WNK, Warszawa 2011.
Z dreszczykiem
Kanwa popularnych czytadeł w szczątkowej formie może zamigać w tle „Przebudzenia” Bo skoro Zuzanna, trzydziestoletnia dziennikarka plotkarskiego magazynu dostaje w spadku wartą krocie ziemię na Mazurach, a teren wprost zachęca do otworzenia na nim hotelu czy pensjonatu… Stop! Katarzyna Zyskowska-Ignaciak tą drogą nie pójdzie. W zamian stworzy opowieść wartką, lekko kryminalną, nieprzewidywalną i ciekawą zarazem. „Przebudzenie” nie da się łatwo zaszufladkować, bo czerpie ze zbyt wielu gatunków – za to przynosi sporo rozrywki i zapewni dreszczyk emocji.
Zuzanna czuje się samotna – nie żyją jej bliscy, w związku nie układa się za dobrze, praca nie należy do wymarzonych. I nagle kobieta dowiaduje się o spadku, który zostawił jej brat babci. Powoli zagłębia się w przeszłość, odkrywa nieznane dotąd losy części rodziny, może poczuć się częścią wspólnoty i… zaczyna się bać. Niebezpodstawnie: wokół niej bowiem dzieją się dziwne rzeczy. Najpierw bohaterce śni się wiele razy jeden koszmar, potem ktoś kręci się przy jej mieszkaniu i podrzuca pod drzwi tajemniczy rysunek. A potem uruchamia się cała lawina wydarzeń: bohaterka dowiaduje się o klątwie, jaka spadła na jej przodków, a w Dobie, wsi, w której znajduje się jej kawałek ziemi, spotyka się z niechęcią, a nawet wrogością miejscowych. Na horyzoncie pojawia się również pewien przystojny Anglik…
Katarzyna Zyskowska-Ignaciak buduje fabułę według zaleceń dla powieści detektywistycznych. Tu porzucony rysunek, tam tajemniczy list, nieoczekiwana wiadomość zza grobu (przygotowana oczywiście jeszcze przed śmiercią przez zapobiegliwą babcię), uświadomiony kolega. Przed bohaterką i czytelnikami prawda odsłania się bardzo wolno, w dodatku ciągle coś uniemożliwia rozwiązanie zagadki: a to złodziej ukradnie ostatnią stronę listu, a to ktoś czegoś nie dopowie. Zuzanna musi naprawdę sporo się napracować, by tę potyczkę wygrać – a i tak nie wszystko będzie zależało od niej.
Autorka zdradza zamiłowanie do tajemniczej historii, ale nie stylizuje dawnych listów, co więcej: w ich tworzeniu stawia bardziej na poinformowanie współczesnych czytelników o akcji i na uzasadnienie fabuły niż na realność znalezionych przez Zuzannę dokumentów. To podejście do materii książki nie jest rzadkością w powieściach obyczajowych i nie przeszkadza w czytaniu, chociaż odejmuje jeden ze smaczków tomu. Przyczepić się można też do konstrukcji drugoplanowych postaci: pewne metamorfozy wypadają za mało wiarygodnie, owszem, zapewniają czytelnikom przypływ adrenaliny, ale rozpatrywane na chłodno już nie przekonują do końca. Trochę też zachwiana jest równowaga książki – z obszerną częścią detektywistyczną i krótką partią prawdziwej sensacyjnej akcji.
Nie zmienia to faktu, że „Przebudzenie” jest tomem pomysłowym i dobrą lekturą rozrywkową. To książka, która wyrosła z wizji treści – a nie chęci formalnych popisów – i może przypaść do gustu odbiorczyniom spragnionym czegoś więcej niż sentymentalne opowiadania o zwykłych romansach. Chociaż autorka jeszcze nie do końca panuje nad stylem (a w paru miejscach wymykają jej się spod kontroli zaimki), to jednak docenić trzeba plan akcji – bo to on przyciąga w tej powieści uwagę i nie pozwala książki odłożyć. Ładna, dynamiczna historia oddala się od schematów modnych ostatnio czytadeł - i dobrze na tym wychodzi.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
niedziela, 31 lipca 2011
sobota, 30 lipca 2011
Denise Seidl: Zabawy z kotem
Muza SA, Warszawa 2011.
Nie tylko myszki
Kto trzyma w domu kota i chce, by zwierzę było szczęśliwe, wie, że nie może unikać wspólnych zabaw. Z reguły też nie widzi problemu w wymyślaniu, czym zająć pupila (a z pomocą przychodzą mu także sprzedawcy w sklepach zoologicznych, weterynarze czy znajomi). Część ludzi woli jednak podeprzeć się zdaniem książkowych autorytetów, wszak zabawa to sprawa poważna. I oto Muza proponuje stosunkowo niewielki tomik „Zabawy z kotem” – zbiór pomysłów na wspólne harce, uzasadnień dla kolejnych działań i porad, które z pewnością przydadzą się odbiorcom.
Zabawki, na które można polować i futrzane myszki, które przyjemnie nosi się w pyszczku to zaledwie cząstka propozycji, jakie podsuwa Denise Seidl czytelnikom. Autorka opowiada o różnych formach zabawy i tłumaczy, jakie znaczenie mają one dla rozwoju kota (co uspokoi sumienia tych, którzy nie chcą bezsensownie tracić czasu). Sięga po bardziej skomplikowane zabawki, które można kupić, ale opisuje też pomysły, które da się zrealizować samodzielnie i bez nakładów finansowych. Przypomina o tym, co koty lubią najbardziej i podpowiada – na przykład – jak wykorzystać kocimiętkę. Zwraca uwagę na bezpieczeństwo zwierząt (uczula właścicieli na przedmioty zbyt małe i łatwe do połknięcia bądź takie, w które kot mógłby się zaplątać). Autorka dzieli opowieść na zabawy dla samego kota, kota i właściciela, kota i dziecka, dwóch kotów… na zabawy ruchowe, angażujące zmysły i inteligencję. Robi wszystko, by przełamać rutynę ćwiczeń i by urozmaicić codzienną dawkę rozrywki. Na marginesie objaśnia też zachowania kotów i pisze o tym, co dana umiejętność znaczy dla pupila. Przygotowuje dla czytelników tabele i testy sprawdzające – wypunktowane zbiory zasad i podpowiedzi, które ułatwią zabawę lub pozwolą wyeliminować zagrożenia. W polskim tłumaczeniu zabrakło trochę synonimów „kota” („domowe tygrysy” po pewnym czasie mogą się znudzić).
Poza wiadomościami w co się bawić i czym się bawić, Denise Seidl podpowiada także jak się bawić, żeby koty były zadowolone. Niektórych może zaskoczyć informacja o tym, że zabawkę, która przynosi dużo radości, należy chować, by kot się nią zbyt szybko nie znudził. Innych zastanowią kwestie związane z wychowaniem pupila. Sporo tu uwag – czasem odkrywczych, czasem oczywistych, z pewnością przydatnych dla zapalonych kociarzy i dla ludzi, którzy dopiero zaczynają opiekować się kotem.
Ale sama książka przeznaczona jest nie tylko dla hodowców i właścicieli zwierząt. Czerpać z niej przyjemność mogą również zwykli odbiorcy, bowiem „Zabawy z kotem” to tom pełen zdjęć zadowolonych, rozbawionych zwierząt. Bywa, że ich zachowania prezentowane są kadr po kadrze, zdarzają się też fotografie „neutralne”, zdjęcia, które zachwycą, wywołają rozczulenie lub ucieszą. Oglądanie tej publikacji to prawdziwa przyjemność.
Nie tylko myszki
Kto trzyma w domu kota i chce, by zwierzę było szczęśliwe, wie, że nie może unikać wspólnych zabaw. Z reguły też nie widzi problemu w wymyślaniu, czym zająć pupila (a z pomocą przychodzą mu także sprzedawcy w sklepach zoologicznych, weterynarze czy znajomi). Część ludzi woli jednak podeprzeć się zdaniem książkowych autorytetów, wszak zabawa to sprawa poważna. I oto Muza proponuje stosunkowo niewielki tomik „Zabawy z kotem” – zbiór pomysłów na wspólne harce, uzasadnień dla kolejnych działań i porad, które z pewnością przydadzą się odbiorcom.
Zabawki, na które można polować i futrzane myszki, które przyjemnie nosi się w pyszczku to zaledwie cząstka propozycji, jakie podsuwa Denise Seidl czytelnikom. Autorka opowiada o różnych formach zabawy i tłumaczy, jakie znaczenie mają one dla rozwoju kota (co uspokoi sumienia tych, którzy nie chcą bezsensownie tracić czasu). Sięga po bardziej skomplikowane zabawki, które można kupić, ale opisuje też pomysły, które da się zrealizować samodzielnie i bez nakładów finansowych. Przypomina o tym, co koty lubią najbardziej i podpowiada – na przykład – jak wykorzystać kocimiętkę. Zwraca uwagę na bezpieczeństwo zwierząt (uczula właścicieli na przedmioty zbyt małe i łatwe do połknięcia bądź takie, w które kot mógłby się zaplątać). Autorka dzieli opowieść na zabawy dla samego kota, kota i właściciela, kota i dziecka, dwóch kotów… na zabawy ruchowe, angażujące zmysły i inteligencję. Robi wszystko, by przełamać rutynę ćwiczeń i by urozmaicić codzienną dawkę rozrywki. Na marginesie objaśnia też zachowania kotów i pisze o tym, co dana umiejętność znaczy dla pupila. Przygotowuje dla czytelników tabele i testy sprawdzające – wypunktowane zbiory zasad i podpowiedzi, które ułatwią zabawę lub pozwolą wyeliminować zagrożenia. W polskim tłumaczeniu zabrakło trochę synonimów „kota” („domowe tygrysy” po pewnym czasie mogą się znudzić).
Poza wiadomościami w co się bawić i czym się bawić, Denise Seidl podpowiada także jak się bawić, żeby koty były zadowolone. Niektórych może zaskoczyć informacja o tym, że zabawkę, która przynosi dużo radości, należy chować, by kot się nią zbyt szybko nie znudził. Innych zastanowią kwestie związane z wychowaniem pupila. Sporo tu uwag – czasem odkrywczych, czasem oczywistych, z pewnością przydatnych dla zapalonych kociarzy i dla ludzi, którzy dopiero zaczynają opiekować się kotem.
Ale sama książka przeznaczona jest nie tylko dla hodowców i właścicieli zwierząt. Czerpać z niej przyjemność mogą również zwykli odbiorcy, bowiem „Zabawy z kotem” to tom pełen zdjęć zadowolonych, rozbawionych zwierząt. Bywa, że ich zachowania prezentowane są kadr po kadrze, zdarzają się też fotografie „neutralne”, zdjęcia, które zachwycą, wywołają rozczulenie lub ucieszą. Oglądanie tej publikacji to prawdziwa przyjemność.
piątek, 29 lipca 2011
Bill Hurter: Światło mieszane w praktyce
Galaktyka, Łódź 2011
Zdjęcia na błysk
Fotografia ślubna to jedna z tych gałęzi profesjonalnej fotografii, na którą popyt nie słabnie, wbrew ogólnorynkowym tendencjom. W dodatku w praktyce jednym z częściej stosowanych rodzajów oświetlenia jest połączenie światła zastanego i sztucznego (generowanego przez lampy błyskowe czy reflektory). Bill Hurter połączył zatem te elementy i w tomie „Światło mieszane w praktyce” gromadzi pomysły na niebanalne i satysfakcjonujące ujęcia, które zadowolą klientów i przyniosą uznanie oglądających. Ponieważ zasadniczym tematem – mimo ograniczenia specjalizacji do fotografii ślubnej i portretowej – jest światło, tom wpisuje się w serię Galaktyki „… w praktyce” i staje się naturalnym rozwinięciem oświetleniowego cyklu.
Rozpoczyna się ta książka od podstaw absolutnych: zachowania światła (odbicia i rozproszenia), temperatury barwowej, światła głównego i wypełniającego… ale szczegóły dotyczące oświetlenia portretowego już za moment się przydadzą, zresztą po tom sięgnąć mogą nie tylko fani serii, ale i niezorientowani w niuansach czytelnicy – Hurter zapewnia im solidną porcję wiedzy. Rozpatruje osobno cechy światła studyjnego, osobno – tego z pleneru, by w końcu móc lepiej wytłumaczyć, jak światło zastane uzupełniać, czym i w jakim celu. Wszystkie wywody bogato ilustruje zdjęciami, wzbogaconymi o obszerne podpisy (tu zmieściły się tajniki przygotowywanych ujęć).
W tym tomie dość dużo jest poprawek wprowadzanych w programach graficznych. Autor często przyznaje, że zdjęcie zostało skorygowane – nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że owa korekta dotyczy niekiedy planów oświetleniowych, na przykład przyciemnienia wybranych partii fotografii. Nie wszystkie rozwiązania przypadną zatem odbiorcom do gustu, ale spora ich część podpowie kierunki własnych twórczych poszukiwań. Zwłaszcza że autor sięga po prace różnych twórców i dość dowolnie je przywołuje, tak, że monotematyczności towarzyszy warsztatowo-kreatywna rozmaitość. Różne sposoby aranżowania fotografii panien młodych oraz zdjęć portretowych pokazują odbiorcom – bez względu na to, po której stronie obiektywu ci się znajdą – potencjał tkwiący w sztuce zatrzymywania chwil w kadrze. Przez cały czas Bill Hurter nie traci z oczu motywu przewodniego swojej książki, to jest oświetlenia – nacisk kładzie między innymi na zestawianie światła wpadającego przez okna ze sposobami doświetlenia obrazu, instruuje fotografów, jak mogą wykorzystywać zastane warunki i modyfikować światło, by stworzyć udane zdjęcie.
Chociaż od strony technicznej nie ma w tej książce nic odkrywczego, skorzystają na niej przede wszystkim szukający pomysłów na ciekawe aranżacje – nie trzeba nawet kopiować propozycji ze „Światła mieszanego”, zdjęcia zamieszczone w publikacji same przyniosą dobre podpowiedzi. Dla fachowców będzie to natomiast rzetelnie przygotowana (i oczyszczona z wszelkiego rodzaju trudności) pozycja, która pomoże wzbogacić i urozmaicić codzienną pracę.
Zdjęcia na błysk
Fotografia ślubna to jedna z tych gałęzi profesjonalnej fotografii, na którą popyt nie słabnie, wbrew ogólnorynkowym tendencjom. W dodatku w praktyce jednym z częściej stosowanych rodzajów oświetlenia jest połączenie światła zastanego i sztucznego (generowanego przez lampy błyskowe czy reflektory). Bill Hurter połączył zatem te elementy i w tomie „Światło mieszane w praktyce” gromadzi pomysły na niebanalne i satysfakcjonujące ujęcia, które zadowolą klientów i przyniosą uznanie oglądających. Ponieważ zasadniczym tematem – mimo ograniczenia specjalizacji do fotografii ślubnej i portretowej – jest światło, tom wpisuje się w serię Galaktyki „… w praktyce” i staje się naturalnym rozwinięciem oświetleniowego cyklu.
Rozpoczyna się ta książka od podstaw absolutnych: zachowania światła (odbicia i rozproszenia), temperatury barwowej, światła głównego i wypełniającego… ale szczegóły dotyczące oświetlenia portretowego już za moment się przydadzą, zresztą po tom sięgnąć mogą nie tylko fani serii, ale i niezorientowani w niuansach czytelnicy – Hurter zapewnia im solidną porcję wiedzy. Rozpatruje osobno cechy światła studyjnego, osobno – tego z pleneru, by w końcu móc lepiej wytłumaczyć, jak światło zastane uzupełniać, czym i w jakim celu. Wszystkie wywody bogato ilustruje zdjęciami, wzbogaconymi o obszerne podpisy (tu zmieściły się tajniki przygotowywanych ujęć).
W tym tomie dość dużo jest poprawek wprowadzanych w programach graficznych. Autor często przyznaje, że zdjęcie zostało skorygowane – nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że owa korekta dotyczy niekiedy planów oświetleniowych, na przykład przyciemnienia wybranych partii fotografii. Nie wszystkie rozwiązania przypadną zatem odbiorcom do gustu, ale spora ich część podpowie kierunki własnych twórczych poszukiwań. Zwłaszcza że autor sięga po prace różnych twórców i dość dowolnie je przywołuje, tak, że monotematyczności towarzyszy warsztatowo-kreatywna rozmaitość. Różne sposoby aranżowania fotografii panien młodych oraz zdjęć portretowych pokazują odbiorcom – bez względu na to, po której stronie obiektywu ci się znajdą – potencjał tkwiący w sztuce zatrzymywania chwil w kadrze. Przez cały czas Bill Hurter nie traci z oczu motywu przewodniego swojej książki, to jest oświetlenia – nacisk kładzie między innymi na zestawianie światła wpadającego przez okna ze sposobami doświetlenia obrazu, instruuje fotografów, jak mogą wykorzystywać zastane warunki i modyfikować światło, by stworzyć udane zdjęcie.
Chociaż od strony technicznej nie ma w tej książce nic odkrywczego, skorzystają na niej przede wszystkim szukający pomysłów na ciekawe aranżacje – nie trzeba nawet kopiować propozycji ze „Światła mieszanego”, zdjęcia zamieszczone w publikacji same przyniosą dobre podpowiedzi. Dla fachowców będzie to natomiast rzetelnie przygotowana (i oczyszczona z wszelkiego rodzaju trudności) pozycja, która pomoże wzbogacić i urozmaicić codzienną pracę.
czwartek, 28 lipca 2011
Anna i Siergiej Litwinowie: Wycieczka na tamten świat
Oficynka, Gdańsk 2011.
Wyścig z…
Lekkich kryminałów miłośnikom gatunku ciągle brakuje. Ale „Wycieczka na tamten świat”, którą wspólnie stworzyło rodzeństwo, Anna i Siergiej Litwinowie, spełnia wymagania oczekujących rozrywki czytelników. Ta powieść wykorzystuje temat nośny dziennikarsko, ale czerpie też z historii sensacyjnych i obyczajowych. Jest napisana z pomysłem i pozbawiona ciężkich do czytania miejsc, a przy tym zapewnia nieco urokliwej staroświeckości, powracając do mechanizmów, które we współczesnych kryminałach uznawane są za przebrzmiałe.
Tania, doktorantka psychologii, Dima, dziennikarz z ambicjami oraz Igor, utalentowany hazardzista to trójka bohaterów „Wycieczki na tamten świat”. Los połączy ich w samolocie lecącym do Archangielska. Kiedy na pokładzie ktoś odpala świecę dymną i zachodzi podejrzenie ataku terrorystycznego, Tania i Dima dostrzegają otwarte drzwi samolotu – i nieprzytomnego mężczyznę, który zaraz przez nie wypadnie. Oboje mają ze sobą spadochrony nielegalnie wniesione na pokład, decydują się zatem na skok, zabierając ze sobą pechowca z pokładu. Szybko jednak okazuje się, że są poszukiwani przez milicję jako domniemani terroryści. Igor w dodatku ma jeszcze swoje porachunki w świecie przestępczym. Bohaterowie muszą uciekać. I na ich brawurowej ucieczce spoczywa ciężar akcji.
Anna i Siergiej Litwinowie napisali historię dynamiczną i pełną przygód miejscami rodem z filmów akcji, ale wyraźnie widać, że podstawowym dla nich celem stało się dostarczenie czytelnikom rozrywki. Na dłuższą metę nic złego nie może bohaterów spotkać, kiedy już obudzą sympatię odbiorców, będą grupką pod specjalną ochroną. Mimo że autorzy starają się wiernie odtworzyć realia obyczajowo-społeczne, dość często przeskakują w opowieści do działań służb specjalnych i budują napięcie rozmaitymi, dobrze znanymi w literaturze kryminalnej środkami, nie uzyskają wrażenia prawdziwości fabuły. Genologicznie to niemal młodzieżowa opowieść, tak płynna jest i pozbawiona wielkich wstrząsów. Czasami na horyzoncie pojawia się nietypowy rekwizyt, który zapowiada ważne wydarzenia, a potem znika i w końcu powraca na moment, by okazać się niewypałem (tak jest z początkowym katalizatorem akcji, misiem), czasami zastosowane rozwiązania są zbyt przewidywalne, żeby nabrali się na nie wielbiciele kryminałów. Ale i tak naprawdę w „Wycieczce na tamten świat” nie chodzi o tworzenie misternej intrygi, która wymagałaby od odbiorców zdolności dedukcyjnych i logicznego myślenia. W samej powieści też nie ma detektywa, który przejąłby naprawdę śledztwo – czytelnicy sympatyzują z przestępcami, którzy przestępcami nie są – i którzy nie mają zamiaru rozwiązywać skomplikowanych zagadek. Poboczne wątki kryminalne przypominają raczej zdobycze powieści przygodowej i może tak właśnie należałoby pierwszy tom o Tani Sadownikowej zaklasyfikować.
Autorzy wybrali opowiadanie za pomocą krótkich migawek, stale przeskakują od trójki głównych bohaterów do dalszoplanowych postaci, uzyskując dzięki temu przestrzenność historii. Posługują się krótkimi frazami, czasem nieco kolokwializmami, a do tego dodają leciutki, trudny do uchwycenia humor, zapewniający książce pogodny i przyjemny ton. Jeśli ktoś lubuje się w mrocznych i trudnych kryminałach, w „Wycieczce” nie ma czego szukać. Cała reszta odbiorców może ten styl pisania, dobry na chwilę wytchnienia, polubić.
Wyścig z…
Lekkich kryminałów miłośnikom gatunku ciągle brakuje. Ale „Wycieczka na tamten świat”, którą wspólnie stworzyło rodzeństwo, Anna i Siergiej Litwinowie, spełnia wymagania oczekujących rozrywki czytelników. Ta powieść wykorzystuje temat nośny dziennikarsko, ale czerpie też z historii sensacyjnych i obyczajowych. Jest napisana z pomysłem i pozbawiona ciężkich do czytania miejsc, a przy tym zapewnia nieco urokliwej staroświeckości, powracając do mechanizmów, które we współczesnych kryminałach uznawane są za przebrzmiałe.
Tania, doktorantka psychologii, Dima, dziennikarz z ambicjami oraz Igor, utalentowany hazardzista to trójka bohaterów „Wycieczki na tamten świat”. Los połączy ich w samolocie lecącym do Archangielska. Kiedy na pokładzie ktoś odpala świecę dymną i zachodzi podejrzenie ataku terrorystycznego, Tania i Dima dostrzegają otwarte drzwi samolotu – i nieprzytomnego mężczyznę, który zaraz przez nie wypadnie. Oboje mają ze sobą spadochrony nielegalnie wniesione na pokład, decydują się zatem na skok, zabierając ze sobą pechowca z pokładu. Szybko jednak okazuje się, że są poszukiwani przez milicję jako domniemani terroryści. Igor w dodatku ma jeszcze swoje porachunki w świecie przestępczym. Bohaterowie muszą uciekać. I na ich brawurowej ucieczce spoczywa ciężar akcji.
Anna i Siergiej Litwinowie napisali historię dynamiczną i pełną przygód miejscami rodem z filmów akcji, ale wyraźnie widać, że podstawowym dla nich celem stało się dostarczenie czytelnikom rozrywki. Na dłuższą metę nic złego nie może bohaterów spotkać, kiedy już obudzą sympatię odbiorców, będą grupką pod specjalną ochroną. Mimo że autorzy starają się wiernie odtworzyć realia obyczajowo-społeczne, dość często przeskakują w opowieści do działań służb specjalnych i budują napięcie rozmaitymi, dobrze znanymi w literaturze kryminalnej środkami, nie uzyskają wrażenia prawdziwości fabuły. Genologicznie to niemal młodzieżowa opowieść, tak płynna jest i pozbawiona wielkich wstrząsów. Czasami na horyzoncie pojawia się nietypowy rekwizyt, który zapowiada ważne wydarzenia, a potem znika i w końcu powraca na moment, by okazać się niewypałem (tak jest z początkowym katalizatorem akcji, misiem), czasami zastosowane rozwiązania są zbyt przewidywalne, żeby nabrali się na nie wielbiciele kryminałów. Ale i tak naprawdę w „Wycieczce na tamten świat” nie chodzi o tworzenie misternej intrygi, która wymagałaby od odbiorców zdolności dedukcyjnych i logicznego myślenia. W samej powieści też nie ma detektywa, który przejąłby naprawdę śledztwo – czytelnicy sympatyzują z przestępcami, którzy przestępcami nie są – i którzy nie mają zamiaru rozwiązywać skomplikowanych zagadek. Poboczne wątki kryminalne przypominają raczej zdobycze powieści przygodowej i może tak właśnie należałoby pierwszy tom o Tani Sadownikowej zaklasyfikować.
Autorzy wybrali opowiadanie za pomocą krótkich migawek, stale przeskakują od trójki głównych bohaterów do dalszoplanowych postaci, uzyskując dzięki temu przestrzenność historii. Posługują się krótkimi frazami, czasem nieco kolokwializmami, a do tego dodają leciutki, trudny do uchwycenia humor, zapewniający książce pogodny i przyjemny ton. Jeśli ktoś lubuje się w mrocznych i trudnych kryminałach, w „Wycieczce” nie ma czego szukać. Cała reszta odbiorców może ten styl pisania, dobry na chwilę wytchnienia, polubić.
środa, 27 lipca 2011
Blain Brown: Światło w filmie (wyd. 2)
Wydawnictwo Wojciech Marzec, Warszawa 2011.
Precyzja na planie
Podręcznik „Światło w filmie” Blaina Browna to książka, która do niczego nie przyda się laikom i amatorom, za to dla kształcących się w kierunku pracy w charakterze operatora światła to publikacja niezastąpiona. Może także przydać się w pracy reżyserom – by ci dowiedzieli się, jak porozumiewać się z ekipą od oświetlenia na planie. Przede wszystkim jednak przygotowuje do wykorzystywania różnych źródeł światła i zapewnia solidną porcję wiedzy. Autor nie zajmuje się zdradzaniem szczegółów z warsztatu filmowca, za to dokładnie przygląda się pracy tych, o których zwykle podczas oglądania gotowej produkcji odbiorcy zapominają. Wtajemnicza adeptów sztuki oświetlania planu w specyfikę zawodu kompleksowo – odwołując się nawet do komunikacji przy zdjęciach. Fachowe wskazówki dzieli natomiast na różne dziedziny – kompozycja tomu jest bardzo spójna i pozbawiona elementów przypadkowych, natomiast tematyka kolejnych działów zdradza, jak szeroką wiedzę (i z jak różnych specjalizacji) posiadać musi oświetleniowiec.
Brown rozpoczyna książkę klasycznie, przedstawiając skrótowo historię oświetlenia w filmie – i chociaż zawarte w tym fragmencie informacje trudno byłoby zastosować w praktyce, stanowią one rodzaj płynnego wprowadzenia do opisu charakterystycznych i stosowanych dzisiaj źródeł światła. Autor prezentuje często wykorzystywane typy lamp i kilka rodzajów reflektorów, skupiając się na specyfice ich użytkowania. Zwraca na przykład uwagę na zastosowania tych źródeł światła (zderzając ich możliwości ze spotykanymi zwykle na planie potrzebami reżyserów), ostrzega też przed ewentualnymi wadami. Momentami zamienia się wręcz w doradcę, bardziej doświadczonego kolegę po fachu, który objaśnia, co zrobić, gdy określony rodzaj lamp nie chce z jakiegoś powodu działać – podana przez niego lista czynności sprawdzających usterkę pozwoli na szybkie naprawienie elementu planu oświetleniowego. Zresztą Brown kładzie duży nacisk na tempo działań, świadomy kosztów produkcji filmowych. Nie dziwi zatem sposób rozwiązania kolejnej partii – poświęconej podstawom oświetlenia ludzi i scen. Autor przywołuje serie pytań, które mają pomóc w dobrym zorientowaniu się w planowanych ujęciach, dość skrótowo ujmuje zagadnienia związane z oświetlaniem ludzi (ten temat rozwijany jest przecież do znudzenia w książkach poświęconych fotografii portretowej, nie ma zatem potrzeby dublowania go), wybiera za to kilka charakterystycznych motywów, które mogłyby sprawić trudność w reżyserowaniu światła – między innymi nocne spotkania przy ognisku czy ujęcie z małą lampką w kadrze. Podpowiada triki, które mogą ułatwić pracę – oraz dobre sposoby rozplanowania scen. Część odbiorców może uważać, że ta partia jest zbyt krótka – ale przecież byłoby niemożliwe rozpisanie i objaśnienie wszystkich „świetlnych” obrazów, a praca oświetleniowca uzależniona jest nie tylko od reżyserskiej wizji, ale i od możliwości technicznych, co zostawia spore pole do improwizacji.
