Familium, Republika Czeska 2025.
Album marzeń
Każdy fan motoryzacji – a już na pewno każdy fan Lamborghini ma na swojej półce kilka książek dokumentujących działalność firmy – albo katalogów motoryzacyjnych. Teraz ma szansę na uzupełnienie zbiorów o piękny, wielki album z krótkimi omówieniami poszczególnych modeli – i nie tylko. „Automobili Lamborghini. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Oficjalna książka” to nie lektura a zjawisko. Wyjątkowe, niepowtarzalne i pozwalające na odkrywanie motoryzacyjnych przyjemności. Simonluca Pini zajmuje się tu prezentowaniem i krótkim komentowaniem kolejnych modeli i pomysłów spoza podstawowej linii produkcyjnej na przestrzeni lat – każdy samochód przedstawia tak, żeby fani Lamborghini mogli porównywać decyzje inżynierskie lub designowe, od czasu do czasu posiłkuje się liczbą wyprodukowanych egzemplarzy czy – ceną, najprawdopodobniej dla rozbudzenia wyobraźni czytelników. Pokazuje, jak zmieniały się dążenia firmy i jak wpływało to na sylwetkę samochodów, jakie modyfikacje przynosiły kolejne lata i jak wykorzystywano tradycję w odświeżaniu wybranych modeli. Za każdym razem autor skupia się wyłącznie na faktach, jedynie przy kodach QR stawia na powtarzalność rozkoszy w rodzaju wsłuchiwania się w symfonię silnika – ale też chodzi tu o zwrócenie uwagi odbiorców na bonusy, jakie będą mogli uzyskać po zeskanowaniu kodu. Im bliżej teraźniejszości, tym bardziej może sięgać po rozmowy z twórcami i prezesami – z ludźmi ze szczytu, którzy odpowiadają za wizerunek Lamborghini obecnie. I to dla czytelników może stać się również interesujące ze względu na przywoływanie marki kreowanej przez wybitne jednostki – z wizją, charakterem i doświadczeniem w pracy w firmie. Jeśli na początku Lamborghini to ludzie, to do tego trzeba wrócić po latach kryzysowych i „mrocznym” okresie działalności. Zresztą Pini nie unika takiego tematu: skoro rozdziały pełnią tu jednocześnie funkcję kalendarium, nie ma co rezygnować z mniej chwalebnych momentów w historii – i tak wszystko uda się nadrobić wizją przyszłości i planów, a także przełomów w technologii produkcyjnej. Można się dzięki tej książce dowiedzieć, jak wyglądają SUV-y Lamborghini i kiedy zaczęto tworzyć kokpity z jednego kawałka futurystycznego materiału, a także – kiedy zaczęto wprowadzać nowe rozwiązania z rodzajami paliwa. I to dla odbiorców – fanów – może być ciekawe i inspirujące, a przy tym – zachęcające do dalszego śledzenia działalności firmy. Lamborghini kojarzy się nie tylko z sukcesem, ale i z wyścigami, więc ten tom może się przydać również miłośnikom tego sportu.
Przede wszystkim jednak jest to olśniewający album. Na wielkoformatowych zdjęciach, często wychodzących na całe rozkładówki, mamy tu prezentowane kolejne modele – lśniące, idealnie oświetlone i ustawione tak, żeby przykuwały uwagę i podkreślały to, co nowe, ożywcze oraz kreatywne (albo wręcz futurystyczne). Od czasu do czasu można będzie zajrzeć do wnętrza (tam, gdzie kody QR – przejechać się z kierowcą), obejrzeć silnik lub inne detale, jakie firma chciała zaprezentować. To książka stworzona z myślą o fanach motoryzacji i o tych, którzy chcą się zachwycać niebanalnymi pomysłami. Trudno będzie oderwać od niej wszystkich kochających Lamborghini – nic zatem dziwnego, że tom ukazuje się w wydawnictwie, które hasłem przewodnim uczyniło słowa „prezenty dla całej rodziny”. Męskiej części rodziny łatwo się od tej publikacji nie odciągnie.
tu-czytam
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
tu-czytam.blogspot.com to strona z recenzjami: portal literacki tworzony w pełni przez jedną osobę i wykorzystujący szablon bloga dla łatwego wprowadzania kolejnych tekstów.
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
Nie znajdzie się tu polecajek, konkursów, komciów ani podpiętych social mediów, za to codziennie od 2009 roku pojawiają się pełnowymiarowe (minimum 3000 znaków) omówienia książek.
Zapraszam do kontaktu promotorki książek i wydawnictwa.
Zabrania się kopiowania treści strony. Publikowanie fragmentów tekstów możliwe wyłącznie za zgodą autorki i obowiązkowo z podaniem źródła. Kontakt: iza.mikrut@gmail.com
środa, 10 grudnia 2025
wtorek, 9 grudnia 2025
Marek Hłasko: Felietony
Iskry, Warszawa 2025.
