Bardzo dziwna jest ta powieść, pierwsza część trylogii. Dziwna i niepokojąca od strony literacko-fabularnej, prawdziwa z punktu widzenia społecznych mechanizmów. Do końca nie pozwala poznać swojego celu, za to dość łatwo wskazuje literackie inspiracje. Żeby powstał „Meto”, musiał istnieć „Rok 1984” Orwella, musiał pojawić się Cherub, a rynek literatury czwartej musiał nasycić się powieściami akcji, w których sensacyjny ton przerastał nawet historie dla dorosłych. W tej powieści nie ma chronienia nastolatków. Świat jest niegościnny i przerażający, postapokaliptyczna wizja oddala odbiorców od kojących historii i krzepiących nurtów. Tu wytrwają tylko najdzielniejsi.
Meto mieszka z innymi chłopcami w Domu – na wulkanicznej wyspie, wewnątrz wygasłego krateru. Nie pamięta i nie zna innej rzeczywistości niż ta z Domu. A tu reguły są bezlitosne: chłopiec, którego łóżko w nocy się złamie, znika. Dojrzewanie wiąże się więc ze strachem i niepewnością. Kiedy którykolwiek z małych bohaterów złamie jedną z licznych obowiązujących w Domu zasad, trafia za karę do lodówy – pomieszczenia, w którym temperatura spada poniżej zera. Wielu zresztą w ten sposób, przez odmrożenia, straciło palce. Meto także kilka razy trafił do lodówy – może więc ze szczegółami opowiadać, jak kończy się niesubordynacja. Dom to nazwa ironiczna – tu nie ma ani ciepła, ani zrozumienia, ani normalności. Wszystko regulują liczby: każdy może zjeść określoną liczbę kęsów, wiadomo, ile razy może je przeżuwać i w której minucie zakończyć posiłek. Emocje znajdują ujście w dość brutalnych sportach. Dom nie jest miejscem, do którego chciałoby się wracać. Nie budzi sentymentów.
Yves Grevet pokazuje, jak rodzi się bunt. Meto mimo starań nie potrafi przystosować się do bezdusznych zasad i chciałby coś zmienić. Wraz z kształtowaniem samoświadomości, wytwarza się w nim też wiara w rewolucję. To coś, co może zainteresować młodych czytelników. Meto stopniowo wprowadza działające na wyobraźnię zachowania – tajne wiadomości przekazywane na kartkach, szyfry podczas obiadów, wreszcie wyłapywanie szpiegów i sekretne spotkania, a wszystko w atmosferze niepewności i strachu. Sam bunt to nie koniec – trzeba jeszcze znaleźć sposób na skanalizowanie emocji do niedawna bezlitośnie tresowanych kolegów. Obalenie dyktatorów to dopiero początek problemów, co widać doskonale w tej książce.
Z czasem akcja staje się coraz bardziej brutalna, chociaż po surowym początku wydawać się to może trudne do zrealizowania. Grevet nie rozczula się nad postaciami, nawet niespecjalnie je lubi. „Meto” to powieść całkowicie pozbawiona sentymentów. Od zera buduje się tu świat tak nieprzystępny, jak to tylko możliwe – „Meto” nie ma żadnych ozdobników, żadnego uroku, czegokolwiek, co pozwoliłoby zadomowić się w książkowej przestrzeni. Yves Grevet chce odstraszyć, przerazić i zniechęcić. Jedynym czynnikiem budującym więź odbiorców z bohaterem jest tutaj zapowiedź wielkich przygód – ale te przygody stanowią pochodną zagrożeń, nie prezent dla czytelników. „Meto” to powieść, w której nic nie przysłania scenariuszowego szkieletu – nie pojawiają się tu przesadnie rozbudowane relacje między bohaterami, skomplikowane charakterystyki czy choćby przestrzenie do działania. Wszystko ustalane jest dzięki regulaminom, a poza regulaminami rozciąga się pustka. I być może to w książce będzie najbardziej tragiczne. Meto jest samotnikiem, który na razie nie ma szans na tworzenie zwykłych społecznych relacji.
Patience Bloom: Romans to moja praca
W. A. B., Warszawa 2014.
Poszukiwania
Patience jest zagorzałą czytelniczką romansów (a dokładniej – szablonowych harlequinów), nie gardzi też komediami romantycznymi. To idealistka, która właściwie nie potrafi się odnaleźć w zwyczajnym świecie. Może dlatego, że głęboko wierzy w fabuły z ulubionych książek oraz w filmowe scenariusze i liczy na to, że w jej własnym życiu pojawi się wkrótce mężczyzna idealny. Każdą relację z płcią przeciwną błyskawicznie wpasowuje w romansowy konwenans i sama dla siebie staje się jak bohaterka ulubionych powieści. To nie może się udać: faceci z życia wzięci nie chcą przyjmować przypisanych sobie ról, a mimo kolejnych miłosnych porażek nie słabnie zamiłowanie Patience do konfabulacji. Jednak to, o czym skrycie (skrycie!) zawsze marzą nastolatki, niezbyt pasuje do kobiety w średnim wieku. Czytelniczki tomu „Romans to moja praca” Patience Bloom będą się często zastanawiać, jak można było stworzyć tak nierealistyczną postać, która w dodatku z własnych niepowodzeń nie wyciąga żadnych wniosków.
Patience chciałaby być bohaterką romansu. W kolejnych znajomych tropi ślady zachowań znanych z książek i ekranu, a nawet nagina fakty, chcąc znaleźć ideał. Udana randka wystarcza jej do snucia fantazji o pięknym ślubie, a porażki pogrążają w rozpaczy. I tak bez przerwy – zmieniają się tylko lata i okoliczności poznawania mężczyzn, oraz utwory, do których autorka się odnosi. Bloom przywołuje całe streszczenia ulubionych komedii romantycznych swojej bohaterki, wzdycha w jej imieniu do niedostępnych aktorów i zdaje się nie dostrzegać różnic między scenariuszami i rzeczywistością. Wydaje jej się, że fikcja wkroczy i w życie jej postaci – z którą autorka nieco za silnie się utożsamia. Kilka błędów w wykonaniu Patience brzmiałoby zabawnie i świeżo – ale sytuacja stale się powtarza, a, co gorsza, Patience z ochotą pakuje się w związki bez przyszłości i relacje o bardzo przewidywalnym rychłym zakończeniu. Ta postać nie potrafi żyć samotnie, ale do ciągłego szukania drugiej połówki pcha ją tylko i wyłącznie pragnienie odczuwania wzniosłych emocji, romansów, które stawały się w literaturze udziałem heroin. To za mało, żeby wystarczyło na całą książkę, nawet jeśli potraktuje się „Romans” jako lekturę w założeniu prześmiewczą. Patience Bloom doskonale orientuje się w temacie romansowych scenariuszy, widać też, że lubi oglądać komedie romantyczne – ale w jej pierwszej powieści wyraźnie brakuje iskry. Patience miota się bezradnie w swoim życiu i zachowuje jak egzaltowana nastolatka – można by ewentualnie potraktować ją jako wzór do niszczenia związków, ale… nikt w prawdziwym życiu nie zachowuje się tak, jak ta bohaterka, co będzie tu przeszkadzać w lekturze. Problem Patience Bloom polega na nieumiejętności przekonania do postaci.
Dla czytelniczek ceniących komedie romantyczne tom „Romans to moja praca” może natomiast być miniprzewodnikiem po lekturach i filmach z wątkiem sercowym. Bohaterka nie skupia się na harlequinach, wybiera proste odnośniki do powieści romansowych i filmów – wyciskaczy łez.
Patience Bloom dobrze czuje się w samym pisaniu, w prowadzeniu narracji na wzór tych z romansowych czytadeł. Brakuje jej jednak odwagi i pomysłów w konstruowaniu własnej fabuły – oraz w tworzeniu charakteru postaci. „Romans to moja praca” miał być mrugnięciem okiem do odbiorczyń – ale coś w konstrukcji tej książki szwankuje, więc części czytelniczek będzie się trudno do tej historii przekonać.
Poszukiwania
Patience jest zagorzałą czytelniczką romansów (a dokładniej – szablonowych harlequinów), nie gardzi też komediami romantycznymi. To idealistka, która właściwie nie potrafi się odnaleźć w zwyczajnym świecie. Może dlatego, że głęboko wierzy w fabuły z ulubionych książek oraz w filmowe scenariusze i liczy na to, że w jej własnym życiu pojawi się wkrótce mężczyzna idealny. Każdą relację z płcią przeciwną błyskawicznie wpasowuje w romansowy konwenans i sama dla siebie staje się jak bohaterka ulubionych powieści. To nie może się udać: faceci z życia wzięci nie chcą przyjmować przypisanych sobie ról, a mimo kolejnych miłosnych porażek nie słabnie zamiłowanie Patience do konfabulacji. Jednak to, o czym skrycie (skrycie!) zawsze marzą nastolatki, niezbyt pasuje do kobiety w średnim wieku. Czytelniczki tomu „Romans to moja praca” Patience Bloom będą się często zastanawiać, jak można było stworzyć tak nierealistyczną postać, która w dodatku z własnych niepowodzeń nie wyciąga żadnych wniosków.
Patience chciałaby być bohaterką romansu. W kolejnych znajomych tropi ślady zachowań znanych z książek i ekranu, a nawet nagina fakty, chcąc znaleźć ideał. Udana randka wystarcza jej do snucia fantazji o pięknym ślubie, a porażki pogrążają w rozpaczy. I tak bez przerwy – zmieniają się tylko lata i okoliczności poznawania mężczyzn, oraz utwory, do których autorka się odnosi. Bloom przywołuje całe streszczenia ulubionych komedii romantycznych swojej bohaterki, wzdycha w jej imieniu do niedostępnych aktorów i zdaje się nie dostrzegać różnic między scenariuszami i rzeczywistością. Wydaje jej się, że fikcja wkroczy i w życie jej postaci – z którą autorka nieco za silnie się utożsamia. Kilka błędów w wykonaniu Patience brzmiałoby zabawnie i świeżo – ale sytuacja stale się powtarza, a, co gorsza, Patience z ochotą pakuje się w związki bez przyszłości i relacje o bardzo przewidywalnym rychłym zakończeniu. Ta postać nie potrafi żyć samotnie, ale do ciągłego szukania drugiej połówki pcha ją tylko i wyłącznie pragnienie odczuwania wzniosłych emocji, romansów, które stawały się w literaturze udziałem heroin. To za mało, żeby wystarczyło na całą książkę, nawet jeśli potraktuje się „Romans” jako lekturę w założeniu prześmiewczą. Patience Bloom doskonale orientuje się w temacie romansowych scenariuszy, widać też, że lubi oglądać komedie romantyczne – ale w jej pierwszej powieści wyraźnie brakuje iskry. Patience miota się bezradnie w swoim życiu i zachowuje jak egzaltowana nastolatka – można by ewentualnie potraktować ją jako wzór do niszczenia związków, ale… nikt w prawdziwym życiu nie zachowuje się tak, jak ta bohaterka, co będzie tu przeszkadzać w lekturze. Problem Patience Bloom polega na nieumiejętności przekonania do postaci.
Dla czytelniczek ceniących komedie romantyczne tom „Romans to moja praca” może natomiast być miniprzewodnikiem po lekturach i filmach z wątkiem sercowym. Bohaterka nie skupia się na harlequinach, wybiera proste odnośniki do powieści romansowych i filmów – wyciskaczy łez.
Patience Bloom dobrze czuje się w samym pisaniu, w prowadzeniu narracji na wzór tych z romansowych czytadeł. Brakuje jej jednak odwagi i pomysłów w konstruowaniu własnej fabuły – oraz w tworzeniu charakteru postaci. „Romans to moja praca” miał być mrugnięciem okiem do odbiorczyń – ale coś w konstrukcji tej książki szwankuje, więc części czytelniczek będzie się trudno do tej historii przekonać.
sobota, 27 grudnia 2014
Olgierd Budrewicz: Kto chce, niech wierzy
Świat Książki, Warszawa 2014.
Kronika zdziwień
O swojej własnej Kronice Zdziwień pisze Olgierd Budrewicz w kolejnych reportażach podróżniczych zgromadzonych w tomie „Kto chce, niech wierzy”. Kronika Zdziwień bierze się z porównywania – warunków, obyczajów i pomysłów ludzi żyjących w miejscach, które my uważamy za egzotyczne. Budrewicz jako podróżnik nie zajmuje się wiadomościami z przewodników, nie interesuje go w najmniejszym stopniu prosta turystyka. Chce za to sprawdzić, co zaskoczy go w nowym miejscu. Zamiast konkretów rejestruje wrażenia, zamiast danych encyklopedycznych – wyłącznie ciekawostki. Jak ta o wiosce Poland na jednej z wysp. Albo o czarnoskórym Stefanie Starzyńskim. Budrewicz szuka wrażeń estetycznych, a jego książka staje się sprawozdaniem z tych poszukiwań. Dla swoich czytelników ma zawsze zestaw anegdot – i to anegdot niebanalnych, wolnych od przymusu opracowywania tematu.
„Kto chce, niech wierzy” to próba jak najlepszego poznania świata – tyle że w pigułce. Budrewicz w związku z tym nie może zajmować się analizowaniem obcych kultur (co najwyżej wykorzysta przykład napotkanego mieszkańca). Zwraca uwagę na drogi alternatywne wobec cywilizacji, sprawdza, co kształtowało mentalność tubylców. Konfrontuje ich systemy wartości z rodzimymi – ale nie ocenia. Tego autora kusi inność. Specjalnie wybiera się tam, gdzie może konfrontować wyobrażenia (także zbiorowe) z rzeczywistością – na wyspy tropikalne, dalekie i bliskie, do dżungli, do wielkich miast czy w zimne regiony globu. Interesują go miejscowe zabawy, flora i fauna, świadomość plemienna lub narodowa czy lokalni przywódcy. Cieszy też zestaw wspomnień „polskich” – o niespodziewaych spotkaniach z rodakami czy językiem polskim w najdalszych zakątkach Ziemi.
Olgierd Budrewicz dąży do syntetyzowania swoich podróżniczych doświadczeń. Usuwa z tekstów informacje, które łatwo można znaleźć, pozostawia za to przeżycia i zapiski z ulotnych chwil. Nie zarzuca odbiorców faktami i danymi, o wiele bardziej zajmują go własne wnioski – dzięki czemu te reportaże ani szybko się nie zestarzeją, ani nie zginą w zalewie modnych „turystycznych” opowiastek. Budrewicz nie jest tutaj poszukiwaczem przygód, jest za to podróżnikiem z prawdziwego zdarzenia, tym, kto próbuje zrozumieć sens przemierzania świata i wyciągnąć z tego dla siebie cenne lekcje. Przy okazji też ujawnia spore poczucie humoru, z którego przecież czytelnicy dobrze go znają.
Teksty w „Kto chce, niech wierzy” nie są czystogatunkowymi reportażami – to rodzaj wspomnień z rozmaitych wypraw. Cechą Budrewicza jest umiejętność odsiewania zjawisk i zdarzeń nieważnych – dzięki czemu w tych zapiskach pozostają tylko sprawy istotne i dające do myślenia. Ta tendencja utrzymuje się w całej książce. Budrewicza nie można tym razem traktować jak przewodnika po świecie – można za to przyglądać się jego kronice zdziwień i próbom zrozumienia rozmaitych sposobów na życie czy też miejsc, w których takie sposoby należy stworzyć. „Kto chce, niech wierzy” to książka geograficznych skrajności, przypominająca o sztuce pochylenia się nad nieznanym. Budrewicz to podróżnik w starym stylu – co dotyczy również elegancji językowej. „Kto chce, niech wierzy” to publikacja, która w niczym nie przypomina dzisiejszych relacji z wypraw po świecie. Olgierd Budrewicz pokazuje to, co jest esencją podróżniczego życia, bez morałów i wstawek dydaktycznych. Autor chce, żeby odbiorcy razem z nim nauczyli się poznawać piękno świata – do tego dąży swoim ciekawym tomem. I nie zawiedzie odbiorców.
Kronika zdziwień
O swojej własnej Kronice Zdziwień pisze Olgierd Budrewicz w kolejnych reportażach podróżniczych zgromadzonych w tomie „Kto chce, niech wierzy”. Kronika Zdziwień bierze się z porównywania – warunków, obyczajów i pomysłów ludzi żyjących w miejscach, które my uważamy za egzotyczne. Budrewicz jako podróżnik nie zajmuje się wiadomościami z przewodników, nie interesuje go w najmniejszym stopniu prosta turystyka. Chce za to sprawdzić, co zaskoczy go w nowym miejscu. Zamiast konkretów rejestruje wrażenia, zamiast danych encyklopedycznych – wyłącznie ciekawostki. Jak ta o wiosce Poland na jednej z wysp. Albo o czarnoskórym Stefanie Starzyńskim. Budrewicz szuka wrażeń estetycznych, a jego książka staje się sprawozdaniem z tych poszukiwań. Dla swoich czytelników ma zawsze zestaw anegdot – i to anegdot niebanalnych, wolnych od przymusu opracowywania tematu.
„Kto chce, niech wierzy” to próba jak najlepszego poznania świata – tyle że w pigułce. Budrewicz w związku z tym nie może zajmować się analizowaniem obcych kultur (co najwyżej wykorzysta przykład napotkanego mieszkańca). Zwraca uwagę na drogi alternatywne wobec cywilizacji, sprawdza, co kształtowało mentalność tubylców. Konfrontuje ich systemy wartości z rodzimymi – ale nie ocenia. Tego autora kusi inność. Specjalnie wybiera się tam, gdzie może konfrontować wyobrażenia (także zbiorowe) z rzeczywistością – na wyspy tropikalne, dalekie i bliskie, do dżungli, do wielkich miast czy w zimne regiony globu. Interesują go miejscowe zabawy, flora i fauna, świadomość plemienna lub narodowa czy lokalni przywódcy. Cieszy też zestaw wspomnień „polskich” – o niespodziewaych spotkaniach z rodakami czy językiem polskim w najdalszych zakątkach Ziemi.
Olgierd Budrewicz dąży do syntetyzowania swoich podróżniczych doświadczeń. Usuwa z tekstów informacje, które łatwo można znaleźć, pozostawia za to przeżycia i zapiski z ulotnych chwil. Nie zarzuca odbiorców faktami i danymi, o wiele bardziej zajmują go własne wnioski – dzięki czemu te reportaże ani szybko się nie zestarzeją, ani nie zginą w zalewie modnych „turystycznych” opowiastek. Budrewicz nie jest tutaj poszukiwaczem przygód, jest za to podróżnikiem z prawdziwego zdarzenia, tym, kto próbuje zrozumieć sens przemierzania świata i wyciągnąć z tego dla siebie cenne lekcje. Przy okazji też ujawnia spore poczucie humoru, z którego przecież czytelnicy dobrze go znają.
Teksty w „Kto chce, niech wierzy” nie są czystogatunkowymi reportażami – to rodzaj wspomnień z rozmaitych wypraw. Cechą Budrewicza jest umiejętność odsiewania zjawisk i zdarzeń nieważnych – dzięki czemu w tych zapiskach pozostają tylko sprawy istotne i dające do myślenia. Ta tendencja utrzymuje się w całej książce. Budrewicza nie można tym razem traktować jak przewodnika po świecie – można za to przyglądać się jego kronice zdziwień i próbom zrozumienia rozmaitych sposobów na życie czy też miejsc, w których takie sposoby należy stworzyć. „Kto chce, niech wierzy” to książka geograficznych skrajności, przypominająca o sztuce pochylenia się nad nieznanym. Budrewicz to podróżnik w starym stylu – co dotyczy również elegancji językowej. „Kto chce, niech wierzy” to publikacja, która w niczym nie przypomina dzisiejszych relacji z wypraw po świecie. Olgierd Budrewicz pokazuje to, co jest esencją podróżniczego życia, bez morałów i wstawek dydaktycznych. Autor chce, żeby odbiorcy razem z nim nauczyli się poznawać piękno świata – do tego dąży swoim ciekawym tomem. I nie zawiedzie odbiorców.
Christian Dreller: Czy słonie boją się myszy? Historyjki dla ciekawskich dzieci
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Zagadki
Seria „historyjek dla ciekawskich dzieci” rozwija się prężnie, a każdy kolejny tomik przynosi urozmaicenia formalne przy zachowaniu podstawowej edukacyjno-rozrywkowej idei. „Czy słonie boją się myszy” to już czwarta część cyklu. Tym razem opowiadaczem jest Christian Dreller (współautor dwóch pierwszych pozycji). Teraz Dreller rezygnuje z tematów ściśle naukowych, nie interesują go też kulinaria. W „Czy słonie boją się myszy” sięga po zagadnienia nurtujące najmłodszych, ale, jak się wydaje, rzadziej prezentowane w programach edukacyjnych czy na lekcjach. Tutaj Dreller na nowo zaczyna dziwić się zwykłemu światu – i próbuje obalać obiegowe poglądy i przyzwyczajenia.
Co ciekawe, Dreller w tej książce mniej miejsca poświęca na wyjaśnianie rzeczywistych odkryć i rozwiązań, bardziej za to skupia się na pokazywaniu błędów w powszechnych sądach. Sprawdza, dlaczego biedronki mają różną liczbę kropek, czy byki reagują na czerwoną płachtę, czy dżdżownice lubią deszcz i czy połknięta guma do żucia przyklei się do żołądka. Nawiązuje do motywów z klasycznych opowieści – przywołuje obraz wikingów, piratów czy Indian. Sięga też do typowych pogróżek rodziców – o tym, że czytanie przy słabym świetle psuje wzrok, a robienie zeza może poskutkować zezem na zawsze. W dwudziestu historyjkach mieści sporo podobnych zagadek. Pozwoli bohaterom je rozwiązywać, ale bez przeintelektualizowania i nadmiernych wyjaśnień. Nie odwołuje się tym razem do naukowych wywodów, raczej umożliwia dzieciom poznawanie przyczyn popularnych błędów. Zamiast skomplikowanego udowadniania prawdy wybiera więc autor po prostu rozprawianie się z potocznymi kłamstwami – to najmłodszym powinno wystarczyć.
Kilka razy Dreller zaskoczy małych odbiorców. Opowie na przykład o tym, że Ziemia nie ma idealnego kształtu, a frytki nie są tak niezdrowe, jak powtarzają rodzice. Podsunie swoim bohaterom nowe spojrzenia na najbliższe otoczenie i nauczy ich krytycyzmu w ocenianiu kolejnych opinii. Historyjki w tym tomie są dosyć zróżnicowane, Dreller nie posługuje się jednym wygodnym schematem, ale szuka różnych scenek czy sytuacji, które będą przyjemnie urozmaicać lekturę. Niby wiadomo, do jakiej puenty dąży – temat zaakcentowany jest zawsze w rozbudowanym tytule-problemie – ale dla dzieci rozwiązanie nie musi być oczywiste. Co więcej, nawet niektórzy dorośli mogą poczuć się zaskoczeni – w końcu Dreller obala mity, które oni chętnie powtarzają pociechom – dla zabawy lub dla spokoju, nie zastanawiając się nad edukowaniem najmłodszych. A Christian Dreller dobrze się bawi, wynajdując dla swoich postaci coraz to nowsze konteksty i zadania. W tej książce dzieci przeżywają sporo przygód – tłem wydarzeń staje się nie tylko dom lub szkoła. Akcja rozgrywa się na działce, na żaglówce, w pociągu, w młodzieżowym schronisku, w restauracji czy na łące. Nigdy nie wiadomo, dokąd autor przeniesie swoich bohaterów i… w którym momencie opowiadania to nastąpi. Dzięki temu dzieci zyskują dodatkowe niespodzianki.