Trzy następne części książki dotyczą spraw najtrudniejszych, lecz pozwalają zrezygnować z generującej błędy pracy intuicyjnej. Dotyczą kolejno realizacji obrazu (tu kluczowa okazuje się kwestia różnic między oświetleniem dla filmu i wideo), ekspozycji (poza wartością przysłony pojawi się między innymi kwestia czułości błony filmowej, obróbki chemicznej czy określania ekspozycji, pracy z miernikami światła itp.), wreszcie tematu teorii i kontroli barw: tu po raz kolejny powrócić muszą wiadomości z fizyki, podporządkowane pracy filmowców – mierniki koloru, temperatura barwowa światła, balans koloru i praca z filtrami (to ostatnie w szczątkowym zakresie). Brown przechodzi potem do opowiadania o elektryczności – to rozdział najsilniej przesycony rozmaitymi ostrzeżeniami i przestrogami – podstawą jest w końcu bezpieczeństwo pracy. Dopiero po ustaleniu podstaw powraca do „właściwego” jakby się wydawało zagadnienia – najpierw przywołuje zestaw elementów pomocniczych w modyfikowaniu światła i przedstawia ich prawidłowe mocowanie, wreszcie dochodzi do prezentowania zadań członków ekipy oświetleniowej. Wymienia nie tylko ich zadania, ale i narzędzia, które ci powinni przy sobie mieć. Dodatkowo stara się cały czas przewidywać sytuacje na planie (radzi na przykład, co przynieść również, kiedy zostaniemy poproszeni przez mistrza oświetlenia o konkretną rzecz, by zaoszczędzić sobie czasu). Całość wieńczy czysto techniczny przegląd lamp i opraw oraz nieoceniony z punktu widzenia oświetleniowca zbiór podpowiedzi, jak radzić sobie z efektami migotania czy jak tworzyć specjalne efekty świetlne.
Blain Brown przez cały czas ma na uwadze przydatność podręcznika w praktyce, stąd duża ilość wskazówek, schematów działania czy komentarzy wziętych wprost z pracy na planie filmowym. Autor nie wybiera suchej teorii, da się zauważyć, że pasjonuje się tematem, a jednocześnie potrafi z punktu widzenia fachowca ocenić, co mniej doświadczonym pracownikom sprawi trudność. Parę razy pozwala sobie nawet na mrugnięcie okiem do odbiorców, co nadaje lekkości poszczególnym fragmentom. Książka jest bogato ilustrowana, dzięki czemu czytelnicy mogą obejrzeć omawiane źródła światła czy zapoznać się z wybranymi filmowymi scenami i schematami oświetlenia dla nich. Ten podręcznik rozwiewa wiele wątpliwości, jakie pojawić się mogą podczas pracy, a jednocześnie świetnie przygotowuje do wejścia na plan.
Precyzja na planie
Podręcznik „Światło w filmie” Blaina Browna to książka, która do niczego nie przyda się laikom i amatorom, za to dla kształcących się w kierunku pracy w charakterze operatora światła to publikacja niezastąpiona. Może także przydać się w pracy reżyserom – by ci dowiedzieli się, jak porozumiewać się z ekipą od oświetlenia na planie. Przede wszystkim jednak przygotowuje do wykorzystywania różnych źródeł światła i zapewnia solidną porcję wiedzy. Autor nie zajmuje się zdradzaniem szczegółów z warsztatu filmowca, za to dokładnie przygląda się pracy tych, o których zwykle podczas oglądania gotowej produkcji odbiorcy zapominają. Wtajemnicza adeptów sztuki oświetlania planu w specyfikę zawodu kompleksowo – odwołując się nawet do komunikacji przy zdjęciach. Fachowe wskazówki dzieli natomiast na różne dziedziny – kompozycja tomu jest bardzo spójna i pozbawiona elementów przypadkowych, natomiast tematyka kolejnych działów zdradza, jak szeroką wiedzę (i z jak różnych specjalizacji) posiadać musi oświetleniowiec.
Brown rozpoczyna książkę klasycznie, przedstawiając skrótowo historię oświetlenia w filmie – i chociaż zawarte w tym fragmencie informacje trudno byłoby zastosować w praktyce, stanowią one rodzaj płynnego wprowadzenia do opisu charakterystycznych i stosowanych dzisiaj źródeł światła. Autor prezentuje często wykorzystywane typy lamp i kilka rodzajów reflektorów, skupiając się na specyfice ich użytkowania. Zwraca na przykład uwagę na zastosowania tych źródeł światła (zderzając ich możliwości ze spotykanymi zwykle na planie potrzebami reżyserów), ostrzega też przed ewentualnymi wadami. Momentami zamienia się wręcz w doradcę, bardziej doświadczonego kolegę po fachu, który objaśnia, co zrobić, gdy określony rodzaj lamp nie chce z jakiegoś powodu działać – podana przez niego lista czynności sprawdzających usterkę pozwoli na szybkie naprawienie elementu planu oświetleniowego. Zresztą Brown kładzie duży nacisk na tempo działań, świadomy kosztów produkcji filmowych. Nie dziwi zatem sposób rozwiązania kolejnej partii – poświęconej podstawom oświetlenia ludzi i scen. Autor przywołuje serie pytań, które mają pomóc w dobrym zorientowaniu się w planowanych ujęciach, dość skrótowo ujmuje zagadnienia związane z oświetlaniem ludzi (ten temat rozwijany jest przecież do znudzenia w książkach poświęconych fotografii portretowej, nie ma zatem potrzeby dublowania go), wybiera za to kilka charakterystycznych motywów, które mogłyby sprawić trudność w reżyserowaniu światła – między innymi nocne spotkania przy ognisku czy ujęcie z małą lampką w kadrze. Podpowiada triki, które mogą ułatwić pracę – oraz dobre sposoby rozplanowania scen. Część odbiorców może uważać, że ta partia jest zbyt krótka – ale przecież byłoby niemożliwe rozpisanie i objaśnienie wszystkich „świetlnych” obrazów, a praca oświetleniowca uzależniona jest nie tylko od reżyserskiej wizji, ale i od możliwości technicznych, co zostawia spore pole do improwizacji.
Trzy następne części książki dotyczą spraw najtrudniejszych, lecz pozwalają zrezygnować z generującej błędy pracy intuicyjnej. Dotyczą kolejno realizacji obrazu (tu kluczowa okazuje się kwestia różnic między oświetleniem dla filmu i wideo), ekspozycji (poza wartością przysłony pojawi się między innymi kwestia czułości błony filmowej, obróbki chemicznej czy określania ekspozycji, pracy z miernikami światła itp.), wreszcie tematu teorii i kontroli barw: tu po raz kolejny powrócić muszą wiadomości z fizyki, podporządkowane pracy filmowców – mierniki koloru, temperatura barwowa światła, balans koloru i praca z filtrami (to ostatnie w szczątkowym zakresie). Brown przechodzi potem do opowiadania o elektryczności – to rozdział najsilniej przesycony rozmaitymi ostrzeżeniami i przestrogami – podstawą jest w końcu bezpieczeństwo pracy. Dopiero po ustaleniu podstaw powraca do „właściwego” jakby się wydawało zagadnienia – najpierw przywołuje zestaw elementów pomocniczych w modyfikowaniu światła i przedstawia ich prawidłowe mocowanie, wreszcie dochodzi do prezentowania zadań członków ekipy oświetleniowej. Wymienia nie tylko ich zadania, ale i narzędzia, które ci powinni przy sobie mieć. Dodatkowo stara się cały czas przewidywać sytuacje na planie (radzi na przykład, co przynieść również, kiedy zostaniemy poproszeni przez mistrza oświetlenia o konkretną rzecz, by zaoszczędzić sobie czasu). Całość wieńczy czysto techniczny przegląd lamp i opraw oraz nieoceniony z punktu widzenia oświetleniowca zbiór podpowiedzi, jak radzić sobie z efektami migotania czy jak tworzyć specjalne efekty świetlne.
Blain Brown przez cały czas ma na uwadze przydatność podręcznika w praktyce, stąd duża ilość wskazówek, schematów działania czy komentarzy wziętych wprost z pracy na planie filmowym. Autor nie wybiera suchej teorii, da się zauważyć, że pasjonuje się tematem, a jednocześnie potrafi z punktu widzenia fachowca ocenić, co mniej doświadczonym pracownikom sprawi trudność. Parę razy pozwala sobie nawet na mrugnięcie okiem do odbiorców, co nadaje lekkości poszczególnym fragmentom. Książka jest bogato ilustrowana, dzięki czemu czytelnicy mogą obejrzeć omawiane źródła światła czy zapoznać się z wybranymi filmowymi scenami i schematami oświetlenia dla nich. Ten podręcznik rozwiewa wiele wątpliwości, jakie pojawić się mogą podczas pracy, a jednocześnie świetnie przygotowuje do wejścia na plan.
wtorek, 26 lipca 2011
Nancy Woodruff: Romans mojej żony
WNK, Warszawa 2011.
Scena życia
Nancy Woodruff nie pozostawia czytelnikom złudzeń co do zachowania bohaterki tomu. Już w tytule zdradza, w jakim kierunku zmierzać będzie akcja. Mało tego, w narracji prowadzonej przez zdradzonego i cierpiącego męża co jakiś czas umieszcza przypomnienie, że Georgie Connolly, spełniona jako matka trzech bystrych chłopców, zdecydowała się na romans i rozbiła swoją rodzinę. O tym czytelnicy nie zapomną. Ale nie będą wiedzieli, że banalny w swej istocie romans ma swój drugi finał, tym razem już niezapowiadany i nawet trudny do przewidzenia. Śledzenie losów postaci nie przemieni się zatem całkowicie w podziwianie warsztatu przy stypizowanej i pozbawionej emocji fabule, bez obaw.
Autorka decyduje się na połączenie dwóch opowieści. Jedna dotyczy Georgie, która właśnie przeprowadziła się do Londynu i otrzymała rolę w monodramie. Druga narracja to jakby skrawki owego monodramu, historia osiemnastowiecznej aktorki, która urodziła trzynaścioro nieślubnych dzieci i przeżywała prawdziwe rozdarcie między uczuciami macierzyńskimi a pracą… Georgie rozumie bohaterkę, którą przyszło jej grać: sama przeżywa podobne dylematy kiedy musi opuszczać synów i jechać na próbę. Jest zmęczona dyskusjami z reżyserką sztuki, a w dodatku wdaje się w romans z autorem utworu.
Woddruff prowadzi całą opowieść z perspektywy oszukanego męża. Przynajmniej formalnie, bo nie jest do tego tonu specjalnie przywiązana. Nie stara się nawet uczynić narracji bardziej męską, wręcz przeciwnie, nasyca ją trudną do uchwycenia kobiecością. Peter Martin, człowiek, który sam siebie postrzega jako osobę nieciekawą i bezbarwną, w opowiadaniu zwraca uwagę na zmysły, skupia się na detalach, które w naturalnym męskim opisie nie znalazłyby miejsca. Co więcej, autorka często gubi tę postać i przechodzi do relacjonowania fabuły z punktu widzenia narratora wszystkowiedzącego. Oczywiście według książki to rozwiązanie jest jak najbardziej uprawomocnione – w końcu gdy mężczyzna dowiedział się o romansie żony, domagał się szczegółów, był więc poinformowany do tego stopnia, że mógł odtwarzać nawet myśli i najskrytsze odczucia kobiety. W efekcie Woodruff proponuje odświeżające spojrzenie na stypizowany do bólu obrazek i cieszy już samym sposobem opisania wydarzeń. Dobrym pomysłem jest też stopniowe odsłanianie nieanonsowanych scen i sytuacji. By uniknąć monotonii, autorka wprowadza także tekst monodramu, który bardziej przypomina rozczłonkowany monolog i pozbawiony jest scenicznego tempa – ale ożywa w zderzeniu z egzystencją jego odtwórczyni. Nietrudno zauważyć, że niedobór teatralnych gestów w ramach monodramu zrównoważyła Nancy Woodruff przez wyraziste zakończenia rozdziałów. Nie ma w nich silnych puent, a wyjątkowa wrażliwość na zachowania, które zdradzają właściwości katalizujące fabułę.
W niespiesznej a dramatycznej historii Woodruff połączyła literackość opisu i wielkie emocje, które brzmią, jakby były wyjęte z czytadła obyczajowego. Całość zamknęła w powieści z mocno rozbudowaną warstwą psychologiczną.
Scena życia
Nancy Woodruff nie pozostawia czytelnikom złudzeń co do zachowania bohaterki tomu. Już w tytule zdradza, w jakim kierunku zmierzać będzie akcja. Mało tego, w narracji prowadzonej przez zdradzonego i cierpiącego męża co jakiś czas umieszcza przypomnienie, że Georgie Connolly, spełniona jako matka trzech bystrych chłopców, zdecydowała się na romans i rozbiła swoją rodzinę. O tym czytelnicy nie zapomną. Ale nie będą wiedzieli, że banalny w swej istocie romans ma swój drugi finał, tym razem już niezapowiadany i nawet trudny do przewidzenia. Śledzenie losów postaci nie przemieni się zatem całkowicie w podziwianie warsztatu przy stypizowanej i pozbawionej emocji fabule, bez obaw.
Autorka decyduje się na połączenie dwóch opowieści. Jedna dotyczy Georgie, która właśnie przeprowadziła się do Londynu i otrzymała rolę w monodramie. Druga narracja to jakby skrawki owego monodramu, historia osiemnastowiecznej aktorki, która urodziła trzynaścioro nieślubnych dzieci i przeżywała prawdziwe rozdarcie między uczuciami macierzyńskimi a pracą… Georgie rozumie bohaterkę, którą przyszło jej grać: sama przeżywa podobne dylematy kiedy musi opuszczać synów i jechać na próbę. Jest zmęczona dyskusjami z reżyserką sztuki, a w dodatku wdaje się w romans z autorem utworu.
Woddruff prowadzi całą opowieść z perspektywy oszukanego męża. Przynajmniej formalnie, bo nie jest do tego tonu specjalnie przywiązana. Nie stara się nawet uczynić narracji bardziej męską, wręcz przeciwnie, nasyca ją trudną do uchwycenia kobiecością. Peter Martin, człowiek, który sam siebie postrzega jako osobę nieciekawą i bezbarwną, w opowiadaniu zwraca uwagę na zmysły, skupia się na detalach, które w naturalnym męskim opisie nie znalazłyby miejsca. Co więcej, autorka często gubi tę postać i przechodzi do relacjonowania fabuły z punktu widzenia narratora wszystkowiedzącego. Oczywiście według książki to rozwiązanie jest jak najbardziej uprawomocnione – w końcu gdy mężczyzna dowiedział się o romansie żony, domagał się szczegółów, był więc poinformowany do tego stopnia, że mógł odtwarzać nawet myśli i najskrytsze odczucia kobiety. W efekcie Woodruff proponuje odświeżające spojrzenie na stypizowany do bólu obrazek i cieszy już samym sposobem opisania wydarzeń. Dobrym pomysłem jest też stopniowe odsłanianie nieanonsowanych scen i sytuacji. By uniknąć monotonii, autorka wprowadza także tekst monodramu, który bardziej przypomina rozczłonkowany monolog i pozbawiony jest scenicznego tempa – ale ożywa w zderzeniu z egzystencją jego odtwórczyni. Nietrudno zauważyć, że niedobór teatralnych gestów w ramach monodramu zrównoważyła Nancy Woodruff przez wyraziste zakończenia rozdziałów. Nie ma w nich silnych puent, a wyjątkowa wrażliwość na zachowania, które zdradzają właściwości katalizujące fabułę.
W niespiesznej a dramatycznej historii Woodruff połączyła literackość opisu i wielkie emocje, które brzmią, jakby były wyjęte z czytadła obyczajowego. Całość zamknęła w powieści z mocno rozbudowaną warstwą psychologiczną.
poniedziałek, 25 lipca 2011
Phil Capone: Graj na gitarze. Podręcznik do nauki gry na gitarze akustycznej i elektrycznej
Muza SA, Warszawa 2011.
Gitarowe wtajemniczenie
O sukcesie wydawniczym tej publikacji świadczyć może fakt, że wznawiana jest co roku od roku 2009 i cieszy się niesłabnącym powodzeniem u tych wszystkich, którzy przygodę z grą na gitarze chcieliby zacząć samodzielnie, bez wydatków na prywatne lekcje. Phil Capone dobrze zastępuje nauczycieli – prowadzi swoich czytelników przez kolejne etapy wtajemniczenia gitarowego, a żądnym wiedzy teoretycznej proponuje coś więcej. Z jego tomu „Graj na gitarze” można bez trudu nauczyć się podstaw – bardziej zaawansowani w ofercie Muzy znajdą podręczniki odpowiednie dla siebie.
Od czegoś jednak zacząć należy – propozycja Capone’a ma kilka plusów. Dzięki płycie dołączonej do książki niewprawni w czytaniu nut i tabulatur odbiorcy nie będą się zastanawiać, jak powinno brzmieć ćwiczenie. Umożliwi to też początkującym gitarzystom śledzenie własnych postępów i zmotywuje do pracy. Capone zaczyna od podstaw, bez których obyć się nie może: prawidłowej pozycji przy grze na gitarze i strojenia instrumentu – ale kiedy przechodzi do właściwej części książki i zaczyna podsuwać pierwsze akordy, od razu układa je w sekwencje prostych chwytów. To jedna z nagród dla uczniów: dość szybko będą oni mogli coś zagrać i sami zechcą rozwijać swoje umiejętności. By nie szukali daleko, autor przygotowuje tabele chwytów i skal. Schematy akordów gitarowych wyglądają w różnych książkach różnie – począwszy od prostej małej kratki z kropkami po rozbudowane grafiki opatrzone legendą. Capone wybiera ten właśnie sposób przybliżania odbiorcom współbrzmień. Zaznacza, poza progiem, także – którym palcem należy daną strunę przycisnąć, a dodatkowo kolorem niebieskim wyróżnia prymę skali. W kolejnych lekcjach wybiera podejście ukształtowane przez wymogi rynku, to znaczy spełnia niewypowiedziane życzenia uczniów: opowiada o zmianach w graniu różnych rodzajów muzyki i podpowiada, jak osiągnąć określone efekty. Uczy przez to, co znane: wylicza na przykład słynne utwory opierające się na identycznych sekwencjach akordów, wprowadza też do ćwiczeń melodie i akompaniamenty rozpoznawalne (jak choćby „Dom wschodzącego słońca”). Dobrym pomysłem jest też zestawienie kilkunastu prostych akompaniamentów, które pozwolą odbiorcom ćwiczyć płynne zmiany akordów.
Można przy lekturze i ćwiczeniach na tym poprzestać i pewnie większość odbiorców, chcących grać dla własnej przyjemności i wąskiego grona znajomych tak właśnie uczyni. Część czytelników zatrzymać się jeszcze może nad teorią muzyki: ci dowiedzą się czegoś o budowie akordów i o ich rodzajach.
Capone przez całą książkę utrzymuje kontakt z odbiorcami: nie tylko zwraca się do nich bezpośrednio, ale, co najważniejsze, udziela wielu przydatnych wskazówek i porad. Mnóstwo uwag wygłasza ze względu na słuchaczy i tak też uzasadnia ich obecność w tekście. Sprawia to, że czytelnicy mają dodatkową motywację myśląc o grze dla większej ilości osób. Książka wydana jak kołonotatnik w grubych oprawach nie zamknie się nagle podczas ćwiczeń i nie zniszczy podczas intensywnego użytkowania. Bogato ilustrowana, naprawdę pomoże początkującym gitarzystom w rozwoju pasji.
Gitarowe wtajemniczenie
O sukcesie wydawniczym tej publikacji świadczyć może fakt, że wznawiana jest co roku od roku 2009 i cieszy się niesłabnącym powodzeniem u tych wszystkich, którzy przygodę z grą na gitarze chcieliby zacząć samodzielnie, bez wydatków na prywatne lekcje. Phil Capone dobrze zastępuje nauczycieli – prowadzi swoich czytelników przez kolejne etapy wtajemniczenia gitarowego, a żądnym wiedzy teoretycznej proponuje coś więcej. Z jego tomu „Graj na gitarze” można bez trudu nauczyć się podstaw – bardziej zaawansowani w ofercie Muzy znajdą podręczniki odpowiednie dla siebie.
Od czegoś jednak zacząć należy – propozycja Capone’a ma kilka plusów. Dzięki płycie dołączonej do książki niewprawni w czytaniu nut i tabulatur odbiorcy nie będą się zastanawiać, jak powinno brzmieć ćwiczenie. Umożliwi to też początkującym gitarzystom śledzenie własnych postępów i zmotywuje do pracy. Capone zaczyna od podstaw, bez których obyć się nie może: prawidłowej pozycji przy grze na gitarze i strojenia instrumentu – ale kiedy przechodzi do właściwej części książki i zaczyna podsuwać pierwsze akordy, od razu układa je w sekwencje prostych chwytów. To jedna z nagród dla uczniów: dość szybko będą oni mogli coś zagrać i sami zechcą rozwijać swoje umiejętności. By nie szukali daleko, autor przygotowuje tabele chwytów i skal. Schematy akordów gitarowych wyglądają w różnych książkach różnie – począwszy od prostej małej kratki z kropkami po rozbudowane grafiki opatrzone legendą. Capone wybiera ten właśnie sposób przybliżania odbiorcom współbrzmień. Zaznacza, poza progiem, także – którym palcem należy daną strunę przycisnąć, a dodatkowo kolorem niebieskim wyróżnia prymę skali. W kolejnych lekcjach wybiera podejście ukształtowane przez wymogi rynku, to znaczy spełnia niewypowiedziane życzenia uczniów: opowiada o zmianach w graniu różnych rodzajów muzyki i podpowiada, jak osiągnąć określone efekty. Uczy przez to, co znane: wylicza na przykład słynne utwory opierające się na identycznych sekwencjach akordów, wprowadza też do ćwiczeń melodie i akompaniamenty rozpoznawalne (jak choćby „Dom wschodzącego słońca”). Dobrym pomysłem jest też zestawienie kilkunastu prostych akompaniamentów, które pozwolą odbiorcom ćwiczyć płynne zmiany akordów.
Można przy lekturze i ćwiczeniach na tym poprzestać i pewnie większość odbiorców, chcących grać dla własnej przyjemności i wąskiego grona znajomych tak właśnie uczyni. Część czytelników zatrzymać się jeszcze może nad teorią muzyki: ci dowiedzą się czegoś o budowie akordów i o ich rodzajach.
Capone przez całą książkę utrzymuje kontakt z odbiorcami: nie tylko zwraca się do nich bezpośrednio, ale, co najważniejsze, udziela wielu przydatnych wskazówek i porad. Mnóstwo uwag wygłasza ze względu na słuchaczy i tak też uzasadnia ich obecność w tekście. Sprawia to, że czytelnicy mają dodatkową motywację myśląc o grze dla większej ilości osób. Książka wydana jak kołonotatnik w grubych oprawach nie zamknie się nagle podczas ćwiczeń i nie zniszczy podczas intensywnego użytkowania. Bogato ilustrowana, naprawdę pomoże początkującym gitarzystom w rozwoju pasji.
niedziela, 24 lipca 2011
Anna Kamińska: Miastowi. Slow food i aronia losu
Trio, Warszawa 2011.
Nowe życie
Można by zacząć tę opowieść banalnie: tom „Miastowi” jest zbiorem historii o ludziach, którzy porzucili wygodne życie w metropoliach na rzecz niezbyt pewnego i wymagającego ciężkiej pracy losu na wsi. Ale można też inaczej; Anna Kamińska dotarła do ludzi, którzy znaleźli swoje miejsce na ziemi, zrealizowali własne marzenia i poznali smak szczęścia. Książka wydana przez Trio – zbiór wywiadów i reportaży – przynosi bowiem cały zestaw przypadków: różnych, a przecież łudząco do siebie podobnych. Za każdym razem ktoś trafia do zapomnianego przez Boga i ludzi miejsca i urzeczony spokojem osiedla się tam – z gotowym pomysłem na lokalny biznes, za to na przekór znajomym, pesymistycznie ustosunkowanym do projektu. I jak w pięknej bajce, wszystko układa się idealnie – bo „Miastowi”, bohaterowie tekstów, opisują swoje przeżycia z perspektywy happy endu. Jeśli po drodze do realizacji marzeń musieli pokonać jakiekolwiek przeszkody, dziś patrzą na nie bez żalu czy pretensji. Bo przecież w końcu się udało, a to najważniejsze.
„Miastowi” to ludzie sukcesu, chociaż sami nie chcą tak o sobie mówić. Podkreślają za to ogrom pracy włożonej w rozpoczęcie nowej egzystencji, a co za tym idzie – także brak czasu. Ludzie, o których opowiada Anna Kamińska, wcale nie zwolnili tempa. Porzucili jedynie bezsensowny z ich perspektywy kierat w wielkich korporacjach, wybierając pracę na własny rachunek. Zamiast życia w harmonii z naturą, miastowi realizują oryginalne pomysły na biznes. Jedni stawiają na agroturystykę i konkurencję z podobnymi gospodarstwami wygrywają dzięki szczerości, radykalnie ekologicznemu stylowi życia czy atmosferze (wszyscy zgodnie twierdzą, że nie pieniądze są najważniejsze, a relacje z ludźmi), inni wybierają lalkarstwo, ratowanie staroci, stadninę czy produkcję soku z aronii. Zdarzają się historie zwykłe i naturalne, ale będzie też nieco egzotyki, na którą nikt się specjalnie nie sili.
Na marginesie tekstów o zmianie dotychczasowego trybu egzystencji i o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie wybrzmiewa druga, kto wie czy dla części odbiorców nie ciekawsza – opowieść o byciu z drugim człowiekiem. Przecież przeprowadzka zwykle pociąga za sobą konieczność dopasowania swoich oczekiwań do nadziei i marzeń partnera. U Anny Kamińskiej często zdarza się tak jak w bajkach – małżeństwa zgodnie postanawiają przenieść się na wieś i wspólnie pracować. To w „Miastowych” w zasadzie standard, co więcej, wbrew powszechnym opiniom dzielenie życia prywatnego i zajęć zarobkowych większości par służy. Rzadko ktoś przyznaje się do konfliktów, które trzeba rozwiązywać wspólnie i do trudnych chwil w związkach, w których partnerzy nie mają swojego azylu ani szansy na chwilowy odpoczynek od siebie. Ale i tu pojawiają się wyjątki – jest bohaterka, która do męża przyjeżdża tylko na weekendy i nie ma zamiaru nawet rozważać możliwości stałego zamieszkania z nim. Jest siedemdziesięciosześcioletni mężczyzna, który wprawdzie „baby” nie ma, ale ma przyjaciółkę, do której jeździ na rowerze pięćdziesiąt kilometrów. W tych niewielkich tekstach widać, jak ludzie się docierają i jak uczą się kompromisów – ale, być może wbrew intencjom ich samych, nie zawsze wygląda to sielankowo, czasem pobrzmiewa gdzieś nuta goryczy. Niektórzy są pełni entuzjazmu, inni – nauczeni, że nie wszystko zawsze układa się po ich myśli. Widnieją tu historie miłosne piękne i bardziej życiowe, niewolne od trudów codzienności.