Ocena świata
Ostatnim tomem do dzieł wybranych Marka Hłaski jest książka „Felietony” – zawierająca teksty publicystyczne z prasy polskiej (między innymi „Po prostu”, „Zeszyty Literackie”, „Sztandar Młodych”) i zagranicznej („Die Weltwoche” i „Maariv”, teksty z tego ostatniego po raz pierwszy ukazują się w polskim przekładzie). Dzisiaj Marek Hłasko nie jest już pisarzem, który wyzwala w odbiorcach młodego pokolenia natychmiastową chęć czytania, coraz bardziej odchodzi w zapomnienie jako twórca dzisiaj przebrzmiały i nie do końca pasujący do czasów. A jednak kto zajrzy do tej publikacji, będzie zaskoczony przede wszystkim wytycznymi genologicznymi dawniej i dzisiaj. Felietony Marka Hłaski w niczym nie przypominają dzisiejszych produkcji z gazet i czasopism i już choćby z tego powodu mogą być intrygujące dla czytelników. Hłasko czasami komentuje rzeczywistość społeczno-polityczną, częściej odwołuje się do spraw kulturowych, szuka tematów, które nie będą aż tak efemeryczne. Nawet jeśli nie wydaje mu się, że system przeminie – wypada, jakby bardziej liczył na trwałość produkcji filmowych czy książkowych. I faktycznie odwołuje się do tytułów do dzisiaj znanych i kojarzonych – ale niekoniecznie w takiej wersji jak interpretacja autora. Hłasko jest krytykiem bezlitosnym. Wydaje mu się, że ma rację i przekonany jest, że odbiorcy powinni podążać wytyczaną przez niego drogą. Niektórych twórców lubi bardziej, Dostojewski na przykład wraca u niego dość często. Przez osobiste wybory i komentarze felietony jawią się jako bardzo atrakcyjne – widać tu, jak jeden pisarz może oceniać i postrzegać warsztat kolegów po fachu, co go fascynuje, a co według niego nie przetrwa. Podobnie rzecz ma się z filmami, chociaż tu brakuje zestawienia dokonań. Hłasko za to bardzo chętnie tropi i wydrwiwa rozwiązania sztampowe, schematyczne i niewnoszące niczego ciekawego do egzystencji odbiorców. Nie zgadza się na bylejakość w tworzeniu, protestuje przeciwko posługiwaniu się wygodnymi szablonami. Najważniejsze dla odbiorców jest to, że dostrzega mechanizmy działania autorów – i rozczytuje na przykład powieści kryminalne czy Jamesa Bonda. Informuje też, jak widzi bunt w literaturze.
Te felietony – zebrane razem – nie bazują na żartach czy komicznych puentach – Hłasko jest tu autorem, który wciąż walczy, obserwuje, dostrzega i komentuje to, co należałoby zmienić. Analizuje wydarzenia z prowincjonalnych terenów, przygląda się ponurej często codzienności – nic dziwnego, że przed ocenami ucieka często w sztukę, znacznie wygodniej jest tworzyć niż przetwarzać – nawet jeśli bazuje się we własnej twórczości na obserwacjach zwykłego życia. To życie w felietonach Hłaski jawi się zupełnie inaczej niż w tekstach literackich, a dla dzisiejszych czytelników – z perspektywy czasu – staje się mocno egzotyczne.
I właśnie ten element, niezamierzona egzotyka wywołana przez dystans czasowy i przemiany kulturowe oraz społeczne będzie najbardziej przyciągającym dla czytelników motywem. Felietony Hłaski mają pazur, nie są nudne ani stonowane, autor nie boi się wygłaszania kontrowersyjnych opinii – ale przejmuje się wyłącznie tym, co sam przemyślał, korzysta z własnych wniosków i nie zamierza nikomu się podporządkowywać.
Ocena świata
Ostatnim tomem do dzieł wybranych Marka Hłaski jest książka „Felietony” – zawierająca teksty publicystyczne z prasy polskiej (między innymi „Po prostu”, „Zeszyty Literackie”, „Sztandar Młodych”) i zagranicznej („Die Weltwoche” i „Maariv”, teksty z tego ostatniego po raz pierwszy ukazują się w polskim przekładzie). Dzisiaj Marek Hłasko nie jest już pisarzem, który wyzwala w odbiorcach młodego pokolenia natychmiastową chęć czytania, coraz bardziej odchodzi w zapomnienie jako twórca dzisiaj przebrzmiały i nie do końca pasujący do czasów. A jednak kto zajrzy do tej publikacji, będzie zaskoczony przede wszystkim wytycznymi genologicznymi dawniej i dzisiaj. Felietony Marka Hłaski w niczym nie przypominają dzisiejszych produkcji z gazet i czasopism i już choćby z tego powodu mogą być intrygujące dla czytelników. Hłasko czasami komentuje rzeczywistość społeczno-polityczną, częściej odwołuje się do spraw kulturowych, szuka tematów, które nie będą aż tak efemeryczne. Nawet jeśli nie wydaje mu się, że system przeminie – wypada, jakby bardziej liczył na trwałość produkcji filmowych czy książkowych. I faktycznie odwołuje się do tytułów do dzisiaj znanych i kojarzonych – ale niekoniecznie w takiej wersji jak interpretacja autora. Hłasko jest krytykiem bezlitosnym. Wydaje mu się, że ma rację i przekonany jest, że odbiorcy powinni podążać wytyczaną przez niego drogą. Niektórych twórców lubi bardziej, Dostojewski na przykład wraca u niego dość często. Przez osobiste wybory i komentarze felietony jawią się jako bardzo atrakcyjne – widać tu, jak jeden pisarz może oceniać i postrzegać warsztat kolegów po fachu, co go fascynuje, a co według niego nie przetrwa. Podobnie rzecz ma się z filmami, chociaż tu brakuje zestawienia dokonań. Hłasko za to bardzo chętnie tropi i wydrwiwa rozwiązania sztampowe, schematyczne i niewnoszące niczego ciekawego do egzystencji odbiorców. Nie zgadza się na bylejakość w tworzeniu, protestuje przeciwko posługiwaniu się wygodnymi szablonami. Najważniejsze dla odbiorców jest to, że dostrzega mechanizmy działania autorów – i rozczytuje na przykład powieści kryminalne czy Jamesa Bonda. Informuje też, jak widzi bunt w literaturze.