Kilkulatki z kolejnych historyjek na własnej skórze przekonują się, jak zawiły jest świat – ale przy odkrywaniu prawdy całkiem nieźle się bawią. I to wartość, z której Dreller nie rezygnuje – nawet jeśli nieco ogranicza warstwę „naukową” swoich opowiadań. „Czy słonie boją się myszy” to lektura przynosząca maluchom odpowiedzi na rodzące się na co dzień pytania – ale też i zestaw opowiastek rozrywkowych, atrakcyjnych ze względu na doświadczenia bohaterów i ich rozległe zainteresowania. Nietendencyjne historyjki wpłyną na wyobraźnię odbiorców, zupełnie przy okazji czegoś ich jeszcze ucząc.
Zagadki
Seria „historyjek dla ciekawskich dzieci” rozwija się prężnie, a każdy kolejny tomik przynosi urozmaicenia formalne przy zachowaniu podstawowej edukacyjno-rozrywkowej idei. „Czy słonie boją się myszy” to już czwarta część cyklu. Tym razem opowiadaczem jest Christian Dreller (współautor dwóch pierwszych pozycji). Teraz Dreller rezygnuje z tematów ściśle naukowych, nie interesują go też kulinaria. W „Czy słonie boją się myszy” sięga po zagadnienia nurtujące najmłodszych, ale, jak się wydaje, rzadziej prezentowane w programach edukacyjnych czy na lekcjach. Tutaj Dreller na nowo zaczyna dziwić się zwykłemu światu – i próbuje obalać obiegowe poglądy i przyzwyczajenia.
Co ciekawe, Dreller w tej książce mniej miejsca poświęca na wyjaśnianie rzeczywistych odkryć i rozwiązań, bardziej za to skupia się na pokazywaniu błędów w powszechnych sądach. Sprawdza, dlaczego biedronki mają różną liczbę kropek, czy byki reagują na czerwoną płachtę, czy dżdżownice lubią deszcz i czy połknięta guma do żucia przyklei się do żołądka. Nawiązuje do motywów z klasycznych opowieści – przywołuje obraz wikingów, piratów czy Indian. Sięga też do typowych pogróżek rodziców – o tym, że czytanie przy słabym świetle psuje wzrok, a robienie zeza może poskutkować zezem na zawsze. W dwudziestu historyjkach mieści sporo podobnych zagadek. Pozwoli bohaterom je rozwiązywać, ale bez przeintelektualizowania i nadmiernych wyjaśnień. Nie odwołuje się tym razem do naukowych wywodów, raczej umożliwia dzieciom poznawanie przyczyn popularnych błędów. Zamiast skomplikowanego udowadniania prawdy wybiera więc autor po prostu rozprawianie się z potocznymi kłamstwami – to najmłodszym powinno wystarczyć.
Kilka razy Dreller zaskoczy małych odbiorców. Opowie na przykład o tym, że Ziemia nie ma idealnego kształtu, a frytki nie są tak niezdrowe, jak powtarzają rodzice. Podsunie swoim bohaterom nowe spojrzenia na najbliższe otoczenie i nauczy ich krytycyzmu w ocenianiu kolejnych opinii. Historyjki w tym tomie są dosyć zróżnicowane, Dreller nie posługuje się jednym wygodnym schematem, ale szuka różnych scenek czy sytuacji, które będą przyjemnie urozmaicać lekturę. Niby wiadomo, do jakiej puenty dąży – temat zaakcentowany jest zawsze w rozbudowanym tytule-problemie – ale dla dzieci rozwiązanie nie musi być oczywiste. Co więcej, nawet niektórzy dorośli mogą poczuć się zaskoczeni – w końcu Dreller obala mity, które oni chętnie powtarzają pociechom – dla zabawy lub dla spokoju, nie zastanawiając się nad edukowaniem najmłodszych. A Christian Dreller dobrze się bawi, wynajdując dla swoich postaci coraz to nowsze konteksty i zadania. W tej książce dzieci przeżywają sporo przygód – tłem wydarzeń staje się nie tylko dom lub szkoła. Akcja rozgrywa się na działce, na żaglówce, w pociągu, w młodzieżowym schronisku, w restauracji czy na łące. Nigdy nie wiadomo, dokąd autor przeniesie swoich bohaterów i… w którym momencie opowiadania to nastąpi. Dzięki temu dzieci zyskują dodatkowe niespodzianki.
Kilkulatki z kolejnych historyjek na własnej skórze przekonują się, jak zawiły jest świat – ale przy odkrywaniu prawdy całkiem nieźle się bawią. I to wartość, z której Dreller nie rezygnuje – nawet jeśli nieco ogranicza warstwę „naukową” swoich opowiadań. „Czy słonie boją się myszy” to lektura przynosząca maluchom odpowiedzi na rodzące się na co dzień pytania – ale też i zestaw opowiastek rozrywkowych, atrakcyjnych ze względu na doświadczenia bohaterów i ich rozległe zainteresowania. Nietendencyjne historyjki wpłyną na wyobraźnię odbiorców, zupełnie przy okazji czegoś ich jeszcze ucząc.
piątek, 26 grudnia 2014
Anna Karpińska: Przysługa
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Relacje
Elwira ma poukładane życie. Dwoje dzieci, kochający mąż Karol, firma ojca zapewniająca wszystkim stabilizację finansową, udane spotkania w rodzinnym gronie. Jagoda ma dla odmiany same problemy: pracuje na wyższej uczelni, ale tylko jako technik (chociaż mogła robić karierę naukową), jej dorastający syn zaczyna być arogancki i eksperymentuje z alkoholem, a zaborczy mąż… właśnie zginął w katastrofie lotniczej. Jagoda dotąd poświęcała się dla ukochanego i nie potrafi się pozbierać po tragicznej wiadomości, mimo wsparcia przyjaciół i przełożonych. Ale to życie Elwiry nagle zaczyna walić się w gruzy. Niespodziewana śmierć Dariusza splata losy dwóch rodzin.
Anna Karpińska specjalizuje się w obyczajówkach o posmaku psychologicznym, nie inaczej jest i tym razem, chociaż opowieść miejscami wdaje się trochę przekombinowana. W „Przysłudze” akcja przenosi się między trzema postaciami – narrację prowadzą Elwira, Jagoda i Karol. I tylko ten ostatni zna całą prawdę. A przynajmniej tak mu się wydaje. Karol znienacka pojawia się w domu Jagody i wyznaje jej wstrząsający sekret. To dopiero początek całego szeregu wydarzeń. Na rutynę w tej powieści miejsca nie ma.
Najlepiej, jak zawsze u Karpińskiej, wypadają portrety psychologiczne i obrazki toksycznych miłości. Jagoda nie rozumie, jak bardzo podporządkowała się Dariuszowi – nie widzi tego, chociaż jej uległość prowadzi właśnie do wielkich problemów wychowawczych z nastoletnim synem. W imię źle pojętej miłości daje się tłamsić i wykorzystywać, nie może realizować własnych planów. Elwira z kolei nie musi się nikomu podporządkowywać. Jej wizję szczęścia przesłaniają pieniądze. Bo w obliczu majątku ojca nie jest pewna, czy Karol zakochał się w niej, czy w szansie na łatwy awans. Karpińska pokazuje, jak zmiana losu może wpływać na postrzeganie bliskich. Każe swoim bohaterkom zastanowić się nad motywacjami i przekonaniami. Stawia przed sytuacjami, na które nikt nie byłby przygotowany.
Napęd fabuły jest trochę zbyt serialowy, nieżyciowy w nagromadzeniu przypadków, trudnych decyzji i zbiegów okoliczności. Zaczyna się od jednej decyzji niedojrzałych emocjonalnie nastolatków i obrasta w kolejne nieporozumienia czy niesnaski. Przeszłość wyklucza stabilizację w teraźniejszości i o tym bohaterowie raczej boleśnie się przekonają. Karpińsak sięga też po motywy bardziej banalne i ograne nie tylko w literaturze rozrywkowej – jak choćby temat zdrady. Egzotyczny rozwój wypadków dobrze się tu sprawdza przy ukrywaniu scenariuszowych kolein.
W przeskakującej z postaci na postać narracji każdy jest sam. W dodatku każdy może zyskać inne odbicie w oczach starych i nowych znajomych. W tych operacjach na portretach Anna Karpińska jest bardzo dobra – na tyle, by przy lekturze przymknąć oko na kilka uproszczeń. Ta autorka komplikuje bohaterom życiorysy, żeby przekonać się, jak sobie poradzą wyrwani z codzienności i zmuszeni do weryfikacji systemu wartości. „Przysługa” to obrazek nierealistyczny, za to bardzo bogaty w emocje i przeżycia. Karpińska pisze tę książkę językiem na poły potocznym, na poły literackim – co ujawnia się przeważnie w elokwencji w dialogach. Ale i tak czyta się tę książkę przede wszystkim dla rozwiązań namnożonych przez autorkę obyczajowych zagadek. „Przysługa” to także powieść o tym, jak kształtują nas inni – bo nie trzeba katastrof na miarę tych powieściowych, by przejrzeć się w postawach bohaterów i dostrzec dzięki nim własne błędy. Obok rozrywki to cel tej książki.
Relacje
Elwira ma poukładane życie. Dwoje dzieci, kochający mąż Karol, firma ojca zapewniająca wszystkim stabilizację finansową, udane spotkania w rodzinnym gronie. Jagoda ma dla odmiany same problemy: pracuje na wyższej uczelni, ale tylko jako technik (chociaż mogła robić karierę naukową), jej dorastający syn zaczyna być arogancki i eksperymentuje z alkoholem, a zaborczy mąż… właśnie zginął w katastrofie lotniczej. Jagoda dotąd poświęcała się dla ukochanego i nie potrafi się pozbierać po tragicznej wiadomości, mimo wsparcia przyjaciół i przełożonych. Ale to życie Elwiry nagle zaczyna walić się w gruzy. Niespodziewana śmierć Dariusza splata losy dwóch rodzin.
Anna Karpińska specjalizuje się w obyczajówkach o posmaku psychologicznym, nie inaczej jest i tym razem, chociaż opowieść miejscami wdaje się trochę przekombinowana. W „Przysłudze” akcja przenosi się między trzema postaciami – narrację prowadzą Elwira, Jagoda i Karol. I tylko ten ostatni zna całą prawdę. A przynajmniej tak mu się wydaje. Karol znienacka pojawia się w domu Jagody i wyznaje jej wstrząsający sekret. To dopiero początek całego szeregu wydarzeń. Na rutynę w tej powieści miejsca nie ma.
Najlepiej, jak zawsze u Karpińskiej, wypadają portrety psychologiczne i obrazki toksycznych miłości. Jagoda nie rozumie, jak bardzo podporządkowała się Dariuszowi – nie widzi tego, chociaż jej uległość prowadzi właśnie do wielkich problemów wychowawczych z nastoletnim synem. W imię źle pojętej miłości daje się tłamsić i wykorzystywać, nie może realizować własnych planów. Elwira z kolei nie musi się nikomu podporządkowywać. Jej wizję szczęścia przesłaniają pieniądze. Bo w obliczu majątku ojca nie jest pewna, czy Karol zakochał się w niej, czy w szansie na łatwy awans. Karpińska pokazuje, jak zmiana losu może wpływać na postrzeganie bliskich. Każe swoim bohaterkom zastanowić się nad motywacjami i przekonaniami. Stawia przed sytuacjami, na które nikt nie byłby przygotowany.
Napęd fabuły jest trochę zbyt serialowy, nieżyciowy w nagromadzeniu przypadków, trudnych decyzji i zbiegów okoliczności. Zaczyna się od jednej decyzji niedojrzałych emocjonalnie nastolatków i obrasta w kolejne nieporozumienia czy niesnaski. Przeszłość wyklucza stabilizację w teraźniejszości i o tym bohaterowie raczej boleśnie się przekonają. Karpińsak sięga też po motywy bardziej banalne i ograne nie tylko w literaturze rozrywkowej – jak choćby temat zdrady. Egzotyczny rozwój wypadków dobrze się tu sprawdza przy ukrywaniu scenariuszowych kolein.
W przeskakującej z postaci na postać narracji każdy jest sam. W dodatku każdy może zyskać inne odbicie w oczach starych i nowych znajomych. W tych operacjach na portretach Anna Karpińska jest bardzo dobra – na tyle, by przy lekturze przymknąć oko na kilka uproszczeń. Ta autorka komplikuje bohaterom życiorysy, żeby przekonać się, jak sobie poradzą wyrwani z codzienności i zmuszeni do weryfikacji systemu wartości. „Przysługa” to obrazek nierealistyczny, za to bardzo bogaty w emocje i przeżycia. Karpińska pisze tę książkę językiem na poły potocznym, na poły literackim – co ujawnia się przeważnie w elokwencji w dialogach. Ale i tak czyta się tę książkę przede wszystkim dla rozwiązań namnożonych przez autorkę obyczajowych zagadek. „Przysługa” to także powieść o tym, jak kształtują nas inni – bo nie trzeba katastrof na miarę tych powieściowych, by przejrzeć się w postawach bohaterów i dostrzec dzięki nim własne błędy. Obok rozrywki to cel tej książki.
Christian Tielmann: Maks jedzie do babci i dziadka
Media Rodzina, Poznań 2014.
Remonty
Kilkuletni Maks bez przerwy przeżywa coś nowego. Tym razem przygodę zapowiada wyjazd do dziadków. Po Maksa i jego starszego brata Feliksa dziadek przyjeżdża pociągiem. Na peronie przejmuje chłopców, razem z ich bagażami. Bracia mają już plany co do weekendu. Zabierają ze sobą młotki – mają nadzieję, że dziadek pozwoli je wykorzystać. Ale nie przypuszczają, co może się stać w warsztacie.
Christian Tielmann proponuje małym odbiorcom bardzo „męską” przygodę. Maks i Feliks nie chcą bawić się w dawnym domku mamy (bo ten domek jest różowy) i nie kusi ich odświeżanie kuchni. Woleliby pobawić się we… wbijanie gwoździ w stodole. Na rozebranie czeka też rozpadający się kurnik, ale jego mieszkankom trzeba zapewnić nowe schronienie. Nic dziwnego, że Maks i Feliks lubią spędzać czas z dziadkiem: tu nie ma dla nich dziecinnych rozrywek, a same odpowiedzialne zadania. I nawet kiedy przypadkiem coś się zbroi, dziadkowie wiedzą, jak temu zaradzić. Trzeba też pamiętać, że dziadkowie są bardziej wyrozumiali niż rodzice, pozwalają na więcej, a nawet więcej ciekawych zadań wymyślą. Tielmann w tytule tomiku nie ujawnia naprawdę ciekawie spędzonego czasu.
Małych chłopców rozsadza energia – i to jeden z motywów kierujących minifabułą tomiku. Drugim jest upodobanie do „dorosłych” narzędzi i takich prac. Banalne wbijanie gwoździ w drewniane belki, zaproponowane przez bohaterów, uruchamiałoby tylko pierwszy motyw – aspekt zabawy bez oglądania się na jej realne korzyści (lub straty dla dziadków). Przypadek sprawia, że chłopcy pod kierownictwem dziadka muszą zająć się ważniejszymi rzeczami powiązanymi z motywem wbijania gwoździ. Dzieci mogą uwierzyć we własne siły i mieć poczucie przydatności, a nawet czerpać dumę ze swoich osiągnięć. Tomik „Maks jedzie do babci i dziadka” zachęca zresztą do rozmowy o emocjach – warto po lekturze podpytać dziecko, jak w konkretnych okolicznościach czuł się mały bohater i dlaczego.
Tielmann nawiązuje do częstego w literaturze czwartej zagadnienia – nieobecności rodziców. Spakowani chłopcy bez zbędnych pożegnań wsiadają z dziadkiem do pociągu, a potem świetnie się bawią i pracują aż do końca weekendu. Nie ma tu mowy o tęsknocie za rodzicami, o trudach rozstania czy o chęci szybszego powrotu. Dla chłopców krótki wyjazd do babci i dziadka to wyłącznie powód do radości i podekscytowania. Autor pomaga w ten sposób rodzicom, których pociechy nawet na krok nie chcą opuścić – wystarczy podsunąć takim maluchom wzór Maksa i jego atrakcyjnych przygód.
W tym tomiku nikt się nie złości. Nawet kiedy młotek Maksa nie trafia w cel, nawet kiedy po obiedzie brudna kuchnia wymagałaby odmalowania. Tu wszyscy są dla siebie serdeczni i zawsze szeroko uśmiechnięci, co widać na rysunkach. Bohaterowie słuchają się wzajemnie i szanują się – nie ma scenek, które komukolwiek sprawiałyby przykrość. Lektura ma być przyjemna także dla odbiorców – tu aspekty pedagogiczne zostały starannie zamaskowane niecodziennymi zabawami. Tielmann do silnych przeżyć chłopców dodaje jeszcze komizm sytuacyjny – a jest nim choćby zamiana dawnego domku mamy na kurnik.
Sabine Kraushaar zachęca dzieci do oglądania książeczki przede wszystkim dzięki pozatekstowym niespodziankom – zachowaniom maskotek Maksa czy zwierząt (kota i kur) u babci i dziadka. Za każdym razem poza opisywaną sytuacją rysunek skrywa jeszcze dodatkowe treści – mniej ważne dla lektury, za to przyciągające uwagę kilkulatków. Czytanie tej książeczki można też rozbudować o rozmowy na temat tego, co widać na rysunkach, żeby przedłużyć moment pozostawania w historyjce. Zwłaszcza że Maks to bohater bardzo dobrze znany odbiorcom, jedna z postaci, dla których codzienność z kolejnymi przygodami staje się bardzo ważna.
Remonty
Kilkuletni Maks bez przerwy przeżywa coś nowego. Tym razem przygodę zapowiada wyjazd do dziadków. Po Maksa i jego starszego brata Feliksa dziadek przyjeżdża pociągiem. Na peronie przejmuje chłopców, razem z ich bagażami. Bracia mają już plany co do weekendu. Zabierają ze sobą młotki – mają nadzieję, że dziadek pozwoli je wykorzystać. Ale nie przypuszczają, co może się stać w warsztacie.
Christian Tielmann proponuje małym odbiorcom bardzo „męską” przygodę. Maks i Feliks nie chcą bawić się w dawnym domku mamy (bo ten domek jest różowy) i nie kusi ich odświeżanie kuchni. Woleliby pobawić się we… wbijanie gwoździ w stodole. Na rozebranie czeka też rozpadający się kurnik, ale jego mieszkankom trzeba zapewnić nowe schronienie. Nic dziwnego, że Maks i Feliks lubią spędzać czas z dziadkiem: tu nie ma dla nich dziecinnych rozrywek, a same odpowiedzialne zadania. I nawet kiedy przypadkiem coś się zbroi, dziadkowie wiedzą, jak temu zaradzić. Trzeba też pamiętać, że dziadkowie są bardziej wyrozumiali niż rodzice, pozwalają na więcej, a nawet więcej ciekawych zadań wymyślą. Tielmann w tytule tomiku nie ujawnia naprawdę ciekawie spędzonego czasu.
Małych chłopców rozsadza energia – i to jeden z motywów kierujących minifabułą tomiku. Drugim jest upodobanie do „dorosłych” narzędzi i takich prac. Banalne wbijanie gwoździ w drewniane belki, zaproponowane przez bohaterów, uruchamiałoby tylko pierwszy motyw – aspekt zabawy bez oglądania się na jej realne korzyści (lub straty dla dziadków). Przypadek sprawia, że chłopcy pod kierownictwem dziadka muszą zająć się ważniejszymi rzeczami powiązanymi z motywem wbijania gwoździ. Dzieci mogą uwierzyć we własne siły i mieć poczucie przydatności, a nawet czerpać dumę ze swoich osiągnięć. Tomik „Maks jedzie do babci i dziadka” zachęca zresztą do rozmowy o emocjach – warto po lekturze podpytać dziecko, jak w konkretnych okolicznościach czuł się mały bohater i dlaczego.
Tielmann nawiązuje do częstego w literaturze czwartej zagadnienia – nieobecności rodziców. Spakowani chłopcy bez zbędnych pożegnań wsiadają z dziadkiem do pociągu, a potem świetnie się bawią i pracują aż do końca weekendu. Nie ma tu mowy o tęsknocie za rodzicami, o trudach rozstania czy o chęci szybszego powrotu. Dla chłopców krótki wyjazd do babci i dziadka to wyłącznie powód do radości i podekscytowania. Autor pomaga w ten sposób rodzicom, których pociechy nawet na krok nie chcą opuścić – wystarczy podsunąć takim maluchom wzór Maksa i jego atrakcyjnych przygód.
W tym tomiku nikt się nie złości. Nawet kiedy młotek Maksa nie trafia w cel, nawet kiedy po obiedzie brudna kuchnia wymagałaby odmalowania. Tu wszyscy są dla siebie serdeczni i zawsze szeroko uśmiechnięci, co widać na rysunkach. Bohaterowie słuchają się wzajemnie i szanują się – nie ma scenek, które komukolwiek sprawiałyby przykrość. Lektura ma być przyjemna także dla odbiorców – tu aspekty pedagogiczne zostały starannie zamaskowane niecodziennymi zabawami. Tielmann do silnych przeżyć chłopców dodaje jeszcze komizm sytuacyjny – a jest nim choćby zamiana dawnego domku mamy na kurnik.
Sabine Kraushaar zachęca dzieci do oglądania książeczki przede wszystkim dzięki pozatekstowym niespodziankom – zachowaniom maskotek Maksa czy zwierząt (kota i kur) u babci i dziadka. Za każdym razem poza opisywaną sytuacją rysunek skrywa jeszcze dodatkowe treści – mniej ważne dla lektury, za to przyciągające uwagę kilkulatków. Czytanie tej książeczki można też rozbudować o rozmowy na temat tego, co widać na rysunkach, żeby przedłużyć moment pozostawania w historyjce. Zwłaszcza że Maks to bohater bardzo dobrze znany odbiorcom, jedna z postaci, dla których codzienność z kolejnymi przygodami staje się bardzo ważna.
czwartek, 25 grudnia 2014
Deborah Lawrenson: Latarnia
Albatros, Warszawa 2014.
Sekrety domu
Deborah Lawrenson próbuje sprawdzić, co wyjdzie z mariażu obyczajówki, powieści psychologicznej i thrillera. Pomysłem na fabułę jest u niej mroczna tajemnica i przypominająca o sobie przeszłość. Ale „Latarnia” nie zaskoczy rozwojem wypadków, co najwyżej reakcjami bohaterów na nie. Autorka odrzuca proste historyjki romansowe, a w ich miejsce proponuje bardzo rozbudowane opisy miejsc i zapachów. Nieprzypadkowo jedna z postaci zajmuje się wytwarzaniem perfum. Lawrenson unika kojącego rytmu narracji – nie chce powielać prostych i naiwnych relacji zakochanych szczęśliwie bohaterek. U niej na pierwszy plan wysuwa się niepokój i gorycz.
