Rebis, Poznań 2025.
Uczucia
Dwie publikacje już funkcjonują na rynku, Beata Biały dokłada do nich kolejną – drugą część „Męskiego gadania”, czyli kilkanaście rozmów ze znanymi postaciami ze świata filmu, teatru, sportu, medycyny, dziennikarstwa, muzyki itd. To rozmowy niekoniecznie biograficzne – nie dążą do odkrywania mało znanych szczegółów z życia bohaterów – chociaż czasami do tego mimochodem prowadzą. Sednem jest tutaj dotarcie do najskrytszych uczuć, emocji i przemyśleń, do których nie ma czasu się przyznawać w zwykłych gazetowych czy internetowych wywiadach. Beata Biały stawia na rozmowy, które porządkuje sobie według sobie tylko znanego klucza.
Każdemu z rozmówców odgórnie przypisuje jakąś emocję lub temat wiodący – z jednym będzie dyskutować o strachu przed przemijaniem, z innym o spełnieniu, z kolejnym bohaterem o poczuciu bezpieczeństwa, ponadto pojawią się tutaj gniew, pokora, zachwyt, sens życia, czułość, odpowiedzialność czy bunt. Nie wszystkim te narzucone kategorie pasują – niektórzy próbują wymykać się schematom, inni będą się im bez słowa sprzeciwu podporządkowywać, bo dostrzegą we własnych doświadczeniach coś, co należałoby przeanalizować i wydobyć na światło dzienne, żeby przestało budzić niepokój. Beata Biały jest dobra w nakłanianiu do zwierzeń, konfesyjny charakter książki to coś, czym przyciągnie czytelników. Każdy z rozmówców odwołuje się do swoich doświadczeń, niekoniecznie od razu znanych szerokiemu gronu czytelników – ale bez względu na biograficzne przeżycia, liczy się tu szczerość uczuć i sytuacje, które generowane są przez konkretny bieg wydarzeń. Autorka pokazuje czytelnikom, że można zanurzyć się w głąb siebie i poszukiwać tam odpowiedzi na ważne pytania – tłumaczy też, że takie odkrycia mogą doprowadzić do pogodzenia się z samymi sobą. Chce nauczyć odbiorców, że da się dotrzeć do sedna, do głębi siebie – wystarczy dłużej się zastanowić. Ta książka nakłania do refleksji nad sobą – i pokazuje, jak istotne jest rozmawianie o najskrytszych odczuciach. To oczyszcza i prowadzi do budowania własnej tożsamości. Kształtuje kodeks moralny i umożliwia wyjaśnienia niektórych reakcji czy zachowań.
„Męskie gadanie 2” to książka, która nie będzie zaskakiwać formą. Beata Biały przygotowuje sobie zestawy pytań odpowiadające wybranym emocjom, a także cytaty – aforyzmy czy skrzydlate myśli dotyczące konkretnych odczuć – żeby w odpowiednich momentach je przywołać i nadać bieg rozmowie. Wprawdzie wystarczyłoby oprzeć się na tym, co udaje jej się wyciągnąć z rozmówców, ale jeśli potrzebuje nadać rytm opowieści albo odrobinę nakierować w odpowiednią stronę, czerpie z tego typu pomocy. Każdy rozdział poprzedza jeszcze krótkim wprowadzeniem na temat poruszanych zaraz kwestii, tak, żeby czytelnicy zdążyli się odpowiednio nastroić i być może przywołać własne skojarzenia związane z zagadnieniem, które zaraz zostanie poddane dogłębnym analizom. Ponieważ jest w tej publikacji docieranie do uczuć znanych postaci, nie ma mowy o nudzie. Nawet forma – uciekająca od atmosfery skandalu czy sensacyjności – nie przeje się czytelnikom tak łatwo. Tu liczy się bowiem szczerość i zatrzymanie się nad ważnymi dla każdego kwestiami.
tu-czytam
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
wtorek, 4 listopada 2025
poniedziałek, 3 listopada 2025
Eliza Piotrowska: Kapibara Barbara i karnawał
Agora, Warszawa 2025.
Spokój
U kapibar nie ma mowy o wstrząsach, ale to nie oznacza, że nie przeżywają one rozmaitych przygód. Wręcz przeciwnie – rodzina kapibary Barbary otwarta jest na nowe odkrycia i zjawiska, nie boi się inności i chętnie poznaje wszystko, co nietypowe – a to oznacza, że ma wiele szans na owocne znajomości i twórcze wyzwania. „Kapibara Barbara i karnawał” to drugi tom przygód sympatycznej bohaterki i jej bliskich – w sam raz dla dzieci, które zaczynają samodzielnie czytać i potrzebują dowcipnych i ciekawych opowiadań, które zatrzymają je przy książce.
Eliza Piotrowska od czasu do czasu wprowadza w narracji drobne wyjaśnienia, jak to jest z kapibarami – że nie piją kawy ani herbaty albo że cenią sobie spokój – ale te ciekawostki z prawdziwego życia to tylko uprawdopodobnienie bajkowych bohaterów. Kapibary bowiem mają cały czas coś do zrobienia. Oto na przykład organizują karnawał dla wszystkich znajomych stworzeń – tak, żeby każdy mógł iść w kolorowym pochodzie i dzielić się z innymi radością, niezależnie od tego, jak wygląda jego środowisko naturalne – bo kapibary chętnie nawiązują przyjaźnie. Chociaż czasami bywa to trochę niebezpieczne, na przykład jak wtedy, kiedy jedna z bohaterek poznaje piranię i pała chęcią spotkania się z jej rodziną. Barbara przekonuje się, że od nadmiernego zamartwiania się można się rozchorować, a najlepszym lekarstwem na nieszczęśliwą miłość jest… miłość spełniona. Poznaje bobra Valdemara, narzeczonego jednej z ciotek – egzotyczny związek wydaje się być naprawdę udany. Przewinie się też przez karty książki pancernik, który nade wszystko ceni sobie spokój i samotność.