Te felietony – zebrane razem – nie bazują na żartach czy komicznych puentach – Hłasko jest tu autorem, który wciąż walczy, obserwuje, dostrzega i komentuje to, co należałoby zmienić. Analizuje wydarzenia z prowincjonalnych terenów, przygląda się ponurej często codzienności – nic dziwnego, że przed ocenami ucieka często w sztukę, znacznie wygodniej jest tworzyć niż przetwarzać – nawet jeśli bazuje się we własnej twórczości na obserwacjach zwykłego życia. To życie w felietonach Hłaski jawi się zupełnie inaczej niż w tekstach literackich, a dla dzisiejszych czytelników – z perspektywy czasu – staje się mocno egzotyczne.
I właśnie ten element, niezamierzona egzotyka wywołana przez dystans czasowy i przemiany kulturowe oraz społeczne będzie najbardziej przyciągającym dla czytelników motywem. Felietony Hłaski mają pazur, nie są nudne ani stonowane, autor nie boi się wygłaszania kontrowersyjnych opinii – ale przejmuje się wyłącznie tym, co sam przemyślał, korzysta z własnych wniosków i nie zamierza nikomu się podporządkowywać.
poniedziałek, 8 grudnia 2025
Albert Rutherford: Myśl algorytmicznie
Sensus, Helion, Gliwice 2025.
Programy
Dwie zalety ma ta książka – dwie zalety, które sprawią, że odbiorcy chętnie będą po nią sięgać. Po pierwsze tytuł, który zawiera w sobie nie tylko nakaz, ale też obietnicę, że da się go wprowadzić w czyn – wielu ludzi chciałoby myśleć algorytmicznie, nastawić się na systemowe rozwiązanie problemów. Po drugie – objętość. Cały tomik łącznie z bibliografią i przypisami to zaledwie sto stron – co oznacza, że w skondensowanej formie odbiorcy otrzymają tu mnóstwo porad i wskazówek. Albert Rutheford bowiem poważnie podchodzi do swojego zadania, tworzy poradnik, ale poradnik, który ma dla dzisiejszych czytelników sporą moc. Nie wprowadza oczywiście wiadomości nowych, ale przez zgrabne nawiązanie do programów komputerowych podpowiada, co zrobić, żeby trochę uprościć sobie codzienność. Algorytmy większości czytelników kojarzą się z komputerami – komputery to niezawodność i pewnego rodzaju mechanizacja codziennych zajęć. Autor przygląda się dokonaniom psychologów i wybiera z nich to wszystko, co pomaga w porządkowaniu świata. Tłumaczy, kiedy ludzie kierują się intuicją w podejmowaniu decyzji (i kiedy proces decyzyjny staje się najtrudniejszy przez nadmiar danych niemożliwych do porównywania czy zestawienia). Skupia się na prokrastynacji i na ruminacjach, ale naświetla też wpływ innych ludzi (lub czynników zupełnie pozbawionych sensu a wpływających na rzekomo racjonalne wybory). Ale najważniejsze jest to, że uczy tworzenia algorytmów – nie tych komputerowych, a życiowych. Rozpisuje niemal każde zadanie do wykonania na kilka prostych kroków – podpowiada czytelnikom, jak zastosować te kroki do zwyczajności. Proponuje kilka ćwiczeń do wykonania tak, żeby przyzwyczaić się do stosowania konkretnych schematów. I tyle – niczego więcej nie potrzeba. Żadnych rozbudowanych teorii (chętni i zainteresowani znajdą do nich drogę), żadnych wielkich słów i obietnic – to wszystko, co znalazło się w tej książce, daje się bezpośrednio przełożyć na życie. „Myśl algorytmicznie” to udana publikacja – niewielka, ale pełna wartościowych z perspektywy zwykłych odbiorców uwag. Autor bardzo umiejętnie łączy życiowy chaos i porządek programów komputerowych – trafia marketingowo i realizacyjnie.
Są tu krótkie rozdziały – początkowo po prostu wytyczające czytelnikom punkty do refleksji nad zwyczajowymi zachowaniami. Później jednak coraz bardziej zaczyna się liczyć praktyka – i nawet na przekonanie odbiorców do podjęcia określonych działań Rutherford znajduje odpowiednią metodę. Oczywiście trafi do przekonania tylko części publiczności literackiej, do tych ludzi, którzy potrzebują przynajmniej pozorów porządku. To dla nich cały system, banalny do zapamiętania i do wcielenia w czyn. Co ciekawe, nie ma w „Myśl algorytmicznie” przegadania ani momentów kompletnie pozbawionych znaczenia, tu wszystko jest po coś – pełni swoją funkcję, nawet jeśli na nowo odkrywa rzeczywistość dla nowych czytelników. Rutherford wie, jak wydobyć z gąszczu psychologicznych dokonań to, co istotne w procesie budowania samoświadomości. Przetwarza wybrane teorie tak, żeby pasowały do koncepcji myślenia algorytmicznego. I tym samym sprawia, że czytelnicy będą mieli wrażenie uczestniczenia w wyjątkowym odkryciu.