Opowieść z jednego miejsca odnosi się do dwóch przestrzeni czasowych. Eve przybywa do Prowansji za swoim ukochanym. Dominic jej wydaje się cudem, jednak w czytelniczkach podobnych emocji raczej nie wzbudzi – Lawrenson nie robi niemal nic, by ocieplić wizerunek tej postaci. Owszem, decyduje się na kobiece ujęcie tematu, ale nawet w oczach zauroczonej bohaterki Dominic prezentuje się niezbyt zachęcająco. Taka kreacja przyda się autorce już wkrótce, do spotęgowania strachu i wrażenia samotności. Do związku, z pozoru sielankowego, wkracza przeszłość. Eve niewiele wie o dawnej żonie wybranka, a strzępki informacji potęgują tylko jej zagubienie. W dodatku Prowansja wcale nie jest miła i gościnna, w pobliżu dzieją się niewyjaśnione dramaty, a każdy coraz bardziej podsyca nieufność kobiety. Przeszłość z kolei należy do Bénédicte. Ta bohaterka u schyłku życia zaczyna widzieć duchy zmarłego rodzeństwa. Nawiedzana przez zjawy, pogrąża się we wspomnieniach i jeszcze raz przeżywa własne tragedie, dylematy i nie zawsze szczęśliwe wybory. Jej doświadczenia pozwoliłyby Eve zrozumieć przynajmniej część historii domu – tak silnej, że prawie namacalnej. Ale Eve egzystuje bez dostępu do jakichkolwiek informacji, musi radzić sobie z niewygodnymi przeczuciami i lękami na każdym kroku. O wsparciu ze strony ubóstwianego Doma nie ma co marzyć.
Lawrenson przeplata ze sobą dwie narracje bohaterek, ale nie różnicuje ich stylistycznie: czytelniczki będą więc odkrywać światy obu kobiet równocześnie, a szybko nauczą się też przejść między rzeczywistościami. Za każdym razem autorka stawia na zmysłowe i plastyczne sceny, nawet jeśli prowadzi akurat motyw thrillerowy. Nie boi się turpizmu i brzydoty. To sprawia, że wątek kryminalny zaczyna dominować nawet wówczas, gdy wszystko wydaje się być w porządku. „Latarnia” naprawdę nie zna obyczajówkowej sielanki, a bohaterki nie mogą odnaleźć się w swoim otoczeniu, chociaż obie w pewnym momencie mają szansę decydować o swoim losie.
Kiedy Lawrenson próbuje zaintrygować czytelniczki najtrudniejszymi wyborami postaci, zapomina o opisowych opowieściach, zarzuca za to relację kolejnymi przewrotkami. Przenosi zatem uwagę z tego, jak opowiedziana jest całość, na to, co wybiorą bohaterowie. Próbuje lekko wyprzedzać bieg wydarzeń, kształtować opinie odbiorców – tuż przed ostatecznymi wyjaśnieniami. Nie traktuje Eve (ani nikogo z jej otoczenia) z czułością. Wprost przeciwnie: szorstkość wobec bohaterów daje jej możliwość dowolnego – i niekoniecznie optymistycznego – kształtowania ich życiorysów. Cała „Latarnia” jest zatem odpowiedzią na idylliczne czytadła rozgrywające się w urokliwych miejscach oddalonych od cywilizacji. Deborah Lawrenson nie ma zamiaru rozleniwiać – dostarcza rozrywki połączonej z dreszczem emocji. Sięga przy tym po fabułę mało prawdopodobną, ale przynajmniej nie baśniową czy przesłodzoną.
Sekrety domu
Deborah Lawrenson próbuje sprawdzić, co wyjdzie z mariażu obyczajówki, powieści psychologicznej i thrillera. Pomysłem na fabułę jest u niej mroczna tajemnica i przypominająca o sobie przeszłość. Ale „Latarnia” nie zaskoczy rozwojem wypadków, co najwyżej reakcjami bohaterów na nie. Autorka odrzuca proste historyjki romansowe, a w ich miejsce proponuje bardzo rozbudowane opisy miejsc i zapachów. Nieprzypadkowo jedna z postaci zajmuje się wytwarzaniem perfum. Lawrenson unika kojącego rytmu narracji – nie chce powielać prostych i naiwnych relacji zakochanych szczęśliwie bohaterek. U niej na pierwszy plan wysuwa się niepokój i gorycz.
Opowieść z jednego miejsca odnosi się do dwóch przestrzeni czasowych. Eve przybywa do Prowansji za swoim ukochanym. Dominic jej wydaje się cudem, jednak w czytelniczkach podobnych emocji raczej nie wzbudzi – Lawrenson nie robi niemal nic, by ocieplić wizerunek tej postaci. Owszem, decyduje się na kobiece ujęcie tematu, ale nawet w oczach zauroczonej bohaterki Dominic prezentuje się niezbyt zachęcająco. Taka kreacja przyda się autorce już wkrótce, do spotęgowania strachu i wrażenia samotności. Do związku, z pozoru sielankowego, wkracza przeszłość. Eve niewiele wie o dawnej żonie wybranka, a strzępki informacji potęgują tylko jej zagubienie. W dodatku Prowansja wcale nie jest miła i gościnna, w pobliżu dzieją się niewyjaśnione dramaty, a każdy coraz bardziej podsyca nieufność kobiety. Przeszłość z kolei należy do Bénédicte. Ta bohaterka u schyłku życia zaczyna widzieć duchy zmarłego rodzeństwa. Nawiedzana przez zjawy, pogrąża się we wspomnieniach i jeszcze raz przeżywa własne tragedie, dylematy i nie zawsze szczęśliwe wybory. Jej doświadczenia pozwoliłyby Eve zrozumieć przynajmniej część historii domu – tak silnej, że prawie namacalnej. Ale Eve egzystuje bez dostępu do jakichkolwiek informacji, musi radzić sobie z niewygodnymi przeczuciami i lękami na każdym kroku. O wsparciu ze strony ubóstwianego Doma nie ma co marzyć.
Lawrenson przeplata ze sobą dwie narracje bohaterek, ale nie różnicuje ich stylistycznie: czytelniczki będą więc odkrywać światy obu kobiet równocześnie, a szybko nauczą się też przejść między rzeczywistościami. Za każdym razem autorka stawia na zmysłowe i plastyczne sceny, nawet jeśli prowadzi akurat motyw thrillerowy. Nie boi się turpizmu i brzydoty. To sprawia, że wątek kryminalny zaczyna dominować nawet wówczas, gdy wszystko wydaje się być w porządku. „Latarnia” naprawdę nie zna obyczajówkowej sielanki, a bohaterki nie mogą odnaleźć się w swoim otoczeniu, chociaż obie w pewnym momencie mają szansę decydować o swoim losie.
Kiedy Lawrenson próbuje zaintrygować czytelniczki najtrudniejszymi wyborami postaci, zapomina o opisowych opowieściach, zarzuca za to relację kolejnymi przewrotkami. Przenosi zatem uwagę z tego, jak opowiedziana jest całość, na to, co wybiorą bohaterowie. Próbuje lekko wyprzedzać bieg wydarzeń, kształtować opinie odbiorców – tuż przed ostatecznymi wyjaśnieniami. Nie traktuje Eve (ani nikogo z jej otoczenia) z czułością. Wprost przeciwnie: szorstkość wobec bohaterów daje jej możliwość dowolnego – i niekoniecznie optymistycznego – kształtowania ich życiorysów. Cała „Latarnia” jest zatem odpowiedzią na idylliczne czytadła rozgrywające się w urokliwych miejscach oddalonych od cywilizacji. Deborah Lawrenson nie ma zamiaru rozleniwiać – dostarcza rozrywki połączonej z dreszczem emocji. Sięga przy tym po fabułę mało prawdopodobną, ale przynajmniej nie baśniową czy przesłodzoną.
Tadeusz Kubiak: Idzie zima
Zysk i S-ka, Poznań 2014.
Mróz i misie
Kiedy Tadeusz Kubiak przygląda się zimie, dostrzega przede wszystkim wrony. Czarne wrony na białym śniegu aż proszą, żeby wziąć biały papier i wykonać odpowiedni rysunek z natury. Drugim charakterystycznym dla tego poety zimowym motywem są oczywiście święta – zwłaszcza widok przystrojonej ozdobami choinki. Poza tym autor sięga do tematów oczywistych – zabaw na śniegu, kuligów, jazdy na nartach, lepienia bałwanów czy jazdy na łyżwach. Do przeglądu zimowych motywów co pewien czas włącza jeszcze nieobecnego, bo śniącego o miodzie, misia. Zima to biel, śnieg, mróz (więc i możliwość ogrzania się w ciepłym domu), zima to też Pani Zima, baśniowa istota, którą można spotkać na zaśnieżonej drodze nawet wtedy, gdy woli się inne pory roku. Tadeusz Kubiak w pisaniu dla dzieci nie chce zapuszczać się zbyt daleko w rejony absurdu: woli bezpieczne i utarte szlaki, zwłaszcza że i o rzeczach oczywistych umie opowiedzieć z pewną dozą fantazji, a już na pewno – z poetycką wrażliwością.
Dzieci lubią zimę, więc pięknie wydany zestaw zimowych wierszyków Tadeusza Kubiaka „Idzie zima” powinien je ucieszyć, nawet mimo zmian, które dzisiejsze maluchy bez trudu dostrzegą (u Kubiaka nie istnieją na przykład ciepłe lody). Kubiak urzeka archaizmami, o których teraz odbiorcy nie myślą tak często: wszyscy sympatyczni bohaterowie zbierają zapasy na zimę, za komin (a teraz za kaloryfer) wprowadza się wesoły świerszcz, który zastępuje radio. Te strony skrzypią od mrozu, mróz skuwa rzeki lodem i szaleje przy zimnym wietrze. Swoją choinkę przyozdabiają ptaki, a kolejne zabawki zawieszane wśród gałązek pobudzają wyobraźnię do wymyślania ciekawych historii. Czasami zresztą wystarczy i prosty zachwyt, świadomość świątecznej atmosfery lub życzenie-przesłanie, jakie mały bohater słyszy podczas Wigilii od mamy. Kubiak robi wszystko, żeby w naturalności i surowości zimy zawrzeć też jej prawdziwe piękno. Niektóre tematy powtarza w zgromadzonych tu utworach, czasem sięga po rymy, które funkcjonują w ludowych powiedzeniach (luty-buty) lub dziecięcych piosenkach (kot-płot). Od strony formalnej Kubiak wcale nie imponuje, nie jest wirtuozem rymów. Urzeka natomiast – i to nie tylko dzieci – wrażliwością, wyczuleniem na detale i samą chęcią zajrzenia do dziecięcego świata jeszcze zanim stało się to modne. „Idzie zima” to próba poetyckiego dogadania się z najmłodszymi: Kubiak, gdy chce pisać bajki, okazuje się raczej dość infantylny i niewolny od błędów. Kiedy jednak koncentruje się na przekazaniu klimatu świąt czy atmosfery zabaw, kiedy zapomina o adresowaniu utworu do dzieci, staje się najlepszym bajkopisarzem.
Tej bajkowości szuka też Przemysław Liput, autor ilustracji. Proponuje klasyczne motywy (widać to zwłaszcza przy zdobieniu choinki) i bajkowe sylwetki zwierząt. Tu na choince są świeczki, a ptaki zostawiają na śniegu ślady łapek. W grafikach znaleźć można zatem coś więcej niż konwencjonalne bałwany czy płatki śniegu. Liput proponuje mroźny krajobraz stworzony niemal całkowicie bez stereotypów – tym bardziej będą go cenić dzieci.
Okazjonalne bajki, wierszyki, do których inspiracji dostarcza sam rytm pór roku, to sposób na urozmaicenie wieczornej lektury. Tadeusz Kubiak pomaga dzieciom i ich rodzicom w dostrzeżeniu tego, co w zimowym krajobrazie najciekawsze i wartościowe, a do tego niezmienne mimo upływu czasu. Rymowane utwory zamieszczone w tomiku „Idzie zima” nie są przeznaczone wyłącznie dla najmłodszych – Kubiak dodaje do nich odrobinę poetyckiej wrażliwości i spostrzegawczości zarezerwowanej dla artystów. Pokazuje, jak zwyczajność zamienia się w magię.
Mróz i misie
Kiedy Tadeusz Kubiak przygląda się zimie, dostrzega przede wszystkim wrony. Czarne wrony na białym śniegu aż proszą, żeby wziąć biały papier i wykonać odpowiedni rysunek z natury. Drugim charakterystycznym dla tego poety zimowym motywem są oczywiście święta – zwłaszcza widok przystrojonej ozdobami choinki. Poza tym autor sięga do tematów oczywistych – zabaw na śniegu, kuligów, jazdy na nartach, lepienia bałwanów czy jazdy na łyżwach. Do przeglądu zimowych motywów co pewien czas włącza jeszcze nieobecnego, bo śniącego o miodzie, misia. Zima to biel, śnieg, mróz (więc i możliwość ogrzania się w ciepłym domu), zima to też Pani Zima, baśniowa istota, którą można spotkać na zaśnieżonej drodze nawet wtedy, gdy woli się inne pory roku. Tadeusz Kubiak w pisaniu dla dzieci nie chce zapuszczać się zbyt daleko w rejony absurdu: woli bezpieczne i utarte szlaki, zwłaszcza że i o rzeczach oczywistych umie opowiedzieć z pewną dozą fantazji, a już na pewno – z poetycką wrażliwością.
Dzieci lubią zimę, więc pięknie wydany zestaw zimowych wierszyków Tadeusza Kubiaka „Idzie zima” powinien je ucieszyć, nawet mimo zmian, które dzisiejsze maluchy bez trudu dostrzegą (u Kubiaka nie istnieją na przykład ciepłe lody). Kubiak urzeka archaizmami, o których teraz odbiorcy nie myślą tak często: wszyscy sympatyczni bohaterowie zbierają zapasy na zimę, za komin (a teraz za kaloryfer) wprowadza się wesoły świerszcz, który zastępuje radio. Te strony skrzypią od mrozu, mróz skuwa rzeki lodem i szaleje przy zimnym wietrze. Swoją choinkę przyozdabiają ptaki, a kolejne zabawki zawieszane wśród gałązek pobudzają wyobraźnię do wymyślania ciekawych historii. Czasami zresztą wystarczy i prosty zachwyt, świadomość świątecznej atmosfery lub życzenie-przesłanie, jakie mały bohater słyszy podczas Wigilii od mamy. Kubiak robi wszystko, żeby w naturalności i surowości zimy zawrzeć też jej prawdziwe piękno. Niektóre tematy powtarza w zgromadzonych tu utworach, czasem sięga po rymy, które funkcjonują w ludowych powiedzeniach (luty-buty) lub dziecięcych piosenkach (kot-płot). Od strony formalnej Kubiak wcale nie imponuje, nie jest wirtuozem rymów. Urzeka natomiast – i to nie tylko dzieci – wrażliwością, wyczuleniem na detale i samą chęcią zajrzenia do dziecięcego świata jeszcze zanim stało się to modne. „Idzie zima” to próba poetyckiego dogadania się z najmłodszymi: Kubiak, gdy chce pisać bajki, okazuje się raczej dość infantylny i niewolny od błędów. Kiedy jednak koncentruje się na przekazaniu klimatu świąt czy atmosfery zabaw, kiedy zapomina o adresowaniu utworu do dzieci, staje się najlepszym bajkopisarzem.
Tej bajkowości szuka też Przemysław Liput, autor ilustracji. Proponuje klasyczne motywy (widać to zwłaszcza przy zdobieniu choinki) i bajkowe sylwetki zwierząt. Tu na choince są świeczki, a ptaki zostawiają na śniegu ślady łapek. W grafikach znaleźć można zatem coś więcej niż konwencjonalne bałwany czy płatki śniegu. Liput proponuje mroźny krajobraz stworzony niemal całkowicie bez stereotypów – tym bardziej będą go cenić dzieci.
Okazjonalne bajki, wierszyki, do których inspiracji dostarcza sam rytm pór roku, to sposób na urozmaicenie wieczornej lektury. Tadeusz Kubiak pomaga dzieciom i ich rodzicom w dostrzeżeniu tego, co w zimowym krajobrazie najciekawsze i wartościowe, a do tego niezmienne mimo upływu czasu. Rymowane utwory zamieszczone w tomiku „Idzie zima” nie są przeznaczone wyłącznie dla najmłodszych – Kubiak dodaje do nich odrobinę poetyckiej wrażliwości i spostrzegawczości zarezerwowanej dla artystów. Pokazuje, jak zwyczajność zamienia się w magię.
środa, 24 grudnia 2014
Brian Jay Jones: Jim Henson. Tata Muppetów
Marginesy, Warszawa 2014.
Radość tworzenia
Ta publikacja powinna zyskać tytuł biografii roku i znaleźć się na półce każdego, kto zachwycał się propozycjami Jima Hensona. „Tatę Muppetów” czyta się jak znakomicie napisaną powieść – mimo świadomości gatunkowych ograniczeń. Brian Jay Jones zabiera odbiorców do świata, w którym wszystko jest możliwe, wyobraźnia nie ogląda się na technologiczny postęp, a dobra zabawa zastępuje pracę. A przecież przez sporą część książki Jones nie mówi o Hensonie, a o jego postaciach. „Tata Muppetów” pozwala obserwować, jak rodziły się postacie, które zawładnęły sercami dzieci i dorosłych na całym świecie.
Brian Jay Jones popełnia dwa – świadome – błędy, które normalnie dyskwalifikowałyby go jako biografa, a tu wzmacniają historię. Po pierwsze – jest wyraźnie zafascynowany Jimem Hensonem, zachwycony jego dokonaniami i szczęśliwy, że może zagłębiać się w pozostawione dokumenty, przeprowadzać rozmowy z bliskimi i wyszukiwać mało znane fakty. Po drugie – nie zamierza jątrzyć. Pisze bardzo szczegółowo, nie pozbawia swoich odbiorców szansy na dotarcie do trudnych tematów, ale szanuje też milczenie w pewnych sprawach – dlatego niejednego czytelnika zdziwi przełamanie sfery tabu w przypadku późnego związku Hensona. Jest jeszcze jeden „mankament” Jones nie śledzi losów Muppetów do dziś – a przecież przez długi czas zachowuje się tak, jakby pisał biografię Kermita i jego przyjaciół, a o Hensonie wspominał przy okazji.
Ta książka od pierwszych stron wciąga. Jej magnetyczna siła polega między innymi na przekonującym odmalowaniu portretu Jima Hensona, który ze swoich projektów czerpie niemal dziecięcą radość. Bohater tomu najczęściej ukazywany jest w pasjonującej pracy – gdy próbuje walczyć z mitem przedstawień kukiełkowych wyłącznie dla dzieci, gdy tworzy kolejne potwory, które mają wybuchać lub pożerać się nawzajem, gdy obmyśla programy rozrywkowe o nietendencyjnych edukacyjnych przesłaniach. Jim Henson w tej książce zachowuje się jak kilkulatek – prezentuje entuzjazm dziecka, a jednocześnie nie przestaje pracować, staranie dobiera współpracowników i bez przerwy tworzy, a jego twory zaczynają żyć własnym życiem i zyskują należne im miejsce w tomie.
Pasjonujące jest odkrywanie historii Muppetów, budowania ich charakterów i prawdziwości. Brian Jay Jones sporo miejsca poświęca technicznym aspektom pracy lalkarzy – opowiada, jak były animowane kukiełki w czasach, gdy komputerowe animacje nie osiągnęły jeszcze zadowalającego poziomu. Przedstawia sposoby realizacji coraz bardziej odważnych pomysłów i zakulisowe ciekawostki, odnotowuje też narodziny kolejnych ważnych postaci. Jim Henson jawi się tu jako geniusz lalkarstwa i artysta pełen pomysłów, ale też i dobry, charyzmatyczny szef oraz lalkarz skłonny do wygłupów. Jones chętnie przypomina anegdoty z planów, dowcipy i żarty (także z udziałem pacynek). Wypełnia tą treścią większość tomu. Resztę dzieli niemal po równo na sprawy biznesowe związane z prowadzeniem rozrastającej się firmy oraz na kwestie rodzinne – co pewien czas sprawdza, co słychać było u żony i pięciorga dzieci Hensona. Do tego dodaje niemal familiarne relacje z pracownikami – współtwórcami sukcesów.
Brian Jay Jones odwołuje się do wypowiedzi bliskich Hensona, do zapisków wspomnieniowych i dokumentów. Często cytuje bohatera tomu – zwłaszcza by móc używać – na prawach cytatu – entuzjastycznych, silnie emocjonalnych komentarzy. Opinie krytyków przydają mu się do konfrontowania efektów prac Hensona z oczekiwaniami odbiorców. Ale Brian Jay Jones nie ucieka w świat cudzych wypowiedzi przed pisarską odpowiedzialnością. Prowadzi narrację w sposób, który zasługuje na uznanie – potrafi zaprezentować Hensona tak, by przekonali się do niego odbiorcy oraz tak, by sama lektura była przyjemnością. Nie wprowadza skrótów tam, gdzie może wpływać na wyobraźnię czytelników i utrwala niemal wymarzony obraz taty Muppetów – uśmiechniętego, serdecznego i troskliwego Jima Hensona, człowieka, który zawładnął zbiorową wyobraźnią oraz poczuciem humoru kolejnych pokoleń.
Radość tworzenia
Ta publikacja powinna zyskać tytuł biografii roku i znaleźć się na półce każdego, kto zachwycał się propozycjami Jima Hensona. „Tatę Muppetów” czyta się jak znakomicie napisaną powieść – mimo świadomości gatunkowych ograniczeń. Brian Jay Jones zabiera odbiorców do świata, w którym wszystko jest możliwe, wyobraźnia nie ogląda się na technologiczny postęp, a dobra zabawa zastępuje pracę. A przecież przez sporą część książki Jones nie mówi o Hensonie, a o jego postaciach. „Tata Muppetów” pozwala obserwować, jak rodziły się postacie, które zawładnęły sercami dzieci i dorosłych na całym świecie.
Brian Jay Jones popełnia dwa – świadome – błędy, które normalnie dyskwalifikowałyby go jako biografa, a tu wzmacniają historię. Po pierwsze – jest wyraźnie zafascynowany Jimem Hensonem, zachwycony jego dokonaniami i szczęśliwy, że może zagłębiać się w pozostawione dokumenty, przeprowadzać rozmowy z bliskimi i wyszukiwać mało znane fakty. Po drugie – nie zamierza jątrzyć. Pisze bardzo szczegółowo, nie pozbawia swoich odbiorców szansy na dotarcie do trudnych tematów, ale szanuje też milczenie w pewnych sprawach – dlatego niejednego czytelnika zdziwi przełamanie sfery tabu w przypadku późnego związku Hensona. Jest jeszcze jeden „mankament” Jones nie śledzi losów Muppetów do dziś – a przecież przez długi czas zachowuje się tak, jakby pisał biografię Kermita i jego przyjaciół, a o Hensonie wspominał przy okazji.