„Kapibara Barbara i karnawał” to to, co w pisarstwie Elizy Piotrowskiej odbiorcy lubią najbardziej – sporo poczucia humoru, dużo pomysłów z różnych dziedzin i szybka narracja. Eliza Piotrowska sprawia, że rysunkowych bohaterów bardzo łatwo polubić, a świat kapibar zaczyna kusić nie tylko najmłodszych. Kapibary są oazą spokoju – dają się lubić ze względu na brak wrogów i uroczy wygląd. Jak się okazuje, mają też sporą ciekawość świata i odwagę w realizowaniu marzeń. Kapibara Barbara to wdzięczna postać, która szybko przypadnie do gustu wszystkim czytelnikom: rozśmiesza i rozczula już samym swoim istnieniem, trudno sobie wyobrazić bez niej świat nie tylko dziecięcych lektur. Kapibara Barbara szturmem podbija serca czytelników – bo uosabia to wszystko, za czym mogą oni tęsknić. Jest w tym zbiorze opowiadań sporo ciepłego humoru i rodzinność, jest zestaw doświadczeń nietypowych i wytrącających z rutyny, a jednocześnie dobrze umotywowanych. Eliza Piotrowska potrafi się bawić tematem, nawiązuje do tego, co modne, ale nawet kiedy kapibary przestaną być trendy, Barbara nie zaginie – zbuduje sobie bowiem wierną publiczność. To bohaterka urocza w każdej płaszczyźnie – zachęci zatem dzieci do czytania i do traktowania lektur jako rozrywki. A przy okazji autorka zaprasza do odkrywania świata, do otwierania się na nowe doświadczenia i podejmowania – umiarkowanego – ryzyka w celu poszerzania horyzontów.
Spokój
U kapibar nie ma mowy o wstrząsach, ale to nie oznacza, że nie przeżywają one rozmaitych przygód. Wręcz przeciwnie – rodzina kapibary Barbary otwarta jest na nowe odkrycia i zjawiska, nie boi się inności i chętnie poznaje wszystko, co nietypowe – a to oznacza, że ma wiele szans na owocne znajomości i twórcze wyzwania. „Kapibara Barbara i karnawał” to drugi tom przygód sympatycznej bohaterki i jej bliskich – w sam raz dla dzieci, które zaczynają samodzielnie czytać i potrzebują dowcipnych i ciekawych opowiadań, które zatrzymają je przy książce.
Eliza Piotrowska od czasu do czasu wprowadza w narracji drobne wyjaśnienia, jak to jest z kapibarami – że nie piją kawy ani herbaty albo że cenią sobie spokój – ale te ciekawostki z prawdziwego życia to tylko uprawdopodobnienie bajkowych bohaterów. Kapibary bowiem mają cały czas coś do zrobienia. Oto na przykład organizują karnawał dla wszystkich znajomych stworzeń – tak, żeby każdy mógł iść w kolorowym pochodzie i dzielić się z innymi radością, niezależnie od tego, jak wygląda jego środowisko naturalne – bo kapibary chętnie nawiązują przyjaźnie. Chociaż czasami bywa to trochę niebezpieczne, na przykład jak wtedy, kiedy jedna z bohaterek poznaje piranię i pała chęcią spotkania się z jej rodziną. Barbara przekonuje się, że od nadmiernego zamartwiania się można się rozchorować, a najlepszym lekarstwem na nieszczęśliwą miłość jest… miłość spełniona. Poznaje bobra Valdemara, narzeczonego jednej z ciotek – egzotyczny związek wydaje się być naprawdę udany. Przewinie się też przez karty książki pancernik, który nade wszystko ceni sobie spokój i samotność.
„Kapibara Barbara i karnawał” to to, co w pisarstwie Elizy Piotrowskiej odbiorcy lubią najbardziej – sporo poczucia humoru, dużo pomysłów z różnych dziedzin i szybka narracja. Eliza Piotrowska sprawia, że rysunkowych bohaterów bardzo łatwo polubić, a świat kapibar zaczyna kusić nie tylko najmłodszych. Kapibary są oazą spokoju – dają się lubić ze względu na brak wrogów i uroczy wygląd. Jak się okazuje, mają też sporą ciekawość świata i odwagę w realizowaniu marzeń. Kapibara Barbara to wdzięczna postać, która szybko przypadnie do gustu wszystkim czytelnikom: rozśmiesza i rozczula już samym swoim istnieniem, trudno sobie wyobrazić bez niej świat nie tylko dziecięcych lektur. Kapibara Barbara szturmem podbija serca czytelników – bo uosabia to wszystko, za czym mogą oni tęsknić. Jest w tym zbiorze opowiadań sporo ciepłego humoru i rodzinność, jest zestaw doświadczeń nietypowych i wytrącających z rutyny, a jednocześnie dobrze umotywowanych. Eliza Piotrowska potrafi się bawić tematem, nawiązuje do tego, co modne, ale nawet kiedy kapibary przestaną być trendy, Barbara nie zaginie – zbuduje sobie bowiem wierną publiczność. To bohaterka urocza w każdej płaszczyźnie – zachęci zatem dzieci do czytania i do traktowania lektur jako rozrywki. A przy okazji autorka zaprasza do odkrywania świata, do otwierania się na nowe doświadczenia i podejmowania – umiarkowanego – ryzyka w celu poszerzania horyzontów.
niedziela, 2 listopada 2025
Marta Krajewska: Rusałki, licha, kikimory i inne słowiańskie strachy w opowieściach
Kropka, Warszawa 2025.