Programy
Dwie zalety ma ta książka – dwie zalety, które sprawią, że odbiorcy chętnie będą po nią sięgać. Po pierwsze tytuł, który zawiera w sobie nie tylko nakaz, ale też obietnicę, że da się go wprowadzić w czyn – wielu ludzi chciałoby myśleć algorytmicznie, nastawić się na systemowe rozwiązanie problemów. Po drugie – objętość. Cały tomik łącznie z bibliografią i przypisami to zaledwie sto stron – co oznacza, że w skondensowanej formie odbiorcy otrzymają tu mnóstwo porad i wskazówek. Albert Rutheford bowiem poważnie podchodzi do swojego zadania, tworzy poradnik, ale poradnik, który ma dla dzisiejszych czytelników sporą moc. Nie wprowadza oczywiście wiadomości nowych, ale przez zgrabne nawiązanie do programów komputerowych podpowiada, co zrobić, żeby trochę uprościć sobie codzienność. Algorytmy większości czytelników kojarzą się z komputerami – komputery to niezawodność i pewnego rodzaju mechanizacja codziennych zajęć. Autor przygląda się dokonaniom psychologów i wybiera z nich to wszystko, co pomaga w porządkowaniu świata. Tłumaczy, kiedy ludzie kierują się intuicją w podejmowaniu decyzji (i kiedy proces decyzyjny staje się najtrudniejszy przez nadmiar danych niemożliwych do porównywania czy zestawienia). Skupia się na prokrastynacji i na ruminacjach, ale naświetla też wpływ innych ludzi (lub czynników zupełnie pozbawionych sensu a wpływających na rzekomo racjonalne wybory). Ale najważniejsze jest to, że uczy tworzenia algorytmów – nie tych komputerowych, a życiowych. Rozpisuje niemal każde zadanie do wykonania na kilka prostych kroków – podpowiada czytelnikom, jak zastosować te kroki do zwyczajności. Proponuje kilka ćwiczeń do wykonania tak, żeby przyzwyczaić się do stosowania konkretnych schematów. I tyle – niczego więcej nie potrzeba. Żadnych rozbudowanych teorii (chętni i zainteresowani znajdą do nich drogę), żadnych wielkich słów i obietnic – to wszystko, co znalazło się w tej książce, daje się bezpośrednio przełożyć na życie. „Myśl algorytmicznie” to udana publikacja – niewielka, ale pełna wartościowych z perspektywy zwykłych odbiorców uwag. Autor bardzo umiejętnie łączy życiowy chaos i porządek programów komputerowych – trafia marketingowo i realizacyjnie.
Są tu krótkie rozdziały – początkowo po prostu wytyczające czytelnikom punkty do refleksji nad zwyczajowymi zachowaniami. Później jednak coraz bardziej zaczyna się liczyć praktyka – i nawet na przekonanie odbiorców do podjęcia określonych działań Rutherford znajduje odpowiednią metodę. Oczywiście trafi do przekonania tylko części publiczności literackiej, do tych ludzi, którzy potrzebują przynajmniej pozorów porządku. To dla nich cały system, banalny do zapamiętania i do wcielenia w czyn. Co ciekawe, nie ma w „Myśl algorytmicznie” przegadania ani momentów kompletnie pozbawionych znaczenia, tu wszystko jest po coś – pełni swoją funkcję, nawet jeśli na nowo odkrywa rzeczywistość dla nowych czytelników. Rutherford wie, jak wydobyć z gąszczu psychologicznych dokonań to, co istotne w procesie budowania samoświadomości. Przetwarza wybrane teorie tak, żeby pasowały do koncepcji myślenia algorytmicznego. I tym samym sprawia, że czytelnicy będą mieli wrażenie uczestniczenia w wyjątkowym odkryciu.
niedziela, 7 grudnia 2025
Matt Lucas: Chłopiec, który przespał święta
Kropka, Warszawa 2025.
Ratowanie świąt
Sytuacja Leona nie jest do pozazdroszczenia. Chłopiec niedawno stracił mamę i teraz próbuje się odnaleźć w nowej dla siebie rzeczywistości. Obiecał rodzicielce, że po jej odejściu nie przestanie odczuwać radości, musi więc dołożyć wszelkich starań, żeby wszystko było jak kiedyś – a już na pewno, żeby nie rezygnował z własnych marzeń. Nie jest to zbyt proste do uzyskania, ale Leon bardzo się stara. Zależy mu zwłaszcza na tym, żeby rodzina przeżywała Boże Narodzenie jak dawniej. Leon te święta uwielbia, jeszcze przed grudniem poświęca dużo czasu na przygotowanie prezentów dla wszystkich bliskich, a to dopiero początek. Razem z czekoladkami z kalendarza adwentowego (wyjadanymi zgodnie z założeniem, po jednej dziennie), Leon przygotowuje kolejne zadania do wykonania zanim nadejdzie Gwiazdka. Nie jest to proste: przyjaciele lubią spędzać z nim czas i potrzebują jego towarzystwa, czasami też wpadają sąsiedzi lub krewni, którzy nie przyjmują do wiadomości, że ktoś mógłby mieć inne plany. Leon bardzo chce ozdobić dom lampkami choinkowymi, narysować specjalne kartki świąteczne dla rodzeństwa, taty i dziadków, upiec ciasta (bo kocha piec, odkąd zafascynował się pewnym brytyjskim programem – w książce nie pada jego nazwa, ale nieprzypadkowo autor był jednym z prowadzących), a nawet napisać świąteczną piosenkę. Lista zadań stale się wydłuża, bo zamiast realizować je zgodnie z założeniami, Leon daje się wciągnąć w wir zabaw i pomysłów, które mają inni. Przy okazji robi też sporo dobrego, między innymi uczy siostrę, która ma wybiórczość pokarmową i toleruje tylko frytki, jeść pieczone ziemniaki (za pomocą sztuczki podpatrzonej u mamy). Leon robi wszystko, żeby najbliższe Boże Narodzenie było jak najlepsze. Tylko że nic nie idzie zgodnie z planem.
