Znak, Kraków 2011.
Tajemnica Mendozy
Eduardo Mendoza po raz kolejny drwi sobie ze swoich czytelników, a że robi to w sposób mistrzowski, nietrudno będzie mu literacką zabawę wybaczyć. Tym razem wprawi odbiorców w niemałe osłupienie za sprawą niewielkiego objętościowo i rozrzedzonego (choćby w stosunku do pamiętnej trylogii) w narracji tomiku „Niewinność zagubiona w deszczu”. Fanów znowu zachwyci, niezorientowanych zdziwi – chociaż może i urzeknie potoczystą narracją i panowaniem nad słowami – krytycy natomiast bez końca będą się doszukiwać drugiego dna w powieści, która bezpośrednio sygnałów ironii nie przejawia. Odautorski wstęp niczego nie wyjaśni, może poza wyczytywaną między wierszami sugestią, że cała książka, łącznie z pozaliterackim wprowadzeniem, stanowi wyśmienity pastisz. Bo naprawdę trudno przypuszczać, żeby Eduardo Mendoza zadowolił się skromną historią o niezbyt skomplikowanej fabule – i traktować „Niewinność” inaczej niż udany żart literacki.
Siostra Consuelo przychodzi do pewnego ziemianina, don Augusto, z prośbą o wsparcie finansowe dla szpitala. Właściwie nic się nie dzieje, obie strony badają grunt i umacniają się w przekonaniu, że muszą jak najlepiej odgrywać swoje role przed sobą – do czasu. Siostra Consuelo staje się coraz częstszym gościem u przystojnego mężczyzny. W jej życiu pojawi się jeszcze jedna ważna postać, która wszystko skomplikuje: ranny rozbójnik, który potrzebuje pomocy. Narrator będzie towarzyszył siostrze Consuelo aż do nieuchronnego finału i dyskretnie oraz skrótowo przytaczał jej losy – niby ujęte w ramy stereotypu, a jednak miejscami zaskakujące. W końcu wyjdzie na jaw cała prawda.
Początkowo, jeśli wierzyć autorowi, miała to być sztuka teatralna. Potem powstała z tego powieść skupiona wokół trzech wyrazistych postaci, zapożyczonych z bogatego zestawu stypizowanych i kulturowo utrwalonych charakterów. Wszyscy zachowują się dokładnie tak, jak się tego od nich oczekuje, nie pozwalają sobie na – choćby drobne – odejścia od konwencji i nie burzą literackich schematów: w końcu to one decydują o bycie bohaterów: wykroczenia przeciw standardom byłyby tożsame z unicestwieniem postaci. Jest w tym perfidia i przebiegłość Mendozy, który daje swoim postaciom życie, a jednocześnie unieruchamia je w gorsecie schematów.
A walkę o uwagę czytelników wygrywa oczywiście język. Nie romansowa fabuła i nie zabawa pomysłami, a język właśnie, co zresztą u Mendozy dziwić raczej nie powinno. Rezygnacja z oznaczania granic między poszczególnymi częściami dialogu, nastawienie na teatralność gestów, zachowań i wypowiedzi, wyczuwalna sztuczność historii i postaw – to wszystko zostaje rozpuszczone w stylu opowieści, płynnym, silnie zrytmizowanym. Mendoza z lubością traktuje kolejne zdania, rozbudowuje je o coraz to nowe dopowiedzenia, komentarze, dodatki i piętra – ale nie traci przy tym swobody wprawnego narratora i maestrii pisarza świadomego. Smakuje frazy, zwielokrotnia je dla przyjemności własnej i czytelników i sprawia, że łatwo zapomnieć o banalnych w gruncie rzeczy relacjach łączących bohaterów – a dać się uwieść samej czystej prozie.
Przy tym wszystkim w tekście pojawia się jeden zaledwie żart, co w przypadku autora, który lubuje się w słownych popisach i humorystycznych zwrotach akcji podsyca jeszcze tajemniczość. Łatwo tu wpaść w pułapkę poszukiwania sensu czy ideologii – tylko po co?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz