Harperkids, Warszawa 2024.
Przyroda
Kiedy przechodzi się obok drzewa, można wybrać swój ulubiony pączek i obserwować go przez większą część roku – kibicować, kiedy będzie zamieniał się w liść, zgarniać z niego gąsienice, podlewać drzewo i doglądać po drodze. Tak właśnie robi Basia, mała bohaterka znana dzieciom doskonale. W podserii Basia i zagadki wszechświata dziewczynka zyskuje trochę wiedzy spoza codzienności: to przygotowanie do szkolnych lekcji, ale też zabawa i okazja do odkrywania ciekawych rzeczy. „Liście” to tomik oparty na cyklu natury – Basia ogląda drzewo, a właściwie jeden listek, codziennie sprawdza, co się z nim dzieje i wysłuchuje wyjaśnień mamy. Znajduje coś atrakcyjnego w pobliżu – i zwraca uwagę na zjawisko, które dorośli przeważnie ignorują. Basia ma w sobie zachwyt kilkulatki i może nim zarażać odbiorców – przy tym będzie też uczyć miłości do przyrody, więc i kształtować proekologiczne postawy w dzieciach. Dzieci dowiadują się, jak pogodzić się ze stratą – w końcu liść spadnie, ale i wtedy może się do czegoś przydać, co Basia szybko wychwytuje. Dzięki temu historyjka nie przygnębi maluchów – które przecież emocje Basi łatwo przejmują.
Opowiadanie o Basi, która przez kilka miesięcy ogląda swój liść jest ciekawe, bo Zofia Stanecka wie, jak poprowadzić narrację, żeby przyciągnąć maluchy. Ale tomik na tym się nie kończy: już po historyjce pojawiają się naukowe ciekawostki o liściach (w tym tych jadalnych, co może stanowić zachętę do kulinarnych eksperymentów – na przykład Anielka, przyjaciółka Basi, uwielbia szpinak). Dziewczynka dowie się, że może zrobić zielnik, ale też… że drzewa same szykują sobie pożywienie. Każdy z bohaterów jest przypisany do podawanych ciekawostek tak, żeby wyobrażać sobie, kogo w danym momencie się słucha. W bajce to mama udziela wszelkich potrzebnych informacji, a przy okazji też zachęca do cieszenia się zielonością: przyznaje się do tego, że kiedy nadchodzi wiosna, otoczenie napawa ją optymizmem. Można to potraktować jako wskazówkę i ucieczkę od marazmu czy zimowego zmęczenia. Basia z kolei nie może się doczekać, kiedy będzie ciepło – a na jej niecierpliwość jedną z recept jest szukanie oznak zbliżającej się wiosny. Liście stanowią zatem bardzo ważny składnik codziennych spacerów. Oczywiście książeczka jest bardzo kolorowa, Marianna Oklejak dba o to, żeby dzieciom nie zabrakło powodów do jej kartkowania. Kolejne strony zapewniają uwagę najmłodszych odbiorców – Basia (która rysowana jest dość naiwnie) pozwala przyjrzeć się otoczeniu, zachęca do tego samego odbiorców. Ilustracje w pewnym momencie zaczną też pełnić funkcję informacyjną, między innymi odbiorcy poznają różne gatunki drzew (nauczą się je rozróżniać właśnie po liściach) – to zadanie, które wprawi dzieci w zachwyt i pozwoli przetestować zdobytą wiedzę podczas spacerów. „Basia i zagadki wszechświata. Liście” to książeczka dla maluchów zainteresowanych najbliższym otoczeniem i przyrodą, daje szansę na przedłużenie zabawy i ćwiczeń poza lekturę – ale dostarcza też obok porcji wiedzy ciekawej rozrywki. Z tą bohaterką żaden maluch nudzić się nie będzie.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
niedziela, 31 marca 2024
sobota, 30 marca 2024
Ryan Martin: Jak radzić sobie z gniewem innych
Rebis, Poznań 2024.
Reakcje
Wśród różnych poradników i książek psychologicznych dostępnych na rynku każdy znajdzie taką odnoszącą się do nurtujących go problemów – i może w prosty sposób uzyskać wyjaśnienia czy wskazówki dotyczące własnego postępowania. Jeśli ktoś ma zatem ochotę wykonywać pracę nad sobą – ma na to szansę i otrzymuje potężne narzędzia. „Jak radzić sobie z gniewem innych” to właśnie jeden z takich tematyzowanych poradników kierowanych do ludzi, którzy nie zamierzają dłużej interioryzować cudzej złości i chcą uwolnić się od złych emocji wyzwalanych przez czyjeś nieodpowiednie zachowanie. Ryan Martin nie obiecuje zmieniania świata, nie zamierza też usprawiedliwiać „gniewnych ludzi” ani podpowiadać, jak zasugerować im zmiany w postępowaniu – uczy za to, jak uniewrażliwić się na gwałtowne wybuchy emocji i co zrobić, kiedy sytuacja wymyka się spod kontroli. Książka „Jak radzić sobie z gniewem innych” nastawiona jest na edukowanie i działanie w sytuacjach, które niekoniecznie dają się zakwalifikować jako efekt toksycznych relacji – tutaj autor stanowczo namawia do skorzystania z pomocy specjalisty, a nie do działania na własną rękę. Są jednak momenty, w których warto przyswoić sobie kilka porad i umieć je zastosować w życiu.
Ryan Martin przyjmuje strategię charakterystyczną dla wielu autorów poradników psychologicznych – to znaczy decyduje się na połączenie informacji z psychologii, przedstawionych tak, by nikt nie miał problemu z ich zrozumieniem i przeanalizowaniem – popularyzuje wiedzę i odkrycia badaczy, ale bez zagłębiania się w zbędne czytelnikom teorie. Czerpie z wiadomości tyle, ile potrzeba, żeby móc odpowiadać na ewentualne pytania odbiorców, żeby zaspokoić ich ciekawość, ale nie przytłaczać nadmiarem danych – takie rozwiązanie sprawdzi się, gdy ktoś potrzebuje bardziej praktycznych podpowiedzi niż obfitych wyjaśnień. Żeby te komentarze trafiły do przekonania czytelników, Ryan Martin sięga po przykłady z życia – pokazuje scenki, które prawdopodobnie ze swojej codzienności znają odbiorcy. Przedstawia bohaterów, którzy uwikłani są w trudne relacje w swoim najbliższym otoczeniu – kiedy nie da się odciąć całkowicie od ludzi wybuchających gniewem (na przykład są to członkowie bliskiej rodziny), a trzeba coś zrobić, żeby ratować własne zdrowie psychiczne. Takie portrety mają prosty cel: uświadomienie odbiorcom, że coś, co dzieje się w ich orbicie, rzutuje na ich zdrowie, emocje i zachowania – i że są to sytuacje na tyle typowe, że da się im zapobiegać. Wypracowywanie mechanizmów obronnych łączy się tu z dążeniem do zrozumienia innych ludzi – tak, żeby unikać eskalacji gniewu i odpowiadania pięknym za nadobne. Podaje też Ryan Martin metody działania, „czyste”, to jest pozbawione kontekstowych wskazówek, do zastosowania w codzienności przez odbiorców – z całej palety tych rozwiązań można wybrać odpowiednie dla siebie, pasujące do sytuacji lub charakteru. Ryan Martin temat gniewu opracowuje dokładnie, interesuje go niemal stworzenie monografii gniewu: dzieli książkę na kolejne etapy, z którymi mierzyć się będą musieli czytelnicy, komentuje w zależności od zagadnienia – z nastawieniem na ludzi wyrzucających z siebie złość, albo na tych, którzy muszą być tego świadkami czy uczestnikami. Znajduje wskazówki dla potrzebujących takiego wsparcia, ale dba również o to, żeby czytelnicy zrozumieli, o co chodzi z gniewem – dlaczego się pojawia i jak się z nim uporać, kiedy zawładnie interlokutorem. Nie tylko o doraźną pomoc tu zatem chodzi, ale także o wytłumaczenie zjawiska.
Reakcje
Wśród różnych poradników i książek psychologicznych dostępnych na rynku każdy znajdzie taką odnoszącą się do nurtujących go problemów – i może w prosty sposób uzyskać wyjaśnienia czy wskazówki dotyczące własnego postępowania. Jeśli ktoś ma zatem ochotę wykonywać pracę nad sobą – ma na to szansę i otrzymuje potężne narzędzia. „Jak radzić sobie z gniewem innych” to właśnie jeden z takich tematyzowanych poradników kierowanych do ludzi, którzy nie zamierzają dłużej interioryzować cudzej złości i chcą uwolnić się od złych emocji wyzwalanych przez czyjeś nieodpowiednie zachowanie. Ryan Martin nie obiecuje zmieniania świata, nie zamierza też usprawiedliwiać „gniewnych ludzi” ani podpowiadać, jak zasugerować im zmiany w postępowaniu – uczy za to, jak uniewrażliwić się na gwałtowne wybuchy emocji i co zrobić, kiedy sytuacja wymyka się spod kontroli. Książka „Jak radzić sobie z gniewem innych” nastawiona jest na edukowanie i działanie w sytuacjach, które niekoniecznie dają się zakwalifikować jako efekt toksycznych relacji – tutaj autor stanowczo namawia do skorzystania z pomocy specjalisty, a nie do działania na własną rękę. Są jednak momenty, w których warto przyswoić sobie kilka porad i umieć je zastosować w życiu.