Matt Lucas tworzy książkę, w której funduje odbiorcom mnóstwo szalonych przygód i wzruszających momentów – odwołuje się do różnych kultur i różnych sytuacji rodzinnych (jedna z najlepszych przyjaciółek Leona pochodzi z Indii, inny przyjaciel ma dwa domy, bo jego rodzice się rozstali, brat bez uprzedzenia porzuca dziewczynę, która była w nim zakochana), podsuwa znienacka osoby, na których można polegać (nauczycielka Leona bez słowa komentarza ceruje jego bluzę, staruszka grająca na ulicy zaprasza chłopca do wspólnego śpiewania, a później dzieli się z nim zarobkiem). Sam nie znika jako narrator – przypomina o sobie ciągle, choćby przyznając się do niewiedzy na temat przyczyn zmyśleń Leona – bo bohater w stresowych sytuacjach wyskakuje z najrozmaitszymi rewelacjami, które budzą zdziwienie nie tylko odbiorców. To po to, żeby było śmieszniej, bo traum i tak jest sporo. Matt Lucas nie pozwala dzieciom za bardzo się martwić, stawia na szaloną akcję i mnóstwo wypadków nieprzewidzianych. Ale wyróżnia się czymś jeszcze innym – i to niezwykłym jak na literaturę czwartą.
W książkach young adult charakterystyczne jest co pewien czas podawanie playlist – odwołania do piosenek, które odbiorcy kojarzą, albo mogą sobie przesłuchać, buduje publiczność literacką i związek z bohaterami. Matt Lucas robi coś innego: sam pisze piosenki i podaje co pewien czas kody QR do nich. Można je przesłuchać, można też pośpiewać, bo na końcu tomu znajdują się angielskie teksty (ciekawe, czy ktoś pokusi się o przekład tak, żeby pasował do muzyki). Zamienia tym samym powieść w musical i sprawia, że jest jeszcze bardziej ciekawa dla czytelników.
To jest książka w klimacie bożonarodzeniowym, ale niezwykła – przekonają się o tym czytelnicy, którzy poszukują opowieści wzruszających i zabawnych jednocześnie.
Ratowanie świąt
Sytuacja Leona nie jest do pozazdroszczenia. Chłopiec niedawno stracił mamę i teraz próbuje się odnaleźć w nowej dla siebie rzeczywistości. Obiecał rodzicielce, że po jej odejściu nie przestanie odczuwać radości, musi więc dołożyć wszelkich starań, żeby wszystko było jak kiedyś – a już na pewno, żeby nie rezygnował z własnych marzeń. Nie jest to zbyt proste do uzyskania, ale Leon bardzo się stara. Zależy mu zwłaszcza na tym, żeby rodzina przeżywała Boże Narodzenie jak dawniej. Leon te święta uwielbia, jeszcze przed grudniem poświęca dużo czasu na przygotowanie prezentów dla wszystkich bliskich, a to dopiero początek. Razem z czekoladkami z kalendarza adwentowego (wyjadanymi zgodnie z założeniem, po jednej dziennie), Leon przygotowuje kolejne zadania do wykonania zanim nadejdzie Gwiazdka. Nie jest to proste: przyjaciele lubią spędzać z nim czas i potrzebują jego towarzystwa, czasami też wpadają sąsiedzi lub krewni, którzy nie przyjmują do wiadomości, że ktoś mógłby mieć inne plany. Leon bardzo chce ozdobić dom lampkami choinkowymi, narysować specjalne kartki świąteczne dla rodzeństwa, taty i dziadków, upiec ciasta (bo kocha piec, odkąd zafascynował się pewnym brytyjskim programem – w książce nie pada jego nazwa, ale nieprzypadkowo autor był jednym z prowadzących), a nawet napisać świąteczną piosenkę. Lista zadań stale się wydłuża, bo zamiast realizować je zgodnie z założeniami, Leon daje się wciągnąć w wir zabaw i pomysłów, które mają inni. Przy okazji robi też sporo dobrego, między innymi uczy siostrę, która ma wybiórczość pokarmową i toleruje tylko frytki, jeść pieczone ziemniaki (za pomocą sztuczki podpatrzonej u mamy). Leon robi wszystko, żeby najbliższe Boże Narodzenie było jak najlepsze. Tylko że nic nie idzie zgodnie z planem.