Chociaż pomysłem na ten tom było zestawienie losów ludzi, którzy postanowili przenieść się z miasta na wieś, w „Miastowych” historie nie skupiają się wokół nowego miejsca. Liczą się przede wszystkim bohaterowie, ich pomysły i postawy, subiektywne oceny i zachowania. Wieś jako przestrzeń dla nowych działań biznesowych przestaje być ważna: równie dobrze kolejne wydarzenia mogłyby się toczyć gdzieś indziej – tyle że wtedy nie byłoby o czym opowiadać. Wieś staje się zatem cichym katalizatorem akcji, siłą sprawczą, lecz nie nadrzędnym tematem.
Teksty zamieszczone w książce przybierają różne formy. I dobrze, bo szybko okazuje się, że chociaż Anna Kamińska tworzy świetne reportaże, w wywiadach wypada blado. Rozmów w „Miastowych” jest niewiele, pytania zadawane przez autorkę brzmią płasko i bezbarwnie, jakby próbowała się Kamińska dać swoim bohaterom wygadać a sama miała zamiar usunąć się w cień. Za to w reportażach rozwija skrzydła, dostosowuje styl narracji do opowiadanej historii, jest przekonująca i pisze bardzo ciekawie. Czasem po prostu oddaje głos ludziom, których rozbudowane komentarze stanowią rozwinięcie stawianych przez autorkę tez. Można i tak, faktem jest, że „Miastowych” czyta się dobrze. To książka o spełnianiu marzeń i o sukcesach. Wzięta z życia baśń o szczęściu. I także dlatego znajdzie wielu zwolenników.
Nowe życie
Można by zacząć tę opowieść banalnie: tom „Miastowi” jest zbiorem historii o ludziach, którzy porzucili wygodne życie w metropoliach na rzecz niezbyt pewnego i wymagającego ciężkiej pracy losu na wsi. Ale można też inaczej; Anna Kamińska dotarła do ludzi, którzy znaleźli swoje miejsce na ziemi, zrealizowali własne marzenia i poznali smak szczęścia. Książka wydana przez Trio – zbiór wywiadów i reportaży – przynosi bowiem cały zestaw przypadków: różnych, a przecież łudząco do siebie podobnych. Za każdym razem ktoś trafia do zapomnianego przez Boga i ludzi miejsca i urzeczony spokojem osiedla się tam – z gotowym pomysłem na lokalny biznes, za to na przekór znajomym, pesymistycznie ustosunkowanym do projektu. I jak w pięknej bajce, wszystko układa się idealnie – bo „Miastowi”, bohaterowie tekstów, opisują swoje przeżycia z perspektywy happy endu. Jeśli po drodze do realizacji marzeń musieli pokonać jakiekolwiek przeszkody, dziś patrzą na nie bez żalu czy pretensji. Bo przecież w końcu się udało, a to najważniejsze.
„Miastowi” to ludzie sukcesu, chociaż sami nie chcą tak o sobie mówić. Podkreślają za to ogrom pracy włożonej w rozpoczęcie nowej egzystencji, a co za tym idzie – także brak czasu. Ludzie, o których opowiada Anna Kamińska, wcale nie zwolnili tempa. Porzucili jedynie bezsensowny z ich perspektywy kierat w wielkich korporacjach, wybierając pracę na własny rachunek. Zamiast życia w harmonii z naturą, miastowi realizują oryginalne pomysły na biznes. Jedni stawiają na agroturystykę i konkurencję z podobnymi gospodarstwami wygrywają dzięki szczerości, radykalnie ekologicznemu stylowi życia czy atmosferze (wszyscy zgodnie twierdzą, że nie pieniądze są najważniejsze, a relacje z ludźmi), inni wybierają lalkarstwo, ratowanie staroci, stadninę czy produkcję soku z aronii. Zdarzają się historie zwykłe i naturalne, ale będzie też nieco egzotyki, na którą nikt się specjalnie nie sili.
Na marginesie tekstów o zmianie dotychczasowego trybu egzystencji i o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie wybrzmiewa druga, kto wie czy dla części odbiorców nie ciekawsza – opowieść o byciu z drugim człowiekiem. Przecież przeprowadzka zwykle pociąga za sobą konieczność dopasowania swoich oczekiwań do nadziei i marzeń partnera. U Anny Kamińskiej często zdarza się tak jak w bajkach – małżeństwa zgodnie postanawiają przenieść się na wieś i wspólnie pracować. To w „Miastowych” w zasadzie standard, co więcej, wbrew powszechnym opiniom dzielenie życia prywatnego i zajęć zarobkowych większości par służy. Rzadko ktoś przyznaje się do konfliktów, które trzeba rozwiązywać wspólnie i do trudnych chwil w związkach, w których partnerzy nie mają swojego azylu ani szansy na chwilowy odpoczynek od siebie. Ale i tu pojawiają się wyjątki – jest bohaterka, która do męża przyjeżdża tylko na weekendy i nie ma zamiaru nawet rozważać możliwości stałego zamieszkania z nim. Jest siedemdziesięciosześcioletni mężczyzna, który wprawdzie „baby” nie ma, ale ma przyjaciółkę, do której jeździ na rowerze pięćdziesiąt kilometrów. W tych niewielkich tekstach widać, jak ludzie się docierają i jak uczą się kompromisów – ale, być może wbrew intencjom ich samych, nie zawsze wygląda to sielankowo, czasem pobrzmiewa gdzieś nuta goryczy. Niektórzy są pełni entuzjazmu, inni – nauczeni, że nie wszystko zawsze układa się po ich myśli. Widnieją tu historie miłosne piękne i bardziej życiowe, niewolne od trudów codzienności.
Chociaż pomysłem na ten tom było zestawienie losów ludzi, którzy postanowili przenieść się z miasta na wieś, w „Miastowych” historie nie skupiają się wokół nowego miejsca. Liczą się przede wszystkim bohaterowie, ich pomysły i postawy, subiektywne oceny i zachowania. Wieś jako przestrzeń dla nowych działań biznesowych przestaje być ważna: równie dobrze kolejne wydarzenia mogłyby się toczyć gdzieś indziej – tyle że wtedy nie byłoby o czym opowiadać. Wieś staje się zatem cichym katalizatorem akcji, siłą sprawczą, lecz nie nadrzędnym tematem.
Teksty zamieszczone w książce przybierają różne formy. I dobrze, bo szybko okazuje się, że chociaż Anna Kamińska tworzy świetne reportaże, w wywiadach wypada blado. Rozmów w „Miastowych” jest niewiele, pytania zadawane przez autorkę brzmią płasko i bezbarwnie, jakby próbowała się Kamińska dać swoim bohaterom wygadać a sama miała zamiar usunąć się w cień. Za to w reportażach rozwija skrzydła, dostosowuje styl narracji do opowiadanej historii, jest przekonująca i pisze bardzo ciekawie. Czasem po prostu oddaje głos ludziom, których rozbudowane komentarze stanowią rozwinięcie stawianych przez autorkę tez. Można i tak, faktem jest, że „Miastowych” czyta się dobrze. To książka o spełnianiu marzeń i o sukcesach. Wzięta z życia baśń o szczęściu. I także dlatego znajdzie wielu zwolenników.
sobota, 23 lipca 2011
Zeke Kamm: Okiem strobisty. Błyskotliwy przewodnik fotograficzny
Galaktyka, Łódź 2011.
Historie światłem opowiadane
„Jaka jest pierwsza myśl przychodząca ci do głowy na widok dwóch roznegliżowanych Słowenek siedzących w knajpie? Dwumetrowy ośmiokątny softbox. Zgadza się?”. Tak, maleńki poradnik „Okiem strobisty” w pełni zasługuje na miano błyskotliwego – nie tylko ze względu na to, że na pierwszy plan wysuwa kwestie związane z oświetleniem. Zeke Kamm postanowił zadbać o to, by podczas lektury i oglądania zdjęć dwudziestu czterech artystów nie nudzili się ani zawodowi fotografowie, ani przypadkowi czytelnicy. Na rozszerzenie kręgu odbiorców wpływ ma konstrukcja książki i wprowadzony do niej tematyczny chaos. Znajdą się tu prace z różnych dziedzin – portrety, fotografie produktowe, aranżowane scenki i pastisze, a nawet fotograficzna korespondencja, w której odczytaniu pomagają kilkuzdaniowe komentarze.
Mnóstwo zdjęć, a każde inne. Nie tylko ze względu na temat i przesłanie – chociaż oczywiście każdy z twórców ma swoje przyzwyczajenia i realizuje własne artystyczne wizje – ale przede wszystkim za sprawą odmiennych pomysłów na oświetlenie. Jedni wybierają wariant minimalistyczny i udowadniają, że przy odpowiednio długim czasie naświetlania można jedną lampą błyskową pomalować samochód, drudzy nieco bardziej komplikują schematy świateł – w odtworzeniu ich pomagają odpowiednie ilustracje z zaznaczonymi modelami i sprzętem. „Okiem strobisty” ma uczyć pracy ze światłem, lecz nie w teorii a w praktyce. Odpowiada na pytania, jak uzyskać konkretne rezultaty i jak pracować z różnymi źródłami światła. Porady te przydadzą się każdemu, kto chce spróbować swoich sił w fotografowaniu. Co najważniejsze, tom „Okiem strobisty” udowadnia, że od oświetlenia na zdjęciu zależy najwięcej.
Fotografia, schemat oświetleniowy, krótki i często dowcipny komentarz. To nie wszystko, chociaż w mikroskopijnych quasi-rozdziałach mieści się niewiele więcej. Ale drugim obok światła nadrzędnym motywem staje się zagadnienie inspiracji. Tom będzie nieocenioną pomocą dla tych odbiorców, którzy mają problemy z wymyślaniem tematów do utrwalenia na zdjęciach. Owszem, można sfotografować igłę z nitką tak, by wywołać u oglądających przyjemne doznania estetyczne, ale można też wymyślić „Zaklinacza wody” – obraz człowieka, który w ręce trzyma kulę wody – bez komputerowych sztuczek. Sporo prac z tomu „Okiem strobisty” pokazuje, jak uzyskać coś z niczego, Zeke Kamm niemal za punkt honoru stawia sobie przekonanie czytelników do tego, że nie trzeba wielkich nakładów finansowych, wystarczy wyobraźnia i… cierpliwość, a tego nie da się za żadne pieniądze kupić.
„Okiem strobisty” to książka niewielka, ale kipiąca od pomysłów i udanych prac. Fakt, że gromadzi fotografie wielu różnych artystów, nie pozostaje bez znaczenia dla przyjemności odbioru: wiadomo w końcu, że każdy twórca ma swoje przyzwyczajenia i zbyt duża ilość zdjęć jednego autora wprowadzałaby prawdopodobnie rutynę, a z czasem i znużenie. Tymczasem istnienie obok siebie różnych szkół fotografowania, odmiennych styli i wrażliwości zapewnia brak zmęczenia u czytelników.
Zeke Kamm pisze w posłowiu, że fotografia to opowiadanie historii. I tom „Okiem strobisty” jest właśnie zbiorem historii ujętych w pojedyncze kadry. Nie wszystkie będą odbiorców fascynować w równym stopniu, ale na pewno każdy znajdzie tu coś, co go zachwyci, ucieszy lub zadziwi.
Historie światłem opowiadane
„Jaka jest pierwsza myśl przychodząca ci do głowy na widok dwóch roznegliżowanych Słowenek siedzących w knajpie? Dwumetrowy ośmiokątny softbox. Zgadza się?”. Tak, maleńki poradnik „Okiem strobisty” w pełni zasługuje na miano błyskotliwego – nie tylko ze względu na to, że na pierwszy plan wysuwa kwestie związane z oświetleniem. Zeke Kamm postanowił zadbać o to, by podczas lektury i oglądania zdjęć dwudziestu czterech artystów nie nudzili się ani zawodowi fotografowie, ani przypadkowi czytelnicy. Na rozszerzenie kręgu odbiorców wpływ ma konstrukcja książki i wprowadzony do niej tematyczny chaos. Znajdą się tu prace z różnych dziedzin – portrety, fotografie produktowe, aranżowane scenki i pastisze, a nawet fotograficzna korespondencja, w której odczytaniu pomagają kilkuzdaniowe komentarze.
Mnóstwo zdjęć, a każde inne. Nie tylko ze względu na temat i przesłanie – chociaż oczywiście każdy z twórców ma swoje przyzwyczajenia i realizuje własne artystyczne wizje – ale przede wszystkim za sprawą odmiennych pomysłów na oświetlenie. Jedni wybierają wariant minimalistyczny i udowadniają, że przy odpowiednio długim czasie naświetlania można jedną lampą błyskową pomalować samochód, drudzy nieco bardziej komplikują schematy świateł – w odtworzeniu ich pomagają odpowiednie ilustracje z zaznaczonymi modelami i sprzętem. „Okiem strobisty” ma uczyć pracy ze światłem, lecz nie w teorii a w praktyce. Odpowiada na pytania, jak uzyskać konkretne rezultaty i jak pracować z różnymi źródłami światła. Porady te przydadzą się każdemu, kto chce spróbować swoich sił w fotografowaniu. Co najważniejsze, tom „Okiem strobisty” udowadnia, że od oświetlenia na zdjęciu zależy najwięcej.
Fotografia, schemat oświetleniowy, krótki i często dowcipny komentarz. To nie wszystko, chociaż w mikroskopijnych quasi-rozdziałach mieści się niewiele więcej. Ale drugim obok światła nadrzędnym motywem staje się zagadnienie inspiracji. Tom będzie nieocenioną pomocą dla tych odbiorców, którzy mają problemy z wymyślaniem tematów do utrwalenia na zdjęciach. Owszem, można sfotografować igłę z nitką tak, by wywołać u oglądających przyjemne doznania estetyczne, ale można też wymyślić „Zaklinacza wody” – obraz człowieka, który w ręce trzyma kulę wody – bez komputerowych sztuczek. Sporo prac z tomu „Okiem strobisty” pokazuje, jak uzyskać coś z niczego, Zeke Kamm niemal za punkt honoru stawia sobie przekonanie czytelników do tego, że nie trzeba wielkich nakładów finansowych, wystarczy wyobraźnia i… cierpliwość, a tego nie da się za żadne pieniądze kupić.
„Okiem strobisty” to książka niewielka, ale kipiąca od pomysłów i udanych prac. Fakt, że gromadzi fotografie wielu różnych artystów, nie pozostaje bez znaczenia dla przyjemności odbioru: wiadomo w końcu, że każdy twórca ma swoje przyzwyczajenia i zbyt duża ilość zdjęć jednego autora wprowadzałaby prawdopodobnie rutynę, a z czasem i znużenie. Tymczasem istnienie obok siebie różnych szkół fotografowania, odmiennych styli i wrażliwości zapewnia brak zmęczenia u czytelników.
Zeke Kamm pisze w posłowiu, że fotografia to opowiadanie historii. I tom „Okiem strobisty” jest właśnie zbiorem historii ujętych w pojedyncze kadry. Nie wszystkie będą odbiorców fascynować w równym stopniu, ale na pewno każdy znajdzie tu coś, co go zachwyci, ucieszy lub zadziwi.
piątek, 22 lipca 2011
Andrew Nicoll: Dobry człowiek
WNK, Warszawa 2011.
Opowiadanie o niewypowiedzianym
„Tak czy inaczej, w tej historii liczy się raczej samo opowiadanie niż rzeczy, które się dzieją” – te słowa pojawiają się tuż przed finałem powieści „Dobry człowiek” i świetnie oddają pomysł na książkę. Książkę, która początkowo urzeka zwyczajnością i zwolnionym aż do przesady tempem narracji, by niespodziewanie nabrać surrealistycznego klimatu i zaskoczyć odbiorców rozwiązaniem mocno absurdalnym. Ale poza tym, że „Dobry człowiek” naśladuje normalność, sugeruje też od pierwszych stron lekką baśniowość tak, by zdezorientowani czytelnicy nie byli do końca pewni, czy życie naśladuje literaturę, czy literatura życie.
Istnieje malutkie miasteczko, tak malutkie, że wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Miasteczko nazywa się Kropka (i rywalizuje z pobliskim Umlautem). Kropką rządzi burmistrz, dobry Tibo Krovic. Tibo Krovic ma dobre serce i dba o mieszkańców – a skrycie podkochuje się w swojej sekretarce, pani Agathe Stopak. Agathe boryka się ze swoimi problemami – jest nieszczęśliwa w małżeństwie i chociaż rozpaczliwie potrzebuje zainteresowania ze strony męża, Stopak oddala się od niej i ucieka w alkohol. Agathe i Tibo Krovic bardzo dbają o zachowanie pozorów, grają nawet przed sobą i nie mogą sobie pozwolić na szczerość. Mimo to wszystko zmierza w stronę romansu – tak naturalnego i zwykłego jak życie w miasteczku. Tyle że wtedy cała opowieść stałaby się zbędna.
Andrew Nicoll postanawia wciągnąć odbiorców w lekko senny monotonny rytm egzystencji w miasteczku. W tym celu ze szczególnym upodobaniem zatrzymuje się przy rozmaitych drobiazgach. Skupia się na zbędnych z punktu widzenia wielkich emocji danych, sprawia mu przyjemność wytracanie tempa historii (a właściwie budowanie tego tempa z detali, które zwykle się pomija). Nic w tym dziwnego: opowiada w końcu o wydarzeniu aż banalnym, schematycznym i do bólu przewidywalnym. Nakreśla obraz podwójnej samotności – dobrego Tibo Krovica, który nie ma towarzyszki życia, oraz rozczarowanej codziennością Agathe, której mąż stał się obcym człowiekiem. Każe swoim postaciom obserwować się ukradkiem i nie przemilcza faktu, że są sobie nawzajem potrzebne do istnienia. Praktycznie nie pozostawia innych niż nieuchronny romans możliwości rozwoju fabuły – i utrzymując czytelników w przekonaniu, że wiedzą, co za chwilę się zdarzy, dokonuje intrygującego przewrotu.
„Dobry człowiek” to powieść, w której liczy się – w planie treści – to, co nie zostało powiedziane, co ukryło się w przemilczeniach, ukradkowych spojrzeniach i bezgłośnych wyrzutach. Słowa przenoszą się do obfitej narracji, jakby nie mogąc znaleźć ujścia w interpersonalnych relacjach wymyśliły sobie jedyne sensowne do funkcjonowania miejsce. „Dobry człowiek” od czasu do czasu próbuje udawać różne gatunki prozy, czerpie z nich kolejno, by je odrzucać – bo przecież to, co istotne, nie może tak po prostu zacząć funkcjonować: wówczas historia straciłaby rację bytu. Andrew Nicoll pokazuje, co można osiągnąć, kiedy opowiada się o materii tak kruchej, że bezpośrednio nazwana ulegnie zniszczeniu. Siła tej książki tkwi w opowiadaniu o niewypowiedzianym.
Opowiadanie o niewypowiedzianym
„Tak czy inaczej, w tej historii liczy się raczej samo opowiadanie niż rzeczy, które się dzieją” – te słowa pojawiają się tuż przed finałem powieści „Dobry człowiek” i świetnie oddają pomysł na książkę. Książkę, która początkowo urzeka zwyczajnością i zwolnionym aż do przesady tempem narracji, by niespodziewanie nabrać surrealistycznego klimatu i zaskoczyć odbiorców rozwiązaniem mocno absurdalnym. Ale poza tym, że „Dobry człowiek” naśladuje normalność, sugeruje też od pierwszych stron lekką baśniowość tak, by zdezorientowani czytelnicy nie byli do końca pewni, czy życie naśladuje literaturę, czy literatura życie.
Istnieje malutkie miasteczko, tak malutkie, że wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Miasteczko nazywa się Kropka (i rywalizuje z pobliskim Umlautem). Kropką rządzi burmistrz, dobry Tibo Krovic. Tibo Krovic ma dobre serce i dba o mieszkańców – a skrycie podkochuje się w swojej sekretarce, pani Agathe Stopak. Agathe boryka się ze swoimi problemami – jest nieszczęśliwa w małżeństwie i chociaż rozpaczliwie potrzebuje zainteresowania ze strony męża, Stopak oddala się od niej i ucieka w alkohol. Agathe i Tibo Krovic bardzo dbają o zachowanie pozorów, grają nawet przed sobą i nie mogą sobie pozwolić na szczerość. Mimo to wszystko zmierza w stronę romansu – tak naturalnego i zwykłego jak życie w miasteczku. Tyle że wtedy cała opowieść stałaby się zbędna.
Andrew Nicoll postanawia wciągnąć odbiorców w lekko senny monotonny rytm egzystencji w miasteczku. W tym celu ze szczególnym upodobaniem zatrzymuje się przy rozmaitych drobiazgach. Skupia się na zbędnych z punktu widzenia wielkich emocji danych, sprawia mu przyjemność wytracanie tempa historii (a właściwie budowanie tego tempa z detali, które zwykle się pomija). Nic w tym dziwnego: opowiada w końcu o wydarzeniu aż banalnym, schematycznym i do bólu przewidywalnym. Nakreśla obraz podwójnej samotności – dobrego Tibo Krovica, który nie ma towarzyszki życia, oraz rozczarowanej codziennością Agathe, której mąż stał się obcym człowiekiem. Każe swoim postaciom obserwować się ukradkiem i nie przemilcza faktu, że są sobie nawzajem potrzebne do istnienia. Praktycznie nie pozostawia innych niż nieuchronny romans możliwości rozwoju fabuły – i utrzymując czytelników w przekonaniu, że wiedzą, co za chwilę się zdarzy, dokonuje intrygującego przewrotu.
„Dobry człowiek” to powieść, w której liczy się – w planie treści – to, co nie zostało powiedziane, co ukryło się w przemilczeniach, ukradkowych spojrzeniach i bezgłośnych wyrzutach. Słowa przenoszą się do obfitej narracji, jakby nie mogąc znaleźć ujścia w interpersonalnych relacjach wymyśliły sobie jedyne sensowne do funkcjonowania miejsce. „Dobry człowiek” od czasu do czasu próbuje udawać różne gatunki prozy, czerpie z nich kolejno, by je odrzucać – bo przecież to, co istotne, nie może tak po prostu zacząć funkcjonować: wówczas historia straciłaby rację bytu. Andrew Nicoll pokazuje, co można osiągnąć, kiedy opowiada się o materii tak kruchej, że bezpośrednio nazwana ulegnie zniszczeniu. Siła tej książki tkwi w opowiadaniu o niewypowiedzianym.
czwartek, 21 lipca 2011
Elżbieta Zarych: Baśnie o marzeniach i tęsknocie za piękniejszym życiem
WAM, Kraków 2011.
Powrót do dzieciństwa
Elżbieta Zarych znalazła swój sposób na opowiadanie baśni. Nie stylizuje języka, chociaż od czasu do czasu wymknie jej się coś, co nawiązuje do przekazywanych ustnie bajań, nie próbuje archaizować ani kreować siebie na gawędziarkę. Wykorzystuje raczej przezroczystą i w miarę bezemocjonalną narrację w przekonaniu, że historie obronią się same. I rzeczywiście się bronią. Tom „Baśnie o marzeniach i tęsknocie za piękniejszym życiem”, kontynuacja „Baśni o szczęściu, nieszczęściu i o tym, co jest najważniejsze w życiu” to pozycja lekturowa dobra dla wszystkich. Dzieciom zaprezentuje świat wartości, bez których nie można się obejść, dorosłym przypomni krainy, w których wszystko było jasne, choć niepozbawione pierwiastka magii. Fakt, że Zarych nie infantylizuje baśni zawartych w tomie i nie przeciąga opowiadania nad miarę sprawia, że można ten tom czytać z prawdziwą przyjemnością.
Znajdzie się w tej publikacji kilka dobrze znanych motywów, chociaż większość to autorskie baśnie bądź wariacje na charakterystyczne dla gatunku tematy. Elżbieta Zarych nie zaznacza jednak, co zaczerpnęła ze skarbnicy ludowych mądrości, świadoma faktu, że trudno niekiedy wskazać źródło pomysłu. Dla czytelników jednak najważniejsze będzie, że autorka świetnie radzi sobie z opowiadaniem baśni, umiejętnie wykorzystuje typowe wątki i sposoby nakreślania bohaterów i fabuły. Proponuje baśnie, które w niczym nie ustępują tym przekazywanym z pokolenia na pokolenie i pozwala czytelnikom na wkroczenie w świat wyrazistych reguł i zasad, które umożliwiają nagradzanie za dobre uczynki a karanie za złe. I, co ciekawe, nie ma w tych krótkich formach przykrej w lekturze naiwności, nie ma czynników, które zniechęcałyby do czytania. Elżbieta Zarych przedstawia bohaterów marzących i wysyła ich w drogę, która ma pomóc w spełnianiu owych marzeń. Autorka porusza się po utartych szlakach, w dodatku wybiera sobie temat wiodący w całej książce, a mimo to nie nudzi jej tom, a daje się z przyjemnością smakować, także dzięki zmiennemu rytmowi narracji. Zarych nie korzysta w końcu z jednego szablonu, wzorca, który mogłaby powielać – za każdym razem od nowa tworzy swoich bohaterów i ich mikrokosmosy.
Jak poprzedni tom, tak i ten zdobiony jest kolażami autorki, ale daje się zauważyć po pierwsze – mocno „jesienny” klimat ilustracji, po drugie – częstsze wykorzystywanie zdjęć. Pierwszy motyw objawia się w wykorzystywaniu zasuszonych kolorowych liści jako drzew, drugi ma chyba na celu uzmysłowienie odbiorcom, że baśnie wbrew pozorom są blisko zwykłego świata. Z kawałków tasiemek, skrawków materiału i bibuły, z koralików i fragmentów zdjęć wyczarowuje Zarych niezapomniane obrazy, które nie tylko komponują się dobrze ze słowami, ale również podsycają baśniową atmosferę książki – i zwyczajnie budzą zachwyt. Oto bowiem rzeczywistość z marzeń zbliża się na wyciągnięcie ręki.
Elżbieta Zarych zapewnia więc swoim odbiorcom wrażenia estetyczne do kwadratu. Tak samo szczegółowo przygotowuje opowiastki i ilustracje, wprowadzając czytelników w gotowe, pełne emocji krainy.
Powrót do dzieciństwa
Elżbieta Zarych znalazła swój sposób na opowiadanie baśni. Nie stylizuje języka, chociaż od czasu do czasu wymknie jej się coś, co nawiązuje do przekazywanych ustnie bajań, nie próbuje archaizować ani kreować siebie na gawędziarkę. Wykorzystuje raczej przezroczystą i w miarę bezemocjonalną narrację w przekonaniu, że historie obronią się same. I rzeczywiście się bronią. Tom „Baśnie o marzeniach i tęsknocie za piękniejszym życiem”, kontynuacja „Baśni o szczęściu, nieszczęściu i o tym, co jest najważniejsze w życiu” to pozycja lekturowa dobra dla wszystkich. Dzieciom zaprezentuje świat wartości, bez których nie można się obejść, dorosłym przypomni krainy, w których wszystko było jasne, choć niepozbawione pierwiastka magii. Fakt, że Zarych nie infantylizuje baśni zawartych w tomie i nie przeciąga opowiadania nad miarę sprawia, że można ten tom czytać z prawdziwą przyjemnością.