Ryan Martin przyjmuje strategię charakterystyczną dla wielu autorów poradników psychologicznych – to znaczy decyduje się na połączenie informacji z psychologii, przedstawionych tak, by nikt nie miał problemu z ich zrozumieniem i przeanalizowaniem – popularyzuje wiedzę i odkrycia badaczy, ale bez zagłębiania się w zbędne czytelnikom teorie. Czerpie z wiadomości tyle, ile potrzeba, żeby móc odpowiadać na ewentualne pytania odbiorców, żeby zaspokoić ich ciekawość, ale nie przytłaczać nadmiarem danych – takie rozwiązanie sprawdzi się, gdy ktoś potrzebuje bardziej praktycznych podpowiedzi niż obfitych wyjaśnień. Żeby te komentarze trafiły do przekonania czytelników, Ryan Martin sięga po przykłady z życia – pokazuje scenki, które prawdopodobnie ze swojej codzienności znają odbiorcy. Przedstawia bohaterów, którzy uwikłani są w trudne relacje w swoim najbliższym otoczeniu – kiedy nie da się odciąć całkowicie od ludzi wybuchających gniewem (na przykład są to członkowie bliskiej rodziny), a trzeba coś zrobić, żeby ratować własne zdrowie psychiczne. Takie portrety mają prosty cel: uświadomienie odbiorcom, że coś, co dzieje się w ich orbicie, rzutuje na ich zdrowie, emocje i zachowania – i że są to sytuacje na tyle typowe, że da się im zapobiegać. Wypracowywanie mechanizmów obronnych łączy się tu z dążeniem do zrozumienia innych ludzi – tak, żeby unikać eskalacji gniewu i odpowiadania pięknym za nadobne. Podaje też Ryan Martin metody działania, „czyste”, to jest pozbawione kontekstowych wskazówek, do zastosowania w codzienności przez odbiorców – z całej palety tych rozwiązań można wybrać odpowiednie dla siebie, pasujące do sytuacji lub charakteru. Ryan Martin temat gniewu opracowuje dokładnie, interesuje go niemal stworzenie monografii gniewu: dzieli książkę na kolejne etapy, z którymi mierzyć się będą musieli czytelnicy, komentuje w zależności od zagadnienia – z nastawieniem na ludzi wyrzucających z siebie złość, albo na tych, którzy muszą być tego świadkami czy uczestnikami. Znajduje wskazówki dla potrzebujących takiego wsparcia, ale dba również o to, żeby czytelnicy zrozumieli, o co chodzi z gniewem – dlaczego się pojawia i jak się z nim uporać, kiedy zawładnie interlokutorem. Nie tylko o doraźną pomoc tu zatem chodzi, ale także o wytłumaczenie zjawiska.
piątek, 29 marca 2024
Rafał Witek: Tramwaj numer 28
Harperkids, Warszawa 2024.
Zguba
To jest książeczka na pierwszym poziomie serii Czytam sobie, co oznacza, że cała narracja obejmuje nie więcej niż 200 wyrazów. Picture book dla dzieci, które uczą się czytać, to jedno z pierwszych zetknięć z samodzielnymi lekturami – warto zatem zadbać o to, żeby przyciągnąć maluchy i przekonać je do wysiłku składania liter w słowa. Rafał Witek wybiera tu motyw zagadki i podróży – prezentuje tramwaj z Lizbony. Wyjątkowy, słynny i rozsławiający miasto – nie jest tylko i wyłącznie środkiem lokomocji. Tramwaj numer 28 staje się bohaterem tomiku (w którym sprytnie obecność zakazanych dwuznaków czy zmiękczeń została zamaskowana przez używanie zapisu liczbowego). Jednak niewiele dzieci pasjonuje się starymi wagonami tramwajowymi, w związku z czym autor musiał zdecydować się na inny wabik. Kieruje się do kilkulatków z opowieścią niezwykłą przez jej zwyczajność – bo ta akcja mogłaby zdarzyć się w dowolnym tramwaju i w dowolnym miejscu na świecie (chociaż wtedy nie byłoby okazji do przedstawienia ciekawostki na temat Portugalii). Tramwaj przemierza ulice, ale najważniejsze jest jednak nie to, jakie okolice można obejrzeć zza jego szyb, a co dzieje się w środku. W środku mały chłopiec – rówieśnik czytelników – szuka czegoś gorączkowo i nawołuje. Szybko wychodzi na jaw, że zaginął kotek – trzeba go zlokalizować jak najszybciej, a to nie koniec niespodzianek dla dzieci. Rafał Witek dba o to, żeby zaangażować czytelników w lekturę – maluchy mają podążać za bohaterem i przejmować się tym, co dzieje się w tramwaju numer 28 – a przy okazji szlifować rozpoznawanie liter. Nie jest to łatwe. Przeważnie najmłodsi ćwiczą czytanie na „zwykłych” słowach: tutaj nie zabraknie nazw własnych, więc parę razy można sobie złamać język. Przy głośnej lekturze będzie tu jeszcze ćwiczenie wymowy „r”, ale i tak książeczka naszpikowana jest słowami, których normalnie dzieci nie używają. Bardzo dobrze, bo Rafał Witek sprawi, że poznają je i być może dodadzą do swojego słownika – dzięki czemu będą się rozwijać lingwistycznie.
Zawsze w cyklu na pierwszym poziomie charakterystyczny jest szarpany rytm narracji. Nie ma tu mowy o płynności opisów, wszystko sprowadza się przecież do podpisów pod obrazkami – a te podpisy z konieczności muszą być dynamiczne i wypełnione silnymi emocjami. Tylko tak da się zatrzymać dzieci przy tomiku i Rafał Witek dobrze o tym wie. Proponuje zatem zabawną przygodę, która rozwija się w nieoczekiwany przez odbiorców sposób – zachęca do czytania zagadką i sposobem przekazu. Nie komplikuje zanadto ani jednego, ani drugiego – to same wytyczne serii uniemożliwiają płynne śledzenie tekstu. Ale przecież chodzi tutaj przede wszystkim o ćwiczenie składania liter, dalsze umiejętności przyjdą z czasem i w efekcie korzystania z tego typu tomików. Tomek Kozłowski proponuje tutaj warstwę graficzną – żongluje filmowymi chwytami, dzięki temu może przedstawiać akcję w sposób, który zaintryguje dzieci. „Tramwaj numer 28” to propozycja dla tych kilkulatków, które nie lubią infantylnych bajek, a muszą na czymś ćwiczyć rozpoznawanie liter.
Zguba
To jest książeczka na pierwszym poziomie serii Czytam sobie, co oznacza, że cała narracja obejmuje nie więcej niż 200 wyrazów. Picture book dla dzieci, które uczą się czytać, to jedno z pierwszych zetknięć z samodzielnymi lekturami – warto zatem zadbać o to, żeby przyciągnąć maluchy i przekonać je do wysiłku składania liter w słowa. Rafał Witek wybiera tu motyw zagadki i podróży – prezentuje tramwaj z Lizbony. Wyjątkowy, słynny i rozsławiający miasto – nie jest tylko i wyłącznie środkiem lokomocji. Tramwaj numer 28 staje się bohaterem tomiku (w którym sprytnie obecność zakazanych dwuznaków czy zmiękczeń została zamaskowana przez używanie zapisu liczbowego). Jednak niewiele dzieci pasjonuje się starymi wagonami tramwajowymi, w związku z czym autor musiał zdecydować się na inny wabik. Kieruje się do kilkulatków z opowieścią niezwykłą przez jej zwyczajność – bo ta akcja mogłaby zdarzyć się w dowolnym tramwaju i w dowolnym miejscu na świecie (chociaż wtedy nie byłoby okazji do przedstawienia ciekawostki na temat Portugalii). Tramwaj przemierza ulice, ale najważniejsze jest jednak nie to, jakie okolice można obejrzeć zza jego szyb, a co dzieje się w środku. W środku mały chłopiec – rówieśnik czytelników – szuka czegoś gorączkowo i nawołuje. Szybko wychodzi na jaw, że zaginął kotek – trzeba go zlokalizować jak najszybciej, a to nie koniec niespodzianek dla dzieci. Rafał Witek dba o to, żeby zaangażować czytelników w lekturę – maluchy mają podążać za bohaterem i przejmować się tym, co dzieje się w tramwaju numer 28 – a przy okazji szlifować rozpoznawanie liter. Nie jest to łatwe. Przeważnie najmłodsi ćwiczą czytanie na „zwykłych” słowach: tutaj nie zabraknie nazw własnych, więc parę razy można sobie złamać język. Przy głośnej lekturze będzie tu jeszcze ćwiczenie wymowy „r”, ale i tak książeczka naszpikowana jest słowami, których normalnie dzieci nie używają. Bardzo dobrze, bo Rafał Witek sprawi, że poznają je i być może dodadzą do swojego słownika – dzięki czemu będą się rozwijać lingwistycznie.
Zawsze w cyklu na pierwszym poziomie charakterystyczny jest szarpany rytm narracji. Nie ma tu mowy o płynności opisów, wszystko sprowadza się przecież do podpisów pod obrazkami – a te podpisy z konieczności muszą być dynamiczne i wypełnione silnymi emocjami. Tylko tak da się zatrzymać dzieci przy tomiku i Rafał Witek dobrze o tym wie. Proponuje zatem zabawną przygodę, która rozwija się w nieoczekiwany przez odbiorców sposób – zachęca do czytania zagadką i sposobem przekazu. Nie komplikuje zanadto ani jednego, ani drugiego – to same wytyczne serii uniemożliwiają płynne śledzenie tekstu. Ale przecież chodzi tutaj przede wszystkim o ćwiczenie składania liter, dalsze umiejętności przyjdą z czasem i w efekcie korzystania z tego typu tomików. Tomek Kozłowski proponuje tutaj warstwę graficzną – żongluje filmowymi chwytami, dzięki temu może przedstawiać akcję w sposób, który zaintryguje dzieci. „Tramwaj numer 28” to propozycja dla tych kilkulatków, które nie lubią infantylnych bajek, a muszą na czymś ćwiczyć rozpoznawanie liter.
czwartek, 28 marca 2024
Robert Whitaker: Zmącony obraz. Leki psychotropowe i epidemia chorób psychicznych w Ameryce
Czarne, Wołowiec 2024.