Matt Lucas tworzy książkę, w której funduje odbiorcom mnóstwo szalonych przygód i wzruszających momentów – odwołuje się do różnych kultur i różnych sytuacji rodzinnych (jedna z najlepszych przyjaciółek Leona pochodzi z Indii, inny przyjaciel ma dwa domy, bo jego rodzice się rozstali, brat bez uprzedzenia porzuca dziewczynę, która była w nim zakochana), podsuwa znienacka osoby, na których można polegać (nauczycielka Leona bez słowa komentarza ceruje jego bluzę, staruszka grająca na ulicy zaprasza chłopca do wspólnego śpiewania, a później dzieli się z nim zarobkiem). Sam nie znika jako narrator – przypomina o sobie ciągle, choćby przyznając się do niewiedzy na temat przyczyn zmyśleń Leona – bo bohater w stresowych sytuacjach wyskakuje z najrozmaitszymi rewelacjami, które budzą zdziwienie nie tylko odbiorców. To po to, żeby było śmieszniej, bo traum i tak jest sporo. Matt Lucas nie pozwala dzieciom za bardzo się martwić, stawia na szaloną akcję i mnóstwo wypadków nieprzewidzianych. Ale wyróżnia się czymś jeszcze innym – i to niezwykłym jak na literaturę czwartą.
W książkach young adult charakterystyczne jest co pewien czas podawanie playlist – odwołania do piosenek, które odbiorcy kojarzą, albo mogą sobie przesłuchać, buduje publiczność literacką i związek z bohaterami. Matt Lucas robi coś innego: sam pisze piosenki i podaje co pewien czas kody QR do nich. Można je przesłuchać, można też pośpiewać, bo na końcu tomu znajdują się angielskie teksty (ciekawe, czy ktoś pokusi się o przekład tak, żeby pasował do muzyki). Zamienia tym samym powieść w musical i sprawia, że jest jeszcze bardziej ciekawa dla czytelników.
To jest książka w klimacie bożonarodzeniowym, ale niezwykła – przekonają się o tym czytelnicy, którzy poszukują opowieści wzruszających i zabawnych jednocześnie.
Sara B. Elfgren, Johan Egerkrans: Na ratunek Gwiazdce
Kropka, Warszawa 2025.
Ratunek
Dawno już takich klasycznych baśni na rynku wydawniczym nie było, ale Sara B. Elfgren i Johan Egerkrans postanowili przenieść odbiorców do mocno egzotycznego dla nich świata. W tej książce bieda wyziera z każdego kąta, akcja dotyczy dzieci gajowego, które mieszkają w źle ogrzewanej chacie i wiedzą, że bez ciężkiej pracy i wielkiego wysiłku mogą nie przetrwać zimy. Dzieci gajowego jest troje – ale właśnie urodził się czwarte. Do tego w chacie mieszka też babcia, Duża Marta, która nie ma siły na pomaganie w obejściu. Dla Sary B. Elfgren to sposób na odcięcie bohaterów od zdobyczy cywilizacyjnych – tak trzeba, żeby w krytycznym momencie były skazane tylko i wyłącznie na siebie i żeby nie mogły szukać pomocy u dorosłych. Bo z bożonarodzeniowymi wyzwaniami trzeba sobie poradzić samodzielnie. Wszystko zaczyna się od niezwykłego znaleziska: koło domu spada coś, co emituje dziwne światło i ewidentnie potrzebuje pomocy. Dzieci gajowego nie są lękliwe, przekonują się, że to Gwiazdka z nieba – i że ta Gwiazdka, jakkolwiek przychylnie by do nich nastawiona nie była, nie może zostać w lesie, czuje się tu samotna i nieszczęśliwa.
Tak rozpoczyna się historia, w ramach której bohaterowie trafiają między innymi do świata okrutnego czarnoksiężnika Corviusa Craxusa. Na swojej drodze stale spotykają różne magiczne istoty i wiedzą jedno: w tej krainie życzliwość jest walutą, za bezinteresowną przysługę można spodziewać się pomocy. A nigdy nie wiadomo, kiedy wsparcie będzie potrzebne: tu na pewno w walce ze złem przyda się każdy ratunek. Jednak nie można zapominać o podstawowym celu misji – o zwróceniu Gwiazdce wolności i szczęścia.
Mroczna jest ta opowieść, przynajmniej na początku, mocno surowa i wprowadzająca dzieci w niegościnny świat na wschód od słońca i na zachód od księżyca. Dzieci mierzą się nie tylko z czarnymi charakterami, ale też z własnymi słabościami, przeszkód na drodze do rozwiązania sprawy musi być dużo, a niebezpieczeństwa – ogromne, tylko tak da się zbudować opowieść konkurencyjną wobec obecnych produkcji dla najmłodszych. Tu nie będzie cukierkowości, pomocy z każdej strony i wychowawczych scenek – tu liczy się bezwzględna walka o to, co najważniejsze. Cała książka jest ładnie ilustrowana, ale nawet w twarzach bohaterów (i w wizerunku Gwiazdki jakby przeniesionej z radosnej kreskówki) widać, że odchodzi się od bezpiecznych i stonowanych narracji – dzieci mają trochę wynaturzone rysy twarzy i nie można o nich powiedzieć, że są ładne. Zatem to propozycja dla młodych zbuntowanych odbiorców, dla tych, którzy nie boją się ryzyka i potrzebują alternatywy wobec przesłodzonych narracji, jakich mnóstwo na rynku w okresie przedświątecznym. Dwadzieścia cztery rozdziały mogą pozwolić na grudniowe odkrywanie tej historii co wieczór. Nie jest to publikacja podobna do innych i właśnie dzięki temu zaangażuje młodych czytelników – zapewniając im przejście do fantastycznej krainy i mnóstwo przygód.