Ta książka od pierwszych stron wciąga. Jej magnetyczna siła polega między innymi na przekonującym odmalowaniu portretu Jima Hensona, który ze swoich projektów czerpie niemal dziecięcą radość. Bohater tomu najczęściej ukazywany jest w pasjonującej pracy – gdy próbuje walczyć z mitem przedstawień kukiełkowych wyłącznie dla dzieci, gdy tworzy kolejne potwory, które mają wybuchać lub pożerać się nawzajem, gdy obmyśla programy rozrywkowe o nietendencyjnych edukacyjnych przesłaniach. Jim Henson w tej książce zachowuje się jak kilkulatek – prezentuje entuzjazm dziecka, a jednocześnie nie przestaje pracować, staranie dobiera współpracowników i bez przerwy tworzy, a jego twory zaczynają żyć własnym życiem i zyskują należne im miejsce w tomie.
Pasjonujące jest odkrywanie historii Muppetów, budowania ich charakterów i prawdziwości. Brian Jay Jones sporo miejsca poświęca technicznym aspektom pracy lalkarzy – opowiada, jak były animowane kukiełki w czasach, gdy komputerowe animacje nie osiągnęły jeszcze zadowalającego poziomu. Przedstawia sposoby realizacji coraz bardziej odważnych pomysłów i zakulisowe ciekawostki, odnotowuje też narodziny kolejnych ważnych postaci. Jim Henson jawi się tu jako geniusz lalkarstwa i artysta pełen pomysłów, ale też i dobry, charyzmatyczny szef oraz lalkarz skłonny do wygłupów. Jones chętnie przypomina anegdoty z planów, dowcipy i żarty (także z udziałem pacynek). Wypełnia tą treścią większość tomu. Resztę dzieli niemal po równo na sprawy biznesowe związane z prowadzeniem rozrastającej się firmy oraz na kwestie rodzinne – co pewien czas sprawdza, co słychać było u żony i pięciorga dzieci Hensona. Do tego dodaje niemal familiarne relacje z pracownikami – współtwórcami sukcesów.
Brian Jay Jones odwołuje się do wypowiedzi bliskich Hensona, do zapisków wspomnieniowych i dokumentów. Często cytuje bohatera tomu – zwłaszcza by móc używać – na prawach cytatu – entuzjastycznych, silnie emocjonalnych komentarzy. Opinie krytyków przydają mu się do konfrontowania efektów prac Hensona z oczekiwaniami odbiorców. Ale Brian Jay Jones nie ucieka w świat cudzych wypowiedzi przed pisarską odpowiedzialnością. Prowadzi narrację w sposób, który zasługuje na uznanie – potrafi zaprezentować Hensona tak, by przekonali się do niego odbiorcy oraz tak, by sama lektura była przyjemnością. Nie wprowadza skrótów tam, gdzie może wpływać na wyobraźnię czytelników i utrwala niemal wymarzony obraz taty Muppetów – uśmiechniętego, serdecznego i troskliwego Jima Hensona, człowieka, który zawładnął zbiorową wyobraźnią oraz poczuciem humoru kolejnych pokoleń.
wtorek, 23 grudnia 2014
Kiera Cass: Książę i Gwardzista
Jaguar, Warszawa 2014.
Świat emocji
Ten tom jest rodzajem gadżetu. Być może nie powstałby, gdyby nie oszałamiająca kariera serii Rywalki – bo tak naprawdę jest tylko przerywnikiem, umili oczekiwanie na kolejną pełnowartościową (pełnowymiarową) opowieść. „Książę i Gwardzista” to męskie dopowiedzenie do tego, co America przeżywa na królewskim dworze. To głos oddany dwóm rywalom o serce lekko zbuntowanej, żywiołowej dziewczyny. To ponowne spojrzenie na wydarzenia znaczące w cyklu.
Niespodzianek nie ma – książę to Maxon. On zyskuje głos w pierwszym opowiadaniu – relacjonuje to, co wcześniej było tłem lub wątkiem koloryzującym podstawowy nurt historii. Maxon przygotowuje się do Eliminacji – przyzwyczaja się do swoich nowych obowiązków, obserwuje, jak emocjonalnie potrafią reagować dziewczęta – jeszcze zanim do pałacu przybędzie trzydzieści pięć wybranych przez króla kandydatek do korony. Czytelniczki poobserwują Maxona podczas pierwszego przypadkowego i tajnego spotkania z Americą, co da im szansę chwilowego powrotu do początku cyklu, a później i podczas oficjalnej prezentacji. Autorka skupia się na pierwszym wrażeniu, na zetknięciu dwóch światów i dwóch wrażliwości. Wielbicielki serii wiedzą, jak potoczą się losy bohaterów – ale nie przeszkadza im to w przyjęciu perspektywy Maxona.
„Gwardzista” dotyczy historii późniejszej – kiedy Aspen jest już na dworze królewskim i angażuje się w ochronę ukochanej. Nie do końca pewny jej uczuć i świadomy zmian, sprawdza, czy istnieje jeszcze szansa na wspólną przyszłość. Sytuacja staje się dramatyczna po okrutnej karze dla jednej z rywalek, dziewczyny, która odważnie podążyła za głosem serca. Aspen jeszcze chce walczyć o Americę, a pewnej nocy wraz z Maxonem szuka jej po ataku rebeliantów. To również nie są wydarzenia nowe, ale otwierają przed czytelniczkami drugą stronę interpretacji. Wszystko, czego bohaterka nie mogła wyczytać z sygnałów wysyłanych przez Aspena, teraz okazuje się oczywiste. Do dwóch opowiadań bazujących na znanych fabułach Kiera Cass dodaje prezent dla odbiorczyń. Wywiad o powstawaniu i recepcji serii Rywalki i prywatną ocenę postaci czy źródła inspiracji – a także zestaw drzew genealogicznych i charakterystyk bohaterów. Jest tu nawet „playlista” z odsyłaczami do konkretnych miejsc w książkach. Wielu nastolatkom Ami będzie się przez to wydawać bardziej prawdziwa, a sama historia – bardziej wyrazista. Co ciekawe, chociaż do swoich książek Cass wprowadza sporo polityki, tu skupia się wyłącznie na tematach obyczajowych i romansowych – także w opowiadaniach nie odwołuje się do konstrukcji świata przedstawionego. Świat emocji staje się tu motywem nadrzędnym.
Chociaż narratorami w obu opowiadaniach są młodzi mężczyźni, Kiera Cass nie zmienia rodzaju narracji. Bohaterowie okazują się wybitnie wyczuleni na wychwytywanie delikatnych sygnałów, sporo zajmują się uczuciami. Proza przy zmianie postaci nie zyskuje nowego brzmienia. Sposób widzenia świata, jaki prezentowała Ami, sprawdza się teraz przy jej ukochanych. Tom „Książę i Gwardzista” ma po prostu przypominać odbiorczyniom reakcje podczas lektury powieści, podtrzymywać zainteresowanie cyklem. Sprawdzi się też jako reklama serii – prawdopodobnie bowiem przekona te odbiorczynie, które bardziej cenią krótkie frazy lub chciałyby szybko przekonać się, w czym tkwi fenomen Rywalek. Kiera Cass połączyła formy znane z popkultury z romansem w starym stylu – i w tych opowiadaniach też chce o tym przekonywać.
Świat emocji
Ten tom jest rodzajem gadżetu. Być może nie powstałby, gdyby nie oszałamiająca kariera serii Rywalki – bo tak naprawdę jest tylko przerywnikiem, umili oczekiwanie na kolejną pełnowartościową (pełnowymiarową) opowieść. „Książę i Gwardzista” to męskie dopowiedzenie do tego, co America przeżywa na królewskim dworze. To głos oddany dwóm rywalom o serce lekko zbuntowanej, żywiołowej dziewczyny. To ponowne spojrzenie na wydarzenia znaczące w cyklu.
Niespodzianek nie ma – książę to Maxon. On zyskuje głos w pierwszym opowiadaniu – relacjonuje to, co wcześniej było tłem lub wątkiem koloryzującym podstawowy nurt historii. Maxon przygotowuje się do Eliminacji – przyzwyczaja się do swoich nowych obowiązków, obserwuje, jak emocjonalnie potrafią reagować dziewczęta – jeszcze zanim do pałacu przybędzie trzydzieści pięć wybranych przez króla kandydatek do korony. Czytelniczki poobserwują Maxona podczas pierwszego przypadkowego i tajnego spotkania z Americą, co da im szansę chwilowego powrotu do początku cyklu, a później i podczas oficjalnej prezentacji. Autorka skupia się na pierwszym wrażeniu, na zetknięciu dwóch światów i dwóch wrażliwości. Wielbicielki serii wiedzą, jak potoczą się losy bohaterów – ale nie przeszkadza im to w przyjęciu perspektywy Maxona.
„Gwardzista” dotyczy historii późniejszej – kiedy Aspen jest już na dworze królewskim i angażuje się w ochronę ukochanej. Nie do końca pewny jej uczuć i świadomy zmian, sprawdza, czy istnieje jeszcze szansa na wspólną przyszłość. Sytuacja staje się dramatyczna po okrutnej karze dla jednej z rywalek, dziewczyny, która odważnie podążyła za głosem serca. Aspen jeszcze chce walczyć o Americę, a pewnej nocy wraz z Maxonem szuka jej po ataku rebeliantów. To również nie są wydarzenia nowe, ale otwierają przed czytelniczkami drugą stronę interpretacji. Wszystko, czego bohaterka nie mogła wyczytać z sygnałów wysyłanych przez Aspena, teraz okazuje się oczywiste. Do dwóch opowiadań bazujących na znanych fabułach Kiera Cass dodaje prezent dla odbiorczyń. Wywiad o powstawaniu i recepcji serii Rywalki i prywatną ocenę postaci czy źródła inspiracji – a także zestaw drzew genealogicznych i charakterystyk bohaterów. Jest tu nawet „playlista” z odsyłaczami do konkretnych miejsc w książkach. Wielu nastolatkom Ami będzie się przez to wydawać bardziej prawdziwa, a sama historia – bardziej wyrazista. Co ciekawe, chociaż do swoich książek Cass wprowadza sporo polityki, tu skupia się wyłącznie na tematach obyczajowych i romansowych – także w opowiadaniach nie odwołuje się do konstrukcji świata przedstawionego. Świat emocji staje się tu motywem nadrzędnym.
Chociaż narratorami w obu opowiadaniach są młodzi mężczyźni, Kiera Cass nie zmienia rodzaju narracji. Bohaterowie okazują się wybitnie wyczuleni na wychwytywanie delikatnych sygnałów, sporo zajmują się uczuciami. Proza przy zmianie postaci nie zyskuje nowego brzmienia. Sposób widzenia świata, jaki prezentowała Ami, sprawdza się teraz przy jej ukochanych. Tom „Książę i Gwardzista” ma po prostu przypominać odbiorczyniom reakcje podczas lektury powieści, podtrzymywać zainteresowanie cyklem. Sprawdzi się też jako reklama serii – prawdopodobnie bowiem przekona te odbiorczynie, które bardziej cenią krótkie frazy lub chciałyby szybko przekonać się, w czym tkwi fenomen Rywalek. Kiera Cass połączyła formy znane z popkultury z romansem w starym stylu – i w tych opowiadaniach też chce o tym przekonywać.
poniedziałek, 22 grudnia 2014
Paul Rees: Robert Plant. Życie
Bukowy Las, Wrocław 2014.
Muzyka
Paul Rees nie szuka oryginalnych rozwiązań i nie zajmuje się kreowaniem legendy. Za zadanie obiera sobie jak najbardziej rzetelne zaprezentowanie egzystencji Roberta Planta – w miarę możliwości bez emocji oraz bez prywatnych komentarzy, nawet jeśli ceni sobie muzykę Led Zeppelin. „Robert Plant. Życie” to zatem stonowana biografia artysty niepokornego, obrazek dla fanów i sposób na uwiecznienie gwiazdy rocka także w świecie publikacji książkowych. Rees zachowuje się tu jak dziennikarz skupiony na celu – książce – nie przyjmuje ani postawy fana, ani literata. Interesują go suche fakty i komentarze wygłaszane po latach. Do tego musi jeszcze zestawiać ze swoimi odkryciami wiadomości z innych książek czy wywiadów: wykonuje więc również pracę archiwisty. Ale nie wydaje się, żeby go to nużyło. Paul Rees chce obserwować Planta jako gwiazdę – a poza tym nie zamierza rewolucjonizować rynku biografii. Wystarcza mu rola kronikarza.
Tom „Robert Plant. Życie” wpisuje się w serię opowieści o artystach zbuntowanych, niepokornych, a i odważnie kierujących swoimi karierami. Na planie literackim to po prostu rozbudowany reportaż. Rees doskonale zna kolejne elementy szablonu biografii – i korzysta z nich konsekwentnie. Obowiązkowo zatem przeprowadza czytelników przez dzieciństwo bohatera i pierwsze muzyczne fascynacje, by zatrzymać się na temacie tworzenia. Muzyczne inspiracje i szkolne zabawy w tworzenie zespołów dość szybko zamieniają się tutaj w zajęcie tyle poważne, co traktowane lekko. Robert Plant ukazany został jako artysta zdecydowany, świadomy scenicznego wizerunku od pierwszych występów i poszukiwań po solową karierę po Led Zeppelin.
Rees nie zamierza przyglądać się recenzenckim ocenom i warsztatowi twórczemu Planta. W tej książce brakuje miejsca na popisy krytyków czy na teoretyzowanie na temat sztuki. Plant dąży do realizowania własnych założeń, a Rees przechodzi nad tym do porządku dziennego. Nawet gdyby chciał dokonywać analiz wybranych utworów czy krążków – nie pozwoliłaby mu na to konwencja tej książki. Autor poprzestaje więc na odnotowywaniu co ważniejszych kwestii, bez wnikania w fachowe decyzje. Musi też uważać, by nie powielać znanych anegdot. Z tym radzi sobie przez odwołania do wspomnień współpracowników Planta. Czas sprawia, że pozostają z licznych historyjek te najbardziej wyraziste. Zmienia się również ich funkcja w książce: zamiast dostarczać rozrywki, składają się na portret artysty.
Niewiele tu życia prywatnego. Rees przedstawia, oczywiście, ciemną stronę tras koncertowych, temat narkotyków i imprez nie będzie tu tabuizowany. Daje się zauważyć dysproporcja między sceną i tematem rodziny – ten drugi powraca przeważnie jako tło rozmaitych dramatów i przykrych wydarzeń. Rees nie walczy z etykietką Planta jako kobieciarza – swobodnie za swoimi rozmówcami rzuca liczbą kobiet, z którymi bohater tomu miał się przespać. Rees zyskuje w tej książce dystans do Planta, do czego przyczyniają się również rozmowy po latach. Im dalej od anegdotycznego wydarzenia, tym ostrzej i wyraźniej można je przedstawić – to zasada, która rządzi tomem.
„Robert Plant. Życie” jest lekturą o charakterze informacyjno-rozrywkowym. Próba uwiecznienia idola, ale też chęć przedstawienia świata dalekiego od wyobrażeń o życiu gwiazd to dwa motywy, które wyznaczają kierunek badań autora. Biografia jest rzetelnie przygotowana, a w narracji tylko czasami przypomina poetykę popowych publikacji. Ale nie da się pozbyć wrażenia, że schematyczność gatunku nieco psuje czytelnikom odbiór tej opowieści, bez względu na barwną egzystencję Planta.
Muzyka
Paul Rees nie szuka oryginalnych rozwiązań i nie zajmuje się kreowaniem legendy. Za zadanie obiera sobie jak najbardziej rzetelne zaprezentowanie egzystencji Roberta Planta – w miarę możliwości bez emocji oraz bez prywatnych komentarzy, nawet jeśli ceni sobie muzykę Led Zeppelin. „Robert Plant. Życie” to zatem stonowana biografia artysty niepokornego, obrazek dla fanów i sposób na uwiecznienie gwiazdy rocka także w świecie publikacji książkowych. Rees zachowuje się tu jak dziennikarz skupiony na celu – książce – nie przyjmuje ani postawy fana, ani literata. Interesują go suche fakty i komentarze wygłaszane po latach. Do tego musi jeszcze zestawiać ze swoimi odkryciami wiadomości z innych książek czy wywiadów: wykonuje więc również pracę archiwisty. Ale nie wydaje się, żeby go to nużyło. Paul Rees chce obserwować Planta jako gwiazdę – a poza tym nie zamierza rewolucjonizować rynku biografii. Wystarcza mu rola kronikarza.
Tom „Robert Plant. Życie” wpisuje się w serię opowieści o artystach zbuntowanych, niepokornych, a i odważnie kierujących swoimi karierami. Na planie literackim to po prostu rozbudowany reportaż. Rees doskonale zna kolejne elementy szablonu biografii – i korzysta z nich konsekwentnie. Obowiązkowo zatem przeprowadza czytelników przez dzieciństwo bohatera i pierwsze muzyczne fascynacje, by zatrzymać się na temacie tworzenia. Muzyczne inspiracje i szkolne zabawy w tworzenie zespołów dość szybko zamieniają się tutaj w zajęcie tyle poważne, co traktowane lekko. Robert Plant ukazany został jako artysta zdecydowany, świadomy scenicznego wizerunku od pierwszych występów i poszukiwań po solową karierę po Led Zeppelin.
Rees nie zamierza przyglądać się recenzenckim ocenom i warsztatowi twórczemu Planta. W tej książce brakuje miejsca na popisy krytyków czy na teoretyzowanie na temat sztuki. Plant dąży do realizowania własnych założeń, a Rees przechodzi nad tym do porządku dziennego. Nawet gdyby chciał dokonywać analiz wybranych utworów czy krążków – nie pozwoliłaby mu na to konwencja tej książki. Autor poprzestaje więc na odnotowywaniu co ważniejszych kwestii, bez wnikania w fachowe decyzje. Musi też uważać, by nie powielać znanych anegdot. Z tym radzi sobie przez odwołania do wspomnień współpracowników Planta. Czas sprawia, że pozostają z licznych historyjek te najbardziej wyraziste. Zmienia się również ich funkcja w książce: zamiast dostarczać rozrywki, składają się na portret artysty.
Niewiele tu życia prywatnego. Rees przedstawia, oczywiście, ciemną stronę tras koncertowych, temat narkotyków i imprez nie będzie tu tabuizowany. Daje się zauważyć dysproporcja między sceną i tematem rodziny – ten drugi powraca przeważnie jako tło rozmaitych dramatów i przykrych wydarzeń. Rees nie walczy z etykietką Planta jako kobieciarza – swobodnie za swoimi rozmówcami rzuca liczbą kobiet, z którymi bohater tomu miał się przespać. Rees zyskuje w tej książce dystans do Planta, do czego przyczyniają się również rozmowy po latach. Im dalej od anegdotycznego wydarzenia, tym ostrzej i wyraźniej można je przedstawić – to zasada, która rządzi tomem.
„Robert Plant. Życie” jest lekturą o charakterze informacyjno-rozrywkowym. Próba uwiecznienia idola, ale też chęć przedstawienia świata dalekiego od wyobrażeń o życiu gwiazd to dwa motywy, które wyznaczają kierunek badań autora. Biografia jest rzetelnie przygotowana, a w narracji tylko czasami przypomina poetykę popowych publikacji. Ale nie da się pozbyć wrażenia, że schematyczność gatunku nieco psuje czytelnikom odbiór tej opowieści, bez względu na barwną egzystencję Planta.
niedziela, 21 grudnia 2014
Konstanty Ildefons Gałczyński: Szarlatanów nikt nie kocha. Wiersze zebrane. Tom I
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Mag
Gałczyńskiego ma się niemal zawsze niedosyt. Bez względu na to, czy w jego utworach najbardziej ceni się melancholijną lirykę, groteskę, tematy społeczno-polityczne, dowcip czy refleksję nad istotą tworzenia. Gałczyńskiego chce się czytać w nieskończoność – tym bardziej, że jego pomysły właściwie się nie starzeją. I teraz wyznawcy twórczości księżycowego poety mogą cieszyć się wierszami zebranymi – monumentalnym zestawem, w którym magia i codzienność nierozerwalnie splatają się z poezją.
„Szarlatanów nikt nie kocha” to pierwszy tom cennej edycji – prawie siedemset stron liryków uporządkowanych chronologicznie i opatrzonych przypisami dotyczącymi miejsca pierwodruku czy czasu powstania (wydawnictwo zrezygnowało z edycji „krytycznej”, a usunięcie przypisów-komentarzy paradoksalnie poszerzy krąg odbiorców i zmusi do uważniejszego przyglądania się zbiorkowi. W „Szarlatanach” literacka podróż rozpoczyna się w 1919 roku i prowadzi aż do czasów tużpowojennych. Można podczas niej obserwować poszukiwania tematyczne, reakcje na współzawodnictwo w środowisku literackim, echa społecznych przemian czy wątki autobiograficzne. Do lektury tego tomu raczej nie przystąpią przypadkowi i niedojrzali odbiorcy – dlatego też Jerzy Stefan Ossowski we wstępie rezygnuje – i słusznie – ze śledzenia biografii poety, a skupia się na tym, co najbardziej ulotne, czyli na agitacyjnej stronie wierszy zaangażowanych. Odczytuje Gałczyńskiego dość jednostronnie, kluczem politycznym w miejsce estetycznego – ale w końcu to rodzaj przypisu do twórczej biografii, ciekawostka dla czytelników.
W „Szarlatanach: ujawnia się poeta, który czaruje słowami. Gałczyński jest mistrzem fraz czarodziejskich, uwodzi poetycką magią. Nie boi się utrudnień tekstowych, bawi się wyszukanymi zwrotami i rymami, eksperymentuje też z rytmami wierszy. Jego zabawy wręcz upajają – słowo poddaje się poetyckim zabiegom i funkcjonuje w różnych gatunkowo przestrzeniach. Równie dobrze sprawdza się jako składnik erotyku co satyry. Gałczyński raz po raz przeplata filozoficzne westchnienia poetyckimi żartami, przed zaszufladkowaniem ucieka w niepowagę. Bywa zbyt ostrym krytykiem tylko po to, by zaraz ucieszyć naiwnością dziecka. Tworzy rodzaj pomostu między chaotyczną codziennością a pięknem nocy – lunatycy i księżyce obok kotów – to stały element poetyckich odniesień.
U Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego króluje wyobraźnia zamieniająca rzeczywistość w baśń. Każde wydarzenie – prawdziwe czy senne – zyskuje tutaj poetycki kostium. Słowa nigdy nie skrywają pustki, wiążą się zwykle z najsilniejszymi przeżyciami. Wiersze z „Szarlatanów” są często obdarzone uniwersalnymi przesłaniami, a zmiany w obrębie formy sprawiają, że ogromny tom ożywa i funkcjonuje właściwie jak rozmowa z poetą. Gałczyński pokazuje, w jaki sposób ubarwiać codzienność, dostrzega piękno, które tylko jemu nie spowszedniało. W naiwnym zachwycie może pomóc odkrywać uroki egzystencji.
Tak naprawdę „Szarlatani” są tomem, który w zależności od czytelnika ujawniać będzie różne pokłady sensów. Do twórczości Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego nikogo przecież przekonywać nie trzeba – a tu wystarczy chwila, by zagłębić się w świat niebywale plastyczny, oglądany przez poetę-maga. Ta publikacja to prezent dla wszystkich, którzy po Gałczyńskiego sięgają dla własnej przyjemności lekturowej i chcą rozbudowania znanych i pamiętanych czasem już od dzieciństwa fraz.