Życie obok zjaw
Marta Krajewska dołącza do autorów, którzy chcą przybliżać odbiorcom – zwłaszcza tym najmłodszym – piękno słowiańskiej mitologii. Ale nie decyduje się na stworzenie kolejnego bestiariusza czy poradnika, w którym strachy ożyją. Zależy jej za to na umieszczeniu stworów z ludowej wyobraźni i przekazów w krótkich opowiadaniach i historiach pozornie prawdziwych. „Rusałki, licha, kikimory i inne słowiańskie strachy w opowieściach” to publikacja pięknie przygotowana pod kątem wydawniczym i edytorskim – i bardzo klasyczna w stylu. Zupełnie jakby autorka chciała zachować charakterystyczny dla dawnych wierzeń sposób prezentowania stworów, a jednocześnie przyciągnąć dzisiejszych odbiorców do odkrywania bogactwa ludowego dorobku. Są w tej książce krótkie historie, które bazują na przygodach dzieci z zamierzchłej przeszłości. Sygnałem owej przeszłości są nie tylko imiona bohaterów, dość egzotyczne jak na dzisiejsze czasy, ale także zwyczaje i postawy wobec rodziców. Tu dzieci muszą pomagać w chatach i przy obejściu, pracować, żeby odciążyć dorosłych, odnosić się z szacunkiem do starszych i pracować nad charakterem – tak, żeby był z nich pożytek. Nie ma mowy o rozrywkach, a jeśli już jakieś się pojawią, to zwykle prowadzą do kolejnych nieszczęść – spotkań ze zjawami z innego świata. Tu czynnikiem zapalnym może być wszystko: znaleziony w polu sierp, marzenie wypowiedziane w nieodpowiednim momencie albo słowa rzucone w kierunku drugiego człowieka bez zastanowienia. Bywa też, że stwory z fantazji przychodzą same, nieproszone, próbują znaleźć sobie miejsce w domu i pokażą się tylko wybranym, ale będą mogły potężnie zaszkodzić domownikom. Wtedy przyda się widzenie skrzatów czy duszków – żeby dowiedzieć się, co tak naprawdę zagraża bliskim i wypracować sposób działania, który pozwoli na ochronę. Bo oczywiście nikomu nic złego się nie stanie, chociaż będzie czasem naprawdę groźnie – ze stworami z dawnych wierzeń nie ma żartów. Marta Krajewska dobrze o tym wie i odwołuje się do cech, które funkcjonowały w przekonaniach społeczeństwa, portretuje stwory przekonująco i tak, żeby wywołać czasem dreszcz u odbiorców. Istotą opowiadań jest przeważnie starcie z przybyszem z innego świata. Kto nie będzie wystarczająco sprytny, silny albo odważny, ten przegra – a przegrana oznacza w najlepszym wypadku utratę życia. Dzieci tylko czasami zwracają się z prośbą o pomoc do innych, zwykle do rodziców, ale zdarza się, że i do przyjaciół. I tu niespodzianka: spotykają się wtedy ze zrozumieniem i świadomością funkcjonowania tuż obok istot z wyobraźni. Jest cały zestaw metod zwalczania niechcianych zjaw, mnóstwo podstępów i sztuczek, które pozwolą na uniknięcie złego losu. Marta Krajewska dzięki nietypowym opowiadaniom może zaszczepić w młodych czytelnikach świadomość istnienia świata wyobraźniowego, bogatego i wypełnionego barwnymi istotami. Tu nie można się nudzić. Narracja w książce kojarzy się bardziej z klasycznymi publikacjami, autorka przede wszystkim dba o odtworzenie pomysłów ludowych, nie o budowanie realistycznych scenek – ale jeśli ktoś ceni sobie mitologię słowiańską, będzie usatysfakcjonowany takimi drobnymi historiami.