Recepta na szczęście
Ta książka ma już kilkanaście lat, a jednak wciąż cieszy się sporym powodzeniem odbiorców – w czasach, gdy ludzie szukają magicznych pigułek na wszystko, Robert Whitaker postanawia oddalić przekonanie, że można kupić sobie dobry nastrój i przestrzega przed koncernami farmaceutycznymi. „Zmącony obraz. Leki psychotropowe i epidemia chorób psychicznych w Ameryce” to rozbudowana książka o cechach reportażu medycznego i literatury popularyzatorskiej – która ma przyczynić się do refleksji nad związkiem między złą kondycją psychiczną a zażywanymi środkami na uspokojenie czy dobry humor. Kampanie medialne dzisiaj przypominają, że wiele osób z najbliższego otoczenia może cierpieć na depresję – nie ma nic wstydliwego w szukaniu fachowej pomocy i w traktowaniu chorób psychicznych jak „zwykłych” schorzeń, z którymi każdy udaje się do lekarza. Przypominają też, że depresja ma wiele twarzy i niekoniecznie da się wywnioskować z zachowań lub miny, że ktoś potrzebuje wsparcia. Tymczasem Robert Whitaker sprawdza, co dzieje się po drugiej stronie – kiedy ludzie udają się do lekarzy po pomoc, a w efekcie rujnują zdrowie swoje lub najbliższych – bo psychotropy będą musieli brać do końca życia, a związki chemiczne zniszczą im mózg.
Autor wykazuje szokujący związek między zażywaniem leków przepisywanych przez psychiatrów a pogarszaniem się stanu zdrowia społeczeństwa – i nie ma to wyłącznie wymiaru materialnego, chociaż przechodzenie na rentę z powodu przewlekłej choroby psychicznej jest czynnikiem obciążającym budżet państwa. Whitaker między innymi rozwiązuje zagadkę, dlaczego „kiedyś nie było” tylu chorych i tylu chorób psychicznych – sprawdza, czego konsekwencją mogło być rozpowszechnienie się tych schorzeń na wielką skalę – do tego stopnia, że mówienie o epidemii nie jest nadużyciem. Przytacza przerażające scenariusze – przypadki kolejnych pacjentów, którzy niekoniecznie zostali przez postęp medyczny uzdrowieni, raczej – skazani na cierpienia i na nieuleczalne przypadłości, o jakich wcześniej nawet nie myśleli. Okazuje się, że w wielu wypadkach stosowanie farmakoterapii na drobne niedogodności zamienia się w trwający latami koszmar – bo organizm uzależnia się od leków i nie pozwala na powrót do zwyczajności. Na koniec zostawia sobie Robert Whitaker prawdziwą katastrofę: opowiada o tym, co leki psychotropowe zrobiły dzieciom. Przywołuje obrazy najmłodszych, których zachowania wymagałyby jedynie skorygowania – i które po dopasowaniu do odpowiednich kategorii związanych z chorobami umysłu zostały zniszczone przez leki. Jednoznacznie Witaker krytykuje lekarzy przepisujących psychotropy, przestrzega przed ich stosowaniem, prezentuje wymowne obrazki ludzi, którzy wbrew zaleceniom medyków postanowili przerwać leczenie – i dopiero po odstawieniu środków przepisywanych przez lekarzy mogli odzyskiwać zdrowie, zszargane także przez samą medycynę. Temat jest bardzo delikatny, a autor stara się bardzo precyzyjnie go prześledzić – nie chce, żeby odbiorcy nabrali wątpliwości co do jego intencji i woli, żeby wszyscy samodzielnie wyciągali wnioski (które jednoznacznie sugeruje). „Zmącony obraz” to książka mocna i szokująca, wypełniona nie tylko obrazami z życia ofiar medyków – ale też wyjaśnieniami naukowymi, dotyczącymi działania tabletek czy mechanizmu uzależnienia. Jest tu mnóstwo wiadomości, podawanych tak, by każdy mógł zastanowić się nad decyzjami dotyczącymi leczenia – owszem, wygodnie jest oddalić troski za pomocą magicznej pigułki – ale cena, jaką przychodzi za to zapłacić, może być zbyt wysoka.
Recepta na szczęście
Ta książka ma już kilkanaście lat, a jednak wciąż cieszy się sporym powodzeniem odbiorców – w czasach, gdy ludzie szukają magicznych pigułek na wszystko, Robert Whitaker postanawia oddalić przekonanie, że można kupić sobie dobry nastrój i przestrzega przed koncernami farmaceutycznymi. „Zmącony obraz. Leki psychotropowe i epidemia chorób psychicznych w Ameryce” to rozbudowana książka o cechach reportażu medycznego i literatury popularyzatorskiej – która ma przyczynić się do refleksji nad związkiem między złą kondycją psychiczną a zażywanymi środkami na uspokojenie czy dobry humor. Kampanie medialne dzisiaj przypominają, że wiele osób z najbliższego otoczenia może cierpieć na depresję – nie ma nic wstydliwego w szukaniu fachowej pomocy i w traktowaniu chorób psychicznych jak „zwykłych” schorzeń, z którymi każdy udaje się do lekarza. Przypominają też, że depresja ma wiele twarzy i niekoniecznie da się wywnioskować z zachowań lub miny, że ktoś potrzebuje wsparcia. Tymczasem Robert Whitaker sprawdza, co dzieje się po drugiej stronie – kiedy ludzie udają się do lekarzy po pomoc, a w efekcie rujnują zdrowie swoje lub najbliższych – bo psychotropy będą musieli brać do końca życia, a związki chemiczne zniszczą im mózg.
Autor wykazuje szokujący związek między zażywaniem leków przepisywanych przez psychiatrów a pogarszaniem się stanu zdrowia społeczeństwa – i nie ma to wyłącznie wymiaru materialnego, chociaż przechodzenie na rentę z powodu przewlekłej choroby psychicznej jest czynnikiem obciążającym budżet państwa. Whitaker między innymi rozwiązuje zagadkę, dlaczego „kiedyś nie było” tylu chorych i tylu chorób psychicznych – sprawdza, czego konsekwencją mogło być rozpowszechnienie się tych schorzeń na wielką skalę – do tego stopnia, że mówienie o epidemii nie jest nadużyciem. Przytacza przerażające scenariusze – przypadki kolejnych pacjentów, którzy niekoniecznie zostali przez postęp medyczny uzdrowieni, raczej – skazani na cierpienia i na nieuleczalne przypadłości, o jakich wcześniej nawet nie myśleli. Okazuje się, że w wielu wypadkach stosowanie farmakoterapii na drobne niedogodności zamienia się w trwający latami koszmar – bo organizm uzależnia się od leków i nie pozwala na powrót do zwyczajności. Na koniec zostawia sobie Robert Whitaker prawdziwą katastrofę: opowiada o tym, co leki psychotropowe zrobiły dzieciom. Przywołuje obrazy najmłodszych, których zachowania wymagałyby jedynie skorygowania – i które po dopasowaniu do odpowiednich kategorii związanych z chorobami umysłu zostały zniszczone przez leki. Jednoznacznie Witaker krytykuje lekarzy przepisujących psychotropy, przestrzega przed ich stosowaniem, prezentuje wymowne obrazki ludzi, którzy wbrew zaleceniom medyków postanowili przerwać leczenie – i dopiero po odstawieniu środków przepisywanych przez lekarzy mogli odzyskiwać zdrowie, zszargane także przez samą medycynę. Temat jest bardzo delikatny, a autor stara się bardzo precyzyjnie go prześledzić – nie chce, żeby odbiorcy nabrali wątpliwości co do jego intencji i woli, żeby wszyscy samodzielnie wyciągali wnioski (które jednoznacznie sugeruje). „Zmącony obraz” to książka mocna i szokująca, wypełniona nie tylko obrazami z życia ofiar medyków – ale też wyjaśnieniami naukowymi, dotyczącymi działania tabletek czy mechanizmu uzależnienia. Jest tu mnóstwo wiadomości, podawanych tak, by każdy mógł zastanowić się nad decyzjami dotyczącymi leczenia – owszem, wygodnie jest oddalić troski za pomocą magicznej pigułki – ale cena, jaką przychodzi za to zapłacić, może być zbyt wysoka.