Ratunek
Dawno już takich klasycznych baśni na rynku wydawniczym nie było, ale Sara B. Elfgren i Johan Egerkrans postanowili przenieść odbiorców do mocno egzotycznego dla nich świata. W tej książce bieda wyziera z każdego kąta, akcja dotyczy dzieci gajowego, które mieszkają w źle ogrzewanej chacie i wiedzą, że bez ciężkiej pracy i wielkiego wysiłku mogą nie przetrwać zimy. Dzieci gajowego jest troje – ale właśnie urodził się czwarte. Do tego w chacie mieszka też babcia, Duża Marta, która nie ma siły na pomaganie w obejściu. Dla Sary B. Elfgren to sposób na odcięcie bohaterów od zdobyczy cywilizacyjnych – tak trzeba, żeby w krytycznym momencie były skazane tylko i wyłącznie na siebie i żeby nie mogły szukać pomocy u dorosłych. Bo z bożonarodzeniowymi wyzwaniami trzeba sobie poradzić samodzielnie. Wszystko zaczyna się od niezwykłego znaleziska: koło domu spada coś, co emituje dziwne światło i ewidentnie potrzebuje pomocy. Dzieci gajowego nie są lękliwe, przekonują się, że to Gwiazdka z nieba – i że ta Gwiazdka, jakkolwiek przychylnie by do nich nastawiona nie była, nie może zostać w lesie, czuje się tu samotna i nieszczęśliwa.
Tak rozpoczyna się historia, w ramach której bohaterowie trafiają między innymi do świata okrutnego czarnoksiężnika Corviusa Craxusa. Na swojej drodze stale spotykają różne magiczne istoty i wiedzą jedno: w tej krainie życzliwość jest walutą, za bezinteresowną przysługę można spodziewać się pomocy. A nigdy nie wiadomo, kiedy wsparcie będzie potrzebne: tu na pewno w walce ze złem przyda się każdy ratunek. Jednak nie można zapominać o podstawowym celu misji – o zwróceniu Gwiazdce wolności i szczęścia.
Mroczna jest ta opowieść, przynajmniej na początku, mocno surowa i wprowadzająca dzieci w niegościnny świat na wschód od słońca i na zachód od księżyca. Dzieci mierzą się nie tylko z czarnymi charakterami, ale też z własnymi słabościami, przeszkód na drodze do rozwiązania sprawy musi być dużo, a niebezpieczeństwa – ogromne, tylko tak da się zbudować opowieść konkurencyjną wobec obecnych produkcji dla najmłodszych. Tu nie będzie cukierkowości, pomocy z każdej strony i wychowawczych scenek – tu liczy się bezwzględna walka o to, co najważniejsze. Cała książka jest ładnie ilustrowana, ale nawet w twarzach bohaterów (i w wizerunku Gwiazdki jakby przeniesionej z radosnej kreskówki) widać, że odchodzi się od bezpiecznych i stonowanych narracji – dzieci mają trochę wynaturzone rysy twarzy i nie można o nich powiedzieć, że są ładne. Zatem to propozycja dla młodych zbuntowanych odbiorców, dla tych, którzy nie boją się ryzyka i potrzebują alternatywy wobec przesłodzonych narracji, jakich mnóstwo na rynku w okresie przedświątecznym. Dwadzieścia cztery rozdziały mogą pozwolić na grudniowe odkrywanie tej historii co wieczór. Nie jest to publikacja podobna do innych i właśnie dzięki temu zaangażuje młodych czytelników – zapewniając im przejście do fantastycznej krainy i mnóstwo przygód.
sobota, 6 grudnia 2025
David Griswold: Listy niedorzeczne do Mikołaja
Kropka, Warszawa 2025.
Korespondencja
To zbiór rymowanek. W przekładzie – nawet udanych (chociaż można było pokusić się o rymy ABAB zamiast ABCB), z próbami zmian rytmów i formy tak, żeby były jak najbardziej atrakcyjne dla małych czytelników. „Listy niedorzeczne do Mikołaja” to propozycja nietypowa a wpisująca się w grudniowe lektury. Pięknie wydany picture book, duży, kolorowy, w twardej oprawie – ale zupełnie wykraczający poza zestaw stereotypów, a może raczej łamiący kolejne stereotypy dotyczące tematu Świętego Mikołaja i roznoszonych przez niego prezentów. Wiadomo, że dzieci piszą listy do Mikołaja – i w tych listach zwierzają się z największych marzeń. Nie zawsze możliwych do spełnienia, ale wiara najmłodszych bywa wzruszająca. Tym razem jednak nie chodzi o wzruszenie, a o rozśmieszanie odbiorców. A rozśmieszanie wychodzi za sprawą rozmaitych dziwactw i wyjaśnień – prawdopodobnych, a przecież przerysowanych celowo. David Griswold chce bawić dzieci. Wykorzystuje do tego niegrzeczność – jak świat światem, wabik na maluchy. Autorzy kolejnych listów do Świętego Mikołaja przyznają się, że nie zawsze wszystko im wychodzi. Jedni mają problemy z lekcjami (i proponują, żeby to Mikołaj odrobił za nie zadania, dołączając odpowiednie arkusze), inni szukają usprawiedliwień dla niewłaściwych zachowań, jeszcze inni próbują szantażu albo przekupstwa – bo może akurat Mikołaj da radę przymknąć oko na kolejne występki. Ale są też dzieci, którym przeszkadzają świąteczne akcesoria: trudno zachować spokój, kiedy na kominku wiszą skarpety (a nie wiadomo, jak u Mikołaja z higieną stóp), zdarza się, że irytuje wisząca nad głową jemioła. Punkt widzenia może się zmienić w zależności od autora listów: czego innego od Mikołaja chcą rodzice, a czego innego elfy albo renifery zmuszane do katorżniczej pracy. Mało tego: nie wszyscy przejmują się ortografią czy stylistyką; zdarzają się listy pisane niemal całkowicie w slangu albo pełne błędów ortograficznych. Jakby tego było mało, Mikołajem interesuje się nawet urząd skarbowy.