Znajdzie się w tej publikacji kilka dobrze znanych motywów, chociaż większość to autorskie baśnie bądź wariacje na charakterystyczne dla gatunku tematy. Elżbieta Zarych nie zaznacza jednak, co zaczerpnęła ze skarbnicy ludowych mądrości, świadoma faktu, że trudno niekiedy wskazać źródło pomysłu. Dla czytelników jednak najważniejsze będzie, że autorka świetnie radzi sobie z opowiadaniem baśni, umiejętnie wykorzystuje typowe wątki i sposoby nakreślania bohaterów i fabuły. Proponuje baśnie, które w niczym nie ustępują tym przekazywanym z pokolenia na pokolenie i pozwala czytelnikom na wkroczenie w świat wyrazistych reguł i zasad, które umożliwiają nagradzanie za dobre uczynki a karanie za złe. I, co ciekawe, nie ma w tych krótkich formach przykrej w lekturze naiwności, nie ma czynników, które zniechęcałyby do czytania. Elżbieta Zarych przedstawia bohaterów marzących i wysyła ich w drogę, która ma pomóc w spełnianiu owych marzeń. Autorka porusza się po utartych szlakach, w dodatku wybiera sobie temat wiodący w całej książce, a mimo to nie nudzi jej tom, a daje się z przyjemnością smakować, także dzięki zmiennemu rytmowi narracji. Zarych nie korzysta w końcu z jednego szablonu, wzorca, który mogłaby powielać – za każdym razem od nowa tworzy swoich bohaterów i ich mikrokosmosy.
Jak poprzedni tom, tak i ten zdobiony jest kolażami autorki, ale daje się zauważyć po pierwsze – mocno „jesienny” klimat ilustracji, po drugie – częstsze wykorzystywanie zdjęć. Pierwszy motyw objawia się w wykorzystywaniu zasuszonych kolorowych liści jako drzew, drugi ma chyba na celu uzmysłowienie odbiorcom, że baśnie wbrew pozorom są blisko zwykłego świata. Z kawałków tasiemek, skrawków materiału i bibuły, z koralików i fragmentów zdjęć wyczarowuje Zarych niezapomniane obrazy, które nie tylko komponują się dobrze ze słowami, ale również podsycają baśniową atmosferę książki – i zwyczajnie budzą zachwyt. Oto bowiem rzeczywistość z marzeń zbliża się na wyciągnięcie ręki.
Elżbieta Zarych zapewnia więc swoim odbiorcom wrażenia estetyczne do kwadratu. Tak samo szczegółowo przygotowuje opowiastki i ilustracje, wprowadzając czytelników w gotowe, pełne emocji krainy.
środa, 20 lipca 2011
Eliza Piotrowska: Tupcio Chrupcio. Dbam o zęby
Wilga, Warszawa 2011.
Wina i kara
Ile maluchów po zjedzeniu czegoś słodkiego nie chce myć zębów? Ile dzieci robi wszystko, by tej czynności uniknąć przed snem? Tupcio Chrupcio nie jest tu przecież wyjątkiem: nie podoba mu się, że pasta do zębów popsuje mu przyjemny smak w pyszczku – a to po zjedzeniu słodyczy niepożądane. Dziecięcy bohater łamie wyznaczone przez mamę zasady. Przychodzi mu za to zapłacić strachem – nie dość, że myszka lęka się, iż wykroczenie wyjdzie na jaw, to jeszcze na drugi dzień musi iść do dentysty. Tym razem nauczki nie dostanie: ma zdrowe zęby, chociaż dentysta zachęca go do dokładniejszego mycia. Ale już wkrótce do Tupcia przychodzi przyjaciel, borsuk Borys. Borys to utrapienie wszystkich mam: wywiera ogromny wpływ na grzeczne zwykle dzieciaki i namawia je do złego – a że sam nie stosuje się do żadnych reguł, szybko staje się autorytetem dla rówieśników. Teraz Borys wyśmiewa mycie zębów i opycha się ciastkami. Rano budzi się z okropnym bólem zęba: choć Tupcio Chrupcio nie doświadczył osobiście konsekwencji łamania zasad, nauczka dla przyjaciela mu wystarczyła – odtąd zawsze już będzie pilnował higieny pyszczka.
W polskiej wersji książeczki Eliza Piotrowska przedstawiła prostą historyjkę i zaproponowała – w ramach serii „Wychowanie przez czytanie” – cykl pytań, które rodzice mogą zadać dzieciom po lekturze. Sami dorośli też będą mieli drobną przyjemność z czytania pociechom, bowiem Piotrowska jako narratorka bierze stronę mamy Tupcia Chrupcia – jej nawiasowe wtrącenia są przyznaniem racji większości mam, co upewni dzieci w słuszności rodzicielskich uwag i podbuduje autorytet dorosłych. Eliza Piotrowska zgrabnie uporała się z tematem, który rodzicom spędza sen z powiek: zauważmy, że „Tupcio Chrupcio. Dbam o zęby” ma aż dwa momenty kulminacyjne: apogeum strachu przypada na noc przed wyjściem do dentysty, ale po uspokojeniu przychodzi druga chwila krytyczna, gdy przyjaciel-chojrak popełnia wielki błąd i musi za niego zapłacić. Dwa razy Tupcio unika nieprzyjemności i dwa razy dowiaduje się, że problemu nie może bagatelizować. Co ciekawe, Eliza Piotrowska nie przesadza w moralizowaniu: kiedy Tupcio Chrupcio jest przerażony sytuacją i stwierdza, że widocznie powinno się całkiem ze słodyczy zrezygnować, mama tłumaczy mu, że nie jest to konieczne. Dzięki temu maluchy nie zaczną uciekać ze strachem na widok ciasteczek.
Jest książka „Tupcio Chrupcio. Dbam o zęby” mądra i zabawna jednocześnie. Cała seria porusza ważne w życiu kilkulatków tematy i uczy, co dzieci powinny, a czego nie powinny robić – ale nie prezentuje nudnych i przewidywalnych fabuł, a żywe i barwne historie.
O sposobie wydawania książeczek z tego cyklu już pisałam w jednej z pierwszych recenzji – pod tym względem nic się nie zmienia: twarda oprawa z miękkim wypełnieniem jest przyjemna w dotyku, duży format i kolory przyciągają wzrok (każda historia ma swój wiodący kolor okładki, dzięki czemu dzieci łatwo mogą odnaleźć interesujący je tom). Oko cieszą także rysunki – zwłaszcza futerka bohaterów, sygnalizowane w kresce konturowej, i zabawne miny postaci. Przygody Tupcia Chrupcia to wspaniałe przygotowanie dzieci do codzienności, pomoc w wychowywaniu maluchów, ale i źródło rozrywki.
Wina i kara
Ile maluchów po zjedzeniu czegoś słodkiego nie chce myć zębów? Ile dzieci robi wszystko, by tej czynności uniknąć przed snem? Tupcio Chrupcio nie jest tu przecież wyjątkiem: nie podoba mu się, że pasta do zębów popsuje mu przyjemny smak w pyszczku – a to po zjedzeniu słodyczy niepożądane. Dziecięcy bohater łamie wyznaczone przez mamę zasady. Przychodzi mu za to zapłacić strachem – nie dość, że myszka lęka się, iż wykroczenie wyjdzie na jaw, to jeszcze na drugi dzień musi iść do dentysty. Tym razem nauczki nie dostanie: ma zdrowe zęby, chociaż dentysta zachęca go do dokładniejszego mycia. Ale już wkrótce do Tupcia przychodzi przyjaciel, borsuk Borys. Borys to utrapienie wszystkich mam: wywiera ogromny wpływ na grzeczne zwykle dzieciaki i namawia je do złego – a że sam nie stosuje się do żadnych reguł, szybko staje się autorytetem dla rówieśników. Teraz Borys wyśmiewa mycie zębów i opycha się ciastkami. Rano budzi się z okropnym bólem zęba: choć Tupcio Chrupcio nie doświadczył osobiście konsekwencji łamania zasad, nauczka dla przyjaciela mu wystarczyła – odtąd zawsze już będzie pilnował higieny pyszczka.
W polskiej wersji książeczki Eliza Piotrowska przedstawiła prostą historyjkę i zaproponowała – w ramach serii „Wychowanie przez czytanie” – cykl pytań, które rodzice mogą zadać dzieciom po lekturze. Sami dorośli też będą mieli drobną przyjemność z czytania pociechom, bowiem Piotrowska jako narratorka bierze stronę mamy Tupcia Chrupcia – jej nawiasowe wtrącenia są przyznaniem racji większości mam, co upewni dzieci w słuszności rodzicielskich uwag i podbuduje autorytet dorosłych. Eliza Piotrowska zgrabnie uporała się z tematem, który rodzicom spędza sen z powiek: zauważmy, że „Tupcio Chrupcio. Dbam o zęby” ma aż dwa momenty kulminacyjne: apogeum strachu przypada na noc przed wyjściem do dentysty, ale po uspokojeniu przychodzi druga chwila krytyczna, gdy przyjaciel-chojrak popełnia wielki błąd i musi za niego zapłacić. Dwa razy Tupcio unika nieprzyjemności i dwa razy dowiaduje się, że problemu nie może bagatelizować. Co ciekawe, Eliza Piotrowska nie przesadza w moralizowaniu: kiedy Tupcio Chrupcio jest przerażony sytuacją i stwierdza, że widocznie powinno się całkiem ze słodyczy zrezygnować, mama tłumaczy mu, że nie jest to konieczne. Dzięki temu maluchy nie zaczną uciekać ze strachem na widok ciasteczek.
Jest książka „Tupcio Chrupcio. Dbam o zęby” mądra i zabawna jednocześnie. Cała seria porusza ważne w życiu kilkulatków tematy i uczy, co dzieci powinny, a czego nie powinny robić – ale nie prezentuje nudnych i przewidywalnych fabuł, a żywe i barwne historie.
O sposobie wydawania książeczek z tego cyklu już pisałam w jednej z pierwszych recenzji – pod tym względem nic się nie zmienia: twarda oprawa z miękkim wypełnieniem jest przyjemna w dotyku, duży format i kolory przyciągają wzrok (każda historia ma swój wiodący kolor okładki, dzięki czemu dzieci łatwo mogą odnaleźć interesujący je tom). Oko cieszą także rysunki – zwłaszcza futerka bohaterów, sygnalizowane w kresce konturowej, i zabawne miny postaci. Przygody Tupcia Chrupcia to wspaniałe przygotowanie dzieci do codzienności, pomoc w wychowywaniu maluchów, ale i źródło rozrywki.
wtorek, 19 lipca 2011
Isabel Abedi: Lola supernianią
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Tajemnice odpowiedzialności
Nastolatkom Isabel Abedi daje się poznać jako autorka nieco mrocznych, budzących dreszcz grozy powieści. Młodszym czytelniczkom – jako twórczyni przygód Loli – która w serii niebanalnych książek przedstawia zwykłe problemy pewnej dziewczynki. Niby, co sugeruje strona graficzna i sam motyw cyklu, wstrzela się Abedi w modę na poppowieści, ale w praktyce daleka jest od namiastek prawdziwych fabuł, buduje za to mięsiste i barwne historyjki, które spodobają się dzieciom i młodszym nastolatkom.
Lola ma zacząć piątą klasę w nowej szkole. Niestety – bez starych przyjaciół, którzy trafili do klasy równoległej. Trudno będzie bohaterce przekonać do siebie nowych kolegów, dojdzie do kilku scysji, zanim znajdzie Lola bratnią duszę. Ale dziewczynka ma na głowie i inne sprawy: jej mama jest w ciąży i urodzi Loli brata. Lola pragnie nauczyć się opieki nad dziećmi (zwłaszcza nad chłopcami): w tym celu chce zostać nianią i w pracy jako babysitterka wprawiać się w roli starszej siostry. W marzeniach jest supernianią, która czyta bobasom w myślach i tłumaczy ich zachcianki rodzicom. W rzeczywistości do swojego pomysłu musi przekonywać wszystkich, łącznie z najbliższymi. Poza tym Lola ma pewien talent, który niespodziewanie wychodzi na światło dzienne i pozwala bohaterce na zdobycie uznania starszych koleżanek… i na przejęcie ich problemów. Jest jeszcze coś, bez czego powieść obyczajowa dla dziewczynek nie mogłaby się obejść: wątek sercowy. Lola chodzi z Aleksem (a chodzenie w tym wieku przedstawia Abedi bardziej jako przyjaźń) – ale udany i szczęśliwy związek zaczyna się rozpadać przez zachowanie zauroczonego Lolą kolegi i przez zazdrość (nieuzasadnioną) Aleksa. Lola poznaje smak rozczarowania i wielowymiarowość terminu „złamane serce”; cierpi i nie ma się z kim podzielić smutkami.
Isabel Abedi w swojej powieści (siódmym tomie serii) zestawia całe mnóstwo wątków, z których każdy może się wydać młodym odbiorczyniom najważniejszy i najbardziej atrakcyjny. Porusza wiele trudnych tematów (nie przełamując przy tym obyczajowego tabu, Abedi to pisarka inteligentna, wie, że nie musi szokować, by opowiedzieć młodym ludziom rzeczy ważne) i zgrabnie wplata je w wartką fabułę. Nieinwazyjnie wprowadza nowych czytelników w prawa serii. A przy tym wszystkim nadaje opowieści rytm dzięki zgrabnej narracji, która uszlachetnia z pozoru zwykłą opowieść. Tom przygód Loli, kierowany przecież do młodych czytelniczek, nie ma w sobie nic trywialnego, Abedi nie obniża poziomu historii tylko dlatego, że pisze dla dzieci.
Ciekawym zabiegiem okazało się wplecenie do książki wątku brazylijskiego. Lola spotyka się czasem z niechęcią innych ludzi (zwłaszcza negatywnych bohaterów), a czasem z objawami podziwu lub zazdrości (kiedy może wrodzone poczucie rytmu uzewnętrznić w tańcu). Abedi mocno akcentuje także kwestię opieki nad niemowlakami, zaskoczy swoje czytelniczki wiele razy. W tomie „Lola supernianią” najważniejszym motywem stanie się natomiast kwestia odpowiedzialności. Lola chce przydać się całemu światu, zadbać o ciężarną mamę (co omal nie skończy się katastrofą), przygotować się do bycia starszą siostrą, ale też – uratować z niebezpiecznego nałogu starszą koleżankę. Jest wszędzie, gdzie coś się dzieje, wiele wypadków generuje, a przy tym pozostaje zawsze sobą: sympatyczną dziewczynką, której życie pełne jest niespodzianek. Świetnie opisanych.
Tajemnice odpowiedzialności
Nastolatkom Isabel Abedi daje się poznać jako autorka nieco mrocznych, budzących dreszcz grozy powieści. Młodszym czytelniczkom – jako twórczyni przygód Loli – która w serii niebanalnych książek przedstawia zwykłe problemy pewnej dziewczynki. Niby, co sugeruje strona graficzna i sam motyw cyklu, wstrzela się Abedi w modę na poppowieści, ale w praktyce daleka jest od namiastek prawdziwych fabuł, buduje za to mięsiste i barwne historyjki, które spodobają się dzieciom i młodszym nastolatkom.
Lola ma zacząć piątą klasę w nowej szkole. Niestety – bez starych przyjaciół, którzy trafili do klasy równoległej. Trudno będzie bohaterce przekonać do siebie nowych kolegów, dojdzie do kilku scysji, zanim znajdzie Lola bratnią duszę. Ale dziewczynka ma na głowie i inne sprawy: jej mama jest w ciąży i urodzi Loli brata. Lola pragnie nauczyć się opieki nad dziećmi (zwłaszcza nad chłopcami): w tym celu chce zostać nianią i w pracy jako babysitterka wprawiać się w roli starszej siostry. W marzeniach jest supernianią, która czyta bobasom w myślach i tłumaczy ich zachcianki rodzicom. W rzeczywistości do swojego pomysłu musi przekonywać wszystkich, łącznie z najbliższymi. Poza tym Lola ma pewien talent, który niespodziewanie wychodzi na światło dzienne i pozwala bohaterce na zdobycie uznania starszych koleżanek… i na przejęcie ich problemów. Jest jeszcze coś, bez czego powieść obyczajowa dla dziewczynek nie mogłaby się obejść: wątek sercowy. Lola chodzi z Aleksem (a chodzenie w tym wieku przedstawia Abedi bardziej jako przyjaźń) – ale udany i szczęśliwy związek zaczyna się rozpadać przez zachowanie zauroczonego Lolą kolegi i przez zazdrość (nieuzasadnioną) Aleksa. Lola poznaje smak rozczarowania i wielowymiarowość terminu „złamane serce”; cierpi i nie ma się z kim podzielić smutkami.
Isabel Abedi w swojej powieści (siódmym tomie serii) zestawia całe mnóstwo wątków, z których każdy może się wydać młodym odbiorczyniom najważniejszy i najbardziej atrakcyjny. Porusza wiele trudnych tematów (nie przełamując przy tym obyczajowego tabu, Abedi to pisarka inteligentna, wie, że nie musi szokować, by opowiedzieć młodym ludziom rzeczy ważne) i zgrabnie wplata je w wartką fabułę. Nieinwazyjnie wprowadza nowych czytelników w prawa serii. A przy tym wszystkim nadaje opowieści rytm dzięki zgrabnej narracji, która uszlachetnia z pozoru zwykłą opowieść. Tom przygód Loli, kierowany przecież do młodych czytelniczek, nie ma w sobie nic trywialnego, Abedi nie obniża poziomu historii tylko dlatego, że pisze dla dzieci.
Ciekawym zabiegiem okazało się wplecenie do książki wątku brazylijskiego. Lola spotyka się czasem z niechęcią innych ludzi (zwłaszcza negatywnych bohaterów), a czasem z objawami podziwu lub zazdrości (kiedy może wrodzone poczucie rytmu uzewnętrznić w tańcu). Abedi mocno akcentuje także kwestię opieki nad niemowlakami, zaskoczy swoje czytelniczki wiele razy. W tomie „Lola supernianią” najważniejszym motywem stanie się natomiast kwestia odpowiedzialności. Lola chce przydać się całemu światu, zadbać o ciężarną mamę (co omal nie skończy się katastrofą), przygotować się do bycia starszą siostrą, ale też – uratować z niebezpiecznego nałogu starszą koleżankę. Jest wszędzie, gdzie coś się dzieje, wiele wypadków generuje, a przy tym pozostaje zawsze sobą: sympatyczną dziewczynką, której życie pełne jest niespodzianek. Świetnie opisanych.
poniedziałek, 18 lipca 2011
Anne Mazer, Ellen Potter: Chlapanie atramentem
Bukowy Las, Wrocław 2011.
Twórcze pytania
Dla dzieci nie ma rzeczy niemożliwych. Maluchy mogą wcielić się w kogo tylko zechcą – lub marzyć o podjęciu konkretnego zajęcia w przyszłości. Problemy pojawiają się zwykle na etapie realizacji rojeń, kiedy piętrzące się przeszkody potrafią skutecznie zniechęcić do pracy. „Chlapanie atramentem” to książka, która ma przybliżyć młodym ludziom trudności związane z pisaniem, ale i zachęcić ich do ćwiczeń zamienionych w zabawę. Chociaż tom nosi podtytuł „Poradnik dla młodych pisarzy” nie jest poradnikiem, raczej zbiorem pytań, inspiracji i drobnych, sensownie uporządkowanych przykładów. Dwie autorki, Anne Mazer oraz Ellen Potter, wybierają z procesu twórczego konkretne zagadnienia (między innymi kwestie narratora, bohaterów i fabuły, motyw pierwszego zdania i natchnienia czy przełamywania blokad twórczych) i opowiadają o nich w kilkuakapitowych rozdziałkach. Szczególną uwagę zwracają przy tym na kryzysy, pułapki i czynniki zniechęcające do pisania, by przeprowadzić młodych odbiorców przez wady i zalety zawodu pisarza, a przede wszystkim – by oddalić ich od uczucia zniechęcenia i zapewnić stałą motywację.
Krótkie komentarze zostały w tomie ułożone sensownie i w zgodzie ze zwykłymi podręcznikami do kreatywnego pisania – ale młodzi ludzie nie dostrzegą tej wewnętrznej struktury publikacji ze względu na duże zdynamizowanie opowieści. Obie autorki prześcigają się w podawaniu pomysłów i stawianiu pytań, które pchnąć mają młodzież do tworzenia. Swoje podpowiedzi chętnie ilustrują wymyślanymi na poczekaniu kilkuzdaniowymi fragmentami nieistniejących powieści, żeby od razu pokazać możliwości tkwiące we wskazówce. Sypią nawiązaniami do własnych doświadczeń: w końcu odbiorcy muszą uwierzyć w siebie. Do tego prezentują proces pisania z humorem i dystansem, lekki styl ułatwia wgryzienie się w publikację. Ta książka zachęca do rozpoczęcia przygody z pisaniem, najlepiej natychmiast. A do tego tłumaczy, jak się zabrać do realizacji nagle wykrytego pragnienia.
Mnóstwo tu rzeczowych porad i wzmagających kreatywność zadań. Nie bez powodu na początku Mazer i Potter zarzucają czytelników pytaniami: to prosty sposób na uruchomienie wyobraźni i wstęp do samodzielnego tworzenia. Z czasem lawina pytań przeradza się niepostrzeżenie w zbiór poleceń, zadań do wykonania. Dzięki nim odbiorcy, jeśli rzeczywiście zechcą sprawdzić przydatność „Chlapania atramentem”, będą mogli ćwiczyć pisanie, doskonalić warsztat i rozwijać wyobraźnię jednocześnie. Ci bardziej leniwi, bierni czytelnicy, także na lekturze nie stracą, książka bowiem otworzy im oczy na zagadnienia, o których normalnie by nie pomyśleli. „Chlapanie atramentem” wyróżnia się na rynku literatury czwartej między innymi niesztampowym podejściem do tematu pisania, a poza tym olbrzymią energią, która udzieli się młodym twórcom. Oczywiście ta publikacja nie rozwiąże natychmiast wszystkich problemów z pisaniem i nie uczyni z kilku- oraz nastolatków mistrzów pióra, ale wielu osobom pomoże rozwinąć skrzydła. Krótko tylko wspominam o ilustracjach Matta Phelana, chociaż realistyczne i budzące sympatię rysunki także zachęcają do czytania.
Twórcze pytania
Dla dzieci nie ma rzeczy niemożliwych. Maluchy mogą wcielić się w kogo tylko zechcą – lub marzyć o podjęciu konkretnego zajęcia w przyszłości. Problemy pojawiają się zwykle na etapie realizacji rojeń, kiedy piętrzące się przeszkody potrafią skutecznie zniechęcić do pracy. „Chlapanie atramentem” to książka, która ma przybliżyć młodym ludziom trudności związane z pisaniem, ale i zachęcić ich do ćwiczeń zamienionych w zabawę. Chociaż tom nosi podtytuł „Poradnik dla młodych pisarzy” nie jest poradnikiem, raczej zbiorem pytań, inspiracji i drobnych, sensownie uporządkowanych przykładów. Dwie autorki, Anne Mazer oraz Ellen Potter, wybierają z procesu twórczego konkretne zagadnienia (między innymi kwestie narratora, bohaterów i fabuły, motyw pierwszego zdania i natchnienia czy przełamywania blokad twórczych) i opowiadają o nich w kilkuakapitowych rozdziałkach. Szczególną uwagę zwracają przy tym na kryzysy, pułapki i czynniki zniechęcające do pisania, by przeprowadzić młodych odbiorców przez wady i zalety zawodu pisarza, a przede wszystkim – by oddalić ich od uczucia zniechęcenia i zapewnić stałą motywację.
Krótkie komentarze zostały w tomie ułożone sensownie i w zgodzie ze zwykłymi podręcznikami do kreatywnego pisania – ale młodzi ludzie nie dostrzegą tej wewnętrznej struktury publikacji ze względu na duże zdynamizowanie opowieści. Obie autorki prześcigają się w podawaniu pomysłów i stawianiu pytań, które pchnąć mają młodzież do tworzenia. Swoje podpowiedzi chętnie ilustrują wymyślanymi na poczekaniu kilkuzdaniowymi fragmentami nieistniejących powieści, żeby od razu pokazać możliwości tkwiące we wskazówce. Sypią nawiązaniami do własnych doświadczeń: w końcu odbiorcy muszą uwierzyć w siebie. Do tego prezentują proces pisania z humorem i dystansem, lekki styl ułatwia wgryzienie się w publikację. Ta książka zachęca do rozpoczęcia przygody z pisaniem, najlepiej natychmiast. A do tego tłumaczy, jak się zabrać do realizacji nagle wykrytego pragnienia.
Mnóstwo tu rzeczowych porad i wzmagających kreatywność zadań. Nie bez powodu na początku Mazer i Potter zarzucają czytelników pytaniami: to prosty sposób na uruchomienie wyobraźni i wstęp do samodzielnego tworzenia. Z czasem lawina pytań przeradza się niepostrzeżenie w zbiór poleceń, zadań do wykonania. Dzięki nim odbiorcy, jeśli rzeczywiście zechcą sprawdzić przydatność „Chlapania atramentem”, będą mogli ćwiczyć pisanie, doskonalić warsztat i rozwijać wyobraźnię jednocześnie. Ci bardziej leniwi, bierni czytelnicy, także na lekturze nie stracą, książka bowiem otworzy im oczy na zagadnienia, o których normalnie by nie pomyśleli. „Chlapanie atramentem” wyróżnia się na rynku literatury czwartej między innymi niesztampowym podejściem do tematu pisania, a poza tym olbrzymią energią, która udzieli się młodym twórcom. Oczywiście ta publikacja nie rozwiąże natychmiast wszystkich problemów z pisaniem i nie uczyni z kilku- oraz nastolatków mistrzów pióra, ale wielu osobom pomoże rozwinąć skrzydła. Krótko tylko wspominam o ilustracjach Matta Phelana, chociaż realistyczne i budzące sympatię rysunki także zachęcają do czytania.
niedziela, 17 lipca 2011
Maggie Stiefvater: Drżenie
Wilga, Warszawa 2011.
Świat wilka
Zapotrzebowanie na uczucia między ludźmi (zwykle nastoletnimi dziewczynami) a przedstawicielami zaświatów (zwykle zabójczo przystojnymi wampirami) nie słabnie, ale zaczyna już wywoływać pewne modyfikacje tematu. Żeby czytelniczki nie odczuły przesytu kopiami „Zmierzchu”, otrzymują wariacje oparte na sprawdzonym schemacie. W „Drżeniu” Maggie Stiefvater wampira nie ma, ale jest wilk. Niezwykle piękny, przyciągający, zachwycający przynajmniej jedną osobę, Grace. Siedemnastoletnia bohaterka pamięta złote oczy wilka, który sześć lat wcześniej uratował jej życie i nie dopuścił do zagryzienia przez watahę. Marzy o spotkaniu zwierzęcia i… o bliskości, tęskni za owym wilkiem, który naprawdę jest przemienionym w wilka człowiekiem (wyjaśnia się zatem motyw fascynacji). Sam wilk także myśli wciąż o dziewczynie, podkrada się w pobliże jej domu i obserwuje ją. To ostatni rok, podczas którego Sam może egzystować przez kilka tygodni jako człowiek. Musi wykorzystać czas, który mu pozostał.