środa, 27 marca 2024
Zabawy z Felusiem i Guciem. Wycieczka na wieś
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Uzupełnianie
Feluś i Gucio to mali bohaterowie – chłopiec i jego maskotka – którzy zapraszają dzieci do poznawania najbliższego otoczenia. W rozmaitych historyjkach (i podseriach) zajmują się odkrywaniem codzienności – pomagają odbiorcom zrozumieć to, co może stać się ich udziałem i przyzwyczajają do pewnych zachowań. Dają dobry przykład – ale też dobrze się razem bawią, tak, żeby ich przygody pomagały maluchom w dowiadywaniu się czegoś o świecie. Mają też być zachętą do wysiłku i pracy nad sobą, do wykonywania prostych ćwiczeń przygotowujących do nauki czytania i pisania. Taki kreatywny tomik proponuje teraz Katarzyna Kozłowska, czerpiąc inspirację z dawnych zeszytów ćwiczeń oraz z dzisiejszych książeczek kreatywnych. „Wycieczka na wieś” to niewielki zeszyt z naklejkami – do samodzielnego uzupełniania i do zabawy tematycznej. Bohaterowie wyjeżdżają na wieś i tam poznają kolejne zwierzęta gospodarskie, przekonują się też, co robią mieszkańcy. Sami mogą spróbować swoich sił w różnych zadaniach, ale nie będą się przepracowywać – zdarza się, że ktoś położy się w trawie i po prostu wyglądem będzie naśladował pracowite pszczoły. Niespodzianek i pomysłów jest tu zadziwiająco dużo – chociaż książeczka jest niewielka objętościowo (nie może być zbyt duża, bo po pierwsze – nie sprawdziłaby się jako część serii, a po drugie – zmęczyłaby dzieci nadmiarem ćwiczeń). Urozmaicanie zadań i poleceń pozwala na utrzymywanie uwagi dzieci – odbiorcy mogą się tu dobrze bawić i przy okazji nabierać wprawy choćby w posługiwaniu się długopisem czy flamastrem. Zabawy z Felusiem i Guciem to seria, która celowo nie akcentuje przesadnie konieczności podejmowania wysiłku: wypracowywanie umiejętności potrzebnych w szkole pojawi się tu mimochodem, podczas kibicowania postaciom. Jest to tomik z naklejkami: część zadań ma miejsca do uzupełnienia i można wykorzystywać naklejki do stworzenia własnych obrazków: uruchamianie wyobraźni to jeden z czynników bardzo istotnych w procesie rozwoju dziecka. Mało tego, autorka tak prowadzi zadania, żeby część naklejek można było… pokolorować. Inne posłużą do dokończenia gotowych ilustracji (zawsze można zrobić coś wbrew instrukcjom i stworzyć abstrakcyjne dzieła). Ale naklejki to nie wszystko – bardzo dużo stron można kolorować na różne sposoby, dodawać własne elementy do obrazków albo uzupełniać gotowe prace. Do tego pojawiają się zupełnie klasyczne łamigłówki – labirynty, porównywanki, szukanie cieni i dopasowywanie par: czasami wystarczy po prostu obrysowywać podawane kształty – to przecież także ćwiczenie sprawności ruchowej. Feluś i Gucio angażują odbiorców w swoje przygody – więc kilkulatki nie będą przesadnie przejmować się koniecznością podejmowania wysiłku – raczej powinny się dobrze bawić podczas ilustrowania tomiku. A ponieważ akcja rozgrywa się w przyrodzie – blisko zwierząt – spora część zadań będzie się odnosić właśnie do sympatycznych stworzeń. Do tego pytania związane z logicznym myśleniem (i – choćby – zbieraniem plonów). Katarzyna Kozłowska dba o to, żeby dzieciom się nie nudziło – Marianna Schoett zapewnia zainteresowanie małych fanów serii o Felusiu i Guciu. Niepozorna książeczka spodoba się wszystkim dzieciom – to klasyczna rozrywka przefiltrowana przez obecność znanych już odbiorcom bohaterów z popularnej serii. Feluś i Gucio podbijają kolejną odnogę książeczek dla najmłodszych – i przygotowują do szkolnych obowiązków bez stresu.
Uzupełnianie
Feluś i Gucio to mali bohaterowie – chłopiec i jego maskotka – którzy zapraszają dzieci do poznawania najbliższego otoczenia. W rozmaitych historyjkach (i podseriach) zajmują się odkrywaniem codzienności – pomagają odbiorcom zrozumieć to, co może stać się ich udziałem i przyzwyczajają do pewnych zachowań. Dają dobry przykład – ale też dobrze się razem bawią, tak, żeby ich przygody pomagały maluchom w dowiadywaniu się czegoś o świecie. Mają też być zachętą do wysiłku i pracy nad sobą, do wykonywania prostych ćwiczeń przygotowujących do nauki czytania i pisania. Taki kreatywny tomik proponuje teraz Katarzyna Kozłowska, czerpiąc inspirację z dawnych zeszytów ćwiczeń oraz z dzisiejszych książeczek kreatywnych. „Wycieczka na wieś” to niewielki zeszyt z naklejkami – do samodzielnego uzupełniania i do zabawy tematycznej. Bohaterowie wyjeżdżają na wieś i tam poznają kolejne zwierzęta gospodarskie, przekonują się też, co robią mieszkańcy. Sami mogą spróbować swoich sił w różnych zadaniach, ale nie będą się przepracowywać – zdarza się, że ktoś położy się w trawie i po prostu wyglądem będzie naśladował pracowite pszczoły. Niespodzianek i pomysłów jest tu zadziwiająco dużo – chociaż książeczka jest niewielka objętościowo (nie może być zbyt duża, bo po pierwsze – nie sprawdziłaby się jako część serii, a po drugie – zmęczyłaby dzieci nadmiarem ćwiczeń). Urozmaicanie zadań i poleceń pozwala na utrzymywanie uwagi dzieci – odbiorcy mogą się tu dobrze bawić i przy okazji nabierać wprawy choćby w posługiwaniu się długopisem czy flamastrem. Zabawy z Felusiem i Guciem to seria, która celowo nie akcentuje przesadnie konieczności podejmowania wysiłku: wypracowywanie umiejętności potrzebnych w szkole pojawi się tu mimochodem, podczas kibicowania postaciom. Jest to tomik z naklejkami: część zadań ma miejsca do uzupełnienia i można wykorzystywać naklejki do stworzenia własnych obrazków: uruchamianie wyobraźni to jeden z czynników bardzo istotnych w procesie rozwoju dziecka. Mało tego, autorka tak prowadzi zadania, żeby część naklejek można było… pokolorować. Inne posłużą do dokończenia gotowych ilustracji (zawsze można zrobić coś wbrew instrukcjom i stworzyć abstrakcyjne dzieła). Ale naklejki to nie wszystko – bardzo dużo stron można kolorować na różne sposoby, dodawać własne elementy do obrazków albo uzupełniać gotowe prace. Do tego pojawiają się zupełnie klasyczne łamigłówki – labirynty, porównywanki, szukanie cieni i dopasowywanie par: czasami wystarczy po prostu obrysowywać podawane kształty – to przecież także ćwiczenie sprawności ruchowej. Feluś i Gucio angażują odbiorców w swoje przygody – więc kilkulatki nie będą przesadnie przejmować się koniecznością podejmowania wysiłku – raczej powinny się dobrze bawić podczas ilustrowania tomiku. A ponieważ akcja rozgrywa się w przyrodzie – blisko zwierząt – spora część zadań będzie się odnosić właśnie do sympatycznych stworzeń. Do tego pytania związane z logicznym myśleniem (i – choćby – zbieraniem plonów). Katarzyna Kozłowska dba o to, żeby dzieciom się nie nudziło – Marianna Schoett zapewnia zainteresowanie małych fanów serii o Felusiu i Guciu. Niepozorna książeczka spodoba się wszystkim dzieciom – to klasyczna rozrywka przefiltrowana przez obecność znanych już odbiorcom bohaterów z popularnej serii. Feluś i Gucio podbijają kolejną odnogę książeczek dla najmłodszych – i przygotowują do szkolnych obowiązków bez stresu.
wtorek, 26 marca 2024
Ewa Kozicka: Porywający mówca. Jak brzmieć pewnie i przekonująco
Onepress, Helion, Gliwice 2024.
Głos
Chociaż na rynku jest mnóstwo poradników dotyczących wystąpień publicznych, rzadko który autor zajmuje się w nich dykcją czy emisją głosu, ćwiczeniami pozwalającymi na wydobywanie z siebie czystych dźwięków i samą melodią przekazu. Zwykle wszyscy koncentrują się na postawie, sylwetce, na konstruowaniu wypowiedzi… Ewa Kozicka tymczasem odnosi się do absolutnie podstawowych kwestii, bez których w ogóle trudno sobie wyobrazić mówienie do innych. „Porywający mówca. Jak brzmieć pewnie i przekonująco” to pozycja, po którą sięgnąć powinien absolutnie każdy, kto ma występować przed publicznością – wszystko jedno, czy na scenie teatralnej, w sali konferencyjnej, w szkolnej klasie czy w muzeum. Skorzystają z tego tomu i aktorzy, i przewodnicy muzealni, i nauczyciele, ale też marketingowcy i wszyscy, którzy w swoich firmach przedstawiają przed współpracownikami istotne dla swojej pracy informacje. Ewa Kozicka na zawody nie dzieli, wszystkich zapoznaje z zasadami, które rzeczywiście ułatwią życie niedzielnych mówców i tych, którzy mówić muszą.
Autorka posługuje się zwłaszcza na początku ciekawymi metaforami, często odnosi się do wrażeń zmysłowych, zachęca do wyobrażania sobie przyjemnych zapachów i otwierania w ten sposób dróg oddechowych. Uczy, jak oddychać i jak odzyskać spokój w stresującym momencie. Z czasem warstwa narracyjna coraz bardziej ustępuje ćwiczeniom do wykonywania – aż w końcu ostatni rozdział to podsumowanie w formie ćwiczeń. Sięga Ewa Kozicka po rozmaite teksty – często wykorzystuje mistrzów słowa, cytuje na przykład Wojciecha Młynarskiego – ale czerpie też od autorów łamańców językowych dla najmłodszych (pojawiają się choćby utwory Małgorzaty Strzałkowskiej). Są tu charakterystyczne lingwistyczne wygibasy znane wszystkim – i zupełnie nowe propozycje. Na początku Ewa Kozicka stara się przekonać odbiorców do wytężonej pracy, tłumaczy, jak przygotować się do mówienia i – dlaczego ważna jest rozgrzewka aparatu mowy. Później koncentruje się na kolejnych szczegółach. Nie pomija spraw niby oczywistych, a jednak sprawiających trudności – tak jest w przypadku oddychania. Uczy, jak akcentować konkretne słowa i jak skupiać się na znaczeniach, które chce się przekazać odbiorcom. Sugeruje, jak pracować nad emocjami i nad intonacją, jak budzić zainteresowanie słuchaczy i jak grać pauzą, jak zmieniać tempo wypowiedzi (i po co to robić), a także jak modulować głos. Wspomina o barwie głosu i o jego mocy (ludzie, którzy nie są przyzwyczajeni do głośniejszego mówienia, często nieumiejętnie do tego podchodzą i w efekcie zdzierają sobie gardła, a nie zyskują uznania słuchaczy). Zwraca autorka uwagę na czytelne wymawianie końcówek – co ciekawe, podkreśla też, że hiperpoprawność jest równie nieznośną manierą co niedbalstwo w wymowie. Wymienia te wszystkie elementy, które ceni się u dobrych mówców czy lektorów, po kolei przytacza wiadomości na temat pracy nad dykcją i emisją głosu – a każda z tych wiadomości zostaje ozdobiona zestawem konkretnych (i wymagających) ćwiczeń. Nie zabiorą one zbyt dużo czasu, ale pozwolą wyczulić się na własne błędy lub niedokładności w wymowie – a to dobry ruch w stronę poprawiania czytelności. Do ćwiczeń dodawane są wskazówki: nie wystarczy poprawnie przeczytać podane wyrazy, trzeba jeszcze zastanowić się nad intencjami do przekazania i spróbować głosem zdradzać konkretne emocje (zasugerowane przez autorkę lub wymyślane przez siebie). Można się tu zabawić w komentatora sportowego albo w pogodynkę, w lektora z audiobooka czy w detektywa. Można rysować kontekst pojedynczymi wyrazami, sterować uwagą odbiorców i nadawać znaczenia brzmieniem. Nad tymi wszystkimi aspektami często nie myślą ludzie, którzy nie zajmują się zawodowo mówieniem – dzięki prostym podpowiedziom będą w stanie poprawić komunikatywność i imponować innym. Nie jest to książka, która zamieni się w porywającą lekturę: ale genialny poradnik, którego nie sposób pominąć, jeśli chce się pracować głosem. Tutaj prosta lektura nie wystarczy - trzeba podjąć wysiłek i wykonywać ćwiczenia podawane przez autorkę tak długo, aż staną się odruchem czy nawykiem - ale każdy, kto potrzebuje rzeczowych wskazówek, znajdzie je bez trudu i będzie mógł od razu wypróbować.