Życie obok zjaw
Marta Krajewska dołącza do autorów, którzy chcą przybliżać odbiorcom – zwłaszcza tym najmłodszym – piękno słowiańskiej mitologii. Ale nie decyduje się na stworzenie kolejnego bestiariusza czy poradnika, w którym strachy ożyją. Zależy jej za to na umieszczeniu stworów z ludowej wyobraźni i przekazów w krótkich opowiadaniach i historiach pozornie prawdziwych. „Rusałki, licha, kikimory i inne słowiańskie strachy w opowieściach” to publikacja pięknie przygotowana pod kątem wydawniczym i edytorskim – i bardzo klasyczna w stylu. Zupełnie jakby autorka chciała zachować charakterystyczny dla dawnych wierzeń sposób prezentowania stworów, a jednocześnie przyciągnąć dzisiejszych odbiorców do odkrywania bogactwa ludowego dorobku. Są w tej książce krótkie historie, które bazują na przygodach dzieci z zamierzchłej przeszłości. Sygnałem owej przeszłości są nie tylko imiona bohaterów, dość egzotyczne jak na dzisiejsze czasy, ale także zwyczaje i postawy wobec rodziców. Tu dzieci muszą pomagać w chatach i przy obejściu, pracować, żeby odciążyć dorosłych, odnosić się z szacunkiem do starszych i pracować nad charakterem – tak, żeby był z nich pożytek. Nie ma mowy o rozrywkach, a jeśli już jakieś się pojawią, to zwykle prowadzą do kolejnych nieszczęść – spotkań ze zjawami z innego świata. Tu czynnikiem zapalnym może być wszystko: znaleziony w polu sierp, marzenie wypowiedziane w nieodpowiednim momencie albo słowa rzucone w kierunku drugiego człowieka bez zastanowienia. Bywa też, że stwory z fantazji przychodzą same, nieproszone, próbują znaleźć sobie miejsce w domu i pokażą się tylko wybranym, ale będą mogły potężnie zaszkodzić domownikom. Wtedy przyda się widzenie skrzatów czy duszków – żeby dowiedzieć się, co tak naprawdę zagraża bliskim i wypracować sposób działania, który pozwoli na ochronę. Bo oczywiście nikomu nic złego się nie stanie, chociaż będzie czasem naprawdę groźnie – ze stworami z dawnych wierzeń nie ma żartów. Marta Krajewska dobrze o tym wie i odwołuje się do cech, które funkcjonowały w przekonaniach społeczeństwa, portretuje stwory przekonująco i tak, żeby wywołać czasem dreszcz u odbiorców. Istotą opowiadań jest przeważnie starcie z przybyszem z innego świata. Kto nie będzie wystarczająco sprytny, silny albo odważny, ten przegra – a przegrana oznacza w najlepszym wypadku utratę życia. Dzieci tylko czasami zwracają się z prośbą o pomoc do innych, zwykle do rodziców, ale zdarza się, że i do przyjaciół. I tu niespodzianka: spotykają się wtedy ze zrozumieniem i świadomością funkcjonowania tuż obok istot z wyobraźni. Jest cały zestaw metod zwalczania niechcianych zjaw, mnóstwo podstępów i sztuczek, które pozwolą na uniknięcie złego losu. Marta Krajewska dzięki nietypowym opowiadaniom może zaszczepić w młodych czytelnikach świadomość istnienia świata wyobraźniowego, bogatego i wypełnionego barwnymi istotami. Tu nie można się nudzić. Narracja w książce kojarzy się bardziej z klasycznymi publikacjami, autorka przede wszystkim dba o odtworzenie pomysłów ludowych, nie o budowanie realistycznych scenek – ale jeśli ktoś ceni sobie mitologię słowiańską, będzie usatysfakcjonowany takimi drobnymi historiami.
Mrówkacast 3
niedziela to i kolejny odcinek Mrówkacastu: https://www.youtube.com/watch?v=uhwtoIvdnp0
sobota, 1 listopada 2025
Jennifer Lynn Barnes: Małe wielkie skandale
Must Read, Media Rodzina, Poznań 2025.
Odkrycia
W „Małych wielkich kłamstwach” debiutantki w pięknych balowych sukniach siedziały zamknięte w areszcie i bajerowały funkcjonariuszy – i ten przerywnik z teraźniejszości Jennifer Lynn Barnes wybrała, żeby przypominać odbiorczyniom, że nastolatki z wyższych sfer wcale nie muszą być grzeczne i nudne. W „Małych wielkich skandalach” bohaterki – teraz już niemal przyjaciółki – odkrywają między innymi potęgę kobiecej mocy. Tylko że aktualnie próbują się wydostać spod ziemi, przynajmniej niektóre z nich. Za to w niedalekiej przeszłości… Sawyer i Lily, Sadie-Grace i wiele innych debiutantek chcą przystąpić do Białych Rękawiczek, elitarnego i oczywiście tajnego stowarzyszenia. Jednak proces rekrutacji jest wyjątkowo trudny: tu skoki nago do wody z klifu są niczym przy kolejnych, coraz bardziej niebezpiecznych wyzwaniach. Ale wszystko ma swój powód – chodzi o stworzenie siostrzanej więzi i absolutne zaufanie, dzielenie się swoimi sekretami i znajdowanie w sobie odwagi do realizowania najbardziej ryzykownych misji, które przynosi samo życie. Bo chociaż Sawyer nie musi już rozpaczliwie poszukiwać ojca wśród kilku prawdopodobnych kandydatów, to jednak niekoniecznie może o swoich odkryciach opowiedzieć najbliższym. Pakt, jaki przed niemal dwiema dekadami zawarły nastolatki – o tym, żeby równocześnie zajść w ciążę – teraz wpływa na kolejne pokolenie. A przecież to dopiero początek sekretów. Sawyer coraz pewniej czuje się w towarzystwie, zwłaszcza że została zaakceptowana przede wszystkim przez groźną babkę – ale i pozostałe debiutantki. Teraz nie przejmuje się tak bardzo konwenansami, przywykła do nich i coraz lepiej radzi sobie, operując ironią jako bronią. Siłę zdobywa również dzięki silnym uczuciom – chłopak, na którego zwróciła uwagę, także należy do buntowników, którzy lubią ryzyko i stawianie wszystkiego na jedną kartę. Tymczasem Sawyer musi postępować ostrożnie, żeby nie skrzywdzić tych rówieśniczek, które jej zaufały.