Mag
Gałczyńskiego ma się niemal zawsze niedosyt. Bez względu na to, czy w jego utworach najbardziej ceni się melancholijną lirykę, groteskę, tematy społeczno-polityczne, dowcip czy refleksję nad istotą tworzenia. Gałczyńskiego chce się czytać w nieskończoność – tym bardziej, że jego pomysły właściwie się nie starzeją. I teraz wyznawcy twórczości księżycowego poety mogą cieszyć się wierszami zebranymi – monumentalnym zestawem, w którym magia i codzienność nierozerwalnie splatają się z poezją.
„Szarlatanów nikt nie kocha” to pierwszy tom cennej edycji – prawie siedemset stron liryków uporządkowanych chronologicznie i opatrzonych przypisami dotyczącymi miejsca pierwodruku czy czasu powstania (wydawnictwo zrezygnowało z edycji „krytycznej”, a usunięcie przypisów-komentarzy paradoksalnie poszerzy krąg odbiorców i zmusi do uważniejszego przyglądania się zbiorkowi. W „Szarlatanach” literacka podróż rozpoczyna się w 1919 roku i prowadzi aż do czasów tużpowojennych. Można podczas niej obserwować poszukiwania tematyczne, reakcje na współzawodnictwo w środowisku literackim, echa społecznych przemian czy wątki autobiograficzne. Do lektury tego tomu raczej nie przystąpią przypadkowi i niedojrzali odbiorcy – dlatego też Jerzy Stefan Ossowski we wstępie rezygnuje – i słusznie – ze śledzenia biografii poety, a skupia się na tym, co najbardziej ulotne, czyli na agitacyjnej stronie wierszy zaangażowanych. Odczytuje Gałczyńskiego dość jednostronnie, kluczem politycznym w miejsce estetycznego – ale w końcu to rodzaj przypisu do twórczej biografii, ciekawostka dla czytelników.
W „Szarlatanach: ujawnia się poeta, który czaruje słowami. Gałczyński jest mistrzem fraz czarodziejskich, uwodzi poetycką magią. Nie boi się utrudnień tekstowych, bawi się wyszukanymi zwrotami i rymami, eksperymentuje też z rytmami wierszy. Jego zabawy wręcz upajają – słowo poddaje się poetyckim zabiegom i funkcjonuje w różnych gatunkowo przestrzeniach. Równie dobrze sprawdza się jako składnik erotyku co satyry. Gałczyński raz po raz przeplata filozoficzne westchnienia poetyckimi żartami, przed zaszufladkowaniem ucieka w niepowagę. Bywa zbyt ostrym krytykiem tylko po to, by zaraz ucieszyć naiwnością dziecka. Tworzy rodzaj pomostu między chaotyczną codziennością a pięknem nocy – lunatycy i księżyce obok kotów – to stały element poetyckich odniesień.
U Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego króluje wyobraźnia zamieniająca rzeczywistość w baśń. Każde wydarzenie – prawdziwe czy senne – zyskuje tutaj poetycki kostium. Słowa nigdy nie skrywają pustki, wiążą się zwykle z najsilniejszymi przeżyciami. Wiersze z „Szarlatanów” są często obdarzone uniwersalnymi przesłaniami, a zmiany w obrębie formy sprawiają, że ogromny tom ożywa i funkcjonuje właściwie jak rozmowa z poetą. Gałczyński pokazuje, w jaki sposób ubarwiać codzienność, dostrzega piękno, które tylko jemu nie spowszedniało. W naiwnym zachwycie może pomóc odkrywać uroki egzystencji.
Tak naprawdę „Szarlatani” są tomem, który w zależności od czytelnika ujawniać będzie różne pokłady sensów. Do twórczości Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego nikogo przecież przekonywać nie trzeba – a tu wystarczy chwila, by zagłębić się w świat niebywale plastyczny, oglądany przez poetę-maga. Ta publikacja to prezent dla wszystkich, którzy po Gałczyńskiego sięgają dla własnej przyjemności lekturowej i chcą rozbudowania znanych i pamiętanych czasem już od dzieciństwa fraz.
Grzegorz Kasdepke: Sama. Listy z piwnicy
Muza SA, Warszawa 2014.
Bez zabawek
Przerażająco brzmi tytuł (w połączeniu z podtytułem) tej publikacji. „Sama. Losty z piwnicy” ukazuje się jednak w serii Poczytajki pomagajki, wiadomo zatem, że będzie przydatna w procesie oswajania lęków najmłodszych – a do tego uświadomi rodzicom, na czym polegają zmartwienia ich pociech. Sama to Karina – dziewczynka, której rodzice się rozstają. Karina czuje się tym bardziej osamotniona, że mama co pewien czas zabiera jej ukochane zabawki i wynosi do piwnicy, nie zwracając uwagi na protesty i błagania. Karina tęskni za swoimi maskotkami. Pewną pociechę przynoszą jej jednak listy od przyjaciół. Mimo zamknięcia w piwnicy lalki, klocki czy pluszowy renifer ślą do Kariny krótkie wiadomości na kartkach papieru. Dziewczynka podejmuje korespondencję, a do tego może w listach dopytywać się o tatę, za którym tęskni równie mocno. Karina wie, że kiedy mama zamienia się w potwora (całkiem trafne to określenie na wszelkiego rodzaju zabiegi upiększające), nie ma z nią dyskusji. Nic dziwnego, że czuje się opuszczona przez najbliższych.
Grzegorz Kasdepke postawił na grę formą. Z korespondencji między wierszami wyczytać można uczucia dziewczynki. Zabawki nie skarżą się na swój los, prawdopodobnie żeby nie dokładać smutków małym odbiorcom. Karina też stara się trzymać fason – nie chce okazywać słabości, a może wie, że rozpaczanie niewiele tu pomoże. I bohaterka, i jej zabawki, udają więc, że wszystko jest w porządku – i tylko pełne oczekiwania pytania o tatę sugerują, czego Karinie potrzeba. Kasdepke przytacza listy, w nich zamieszcza cały wachlarz emocji. Nie musi już niczego więcej tłumaczyć – dla czytelników jasne staną się postawy bohaterki. Mama zamieniająca się w potwora też zyska szansę na zrehabilitowanie się. „Sama” nie jest więc opowieścią o wyolbrzymianych lękach w zamkniętych ciemnych pomieszczeniach – to samotność innego rodzaju, przyczyna głębszego smutku.
„Sama” jest jednak książką dość pogodną. Autor nie zajmuje się tu szczegółowym omawianiem problemu Kariny – jej rodzice rozstają się w tle opowieści, a ten fakt nie podlega żadnym dalszym analizom. Dziewczynka nie żąda rzeczy nierealnych, nie chce wymuszać na rodzicach zejścia się – za to czeka na odrobinę uwagi. Potrzebuje też wsparcia w trudnych chwilach, a przecież mama zabiera jej nawet ukochane zabawki. Pluszowy renifer czy Lalala rozumieją znacznie więcej niż mogłoby się wydawać. „Sama” to z jednej strony wsparcie dla maluchów – nawet w najtrudniejszej sytuacji można znaleźć twórcze rozwiązanie problemu, ale i podpowiedź dla dorosłych. Grzegorz Kasdepke nie tylko namawia rodziców do kontaktów z pociechą – uczy, jak w prosty sposób naprawić błędy i odbudować zaufanie.
Kasia Kołodziej, autorka ilustracji, tym razem daje się poznać z innej strony. Jej bohaterka nie jest rozbrykanym urwisem: to dziewczynka mocno nieszczęśliwa, wciąż bliska płaczu i zagubiona. W jej wyobraźni rozgrywają się smutne sceny – i nawet postacie – wytarte pluszowe maskotki – nie budzą uśmiechu. Kasia Kołodziej zwykle rozbawia maluchy rysunkami, tu nie ma takiej możliwości. Stara się jednak zachęcać do przyglądania się obrazkom – w końcu przecież pojawi się nadzieja na powrót „dobrej” mamy. I „Sama” dzięki happy endowi pocieszy kilkulatki. Nie jest to historyjka długa, więc nie wprawi maluchów w przygnębienie – ale porusza w niekonwencjonalny sposób temat coraz bardziej ważny dla dzieci. „Sama” uczy pogodzenia się z losem i spokoju.
Bez zabawek
Przerażająco brzmi tytuł (w połączeniu z podtytułem) tej publikacji. „Sama. Losty z piwnicy” ukazuje się jednak w serii Poczytajki pomagajki, wiadomo zatem, że będzie przydatna w procesie oswajania lęków najmłodszych – a do tego uświadomi rodzicom, na czym polegają zmartwienia ich pociech. Sama to Karina – dziewczynka, której rodzice się rozstają. Karina czuje się tym bardziej osamotniona, że mama co pewien czas zabiera jej ukochane zabawki i wynosi do piwnicy, nie zwracając uwagi na protesty i błagania. Karina tęskni za swoimi maskotkami. Pewną pociechę przynoszą jej jednak listy od przyjaciół. Mimo zamknięcia w piwnicy lalki, klocki czy pluszowy renifer ślą do Kariny krótkie wiadomości na kartkach papieru. Dziewczynka podejmuje korespondencję, a do tego może w listach dopytywać się o tatę, za którym tęskni równie mocno. Karina wie, że kiedy mama zamienia się w potwora (całkiem trafne to określenie na wszelkiego rodzaju zabiegi upiększające), nie ma z nią dyskusji. Nic dziwnego, że czuje się opuszczona przez najbliższych.
Grzegorz Kasdepke postawił na grę formą. Z korespondencji między wierszami wyczytać można uczucia dziewczynki. Zabawki nie skarżą się na swój los, prawdopodobnie żeby nie dokładać smutków małym odbiorcom. Karina też stara się trzymać fason – nie chce okazywać słabości, a może wie, że rozpaczanie niewiele tu pomoże. I bohaterka, i jej zabawki, udają więc, że wszystko jest w porządku – i tylko pełne oczekiwania pytania o tatę sugerują, czego Karinie potrzeba. Kasdepke przytacza listy, w nich zamieszcza cały wachlarz emocji. Nie musi już niczego więcej tłumaczyć – dla czytelników jasne staną się postawy bohaterki. Mama zamieniająca się w potwora też zyska szansę na zrehabilitowanie się. „Sama” nie jest więc opowieścią o wyolbrzymianych lękach w zamkniętych ciemnych pomieszczeniach – to samotność innego rodzaju, przyczyna głębszego smutku.
„Sama” jest jednak książką dość pogodną. Autor nie zajmuje się tu szczegółowym omawianiem problemu Kariny – jej rodzice rozstają się w tle opowieści, a ten fakt nie podlega żadnym dalszym analizom. Dziewczynka nie żąda rzeczy nierealnych, nie chce wymuszać na rodzicach zejścia się – za to czeka na odrobinę uwagi. Potrzebuje też wsparcia w trudnych chwilach, a przecież mama zabiera jej nawet ukochane zabawki. Pluszowy renifer czy Lalala rozumieją znacznie więcej niż mogłoby się wydawać. „Sama” to z jednej strony wsparcie dla maluchów – nawet w najtrudniejszej sytuacji można znaleźć twórcze rozwiązanie problemu, ale i podpowiedź dla dorosłych. Grzegorz Kasdepke nie tylko namawia rodziców do kontaktów z pociechą – uczy, jak w prosty sposób naprawić błędy i odbudować zaufanie.
Kasia Kołodziej, autorka ilustracji, tym razem daje się poznać z innej strony. Jej bohaterka nie jest rozbrykanym urwisem: to dziewczynka mocno nieszczęśliwa, wciąż bliska płaczu i zagubiona. W jej wyobraźni rozgrywają się smutne sceny – i nawet postacie – wytarte pluszowe maskotki – nie budzą uśmiechu. Kasia Kołodziej zwykle rozbawia maluchy rysunkami, tu nie ma takiej możliwości. Stara się jednak zachęcać do przyglądania się obrazkom – w końcu przecież pojawi się nadzieja na powrót „dobrej” mamy. I „Sama” dzięki happy endowi pocieszy kilkulatki. Nie jest to historyjka długa, więc nie wprawi maluchów w przygnębienie – ale porusza w niekonwencjonalny sposób temat coraz bardziej ważny dla dzieci. „Sama” uczy pogodzenia się z losem i spokoju.
sobota, 20 grudnia 2014
Zofia Stanecka: Wielka księga przygód 2. Basia
Egmont, Warszawa 2014.
Doświadczenia dziecka
Basia poznaje najbliższe otoczenie – zawsze z zapałem i energią, chociaż nie wszystko układa się czasem po myśli dziewczynki. Ale każde, nawet najbardziej błahe wydarzenie, staje się zapowiedzią ciekawej przygody. „Wielka księga przygód 2” została złożona z siedmiu historyjek publikowanych wcześniej jako tomiki obrazkowe – tak, by więcej „Baś” było pod ręką i by przypomnieć maluchom o różnych doświadczeniach kilkulatki.
Basia jest osobą ciekawą, a do tego niezbyt idealną. Ma swoje humory, zachowuje się jak przeciętne dziecko, a nie jak bohaterka książek. Doskonale zrozumieją ją kilkulatki oraz… ich rodzice. Bo Basia nie różni się od odbiorców tomu. Może jedynie tym, że przeżywa cały szereg przygód, które nie zawsze w takiej formie przydarzą się małym odbiorcom. I tak na przykład w przedszkolu Basi pojawia się kolega z Haiti – nie dość, że ma inny kolor skóry, to jeszcze zachowuje się dość dziwnie: Basia dowie się od mamy, jakie nieszczęście spotkało jego rodzinę. Obok lekcji o tolerancji Zofia Stanecka wprowadza więc dzieciom jeszcze trudne i mniej przewidywalne tematy. Czasami Basia musi zostać z opiekunką (i przekonuje z się, że z nową osobą też można się świetnie bawić), innym razem przygotowuje z tatą kolację lub idzie na plac zabaw. Dowiaduje się, że ma alergię na ukochane konie i patrzy, jak mama naprawia samochód. Scenki ze zwykłego życia wzięte pomagają nie tylko maluchom. Przydadzą się i rodzicom: kiedy trzeba oswoić pociechę z nową sytuacją, znacznie lepiej jest sięgnąć po optymistyczną historyjkę z pocieszającym zakończeniem. Gdy Basia przeżywa jakieś tragedie, pozna też dobre strony wydarzeń i dość szybko znajdzie spokój.
Zofia Stanecka tak przygotowuje historyjki o Basi, żeby morały nie były boleśnie przewidywalne, ale docierały do kilkulatków. Dba też o barwną dla najmłodszych akcję. Zwyczajne wydarzenia zamieniają się tu w wielką przygodę za każdym razem – a ponieważ Basi zwykle towarzyszą mama lub tata, nie ma mowy o strachu. Zresztą rodzice też dość często zachowują się zabawnie – przy nich Basia czuje się bezpiecznie, ale też może się trochę pośmiać. A wraz z nią, oczywiście, odbiorcy.
Basia niczego nie udaje. Kipi od emocji akcentowanych w każdej kolejnej historyjce. Dziewczynka łatwo zdradza się ze swoimi wątpliwościami czy lękami, wpada w euforię lub złości się, gdy coś idzie nie po jej myśli. Jest postacią żywiołową – jej reakcje będą udzielać się małym odbiorcom. Basia pozwala dzieciom doświadczyć tego, co czasem dla nich nieznane, a czasem nowe i wywołujące strach. Bohaterka Zofii Staneckiej nie trwa długo w „ciemnych” uczuciach – cieszy się każdą chwilą i dąży, nawet nieświadomie, do szczęścia.
Te historyjki, napisane prostymi słowami i zilustrowane przez Mariannę Oklejak prostymi obrazkami, cieszą maluchy. Przydadzą się każdemu kilkulatkowi – jako niebanalny przewodnik po życiu, a i jako lektura rozrywkowa. Bo chociaż z każdego doświadczenia Basia wynosi cenną lekcję (nieobojętną i dla dzieci), to przecież liczy się również dobra zabawa. Zofia Stanecka nie wydziwia w rozpracowywaniu codziennych zdarzeń, ale też daleka jest od wprowadzania nudnych fabuł. Odbiorców traktuje tak samo jak Basię – pokazuje im rzeczywistość, którą mają na wyciągnięcie ręki. Dzięki Basi ta rzeczywistość okazuje się niemal magiczna.
Doświadczenia dziecka
Basia poznaje najbliższe otoczenie – zawsze z zapałem i energią, chociaż nie wszystko układa się czasem po myśli dziewczynki. Ale każde, nawet najbardziej błahe wydarzenie, staje się zapowiedzią ciekawej przygody. „Wielka księga przygód 2” została złożona z siedmiu historyjek publikowanych wcześniej jako tomiki obrazkowe – tak, by więcej „Baś” było pod ręką i by przypomnieć maluchom o różnych doświadczeniach kilkulatki.
Basia jest osobą ciekawą, a do tego niezbyt idealną. Ma swoje humory, zachowuje się jak przeciętne dziecko, a nie jak bohaterka książek. Doskonale zrozumieją ją kilkulatki oraz… ich rodzice. Bo Basia nie różni się od odbiorców tomu. Może jedynie tym, że przeżywa cały szereg przygód, które nie zawsze w takiej formie przydarzą się małym odbiorcom. I tak na przykład w przedszkolu Basi pojawia się kolega z Haiti – nie dość, że ma inny kolor skóry, to jeszcze zachowuje się dość dziwnie: Basia dowie się od mamy, jakie nieszczęście spotkało jego rodzinę. Obok lekcji o tolerancji Zofia Stanecka wprowadza więc dzieciom jeszcze trudne i mniej przewidywalne tematy. Czasami Basia musi zostać z opiekunką (i przekonuje z się, że z nową osobą też można się świetnie bawić), innym razem przygotowuje z tatą kolację lub idzie na plac zabaw. Dowiaduje się, że ma alergię na ukochane konie i patrzy, jak mama naprawia samochód. Scenki ze zwykłego życia wzięte pomagają nie tylko maluchom. Przydadzą się i rodzicom: kiedy trzeba oswoić pociechę z nową sytuacją, znacznie lepiej jest sięgnąć po optymistyczną historyjkę z pocieszającym zakończeniem. Gdy Basia przeżywa jakieś tragedie, pozna też dobre strony wydarzeń i dość szybko znajdzie spokój.
Zofia Stanecka tak przygotowuje historyjki o Basi, żeby morały nie były boleśnie przewidywalne, ale docierały do kilkulatków. Dba też o barwną dla najmłodszych akcję. Zwyczajne wydarzenia zamieniają się tu w wielką przygodę za każdym razem – a ponieważ Basi zwykle towarzyszą mama lub tata, nie ma mowy o strachu. Zresztą rodzice też dość często zachowują się zabawnie – przy nich Basia czuje się bezpiecznie, ale też może się trochę pośmiać. A wraz z nią, oczywiście, odbiorcy.
Basia niczego nie udaje. Kipi od emocji akcentowanych w każdej kolejnej historyjce. Dziewczynka łatwo zdradza się ze swoimi wątpliwościami czy lękami, wpada w euforię lub złości się, gdy coś idzie nie po jej myśli. Jest postacią żywiołową – jej reakcje będą udzielać się małym odbiorcom. Basia pozwala dzieciom doświadczyć tego, co czasem dla nich nieznane, a czasem nowe i wywołujące strach. Bohaterka Zofii Staneckiej nie trwa długo w „ciemnych” uczuciach – cieszy się każdą chwilą i dąży, nawet nieświadomie, do szczęścia.
Te historyjki, napisane prostymi słowami i zilustrowane przez Mariannę Oklejak prostymi obrazkami, cieszą maluchy. Przydadzą się każdemu kilkulatkowi – jako niebanalny przewodnik po życiu, a i jako lektura rozrywkowa. Bo chociaż z każdego doświadczenia Basia wynosi cenną lekcję (nieobojętną i dla dzieci), to przecież liczy się również dobra zabawa. Zofia Stanecka nie wydziwia w rozpracowywaniu codziennych zdarzeń, ale też daleka jest od wprowadzania nudnych fabuł. Odbiorców traktuje tak samo jak Basię – pokazuje im rzeczywistość, którą mają na wyciągnięcie ręki. Dzięki Basi ta rzeczywistość okazuje się niemal magiczna.
piątek, 19 grudnia 2014
Encyklopedia gender. Płeć w kulturze
Czarna Owca, Warszawa 2014.
Spory
W ostatnim czasie „gender” stało się medialnym hasłem-straszakiem, synonimem nieakceptowanych przez konserwatywną część społeczeństwa zmian. Zbiegło się to z wydaniem „Encyklopedii gender”, tomu, który zamiast porządkować definicje i prezentować szerszemu gronu odbiorców temat płci w kulturze, podtrzymuje część stereotypów i budzi szereg wątpliwości.
Przede wszystkim nietrafiona okazała się forma tej książki. W nawiązaniu do rozmaitych publikacji (choćby z teorii literatury), „Encyklopedia gender” ma mieć charakter słownikowy. Poszczególne artykuły hasłowe opracowywane przez przedstawicieli studiów gender z różnych ośrodków badawczych nie cechują się naukową dociekliwością, a nastawieniem na retorykę. Zamiast ścisłości i konkretów pojawiają się interpretacje i sugestie ocen. W efekcie odbiorcy dostają nie tyle materiał do samodzielnego przemyślenia, co już przetrawione i nierzadko ogólnikowe, zwykle nacechowane emocjonalnie wnioski. Często podczas lektury ma się przykre wrażenie, że autorzy próbują narzucić swoje opinie – bez jakiegokolwiek oglądania się na argumenty innych stron. Oczywiście takie podejście, jak najbardziej logiczne w esejach i artykułach „humanistycznych”, nie może sprawdzić się w miejscu, do którego zagląda się po zwięzłe i precyzyjne wyjaśnienia. Przyjęcie perspektywy gender wyklucza racjonalizm – takie wnioski wyciągną czytelnicy z kolejnych omówień. Ogólniki nie sprawdzają się w tekstach o pozorach naukowości. W książce pełno jest fraz nacechowanych, pozbawionych rzeczowej podbudowy: „zakłada się, że odbiorcą tych aktów jest męski widz, więc prezentowanie kobiecego ciała służy jego przyjemności” (s. 30), „ustawodawcy, choć powoływali się na wspólny interes, działali przede wszystkim w interesie swych przedstawicieli, którymi w zdecydowanej większości byli mężczyźni (s. 434). Obfitość tego typu oceniających sformułowań zaprzecza badawczemu obiektywizmowi i każe coraz bardziej krytycznie przyglądać się kolejnym rewelacjom. Autorzy przekonują, że „gatunek [gotycyzm] rozwijały głównie kobiety (z tego powodu był oceniany jako gorszy przez współczesnych im krytyków)”. Przypomina to równie nonsensowne dyskusje o parytetach i liczbie kobiet w polityce. Gender stawia na płeć. A co z tymi, którzy wolą jednak rzetelnie i dobrze wykonywaną pracę zamiast polityki sztucznego wyrównywania szans? Dyskusja mogłaby tu trwać w nieskończoność, „Encyklopedia gender” uparcie przedstawia jedną stronę zjawiska i ta tendencyjność jest największą wadą książki.