Głos
Chociaż na rynku jest mnóstwo poradników dotyczących wystąpień publicznych, rzadko który autor zajmuje się w nich dykcją czy emisją głosu, ćwiczeniami pozwalającymi na wydobywanie z siebie czystych dźwięków i samą melodią przekazu. Zwykle wszyscy koncentrują się na postawie, sylwetce, na konstruowaniu wypowiedzi… Ewa Kozicka tymczasem odnosi się do absolutnie podstawowych kwestii, bez których w ogóle trudno sobie wyobrazić mówienie do innych. „Porywający mówca. Jak brzmieć pewnie i przekonująco” to pozycja, po którą sięgnąć powinien absolutnie każdy, kto ma występować przed publicznością – wszystko jedno, czy na scenie teatralnej, w sali konferencyjnej, w szkolnej klasie czy w muzeum. Skorzystają z tego tomu i aktorzy, i przewodnicy muzealni, i nauczyciele, ale też marketingowcy i wszyscy, którzy w swoich firmach przedstawiają przed współpracownikami istotne dla swojej pracy informacje. Ewa Kozicka na zawody nie dzieli, wszystkich zapoznaje z zasadami, które rzeczywiście ułatwią życie niedzielnych mówców i tych, którzy mówić muszą.
Autorka posługuje się zwłaszcza na początku ciekawymi metaforami, często odnosi się do wrażeń zmysłowych, zachęca do wyobrażania sobie przyjemnych zapachów i otwierania w ten sposób dróg oddechowych. Uczy, jak oddychać i jak odzyskać spokój w stresującym momencie. Z czasem warstwa narracyjna coraz bardziej ustępuje ćwiczeniom do wykonywania – aż w końcu ostatni rozdział to podsumowanie w formie ćwiczeń. Sięga Ewa Kozicka po rozmaite teksty – często wykorzystuje mistrzów słowa, cytuje na przykład Wojciecha Młynarskiego – ale czerpie też od autorów łamańców językowych dla najmłodszych (pojawiają się choćby utwory Małgorzaty Strzałkowskiej). Są tu charakterystyczne lingwistyczne wygibasy znane wszystkim – i zupełnie nowe propozycje. Na początku Ewa Kozicka stara się przekonać odbiorców do wytężonej pracy, tłumaczy, jak przygotować się do mówienia i – dlaczego ważna jest rozgrzewka aparatu mowy. Później koncentruje się na kolejnych szczegółach. Nie pomija spraw niby oczywistych, a jednak sprawiających trudności – tak jest w przypadku oddychania. Uczy, jak akcentować konkretne słowa i jak skupiać się na znaczeniach, które chce się przekazać odbiorcom. Sugeruje, jak pracować nad emocjami i nad intonacją, jak budzić zainteresowanie słuchaczy i jak grać pauzą, jak zmieniać tempo wypowiedzi (i po co to robić), a także jak modulować głos. Wspomina o barwie głosu i o jego mocy (ludzie, którzy nie są przyzwyczajeni do głośniejszego mówienia, często nieumiejętnie do tego podchodzą i w efekcie zdzierają sobie gardła, a nie zyskują uznania słuchaczy). Zwraca autorka uwagę na czytelne wymawianie końcówek – co ciekawe, podkreśla też, że hiperpoprawność jest równie nieznośną manierą co niedbalstwo w wymowie. Wymienia te wszystkie elementy, które ceni się u dobrych mówców czy lektorów, po kolei przytacza wiadomości na temat pracy nad dykcją i emisją głosu – a każda z tych wiadomości zostaje ozdobiona zestawem konkretnych (i wymagających) ćwiczeń. Nie zabiorą one zbyt dużo czasu, ale pozwolą wyczulić się na własne błędy lub niedokładności w wymowie – a to dobry ruch w stronę poprawiania czytelności. Do ćwiczeń dodawane są wskazówki: nie wystarczy poprawnie przeczytać podane wyrazy, trzeba jeszcze zastanowić się nad intencjami do przekazania i spróbować głosem zdradzać konkretne emocje (zasugerowane przez autorkę lub wymyślane przez siebie). Można się tu zabawić w komentatora sportowego albo w pogodynkę, w lektora z audiobooka czy w detektywa. Można rysować kontekst pojedynczymi wyrazami, sterować uwagą odbiorców i nadawać znaczenia brzmieniem. Nad tymi wszystkimi aspektami często nie myślą ludzie, którzy nie zajmują się zawodowo mówieniem – dzięki prostym podpowiedziom będą w stanie poprawić komunikatywność i imponować innym. Nie jest to książka, która zamieni się w porywającą lekturę: ale genialny poradnik, którego nie sposób pominąć, jeśli chce się pracować głosem. Tutaj prosta lektura nie wystarczy - trzeba podjąć wysiłek i wykonywać ćwiczenia podawane przez autorkę tak długo, aż staną się odruchem czy nawykiem - ale każdy, kto potrzebuje rzeczowych wskazówek, znajdzie je bez trudu i będzie mógł od razu wypróbować.
poniedziałek, 25 marca 2024
Justyna Bednarek: Pan Pit i jego kwiatek
Harperkids, Warszawa 2024.
Odkrycie
Jest tu bohater, który daje się lubić – bo ma swoje wielkie marzenie, do spełnienia którego dąży. Pan Pit to biolog amator, który poszukuje nowych odmian stokrotek. Zna mnóstwo gatunków roślin i wciąż odkrywa kolejne, tworzy własne zielniki i pisze artykuły do gazet – swoją pasją dzieli się z całym światem. Pan Pit wynajmuje pokój w starym pałacu, a nocami przez lornetkę obserwuje lisa. Kiedy zasypia – śni o nagrodach i odznaczeniach za swoje botaniczne odkrycia. Pan Pit to postać bajkowa w każdym calu, nikt nie dostrzeże w nim dorosłego – raczej dziecko, które w ciele dorosłego człowieka nigdy nie dorośnie. Jednak pan Pit ma także swoje tajemnice – nikt nie wie, kto poza nim mieszka w pałacu, a także – kto dokarmia wszystkie zwierzęta pojawiające się w najbliższej okolicy. To coś, co ma zaintrygować dzieci. Justyna Bednarek wprowadza tu jeszcze drugą postać, która bardzo przydaje się w momencie, kiedy panu Pitowi potrzebny będzie ratunek. Bo poszukiwanie wyjątkowych okazów botanicznych wcale nie jest takie bezpieczne, jak mogłoby się wydawać – czasami zdarzają się tu prawdziwe pułapki i problemy, jakich nie przewidzi żaden amator pięknych i małych kwiatków. „Pan Pit i jego kwiatek” to bajka, czytanka na drugim poziomie serii Czytam sobie – i historyjka, która jest wzorowana na kreskówkach. Bohater jest tutaj wyrazisty i zabawny, zachowuje się tak, by bez trudu trafić do przekonania maluchom. Pan Pit nie odnalazłby się za dobrze w prawdziwym świecie – ale w bajkowym jego odpowiedniku radzi sobie doskonale. Przynajmniej do czasu. Justyna Bednarek dzieci chce zachęcić do czytania przede wszystkim humorem i tempem opowieści – przedstawia akcję tak, by zaangażować kilkulatki i zaintrygować charakterem postaci. Nie ma tu zwyczajnych wydarzeń, kopiowania normalnego życia – to wszystko, co rozgrywa się w przestrzeni pana Pita, jest egzotyczne i dziwne, inne i przez tę inność jakoś kuszące, chociaż trzeba przyznać, że autorka nie próbuje emocjami przyciągnąć najmłodszych do lektury. Wystarcza jej dziwność bohatera i jego radość w obliczu kolejnych odkryć związanych z roślinami. Świat badaczy nigdy nie był dla maluchów atrakcyjny – tutaj jednak pan Pit wymyka się schematom i udowadnia, że może swoim podobieństwem do kilkulatków zaintrygować.