Grace i Sam spotykają się i od pierwszych chwil wiedzą, że łączy ich niezwykła więź. Rodzi się między nimi miłość i pożądanie i, co ciekawe, to Grace dąży do kontaktu fizycznego, ona jest stroną aktywną, a momentami nawet nachalną. Stiefvater prezentuje swoją bohaterkę jako osobę wycofaną i niezbyt szczęśliwą w normalnym życiu. Jej relacje z wiecznie nieobecnymi rodzicami dalekie są od idealnych, a rówieśnicy nie szukają kontaktu z dziewczyną. Grace żyje w zasadzie tylko tęsknotą za Samem, a kiedy on w ludzkiej postaci się pojawia – nastolatka zamyka się całkowicie w świecie prywatnym, tworzonym z przemienionym wilkiem. I książka nie dotyczy rzeczywistości, nie porusza – z małymi wyjątkami – kwestii obyczajowych, „Drżenie” opiera się na emocjach, wywoływanych przez świat wilkołaków (a właściwie wilków i ugryzionych ludzi – reszta to stan przejściowy, mniej warty uwagi). Przeszłość skrywa kilka mrocznych tajemnic – nie wiadomo, jaki naprawdę jest status Grace, niepewne są losy Sama. Autorka dobrze wie, jak wzbudzać silne emocje, mimo że poza uczuciem łączącym parę głównych bohaterów rezygnuje z odwzorowywania realistycznych zmartwień. Fabułę podporządkowała bez reszty wyobraźni, uciekła od znanych problemów, dając wytchnienie czytelnikom. Grace dobrze wpisuje się w mityczny świat wilków – źle czuje się w normalnym otoczeniu, za to odnajduje się świetnie w tym, co większość ludzi przeraża.
Stiefvater wprowadza bohaterów w szereg niedomówień i sekretów – i to rozwiązania tych kwestii napędzają historię – bo trudno za jej katalizator uznać od początku jasny wątek miłosny. Pomysł jest bez zarzutu, autorka proponuje coś innego, trudnego do przewidzenia, a i intrygującego. W „Drżeniu” siłą staje się nie uczucie, a rozbudowana intryga. Żeby nie zmęczyć czytelników (bo sama Grace nie wydaje się bohaterką atrakcyjną na tyle, żeby z sukcesem zawalczyć o uwagę odbiorców i tę uwagę utrzymać), autorka wprowadziła dwie narracje, Grace i Sama. Dwie narracje dają dwa punkty widzenia i dodatkowe oceny wydarzeń. Umożliwia to także przyspieszenie samej opowieści, co może być dla nastolatków plusem – w końcu książka liczy sobie ponad 450 stron.
Na szczęście „Drżenie” nie jest kolejną powieścią stworzoną według ściśle określonego schematu, na szczęście nie powiela rozwiązań dobrze już w literaturze czwartej znanych, a przynosi sporo rozrywki spod znaku fantasy. Nie zawsze będzie to rozrywka prosta, ale w końcu dla Stiefvater łatwe wzruszenia liczą się mniej niż ciekawa historia.
Świat wilka
Zapotrzebowanie na uczucia między ludźmi (zwykle nastoletnimi dziewczynami) a przedstawicielami zaświatów (zwykle zabójczo przystojnymi wampirami) nie słabnie, ale zaczyna już wywoływać pewne modyfikacje tematu. Żeby czytelniczki nie odczuły przesytu kopiami „Zmierzchu”, otrzymują wariacje oparte na sprawdzonym schemacie. W „Drżeniu” Maggie Stiefvater wampira nie ma, ale jest wilk. Niezwykle piękny, przyciągający, zachwycający przynajmniej jedną osobę, Grace. Siedemnastoletnia bohaterka pamięta złote oczy wilka, który sześć lat wcześniej uratował jej życie i nie dopuścił do zagryzienia przez watahę. Marzy o spotkaniu zwierzęcia i… o bliskości, tęskni za owym wilkiem, który naprawdę jest przemienionym w wilka człowiekiem (wyjaśnia się zatem motyw fascynacji). Sam wilk także myśli wciąż o dziewczynie, podkrada się w pobliże jej domu i obserwuje ją. To ostatni rok, podczas którego Sam może egzystować przez kilka tygodni jako człowiek. Musi wykorzystać czas, który mu pozostał.
Grace i Sam spotykają się i od pierwszych chwil wiedzą, że łączy ich niezwykła więź. Rodzi się między nimi miłość i pożądanie i, co ciekawe, to Grace dąży do kontaktu fizycznego, ona jest stroną aktywną, a momentami nawet nachalną. Stiefvater prezentuje swoją bohaterkę jako osobę wycofaną i niezbyt szczęśliwą w normalnym życiu. Jej relacje z wiecznie nieobecnymi rodzicami dalekie są od idealnych, a rówieśnicy nie szukają kontaktu z dziewczyną. Grace żyje w zasadzie tylko tęsknotą za Samem, a kiedy on w ludzkiej postaci się pojawia – nastolatka zamyka się całkowicie w świecie prywatnym, tworzonym z przemienionym wilkiem. I książka nie dotyczy rzeczywistości, nie porusza – z małymi wyjątkami – kwestii obyczajowych, „Drżenie” opiera się na emocjach, wywoływanych przez świat wilkołaków (a właściwie wilków i ugryzionych ludzi – reszta to stan przejściowy, mniej warty uwagi). Przeszłość skrywa kilka mrocznych tajemnic – nie wiadomo, jaki naprawdę jest status Grace, niepewne są losy Sama. Autorka dobrze wie, jak wzbudzać silne emocje, mimo że poza uczuciem łączącym parę głównych bohaterów rezygnuje z odwzorowywania realistycznych zmartwień. Fabułę podporządkowała bez reszty wyobraźni, uciekła od znanych problemów, dając wytchnienie czytelnikom. Grace dobrze wpisuje się w mityczny świat wilków – źle czuje się w normalnym otoczeniu, za to odnajduje się świetnie w tym, co większość ludzi przeraża.
Stiefvater wprowadza bohaterów w szereg niedomówień i sekretów – i to rozwiązania tych kwestii napędzają historię – bo trudno za jej katalizator uznać od początku jasny wątek miłosny. Pomysł jest bez zarzutu, autorka proponuje coś innego, trudnego do przewidzenia, a i intrygującego. W „Drżeniu” siłą staje się nie uczucie, a rozbudowana intryga. Żeby nie zmęczyć czytelników (bo sama Grace nie wydaje się bohaterką atrakcyjną na tyle, żeby z sukcesem zawalczyć o uwagę odbiorców i tę uwagę utrzymać), autorka wprowadziła dwie narracje, Grace i Sama. Dwie narracje dają dwa punkty widzenia i dodatkowe oceny wydarzeń. Umożliwia to także przyspieszenie samej opowieści, co może być dla nastolatków plusem – w końcu książka liczy sobie ponad 450 stron.
Na szczęście „Drżenie” nie jest kolejną powieścią stworzoną według ściśle określonego schematu, na szczęście nie powiela rozwiązań dobrze już w literaturze czwartej znanych, a przynosi sporo rozrywki spod znaku fantasy. Nie zawsze będzie to rozrywka prosta, ale w końcu dla Stiefvater łatwe wzruszenia liczą się mniej niż ciekawa historia.
sobota, 16 lipca 2011
Warren Buckland: Reżyseria: Steven Spielberg. Warsztat filmowy we współczesnym Hollywood
Wydawnictwo Wojciech Marzec, Warszawa 2011.
Na części pierwsze
Publikacje specjalistyczne przeznaczone są dla wąskiego grona odbiorców i z rzadka mają szansę zaistnieć w masowej świadomości społeczeństwa. Obawy przed hermetycznym językiem, niezrozumiałą treścią lub po prostu nieatrakcyjną tematyką skazują na niszowość wiele intrygujących książek. Mam nadzieję, że tego losu nie podzieli tom „Reżyseria: Steven Spielberg. Warsztat filmowy we współczesnym Hollywood”. Wydawnictwo Wojciech Marzec wypuściło na rynek pozycję, która powinna być lekturą obowiązkową nie tylko dla wielbicieli twórczości Spielberga, dla filmowców i krytyków filmowych, ale także dla tych wszystkich, których interesuje odpowiedź na pytanie, jak robione jest współczesne wysokobudżetowe kino i jakich sztuczek może użyć reżyser, by opowiedzieć widzowi historię, w którą ten uwierzy.
„Czegokolwiek byśmy nie szukali w filmach Spielberga, na pewno znajdziemy jedno – dobrze opowiedzianą historię” – tym zdaniem Warren Buckland żegna się z czytelnikami, których ze znawstwem i dużą swobodą pisania oprowadza po możliwościach, jakie daje narracja za pomocą kamery. Autor nikogo nie rzuca na głęboką wodę: wprowadza w temat stopniowo, rozpoczynając od krótkiej charakterystyki filmu wysokobudżetowego, a tym samym całej machiny produkcyjnej w Hollywood (pojawi się tu trochę wiadomości, które przeciętnego czytelnika zaciekawić muszą): kiedy już wciągnie odbiorców w opowieść, pokaże, że potrafi naukowy wywód zamienić w gęstą od treści gawędę, przyjdzie czas na odrobinę teorii. I tu Buckland nie zawodzi: z ogromnej literatury przedmiotu wydobywa bowiem tylko to, co najcenniejsze, najcelniejsze i w późniejszych analizach niezbędne. Przedstawia możliwe ruchy kamery i sposoby prezentowania historii za pomocą wymownych obrazów. Tę część mogą z powodzeniem wykorzystywać nawet twórcy amatorskich filmów. Przypuszczalnie nawet ci czytelnicy, którzy z pracą z kamerą nie mają nic wspólnego, chętnie prześledzą ów rozdział, by móc znajdować odpowiednie opcje filmowania w ulubionych produkcjach. Całości dopełnia krótki komentarz dotyczący zjawisk pomijanych zwykle lub niedostrzeganych przez krytyków. W ten sposób Buckland przygotowuje odbiorców do analizy wybranych filmów Spielberga. Opisuje wybrane sceny z uwzględnieniem ruchu kamery, cięć i montażu, wyjaśnia, jakie efekty reżyser dzięki temu uzyskał. Bywa, że rozpoczyna od pozafilmowych inspiracji, zresztą pomysł na konstrukcję książki objaśnia dokładnie, nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do sensu żmudnej pracy.
Chociaż Warren Buckland opiera się tylko na kilku filmach Spielberga, potrafi opowiedzieć o pracy z nimi związanej tak, że jednocześnie zaspokaja ciekawość „poznawczą” i skłania do własnych poszukiwań, dając do nich dobre podstawy. Zwraca uwagę nie na przesłania filmów, a na metody wywoływania rozmaitych emocji – odkrywa zatem techniki manipulowania odbiorcami, a to zawsze przyciąga do lektury. Jest w swoich opisach rzetelny i rzeczowy, nie ocenia i nie wartościuje prac Spielberga, nie namawia też do bezkrytycznego zachwytu nad jego dziełami. Pokazuje za to warsztat reżysera, umiejętnie podsycając ciekawość czytelników. Lekkie pióro sprawia, że książkę czyta się naprawdę dobrze, a przyjęta perspektywa przewodnika-tłumacza umożliwia zorientowanie się w temacie nawet laikom. W dodatku Buckland doskonale wie, czego chce, jest świadomy celu, w jakim pisze książkę i ani na moment nie pozwala sobie na oderwanie od głównego motywu opowieści. Dyscyplina myślowa w połączeniu z niemal publicystycznym stylem to prawdziwa rzadkość w książkach naukowych. Buckland tymczasem oddziela nawet cytatowe ozdobniki od komentarzy – w ogóle bardzo mocno porządkuje tom. Trudno oderwać się od tej publikacji – a doznania lekturowe wspomaga jeszcze jakość wydania.
„Reżyseria: Steven Spielberg” to książka, której zachwalać nie trzeba – kto do niej zajrzy, ten nie porzuci już lektury, dopóki nie dotrze do ostatniej strony.
Na części pierwsze
Publikacje specjalistyczne przeznaczone są dla wąskiego grona odbiorców i z rzadka mają szansę zaistnieć w masowej świadomości społeczeństwa. Obawy przed hermetycznym językiem, niezrozumiałą treścią lub po prostu nieatrakcyjną tematyką skazują na niszowość wiele intrygujących książek. Mam nadzieję, że tego losu nie podzieli tom „Reżyseria: Steven Spielberg. Warsztat filmowy we współczesnym Hollywood”. Wydawnictwo Wojciech Marzec wypuściło na rynek pozycję, która powinna być lekturą obowiązkową nie tylko dla wielbicieli twórczości Spielberga, dla filmowców i krytyków filmowych, ale także dla tych wszystkich, których interesuje odpowiedź na pytanie, jak robione jest współczesne wysokobudżetowe kino i jakich sztuczek może użyć reżyser, by opowiedzieć widzowi historię, w którą ten uwierzy.
„Czegokolwiek byśmy nie szukali w filmach Spielberga, na pewno znajdziemy jedno – dobrze opowiedzianą historię” – tym zdaniem Warren Buckland żegna się z czytelnikami, których ze znawstwem i dużą swobodą pisania oprowadza po możliwościach, jakie daje narracja za pomocą kamery. Autor nikogo nie rzuca na głęboką wodę: wprowadza w temat stopniowo, rozpoczynając od krótkiej charakterystyki filmu wysokobudżetowego, a tym samym całej machiny produkcyjnej w Hollywood (pojawi się tu trochę wiadomości, które przeciętnego czytelnika zaciekawić muszą): kiedy już wciągnie odbiorców w opowieść, pokaże, że potrafi naukowy wywód zamienić w gęstą od treści gawędę, przyjdzie czas na odrobinę teorii. I tu Buckland nie zawodzi: z ogromnej literatury przedmiotu wydobywa bowiem tylko to, co najcenniejsze, najcelniejsze i w późniejszych analizach niezbędne. Przedstawia możliwe ruchy kamery i sposoby prezentowania historii za pomocą wymownych obrazów. Tę część mogą z powodzeniem wykorzystywać nawet twórcy amatorskich filmów. Przypuszczalnie nawet ci czytelnicy, którzy z pracą z kamerą nie mają nic wspólnego, chętnie prześledzą ów rozdział, by móc znajdować odpowiednie opcje filmowania w ulubionych produkcjach. Całości dopełnia krótki komentarz dotyczący zjawisk pomijanych zwykle lub niedostrzeganych przez krytyków. W ten sposób Buckland przygotowuje odbiorców do analizy wybranych filmów Spielberga. Opisuje wybrane sceny z uwzględnieniem ruchu kamery, cięć i montażu, wyjaśnia, jakie efekty reżyser dzięki temu uzyskał. Bywa, że rozpoczyna od pozafilmowych inspiracji, zresztą pomysł na konstrukcję książki objaśnia dokładnie, nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do sensu żmudnej pracy.
Chociaż Warren Buckland opiera się tylko na kilku filmach Spielberga, potrafi opowiedzieć o pracy z nimi związanej tak, że jednocześnie zaspokaja ciekawość „poznawczą” i skłania do własnych poszukiwań, dając do nich dobre podstawy. Zwraca uwagę nie na przesłania filmów, a na metody wywoływania rozmaitych emocji – odkrywa zatem techniki manipulowania odbiorcami, a to zawsze przyciąga do lektury. Jest w swoich opisach rzetelny i rzeczowy, nie ocenia i nie wartościuje prac Spielberga, nie namawia też do bezkrytycznego zachwytu nad jego dziełami. Pokazuje za to warsztat reżysera, umiejętnie podsycając ciekawość czytelników. Lekkie pióro sprawia, że książkę czyta się naprawdę dobrze, a przyjęta perspektywa przewodnika-tłumacza umożliwia zorientowanie się w temacie nawet laikom. W dodatku Buckland doskonale wie, czego chce, jest świadomy celu, w jakim pisze książkę i ani na moment nie pozwala sobie na oderwanie od głównego motywu opowieści. Dyscyplina myślowa w połączeniu z niemal publicystycznym stylem to prawdziwa rzadkość w książkach naukowych. Buckland tymczasem oddziela nawet cytatowe ozdobniki od komentarzy – w ogóle bardzo mocno porządkuje tom. Trudno oderwać się od tej publikacji – a doznania lekturowe wspomaga jeszcze jakość wydania.
„Reżyseria: Steven Spielberg” to książka, której zachwalać nie trzeba – kto do niej zajrzy, ten nie porzuci już lektury, dopóki nie dotrze do ostatniej strony.
piątek, 15 lipca 2011
Wasza_Wszystko_Wiedząca: lato_w_mieście.blog
Akapit Press, Łódź 2011.
Spełnienie marzeń
Myślałam, że nie da się już przebić pod względem atrakcyjności tomu Waszej_Wszystko_Wiedzącej „dam_radę.org”. Jednak kontynuacja książki, „lato_w_mieście.blog” jest pozycją równie ciekawą i diametralnie różną od poprzedniej historii i chociaż został utrzymany styl narracji w blogu i mailach, język tomu także jest inny. Wasza_Wszystko_Wiedząca przedtem szokowała bezczelną wręcz pewnością siebie i mnogością poruszanych tematów. W drugiej części opowieści tonuje emocje i ma szanse udowodnić swoją dojrzałość w wakacyjnej pracy.
Anya rezygnuje z udzielania porad, zwłaszcza że świadoma jest popełnianych przez siebie błędów. Ogranicza też blogowe nowinki, nie ma na nie czasu, bo dostaje pracę w wydawnictwie. Początkowo zajmuje się mało atrakcyjnymi elementami procesu wydawniczego, ale w końcu przejmuje opiekę redakcyjną nad wyjątkowo irytującym autorem, nastoletnim pisarzem-geniuszem, który mimo ponagleń nie dostarcza wydawcy drugiej książki. Anya prowadzi z chłopakiem obfitą korespondencję i sama podsuwa mu pomysły na powieść, wierząc w zapewnienia, że uda się dotrzymać terminów. Walka z leniwym autorem to nie jedyne zmartwienie Anyi – dziewczyna mieszka teraz sama w Londynie, a rodzice nie ufają jej i cały czas kontrolują. Koleżanki z pracy nie zawsze dają się lubić, a z chłopakami są tylko same kłopoty. Anya poważnieje – ukierunkowanie jej zainteresowań i talentów dobrze się sprawdza, bohaterka w pracy nie popełnia poważnych błędów, a jedyny – nadmierne zaufanie do autora – może ją sporo kosztować.
To, co od początku lektury rzuca się w oczy, mieści się w rytmie narracji. Anya od początku wydaje się bardziej cicha, mniej agresywna i nienastawiona na sensacje. Apogeum owa dojrzałość bohaterki osiąga w chwili, gdy Anya przejmuje rozmowy ze „swoim” autorem: odpisuje mu na maile uprzejmie, ale stanowczo, bez emocji, w chłodny, wyważony sposób – aż trudno uwierzyć, że autorka maili to ta sama dziewczyna, która jeszcze niedawno raz po raz wpadała w tarapaty po impulsywnych wpisach na blogu. Na szczęście to się szybko zmieni – kiedy Anya zaczyna wprowadzać do maili prywatne wynurzenia, na powrót staje się nastolatką – może trochę bardziej trzeźwo niż jej rówieśnicy patrzącą na niektóre sprawy, zdolną do udzielania naprawdę sensownych porad i świadomą tego, co robi – ale przynajmniej przestaje przypominać wyidealizowaną profesjonalistkę.
Przygody Anyi to też zestaw rad i przestróg dla czytelników. Anya czuje coś do nieobliczalnego Hopaka, ale mimo tęsknoty za wspólnym życiem uświadamia sobie, że ten nastolatek się nie zmieni i nie ma sensu planowanie z nim przyszłości. Czasem wychodzi wieczorem, by się zabawić – ale nie przesadza, nie upija się do nieprzytomności i nie wikła się w relacje, na które nie ma ochoty. Do tego zawsze zachowuje zimną krew i nie popełnia głupstw, jednym słowem pokazuje, że można jej ufać. Wkracza powoli w dorosłość i ten egzamin zdaje bez zarzutu.
Tłumaczka, Iwona Żółtowska, „matulę” zastąpiła tym razem „starszą”, ale w dużej części książki nie musi już imitować języka nastolatek. Z sugerowaniem indywidualnego stylu bohaterki poradziła sobie świetnie, prowadząc narrację z dużym wyczuciem.
Tom „lato_w_mieście.blog” z zainteresowaniem przeczytają nastolatki – bo znajdą tu dla siebie nie tylko zestaw podpowiedzi, dotyczących codziennego życia, ale i sporo zabawnej i sympatycznej lektury. W tej dynamicznej książce Wasza_Wszystko_Wiedząca udowadnia, że zwyczajne życie może być ekscytujące i pełne wrażeń.
Spełnienie marzeń
Myślałam, że nie da się już przebić pod względem atrakcyjności tomu Waszej_Wszystko_Wiedzącej „dam_radę.org”. Jednak kontynuacja książki, „lato_w_mieście.blog” jest pozycją równie ciekawą i diametralnie różną od poprzedniej historii i chociaż został utrzymany styl narracji w blogu i mailach, język tomu także jest inny. Wasza_Wszystko_Wiedząca przedtem szokowała bezczelną wręcz pewnością siebie i mnogością poruszanych tematów. W drugiej części opowieści tonuje emocje i ma szanse udowodnić swoją dojrzałość w wakacyjnej pracy.
Anya rezygnuje z udzielania porad, zwłaszcza że świadoma jest popełnianych przez siebie błędów. Ogranicza też blogowe nowinki, nie ma na nie czasu, bo dostaje pracę w wydawnictwie. Początkowo zajmuje się mało atrakcyjnymi elementami procesu wydawniczego, ale w końcu przejmuje opiekę redakcyjną nad wyjątkowo irytującym autorem, nastoletnim pisarzem-geniuszem, który mimo ponagleń nie dostarcza wydawcy drugiej książki. Anya prowadzi z chłopakiem obfitą korespondencję i sama podsuwa mu pomysły na powieść, wierząc w zapewnienia, że uda się dotrzymać terminów. Walka z leniwym autorem to nie jedyne zmartwienie Anyi – dziewczyna mieszka teraz sama w Londynie, a rodzice nie ufają jej i cały czas kontrolują. Koleżanki z pracy nie zawsze dają się lubić, a z chłopakami są tylko same kłopoty. Anya poważnieje – ukierunkowanie jej zainteresowań i talentów dobrze się sprawdza, bohaterka w pracy nie popełnia poważnych błędów, a jedyny – nadmierne zaufanie do autora – może ją sporo kosztować.
To, co od początku lektury rzuca się w oczy, mieści się w rytmie narracji. Anya od początku wydaje się bardziej cicha, mniej agresywna i nienastawiona na sensacje. Apogeum owa dojrzałość bohaterki osiąga w chwili, gdy Anya przejmuje rozmowy ze „swoim” autorem: odpisuje mu na maile uprzejmie, ale stanowczo, bez emocji, w chłodny, wyważony sposób – aż trudno uwierzyć, że autorka maili to ta sama dziewczyna, która jeszcze niedawno raz po raz wpadała w tarapaty po impulsywnych wpisach na blogu. Na szczęście to się szybko zmieni – kiedy Anya zaczyna wprowadzać do maili prywatne wynurzenia, na powrót staje się nastolatką – może trochę bardziej trzeźwo niż jej rówieśnicy patrzącą na niektóre sprawy, zdolną do udzielania naprawdę sensownych porad i świadomą tego, co robi – ale przynajmniej przestaje przypominać wyidealizowaną profesjonalistkę.
Przygody Anyi to też zestaw rad i przestróg dla czytelników. Anya czuje coś do nieobliczalnego Hopaka, ale mimo tęsknoty za wspólnym życiem uświadamia sobie, że ten nastolatek się nie zmieni i nie ma sensu planowanie z nim przyszłości. Czasem wychodzi wieczorem, by się zabawić – ale nie przesadza, nie upija się do nieprzytomności i nie wikła się w relacje, na które nie ma ochoty. Do tego zawsze zachowuje zimną krew i nie popełnia głupstw, jednym słowem pokazuje, że można jej ufać. Wkracza powoli w dorosłość i ten egzamin zdaje bez zarzutu.
Tłumaczka, Iwona Żółtowska, „matulę” zastąpiła tym razem „starszą”, ale w dużej części książki nie musi już imitować języka nastolatek. Z sugerowaniem indywidualnego stylu bohaterki poradziła sobie świetnie, prowadząc narrację z dużym wyczuciem.
Tom „lato_w_mieście.blog” z zainteresowaniem przeczytają nastolatki – bo znajdą tu dla siebie nie tylko zestaw podpowiedzi, dotyczących codziennego życia, ale i sporo zabawnej i sympatycznej lektury. W tej dynamicznej książce Wasza_Wszystko_Wiedząca udowadnia, że zwyczajne życie może być ekscytujące i pełne wrażeń.
czwartek, 14 lipca 2011
Eliza Piotrowska: Tupcio Chrupcio. Mam rodzeństwo
Wilga, Warszawa 2011.
Rywalizacja
Dzieci zwykle marzą o tym, żeby mieć brata albo siostrę, a swoje marzenia podkarmiają nadzieją na pojawienie się nowego towarzysza zabaw. Rzadko zdają sobie sprawę z tego, że niemowlak zaabsorbuje rodziców bez reszty i nie będzie się nadawał do szalonych harców, dopóki nie podrośnie. Zderzenie rzeczywistości z fantazjami kilkulatków bywa brutalne – i żeby lepiej przygotować maluchy na pojawienie się nowego członka rodziny, warto z nimi szczerze porozmawiać. W zainicjowaniu takiego dialogu pomocna może być na przykład książeczka „Tupcio Chrupcio. Mam rodzeństwo”, w której Eliza Piotrowska (autorka polskiego tekstu) prowadzi dzieci przez kolejne niespodzianki, związane z posiadaniem rodzeństwa.
Tupcio Chrupcio chciałby mieć braciszka, więc kiedy pewnego dnia rodzice oznajmiają mu, że zastanowią się nad jego prośbą, bohater jest szczęśliwy. Informacje o ciąży mamy przekazuje Tupciowi lekarz. Tupcio Chrupcio obserwuje rosnący brzuch mamy i robione przez nią śpioszki i kocyki, sprawdza, czy maleństwo już kopie, i snuje marzenia o zabawach. Kiedy na świat przychodzi siostrzyczka Mysia, Tupcio Chrupcio czuje się rozczarowany. Nie dość, że to dziewczyna, to jeszcze o nim wszyscy zapomnieli: przynoszą prezenty tylko dla Mysi. Sytuacja zmienia się jednak, gdy o mały włos nie dochodzi do tragedii. Tupcio staje się bohaterem i zaczyna doceniać możliwość bycia opiekuńczym starszym bratem.
To historyjka tak naturalna, jak to tylko możliwe (wyłączając element grozy) – większość dzieci tak właśnie przeżywa pojawienie się w domu nowego malucha, akceptacja i zadowolenie przychodzą z czasem. Lektura pozwoli więc kilkulatkom oswoić się z nową sytuacją i nieznanymi dotąd emocjami, pokaże maluchom, że nie są same ze swoimi wątpliwościami czy żalem – że to normalne reakcje, właściwe nawet bajkowym postaciom. Tu nie pomogą żadne perswazje ani racjonalne argumenty, dziecko samo musi dojść do wniosku, że fajnie mieć rodzeństwo – a przygody Tupcia w tym na pewno pomogą, nieprzypadkowo książeczka ukazała się w serii „Wychowanie przez czytanie”.
Historyjka ma także ułatwić rozmowę z potomstwem. Dla mniej kreatywnych rodziców, którzy mimo wszystko mieliby problem z zainicjowaniem dyskusji, przygotowany został nawet zestaw pytań do malucha: dyskretnie zamieszczony przy stopce. Dzięki temu wiadomo, na co zwracać uwagę przy wspólnej lekturze – i jak mądrze porozmawiać z kilkulatkiem.
Nie sposób pominąć w tym miejscu wydania i szaty graficznej. Już rozmiar książeczek o Tupciu i wybór mocnych kolorów na okładki przyciągają wzrok. Do tego dochodzą bajeczne ilustracje: Marco Campanella tworzy rodzinę myszek o puchatych futerkach i sympatycznie zaokrąglonych pyszczkach, tak, by bohaterów od razu polubiły dzieci. Postacie są duże, a tła niezbyt skomplikowane (chociaż nie jednolite), by cieszyły maluchy. Książeczki o Tupciu Chrupciu przyjemnie oglądać.