W artykułach hasłowych przywoływane są frazy „wygodne” i obrazowe – jednak dalekie od ducha naukowości („gdyby mężczyźni zachodzili w ciążę, aborcja byłaby sakramentem” autorstwa Glorii Steinem ma być… ilustracją do rozumienia równości płci, ale to, skądinąd aforystyczne, zdanie nie zyskuje tu żadnej podbudowy – jego ozdobnicza funkcja rozrasta się, niestety, do rozmiarów quasi-argumentu). Czasem wręcz chce się zapytać, dlaczego twórcy haseł wybierają frazy nieprawdziwe i udają, że nie dostrzegają oczywistości (naginają rzeczywistość do własnych potrzeb) – na przykład twierdząc, że w polskiej kulturze współczesnej… nie mówi się o kwestiach fizjologicznych czy o przyjemności seksualnej kobiet (s. 530). Kiedy kilka razy dostrzeże się takie sposoby przekonywania, rodzi się nieufność do sensowności badań gender.
Dziwić może dobór haseł. Terminy znane z innych dziedzin i badań – depresja, gotycyzm, historiografia – redefiniowane są przez pryzmat gender. Ograniczeniom za to podlegają hasła, których rozwinięcia w takiej encyklopedii (bo gdzie indziej?) chciałoby się szukać – krótkie jest omówienie nurtów feminizmu czy organizacji kobiecych. Najciekawiej wypadają zagadnienia z pogranicza interpretacji genderowych i literatury (w dziedzinie kultury zdarzają się omówienia ciekawsze i te zogniskowane na wyliczeniach motywów gender). Autorzy tomu walczą o przywrócenie równowagi w językowym obrazie świata – obok artykułów o tym, że język polski dyskryminuje kobiety (w uogólnieniach i przysłowiach) można znaleźć dość męczącą strategię. W roli podmiotu zawsze widnieją rzeczowniki żeńskie i męskie (rzadziej odwrotnie). Brak akceptacji dla uzusu w samym procesie lektury męczy.
„Encyklopedia gender” tak starannie przygotowana i wydana przegrywa jednostronnością spojrzenia i zaprzeczeniem badawczego obiektywizmu. Nie przyczyni się do budowania porozumienia między zwolennikami i przeciwnikami teorii gender. Zwolenników przekona, przeciwnikom dostarczy broni…
Spory
W ostatnim czasie „gender” stało się medialnym hasłem-straszakiem, synonimem nieakceptowanych przez konserwatywną część społeczeństwa zmian. Zbiegło się to z wydaniem „Encyklopedii gender”, tomu, który zamiast porządkować definicje i prezentować szerszemu gronu odbiorców temat płci w kulturze, podtrzymuje część stereotypów i budzi szereg wątpliwości.
Przede wszystkim nietrafiona okazała się forma tej książki. W nawiązaniu do rozmaitych publikacji (choćby z teorii literatury), „Encyklopedia gender” ma mieć charakter słownikowy. Poszczególne artykuły hasłowe opracowywane przez przedstawicieli studiów gender z różnych ośrodków badawczych nie cechują się naukową dociekliwością, a nastawieniem na retorykę. Zamiast ścisłości i konkretów pojawiają się interpretacje i sugestie ocen. W efekcie odbiorcy dostają nie tyle materiał do samodzielnego przemyślenia, co już przetrawione i nierzadko ogólnikowe, zwykle nacechowane emocjonalnie wnioski. Często podczas lektury ma się przykre wrażenie, że autorzy próbują narzucić swoje opinie – bez jakiegokolwiek oglądania się na argumenty innych stron. Oczywiście takie podejście, jak najbardziej logiczne w esejach i artykułach „humanistycznych”, nie może sprawdzić się w miejscu, do którego zagląda się po zwięzłe i precyzyjne wyjaśnienia. Przyjęcie perspektywy gender wyklucza racjonalizm – takie wnioski wyciągną czytelnicy z kolejnych omówień. Ogólniki nie sprawdzają się w tekstach o pozorach naukowości. W książce pełno jest fraz nacechowanych, pozbawionych rzeczowej podbudowy: „zakłada się, że odbiorcą tych aktów jest męski widz, więc prezentowanie kobiecego ciała służy jego przyjemności” (s. 30), „ustawodawcy, choć powoływali się na wspólny interes, działali przede wszystkim w interesie swych przedstawicieli, którymi w zdecydowanej większości byli mężczyźni (s. 434). Obfitość tego typu oceniających sformułowań zaprzecza badawczemu obiektywizmowi i każe coraz bardziej krytycznie przyglądać się kolejnym rewelacjom. Autorzy przekonują, że „gatunek [gotycyzm] rozwijały głównie kobiety (z tego powodu był oceniany jako gorszy przez współczesnych im krytyków)”. Przypomina to równie nonsensowne dyskusje o parytetach i liczbie kobiet w polityce. Gender stawia na płeć. A co z tymi, którzy wolą jednak rzetelnie i dobrze wykonywaną pracę zamiast polityki sztucznego wyrównywania szans? Dyskusja mogłaby tu trwać w nieskończoność, „Encyklopedia gender” uparcie przedstawia jedną stronę zjawiska i ta tendencyjność jest największą wadą książki.
W artykułach hasłowych przywoływane są frazy „wygodne” i obrazowe – jednak dalekie od ducha naukowości („gdyby mężczyźni zachodzili w ciążę, aborcja byłaby sakramentem” autorstwa Glorii Steinem ma być… ilustracją do rozumienia równości płci, ale to, skądinąd aforystyczne, zdanie nie zyskuje tu żadnej podbudowy – jego ozdobnicza funkcja rozrasta się, niestety, do rozmiarów quasi-argumentu). Czasem wręcz chce się zapytać, dlaczego twórcy haseł wybierają frazy nieprawdziwe i udają, że nie dostrzegają oczywistości (naginają rzeczywistość do własnych potrzeb) – na przykład twierdząc, że w polskiej kulturze współczesnej… nie mówi się o kwestiach fizjologicznych czy o przyjemności seksualnej kobiet (s. 530). Kiedy kilka razy dostrzeże się takie sposoby przekonywania, rodzi się nieufność do sensowności badań gender.
Dziwić może dobór haseł. Terminy znane z innych dziedzin i badań – depresja, gotycyzm, historiografia – redefiniowane są przez pryzmat gender. Ograniczeniom za to podlegają hasła, których rozwinięcia w takiej encyklopedii (bo gdzie indziej?) chciałoby się szukać – krótkie jest omówienie nurtów feminizmu czy organizacji kobiecych. Najciekawiej wypadają zagadnienia z pogranicza interpretacji genderowych i literatury (w dziedzinie kultury zdarzają się omówienia ciekawsze i te zogniskowane na wyliczeniach motywów gender). Autorzy tomu walczą o przywrócenie równowagi w językowym obrazie świata – obok artykułów o tym, że język polski dyskryminuje kobiety (w uogólnieniach i przysłowiach) można znaleźć dość męczącą strategię. W roli podmiotu zawsze widnieją rzeczowniki żeńskie i męskie (rzadziej odwrotnie). Brak akceptacji dla uzusu w samym procesie lektury męczy.
„Encyklopedia gender” tak starannie przygotowana i wydana przegrywa jednostronnością spojrzenia i zaprzeczeniem badawczego obiektywizmu. Nie przyczyni się do budowania porozumienia między zwolennikami i przeciwnikami teorii gender. Zwolenników przekona, przeciwnikom dostarczy broni…
czwartek, 18 grudnia 2014
Christie Laume: Ostatnia miłość Edith Piaf
Marginesy, Warszawa 2014.
Wybór
To bardzo krótka książka. Nie tyle nawet ze względów objętościowych, co z uwagi na czasowy zakres. „Ostatnia miłość Edith Piaf” dotyczy kresu życia legendarnej artystki i jest próbą scharakteryzowania jej ostatniej romantycznej przygody. Christie Laume, autorka tomu, o Edith Piaf opowiada z osobistej perspektywy: to jej brat ożenił się ze sławą i zrobił dzięki pieśniarce karierę jako Théo Sarapo. Wiadomo więc, że będzie to historia prywatna i ciepła, bez szukania skandalu i żywienia się plotkami. To opowieść o miłości nieznającej granic, niemal filmowej, chociaż dla wielu nieszczerej.
Christie Laume na początku prezentuje w dużym skrócie losy własnej rodziny – skupia się na bracie, który ma w książce do odegrania ważną rolę. Nie działa jednak jak dziennikarka dążąca za wszelką cenę do uzyskania prawdy – opowiada tylko o tym, co sama mogła zaobserwować, bez wyciągania daleko idących wniosków. Pierwsze spotkania Piaf i jej ostatniej miłości są zatem pozbawione idealizmu i romansowej otoczki. Laume wie, jak doszło do zawarcia znajomości i została już poinformowana o konsekwencjach, nie ma jednak dostępu do tego, co dzieje się w sercach jej brata i pieśniarki. Nie bawi się w odtwarzanie zauroczenia ani w uwiarygodnienie wielkiej miłości – choć to mogłoby się części odbiorców przydać, skoro Piaf i Sarapo dzieliło dwadzieścia jeden lat i status społeczny. Młody fryzjer w powszechnej opinii nie był idealnym kandydatem na partnera gwiazdy – nietypowy związek nie spotkał się też na początku z aprobatą rodziny i Laume skrupulatnie odnotowuje kolejne trudności do przezwyciężenia.
W pewnym momencie opowieść Christie Laume zamienia się w autobiografię. Autorka przedstawia swoje miejsce w małżeństwie brata. Ocala dla potomnych obrazki nocnych zwierzeń Edith Piaf, jej rozmów o mężczyznach, obaw i chorób. Laume w Piaf znajduje nieoczekiwanie przyjaciółkę, a przynajmniej powierniczkę. Nie potrafi do końca otrząsnąć się z zachwytu, że przebywa w towarzystwie gwiazdy i stanowi dla niej rodzinę, ale stara się też nie zawieść zaufania i być dla Piaf wsparciem. Z czasem do relacji wkracza jeszcze szereg podpowiedzi scenicznych. Edith Piaf przygotowuje męża i szwagierkę do publicznego śpiewania, o czym Laume będzie także wspominać, chociaż bez akcentowania własnych dokonań estradowych.
Daleko za połową tomu daje się dopiero wychwycić zmiana nastawienia autorki do życiowej przygody. To wtedy Edith Piaf zamienia się w bliską osobę, znika dystans i pomnikowe tony. Pojawiają się za to zupełnie inne problemy. Laume przez całą książkę unika sensacji. Nie zamierza sięgać do medialnych doniesień, posiłkować się zewnętrznymi komentarzami czy przeprowadzać dziennikarskich śledztw. Liczy się jej osobiste świadectwo i jej spojrzenie na małżeństwo brata. „Ostatnia miłość Edith Piaf” to rodzaj książki wspomnieniowej, w której pod pozorem dołączenia się do prac biografów można zaprezentować siebie – w orbicie gwiazdy. Tyle tylko, że Christie Laume nie chce się lansować, funkcjonuje raczej wyłącznie jako autorka ciekawego przypisu.
„Ostatnia miłość Edith Piaf” to książka napisana prosto i bez emocjonalnych uniesień. Autorka bardziej dba o rzeczowe informacje i rejestr własnych wrażeń niż o sam temat małżeństwa Piaf i Sarapo. Proponuje rodzinną (czy też może urodzinnioną) opowieść o „wspaniałej spełnionej miłości” – przyznaje swoim bohaterom prawo do szczęścia bez zastrzeżeń i sama stoi na straży ich związku. „Ostatnia miłość Edith Piaf” sprawdza się zatem i jako dopowiedzenie do biografii, i jako lektura z dziedziny literatury faktu – kopciuszkowa i bajkowa przez rozwiązania, które w zwyczajnym życiu prawie się nie zdarzają.
Wybór
To bardzo krótka książka. Nie tyle nawet ze względów objętościowych, co z uwagi na czasowy zakres. „Ostatnia miłość Edith Piaf” dotyczy kresu życia legendarnej artystki i jest próbą scharakteryzowania jej ostatniej romantycznej przygody. Christie Laume, autorka tomu, o Edith Piaf opowiada z osobistej perspektywy: to jej brat ożenił się ze sławą i zrobił dzięki pieśniarce karierę jako Théo Sarapo. Wiadomo więc, że będzie to historia prywatna i ciepła, bez szukania skandalu i żywienia się plotkami. To opowieść o miłości nieznającej granic, niemal filmowej, chociaż dla wielu nieszczerej.
Christie Laume na początku prezentuje w dużym skrócie losy własnej rodziny – skupia się na bracie, który ma w książce do odegrania ważną rolę. Nie działa jednak jak dziennikarka dążąca za wszelką cenę do uzyskania prawdy – opowiada tylko o tym, co sama mogła zaobserwować, bez wyciągania daleko idących wniosków. Pierwsze spotkania Piaf i jej ostatniej miłości są zatem pozbawione idealizmu i romansowej otoczki. Laume wie, jak doszło do zawarcia znajomości i została już poinformowana o konsekwencjach, nie ma jednak dostępu do tego, co dzieje się w sercach jej brata i pieśniarki. Nie bawi się w odtwarzanie zauroczenia ani w uwiarygodnienie wielkiej miłości – choć to mogłoby się części odbiorców przydać, skoro Piaf i Sarapo dzieliło dwadzieścia jeden lat i status społeczny. Młody fryzjer w powszechnej opinii nie był idealnym kandydatem na partnera gwiazdy – nietypowy związek nie spotkał się też na początku z aprobatą rodziny i Laume skrupulatnie odnotowuje kolejne trudności do przezwyciężenia.
W pewnym momencie opowieść Christie Laume zamienia się w autobiografię. Autorka przedstawia swoje miejsce w małżeństwie brata. Ocala dla potomnych obrazki nocnych zwierzeń Edith Piaf, jej rozmów o mężczyznach, obaw i chorób. Laume w Piaf znajduje nieoczekiwanie przyjaciółkę, a przynajmniej powierniczkę. Nie potrafi do końca otrząsnąć się z zachwytu, że przebywa w towarzystwie gwiazdy i stanowi dla niej rodzinę, ale stara się też nie zawieść zaufania i być dla Piaf wsparciem. Z czasem do relacji wkracza jeszcze szereg podpowiedzi scenicznych. Edith Piaf przygotowuje męża i szwagierkę do publicznego śpiewania, o czym Laume będzie także wspominać, chociaż bez akcentowania własnych dokonań estradowych.
Daleko za połową tomu daje się dopiero wychwycić zmiana nastawienia autorki do życiowej przygody. To wtedy Edith Piaf zamienia się w bliską osobę, znika dystans i pomnikowe tony. Pojawiają się za to zupełnie inne problemy. Laume przez całą książkę unika sensacji. Nie zamierza sięgać do medialnych doniesień, posiłkować się zewnętrznymi komentarzami czy przeprowadzać dziennikarskich śledztw. Liczy się jej osobiste świadectwo i jej spojrzenie na małżeństwo brata. „Ostatnia miłość Edith Piaf” to rodzaj książki wspomnieniowej, w której pod pozorem dołączenia się do prac biografów można zaprezentować siebie – w orbicie gwiazdy. Tyle tylko, że Christie Laume nie chce się lansować, funkcjonuje raczej wyłącznie jako autorka ciekawego przypisu.
„Ostatnia miłość Edith Piaf” to książka napisana prosto i bez emocjonalnych uniesień. Autorka bardziej dba o rzeczowe informacje i rejestr własnych wrażeń niż o sam temat małżeństwa Piaf i Sarapo. Proponuje rodzinną (czy też może urodzinnioną) opowieść o „wspaniałej spełnionej miłości” – przyznaje swoim bohaterom prawo do szczęścia bez zastrzeżeń i sama stoi na straży ich związku. „Ostatnia miłość Edith Piaf” sprawdza się zatem i jako dopowiedzenie do biografii, i jako lektura z dziedziny literatury faktu – kopciuszkowa i bajkowa przez rozwiązania, które w zwyczajnym życiu prawie się nie zdarzają.
środa, 17 grudnia 2014
Katarzyna Michalak: Przystań Julii
Znak, Kraków 2014.
Przepis na idealizm
Katarzyna Michalak zwykle w swoich trylogiach obyczajowo-romansowo-przygodowych w pierwszym tomie pisze zgodnie z oczekiwaniami odbiorczyń i z panującymi akurat w czytadłach modami, w kolejnych – przeprowadza fabularne szaleństwa, które niby mają dostarczać adrenaliny, a jednak psują obrazki budowane na początku, przecząc ich wiarygodności. W trylogii kwiatowej takich błędów popełnia mniej – trzecia opowieść poziomem nie różni się od dwóch poprzednich, a w akcji mniej jest scen rodem z tanich romansów. Chociaż autorka nie rezygnuje z nich tak całkowicie
W „Przystani Julii” odbiorczynie przyjrzą się trzeciej sąsiadce, która za złe wybory z przeszłości otrzymuje właśnie surową baśniową karę. Julia mogła kiedyś poślubić miłość swojego życia, jednak zdecydowała się na małżeństwo z rozsądku i zakochała w pieniądzach. Teraz bogaty mąż wymienia ją na inną, a ukochana córka opowiada się po stronie tatusia. Jak pozostałe bohaterki, Julia przekonuje się, czym jest samotność. Opuszcza dom i wyrusza w Bieszczady. Gosia ponownie mierzy się ze swoimi traumami. Walczy o szczęście swojego nienarodzonego synka, musi zatem odzyskać siły i chęci do życia. Najwięcej jednak dzieje się u Kamili, pierwszej bohaterki. To jej zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Kamila nie wie, ile poświęci dla niej ukochany Łukasz, a skoro nie zna motywacji wybranka, podejrzewa go o romans. Przeżywa prywatne tragedie, nie mając pojęcia o nadchodzącej katastrofie. O tej wie jedynie wszechwładny narrator, który zdradza czasami emocje z niedalekiej przyszłości. Życie trzech bohaterek to nieustająca walka o normalność. Tyle tylko, że żadna z kobiet nie boryka się z tematami życiowymi, bliskimi czytelniczkom. Wydumane problemy stanowią raczej odskocznię od codzienności. Owszem, wszystkim paniom chodzi o miłość i poczucie bezpieczeństwa – ale żadna nie zatrzymuje się w sielance. Na to nie pozwoli autorka, wyraźnie zafascynowana przesadą. Katarzyna Michalak na początku przekonuje, że będzie prezentować zwyczajną obyczajówkę. Potem jednak górę bierze idealizowany romantyzm i burzliwość losów postaci – w efekcie miłość musi być na śmierć i życie, rozpacz bezgraniczna, a lęk graniczący z histerią. Kobiety u Katarzyny Michalak wyolbrzymiają każdą sytuację, żeby udowodnić, że z każdą mogą sobie poradzić. W „Przystani Julii” też serca pękają co kilkanaście stron – ale przecież ta autorka przyzwyczaiła już do tego swoje odbiorczynie – i z przymrużeniem oka traktuje się kolejne sensacje.
Gdyby jednak odrzucić hiperbole, okazuje się, że Michalak pisze o tęsknotach i nadziejach swoich czytelniczek. Zapewnia im przerobioną na powieść dla dorosłych baśń, w której – niezależnie od przygód – wszystko musi się jakoś ułożyć. Próbuje nadać kształt sennym marzeniom, eliminując rozmaite zwykłe troski: tu praca znajdzie się sama, ukochany – również. Przyjaciółki będą się wspierać niezależnie od okoliczności, drobne kłamstwa (urastające do rangi problemów) zawsze zostaną wyprostowane na czas. Michalak wprowadza w sielankowy świat problemy zastępcze, ogromne, za to nierealne. To dlatego jej powieści czyta się lekko i dla samej rozrywki. Naiwnej fabule towarzyszy bowiem zawsze ciepła narracja – i to ta narracja staje się prawdziwą wartością książki. Mimo wyolbrzymianych kłopotów na niewyobrażalną skalę, Michalak zyskuje naturalność rozmów czy samych opisów. Gdyby jeszcze opanowała skłonność do przesady i ciągłego wywracania świata bohaterów do góry nogami, mogłaby trafić do szerszego grona czytelniczek spoza masowej publiczności. „Przystań Julii” to powieść, która porządkuje rzeczywistość bezpośrednio pod marzenia bohaterek, kobiet obdarzanych już zaufaniem przez czytelniczki. Michalak pracowała nad tą książką bardziej niż nad zakończeniami innych swoich trylogii – i to widać.
Przepis na idealizm
Katarzyna Michalak zwykle w swoich trylogiach obyczajowo-romansowo-przygodowych w pierwszym tomie pisze zgodnie z oczekiwaniami odbiorczyń i z panującymi akurat w czytadłach modami, w kolejnych – przeprowadza fabularne szaleństwa, które niby mają dostarczać adrenaliny, a jednak psują obrazki budowane na początku, przecząc ich wiarygodności. W trylogii kwiatowej takich błędów popełnia mniej – trzecia opowieść poziomem nie różni się od dwóch poprzednich, a w akcji mniej jest scen rodem z tanich romansów. Chociaż autorka nie rezygnuje z nich tak całkowicie
W „Przystani Julii” odbiorczynie przyjrzą się trzeciej sąsiadce, która za złe wybory z przeszłości otrzymuje właśnie surową baśniową karę. Julia mogła kiedyś poślubić miłość swojego życia, jednak zdecydowała się na małżeństwo z rozsądku i zakochała w pieniądzach. Teraz bogaty mąż wymienia ją na inną, a ukochana córka opowiada się po stronie tatusia. Jak pozostałe bohaterki, Julia przekonuje się, czym jest samotność. Opuszcza dom i wyrusza w Bieszczady. Gosia ponownie mierzy się ze swoimi traumami. Walczy o szczęście swojego nienarodzonego synka, musi zatem odzyskać siły i chęci do życia. Najwięcej jednak dzieje się u Kamili, pierwszej bohaterki. To jej zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Kamila nie wie, ile poświęci dla niej ukochany Łukasz, a skoro nie zna motywacji wybranka, podejrzewa go o romans. Przeżywa prywatne tragedie, nie mając pojęcia o nadchodzącej katastrofie. O tej wie jedynie wszechwładny narrator, który zdradza czasami emocje z niedalekiej przyszłości. Życie trzech bohaterek to nieustająca walka o normalność. Tyle tylko, że żadna z kobiet nie boryka się z tematami życiowymi, bliskimi czytelniczkom. Wydumane problemy stanowią raczej odskocznię od codzienności. Owszem, wszystkim paniom chodzi o miłość i poczucie bezpieczeństwa – ale żadna nie zatrzymuje się w sielance. Na to nie pozwoli autorka, wyraźnie zafascynowana przesadą. Katarzyna Michalak na początku przekonuje, że będzie prezentować zwyczajną obyczajówkę. Potem jednak górę bierze idealizowany romantyzm i burzliwość losów postaci – w efekcie miłość musi być na śmierć i życie, rozpacz bezgraniczna, a lęk graniczący z histerią. Kobiety u Katarzyny Michalak wyolbrzymiają każdą sytuację, żeby udowodnić, że z każdą mogą sobie poradzić. W „Przystani Julii” też serca pękają co kilkanaście stron – ale przecież ta autorka przyzwyczaiła już do tego swoje odbiorczynie – i z przymrużeniem oka traktuje się kolejne sensacje.