Co ciekawe, sam pomysł na czytankę mocno utrudnia warstwę narracyjną – jeśli sięga się po tę książeczkę dla ćwiczenia czytania, trzeba się nastawić na wyrazy niecodzienne i nieistniejące jeszcze w słowniku najmłodszych (najem pokoju, stosowne kwoty czy dumanie to nie sformułowania, które dzieci od razu rozszyfrują). Na szczęście uwagę od wysiłku odwracać będzie sama przygoda – konieczność kibicowania panu Pitowi w zachowaniach prowadzących do… uratowania nosa. Justyna Bednarek decyduje się na absurdalne scenki i na rozśmieszanie odbiorców, poszukuje w odejściu od realizmu szansy na przekonanie dzieci do czytania. Botaniczna opowieść ilustrowana jest przez Magdę Kozieł-Nowak, która lubuje się w szczegółach i dba o atrakcyjne kształty roślin zbieranych przez miłośnika stokrotek, pana Pita. Jest to książeczka o niewymuszonej narracji, nietypowa przez imitowanie rzeczywistości w bajkowej formie.
Odkrycie
Jest tu bohater, który daje się lubić – bo ma swoje wielkie marzenie, do spełnienia którego dąży. Pan Pit to biolog amator, który poszukuje nowych odmian stokrotek. Zna mnóstwo gatunków roślin i wciąż odkrywa kolejne, tworzy własne zielniki i pisze artykuły do gazet – swoją pasją dzieli się z całym światem. Pan Pit wynajmuje pokój w starym pałacu, a nocami przez lornetkę obserwuje lisa. Kiedy zasypia – śni o nagrodach i odznaczeniach za swoje botaniczne odkrycia. Pan Pit to postać bajkowa w każdym calu, nikt nie dostrzeże w nim dorosłego – raczej dziecko, które w ciele dorosłego człowieka nigdy nie dorośnie. Jednak pan Pit ma także swoje tajemnice – nikt nie wie, kto poza nim mieszka w pałacu, a także – kto dokarmia wszystkie zwierzęta pojawiające się w najbliższej okolicy. To coś, co ma zaintrygować dzieci. Justyna Bednarek wprowadza tu jeszcze drugą postać, która bardzo przydaje się w momencie, kiedy panu Pitowi potrzebny będzie ratunek. Bo poszukiwanie wyjątkowych okazów botanicznych wcale nie jest takie bezpieczne, jak mogłoby się wydawać – czasami zdarzają się tu prawdziwe pułapki i problemy, jakich nie przewidzi żaden amator pięknych i małych kwiatków. „Pan Pit i jego kwiatek” to bajka, czytanka na drugim poziomie serii Czytam sobie – i historyjka, która jest wzorowana na kreskówkach. Bohater jest tutaj wyrazisty i zabawny, zachowuje się tak, by bez trudu trafić do przekonania maluchom. Pan Pit nie odnalazłby się za dobrze w prawdziwym świecie – ale w bajkowym jego odpowiedniku radzi sobie doskonale. Przynajmniej do czasu. Justyna Bednarek dzieci chce zachęcić do czytania przede wszystkim humorem i tempem opowieści – przedstawia akcję tak, by zaangażować kilkulatki i zaintrygować charakterem postaci. Nie ma tu zwyczajnych wydarzeń, kopiowania normalnego życia – to wszystko, co rozgrywa się w przestrzeni pana Pita, jest egzotyczne i dziwne, inne i przez tę inność jakoś kuszące, chociaż trzeba przyznać, że autorka nie próbuje emocjami przyciągnąć najmłodszych do lektury. Wystarcza jej dziwność bohatera i jego radość w obliczu kolejnych odkryć związanych z roślinami. Świat badaczy nigdy nie był dla maluchów atrakcyjny – tutaj jednak pan Pit wymyka się schematom i udowadnia, że może swoim podobieństwem do kilkulatków zaintrygować.
Co ciekawe, sam pomysł na czytankę mocno utrudnia warstwę narracyjną – jeśli sięga się po tę książeczkę dla ćwiczenia czytania, trzeba się nastawić na wyrazy niecodzienne i nieistniejące jeszcze w słowniku najmłodszych (najem pokoju, stosowne kwoty czy dumanie to nie sformułowania, które dzieci od razu rozszyfrują). Na szczęście uwagę od wysiłku odwracać będzie sama przygoda – konieczność kibicowania panu Pitowi w zachowaniach prowadzących do… uratowania nosa. Justyna Bednarek decyduje się na absurdalne scenki i na rozśmieszanie odbiorców, poszukuje w odejściu od realizmu szansy na przekonanie dzieci do czytania. Botaniczna opowieść ilustrowana jest przez Magdę Kozieł-Nowak, która lubuje się w szczegółach i dba o atrakcyjne kształty roślin zbieranych przez miłośnika stokrotek, pana Pita. Jest to książeczka o niewymuszonej narracji, nietypowa przez imitowanie rzeczywistości w bajkowej formie.
niedziela, 24 marca 2024
Aneta Jadowska: Tajemnica domu Uklejów
SQN, Kraków 2024.
Schronienie
Bardzo troszczy się Aneta Jadowska o swoją bohaterkę, Ninę, jedną z trzech Gracji, które pojawią się w Ustce, by poczęstować czytelników trylogią kryminalną. „Tajemnica domu Uklejów” to powieść, która – chociaż oparta na kryminalnej intrydze – daje pokrzepienie i zachęca do zagłębienia się w cykl. Wszystko zaczyna się z chwilą typową bardziej dla obyczajówek – oto Nina, kobieta, która przez ostatnie lata pracowała jako opiekunka pewnej starszej pani, straciła zatrudnienie: śmierć Luli okazała się jednak nie tylko brzemienna w smutki. Nina odziedziczyła po Luli duży dom w Ustce. Teraz może sobie pozwolić na zrealizowanie pewnego marzenia: dostaje od losu aż rok na wprowadzenie zmian. Tymczasem dom w Ustce nie pozwala na stagnację. Owszem, trzeba przeprowadzić remont i zagospodarować pomieszczenia, które nie były używane od lat. To jednak nie jest problemem dla Niny, która namiętnie ogląda wszelkie remontowe vlogi. Gorzej, że w domu pojawiają się włamywacze. I nie wszyscy z nich muszą przeżyć…
Jest w tej książce serdeczność, jakiej często trudno się spodziewać po kryminałach. Aneta Jadowska przysyła do swojej bohaterki dwie internetowe przyjaciółki-pisarki, Agatę i Zuzę. Obie mogą sobie pozwolić na odejście od własnych spraw (jedna nawet powinna), obie mogą pracować z dowolnego miejsca, a że dom kusi nie tylko zbrodnią, warto mu się bliżej przyjrzeć. Obecność bratnich dusz, które idealnie wkomponowują się w przestrzeń domu pomaga i pozwala uporać się z drobnymi i większymi przykrościami. Nina na horyzoncie może dostrzec szansę na miłość – ale to odległe tło, w żadnym razie nie wyznacznik kierunku fabuły, raczej dodatkowy smaczek dla odbiorczyń. W „Tajemnicy domu Uklejów” trzeba bowiem rozwiązać zagadkę: czego szukał pierwszy przestępca – i co kieruje kolejnymi, że próbują zakraść się do nowej siedziby Niny. Aneta Jadowska wprowadza detale z codzienności Zuzy i Agaty – tak, żeby przygotować sobie grunt pod kolejne opowieści. Na Ninę spadło już wystarczająco dużo nieszczęść – teraz może powoli zacząć odzyskiwać siły i dobre samopoczucie. To wyraźne pochylenie się nad bohaterką nie niszczy rytmu powieści: Aneta Jadowska wie, jak przyciągnąć odbiorców do książki i jak zapewnić im zestaw silnych wrażeń. Bardzo dba o to, żeby kanwą historii nie było samo amatorskie śledztwo – najbardziej liczą się relacje międzyludzkie, zwłaszcza przyjaźń (chociaż w bogatej galerii charakterów autorka nie szczędzi oryginalnych postaw, czasem o wydźwięku komicznym). Rozwiązywanie zagadek to zaledwie jeden z aspektów codzienności, którą trzeba sobie uporządkować na nowo.
Gracje mają poczucie humoru i są silne swoją przyjaźnią, zapewniają sobie wzajemnie wsparcie bez zbędnych komentarzy – i nie boją się niczego. Rezolutne, wyrobione w odczytywaniu emocji innych – dają się lubić. Co ciekawe, Aneta Jadowska zmultiplikowała jeszcze motyw bohaterki-pisarki – a jednak autotematyzm nie będzie dla czytelników męczący, to po prostu wyjaśnienie potencjału i aktywności bohaterek, które przy uporządkowanych zawodach nie mogłyby gromadzić informacji ani uczestniczyć w kolejnych szarpiących nerwy przygodach. Jest „Tajemnica domu Uklejów” książką dobrze napisaną, z pomysłem i szeregiem atrakcji dla wszystkich, którzy w kryminałach cenią sobie ludzkie oblicze postaci. Aneta Jadowska zrobiła wiele, żeby mrok nie przyćmił dobrej zabawy – tu tworzy azyl dla odbiorców, pozwala na przyjemność lekturową nawet tym, którzy w kryminałach nie gustują.