Wydawało się, że po „Małych wielkich kłamstwach” autorka nie będzie już mogła bardziej skomplikować fabuły, tymczasem udowadnia ona, że wszystko jeszcze jest do zrobienia – także w dziedzinie gmatwania przeszłości. W pewnym momencie odbiorczyniom przydałoby się wręcz rozrysowanie zależności, układów i powiązań rodzinnych, bo nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Ale impulsem do poznawania historii staje się możliwość odkrywania niewesołej sytuacji, w jakiej aktualnie tkwią bohaterki. Jennifer Lynn Barnes nie zajmuje się błahymi problemami powtarzanymi do znudzenia w literaturze dla młodzieży – tworzy własny zestaw komplikacji i wyzwań, które na zawsze zmienią powieściowe dziewczyny. Dla odbiorczyń to odejście od schematów i wytchnienie, ucieczka przed powtarzalnością i nudą. Kryminalna wręcz akcja nie jest tym, czego spodziewałyby się czytelniczki – tym bardziej będzie wciągać. Świat debiutantek tylko z pozoru jest wypełniony dbaniem o konwenanse – pod powierzchnią kipi od burzliwych uczuć i nietypowych sposobów radzenia sobie z poważnymi problemami. Jest w tej książce szybkie tempo akcji, jest też zestaw wydarzeń dalekich od przewidywalnych – a bohaterki, które powinny zachowywać się zgodnie z wymogami starszyzny, potrafią zamienić się w intrygantki i bez wahania działać, gdy trzeba walczyć o prawdę z dużo silniejszymi przeciwnikami. I to może się podobać.
Odkrycia
W „Małych wielkich kłamstwach” debiutantki w pięknych balowych sukniach siedziały zamknięte w areszcie i bajerowały funkcjonariuszy – i ten przerywnik z teraźniejszości Jennifer Lynn Barnes wybrała, żeby przypominać odbiorczyniom, że nastolatki z wyższych sfer wcale nie muszą być grzeczne i nudne. W „Małych wielkich skandalach” bohaterki – teraz już niemal przyjaciółki – odkrywają między innymi potęgę kobiecej mocy. Tylko że aktualnie próbują się wydostać spod ziemi, przynajmniej niektóre z nich. Za to w niedalekiej przeszłości… Sawyer i Lily, Sadie-Grace i wiele innych debiutantek chcą przystąpić do Białych Rękawiczek, elitarnego i oczywiście tajnego stowarzyszenia. Jednak proces rekrutacji jest wyjątkowo trudny: tu skoki nago do wody z klifu są niczym przy kolejnych, coraz bardziej niebezpiecznych wyzwaniach. Ale wszystko ma swój powód – chodzi o stworzenie siostrzanej więzi i absolutne zaufanie, dzielenie się swoimi sekretami i znajdowanie w sobie odwagi do realizowania najbardziej ryzykownych misji, które przynosi samo życie. Bo chociaż Sawyer nie musi już rozpaczliwie poszukiwać ojca wśród kilku prawdopodobnych kandydatów, to jednak niekoniecznie może o swoich odkryciach opowiedzieć najbliższym. Pakt, jaki przed niemal dwiema dekadami zawarły nastolatki – o tym, żeby równocześnie zajść w ciążę – teraz wpływa na kolejne pokolenie. A przecież to dopiero początek sekretów. Sawyer coraz pewniej czuje się w towarzystwie, zwłaszcza że została zaakceptowana przede wszystkim przez groźną babkę – ale i pozostałe debiutantki. Teraz nie przejmuje się tak bardzo konwenansami, przywykła do nich i coraz lepiej radzi sobie, operując ironią jako bronią. Siłę zdobywa również dzięki silnym uczuciom – chłopak, na którego zwróciła uwagę, także należy do buntowników, którzy lubią ryzyko i stawianie wszystkiego na jedną kartę. Tymczasem Sawyer musi postępować ostrożnie, żeby nie skrzywdzić tych rówieśniczek, które jej zaufały.
Wydawało się, że po „Małych wielkich kłamstwach” autorka nie będzie już mogła bardziej skomplikować fabuły, tymczasem udowadnia ona, że wszystko jeszcze jest do zrobienia – także w dziedzinie gmatwania przeszłości. W pewnym momencie odbiorczyniom przydałoby się wręcz rozrysowanie zależności, układów i powiązań rodzinnych, bo nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Ale impulsem do poznawania historii staje się możliwość odkrywania niewesołej sytuacji, w jakiej aktualnie tkwią bohaterki. Jennifer Lynn Barnes nie zajmuje się błahymi problemami powtarzanymi do znudzenia w literaturze dla młodzieży – tworzy własny zestaw komplikacji i wyzwań, które na zawsze zmienią powieściowe dziewczyny. Dla odbiorczyń to odejście od schematów i wytchnienie, ucieczka przed powtarzalnością i nudą. Kryminalna wręcz akcja nie jest tym, czego spodziewałyby się czytelniczki – tym bardziej będzie wciągać. Świat debiutantek tylko z pozoru jest wypełniony dbaniem o konwenanse – pod powierzchnią kipi od burzliwych uczuć i nietypowych sposobów radzenia sobie z poważnymi problemami. Jest w tej książce szybkie tempo akcji, jest też zestaw wydarzeń dalekich od przewidywalnych – a bohaterki, które powinny zachowywać się zgodnie z wymogami starszyzny, potrafią zamienić się w intrygantki i bez wahania działać, gdy trzeba walczyć o prawdę z dużo silniejszymi przeciwnikami. I to może się podobać.
piątek, 31 października 2025
Bluey: Mikołaj werandziak / Chlup, chlup, święta
Harperkids, Warszawa 2025.
