WNK, Warszawa 2011.
Opowiadanie o niewypowiedzianym
„Tak czy inaczej, w tej historii liczy się raczej samo opowiadanie niż rzeczy, które się dzieją” – te słowa pojawiają się tuż przed finałem powieści „Dobry człowiek” i świetnie oddają pomysł na książkę. Książkę, która początkowo urzeka zwyczajnością i zwolnionym aż do przesady tempem narracji, by niespodziewanie nabrać surrealistycznego klimatu i zaskoczyć odbiorców rozwiązaniem mocno absurdalnym. Ale poza tym, że „Dobry człowiek” naśladuje normalność, sugeruje też od pierwszych stron lekką baśniowość tak, by zdezorientowani czytelnicy nie byli do końca pewni, czy życie naśladuje literaturę, czy literatura życie.
Istnieje malutkie miasteczko, tak malutkie, że wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Miasteczko nazywa się Kropka (i rywalizuje z pobliskim Umlautem). Kropką rządzi burmistrz, dobry Tibo Krovic. Tibo Krovic ma dobre serce i dba o mieszkańców – a skrycie podkochuje się w swojej sekretarce, pani Agathe Stopak. Agathe boryka się ze swoimi problemami – jest nieszczęśliwa w małżeństwie i chociaż rozpaczliwie potrzebuje zainteresowania ze strony męża, Stopak oddala się od niej i ucieka w alkohol. Agathe i Tibo Krovic bardzo dbają o zachowanie pozorów, grają nawet przed sobą i nie mogą sobie pozwolić na szczerość. Mimo to wszystko zmierza w stronę romansu – tak naturalnego i zwykłego jak życie w miasteczku. Tyle że wtedy cała opowieść stałaby się zbędna.
Andrew Nicoll postanawia wciągnąć odbiorców w lekko senny monotonny rytm egzystencji w miasteczku. W tym celu ze szczególnym upodobaniem zatrzymuje się przy rozmaitych drobiazgach. Skupia się na zbędnych z punktu widzenia wielkich emocji danych, sprawia mu przyjemność wytracanie tempa historii (a właściwie budowanie tego tempa z detali, które zwykle się pomija). Nic w tym dziwnego: opowiada w końcu o wydarzeniu aż banalnym, schematycznym i do bólu przewidywalnym. Nakreśla obraz podwójnej samotności – dobrego Tibo Krovica, który nie ma towarzyszki życia, oraz rozczarowanej codziennością Agathe, której mąż stał się obcym człowiekiem. Każe swoim postaciom obserwować się ukradkiem i nie przemilcza faktu, że są sobie nawzajem potrzebne do istnienia. Praktycznie nie pozostawia innych niż nieuchronny romans możliwości rozwoju fabuły – i utrzymując czytelników w przekonaniu, że wiedzą, co za chwilę się zdarzy, dokonuje intrygującego przewrotu.
„Dobry człowiek” to powieść, w której liczy się – w planie treści – to, co nie zostało powiedziane, co ukryło się w przemilczeniach, ukradkowych spojrzeniach i bezgłośnych wyrzutach. Słowa przenoszą się do obfitej narracji, jakby nie mogąc znaleźć ujścia w interpersonalnych relacjach wymyśliły sobie jedyne sensowne do funkcjonowania miejsce. „Dobry człowiek” od czasu do czasu próbuje udawać różne gatunki prozy, czerpie z nich kolejno, by je odrzucać – bo przecież to, co istotne, nie może tak po prostu zacząć funkcjonować: wówczas historia straciłaby rację bytu. Andrew Nicoll pokazuje, co można osiągnąć, kiedy opowiada się o materii tak kruchej, że bezpośrednio nazwana ulegnie zniszczeniu. Siła tej książki tkwi w opowiadaniu o niewypowiedzianym.
Rewelacyjna recenzja. Dziękuję.
OdpowiedzUsuń