Schronienie
Bardzo troszczy się Aneta Jadowska o swoją bohaterkę, Ninę, jedną z trzech Gracji, które pojawią się w Ustce, by poczęstować czytelników trylogią kryminalną. „Tajemnica domu Uklejów” to powieść, która – chociaż oparta na kryminalnej intrydze – daje pokrzepienie i zachęca do zagłębienia się w cykl. Wszystko zaczyna się z chwilą typową bardziej dla obyczajówek – oto Nina, kobieta, która przez ostatnie lata pracowała jako opiekunka pewnej starszej pani, straciła zatrudnienie: śmierć Luli okazała się jednak nie tylko brzemienna w smutki. Nina odziedziczyła po Luli duży dom w Ustce. Teraz może sobie pozwolić na zrealizowanie pewnego marzenia: dostaje od losu aż rok na wprowadzenie zmian. Tymczasem dom w Ustce nie pozwala na stagnację. Owszem, trzeba przeprowadzić remont i zagospodarować pomieszczenia, które nie były używane od lat. To jednak nie jest problemem dla Niny, która namiętnie ogląda wszelkie remontowe vlogi. Gorzej, że w domu pojawiają się włamywacze. I nie wszyscy z nich muszą przeżyć…
Jest w tej książce serdeczność, jakiej często trudno się spodziewać po kryminałach. Aneta Jadowska przysyła do swojej bohaterki dwie internetowe przyjaciółki-pisarki, Agatę i Zuzę. Obie mogą sobie pozwolić na odejście od własnych spraw (jedna nawet powinna), obie mogą pracować z dowolnego miejsca, a że dom kusi nie tylko zbrodnią, warto mu się bliżej przyjrzeć. Obecność bratnich dusz, które idealnie wkomponowują się w przestrzeń domu pomaga i pozwala uporać się z drobnymi i większymi przykrościami. Nina na horyzoncie może dostrzec szansę na miłość – ale to odległe tło, w żadnym razie nie wyznacznik kierunku fabuły, raczej dodatkowy smaczek dla odbiorczyń. W „Tajemnicy domu Uklejów” trzeba bowiem rozwiązać zagadkę: czego szukał pierwszy przestępca – i co kieruje kolejnymi, że próbują zakraść się do nowej siedziby Niny. Aneta Jadowska wprowadza detale z codzienności Zuzy i Agaty – tak, żeby przygotować sobie grunt pod kolejne opowieści. Na Ninę spadło już wystarczająco dużo nieszczęść – teraz może powoli zacząć odzyskiwać siły i dobre samopoczucie. To wyraźne pochylenie się nad bohaterką nie niszczy rytmu powieści: Aneta Jadowska wie, jak przyciągnąć odbiorców do książki i jak zapewnić im zestaw silnych wrażeń. Bardzo dba o to, żeby kanwą historii nie było samo amatorskie śledztwo – najbardziej liczą się relacje międzyludzkie, zwłaszcza przyjaźń (chociaż w bogatej galerii charakterów autorka nie szczędzi oryginalnych postaw, czasem o wydźwięku komicznym). Rozwiązywanie zagadek to zaledwie jeden z aspektów codzienności, którą trzeba sobie uporządkować na nowo.
Gracje mają poczucie humoru i są silne swoją przyjaźnią, zapewniają sobie wzajemnie wsparcie bez zbędnych komentarzy – i nie boją się niczego. Rezolutne, wyrobione w odczytywaniu emocji innych – dają się lubić. Co ciekawe, Aneta Jadowska zmultiplikowała jeszcze motyw bohaterki-pisarki – a jednak autotematyzm nie będzie dla czytelników męczący, to po prostu wyjaśnienie potencjału i aktywności bohaterek, które przy uporządkowanych zawodach nie mogłyby gromadzić informacji ani uczestniczyć w kolejnych szarpiących nerwy przygodach. Jest „Tajemnica domu Uklejów” książką dobrze napisaną, z pomysłem i szeregiem atrakcji dla wszystkich, którzy w kryminałach cenią sobie ludzkie oblicze postaci. Aneta Jadowska zrobiła wiele, żeby mrok nie przyćmił dobrej zabawy – tu tworzy azyl dla odbiorców, pozwala na przyjemność lekturową nawet tym, którzy w kryminałach nie gustują.
sobota, 23 marca 2024
Michele Assarasakorn: Akcja PSIAKI. Gabi ma plan
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Miłość do zwierząt
Te trzy przyjaciółki – Prija, Mindy i Gabi – nie mają zbyt dużo wspólnego, różni je nawet wiek. Ale łączy jedno: miłość do zwierząt. Mają mnóstwo gadżetów związanych ze zwierzętami, a czas spędzają wspólnie, oglądając filmiki z czworonożnymi pupilami. Jednak dziewczynki wiedzą, że nie wolno im w domach trzymać zwierząt. W jednym zabrania tego właściciel, w drugim – alergia mamy (do tego stopnia przerażająca, że nikt nie chce brać odpowiedzialności za pogorszenie się stanu rodzicielki, nawet sierść na swetrze wywołuje atak), w trzecim – apodyktyczny tata, który nie znosi brudu i nie wyobraża sobie życia pod jednym dachem z jakimkolwiek zwierzęciem. Jednak prawdziwe miłośniczki zwierzaków zawsze znajdą sposób, żeby realizować swoje marzenia. Gabi relacjonuje akcję PSIAKI – z perspektywy czasu. Właściwie wszystko się właśnie posypało i nie uda się już poskładać. Gabi próbowała wyprowadzić na spacer kilka psów, ale wystarczył jeden kot, za którym podopieczni mieli pobiec, żeby wydarzyła się katastrofa. Psiaki poznikały, Gabi została bez czworonogów, bez przyjaciółek i bez szans na pomoc.
Różne są możliwości, kiedy dziecko chce mieć kontakt ze zwierzętami, a nie wolno mu żadnego trzymać w domu – i trzy przyjaciółki testują je wszystkie, żeby dojść do wniosku, że tylko zarabianie na wyprowadzaniu psiaków ma sens. Łatwo znaleźć ludzi, którzy potrzebują pomocy przy codziennych spacerach, a skoro można to jeszcze połączyć z dodatkiem do kieszonkowego – to kolejny powód do radości. Tyle tylko, że nie da się poświęcić wszystkiego psom, przynajmniej nie wtedy, kiedy ma się mnóstwo dodatkowych obowiązków. Jedna z dziewczyn wciąż opuszcza misję PSIAKI na rzecz treningów. Druga – najmłodsza – czuje się wykorzystywana, bo ciągle musi sprzątać psie kupy. Trzecia… wstydzi się uniformu, jaki dziewczynki znalazły w second handzie – źle czuje się w tego typu ubraniach, a że jako jedyna przywiązuje wagę do mody, ma powód, żeby wyłamać się z ekipy. I nagle wychodzi na jaw, że przyjaźń oparta na tylko jednym temacie, nie jest zbyt dobrze scementowana, wystarczy byle drobiazg, żeby konflikty i skrywane pretensje wybuchły.
„Akcja PSIAKI. Gabi ma plan” to nie tylko opowieść o tym, co zrobić, kiedy bardzo chce się mieć zwierzątko do kochania, a warunki to wykluczają. To przede wszystkim historia o trudach przyjaźni, o budowaniu się relacji. To również przedstawienie różnych typów rodzin – Gabi mieszka tylko z tatą, Prija pochodzi z innego kręgu kulturowego, a Mindy na co dzień ma tylko mamę. Tata Gabi jest stanowczy jeśli chodzi o posiadanie telefonów przez dzieci, Prija ma męczących młodszych braci, a mama Mindy stara się być jej przyjaciółką i kumpelką. Dodatkowo przegląd socjologicznych możliwości zapewnia bohaterkom także spotykanie się z różnymi właścicielami psów, zwłaszcza pani Korniszonki może mieć zaskakujący dla odbiorców image. Ale właśnie o to chodzi, żeby nie zamykać się w jednym doświadczeniu.
To komiks, co oznacza, że łatwo pokazywać w nim silne emocje (a tych nie brakuje) zamiast wyjaśniać je odbiorcom. Można podążać za bohaterkami i nie zastanawiać się nad zestawem intencji, które nimi kierują – wszystko staje się oczywiste przy śledzeniu udanych obrazków. Naturalnie przejście na narrację częściowo obrazkową podbija komizm opowieści, a śmiech jest tu dosyć ważny – jeśli pomija się nastoletnie dramaty. To bardzo udana propozycja, otwarcie serii dla małych miłośników czworonogów.
Miłość do zwierząt
Te trzy przyjaciółki – Prija, Mindy i Gabi – nie mają zbyt dużo wspólnego, różni je nawet wiek. Ale łączy jedno: miłość do zwierząt. Mają mnóstwo gadżetów związanych ze zwierzętami, a czas spędzają wspólnie, oglądając filmiki z czworonożnymi pupilami. Jednak dziewczynki wiedzą, że nie wolno im w domach trzymać zwierząt. W jednym zabrania tego właściciel, w drugim – alergia mamy (do tego stopnia przerażająca, że nikt nie chce brać odpowiedzialności za pogorszenie się stanu rodzicielki, nawet sierść na swetrze wywołuje atak), w trzecim – apodyktyczny tata, który nie znosi brudu i nie wyobraża sobie życia pod jednym dachem z jakimkolwiek zwierzęciem. Jednak prawdziwe miłośniczki zwierzaków zawsze znajdą sposób, żeby realizować swoje marzenia. Gabi relacjonuje akcję PSIAKI – z perspektywy czasu. Właściwie wszystko się właśnie posypało i nie uda się już poskładać. Gabi próbowała wyprowadzić na spacer kilka psów, ale wystarczył jeden kot, za którym podopieczni mieli pobiec, żeby wydarzyła się katastrofa. Psiaki poznikały, Gabi została bez czworonogów, bez przyjaciółek i bez szans na pomoc.
Różne są możliwości, kiedy dziecko chce mieć kontakt ze zwierzętami, a nie wolno mu żadnego trzymać w domu – i trzy przyjaciółki testują je wszystkie, żeby dojść do wniosku, że tylko zarabianie na wyprowadzaniu psiaków ma sens. Łatwo znaleźć ludzi, którzy potrzebują pomocy przy codziennych spacerach, a skoro można to jeszcze połączyć z dodatkiem do kieszonkowego – to kolejny powód do radości. Tyle tylko, że nie da się poświęcić wszystkiego psom, przynajmniej nie wtedy, kiedy ma się mnóstwo dodatkowych obowiązków. Jedna z dziewczyn wciąż opuszcza misję PSIAKI na rzecz treningów. Druga – najmłodsza – czuje się wykorzystywana, bo ciągle musi sprzątać psie kupy. Trzecia… wstydzi się uniformu, jaki dziewczynki znalazły w second handzie – źle czuje się w tego typu ubraniach, a że jako jedyna przywiązuje wagę do mody, ma powód, żeby wyłamać się z ekipy. I nagle wychodzi na jaw, że przyjaźń oparta na tylko jednym temacie, nie jest zbyt dobrze scementowana, wystarczy byle drobiazg, żeby konflikty i skrywane pretensje wybuchły.