Gdyby jednak odrzucić hiperbole, okazuje się, że Michalak pisze o tęsknotach i nadziejach swoich czytelniczek. Zapewnia im przerobioną na powieść dla dorosłych baśń, w której – niezależnie od przygód – wszystko musi się jakoś ułożyć. Próbuje nadać kształt sennym marzeniom, eliminując rozmaite zwykłe troski: tu praca znajdzie się sama, ukochany – również. Przyjaciółki będą się wspierać niezależnie od okoliczności, drobne kłamstwa (urastające do rangi problemów) zawsze zostaną wyprostowane na czas. Michalak wprowadza w sielankowy świat problemy zastępcze, ogromne, za to nierealne. To dlatego jej powieści czyta się lekko i dla samej rozrywki. Naiwnej fabule towarzyszy bowiem zawsze ciepła narracja – i to ta narracja staje się prawdziwą wartością książki. Mimo wyolbrzymianych kłopotów na niewyobrażalną skalę, Michalak zyskuje naturalność rozmów czy samych opisów. Gdyby jeszcze opanowała skłonność do przesady i ciągłego wywracania świata bohaterów do góry nogami, mogłaby trafić do szerszego grona czytelniczek spoza masowej publiczności. „Przystań Julii” to powieść, która porządkuje rzeczywistość bezpośrednio pod marzenia bohaterek, kobiet obdarzanych już zaufaniem przez czytelniczki. Michalak pracowała nad tą książką bardziej niż nad zakończeniami innych swoich trylogii – i to widać.
wtorek, 16 grudnia 2014
Katarzyna Panejko-Wanat, Wojciech Wanat: W pogoni, w ucieczce. Narkotyki i narkomania
Iskry, Warszawa 2014.
Zrozumienie
Myliłby się ten, kto po „W pogoni, w ucieczce” spodziewałby się szczegółowego zagłębiania w temat narkotyków i, szerzej, uzależnień. Katarzyna Panejko-Wanat i Wojciech Wanat starają się wytłumaczyć czytelnikom, na czym polega i czym grozi narkomania – ale temat traktują znacznie szerzej. Interesują ich przede wszystkim warunki, w których człowiek staje się bardziej podatny na działanie narkotyków, motywy sięgania po środki psychotropowe oraz argumenty stosowane przez zwolenników i przeciwników zalegalizowania marihuany. Tom „W pogoni, w ucieczce” powstał na bazie „Odlotu donikąd” i jest raczej rodzajem pogadanki na temat osób uzależnionych niż poradnikiem. Nie zalicza się do tomów popularnonaukowych, ale może pomóc bliskim narkomanów. Dla autorów podstawowym celem okazuje się wskazanie problemu. Wanat nie generalizuje – otwarcie mówi, że narkotyki w różny sposób oddziaływać będą na różne organizmy, a uzależnienie przybiera różne formy. Autor nie zastrasza, jakby wiedział, że poetyka terroru nie sprawdzi się wśród tych, którzy po narkotyki chcą sięgać. Rezygnuje też z opisywania destrukcyjnych skutków uzależnienia – nie chcąc powtarzać rzeczy oczywistych.
„W pogoni, w ucieczce” to tom, który momentami krąży luźno wokół podstawowego zagadnienia. Autorzy opowiadają o potrzebie bycia szczęśliwym, o uczuciach przeciętnego człowieka, o gratyfikacjach i zdolnościach do odczuwania bodźców z zewnątrz. Zajmują się miejscami, w których łatwo zetknąć się z narkotykiem. Bardzo dużo miejsca zabiera przedstawienie rodziny jako czynnika kształtującego charakter dziecka. Autorzy pokazują, skąd mogą brać się tendencje do uzależnień. Istotną dla nich sprawą stają się także nowe uzależnienia – przede wszystkim internet.
W kilku miejscach tomu zagadnienie narkotyków powraca. Autorzy dzielą środki uzależniające na grupy, wskazują, jak rozpoznać objawy ćpania (niespecjalnie szczegółowo), ale bardziej uczulają rodziców na rozmaite wymówki i wykręty dzieci: rozwiewają wątpliwości i zbijają mało przekonujące wyjaśnienia. Zdarza się, że rozbrajają naiwnością (jeśli dziecko zostawia w kieszeni swojej kurtki lufkę, to chce, żeby rodzice ją znaleźli), częściej jednak wprowadzają ważne i wartościowe porady. Z rzadka powracają w tomie opowieści narkomanów, wyjaskrawiane i literackie opisy doznań po zażyciu narkotyku. Ma to między innymi służyć jako zestaw argumentów do zbijania za chwilę.
Autorzy nie traktują tematu naukowo – skupiają się na społecznych opiniach, zasadach funkcjonowania narkomanów wśród zwykłych ludzi. Starają się podsuwać narzędzia pomocne w ocenie sytuacji i zaszczepiać na pokusy – za to nie oskarżają i nie krytykują. Zależy im na prezentowaniu odmiennych opinii. Najbardziej natomiast na zrozumieniu sedna problemu. Ta książka nie składa się z rzeczowych i ścisłych informacji – jest zbiorem refleksji i wiedzy praktycznej, wskazówek i podpowiedzi dalekich od konwencjonalnych praw. Tu obraz narkomana nie przywodzi na myśl marginesu społeczeństwa, dna i ostatecznego upadku. Narkomanem może być osoba żyjąca blisko odbiorców. Autorzy tego tomu wiedzą, że jeden, choćby i najdokładniejszy, plan działania wobec osób uzależnionych na wiele się nie zda – bo każdy przypadek trzeba rozpatrywać indywidualnie. W związku z tym w humanistycznym tekście uczą wrażliwości i zrozumienia sedna problemu, zmuszają do przemyślenia wywodów na temat uzależnień w szerszym kontekście. Lektura tego tomu nie dostarczy zestawu oczywistych reakcji na uzależnienie bliskich – ale przyczyni się do lepszej pracy nad ewentualnymi terapiami. „W pogoni, w ucieczce” to książka napisana zrozumiale, a do tego inaczej niż większość dzisiejszych publikacji o tej tematyce.
Zrozumienie
Myliłby się ten, kto po „W pogoni, w ucieczce” spodziewałby się szczegółowego zagłębiania w temat narkotyków i, szerzej, uzależnień. Katarzyna Panejko-Wanat i Wojciech Wanat starają się wytłumaczyć czytelnikom, na czym polega i czym grozi narkomania – ale temat traktują znacznie szerzej. Interesują ich przede wszystkim warunki, w których człowiek staje się bardziej podatny na działanie narkotyków, motywy sięgania po środki psychotropowe oraz argumenty stosowane przez zwolenników i przeciwników zalegalizowania marihuany. Tom „W pogoni, w ucieczce” powstał na bazie „Odlotu donikąd” i jest raczej rodzajem pogadanki na temat osób uzależnionych niż poradnikiem. Nie zalicza się do tomów popularnonaukowych, ale może pomóc bliskim narkomanów. Dla autorów podstawowym celem okazuje się wskazanie problemu. Wanat nie generalizuje – otwarcie mówi, że narkotyki w różny sposób oddziaływać będą na różne organizmy, a uzależnienie przybiera różne formy. Autor nie zastrasza, jakby wiedział, że poetyka terroru nie sprawdzi się wśród tych, którzy po narkotyki chcą sięgać. Rezygnuje też z opisywania destrukcyjnych skutków uzależnienia – nie chcąc powtarzać rzeczy oczywistych.
„W pogoni, w ucieczce” to tom, który momentami krąży luźno wokół podstawowego zagadnienia. Autorzy opowiadają o potrzebie bycia szczęśliwym, o uczuciach przeciętnego człowieka, o gratyfikacjach i zdolnościach do odczuwania bodźców z zewnątrz. Zajmują się miejscami, w których łatwo zetknąć się z narkotykiem. Bardzo dużo miejsca zabiera przedstawienie rodziny jako czynnika kształtującego charakter dziecka. Autorzy pokazują, skąd mogą brać się tendencje do uzależnień. Istotną dla nich sprawą stają się także nowe uzależnienia – przede wszystkim internet.
W kilku miejscach tomu zagadnienie narkotyków powraca. Autorzy dzielą środki uzależniające na grupy, wskazują, jak rozpoznać objawy ćpania (niespecjalnie szczegółowo), ale bardziej uczulają rodziców na rozmaite wymówki i wykręty dzieci: rozwiewają wątpliwości i zbijają mało przekonujące wyjaśnienia. Zdarza się, że rozbrajają naiwnością (jeśli dziecko zostawia w kieszeni swojej kurtki lufkę, to chce, żeby rodzice ją znaleźli), częściej jednak wprowadzają ważne i wartościowe porady. Z rzadka powracają w tomie opowieści narkomanów, wyjaskrawiane i literackie opisy doznań po zażyciu narkotyku. Ma to między innymi służyć jako zestaw argumentów do zbijania za chwilę.
Autorzy nie traktują tematu naukowo – skupiają się na społecznych opiniach, zasadach funkcjonowania narkomanów wśród zwykłych ludzi. Starają się podsuwać narzędzia pomocne w ocenie sytuacji i zaszczepiać na pokusy – za to nie oskarżają i nie krytykują. Zależy im na prezentowaniu odmiennych opinii. Najbardziej natomiast na zrozumieniu sedna problemu. Ta książka nie składa się z rzeczowych i ścisłych informacji – jest zbiorem refleksji i wiedzy praktycznej, wskazówek i podpowiedzi dalekich od konwencjonalnych praw. Tu obraz narkomana nie przywodzi na myśl marginesu społeczeństwa, dna i ostatecznego upadku. Narkomanem może być osoba żyjąca blisko odbiorców. Autorzy tego tomu wiedzą, że jeden, choćby i najdokładniejszy, plan działania wobec osób uzależnionych na wiele się nie zda – bo każdy przypadek trzeba rozpatrywać indywidualnie. W związku z tym w humanistycznym tekście uczą wrażliwości i zrozumienia sedna problemu, zmuszają do przemyślenia wywodów na temat uzależnień w szerszym kontekście. Lektura tego tomu nie dostarczy zestawu oczywistych reakcji na uzależnienie bliskich – ale przyczyni się do lepszej pracy nad ewentualnymi terapiami. „W pogoni, w ucieczce” to książka napisana zrozumiale, a do tego inaczej niż większość dzisiejszych publikacji o tej tematyce.
poniedziałek, 15 grudnia 2014
Dariusz Kortko, Lidia Ostałowska: Pierony. Górny Śląsk po polsku i niemiecku
Agora, Warszawa 2014.
Obrazy Śląska
Ta książka ma dwa rytmy, dwa rodzaje uporządkowania tekstów. Pierwszy – chronologiczny. 124 lata historii Śląska przekazywane w notatkach prasowych, dokumentach, listach, zwierzeniach, prywatnych zapiskach, literackich obrazkach czy reportażach. Drugi rytm „Pieronom” nadaje stopień zaangażowania w sprawy miejscowej ludności. Im dalej w przeszłość, tym mniej bezpośrednich relacji, tym bardziej umacniany stereotyp regionu. Nic dziwnego, skoro do obrazu „czarnego” Śląska dochodzą stałe elementy niezrozumiałej czasem krytyki: analfabetyzm, ubóstwo, pijaństwo i wszechobecny brud. Ów brud, bezpośrednio wywodzony z unoszącego się w powietrzu pyłu, w wielu relacjach przenosi się na ludzi, którzy „czystego” pejzażu nie znają i nie zamierzają o niego walczyć. W związku z tym nie ma co liczyć na bezpośrednie opowieści prostych Ślązaków, a co za tym idzie – i na głębsze zrozumienie ich sytuacji. Spojrzenie z zewnątrz z konieczności będzie niepełne, nierzadko krzywdzące i przesączane przez schematy. Na początku w „Pieronach” do głosu dochodzą ci, którzy ze zwykłym społeczeństwem niewiele mają wspólnego (co nie znaczy, że zabraknie tu interesujących postaci). Choćby więc dysponowali barwnymi indywidualnymi historiami, nie przyczynią się do zrozumienia losów mieszkańców Śląska. Z czasem jednak pojawiają się bezpośrednie wypowiedzi, a o poprawę warunków życia najbiedniejszych zaczynają walczyć dziennikarze. Stereotyp Śląska zamienia się w próbę rzetelnego poznania jego problemów.
Taki podział sprawia, że „Pierony” zainteresują czytelników nie tylko związanych z Górnym Śląskiem. Teksty sprzed wieku dają odbiorcom pojęcie o tym, jak i dlaczego postrzegane były te tereny. Tu akcentuje się mentalność prostych robotników, sposób na życie, codzienność związaną z przemysłem i… brak szans na poprawę warunków bytu. Początek „Pieronów” to przede wszystkim ogólnikowe obrazki rodzajowe: fragmenty artykułów prasowych czy literackie scenki. To obraz biedy i jej konsekwencji. Zaspokajanie podstawowych potrzeb ludzi dominuje, nie ma mowy o jakichkolwiek wyższych wartościach – przynajmniej dopóki w codzienność nie wkroczy wielka historia. Wojny i powstania są tu prezentowane z perspektywy uczestników wydarzeń, ale nigdy z poziomu zwykłego człowieka Tu obyczajowość zastępowana jest przez politykę, pojawia się motyw narodowości i rozdarcia między Polską a Niemcami. W tekstach o tematyce historyczno-politycznej nie ma już uogólnień ani prób syntezy. Liczą się wybrane wątki, ważne przede wszystkim dla samych autorów. Po wojnie na pierwszy plan w tematach wychodzi kwestia człowieka traktowanego indywidualnie: konkretnej postaci z określonymi problemami. Nawet jeśli te dadzą się uogólnić, pokazywane są za sprawą nieanonimowych postaci. Wreszcie do głosu dochodzą sami uczestnicy burzliwych zdarzeń.
W tomie pojawiają się teksty polskie, przekłady z niemieckiego, angielskiego, czeskiego i jidysz. Wiele jest tu przedruków z wydanych książek, uzupełnianych o niepublikowane dokumenty, tak, by ułatwić czytelnikom dotarcie do materiałów poświęconych Górnemu Śląskowi. Dominuje problematyka społeczna i tonacja minorowa – tylko czasem najbardziej uznani literaci próbują (nie zawsze skutecznie) uchwycić również malowniczość Śląska. W „Pieronach” pojawiają się teksty różne stylistycznie. Książka przygotowana została tak, by zapewnić odbiorcom w miarę szybki przegląd istotnych dla regionu zagadnień i ich kształtu w literaturze faktu na przestrzeni lat. Stąd liczne skróty i ograniczanie tekstów do esencji uwag. Dariusz Kortko i Lidia Ostałowska traktują publikacje jako zestaw rzeczowych komentarzy, chcą dotrzeć do sedna śląskości przez analizy doświadczeń najrzadziej dostrzeganych mieszkańców. Umiejętnie pokazują, jak w egzystencję zwykłych ludzi miesza się polityka – i czym skutkuje takie połączenie. „Pierony” mimo wszystko nie dają jednorodnego obrazu Górnego Śląska. Wątki kultury i sztuki zastąpione tu są przez etos pracy, a wątki rodziny i obyczajów – przez kwestię tożsamości narodowej i społecznej świadomości. Ta publikacja przedstawia Śląsk od strony jego wewnętrznych rozłamów i trudności – z różnych perspektyw i na przestrzeni przeszło wieku. Dla mieszkańców to lektura obowiązkowa.
Obrazy Śląska
Ta książka ma dwa rytmy, dwa rodzaje uporządkowania tekstów. Pierwszy – chronologiczny. 124 lata historii Śląska przekazywane w notatkach prasowych, dokumentach, listach, zwierzeniach, prywatnych zapiskach, literackich obrazkach czy reportażach. Drugi rytm „Pieronom” nadaje stopień zaangażowania w sprawy miejscowej ludności. Im dalej w przeszłość, tym mniej bezpośrednich relacji, tym bardziej umacniany stereotyp regionu. Nic dziwnego, skoro do obrazu „czarnego” Śląska dochodzą stałe elementy niezrozumiałej czasem krytyki: analfabetyzm, ubóstwo, pijaństwo i wszechobecny brud. Ów brud, bezpośrednio wywodzony z unoszącego się w powietrzu pyłu, w wielu relacjach przenosi się na ludzi, którzy „czystego” pejzażu nie znają i nie zamierzają o niego walczyć. W związku z tym nie ma co liczyć na bezpośrednie opowieści prostych Ślązaków, a co za tym idzie – i na głębsze zrozumienie ich sytuacji. Spojrzenie z zewnątrz z konieczności będzie niepełne, nierzadko krzywdzące i przesączane przez schematy. Na początku w „Pieronach” do głosu dochodzą ci, którzy ze zwykłym społeczeństwem niewiele mają wspólnego (co nie znaczy, że zabraknie tu interesujących postaci). Choćby więc dysponowali barwnymi indywidualnymi historiami, nie przyczynią się do zrozumienia losów mieszkańców Śląska. Z czasem jednak pojawiają się bezpośrednie wypowiedzi, a o poprawę warunków życia najbiedniejszych zaczynają walczyć dziennikarze. Stereotyp Śląska zamienia się w próbę rzetelnego poznania jego problemów.
Taki podział sprawia, że „Pierony” zainteresują czytelników nie tylko związanych z Górnym Śląskiem. Teksty sprzed wieku dają odbiorcom pojęcie o tym, jak i dlaczego postrzegane były te tereny. Tu akcentuje się mentalność prostych robotników, sposób na życie, codzienność związaną z przemysłem i… brak szans na poprawę warunków bytu. Początek „Pieronów” to przede wszystkim ogólnikowe obrazki rodzajowe: fragmenty artykułów prasowych czy literackie scenki. To obraz biedy i jej konsekwencji. Zaspokajanie podstawowych potrzeb ludzi dominuje, nie ma mowy o jakichkolwiek wyższych wartościach – przynajmniej dopóki w codzienność nie wkroczy wielka historia. Wojny i powstania są tu prezentowane z perspektywy uczestników wydarzeń, ale nigdy z poziomu zwykłego człowieka Tu obyczajowość zastępowana jest przez politykę, pojawia się motyw narodowości i rozdarcia między Polską a Niemcami. W tekstach o tematyce historyczno-politycznej nie ma już uogólnień ani prób syntezy. Liczą się wybrane wątki, ważne przede wszystkim dla samych autorów. Po wojnie na pierwszy plan w tematach wychodzi kwestia człowieka traktowanego indywidualnie: konkretnej postaci z określonymi problemami. Nawet jeśli te dadzą się uogólnić, pokazywane są za sprawą nieanonimowych postaci. Wreszcie do głosu dochodzą sami uczestnicy burzliwych zdarzeń.
W tomie pojawiają się teksty polskie, przekłady z niemieckiego, angielskiego, czeskiego i jidysz. Wiele jest tu przedruków z wydanych książek, uzupełnianych o niepublikowane dokumenty, tak, by ułatwić czytelnikom dotarcie do materiałów poświęconych Górnemu Śląskowi. Dominuje problematyka społeczna i tonacja minorowa – tylko czasem najbardziej uznani literaci próbują (nie zawsze skutecznie) uchwycić również malowniczość Śląska. W „Pieronach” pojawiają się teksty różne stylistycznie. Książka przygotowana została tak, by zapewnić odbiorcom w miarę szybki przegląd istotnych dla regionu zagadnień i ich kształtu w literaturze faktu na przestrzeni lat. Stąd liczne skróty i ograniczanie tekstów do esencji uwag. Dariusz Kortko i Lidia Ostałowska traktują publikacje jako zestaw rzeczowych komentarzy, chcą dotrzeć do sedna śląskości przez analizy doświadczeń najrzadziej dostrzeganych mieszkańców. Umiejętnie pokazują, jak w egzystencję zwykłych ludzi miesza się polityka – i czym skutkuje takie połączenie. „Pierony” mimo wszystko nie dają jednorodnego obrazu Górnego Śląska. Wątki kultury i sztuki zastąpione tu są przez etos pracy, a wątki rodziny i obyczajów – przez kwestię tożsamości narodowej i społecznej świadomości. Ta publikacja przedstawia Śląsk od strony jego wewnętrznych rozłamów i trudności – z różnych perspektyw i na przestrzeni przeszło wieku. Dla mieszkańców to lektura obowiązkowa.
niedziela, 14 grudnia 2014
Wiesław Michnikowski w rozmowie z Marcinem Michnikowskim. Tani drań
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Idol
Wiesław Michnikowski zdecydowanie nie należy do gawędziarzy, którzy z radością opowiedzą innym własne życie ze wszystkimi barwnymi szczegółami, a potem dorzucą jeszcze parę anegdotek od kolegów. Żadnemu dziennikarzowi nie udałoby się wyciągnąć lubianego aktora na prywatne zwierzenia. Nawet jego syn, Marcin Michnikowski, ma z tym problemy: radzi sobie jednak, nawiązując do rodzinnych rozmów, anegdot i wspomnień. I tak, z dialogu ojca i syna, wyrasta „Tani drań”, wywiad-rzeka z Wiesławem Michnikowskim. W odróżnieniu od wielu podobnych aktorskich publikacji – to niemal strumyk zwierzeń, bo Michnikowski nie kwapi się do rozdmuchiwania opowieści. Jest konkretny, zdystansowany i nieco nieśmiały. Ta postawa właściwie nieznana w czasach, w których media kreują coraz to nowych celebrytów i karmią się niewiele znaczącymi detalami z ich egzystencji. Michnikowski nawet nie tyle chroni własną prywatność, co nie wierzy, że jego życie mogłoby kogoś zainteresować.
„Tani drań” ma oczywisty chronologiczny przebieg. Rozpoczyna się od nakreślenia historii rodziny i najwcześniejszych – lub znanych z rodzinnych przekazów – wspomnień. Syn pomaga w utrwalaniu międzypokoleniowych historii, ożywia portrety, dokłada do relacji to, czego żaden dziennikarz by nie dodał z oczywistych względów. W odróżnieniu nie tylko od kolegów po fachu, Wiesław Michnikowski o wojnie mówić nie chce. Temat zamyka dość szybko, znacznie chętniej opowiada o teatrze, kabarecie i telewizji. O zawodzie aktora od strony teoretycznej Michnikowski nie mówi – zamiast teoretyzowania woli odnosić się do własnych doświadczeń z pracy nad kolejnymi rolami.
Jawi się Wiesław Michnikowski jako wnikliwy obserwator obdarzony dobrą pamięcią do fraz: często przywołuje fragmenty słyszanych na podwórku piosenek, monologów satyrycznych czy obiegowych haseł. Ubarwia nimi wspomnienia, sprawia, że znacznie łatwiej można wczuć się w klimat scenki. Marcin Michnikowski zresztą pisze w posłowiu do tomu, że żałuje, że nie udało się zachować w tekście wszelkich aktorskich zagrań – zmian akcentów, informacji czy melodii tekstów – ale też w lekturze dają się wyczuć stylistyczne zabawy, więc czytelnicy nie stracą tego do końca. Niezrównany jest aktor w prezentowaniu dowcipów, jakie przygotowywał kolegom – to żarty wymagające wysiłku i starannie przemyślane, nie pozostają zatem jedynie w sferze humoru sytuacyjnego dostępnego świadkom wydarzenia, będą bawić również i tutaj. Rzadko zdarzają się też anegdoty już publikowane, więc „Tani drań” rozbawia.