Zabawy
W świecie Bluey wszyscy się bawią – dwa kolejne tomiki z krótkimi opowiadaniami dla najmłodszych sugerują taki właśnie sposób spędzania wolnego czasu przez całą rodzinę. Blue, jej siostra i kuzynka wciągają w swoje rozrywki rodziców – zresztą z okazji świąt wszyscy mogą poczuć się dziećmi i zaangażować we wspólne szalone poszukiwania lub pościgi. Tomik „Chlup, chlup, święta” to odejście od tradycyjnych wizji Bożego Narodzenia jako czasu spędzanego w śnieżne dni. Wszyscy gromadzą się u kuzynki Blue, biorą udział we wręczaniu prezentów, a później bardzo przyjemnie spędzają czas nad wodą. Grill, przekomarzanki i dmuchane materace to przepis na udane rodzinne spotkanie. Ale nie dla wszystkich. Oto Blue dostaje w prezencie lalkę, pieska, którego nazywa Bartolomeo. Oczywiście chce mu przedstawić wszystkich członków coraz bardziej rozrastającej się rodziny (dobry pomysł dla tych odbiorców, którzy dopiero poznają ten świat i jeszcze trochę gubią się w tym, kto jest kim w gronie podobnych do siebie niebieskich psów). Bartolomeo – bez względu na własne zachcianki i możliwości (zabawka w świecie dzieci jest przecież traktowana jak prawdziwe stworzenie) dozna kilku urazów i kilku kontuzji, przekona się na własnej skórze, że członkowie rodziny Blue nie są do końca wrażliwi czy empatyczni. W końcu to Bartolomeo postanawia, że chciałby wrócić do domu. Rzecz jasna to sposób najmłodszych na zakomunikowanie własnych potrzeb tak, żeby nie sprawiać przykrości dorosłym – kryje się w tym drugie dno, które warto rozważyć. Z kolei w tomiku „Mikołaj werandziak” sytuacja zmienia się trochę: teraz wszyscy czekają na prezenty od Mikołaja, ale zastanawiają się, którędy wejdzie do domu pozbawionego kominka. Każdy po kolei może udawać Mikołaja i przynosić prezenty innym, ale Blue dość mocno bierze sobie do serca przekonanie, że Mikołaj nie odwiedza niegrzecznych dzieci – i kiedy sama ma grać rolę prezentodawcy, zmienia reguły i dopasowuje je do własnych przekonań. A to oznacza, że może sprawić poważną przykrość komuś, kto jeszcze niewiele rozumie.
Co ciekawe, oba tomiki dotyczące czasu przedświątecznego, podsuwają temat prezentów i wspólnego spędzania czasu. Podarki bywają drobne, ale pozwalają na rysunkowe wyliczenia – dzięki temu zaintrygują dzieci (każdy będzie chciał przekonać się, co dostali kolejni członkowie rodziny Blue). Do tego dochodzi sporo wspólnych zabaw, tradycja spędzania czasu razem spodoba się wszystkim czytelnikom. Nie ma tu za to religijności – liczą się tylko obrządki dotyczące samego wręczania prezentów i bycia razem, tak, żeby maksymalnie poszerzyć krąg odbiorców. Seria tym razem wstrzeli się w czas bożonarodzeniowy i pokaże inne spojrzenie na tradycje. W cyklu o Bluey nie chodzi jednak wyłącznie o rejestrowanie przyjemnych chwil – za każdym razem pojawia się element, który daje dzieciom do myślenia, sugeruje im sposób postępowania w konkretnych sprawach i uniemożliwia poświęcenie się w całości konsumpcjonizmowi. Kolorowe i drobne tomiki zawierają bardzo dynamiczne historie – jest tu niezbyt dużo tekstu do przetrawienia, za to mnóstwo silnych emocji do przeżycia. Dominuje radość i śmiech, ale nie zabraknie też i problemów zaczerpniętych z dziecięcej codzienności i przeniesionych do rodziny Łączków i ich dalszych i bliższych znajomych czy krewnych.