Rywalizacja
Dzieci zwykle marzą o tym, żeby mieć brata albo siostrę, a swoje marzenia podkarmiają nadzieją na pojawienie się nowego towarzysza zabaw. Rzadko zdają sobie sprawę z tego, że niemowlak zaabsorbuje rodziców bez reszty i nie będzie się nadawał do szalonych harców, dopóki nie podrośnie. Zderzenie rzeczywistości z fantazjami kilkulatków bywa brutalne – i żeby lepiej przygotować maluchy na pojawienie się nowego członka rodziny, warto z nimi szczerze porozmawiać. W zainicjowaniu takiego dialogu pomocna może być na przykład książeczka „Tupcio Chrupcio. Mam rodzeństwo”, w której Eliza Piotrowska (autorka polskiego tekstu) prowadzi dzieci przez kolejne niespodzianki, związane z posiadaniem rodzeństwa.
Tupcio Chrupcio chciałby mieć braciszka, więc kiedy pewnego dnia rodzice oznajmiają mu, że zastanowią się nad jego prośbą, bohater jest szczęśliwy. Informacje o ciąży mamy przekazuje Tupciowi lekarz. Tupcio Chrupcio obserwuje rosnący brzuch mamy i robione przez nią śpioszki i kocyki, sprawdza, czy maleństwo już kopie, i snuje marzenia o zabawach. Kiedy na świat przychodzi siostrzyczka Mysia, Tupcio Chrupcio czuje się rozczarowany. Nie dość, że to dziewczyna, to jeszcze o nim wszyscy zapomnieli: przynoszą prezenty tylko dla Mysi. Sytuacja zmienia się jednak, gdy o mały włos nie dochodzi do tragedii. Tupcio staje się bohaterem i zaczyna doceniać możliwość bycia opiekuńczym starszym bratem.
To historyjka tak naturalna, jak to tylko możliwe (wyłączając element grozy) – większość dzieci tak właśnie przeżywa pojawienie się w domu nowego malucha, akceptacja i zadowolenie przychodzą z czasem. Lektura pozwoli więc kilkulatkom oswoić się z nową sytuacją i nieznanymi dotąd emocjami, pokaże maluchom, że nie są same ze swoimi wątpliwościami czy żalem – że to normalne reakcje, właściwe nawet bajkowym postaciom. Tu nie pomogą żadne perswazje ani racjonalne argumenty, dziecko samo musi dojść do wniosku, że fajnie mieć rodzeństwo – a przygody Tupcia w tym na pewno pomogą, nieprzypadkowo książeczka ukazała się w serii „Wychowanie przez czytanie”.
Historyjka ma także ułatwić rozmowę z potomstwem. Dla mniej kreatywnych rodziców, którzy mimo wszystko mieliby problem z zainicjowaniem dyskusji, przygotowany został nawet zestaw pytań do malucha: dyskretnie zamieszczony przy stopce. Dzięki temu wiadomo, na co zwracać uwagę przy wspólnej lekturze – i jak mądrze porozmawiać z kilkulatkiem.
Nie sposób pominąć w tym miejscu wydania i szaty graficznej. Już rozmiar książeczek o Tupciu i wybór mocnych kolorów na okładki przyciągają wzrok. Do tego dochodzą bajeczne ilustracje: Marco Campanella tworzy rodzinę myszek o puchatych futerkach i sympatycznie zaokrąglonych pyszczkach, tak, by bohaterów od razu polubiły dzieci. Postacie są duże, a tła niezbyt skomplikowane (chociaż nie jednolite), by cieszyły maluchy. Książeczki o Tupciu Chrupciu przyjemnie oglądać.
środa, 13 lipca 2011
Teresa Anna Aleksandrowicz: Cudowne życie Staśka i innych aniołów
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Cud zasłużony
W zasadzie Teresa Anna Aleksandrowicz nie pisze nic niezwykłego, przetwarza baśń o Kopciuszku i prezentuje opowieść miejscami mocno idealizowaną, ale ciepłą i wzruszającą. Znajdzie się tu miejsce na gorycz w przedstawianiu współczesności i na satyrę w karykaturalnych portretach. Jest też trochę mniej realistycznych w dobie politycznej poprawności scenek, które mają uwiarygodnić odrzucenie ze społeczeństwa starych ludzi. Bo autorka w „Cudownym życiu Staśka” znany scenariusz o odnalezieniu miłości przenosi do egzystencji emerytów.
Są trzy przyjaciółki, wszystkie już w podeszłym wieku. Natalia, Wanda i Marysia. Wszystkie wiodą skromne życie (co nie przeszkadza im pomagać zaprzyjaźnionemu bezdomnemu po filozofii, Staszkowi). Natalia na własnej skórze przekonuje się, jak społeczeństwo odrzuca starzejących się ludzi – bez przerwy spotyka się z niechęcią lub otwartą agresją (ale że agresję tę manifestują przedstawiciele zawodów, w których podejście do klienta liczy się przede wszystkim, staje się mniej wiarygodna). Wanda to hipochondryczka i lekomanka – najszczęśliwsza jest wtedy, gdy może wykryć u siebie symptomy groźnych chorób i wzbudzać litość otoczenia. Marysia z kolei chce uratować cały świat, codziennie gotuje wielki gar zupy i wyrusza z nim na działki, by pomagać „bidulkom”. Ale Marysia objawia się przede wszystkim w narracji, do bólu irytującej, bo staruszka zdrabnia niemal każdy wyraz – jej szczebiot z czasem zaczyna męczyć. Towarzystwa dopełnia Stasiek, ale i utalentowany pianista Jerzy Anioł oraz jego ojciec. Do ich posiadłości trafia Natalia – między nią a Michałem Aniołem zaczyna rodzić się uczucie. Trudne, bo dla kobiety, która żyła w ubóstwie nagły przeskok do luksusu okazuje się poważnym wyzwaniem. Tymczasem i problemy finansowe pozostałych bohaterek oraz Staśka niespodziewanie się kończą. Wszyscy dobrzy bohaterowie biorą udział w baśni o szczęściu, przyjemnej bajce, którą spragnione wytchnienia od codzienności czytelniczki karmi autorka.
Teresa Anna Aleksandrowicz najpierw nakreśliła problemy, wynikające między innymi z samotności i biedy, a potem zabawiła się w czarodzieja, który jeden z kłopotów rozwiązuje. Bohaterowie stają się bogaci, co nie zlikwiduje wszystkich trosk, lecz przynosi nadzieję na zmiany. Autorka dobrze dostrzega rozmaite niesprawiedliwości życiowe i wplata je w tekst zręcznie – tak, by nie sprawiać wrażenia lamentu i utyskiwań, a wystarczająco silnie wypunktować sytuacje wymagające uwagi. Aleksandrowicz stara się także zrównoważyć elementy przesłodzone i smutne, chociaż oczywiście zwycięża optymizm. Postacie nie mogą zbawić całego świata, nie uratują wszystkich potrzebujących, ale przynajmniej próbują wpłynąć na otoczenie. I za to zostają nagrodzone, każda na swój sposób.
Gdyby autorka poszła w kierunku modnych powieści i zaproponowała tak radykalną zmianę w życiu uczuciowym i finansach kobiecie w średnim wieku bądź trzydziestolatce po przejściach, spadłyby na jej głowę gromy. Przeniesienie romantycznego doświadczenia w egzystencję ludzi osiemdziesięcioletnich złagodziło idealizowane rozwiązania i zamieniło lekturę w bardzo ładną baśń, w której realizm nie jest istotny – i nie musi konkurować z oryginalną fabułą.
U Teresy Anny Aleksandrowicz wszystko musi się udać, chociaż na drodze do szczęścia stanie sporo trudnych do przewidzenia przeszkód. Czasem pojawia się jakiś humorystyczny drobiazg, czasem powód do wzruszeń lub złość na zastaną a dobrze sportretowaną rzeczywistość. Wszystko przyjemnie zaprezentowane w narracji, która wciąga i cieszy czytelników (przede wszystkim natomiast czytelniczki) – dostarczając rozrywki i tematów do przemyśleń. W „Cudownym życiu Staśka” dzieje się sporo i mimo że zdarza się autorce trywializować lub nadmiernie wyostrzać niektóre tematy, od powieści trudno się oderwać.
Cud zasłużony
W zasadzie Teresa Anna Aleksandrowicz nie pisze nic niezwykłego, przetwarza baśń o Kopciuszku i prezentuje opowieść miejscami mocno idealizowaną, ale ciepłą i wzruszającą. Znajdzie się tu miejsce na gorycz w przedstawianiu współczesności i na satyrę w karykaturalnych portretach. Jest też trochę mniej realistycznych w dobie politycznej poprawności scenek, które mają uwiarygodnić odrzucenie ze społeczeństwa starych ludzi. Bo autorka w „Cudownym życiu Staśka” znany scenariusz o odnalezieniu miłości przenosi do egzystencji emerytów.
Są trzy przyjaciółki, wszystkie już w podeszłym wieku. Natalia, Wanda i Marysia. Wszystkie wiodą skromne życie (co nie przeszkadza im pomagać zaprzyjaźnionemu bezdomnemu po filozofii, Staszkowi). Natalia na własnej skórze przekonuje się, jak społeczeństwo odrzuca starzejących się ludzi – bez przerwy spotyka się z niechęcią lub otwartą agresją (ale że agresję tę manifestują przedstawiciele zawodów, w których podejście do klienta liczy się przede wszystkim, staje się mniej wiarygodna). Wanda to hipochondryczka i lekomanka – najszczęśliwsza jest wtedy, gdy może wykryć u siebie symptomy groźnych chorób i wzbudzać litość otoczenia. Marysia z kolei chce uratować cały świat, codziennie gotuje wielki gar zupy i wyrusza z nim na działki, by pomagać „bidulkom”. Ale Marysia objawia się przede wszystkim w narracji, do bólu irytującej, bo staruszka zdrabnia niemal każdy wyraz – jej szczebiot z czasem zaczyna męczyć. Towarzystwa dopełnia Stasiek, ale i utalentowany pianista Jerzy Anioł oraz jego ojciec. Do ich posiadłości trafia Natalia – między nią a Michałem Aniołem zaczyna rodzić się uczucie. Trudne, bo dla kobiety, która żyła w ubóstwie nagły przeskok do luksusu okazuje się poważnym wyzwaniem. Tymczasem i problemy finansowe pozostałych bohaterek oraz Staśka niespodziewanie się kończą. Wszyscy dobrzy bohaterowie biorą udział w baśni o szczęściu, przyjemnej bajce, którą spragnione wytchnienia od codzienności czytelniczki karmi autorka.
Teresa Anna Aleksandrowicz najpierw nakreśliła problemy, wynikające między innymi z samotności i biedy, a potem zabawiła się w czarodzieja, który jeden z kłopotów rozwiązuje. Bohaterowie stają się bogaci, co nie zlikwiduje wszystkich trosk, lecz przynosi nadzieję na zmiany. Autorka dobrze dostrzega rozmaite niesprawiedliwości życiowe i wplata je w tekst zręcznie – tak, by nie sprawiać wrażenia lamentu i utyskiwań, a wystarczająco silnie wypunktować sytuacje wymagające uwagi. Aleksandrowicz stara się także zrównoważyć elementy przesłodzone i smutne, chociaż oczywiście zwycięża optymizm. Postacie nie mogą zbawić całego świata, nie uratują wszystkich potrzebujących, ale przynajmniej próbują wpłynąć na otoczenie. I za to zostają nagrodzone, każda na swój sposób.
Gdyby autorka poszła w kierunku modnych powieści i zaproponowała tak radykalną zmianę w życiu uczuciowym i finansach kobiecie w średnim wieku bądź trzydziestolatce po przejściach, spadłyby na jej głowę gromy. Przeniesienie romantycznego doświadczenia w egzystencję ludzi osiemdziesięcioletnich złagodziło idealizowane rozwiązania i zamieniło lekturę w bardzo ładną baśń, w której realizm nie jest istotny – i nie musi konkurować z oryginalną fabułą.
U Teresy Anny Aleksandrowicz wszystko musi się udać, chociaż na drodze do szczęścia stanie sporo trudnych do przewidzenia przeszkód. Czasem pojawia się jakiś humorystyczny drobiazg, czasem powód do wzruszeń lub złość na zastaną a dobrze sportretowaną rzeczywistość. Wszystko przyjemnie zaprezentowane w narracji, która wciąga i cieszy czytelników (przede wszystkim natomiast czytelniczki) – dostarczając rozrywki i tematów do przemyśleń. W „Cudownym życiu Staśka” dzieje się sporo i mimo że zdarza się autorce trywializować lub nadmiernie wyostrzać niektóre tematy, od powieści trudno się oderwać.
poniedziałek, 11 lipca 2011
Alyxandra Harvey: Żądza krwi
Akapit Press, Łódź 2011.
Wampiry raz jeszcze
Owszem, można odczuwać przesyt książkami o wampirach, tworzonymi wciąż na fali popularności „Zmierzchu” – ale błędem byłoby przekreślanie wszystkich realizacji paranormal romance, bo wśród nich znajdują się historie naprawdę ładnie skonstruowane. Śledzenie akcji jest wówczas przyjemnością bez względu na epigoński charakter. Alyxandra Harvey idzie w ślady Richelle Mead, wychodzi od podobnego pomysłu, ale realizuje go inaczej, bardziej dynamicznie, mniej uczuciowo. Proponuje bardzo sympatyczne czytadło (a właściwie całą ich serię) i dostarcza nastolatkom tego, czego oczekują: opowieści o przyjaźni, rodzącej się miłości i wyzwaniach, które łączą się z zagrożeniem życia. Jest więc i dreszcz emocji, i zagadka, i przyjemność.
Hunter Wild, dziewczyna, która kształci się w akademii łowców wampirów, zakochuje się w szalenie przystojnym Quinnie – przedstawicielu nieumarłych, na szczęście pochodzącym z sojuszniczego rodu. Quinn to typowy podrywacz, z czego bohaterka zdaje sobie sprawę – ale odpowiada wzajemnością na uczucia dziewczyny. Miłość jednak nie ma szans rozkwitać bez przeszkód, bo w akademii dzieje się coś dziwnego. Kilkoro uczniów choruje, współlokatorka Hunter bierze dziwne tabletki, które mają negatywny wpływ na jej zdrowie, a sama Hunter zmuszona jest zabić młodszego miłego kolegę, który został przemieniony. Próbuje odkryć tajemnicę krążących po akademii pigułek i będzie musiała dokonywać niełatwych wyborów. Do tego dochodzi jeszcze standard, który ma uzasadnić istnienie akademii – czyli walki z wampirami, namiastka gier komputerowych i filmów akcji.
Harvey decyduje się na dwie narracje – częściej opowiada z punktu widzenia Hunter i jej relacje są bardziej przekonujące, barwne i bogate, a co za tym idzie – i ciekawsze. Drugą opowieść prowadzi jej ukochany, Quinn. W tych fragmentach w grę wchodzi przede wszystkim świat wampirów, co może mniej pociągać odbiorców – ale za to pełniej oddaje pragnienie czy pożądanie. Być może, poza urozmaiceniem książki, o to właśnie chodziło – w końcu w kreacji Hunter Wild nie ma miejsca na tego typu emocje, dziewczyna jest zbyt rozsądna i potrafi nad sobą panować. Dzięki dwustronnej narracji Harvey uzyskała również zdynamizowanie książki. Opowieści różnią się od siebie klimatem, wyznania Quinna cechują się większą tajemniczością, mrocznością trudną do uchwycenia, ale stale obecną.
W „Żądzy krwi” liczy się także przyjaźń – nie jest to wielkie odkrycie w powieści dla nastolatków, ale trzeba przyznać, że autorce udało się przedstawić ten motyw bez uciekania się do tanich chwytów. Hunter w walkach musi polegać na swoich bliskich, dąży zatem do tego, by osiągnąć z nimi idealne porozumienie. Sama też może im pomagać, czego dowodem są dramatyczne próby ratowania Chloe. Alyxandra Harvey nie zamyka się w murach akademii łowców wampirów, często opuszcza to miejsce lub odwraca od niego uwagę, przenosi akcję raz poza szkołę, raz do umysłów bohaterów. Jest przy tym zdecydowana i szybka, eliminuje dłużyzny.
To, co ma się stać dla czytelników największym magnesem, może też sporą grupę odbiorców – niechętnych modom literackim – odstraszyć. Ale w „Żądzy krwi” wampiry są jedynie przykrywką do zgrabnej obyczajowej akcji oraz dla kryminalnej intrygi – owszem, książka bez nich nie miałaby sensu, ale też nie żeruje na tym temacie przesadnie. Nie chodzi tu w końcu o skazaną na niepowodzenie miłość między przedstawicielami różnych gatunków, a o całe spektrum zachowań i doznań. Ci, którzy zdecydują się na lekturę, żałować nie będą.
Wampiry raz jeszcze
Owszem, można odczuwać przesyt książkami o wampirach, tworzonymi wciąż na fali popularności „Zmierzchu” – ale błędem byłoby przekreślanie wszystkich realizacji paranormal romance, bo wśród nich znajdują się historie naprawdę ładnie skonstruowane. Śledzenie akcji jest wówczas przyjemnością bez względu na epigoński charakter. Alyxandra Harvey idzie w ślady Richelle Mead, wychodzi od podobnego pomysłu, ale realizuje go inaczej, bardziej dynamicznie, mniej uczuciowo. Proponuje bardzo sympatyczne czytadło (a właściwie całą ich serię) i dostarcza nastolatkom tego, czego oczekują: opowieści o przyjaźni, rodzącej się miłości i wyzwaniach, które łączą się z zagrożeniem życia. Jest więc i dreszcz emocji, i zagadka, i przyjemność.
Hunter Wild, dziewczyna, która kształci się w akademii łowców wampirów, zakochuje się w szalenie przystojnym Quinnie – przedstawicielu nieumarłych, na szczęście pochodzącym z sojuszniczego rodu. Quinn to typowy podrywacz, z czego bohaterka zdaje sobie sprawę – ale odpowiada wzajemnością na uczucia dziewczyny. Miłość jednak nie ma szans rozkwitać bez przeszkód, bo w akademii dzieje się coś dziwnego. Kilkoro uczniów choruje, współlokatorka Hunter bierze dziwne tabletki, które mają negatywny wpływ na jej zdrowie, a sama Hunter zmuszona jest zabić młodszego miłego kolegę, który został przemieniony. Próbuje odkryć tajemnicę krążących po akademii pigułek i będzie musiała dokonywać niełatwych wyborów. Do tego dochodzi jeszcze standard, który ma uzasadnić istnienie akademii – czyli walki z wampirami, namiastka gier komputerowych i filmów akcji.
Harvey decyduje się na dwie narracje – częściej opowiada z punktu widzenia Hunter i jej relacje są bardziej przekonujące, barwne i bogate, a co za tym idzie – i ciekawsze. Drugą opowieść prowadzi jej ukochany, Quinn. W tych fragmentach w grę wchodzi przede wszystkim świat wampirów, co może mniej pociągać odbiorców – ale za to pełniej oddaje pragnienie czy pożądanie. Być może, poza urozmaiceniem książki, o to właśnie chodziło – w końcu w kreacji Hunter Wild nie ma miejsca na tego typu emocje, dziewczyna jest zbyt rozsądna i potrafi nad sobą panować. Dzięki dwustronnej narracji Harvey uzyskała również zdynamizowanie książki. Opowieści różnią się od siebie klimatem, wyznania Quinna cechują się większą tajemniczością, mrocznością trudną do uchwycenia, ale stale obecną.
W „Żądzy krwi” liczy się także przyjaźń – nie jest to wielkie odkrycie w powieści dla nastolatków, ale trzeba przyznać, że autorce udało się przedstawić ten motyw bez uciekania się do tanich chwytów. Hunter w walkach musi polegać na swoich bliskich, dąży zatem do tego, by osiągnąć z nimi idealne porozumienie. Sama też może im pomagać, czego dowodem są dramatyczne próby ratowania Chloe. Alyxandra Harvey nie zamyka się w murach akademii łowców wampirów, często opuszcza to miejsce lub odwraca od niego uwagę, przenosi akcję raz poza szkołę, raz do umysłów bohaterów. Jest przy tym zdecydowana i szybka, eliminuje dłużyzny.
To, co ma się stać dla czytelników największym magnesem, może też sporą grupę odbiorców – niechętnych modom literackim – odstraszyć. Ale w „Żądzy krwi” wampiry są jedynie przykrywką do zgrabnej obyczajowej akcji oraz dla kryminalnej intrygi – owszem, książka bez nich nie miałaby sensu, ale też nie żeruje na tym temacie przesadnie. Nie chodzi tu w końcu o skazaną na niepowodzenie miłość między przedstawicielami różnych gatunków, a o całe spektrum zachowań i doznań. Ci, którzy zdecydują się na lekturę, żałować nie będą.
niedziela, 10 lipca 2011
Ralf Butschkow: Mam przyjaciela - kierowcę ciężarówki
Media Rodzina, Poznań 2011.
Najlepszy zawód
Mali chłopcy uwielbiają duże samochody. Bez względu na to, kim chcieliby zostać w przyszłości, mały zeszyt z serii Mądra Mysz przyniesie im mnóstwo uciechy. „Mam przyjaciela – kierowcę ciężarówki” to przecież lekturowe spełnienie marzeń wielu dzieci. Maluchy mogą bowiem zajrzeć do wielkiego auta i sprawdzić, jak z tej perspektywy wygląda świat.
Tym razem przewodnikiem i przyjacielem małego Antosia jest Mirek, pracownik firmy transportowej. Antoś, zanim wyruszy w trasę, dowie się, jak przewozi się towary. Potem pojedzie na plac budowy i tam obejrzy inne duże maszyny, dowie się też, która do czego służy. Przygoda nie kończy się więc na ciężarówce – w zasadzie poza krótką wizytą w szoferce, Antoś nie spędza zbyt wiele czasu w pobliżu tego pojazdu. Ogląda za to inne, zmieniające się bez przerwy – dzięki czemu książeczka sprawia wrażenie bardziej dynamicznej. Po dokładnym obejrzeniu placu budowy Antoś jedzie z Mirkiem na stację benzynową i tam sprawdza, jak tankuje się ciężarówkę (ale i jak dostarcza się na stację paliwo). Antoś może też zajrzeć do warsztatu, a na koniec pobawić się zdalnie sterowanym modelem ciężarówki. Jest zadowolony, że ma tak ważnego i mądrego przyjaciela.
W całej serii dzieci dowiadują się, jak wygląda praca w poszczególnych pasjonujących je zawodach. Czasem są to zajęcia dość egzotyczne dla wielu dorosłych – jak na przykład pilot samolotu – innym razem mało widowiskowe, kiedy nie ma się już kilku lat – śmieciarz czy kierowca autobusu. Kierowca ciężarówki w opinii rodziców wpisuje się w ten drugi szereg, za to w oczach dzieci może urastać wręcz do rangi superbohatera, który ma dostęp do atrakcyjnego, tajemniczego świata. Ralf Butschkow dokładnie wie, ile sekretów mieści się w ciężarówce i w jej otoczeniu, nie będzie zatem miał problemów z przekonaniem do swojej książeczki maluchów. Mało tego – wzbogaci dziecięce zabawy, mówiąc o rzeczach, o których większość dzieci zwykle nie ma pojęcia. Ta książeczka pomoże też uporządkować wrażenia po miejskim spacerze oraz nieco przybliży kilkulatkom rejony, do których te nie mają wstępu. Autor odkrywa przed dziećmi fascynujący świat kierowców ciężarówek.
Ralf Butschkow jest też autorem ilustracji do książeczki. Obowiązkowo wszyscy są na nich uśmiechnięci i serdeczni, a mały bohater z przyjacielem ogląda kolejne wydarzenia, stojąc z boku. Odbiorców czeka potem test na spostrzegawczość – będą musieli znaleźć w publikacji konkretne rodzaje samochodów, zabawa więc nie zakończy się z końcem samej opowiastki.
Mirek – przyjaciel-kierowca odpowie na sporo pytań i rozwieje mnóstwo wątpliwości, mało tego: poda także dzieciom informacje, o które maluchy same by się nie upomniały. Książeczka pozwoli wykształcić małych ekspertów od ciężarówek.
Najlepszy zawód
Mali chłopcy uwielbiają duże samochody. Bez względu na to, kim chcieliby zostać w przyszłości, mały zeszyt z serii Mądra Mysz przyniesie im mnóstwo uciechy. „Mam przyjaciela – kierowcę ciężarówki” to przecież lekturowe spełnienie marzeń wielu dzieci. Maluchy mogą bowiem zajrzeć do wielkiego auta i sprawdzić, jak z tej perspektywy wygląda świat.
Tym razem przewodnikiem i przyjacielem małego Antosia jest Mirek, pracownik firmy transportowej. Antoś, zanim wyruszy w trasę, dowie się, jak przewozi się towary. Potem pojedzie na plac budowy i tam obejrzy inne duże maszyny, dowie się też, która do czego służy. Przygoda nie kończy się więc na ciężarówce – w zasadzie poza krótką wizytą w szoferce, Antoś nie spędza zbyt wiele czasu w pobliżu tego pojazdu. Ogląda za to inne, zmieniające się bez przerwy – dzięki czemu książeczka sprawia wrażenie bardziej dynamicznej. Po dokładnym obejrzeniu placu budowy Antoś jedzie z Mirkiem na stację benzynową i tam sprawdza, jak tankuje się ciężarówkę (ale i jak dostarcza się na stację paliwo). Antoś może też zajrzeć do warsztatu, a na koniec pobawić się zdalnie sterowanym modelem ciężarówki. Jest zadowolony, że ma tak ważnego i mądrego przyjaciela.
W całej serii dzieci dowiadują się, jak wygląda praca w poszczególnych pasjonujących je zawodach. Czasem są to zajęcia dość egzotyczne dla wielu dorosłych – jak na przykład pilot samolotu – innym razem mało widowiskowe, kiedy nie ma się już kilku lat – śmieciarz czy kierowca autobusu. Kierowca ciężarówki w opinii rodziców wpisuje się w ten drugi szereg, za to w oczach dzieci może urastać wręcz do rangi superbohatera, który ma dostęp do atrakcyjnego, tajemniczego świata. Ralf Butschkow dokładnie wie, ile sekretów mieści się w ciężarówce i w jej otoczeniu, nie będzie zatem miał problemów z przekonaniem do swojej książeczki maluchów. Mało tego – wzbogaci dziecięce zabawy, mówiąc o rzeczach, o których większość dzieci zwykle nie ma pojęcia. Ta książeczka pomoże też uporządkować wrażenia po miejskim spacerze oraz nieco przybliży kilkulatkom rejony, do których te nie mają wstępu. Autor odkrywa przed dziećmi fascynujący świat kierowców ciężarówek.
Ralf Butschkow jest też autorem ilustracji do książeczki. Obowiązkowo wszyscy są na nich uśmiechnięci i serdeczni, a mały bohater z przyjacielem ogląda kolejne wydarzenia, stojąc z boku. Odbiorców czeka potem test na spostrzegawczość – będą musieli znaleźć w publikacji konkretne rodzaje samochodów, zabawa więc nie zakończy się z końcem samej opowiastki.
Mirek – przyjaciel-kierowca odpowie na sporo pytań i rozwieje mnóstwo wątpliwości, mało tego: poda także dzieciom informacje, o które maluchy same by się nie upomniały. Książeczka pozwoli wykształcić małych ekspertów od ciężarówek.
sobota, 9 lipca 2011
Aleksandra Jakubowska: Najpiękniejsza
Muza SA, Warszawa 2011.
Literacka uczta
Pisanie dobrych, trzymających w napięciu i wielowątkowych kryminałów to sztuka – i można bez żadnych zastrzeżeń stwierdzić, że Aleksandrze Jakubowskiej ta sztuka się udała. „Najpiękniejsza” to zgrabna powieść kryminalna, miejscami lekko podbarwiona satyrą na polską rzeczywistość, ciekawa pod względem fabularnym, bez zarzutu w narracji, pełna zwrotów akcji i niespodziewanych rozwiązań, a poza tym zwyczajnie wciągająca. Jakubowska ani przez chwilę nie pozwala sobie na wahanie, idealnie panuje nad powołanymi do życia postaciami, zmienia style opowiadania, indywidualizuje bohaterów, jednym słowem – radzi sobie jak rasowa pisarka.
Zaczyna się wyrazistym obrazkiem: córka prezesa banku, Agata, budzi się w nowym miejscu obok martwej młodej narkomanki. W pokoju znajduje kompromitujące ją zdjęcie. Nie pamięta, co się stało, ale wie, że musi działać szybko. Z zaskakującą u osoby w jej sytuacji przytomnością umysłu zaciera ślady swojej bytności w tym pomieszczeniu i ucieka. W normalnych warunkach zniknięcie bez śladu nie miałoby szans powodzenia, ale w końcu u Jakubowskiej to trampolina do całej serii kryminalnych wypadków: Agacie udaje się umknąć. Musi zadbać o swoje bezpieczeństwo i dać ojcu sygnał, że nic się jej nie stało. Na swej drodze spotyka różne kobiety – życzliwe i złośliwe, pomocne i zajęte własnymi problemami, kilkulatki i emerytki. Zresztą galerię kobiet Jakubowska tworzy przebogatą: bezczelna i pewna siebie dziennikarka Anita, szczera i serdeczna Kasia, policjantka o pogmatwanej przeszłości Kara – to tylko kilka pań, przewijających się przez karty tej powieści. W męskich kreacjach wydaje się Jakubowska odrobinę mniej twórcza: łasy na komplementy polityk, dwóch zbirów od mokrej roboty (na marginesie: te akurat charaktery interesująco ewoluują), oddany pracownik Bodzio – mnóstwo osób pojawia się w książce, a każda ma wyraźne cechy. Autorka jest przekonująca w budowaniu charakterów, indywidualizuje ich między innymi przez sposoby mówienia – i wykazuje się tu niezłym słuchem – w wypowiedziach nie ma błędów czy sztuczności. Nie muszę chyba dodawać, że bardzo pozytywnie wpływa to na lekturę?
Jakubowska zdecydowała się na kilkuakapitowe scenki z działań kolejnych postaci. Książka podzielona jest na części, a każda z tych części przywołuje inną bohaterkę, automatycznie przybliżając ją odbiorcom. Akcja rozgrywa się bardzo szybko i zmierza w różnych kierunkach, ale nigdy nie pojawia się wrażenie wywoływania wydarzeń z próżni. Wszystko jest spójne i sensowne, co naprawdę niełatwe w sytuacji, gdy schematów kryminalnych pojawia się całe mnóstwo.
Jest w „Najpiękniejszej” silnie akcentowana kwestia władzy, ale bez obaw – autorka nie zagłębia się w konkretne polityczne przepychanki, raczej ośmiesza politykę jako taką. Kilka razy posługuje się czytelnymi aluzjami do sytuacji z polskiego życia politycznego i kulturalnego, ale to jedynie wstawki, które funkcjonują tu na prawach satyry i rozrywki. Te niespodziewane sygnały prześmiewczości przypominają o realiach – na szczęście autorka nie decyduje się na całkowite podporządkowanie treści pozaliterackiej współczesności. W końcu doskonale radzi sobie z książkowymi przestrzeniami.
Dobrze się czyta „Najpiękniejszą”. Także za sprawą narracji, która uwodzi czytelników. Jakubowska nie tworzy książki podporządkowanej sekwencjom zdarzeń – jest również doskonałym opowiadaczem skomplikowanej i wielobarwnej historii.
Literacka uczta
Pisanie dobrych, trzymających w napięciu i wielowątkowych kryminałów to sztuka – i można bez żadnych zastrzeżeń stwierdzić, że Aleksandrze Jakubowskiej ta sztuka się udała. „Najpiękniejsza” to zgrabna powieść kryminalna, miejscami lekko podbarwiona satyrą na polską rzeczywistość, ciekawa pod względem fabularnym, bez zarzutu w narracji, pełna zwrotów akcji i niespodziewanych rozwiązań, a poza tym zwyczajnie wciągająca. Jakubowska ani przez chwilę nie pozwala sobie na wahanie, idealnie panuje nad powołanymi do życia postaciami, zmienia style opowiadania, indywidualizuje bohaterów, jednym słowem – radzi sobie jak rasowa pisarka.
Zaczyna się wyrazistym obrazkiem: córka prezesa banku, Agata, budzi się w nowym miejscu obok martwej młodej narkomanki. W pokoju znajduje kompromitujące ją zdjęcie. Nie pamięta, co się stało, ale wie, że musi działać szybko. Z zaskakującą u osoby w jej sytuacji przytomnością umysłu zaciera ślady swojej bytności w tym pomieszczeniu i ucieka. W normalnych warunkach zniknięcie bez śladu nie miałoby szans powodzenia, ale w końcu u Jakubowskiej to trampolina do całej serii kryminalnych wypadków: Agacie udaje się umknąć. Musi zadbać o swoje bezpieczeństwo i dać ojcu sygnał, że nic się jej nie stało. Na swej drodze spotyka różne kobiety – życzliwe i złośliwe, pomocne i zajęte własnymi problemami, kilkulatki i emerytki. Zresztą galerię kobiet Jakubowska tworzy przebogatą: bezczelna i pewna siebie dziennikarka Anita, szczera i serdeczna Kasia, policjantka o pogmatwanej przeszłości Kara – to tylko kilka pań, przewijających się przez karty tej powieści. W męskich kreacjach wydaje się Jakubowska odrobinę mniej twórcza: łasy na komplementy polityk, dwóch zbirów od mokrej roboty (na marginesie: te akurat charaktery interesująco ewoluują), oddany pracownik Bodzio – mnóstwo osób pojawia się w książce, a każda ma wyraźne cechy. Autorka jest przekonująca w budowaniu charakterów, indywidualizuje ich między innymi przez sposoby mówienia – i wykazuje się tu niezłym słuchem – w wypowiedziach nie ma błędów czy sztuczności. Nie muszę chyba dodawać, że bardzo pozytywnie wpływa to na lekturę?
Jakubowska zdecydowała się na kilkuakapitowe scenki z działań kolejnych postaci. Książka podzielona jest na części, a każda z tych części przywołuje inną bohaterkę, automatycznie przybliżając ją odbiorcom. Akcja rozgrywa się bardzo szybko i zmierza w różnych kierunkach, ale nigdy nie pojawia się wrażenie wywoływania wydarzeń z próżni. Wszystko jest spójne i sensowne, co naprawdę niełatwe w sytuacji, gdy schematów kryminalnych pojawia się całe mnóstwo.
Jest w „Najpiękniejszej” silnie akcentowana kwestia władzy, ale bez obaw – autorka nie zagłębia się w konkretne polityczne przepychanki, raczej ośmiesza politykę jako taką. Kilka razy posługuje się czytelnymi aluzjami do sytuacji z polskiego życia politycznego i kulturalnego, ale to jedynie wstawki, które funkcjonują tu na prawach satyry i rozrywki. Te niespodziewane sygnały prześmiewczości przypominają o realiach – na szczęście autorka nie decyduje się na całkowite podporządkowanie treści pozaliterackiej współczesności. W końcu doskonale radzi sobie z książkowymi przestrzeniami.
Dobrze się czyta „Najpiękniejszą”. Także za sprawą narracji, która uwodzi czytelników. Jakubowska nie tworzy książki podporządkowanej sekwencjom zdarzeń – jest również doskonałym opowiadaczem skomplikowanej i wielobarwnej historii.
piątek, 8 lipca 2011
Jaroslav Rudiš: Grandhotel. Powieść nad chmurami
Good Books, Wrocław 2011.
Wzloty i upadki
Czeskie powieści niosą w sobie często wtopiony w narrację lub fabułę lekki, dyskretny humor, przetykany oryginalnymi i dla polskich odbiorców egzotycznymi dowcipami na temat śmierci lub seksu. Ale w powieści „Grandhotel” żart stanowi tylko dyskretny dodatek do filozoficzno-egzystencjalnej opowieści o bohaterze, który nie przystaje do zwyczajnego życia i nie może się odnaleźć we własnej codzienności.
Fleischman nie ma umienia ani planów, jego zainteresowania nie znajdują zrozumienia w społeczeństwie, a jego przyjaciele obrócili się w proch, który zresztą sam Fleischman rozsypywał w różnych miejscach. Mężczyzna oderwany od rzeczywistości trafia ze swoimi problemami do pani psycholog, dzięki której analizuje własną egzystencję. Zamyka się na innych i nie umie się z nimi komunikować, zamknięty w sobie nie walczy o prawo do szczęścia. Rezygnuje z butelkowanego hepilajfu i z kobiet (zresztą nadany mu w młodości przez pazernego opiekuna przydomek Waligrucha zobowiązuje). Ukojenie znajduje Fleischman w chmurach – i to bez przenośni – spokój przynosi mu obserwowanie nieba i rejestrowanie zmian pogodowych. Tak ulotne i nieprzydatne w twardym życiu fascynacje wpływają jeszcze na wyobcowanie bohatera. Chmury muszą wygrać z historią i współczesnością (zresztą kilka elementów czechosłowackich i czeskich realiów pojawia się w quasi-słowniczku w posłowiu): namiastka rzeczywistości w zestawieniu z nietypowym marzeniem musi zostać zepchnięta na dalszy plan.
Książka została zbudowana z monologu Fleischmana i przebitek z jego relacji z innymi. Konstrukcji postaci dopełnia więc jeszcze jej językowy obraz. Od początku zwraca uwagę czytelników ogromny ładunek emocji zakodowany w pozornie beznamiętnej i suchej relacji. Bohater w opowieściach nieujawnianych posługuje się krótkimi zdaniami, frazami, które sprawiają wrażenie wyrzucanych z trudem. Kiedy Fleischman odzywa się do innych (wyłączając panią psycholog, niemą adresatkę większości zwierzeń), nie może pozbyć się językowych natręctw i przyzwyczajeń, które jeszcze bardziej oddalają go od znajomych i nieznajomych). Dzięki tak pomyślanej narracji bohater staje się bardziej wiarygodny i bliższy odbiorcom. Wszystko zmienia się, kiedy na horyzoncie pojawiają się chmury – obiekt fascynacji Fleischmana. Mężczyzna staje się specjalistą od obłoków, nikomu niepotrzebnym, a przez to żałosnym i śmiesznym obserwatorem.
Odwrócenie perspektywy nadaje tomowi świeżości. Dla Fleischmana nieważne są przecież przyziemne trudności i wyzwania. Chmury dają wolność człowiekowi, który panicznie boi się przekroczyć granicę własnego miasta: bohater wie, że są dla niego jedynym ratunkiem, wyzwoleniem i nadzieją. Może więc z dużym dystansem podchodzić do tematu przemijania (kiedy opowiada o jednym ze skremowanych mężczyzn, wożonym w puszce po kawie, lub o nasypaniu kolegi do elektrycznego pociągu, ujawnia się ten charakterystyczny czeski czarny humor, łamiący nasze tabu), ale też udowadniać, że każdy ma swoje dziwactwa, drobne słabostki i prywatne lęki.
„Grandhotel” to powieść, która lekkość narracji i kierunek spojrzeń głównego bohatera zestawia z ciężarem niewesołej egzystencji. Tę powieść, z uwagi na rytm, czyta się dość szybko – ale lektura pozostawia serię pytań, z którymi każdy musi się mierzyć w samotności.
Wzloty i upadki
Czeskie powieści niosą w sobie często wtopiony w narrację lub fabułę lekki, dyskretny humor, przetykany oryginalnymi i dla polskich odbiorców egzotycznymi dowcipami na temat śmierci lub seksu. Ale w powieści „Grandhotel” żart stanowi tylko dyskretny dodatek do filozoficzno-egzystencjalnej opowieści o bohaterze, który nie przystaje do zwyczajnego życia i nie może się odnaleźć we własnej codzienności.
Fleischman nie ma umienia ani planów, jego zainteresowania nie znajdują zrozumienia w społeczeństwie, a jego przyjaciele obrócili się w proch, który zresztą sam Fleischman rozsypywał w różnych miejscach. Mężczyzna oderwany od rzeczywistości trafia ze swoimi problemami do pani psycholog, dzięki której analizuje własną egzystencję. Zamyka się na innych i nie umie się z nimi komunikować, zamknięty w sobie nie walczy o prawo do szczęścia. Rezygnuje z butelkowanego hepilajfu i z kobiet (zresztą nadany mu w młodości przez pazernego opiekuna przydomek Waligrucha zobowiązuje). Ukojenie znajduje Fleischman w chmurach – i to bez przenośni – spokój przynosi mu obserwowanie nieba i rejestrowanie zmian pogodowych. Tak ulotne i nieprzydatne w twardym życiu fascynacje wpływają jeszcze na wyobcowanie bohatera. Chmury muszą wygrać z historią i współczesnością (zresztą kilka elementów czechosłowackich i czeskich realiów pojawia się w quasi-słowniczku w posłowiu): namiastka rzeczywistości w zestawieniu z nietypowym marzeniem musi zostać zepchnięta na dalszy plan.
Książka została zbudowana z monologu Fleischmana i przebitek z jego relacji z innymi. Konstrukcji postaci dopełnia więc jeszcze jej językowy obraz. Od początku zwraca uwagę czytelników ogromny ładunek emocji zakodowany w pozornie beznamiętnej i suchej relacji. Bohater w opowieściach nieujawnianych posługuje się krótkimi zdaniami, frazami, które sprawiają wrażenie wyrzucanych z trudem. Kiedy Fleischman odzywa się do innych (wyłączając panią psycholog, niemą adresatkę większości zwierzeń), nie może pozbyć się językowych natręctw i przyzwyczajeń, które jeszcze bardziej oddalają go od znajomych i nieznajomych). Dzięki tak pomyślanej narracji bohater staje się bardziej wiarygodny i bliższy odbiorcom. Wszystko zmienia się, kiedy na horyzoncie pojawiają się chmury – obiekt fascynacji Fleischmana. Mężczyzna staje się specjalistą od obłoków, nikomu niepotrzebnym, a przez to żałosnym i śmiesznym obserwatorem.
Odwrócenie perspektywy nadaje tomowi świeżości. Dla Fleischmana nieważne są przecież przyziemne trudności i wyzwania. Chmury dają wolność człowiekowi, który panicznie boi się przekroczyć granicę własnego miasta: bohater wie, że są dla niego jedynym ratunkiem, wyzwoleniem i nadzieją. Może więc z dużym dystansem podchodzić do tematu przemijania (kiedy opowiada o jednym ze skremowanych mężczyzn, wożonym w puszce po kawie, lub o nasypaniu kolegi do elektrycznego pociągu, ujawnia się ten charakterystyczny czeski czarny humor, łamiący nasze tabu), ale też udowadniać, że każdy ma swoje dziwactwa, drobne słabostki i prywatne lęki.
„Grandhotel” to powieść, która lekkość narracji i kierunek spojrzeń głównego bohatera zestawia z ciężarem niewesołej egzystencji. Tę powieść, z uwagi na rytm, czyta się dość szybko – ale lektura pozostawia serię pytań, z którymi każdy musi się mierzyć w samotności.
czwartek, 7 lipca 2011
Michał Kruszona: Uganda. Jak się masz, muzungu?
Zysk i S-ka, Poznań 2011.
Podróż własna
Kto ma ochotę na nietypową lekturową podróż do Afryki, może sięgnąć po tom Michała Kruszony „Uganda”. Nie znajdzie tu egzotyki typowej dla publikacji i utworów opiewających życie na Czarnym Lądzie, a zestaw zapisków zindywidualizowanych, prywatnych wrażeń i obserwacji jednego z dwóch przyjaciół, którzy na wyprawę do Ugandy wybrali się dwukrotnie. Michał Kruszona wyraźnie nie chce zanudzać czytelników zbiorem ogólnodostępnych encyklopedycznych informacji – jeśli przytacza dane historyczno-polityczne, to na prawach sensacji, nie zależy mu też na wyjaśnianiu i przybliżaniu wszystkich zwyczajów zarejestrowanych na obcej ziemi. Jeśli dodać do tego, że nie jest Kruszona łowcą ciekawostek, ale skrupulatnym archiwistą własnych doświadczeń – wyjdzie z tego przepis na książkę podróżniczą odmienną od znanych pozycji tego gatunku.
Jest tu dużo miejsca na prywatność: Kruszona subtelnie nakreśla własną sytuację uczuciową, by skonfrontować ją z postawą Roberta – który od początku chętnie wiąże się z czarnoskórą „narzeczoną”, opowiada na marginesie o namiętności towarzysza do palenia marihuany oraz o alkoholu, który obaj sączą z upodobaniem. Ale nie nadaje to lekturze posmaku skandalu czy awanturniczej opowieści, stanowi za to dobre wprowadzenie do relacji o obyczajowości Ugandy. Opisuje Kruszona strukturę społeczną w Ugandzie, przedstawia miejsca i potrawy, którymi bohaterowie są częstowani (bywa, że to opisy dla czytelników o mocnych nerwach), czasem skupia się na organizacji życia, znacznie częściej natomiast na prywatnej, własnej podróży i na samodzielnym odkrywaniu tajemnic kraju. Liczy się dla niego podejście autochtonów do białych przybyszy; Kruszona zgrabnie odnotowuje kolejne przejawy gościnności i propozycje matrymonialne od napotkanych miejscowych piękności. Nie pomija spotkań z ludźmi, którzy się tu osiedlili, wyrusza też do szkoły, by kilkunastu uczniom wręczyć aparaty fotograficzne (kilka prac powstałych w tym eksperymencie publikuje w książce – aż żal, że tylko kilka).
Druga równoległa opowieść rozgrywa się w zdjęciach. Tom „Uganda” to zestaw fotografii wcinających się w tekst, pojawiających się co kilka akapitów. Obrazy mówią to, czego nie dopowiada się w słowach, przedstawiają Ugandę z różnych punktów widzenia. To zdjęcia w pełni oddają klimat Afryki, raz kolorowe i tętniące energią, raz ukazujące biedę i zniszczenie.
Wydaje się, że Kruszona nie ma konkretnego celu pisania książki – poza tym, by zarejestrować swoje przemyślenia i doświadczenia. Nie wybiera sobie też jednego, powtarzalnego motywu, który mógłby się stać osią opowieści. Po prostu – jedzie i opisuje, gdzieniegdzie wrzucając garść informacji ogólnodostępnych, opatrzonych autorskim komentarzem bądź przefiltrowanych przez zastaną rzeczywistość. Pozwala sytuacjom biec swoim trybem, nie przypisuje sobie demiurgicznej mocy, a to sprawia, że historia zamienia się dla czytelników we współuczestniczenie w przygodzie o nieznanym finale.
„Uganda” nie ma szans zmęczyć: to lektura wartka i dobra, chociaż miejscami zaskakująca i nieprzewidywalna, a przynajmniej nie do końca zgodna z oczekiwaniami odbiorców. Stawia wiele pytań i pozostawia sporo wątpliwości, ale też wciąga i cieszy. A ponieważ Kruszona nie sięga po stereotypowe wyobrażenia Czarnego Lądu i nie porusza się po wytyczonych szlakach – po „Ugandę” można spokojnie sięgnąć.
Podróż własna
Kto ma ochotę na nietypową lekturową podróż do Afryki, może sięgnąć po tom Michała Kruszony „Uganda”. Nie znajdzie tu egzotyki typowej dla publikacji i utworów opiewających życie na Czarnym Lądzie, a zestaw zapisków zindywidualizowanych, prywatnych wrażeń i obserwacji jednego z dwóch przyjaciół, którzy na wyprawę do Ugandy wybrali się dwukrotnie. Michał Kruszona wyraźnie nie chce zanudzać czytelników zbiorem ogólnodostępnych encyklopedycznych informacji – jeśli przytacza dane historyczno-polityczne, to na prawach sensacji, nie zależy mu też na wyjaśnianiu i przybliżaniu wszystkich zwyczajów zarejestrowanych na obcej ziemi. Jeśli dodać do tego, że nie jest Kruszona łowcą ciekawostek, ale skrupulatnym archiwistą własnych doświadczeń – wyjdzie z tego przepis na książkę podróżniczą odmienną od znanych pozycji tego gatunku.
Jest tu dużo miejsca na prywatność: Kruszona subtelnie nakreśla własną sytuację uczuciową, by skonfrontować ją z postawą Roberta – który od początku chętnie wiąże się z czarnoskórą „narzeczoną”, opowiada na marginesie o namiętności towarzysza do palenia marihuany oraz o alkoholu, który obaj sączą z upodobaniem. Ale nie nadaje to lekturze posmaku skandalu czy awanturniczej opowieści, stanowi za to dobre wprowadzenie do relacji o obyczajowości Ugandy. Opisuje Kruszona strukturę społeczną w Ugandzie, przedstawia miejsca i potrawy, którymi bohaterowie są częstowani (bywa, że to opisy dla czytelników o mocnych nerwach), czasem skupia się na organizacji życia, znacznie częściej natomiast na prywatnej, własnej podróży i na samodzielnym odkrywaniu tajemnic kraju. Liczy się dla niego podejście autochtonów do białych przybyszy; Kruszona zgrabnie odnotowuje kolejne przejawy gościnności i propozycje matrymonialne od napotkanych miejscowych piękności. Nie pomija spotkań z ludźmi, którzy się tu osiedlili, wyrusza też do szkoły, by kilkunastu uczniom wręczyć aparaty fotograficzne (kilka prac powstałych w tym eksperymencie publikuje w książce – aż żal, że tylko kilka).
Druga równoległa opowieść rozgrywa się w zdjęciach. Tom „Uganda” to zestaw fotografii wcinających się w tekst, pojawiających się co kilka akapitów. Obrazy mówią to, czego nie dopowiada się w słowach, przedstawiają Ugandę z różnych punktów widzenia. To zdjęcia w pełni oddają klimat Afryki, raz kolorowe i tętniące energią, raz ukazujące biedę i zniszczenie.
Wydaje się, że Kruszona nie ma konkretnego celu pisania książki – poza tym, by zarejestrować swoje przemyślenia i doświadczenia. Nie wybiera sobie też jednego, powtarzalnego motywu, który mógłby się stać osią opowieści. Po prostu – jedzie i opisuje, gdzieniegdzie wrzucając garść informacji ogólnodostępnych, opatrzonych autorskim komentarzem bądź przefiltrowanych przez zastaną rzeczywistość. Pozwala sytuacjom biec swoim trybem, nie przypisuje sobie demiurgicznej mocy, a to sprawia, że historia zamienia się dla czytelników we współuczestniczenie w przygodzie o nieznanym finale.
„Uganda” nie ma szans zmęczyć: to lektura wartka i dobra, chociaż miejscami zaskakująca i nieprzewidywalna, a przynajmniej nie do końca zgodna z oczekiwaniami odbiorców. Stawia wiele pytań i pozostawia sporo wątpliwości, ale też wciąga i cieszy. A ponieważ Kruszona nie sięga po stereotypowe wyobrażenia Czarnego Lądu i nie porusza się po wytyczonych szlakach – po „Ugandę” można spokojnie sięgnąć.
środa, 6 lipca 2011
Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Niebieskie nitki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2011.
Trudna pierwsza miłość
Małgorzata Gutowska-Adamczyk lubi testować style i zmieniać formy swoich opowieści, nie tylko tych dla nastolatek, ale i dla dorosłych czytelniczek. Książka „Niebieskie nitki” nie stanowi jednak literackiego eksperymentu, a kontynuację narracyjnych rozwiązań z powieści „Mariola, moje krople” czy miniatury „Jak zabić nastolatkę (w sobie)?”. Stawia na bardzo krótkie obrazki z życia różnych bohaterów, przeskakuje od jednej postaci do drugiej, by na chwilę tylko skoncentrować się na ich przeżyciach i przejść błyskawicznie i bez komentarza do innego wątku. W literaturze czwartej to wciąż rzadkość, a lekko filmowy sposób opowiadania historii powinien trafić do przekonania nastoletnim odbiorczyniom.
Zwłaszcza że najpilniejszą kwestią są tu dylematy uczuciowe szesnastoletniej dziewczyny i klasyczny problem jednoczesnej ochoty na związek dwojga ludzi. Linka podkochuje się w Szymonie, chłopaku niezbyt bliskiej koleżanki z ławki. Tyle że by zamaskować nieszczęśliwą miłość, w towarzystwie Szymona staje się kłótliwa i irytująca. Szymon ma dość Hanki, swojej aktualnej dziewczyny i zwraca uwagę na Linkę – ale dopiero wtedy, gdy bohaterką zaczyna interesować się Grzesiek. Grzesiek odrzuca tym samym uczucie, jakim obdarza go pewna Monika… Przypomina to trochę streszczenie odcinka serialu obyczajowego, ale w przypadku Gutowskiej-Adamczyk sytuację ratuje po pierwsze pomysł na narrację, po drugie – obecność bardziej oryginalnych zagadnień dalszoplanowych. Linka bowiem przeżywa rozwód rodziców, musi wyprowadzić się z mamą do domu babki i prababki (tę pierwszą, mniej wyrazistą, na jakiś czas usuwa autorka z pola widzenia). Znienacka pojawia się ktoś, kto chciałby kupić ten dom. Linka szuka pocieszenia w mailowej korespondencji z pewnym autorem-lekarzem (z którym burzliwą wymianę opinii prowadzi także jej matka).
Wiele drobnych motywów powraca w tej książce, konstrukcja powieści pozwala zresztą na to, by skupiać się tylko na drobiazgach, z których składa się codzienność, na powtarzalnych emocjach, dzięki którym z Linką utożsami się sporo odbiorczyń i na weryfikowaniu powieściowych schematów. Na początku bardzo silne są skojarzenia z twórczością Małgorzaty Musierowicz, dopiero z czasem odchodzi Gutowska-Adamczyk od nośnych sposobów przyciągania uwagi nastolatek w stronę bardziej zindywidualizowanych pomysłów, ale ponieważ „Niebieskie nitki” utrzymują stałe szybkie tempo uczuciowych wątków – nikt nie będzie miał tego autorce za złe.
Każdy z bohaterów tej powieści staje się na swój sposób bliski dziewczynom – a ze względu na rozkład sympatii i antypatii dla każdej z odbiorczyń książka będzie miała inny wymiar i szczęśliwe bądź smutne zakończenie. To duży sukces Gutowskiej-Adamczyk, która obok zestawu standardowych prawd o życiu chciała zapewne zamieścić mniej banalne i oczywiste schematy. W „Niebieskich nitkach” sporo jest tematów niemal publicystycznych, zgrabnie wplecionych w fabułę (przypomina mi to „Klasę pani Czajki” Małgorzaty Karoliny Piekarskiej, tyle że w wersji dla nieco starszych nastolatek, nastawionych na romansową opowieść). Mnogość wątków i bardzo krótkie wyimki z egzystencji kolejnych postaci nadają tej książce szybkie tempo i wyzwalają sporo tematów do refleksji.
Trudna pierwsza miłość
Małgorzata Gutowska-Adamczyk lubi testować style i zmieniać formy swoich opowieści, nie tylko tych dla nastolatek, ale i dla dorosłych czytelniczek. Książka „Niebieskie nitki” nie stanowi jednak literackiego eksperymentu, a kontynuację narracyjnych rozwiązań z powieści „Mariola, moje krople” czy miniatury „Jak zabić nastolatkę (w sobie)?”. Stawia na bardzo krótkie obrazki z życia różnych bohaterów, przeskakuje od jednej postaci do drugiej, by na chwilę tylko skoncentrować się na ich przeżyciach i przejść błyskawicznie i bez komentarza do innego wątku. W literaturze czwartej to wciąż rzadkość, a lekko filmowy sposób opowiadania historii powinien trafić do przekonania nastoletnim odbiorczyniom.