Zestaw listów pokazuje zestaw dylematów, uprzedzeń lub potrzeb. To gra z tradycjami, ale gra ciekawa – odwraca schematy, odświeża je i pozwala na inne spojrzenie na zwyczaje. David Griswold nie tylko rozśmiesza: zachęca do refleksji na temat działalności Świętego Mikołaja i związanych z tym zadań dla najmłodszych. Taka wersja oczekiwania na prezenty świąteczne wiąże się z zachętą do czytania – dzieci znajdą tu dla siebie sporo niespodzianek i ciekawostek, a przy tym – możliwość bawienia się motywami prezentowo-mikołajowymi. Zaproszeniem do czytania może tu być też imitowanie wyglądu kolejnych listów – zmienia się czcionka, zmieniają się papeterie, niezmienne jest tylko rymowanie – forma wiersza zawsze wygrywa, nawet jeśli jest urozmaicana za sprawą rytmów. Po tę książkę dzieci mogą sięgać przede wszystkim w okresie przedświątecznym – to sposób na budowanie atmosfery świątecznej i na podjęcie dyskusji na temat bycia grzecznym i obietnicy nagrody za dobre zachowanie. Niespodzianką dla najmłodszych staje się dowcip, obowiązkowy w przypadku oryginalnego – nietypowego – nawiązywania do czegoś, co wydawałoby się utrwalone i schematyczne.
Korespondencja
To zbiór rymowanek. W przekładzie – nawet udanych (chociaż można było pokusić się o rymy ABAB zamiast ABCB), z próbami zmian rytmów i formy tak, żeby były jak najbardziej atrakcyjne dla małych czytelników. „Listy niedorzeczne do Mikołaja” to propozycja nietypowa a wpisująca się w grudniowe lektury. Pięknie wydany picture book, duży, kolorowy, w twardej oprawie – ale zupełnie wykraczający poza zestaw stereotypów, a może raczej łamiący kolejne stereotypy dotyczące tematu Świętego Mikołaja i roznoszonych przez niego prezentów. Wiadomo, że dzieci piszą listy do Mikołaja – i w tych listach zwierzają się z największych marzeń. Nie zawsze możliwych do spełnienia, ale wiara najmłodszych bywa wzruszająca. Tym razem jednak nie chodzi o wzruszenie, a o rozśmieszanie odbiorców. A rozśmieszanie wychodzi za sprawą rozmaitych dziwactw i wyjaśnień – prawdopodobnych, a przecież przerysowanych celowo. David Griswold chce bawić dzieci. Wykorzystuje do tego niegrzeczność – jak świat światem, wabik na maluchy. Autorzy kolejnych listów do Świętego Mikołaja przyznają się, że nie zawsze wszystko im wychodzi. Jedni mają problemy z lekcjami (i proponują, żeby to Mikołaj odrobił za nie zadania, dołączając odpowiednie arkusze), inni szukają usprawiedliwień dla niewłaściwych zachowań, jeszcze inni próbują szantażu albo przekupstwa – bo może akurat Mikołaj da radę przymknąć oko na kolejne występki. Ale są też dzieci, którym przeszkadzają świąteczne akcesoria: trudno zachować spokój, kiedy na kominku wiszą skarpety (a nie wiadomo, jak u Mikołaja z higieną stóp), zdarza się, że irytuje wisząca nad głową jemioła. Punkt widzenia może się zmienić w zależności od autora listów: czego innego od Mikołaja chcą rodzice, a czego innego elfy albo renifery zmuszane do katorżniczej pracy. Mało tego: nie wszyscy przejmują się ortografią czy stylistyką; zdarzają się listy pisane niemal całkowicie w slangu albo pełne błędów ortograficznych. Jakby tego było mało, Mikołajem interesuje się nawet urząd skarbowy.
Zestaw listów pokazuje zestaw dylematów, uprzedzeń lub potrzeb. To gra z tradycjami, ale gra ciekawa – odwraca schematy, odświeża je i pozwala na inne spojrzenie na zwyczaje. David Griswold nie tylko rozśmiesza: zachęca do refleksji na temat działalności Świętego Mikołaja i związanych z tym zadań dla najmłodszych. Taka wersja oczekiwania na prezenty świąteczne wiąże się z zachętą do czytania – dzieci znajdą tu dla siebie sporo niespodzianek i ciekawostek, a przy tym – możliwość bawienia się motywami prezentowo-mikołajowymi. Zaproszeniem do czytania może tu być też imitowanie wyglądu kolejnych listów – zmienia się czcionka, zmieniają się papeterie, niezmienne jest tylko rymowanie – forma wiersza zawsze wygrywa, nawet jeśli jest urozmaicana za sprawą rytmów. Po tę książkę dzieci mogą sięgać przede wszystkim w okresie przedświątecznym – to sposób na budowanie atmosfery świątecznej i na podjęcie dyskusji na temat bycia grzecznym i obietnicy nagrody za dobre zachowanie. Niespodzianką dla najmłodszych staje się dowcip, obowiązkowy w przypadku oryginalnego – nietypowego – nawiązywania do czegoś, co wydawałoby się utrwalone i schematyczne.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)