Zabawy
W świecie Bluey wszyscy się bawią – dwa kolejne tomiki z krótkimi opowiadaniami dla najmłodszych sugerują taki właśnie sposób spędzania wolnego czasu przez całą rodzinę. Blue, jej siostra i kuzynka wciągają w swoje rozrywki rodziców – zresztą z okazji świąt wszyscy mogą poczuć się dziećmi i zaangażować we wspólne szalone poszukiwania lub pościgi. Tomik „Chlup, chlup, święta” to odejście od tradycyjnych wizji Bożego Narodzenia jako czasu spędzanego w śnieżne dni. Wszyscy gromadzą się u kuzynki Blue, biorą udział we wręczaniu prezentów, a później bardzo przyjemnie spędzają czas nad wodą. Grill, przekomarzanki i dmuchane materace to przepis na udane rodzinne spotkanie. Ale nie dla wszystkich. Oto Blue dostaje w prezencie lalkę, pieska, którego nazywa Bartolomeo. Oczywiście chce mu przedstawić wszystkich członków coraz bardziej rozrastającej się rodziny (dobry pomysł dla tych odbiorców, którzy dopiero poznają ten świat i jeszcze trochę gubią się w tym, kto jest kim w gronie podobnych do siebie niebieskich psów). Bartolomeo – bez względu na własne zachcianki i możliwości (zabawka w świecie dzieci jest przecież traktowana jak prawdziwe stworzenie) dozna kilku urazów i kilku kontuzji, przekona się na własnej skórze, że członkowie rodziny Blue nie są do końca wrażliwi czy empatyczni. W końcu to Bartolomeo postanawia, że chciałby wrócić do domu. Rzecz jasna to sposób najmłodszych na zakomunikowanie własnych potrzeb tak, żeby nie sprawiać przykrości dorosłym – kryje się w tym drugie dno, które warto rozważyć. Z kolei w tomiku „Mikołaj werandziak” sytuacja zmienia się trochę: teraz wszyscy czekają na prezenty od Mikołaja, ale zastanawiają się, którędy wejdzie do domu pozbawionego kominka. Każdy po kolei może udawać Mikołaja i przynosić prezenty innym, ale Blue dość mocno bierze sobie do serca przekonanie, że Mikołaj nie odwiedza niegrzecznych dzieci – i kiedy sama ma grać rolę prezentodawcy, zmienia reguły i dopasowuje je do własnych przekonań. A to oznacza, że może sprawić poważną przykrość komuś, kto jeszcze niewiele rozumie.
Co ciekawe, oba tomiki dotyczące czasu przedświątecznego, podsuwają temat prezentów i wspólnego spędzania czasu. Podarki bywają drobne, ale pozwalają na rysunkowe wyliczenia – dzięki temu zaintrygują dzieci (każdy będzie chciał przekonać się, co dostali kolejni członkowie rodziny Blue). Do tego dochodzi sporo wspólnych zabaw, tradycja spędzania czasu razem spodoba się wszystkim czytelnikom. Nie ma tu za to religijności – liczą się tylko obrządki dotyczące samego wręczania prezentów i bycia razem, tak, żeby maksymalnie poszerzyć krąg odbiorców. Seria tym razem wstrzeli się w czas bożonarodzeniowy i pokaże inne spojrzenie na tradycje. W cyklu o Bluey nie chodzi jednak wyłącznie o rejestrowanie przyjemnych chwil – za każdym razem pojawia się element, który daje dzieciom do myślenia, sugeruje im sposób postępowania w konkretnych sprawach i uniemożliwia poświęcenie się w całości konsumpcjonizmowi. Kolorowe i drobne tomiki zawierają bardzo dynamiczne historie – jest tu niezbyt dużo tekstu do przetrawienia, za to mnóstwo silnych emocji do przeżycia. Dominuje radość i śmiech, ale nie zabraknie też i problemów zaczerpniętych z dziecięcej codzienności i przeniesionych do rodziny Łączków i ich dalszych i bliższych znajomych czy krewnych.
czwartek, 30 października 2025
Tomasz Stawiszyński: Ćwiczenia z dysonansu
Znak, Kraków 2025.
Zmiany
Jest Tomasz Stawiszyński człowiekiem nastawionym na rejestrowanie zmian czy choćby przesłanek do przyszłych zmian – tych, które już wkrótce przekształcą obraz egzystencji całych społeczeństw. Dostrzega subtelne zjawiska, które zapowiadają zaledwie – ale tylko najuważniejszym obserwatorom – nieuniknione. Rejestruje wydarzenia, które mogą mieć olbrzymie znaczenie, nawet jeśli chwilowo nie wydają się zbyt groźne. I zdaje sobie sprawę, że tylko jednostki biją na alarm, jeśli zauważają przekraczanie norm etycznych albo naruszanie granic drugiego człowieka, sam się do nich zalicza, chociaż tego akurat nie podkreśla. Chodzi o to, żeby sugerować czytelnikom bliskość wielkich tematów i zachęcać ich do samodzielnych krytycznych obserwacji. Tomasz Stawiszyński zresztą zachowuje się całkiem sprytnie: raz odnosi się do spraw z mediów społecznościowych, raz – do wielkiej międzynarodowej polityki. Miesza znaczenia i rangi wydarzeń, żeby czytelnicy nie wiedzieli, czego się spodziewać po kolejnym tekście. To nie jest efemeryczny zestaw błahych felietonów, a znacząca seria, teraz, dla wygody odbiorców i nadania trwałości drobiazgom, zamieniona w książkę.
Określony rozmiar tekstów wymusza na autorze dyscyplinę myślową i przy okazji także podkreślanie puent czy obserwacji. Stawiszyński czasami uderza w kasandryczne tony, czasami oprowadza odbiorców jak przewodnik, a czasami po prostu się bawi – ale bez względu na sposób prowadzenia mikrorelacji dba o to, żeby czymś swoją widownię zaskoczyć albo żeby zmusić do refleksji nad zjawiskiem dopiero co oglądanym. Bierze pod lupę wszystko, co może zaintrygować jego czytelników, ale dba też o różnorodność źródeł inspiracji. Czasami będzie zatem wybierał opowieść o życiu i twórczości, czasami – kwestie etyczne albo społeczne. Odnosi się do spraw wielkich, które upycha w felietonowych formach, a niekiedy przygląda się najmniejszym ziarenkom wiadomości, które rozszerza do rozmiaru przystępnego dla odbiorców. Tematyczny misz-masz spojony zostaje charakterystycznym rytmem relacji. Spojrzenie Stawiszyńskiego nie prześlizguje się przez rzeczywistość, raczej co chwilę utyka w innym miejscu i doprowadza do wyciągania kolejnych wniosków. Stawiszyński zaprasza także czytelników do udziału w tej – niełatwej przecież – zabawie. Podsuwa im tropy i przekazuje własne spostrzeżenia, które w zwieńczeniach felietonów przerabia na podsumowania przeważnie niezbyt kojące. Bo jednak łatwiej wydobyć na światło dzienne to, co może zamienić się w zaskoczenie – zwłaszcza jeśli na początku nie wydaje się zbyt groźne ani nawet podejrzane.