Zwłaszcza że najpilniejszą kwestią są tu dylematy uczuciowe szesnastoletniej dziewczyny i klasyczny problem jednoczesnej ochoty na związek dwojga ludzi. Linka podkochuje się w Szymonie, chłopaku niezbyt bliskiej koleżanki z ławki. Tyle że by zamaskować nieszczęśliwą miłość, w towarzystwie Szymona staje się kłótliwa i irytująca. Szymon ma dość Hanki, swojej aktualnej dziewczyny i zwraca uwagę na Linkę – ale dopiero wtedy, gdy bohaterką zaczyna interesować się Grzesiek. Grzesiek odrzuca tym samym uczucie, jakim obdarza go pewna Monika… Przypomina to trochę streszczenie odcinka serialu obyczajowego, ale w przypadku Gutowskiej-Adamczyk sytuację ratuje po pierwsze pomysł na narrację, po drugie – obecność bardziej oryginalnych zagadnień dalszoplanowych. Linka bowiem przeżywa rozwód rodziców, musi wyprowadzić się z mamą do domu babki i prababki (tę pierwszą, mniej wyrazistą, na jakiś czas usuwa autorka z pola widzenia). Znienacka pojawia się ktoś, kto chciałby kupić ten dom. Linka szuka pocieszenia w mailowej korespondencji z pewnym autorem-lekarzem (z którym burzliwą wymianę opinii prowadzi także jej matka).
Wiele drobnych motywów powraca w tej książce, konstrukcja powieści pozwala zresztą na to, by skupiać się tylko na drobiazgach, z których składa się codzienność, na powtarzalnych emocjach, dzięki którym z Linką utożsami się sporo odbiorczyń i na weryfikowaniu powieściowych schematów. Na początku bardzo silne są skojarzenia z twórczością Małgorzaty Musierowicz, dopiero z czasem odchodzi Gutowska-Adamczyk od nośnych sposobów przyciągania uwagi nastolatek w stronę bardziej zindywidualizowanych pomysłów, ale ponieważ „Niebieskie nitki” utrzymują stałe szybkie tempo uczuciowych wątków – nikt nie będzie miał tego autorce za złe.
Każdy z bohaterów tej powieści staje się na swój sposób bliski dziewczynom – a ze względu na rozkład sympatii i antypatii dla każdej z odbiorczyń książka będzie miała inny wymiar i szczęśliwe bądź smutne zakończenie. To duży sukces Gutowskiej-Adamczyk, która obok zestawu standardowych prawd o życiu chciała zapewne zamieścić mniej banalne i oczywiste schematy. W „Niebieskich nitkach” sporo jest tematów niemal publicystycznych, zgrabnie wplecionych w fabułę (przypomina mi to „Klasę pani Czajki” Małgorzaty Karoliny Piekarskiej, tyle że w wersji dla nieco starszych nastolatek, nastawionych na romansową opowieść). Mnogość wątków i bardzo krótkie wyimki z egzystencji kolejnych postaci nadają tej książce szybkie tempo i wyzwalają sporo tematów do refleksji.
wtorek, 5 lipca 2011
Eduardo Mendoza: Niewinność zagubiona w deszczu
Znak, Kraków 2011.
Tajemnica Mendozy
Eduardo Mendoza po raz kolejny drwi sobie ze swoich czytelników, a że robi to w sposób mistrzowski, nietrudno będzie mu literacką zabawę wybaczyć. Tym razem wprawi odbiorców w niemałe osłupienie za sprawą niewielkiego objętościowo i rozrzedzonego (choćby w stosunku do pamiętnej trylogii) w narracji tomiku „Niewinność zagubiona w deszczu”. Fanów znowu zachwyci, niezorientowanych zdziwi – chociaż może i urzeknie potoczystą narracją i panowaniem nad słowami – krytycy natomiast bez końca będą się doszukiwać drugiego dna w powieści, która bezpośrednio sygnałów ironii nie przejawia. Odautorski wstęp niczego nie wyjaśni, może poza wyczytywaną między wierszami sugestią, że cała książka, łącznie z pozaliterackim wprowadzeniem, stanowi wyśmienity pastisz. Bo naprawdę trudno przypuszczać, żeby Eduardo Mendoza zadowolił się skromną historią o niezbyt skomplikowanej fabule – i traktować „Niewinność” inaczej niż udany żart literacki.
Siostra Consuelo przychodzi do pewnego ziemianina, don Augusto, z prośbą o wsparcie finansowe dla szpitala. Właściwie nic się nie dzieje, obie strony badają grunt i umacniają się w przekonaniu, że muszą jak najlepiej odgrywać swoje role przed sobą – do czasu. Siostra Consuelo staje się coraz częstszym gościem u przystojnego mężczyzny. W jej życiu pojawi się jeszcze jedna ważna postać, która wszystko skomplikuje: ranny rozbójnik, który potrzebuje pomocy. Narrator będzie towarzyszył siostrze Consuelo aż do nieuchronnego finału i dyskretnie oraz skrótowo przytaczał jej losy – niby ujęte w ramy stereotypu, a jednak miejscami zaskakujące. W końcu wyjdzie na jaw cała prawda.
Początkowo, jeśli wierzyć autorowi, miała to być sztuka teatralna. Potem powstała z tego powieść skupiona wokół trzech wyrazistych postaci, zapożyczonych z bogatego zestawu stypizowanych i kulturowo utrwalonych charakterów. Wszyscy zachowują się dokładnie tak, jak się tego od nich oczekuje, nie pozwalają sobie na – choćby drobne – odejścia od konwencji i nie burzą literackich schematów: w końcu to one decydują o bycie bohaterów: wykroczenia przeciw standardom byłyby tożsame z unicestwieniem postaci. Jest w tym perfidia i przebiegłość Mendozy, który daje swoim postaciom życie, a jednocześnie unieruchamia je w gorsecie schematów.
A walkę o uwagę czytelników wygrywa oczywiście język. Nie romansowa fabuła i nie zabawa pomysłami, a język właśnie, co zresztą u Mendozy dziwić raczej nie powinno. Rezygnacja z oznaczania granic między poszczególnymi częściami dialogu, nastawienie na teatralność gestów, zachowań i wypowiedzi, wyczuwalna sztuczność historii i postaw – to wszystko zostaje rozpuszczone w stylu opowieści, płynnym, silnie zrytmizowanym. Mendoza z lubością traktuje kolejne zdania, rozbudowuje je o coraz to nowe dopowiedzenia, komentarze, dodatki i piętra – ale nie traci przy tym swobody wprawnego narratora i maestrii pisarza świadomego. Smakuje frazy, zwielokrotnia je dla przyjemności własnej i czytelników i sprawia, że łatwo zapomnieć o banalnych w gruncie rzeczy relacjach łączących bohaterów – a dać się uwieść samej czystej prozie.
Przy tym wszystkim w tekście pojawia się jeden zaledwie żart, co w przypadku autora, który lubuje się w słownych popisach i humorystycznych zwrotach akcji podsyca jeszcze tajemniczość. Łatwo tu wpaść w pułapkę poszukiwania sensu czy ideologii – tylko po co?
Tajemnica Mendozy
Eduardo Mendoza po raz kolejny drwi sobie ze swoich czytelników, a że robi to w sposób mistrzowski, nietrudno będzie mu literacką zabawę wybaczyć. Tym razem wprawi odbiorców w niemałe osłupienie za sprawą niewielkiego objętościowo i rozrzedzonego (choćby w stosunku do pamiętnej trylogii) w narracji tomiku „Niewinność zagubiona w deszczu”. Fanów znowu zachwyci, niezorientowanych zdziwi – chociaż może i urzeknie potoczystą narracją i panowaniem nad słowami – krytycy natomiast bez końca będą się doszukiwać drugiego dna w powieści, która bezpośrednio sygnałów ironii nie przejawia. Odautorski wstęp niczego nie wyjaśni, może poza wyczytywaną między wierszami sugestią, że cała książka, łącznie z pozaliterackim wprowadzeniem, stanowi wyśmienity pastisz. Bo naprawdę trudno przypuszczać, żeby Eduardo Mendoza zadowolił się skromną historią o niezbyt skomplikowanej fabule – i traktować „Niewinność” inaczej niż udany żart literacki.
Siostra Consuelo przychodzi do pewnego ziemianina, don Augusto, z prośbą o wsparcie finansowe dla szpitala. Właściwie nic się nie dzieje, obie strony badają grunt i umacniają się w przekonaniu, że muszą jak najlepiej odgrywać swoje role przed sobą – do czasu. Siostra Consuelo staje się coraz częstszym gościem u przystojnego mężczyzny. W jej życiu pojawi się jeszcze jedna ważna postać, która wszystko skomplikuje: ranny rozbójnik, który potrzebuje pomocy. Narrator będzie towarzyszył siostrze Consuelo aż do nieuchronnego finału i dyskretnie oraz skrótowo przytaczał jej losy – niby ujęte w ramy stereotypu, a jednak miejscami zaskakujące. W końcu wyjdzie na jaw cała prawda.
Początkowo, jeśli wierzyć autorowi, miała to być sztuka teatralna. Potem powstała z tego powieść skupiona wokół trzech wyrazistych postaci, zapożyczonych z bogatego zestawu stypizowanych i kulturowo utrwalonych charakterów. Wszyscy zachowują się dokładnie tak, jak się tego od nich oczekuje, nie pozwalają sobie na – choćby drobne – odejścia od konwencji i nie burzą literackich schematów: w końcu to one decydują o bycie bohaterów: wykroczenia przeciw standardom byłyby tożsame z unicestwieniem postaci. Jest w tym perfidia i przebiegłość Mendozy, który daje swoim postaciom życie, a jednocześnie unieruchamia je w gorsecie schematów.
A walkę o uwagę czytelników wygrywa oczywiście język. Nie romansowa fabuła i nie zabawa pomysłami, a język właśnie, co zresztą u Mendozy dziwić raczej nie powinno. Rezygnacja z oznaczania granic między poszczególnymi częściami dialogu, nastawienie na teatralność gestów, zachowań i wypowiedzi, wyczuwalna sztuczność historii i postaw – to wszystko zostaje rozpuszczone w stylu opowieści, płynnym, silnie zrytmizowanym. Mendoza z lubością traktuje kolejne zdania, rozbudowuje je o coraz to nowe dopowiedzenia, komentarze, dodatki i piętra – ale nie traci przy tym swobody wprawnego narratora i maestrii pisarza świadomego. Smakuje frazy, zwielokrotnia je dla przyjemności własnej i czytelników i sprawia, że łatwo zapomnieć o banalnych w gruncie rzeczy relacjach łączących bohaterów – a dać się uwieść samej czystej prozie.
Przy tym wszystkim w tekście pojawia się jeden zaledwie żart, co w przypadku autora, który lubuje się w słownych popisach i humorystycznych zwrotach akcji podsyca jeszcze tajemniczość. Łatwo tu wpaść w pułapkę poszukiwania sensu czy ideologii – tylko po co?
poniedziałek, 4 lipca 2011
Wasza_Wszystko_Wiedząca: dam_radę.blog
Akapit Press, Łódź 2011.
Rady niebanalne
Przy pierwszych stronach tomu „dam_radę.blog” czytelnicy mogą czuć się nieco oszołomieni ekspresją i bezpośredniością bohaterki o niewyparzonym języku (a raczej takiej klawiaturze) – nastoletniej Anyi, która na swoim blogu przedstawia pikantne plotki z życia kolegów i nauczycieli oraz udziela dobrych rad tym, którzy przyślą jej maila z opisem problemu. Udziela tych rad publicznie, często demaskując bohaterów opisanych zdarzeń. Mimo rozmaitych błędów (publikowanie zdjęć nauczycielki całującej się z kimś w pubie, upublicznienie rozmowy z chłopakiem, któremu na Anyi zależy tak samo jak na zachowaniu prywatności), strona bohaterki cieszy się dużą popularnością, a sama dziewczyna z czasem łagodnieje, przynajmniej w narracji.
Anya działa dwukierunkowo. Zajmuje się rozwiązywaniem problemów znajomych i nieznajomych, a poza tym przedstawia swoje losy. Zirytowana na matkę wyprowadza się do domu ojca i jego partnerki – zwłaszcza że ta ostatnia jest Anyą zachwycona i spełnia wszystkie zachcianki bohaterki, bez względu na to, czy chodzi o pożyczenie samochodu, czy o zorganizowanie wielkiej imprezy. Czasami Anya część zdarzeń przemilcza na blogu, opowiadając o nich jedynie w mailach do najbliższych – tak, że czytelnicy książki cały czas mają dostęp do opisu wszystkich sytuacji, chociaż te nie są opatrzone żadnym zewnętrznym komentarzem. Mimo że dziewczyna wie, co powinni zrobić proszący ją o pomoc czytelnicy, którzy rekrutują się nie tylko spośród uczniów jej szkoły, sama popełnia wiele błędów i gubi się we własnym życiu – tak, że sprytnie wpisany w tytuł adres bloga, zapowiedź „dam_radę” nie jest wyłącznie ogłoszeniem dla zagubionych i sfrustrowanych czy reklamą działalności, ale i zapewnieniem kierowanym do siebie, próbą dodania sobie otuchy.
Początkowy huragan w narracji lekko się tonuje, a stylizacja na kolokwialny język nie sprawia większych utrudnień w lekturze – tłumaczka, Iwona Żółtowska, wiedziała, co robi (tyle że ciągle brakuje nam w języku niedeprecjonujących a slangowych określeń na rodziców – tu występuje „matula). Nastolatki mogą czytać tę książkę z radością, łączy ona bowiem w sobie nieskrępowaną konwenansami młodzieńczą witalność i porady rodem z kolorowych magazynów, udzielane przez (mądrzejszą lub sprytniejszą) rówieśniczkę, a więc lekko szalone i zwariowane, ale szczere i często celne, bardziej wiarygodne niż stonowane wskazówki dorosłych pedagogów. Niby Anya, podpisująca się jako Wasza_Wszystko_Wiedząca (WWW) daje się ponieść żywiołowi i na sporo sobie pozwala (choć nigdy nie popada w wulgarność ani nie daje rad złych z punktu widzenia zatroskanych rodziców), ale i nakłania do przemyśleń, mimochodem. Jest przekonująca i odnajduje się w każdym problemie – a pytania, które do niej trafiają, zwykle wiążą się z czyimiś życiowymi komplikacjami. Obok spraw naprawdę trudnych i delikatnych pojawiają się i błahostki, które w życiu nastolatek urastają często do rangi problemu. Ale dla bohaterki to tylko kolejne wyzwania, którym trzeba sprostać. Dzięki temu natomiast, że sama przeżywa rozmaite rozterki, nie wydaje się postacią odległą i wyniosłą, a po prostu bardziej wygadaną i sprytną koleżanką, która wprawdzie ma za długi język, ale i budzi sympatię.
„Dam_radę.blog” to książka dla nastolatków, którzy lubią szybką fabułę i nastawienie na typowe w okresie dojrzewania tematy – z garścią zgrabnie wtopionych w nienudną narrację porad.
Rady niebanalne
Przy pierwszych stronach tomu „dam_radę.blog” czytelnicy mogą czuć się nieco oszołomieni ekspresją i bezpośredniością bohaterki o niewyparzonym języku (a raczej takiej klawiaturze) – nastoletniej Anyi, która na swoim blogu przedstawia pikantne plotki z życia kolegów i nauczycieli oraz udziela dobrych rad tym, którzy przyślą jej maila z opisem problemu. Udziela tych rad publicznie, często demaskując bohaterów opisanych zdarzeń. Mimo rozmaitych błędów (publikowanie zdjęć nauczycielki całującej się z kimś w pubie, upublicznienie rozmowy z chłopakiem, któremu na Anyi zależy tak samo jak na zachowaniu prywatności), strona bohaterki cieszy się dużą popularnością, a sama dziewczyna z czasem łagodnieje, przynajmniej w narracji.
Anya działa dwukierunkowo. Zajmuje się rozwiązywaniem problemów znajomych i nieznajomych, a poza tym przedstawia swoje losy. Zirytowana na matkę wyprowadza się do domu ojca i jego partnerki – zwłaszcza że ta ostatnia jest Anyą zachwycona i spełnia wszystkie zachcianki bohaterki, bez względu na to, czy chodzi o pożyczenie samochodu, czy o zorganizowanie wielkiej imprezy. Czasami Anya część zdarzeń przemilcza na blogu, opowiadając o nich jedynie w mailach do najbliższych – tak, że czytelnicy książki cały czas mają dostęp do opisu wszystkich sytuacji, chociaż te nie są opatrzone żadnym zewnętrznym komentarzem. Mimo że dziewczyna wie, co powinni zrobić proszący ją o pomoc czytelnicy, którzy rekrutują się nie tylko spośród uczniów jej szkoły, sama popełnia wiele błędów i gubi się we własnym życiu – tak, że sprytnie wpisany w tytuł adres bloga, zapowiedź „dam_radę” nie jest wyłącznie ogłoszeniem dla zagubionych i sfrustrowanych czy reklamą działalności, ale i zapewnieniem kierowanym do siebie, próbą dodania sobie otuchy.
Początkowy huragan w narracji lekko się tonuje, a stylizacja na kolokwialny język nie sprawia większych utrudnień w lekturze – tłumaczka, Iwona Żółtowska, wiedziała, co robi (tyle że ciągle brakuje nam w języku niedeprecjonujących a slangowych określeń na rodziców – tu występuje „matula). Nastolatki mogą czytać tę książkę z radością, łączy ona bowiem w sobie nieskrępowaną konwenansami młodzieńczą witalność i porady rodem z kolorowych magazynów, udzielane przez (mądrzejszą lub sprytniejszą) rówieśniczkę, a więc lekko szalone i zwariowane, ale szczere i często celne, bardziej wiarygodne niż stonowane wskazówki dorosłych pedagogów. Niby Anya, podpisująca się jako Wasza_Wszystko_Wiedząca (WWW) daje się ponieść żywiołowi i na sporo sobie pozwala (choć nigdy nie popada w wulgarność ani nie daje rad złych z punktu widzenia zatroskanych rodziców), ale i nakłania do przemyśleń, mimochodem. Jest przekonująca i odnajduje się w każdym problemie – a pytania, które do niej trafiają, zwykle wiążą się z czyimiś życiowymi komplikacjami. Obok spraw naprawdę trudnych i delikatnych pojawiają się i błahostki, które w życiu nastolatek urastają często do rangi problemu. Ale dla bohaterki to tylko kolejne wyzwania, którym trzeba sprostać. Dzięki temu natomiast, że sama przeżywa rozmaite rozterki, nie wydaje się postacią odległą i wyniosłą, a po prostu bardziej wygadaną i sprytną koleżanką, która wprawdzie ma za długi język, ale i budzi sympatię.
„Dam_radę.blog” to książka dla nastolatków, którzy lubią szybką fabułę i nastawienie na typowe w okresie dojrzewania tematy – z garścią zgrabnie wtopionych w nienudną narrację porad.
niedziela, 3 lipca 2011
Sarah-Kate Lynch: Za oknem cukierni
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Wielka zmiana
Zdrada. Temat stały w powieściach obyczajowych, a w ostatnich latach jeszcze spotęgowany przez motyw rozpoczynania nowego życia przez pokrzywdzonych bohaterów. Od tego zagadnienia wyszła Sarah-Kate Lynch w swojej najnowszej książce „Za oknem cukierni”. Wydawałoby się, że nie ma bardziej zniechęcającego tematu: ponadczterdziestoletnia bohaterka odkrywa zalaminowane, ukryte w bucie do golfa, zdjęcie rodziny swojego męża. Drugiej, starannie przemilczanej i pełnej rodziny z Toskanii. W zasadzie Lily nigdy nie działała impulsywnie, ale teraz upija się i nie do końca świadomie wykupuje bilet na samolot do Rzymu. Nie wie, co zrobi – po prostu porzuca wszystko i zmierza tam, gdzie powinien znajdować się teraz jej niewierny mąż. Nie ma pojęcia o tym, że w Montevedovie trudno zachować anonimowość – ani o tym, że działa tam Tajna Liga Owdowiałych Cerowaczek – dziarskich staruszek, które zamiast reperować stare skarpetki, próbują leczyć złamane serca i swatać, w tajemnicy nawet przed głównymi zainteresowanymi, nieszczęśliwych ludzi. Staruszki mają coraz więcej kłopotów ze zdrowiem i bez przerwy się kłócą, jak na Włoszki przystało, lecz działalność na rzecz singli dostarcza im i zajęcia, i wrażeń. Chcą pomóc swojemu ulubieńcowi, Alessandro, i skojarzyć z nim przybyłą cudzoziemkę. Nie brakuje im poczucia humoru, mocno zgryźliwego i wolnego od związanych z wiekiem tabu. Kiedy włoskie staruszki wkroczą na scenę, okaże się, że „Za oknem cukierni” do banalnych i nudnych tekstów nie ma szans należeć.
Sarah-Kate Lynch przedstawia temat delikatny, chociaż nie do końca chce podchodzić do niego od strony psychologicznej. Stopniowo ujawnia, dlaczego bohaterka i jej mąż nie byli w związku szczęśliwi (choć wydawało im się inaczej) – i dlaczego doszło do zdrady: ale roztrząsanie kryzysów w małżeństwie nie jest jej podstawowym celem. W tomie łączy się temat relacji między dwojgiem bliskich sobie ludzi oraz… wątek znany z toskanianów, zresztą nieprzypadkowo akcja przenosi się właśnie do Toskanii. Lily zwalnia tempo życia i nagle odkrywa jego uroki. Znajduje receptę na szczęście – chociaż nie wiąże się to z planami sprytnych wdów. Te nie zrażają się niepowodzeniami, szybko też przenoszą sympatię na Lily, której sekret poznały dzięki swej przebiegłości. Śledzenie wymyślonej przez Lynch fabuły jest naprawdę bardzo przyjemne – nie ma tu przewidywalności, tak typowej dla powieści, w których bohaterowie zaczynają wszystko od nowa, nie ma wyłącznego spokoju toskanianów. Ciągle coś się dzieje, a emocje Lily nie należą do nużących. Autorka potrafi wzruszać i cieszyć bez odwoływania się do utrwalonych w literaturze schematów. Do tego dochodzi naprawdę apetyczna narracja – z książką Lynch nie sposób się nudzić, to jedna z tych powieści, do których chętnie się wraca – i która przynosi ukojenie.
Mimo trudnych zagadnień poruszanych w „Za oknem cukierni”, ten tom przynosi sporo śmiechu – dzięki Tajnej Lidze Owdowiałych Cerowaczek, których bezustanne kłótnie i docinki bardzo ożywiają senną atmosferę małego miasteczka. Sarah-Kate Lynch stosunkowo rzadko decyduje się na tak silnie akcentowany humor, ale w najnowszej książce udowadnia, że bez trudu radzi sobie z budowaniem scenek, których nie powstydziliby się twórcy skeczy. Dowcip sprawia, że nie ma w tej powieści tanich sentymentów, a tom nie stanowi prostego wyciskacza do łez. Spodoba się także sceptyczkom, które nie przepadają za historiami o miłości.
„Za oknem cukierni” to pozycja, która może szybko stać się bestsellerem. Sięga się po nią dla rozrywki, dla zabicia czasu, uspokojenia nerwów – i dla radości czytania.
Wielka zmiana
Zdrada. Temat stały w powieściach obyczajowych, a w ostatnich latach jeszcze spotęgowany przez motyw rozpoczynania nowego życia przez pokrzywdzonych bohaterów. Od tego zagadnienia wyszła Sarah-Kate Lynch w swojej najnowszej książce „Za oknem cukierni”. Wydawałoby się, że nie ma bardziej zniechęcającego tematu: ponadczterdziestoletnia bohaterka odkrywa zalaminowane, ukryte w bucie do golfa, zdjęcie rodziny swojego męża. Drugiej, starannie przemilczanej i pełnej rodziny z Toskanii. W zasadzie Lily nigdy nie działała impulsywnie, ale teraz upija się i nie do końca świadomie wykupuje bilet na samolot do Rzymu. Nie wie, co zrobi – po prostu porzuca wszystko i zmierza tam, gdzie powinien znajdować się teraz jej niewierny mąż. Nie ma pojęcia o tym, że w Montevedovie trudno zachować anonimowość – ani o tym, że działa tam Tajna Liga Owdowiałych Cerowaczek – dziarskich staruszek, które zamiast reperować stare skarpetki, próbują leczyć złamane serca i swatać, w tajemnicy nawet przed głównymi zainteresowanymi, nieszczęśliwych ludzi. Staruszki mają coraz więcej kłopotów ze zdrowiem i bez przerwy się kłócą, jak na Włoszki przystało, lecz działalność na rzecz singli dostarcza im i zajęcia, i wrażeń. Chcą pomóc swojemu ulubieńcowi, Alessandro, i skojarzyć z nim przybyłą cudzoziemkę. Nie brakuje im poczucia humoru, mocno zgryźliwego i wolnego od związanych z wiekiem tabu. Kiedy włoskie staruszki wkroczą na scenę, okaże się, że „Za oknem cukierni” do banalnych i nudnych tekstów nie ma szans należeć.
Sarah-Kate Lynch przedstawia temat delikatny, chociaż nie do końca chce podchodzić do niego od strony psychologicznej. Stopniowo ujawnia, dlaczego bohaterka i jej mąż nie byli w związku szczęśliwi (choć wydawało im się inaczej) – i dlaczego doszło do zdrady: ale roztrząsanie kryzysów w małżeństwie nie jest jej podstawowym celem. W tomie łączy się temat relacji między dwojgiem bliskich sobie ludzi oraz… wątek znany z toskanianów, zresztą nieprzypadkowo akcja przenosi się właśnie do Toskanii. Lily zwalnia tempo życia i nagle odkrywa jego uroki. Znajduje receptę na szczęście – chociaż nie wiąże się to z planami sprytnych wdów. Te nie zrażają się niepowodzeniami, szybko też przenoszą sympatię na Lily, której sekret poznały dzięki swej przebiegłości. Śledzenie wymyślonej przez Lynch fabuły jest naprawdę bardzo przyjemne – nie ma tu przewidywalności, tak typowej dla powieści, w których bohaterowie zaczynają wszystko od nowa, nie ma wyłącznego spokoju toskanianów. Ciągle coś się dzieje, a emocje Lily nie należą do nużących. Autorka potrafi wzruszać i cieszyć bez odwoływania się do utrwalonych w literaturze schematów. Do tego dochodzi naprawdę apetyczna narracja – z książką Lynch nie sposób się nudzić, to jedna z tych powieści, do których chętnie się wraca – i która przynosi ukojenie.
Mimo trudnych zagadnień poruszanych w „Za oknem cukierni”, ten tom przynosi sporo śmiechu – dzięki Tajnej Lidze Owdowiałych Cerowaczek, których bezustanne kłótnie i docinki bardzo ożywiają senną atmosferę małego miasteczka. Sarah-Kate Lynch stosunkowo rzadko decyduje się na tak silnie akcentowany humor, ale w najnowszej książce udowadnia, że bez trudu radzi sobie z budowaniem scenek, których nie powstydziliby się twórcy skeczy. Dowcip sprawia, że nie ma w tej powieści tanich sentymentów, a tom nie stanowi prostego wyciskacza do łez. Spodoba się także sceptyczkom, które nie przepadają za historiami o miłości.
„Za oknem cukierni” to pozycja, która może szybko stać się bestsellerem. Sięga się po nią dla rozrywki, dla zabicia czasu, uspokojenia nerwów – i dla radości czytania.