Familiarne pytania i krótkie, rzeczowe odpowiedzi nie zapewnią czytelnikom lekturowego przesytu, ale książka przygotowana została tak, by udało się w niej zmieścić to, co najważniejsze. Michnikowski nie zrazi do siebie fanów, nie wywoła też żadnego skandalu. Podtrzymuje tą publikacją swój artystyczny wizerunek. A że zwięzłe wspomnienia nie zabierają zbyt dużo miejsca (ani czasu czytelnikom), książka została wzbogacona o liczne zdjęcia z archiwum aktora. To one – w połączeniu ze spisem ról z aneksu – dają odbiorcom najlepszy przegląd scenicznych dokonań Wiesława Michnikowskiego. Jego fenomenu nie tłumaczy tu nikt – i dobrze, bo „Tani drań” nie jest pomnikiem – to sympatyczna i ciepła książka, która powstała w odpowiedzi na wydawnicze mody i uzupełni niejedną biblioteczkę. Wiesław Michnikowski w „Tanim draniu” zyskuje komfort opowiadania – dobrze czuje się w tej rozmowie i chociaż nie lubi mówić o sobie, proponuje czytelnikom kilka ciekawostek. Reszta należeć będzie do biografów, którzy do strzępków wspomnień dodadzą zapewne to, czego próżno by tu szukać: recenzje występów.
Idol
Wiesław Michnikowski zdecydowanie nie należy do gawędziarzy, którzy z radością opowiedzą innym własne życie ze wszystkimi barwnymi szczegółami, a potem dorzucą jeszcze parę anegdotek od kolegów. Żadnemu dziennikarzowi nie udałoby się wyciągnąć lubianego aktora na prywatne zwierzenia. Nawet jego syn, Marcin Michnikowski, ma z tym problemy: radzi sobie jednak, nawiązując do rodzinnych rozmów, anegdot i wspomnień. I tak, z dialogu ojca i syna, wyrasta „Tani drań”, wywiad-rzeka z Wiesławem Michnikowskim. W odróżnieniu od wielu podobnych aktorskich publikacji – to niemal strumyk zwierzeń, bo Michnikowski nie kwapi się do rozdmuchiwania opowieści. Jest konkretny, zdystansowany i nieco nieśmiały. Ta postawa właściwie nieznana w czasach, w których media kreują coraz to nowych celebrytów i karmią się niewiele znaczącymi detalami z ich egzystencji. Michnikowski nawet nie tyle chroni własną prywatność, co nie wierzy, że jego życie mogłoby kogoś zainteresować.
„Tani drań” ma oczywisty chronologiczny przebieg. Rozpoczyna się od nakreślenia historii rodziny i najwcześniejszych – lub znanych z rodzinnych przekazów – wspomnień. Syn pomaga w utrwalaniu międzypokoleniowych historii, ożywia portrety, dokłada do relacji to, czego żaden dziennikarz by nie dodał z oczywistych względów. W odróżnieniu nie tylko od kolegów po fachu, Wiesław Michnikowski o wojnie mówić nie chce. Temat zamyka dość szybko, znacznie chętniej opowiada o teatrze, kabarecie i telewizji. O zawodzie aktora od strony teoretycznej Michnikowski nie mówi – zamiast teoretyzowania woli odnosić się do własnych doświadczeń z pracy nad kolejnymi rolami.
Jawi się Wiesław Michnikowski jako wnikliwy obserwator obdarzony dobrą pamięcią do fraz: często przywołuje fragmenty słyszanych na podwórku piosenek, monologów satyrycznych czy obiegowych haseł. Ubarwia nimi wspomnienia, sprawia, że znacznie łatwiej można wczuć się w klimat scenki. Marcin Michnikowski zresztą pisze w posłowiu do tomu, że żałuje, że nie udało się zachować w tekście wszelkich aktorskich zagrań – zmian akcentów, informacji czy melodii tekstów – ale też w lekturze dają się wyczuć stylistyczne zabawy, więc czytelnicy nie stracą tego do końca. Niezrównany jest aktor w prezentowaniu dowcipów, jakie przygotowywał kolegom – to żarty wymagające wysiłku i starannie przemyślane, nie pozostają zatem jedynie w sferze humoru sytuacyjnego dostępnego świadkom wydarzenia, będą bawić również i tutaj. Rzadko zdarzają się też anegdoty już publikowane, więc „Tani drań” rozbawia.
Familiarne pytania i krótkie, rzeczowe odpowiedzi nie zapewnią czytelnikom lekturowego przesytu, ale książka przygotowana została tak, by udało się w niej zmieścić to, co najważniejsze. Michnikowski nie zrazi do siebie fanów, nie wywoła też żadnego skandalu. Podtrzymuje tą publikacją swój artystyczny wizerunek. A że zwięzłe wspomnienia nie zabierają zbyt dużo miejsca (ani czasu czytelnikom), książka została wzbogacona o liczne zdjęcia z archiwum aktora. To one – w połączeniu ze spisem ról z aneksu – dają odbiorcom najlepszy przegląd scenicznych dokonań Wiesława Michnikowskiego. Jego fenomenu nie tłumaczy tu nikt – i dobrze, bo „Tani drań” nie jest pomnikiem – to sympatyczna i ciepła książka, która powstała w odpowiedzi na wydawnicze mody i uzupełni niejedną biblioteczkę. Wiesław Michnikowski w „Tanim draniu” zyskuje komfort opowiadania – dobrze czuje się w tej rozmowie i chociaż nie lubi mówić o sobie, proponuje czytelnikom kilka ciekawostek. Reszta należeć będzie do biografów, którzy do strzępków wspomnień dodadzą zapewne to, czego próżno by tu szukać: recenzje występów.
Ewa Szelburg-Zarembina: A... a... a... kotki dwa
Zysk i S-ka, Poznań 2014.
Poetyka nastroju
Całe pokolenia wychowywały się kiedyś na śpiewnych utworach Ewy Szelburg-Zarembiny, maluchy w lot chwytały dźwięczne frazy i z upodobaniem je powtarzały. W tych wierszach liczyła się najbardziej warstwa brzmieniowa, melodyjność języka i kojące tony. Bo Ewa Szelburg-Zarembina dość rzadko tworzyła absurdalne fabułki w bajkach. Bardziej interesowały ją możliwości stylistyczne, poetyckie westchnienia, niepozbawione treści – ale też nieprzesadnie zdynamizowane. Nic więc dziwnego, że kiedy rynek literatury czwartej rozwijał się w stronę kreskówkowych scenariuszy, poeci nastrojów zostali usunięci w cień. Zysk i S-ka przypomina teraz najbardziej popularne wiersze Ewy Szelburg-Zarembiny w tomiku o tytule, który pozytywne skojarzenia budzi we wszystkich. „A… a… a… kotki dwa” to książka idealna na lekturę przed snem, wypełniona łagodnymi współbrzmieniami i próbą znalezienia kompromisu między liryzmem i dziecięcą wyobraźnią.
Ewa Szelburg-Zarembina często wprowadza do swoich tekstów motyw bajki, bajkowości czy bajkowych schematów. Odwołuje się do tradycji cowieczornego opowiadania bajek, sięga po znane motywy i próbuje jeszcze raz przekonać do nich małych odbiorców. Często zwraca się do swoich słuchaczy i to nie tylko z powodów rymotwórczych: wie, że bezpośrednie zagadywanie pomoże w zwracaniu uwagi najmłodszych na utwór, pozwoli im stać się częścią opowiadanej właśnie historii. A historie Szelburg-Zarembina przedstawia rozmaite: zabiera dzieci do zamku z królewną, prezentuje złotego jeża spod jabłoni czy śpiące krasnoludki. Z upodobaniem sięga do praw przyrody i do normalności natury – bohaterami wierszy mogą stać się słońce, niebo czy boża krówka – tu nawet śmierć świerszcza wydaje się naturalna. Bo Szelburg-Zarembina dba o dostarczenie najmłodszym całej gamy emocji. Uczy dzieci zachwytu i radości – obok smutku czy melancholii. Nie ukrywa przemijania. Oswaja strachy – mrok czy ciemny pokój – i pozwala polubić myszy. Dzisiaj pod względem językowym jest nieco staroświecka, ale to tylko umożliwi odbiorcom poznawanie dawnej polszczyzny. Autorka czerpie też z charakterystycznych dla starych opowieści wątków i postaci – przywołuje między innymi czarodzieja, wróżkę czy jeźdźca. Wprowadza elementy kojarzone z dzieciństwem (konik na biegunach), gra formą przez nawiązania do kołysanek.
Nie ma w tych bajkach udziwnień, poza tymi, które dopuszczała wyobraźnia filtrowana przez twórczość dla dzieci. Szelburg-Zarembina opowiada o świecie, na przemian zwykłym i onirycznym, zamienia się w rejestratorkę wrażeń. Nie animuje swoich postaci, bardziej woli towarzyszenie im z bezpiecznego dystansu. Pokazuje dzieciom wytwory wyobraźni i proste spostrzeżenia zamieniane na poetyckie frazy – taka lektura nawet po latach od powstania bajek i mimo zmieniających się mód będzie dla dzieci cenna. Autorka uczy maluchy wrażliwości, wyczula je na ulotne piękno świata i przyczynia się do uliryczniania fantazji. Przede wszystkim jednak, zwłaszcza dzisiaj, uwodzi słowem. Teksty Ewy Szelburg-Zarembiny są bardzo dopracowane pod względem brzmieniowo-stylistycznym, to nie przypadkowe rymowanki czy dyktowane przez wyrazowe echa rozwiązania. Dzieci zyskują tu wstęp do zaczarowanej krainy – a nawet te maluchy, które nie są jeszcze w stanie świadomie podążać za treścią kolejnych wierszy, odkryją wartość w ich rytmie. Ewa Szelburg-Zarembina przypominana po latach zasługuje na to, by zagościć na stałe w biblioteczkach najmłodszych. Dzisiaj – jako odskocznia od prostych bajek fabularnych.
Poetyka nastroju
Całe pokolenia wychowywały się kiedyś na śpiewnych utworach Ewy Szelburg-Zarembiny, maluchy w lot chwytały dźwięczne frazy i z upodobaniem je powtarzały. W tych wierszach liczyła się najbardziej warstwa brzmieniowa, melodyjność języka i kojące tony. Bo Ewa Szelburg-Zarembina dość rzadko tworzyła absurdalne fabułki w bajkach. Bardziej interesowały ją możliwości stylistyczne, poetyckie westchnienia, niepozbawione treści – ale też nieprzesadnie zdynamizowane. Nic więc dziwnego, że kiedy rynek literatury czwartej rozwijał się w stronę kreskówkowych scenariuszy, poeci nastrojów zostali usunięci w cień. Zysk i S-ka przypomina teraz najbardziej popularne wiersze Ewy Szelburg-Zarembiny w tomiku o tytule, który pozytywne skojarzenia budzi we wszystkich. „A… a… a… kotki dwa” to książka idealna na lekturę przed snem, wypełniona łagodnymi współbrzmieniami i próbą znalezienia kompromisu między liryzmem i dziecięcą wyobraźnią.
Ewa Szelburg-Zarembina często wprowadza do swoich tekstów motyw bajki, bajkowości czy bajkowych schematów. Odwołuje się do tradycji cowieczornego opowiadania bajek, sięga po znane motywy i próbuje jeszcze raz przekonać do nich małych odbiorców. Często zwraca się do swoich słuchaczy i to nie tylko z powodów rymotwórczych: wie, że bezpośrednie zagadywanie pomoże w zwracaniu uwagi najmłodszych na utwór, pozwoli im stać się częścią opowiadanej właśnie historii. A historie Szelburg-Zarembina przedstawia rozmaite: zabiera dzieci do zamku z królewną, prezentuje złotego jeża spod jabłoni czy śpiące krasnoludki. Z upodobaniem sięga do praw przyrody i do normalności natury – bohaterami wierszy mogą stać się słońce, niebo czy boża krówka – tu nawet śmierć świerszcza wydaje się naturalna. Bo Szelburg-Zarembina dba o dostarczenie najmłodszym całej gamy emocji. Uczy dzieci zachwytu i radości – obok smutku czy melancholii. Nie ukrywa przemijania. Oswaja strachy – mrok czy ciemny pokój – i pozwala polubić myszy. Dzisiaj pod względem językowym jest nieco staroświecka, ale to tylko umożliwi odbiorcom poznawanie dawnej polszczyzny. Autorka czerpie też z charakterystycznych dla starych opowieści wątków i postaci – przywołuje między innymi czarodzieja, wróżkę czy jeźdźca. Wprowadza elementy kojarzone z dzieciństwem (konik na biegunach), gra formą przez nawiązania do kołysanek.
Nie ma w tych bajkach udziwnień, poza tymi, które dopuszczała wyobraźnia filtrowana przez twórczość dla dzieci. Szelburg-Zarembina opowiada o świecie, na przemian zwykłym i onirycznym, zamienia się w rejestratorkę wrażeń. Nie animuje swoich postaci, bardziej woli towarzyszenie im z bezpiecznego dystansu. Pokazuje dzieciom wytwory wyobraźni i proste spostrzeżenia zamieniane na poetyckie frazy – taka lektura nawet po latach od powstania bajek i mimo zmieniających się mód będzie dla dzieci cenna. Autorka uczy maluchy wrażliwości, wyczula je na ulotne piękno świata i przyczynia się do uliryczniania fantazji. Przede wszystkim jednak, zwłaszcza dzisiaj, uwodzi słowem. Teksty Ewy Szelburg-Zarembiny są bardzo dopracowane pod względem brzmieniowo-stylistycznym, to nie przypadkowe rymowanki czy dyktowane przez wyrazowe echa rozwiązania. Dzieci zyskują tu wstęp do zaczarowanej krainy – a nawet te maluchy, które nie są jeszcze w stanie świadomie podążać za treścią kolejnych wierszy, odkryją wartość w ich rytmie. Ewa Szelburg-Zarembina przypominana po latach zasługuje na to, by zagościć na stałe w biblioteczkach najmłodszych. Dzisiaj – jako odskocznia od prostych bajek fabularnych.
sobota, 13 grudnia 2014
Zachwyt i rozpacz. Wspomnienia o Wisławie Szymborskiej. Oprac. Agnieszka Papieska
PWN, Warszawa 2014.
Spotkania
Najwięcej tekstów o Wisławie Szymborskiej powstało tuż po nagrodzie Nobla, co właściwie zrozumiałe: kultura popularna karmi się sensacjami, a dla wielu taką właśnie sensacją było uhonorowanie skromnej poetki niezabiegającej o rozgłos. W 1996 i 1997 roku Szymborska była modna – i ta moda powróciła, już na krócej, po śmierci poetki. Tom „Zachwyt i rozpacz. Wspomnienia o Wisławie Szymborskiej” w opracowaniu Agnieszki Papieskiej pokazuje „Wisełkę” taką, jaką chcieliby zapamiętać jej najbliżsi. W tej ciekawej serii PWN-u nie ma pośpiechu w przygotowywaniu zbiorów wspomnień, nie ma gorączkowego odpowiadania na zainteresowanie mediów. Na „Zachwyt i rozpacz” składa się kilkadziesiąt tekstów – zebranych z prasy „po Noblu”, wywiadów oraz specjalnie przygotowanych na potrzeby tomu wspomnień. I po raz kolejny okazuje się, jak w gruncie rzeczy mało pojemny jest tu quasi-gatunek.
Wyłaniają się z tego zbioru dwa portrety. Jeden to Szymborska kochająca absurd i kicz, urządzająca dla przyjaciół loteryjki z fantami, zawsze pogodna i uśmiechnięta, zawsze nieśmiała i stroniąca od mediów. Drugi to Szymborska jako świadoma wagi słowa poetka, mistrzowska w precyzji i nieuznająca przegadania. Żaden z tych portretów nie zaskoczy, żaden nie przynosi nowych informacji na temat noblistki. Podział jest tu dość wyraźny: z reguły to tłumacze odwołują się do kwestii techniczno-literackich, ci, którzy uczestniczyli w prywatnych spotkaniach z Szymborską, do jej twórczości odnosić się nie chcą – na takie analizy był czas w 1996 roku, teraz próbują ocalić bardziej prywatne refleksje. Szymborska, wbrew pozorom, nie staje się tu panią od anegdoty. Najbardziej znane historyjki przytaczane są tu jakby na marginesie, autorzy akcentują bardziej opowiastki bez wyrazistych puent. Stosunkowo rzadko odnoszą się do konkretnych scenek, chętniej wspominają ogólne fakty – atmosferę spotkań, postawy Szymborskiej czy swoje z nią relacje. To sprawia, że tom „Zachwyt i rozpacz” nie ma charakteru prywatnego: wszyscy starają się o zachowanie elegancji i pewnego dystansu, zupełnie jakby chcieli ocalić osobiste sprawy poetki przed wszędobylskimi dziennikarzami. Jeden raz w tekstach pojawia się zupełnie niepotrzebna zapalczywość – ale dziennikarka przeprowadzająca wywiad szybko kieruje rozmowę na inne tory. I dobrze, bo klimat kłótni kompletnie tu nie pasuje.
Na temat Wisławy Szymborskiej wypowiadają się literaturoznawcy, którzy trafili do grona jej przyjaciół (lub przynajmniej serdecznych znajomych), literaci, współpracownicy czy… sąsiedzi. Teksty zostały ułożone w porządku alfabetycznym – i to chyba dobre rozwiązanie, bo wspomnienia nie wchodzą ze sobą w dialog, są niezależne od siebie.
„Zachwyt i rozpacz” to tom, który przypomina o Wisławie Szymborskiej w ciepłych i osobistych szkicach. Poza zwróceniem uwagi odbiorców na poetkę zachęca też do bliższego przyjrzenia się jej twórczości, zamiast bezdusznych literaturoznawczych analiz przynosi bowiem cenne prywatne spotkania z fragmentami wierszy. O Szymborskiej pisze się tu w sposób serdeczny i wykluczający jakiekolwiek niesnaski. Zamienia się więc „Zachwyt i rozpacz” w tom niemal rodzinny. Nie przeszkadza tu konwencja wspomnień, bo każdy, kto zetknął się z noblistką, próbuje odrzucić pomnikowe stwierdzenia i scharakteryzować ją przez pryzmat towarzysko-ludzki, szanując jednocześnie prawo do prywatności. „Zachwyt i rozpacz” to zbiór tekstów najczęściej lekkich, ciekawych ze względu na osobiste spotkania i skojarzenia, ale prezentujących utrwalony już w świadomości społecznej obraz Wisławy Szymborskiej. Najlepiej – jak to często w podobnych zestawieniach bywa – wypadają wywiady. A przecież wiele z tych zapisków powstało na długo przed śmiercią noblistki: jednak w barwie i w ocenach nie odbiegają od rzeczywistych notatek wspomnieniowych. Pewne jest jedno: lektura tej książki przekonuje do Szymborskiej.
Spotkania
Najwięcej tekstów o Wisławie Szymborskiej powstało tuż po nagrodzie Nobla, co właściwie zrozumiałe: kultura popularna karmi się sensacjami, a dla wielu taką właśnie sensacją było uhonorowanie skromnej poetki niezabiegającej o rozgłos. W 1996 i 1997 roku Szymborska była modna – i ta moda powróciła, już na krócej, po śmierci poetki. Tom „Zachwyt i rozpacz. Wspomnienia o Wisławie Szymborskiej” w opracowaniu Agnieszki Papieskiej pokazuje „Wisełkę” taką, jaką chcieliby zapamiętać jej najbliżsi. W tej ciekawej serii PWN-u nie ma pośpiechu w przygotowywaniu zbiorów wspomnień, nie ma gorączkowego odpowiadania na zainteresowanie mediów. Na „Zachwyt i rozpacz” składa się kilkadziesiąt tekstów – zebranych z prasy „po Noblu”, wywiadów oraz specjalnie przygotowanych na potrzeby tomu wspomnień. I po raz kolejny okazuje się, jak w gruncie rzeczy mało pojemny jest tu quasi-gatunek.
Wyłaniają się z tego zbioru dwa portrety. Jeden to Szymborska kochająca absurd i kicz, urządzająca dla przyjaciół loteryjki z fantami, zawsze pogodna i uśmiechnięta, zawsze nieśmiała i stroniąca od mediów. Drugi to Szymborska jako świadoma wagi słowa poetka, mistrzowska w precyzji i nieuznająca przegadania. Żaden z tych portretów nie zaskoczy, żaden nie przynosi nowych informacji na temat noblistki. Podział jest tu dość wyraźny: z reguły to tłumacze odwołują się do kwestii techniczno-literackich, ci, którzy uczestniczyli w prywatnych spotkaniach z Szymborską, do jej twórczości odnosić się nie chcą – na takie analizy był czas w 1996 roku, teraz próbują ocalić bardziej prywatne refleksje. Szymborska, wbrew pozorom, nie staje się tu panią od anegdoty. Najbardziej znane historyjki przytaczane są tu jakby na marginesie, autorzy akcentują bardziej opowiastki bez wyrazistych puent. Stosunkowo rzadko odnoszą się do konkretnych scenek, chętniej wspominają ogólne fakty – atmosferę spotkań, postawy Szymborskiej czy swoje z nią relacje. To sprawia, że tom „Zachwyt i rozpacz” nie ma charakteru prywatnego: wszyscy starają się o zachowanie elegancji i pewnego dystansu, zupełnie jakby chcieli ocalić osobiste sprawy poetki przed wszędobylskimi dziennikarzami. Jeden raz w tekstach pojawia się zupełnie niepotrzebna zapalczywość – ale dziennikarka przeprowadzająca wywiad szybko kieruje rozmowę na inne tory. I dobrze, bo klimat kłótni kompletnie tu nie pasuje.
Na temat Wisławy Szymborskiej wypowiadają się literaturoznawcy, którzy trafili do grona jej przyjaciół (lub przynajmniej serdecznych znajomych), literaci, współpracownicy czy… sąsiedzi. Teksty zostały ułożone w porządku alfabetycznym – i to chyba dobre rozwiązanie, bo wspomnienia nie wchodzą ze sobą w dialog, są niezależne od siebie.
„Zachwyt i rozpacz” to tom, który przypomina o Wisławie Szymborskiej w ciepłych i osobistych szkicach. Poza zwróceniem uwagi odbiorców na poetkę zachęca też do bliższego przyjrzenia się jej twórczości, zamiast bezdusznych literaturoznawczych analiz przynosi bowiem cenne prywatne spotkania z fragmentami wierszy. O Szymborskiej pisze się tu w sposób serdeczny i wykluczający jakiekolwiek niesnaski. Zamienia się więc „Zachwyt i rozpacz” w tom niemal rodzinny. Nie przeszkadza tu konwencja wspomnień, bo każdy, kto zetknął się z noblistką, próbuje odrzucić pomnikowe stwierdzenia i scharakteryzować ją przez pryzmat towarzysko-ludzki, szanując jednocześnie prawo do prywatności. „Zachwyt i rozpacz” to zbiór tekstów najczęściej lekkich, ciekawych ze względu na osobiste spotkania i skojarzenia, ale prezentujących utrwalony już w świadomości społecznej obraz Wisławy Szymborskiej. Najlepiej – jak to często w podobnych zestawieniach bywa – wypadają wywiady. A przecież wiele z tych zapisków powstało na długo przed śmiercią noblistki: jednak w barwie i w ocenach nie odbiegają od rzeczywistych notatek wspomnieniowych. Pewne jest jedno: lektura tej książki przekonuje do Szymborskiej.