Niby są to teksty przesiąknięte spojrzeniem filozoficznym, a przecież wymuszają uczestnictwo (choćby tylko bierne) w dzisiejszym świecie, kulturze i społecznościach. Pozbawione oczywistości, kuszą czytelników rozwiązaniami odkrywczymi i wskazywaniem tego, co kompletnie wymyka się poznaniu. Kilkadziesiąt felietonów pisanych regularnie do rubryki w „Tygodniku Powszechnym” zamieniło się teraz w znakomitą książkę. Problem w tym, że nawet zamiana wielu małych form w jedną dużą nie pozwoli na przyspieszenie lekturowe: tej pozycji po prostu nie da się czytać szybko. Autor bowiem szykuje na czytelników wiele pułapek i spowalniaczy, punktów, które skutecznie wytrącą z procesu czytania i zamienią go w czas na myślenie o właśnie przyswojonej ciekawostce.
Zmiany
Jest Tomasz Stawiszyński człowiekiem nastawionym na rejestrowanie zmian czy choćby przesłanek do przyszłych zmian – tych, które już wkrótce przekształcą obraz egzystencji całych społeczeństw. Dostrzega subtelne zjawiska, które zapowiadają zaledwie – ale tylko najuważniejszym obserwatorom – nieuniknione. Rejestruje wydarzenia, które mogą mieć olbrzymie znaczenie, nawet jeśli chwilowo nie wydają się zbyt groźne. I zdaje sobie sprawę, że tylko jednostki biją na alarm, jeśli zauważają przekraczanie norm etycznych albo naruszanie granic drugiego człowieka, sam się do nich zalicza, chociaż tego akurat nie podkreśla. Chodzi o to, żeby sugerować czytelnikom bliskość wielkich tematów i zachęcać ich do samodzielnych krytycznych obserwacji. Tomasz Stawiszyński zresztą zachowuje się całkiem sprytnie: raz odnosi się do spraw z mediów społecznościowych, raz – do wielkiej międzynarodowej polityki. Miesza znaczenia i rangi wydarzeń, żeby czytelnicy nie wiedzieli, czego się spodziewać po kolejnym tekście. To nie jest efemeryczny zestaw błahych felietonów, a znacząca seria, teraz, dla wygody odbiorców i nadania trwałości drobiazgom, zamieniona w książkę.
Określony rozmiar tekstów wymusza na autorze dyscyplinę myślową i przy okazji także podkreślanie puent czy obserwacji. Stawiszyński czasami uderza w kasandryczne tony, czasami oprowadza odbiorców jak przewodnik, a czasami po prostu się bawi – ale bez względu na sposób prowadzenia mikrorelacji dba o to, żeby czymś swoją widownię zaskoczyć albo żeby zmusić do refleksji nad zjawiskiem dopiero co oglądanym. Bierze pod lupę wszystko, co może zaintrygować jego czytelników, ale dba też o różnorodność źródeł inspiracji. Czasami będzie zatem wybierał opowieść o życiu i twórczości, czasami – kwestie etyczne albo społeczne. Odnosi się do spraw wielkich, które upycha w felietonowych formach, a niekiedy przygląda się najmniejszym ziarenkom wiadomości, które rozszerza do rozmiaru przystępnego dla odbiorców. Tematyczny misz-masz spojony zostaje charakterystycznym rytmem relacji. Spojrzenie Stawiszyńskiego nie prześlizguje się przez rzeczywistość, raczej co chwilę utyka w innym miejscu i doprowadza do wyciągania kolejnych wniosków. Stawiszyński zaprasza także czytelników do udziału w tej – niełatwej przecież – zabawie. Podsuwa im tropy i przekazuje własne spostrzeżenia, które w zwieńczeniach felietonów przerabia na podsumowania przeważnie niezbyt kojące. Bo jednak łatwiej wydobyć na światło dzienne to, co może zamienić się w zaskoczenie – zwłaszcza jeśli na początku nie wydaje się zbyt groźne ani nawet podejrzane.
Niby są to teksty przesiąknięte spojrzeniem filozoficznym, a przecież wymuszają uczestnictwo (choćby tylko bierne) w dzisiejszym świecie, kulturze i społecznościach. Pozbawione oczywistości, kuszą czytelników rozwiązaniami odkrywczymi i wskazywaniem tego, co kompletnie wymyka się poznaniu. Kilkadziesiąt felietonów pisanych regularnie do rubryki w „Tygodniku Powszechnym” zamieniło się teraz w znakomitą książkę. Problem w tym, że nawet zamiana wielu małych form w jedną dużą nie pozwoli na przyspieszenie lekturowe: tej pozycji po prostu nie da się czytać szybko. Autor bowiem szykuje na czytelników wiele pułapek i spowalniaczy, punktów, które skutecznie wytrącą z procesu czytania i zamienią go w czas na myślenie o właśnie przyswojonej ciekawostce.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)