„Akcja PSIAKI. Gabi ma plan” to nie tylko opowieść o tym, co zrobić, kiedy bardzo chce się mieć zwierzątko do kochania, a warunki to wykluczają. To przede wszystkim historia o trudach przyjaźni, o budowaniu się relacji. To również przedstawienie różnych typów rodzin – Gabi mieszka tylko z tatą, Prija pochodzi z innego kręgu kulturowego, a Mindy na co dzień ma tylko mamę. Tata Gabi jest stanowczy jeśli chodzi o posiadanie telefonów przez dzieci, Prija ma męczących młodszych braci, a mama Mindy stara się być jej przyjaciółką i kumpelką. Dodatkowo przegląd socjologicznych możliwości zapewnia bohaterkom także spotykanie się z różnymi właścicielami psów, zwłaszcza pani Korniszonki może mieć zaskakujący dla odbiorców image. Ale właśnie o to chodzi, żeby nie zamykać się w jednym doświadczeniu.
To komiks, co oznacza, że łatwo pokazywać w nim silne emocje (a tych nie brakuje) zamiast wyjaśniać je odbiorcom. Można podążać za bohaterkami i nie zastanawiać się nad zestawem intencji, które nimi kierują – wszystko staje się oczywiste przy śledzeniu udanych obrazków. Naturalnie przejście na narrację częściowo obrazkową podbija komizm opowieści, a śmiech jest tu dosyć ważny – jeśli pomija się nastoletnie dramaty. To bardzo udana propozycja, otwarcie serii dla małych miłośników czworonogów.
piątek, 22 marca 2024
Minecraft. Moby w Leśnym Dworze
Harperkids, Warszawa 2024.
Przygoda z gry
Mali fani Minecrafta mogą korzystać z obecności ulubionych bohaterów w różnych procesach przyswajania szkolnej wiedzy. Postacie i sytuacje z gry pozwalają podszlifować angielski albo poćwiczyć matematykę, przydają się też wtedy, kiedy trzeba potrenować rozpoznawanie liter i samodzielne czytanie. Jeśli komuś gra jako taka jest obojętna, może nie zachwycić się opowiadaniami z serii Tryb czytania – jednak dzieci, które z trudem odrywają się od komputerów, żeby odrobić zadania, będą usatysfakcjonowane. „Moby w Leśnym Dworze” to nic innego jak opisanie drobnej misji, a właściwie potyczki z wrogami: bohaterowie robią sobie kilof ze znalezionego diamentu, wiedzą, że takie narzędzie ma wielką moc i może się przydać w nieoczekiwanych okolicznościach – nie mają jednak pojęcia, kiedy wykorzystają artefakt. Okazja nadchodzi niebawem, a okoliczności z nią związane zapewniają sporo adrenaliny i emocji – to przydaje się dzieciom, które nie oderwą się zbyt łatwo od lektury. Liczy się tu wyłącznie scenka z gry – tyle że przełożona na prostą narrację do szybkiego przeczytania przez maluchy. Każdy gracz bez trudu wyobrazi sobie, co dzieje się z postaciami, zyska też graficzne przedstawienie kwadratowego świata z Minecrafta – bo książeczka jest picture bookiem. Tekstu nie ma tu zbyt wiele, kilka linijek na stronie to minimum, żeby mieć pewność, że dzieci ćwiczą czytanie – a taka objętość nie zniechęci najmłodszych. Zwłaszcza że dynamiczna akcja zapewnia sporo adrenaliny. Walki są tu przecież trudne i brutalne (chociaż przeniesienie ich do „niegroźnego” – bo nadającego się i dla młodszych graczy – świata Minecrafta łagodzi ich wydźwięk). Moby stanowią zagrożenie dla bohaterów-awatarów, więc też lęk odbiorców nie będzie paraliżował. Zresztą w tego typu fabułkach wszystko musi skończyć się zwycięstwem bohaterów (i, ewentualnie, lekcją, jaką wyniosą z działań). Tutaj tempo wydarzeń przekłada się na rodzaj lektury – kilkulatki zaangażują się w opowieść i będą z zapałem analizować przygodę z tomiku – pod warunkiem, że znają minecraftowe realia. Opisanie tego, co zwykle gracze przeżywają, zapewnia zainteresowanie czytelników. Tutaj nie liczą się ani charaktery, ani opisy przyrody – jedyne komentarze, jakie mają szansę zaistnieć, to te prezentujące rozwiązania Minecrafta, żeby łatwiej było zorientować się w przedstawianym świecie. Komputerowa przygoda zamienia się w bajkę – podwójne zapośredniczenie gwarantuje odpowiedni dystans do zagrożeń, ale nie zmniejsza emocjonalności w odbiorze. Dzieciom można podsuwać takie właśnie lektury – dostosowane do ich oczekiwań, ważne dla nich. Książeczka jest przygotowana tak, żeby korzystali z niej najmłodsi wspólnie z rodzicami (dorośli mają nawet kilka zadań, żeby odpowiednio poprowadzić rozmowę o lekturze) – ale nadaje się jako ćwiczenie do samodzielnego czytania i tak powinna być wykorzystywana najczęściej. Pomijając wszystko inne – rodziców, nawet tych zapalonych graczy, może trochę znudzić. Przy kilkulatkach nie ma takiej obawy – „Moby w Leśnym Dworze” to gwarancja przygód i przeżywania. Książeczka pokazuje dzieciom, dlaczego warto czytać – i uczy je prowadzenia własnych narracji podczas grania. Nie jest zatem prostą rozrywką i gadżetem dla fanów gry – a czymś więcej.
Przygoda z gry
Mali fani Minecrafta mogą korzystać z obecności ulubionych bohaterów w różnych procesach przyswajania szkolnej wiedzy. Postacie i sytuacje z gry pozwalają podszlifować angielski albo poćwiczyć matematykę, przydają się też wtedy, kiedy trzeba potrenować rozpoznawanie liter i samodzielne czytanie. Jeśli komuś gra jako taka jest obojętna, może nie zachwycić się opowiadaniami z serii Tryb czytania – jednak dzieci, które z trudem odrywają się od komputerów, żeby odrobić zadania, będą usatysfakcjonowane. „Moby w Leśnym Dworze” to nic innego jak opisanie drobnej misji, a właściwie potyczki z wrogami: bohaterowie robią sobie kilof ze znalezionego diamentu, wiedzą, że takie narzędzie ma wielką moc i może się przydać w nieoczekiwanych okolicznościach – nie mają jednak pojęcia, kiedy wykorzystają artefakt. Okazja nadchodzi niebawem, a okoliczności z nią związane zapewniają sporo adrenaliny i emocji – to przydaje się dzieciom, które nie oderwą się zbyt łatwo od lektury. Liczy się tu wyłącznie scenka z gry – tyle że przełożona na prostą narrację do szybkiego przeczytania przez maluchy. Każdy gracz bez trudu wyobrazi sobie, co dzieje się z postaciami, zyska też graficzne przedstawienie kwadratowego świata z Minecrafta – bo książeczka jest picture bookiem. Tekstu nie ma tu zbyt wiele, kilka linijek na stronie to minimum, żeby mieć pewność, że dzieci ćwiczą czytanie – a taka objętość nie zniechęci najmłodszych. Zwłaszcza że dynamiczna akcja zapewnia sporo adrenaliny. Walki są tu przecież trudne i brutalne (chociaż przeniesienie ich do „niegroźnego” – bo nadającego się i dla młodszych graczy – świata Minecrafta łagodzi ich wydźwięk). Moby stanowią zagrożenie dla bohaterów-awatarów, więc też lęk odbiorców nie będzie paraliżował. Zresztą w tego typu fabułkach wszystko musi skończyć się zwycięstwem bohaterów (i, ewentualnie, lekcją, jaką wyniosą z działań). Tutaj tempo wydarzeń przekłada się na rodzaj lektury – kilkulatki zaangażują się w opowieść i będą z zapałem analizować przygodę z tomiku – pod warunkiem, że znają minecraftowe realia. Opisanie tego, co zwykle gracze przeżywają, zapewnia zainteresowanie czytelników. Tutaj nie liczą się ani charaktery, ani opisy przyrody – jedyne komentarze, jakie mają szansę zaistnieć, to te prezentujące rozwiązania Minecrafta, żeby łatwiej było zorientować się w przedstawianym świecie. Komputerowa przygoda zamienia się w bajkę – podwójne zapośredniczenie gwarantuje odpowiedni dystans do zagrożeń, ale nie zmniejsza emocjonalności w odbiorze. Dzieciom można podsuwać takie właśnie lektury – dostosowane do ich oczekiwań, ważne dla nich. Książeczka jest przygotowana tak, żeby korzystali z niej najmłodsi wspólnie z rodzicami (dorośli mają nawet kilka zadań, żeby odpowiednio poprowadzić rozmowę o lekturze) – ale nadaje się jako ćwiczenie do samodzielnego czytania i tak powinna być wykorzystywana najczęściej. Pomijając wszystko inne – rodziców, nawet tych zapalonych graczy, może trochę znudzić. Przy kilkulatkach nie ma takiej obawy – „Moby w Leśnym Dworze” to gwarancja przygód i przeżywania. Książeczka pokazuje dzieciom, dlaczego warto czytać – i uczy je prowadzenia własnych narracji podczas grania. Nie jest zatem prostą rozrywką i gadżetem dla fanów gry – a czymś więcej.
czwartek, 21 marca 2024
Marcin Żukowski: Twoja firma w social mediach. Podręcznik marketingu internetowego dla małych i średnich przedsiębiorstw
Onepress, Helion, Gliwice 2024 (wydanie IV poszerzone).
Biznes w sieci kontaktów
Wydawać by się mogło, że pojawienie się social mediów da oszałamiające możliwości w zakresie sprzedaży produktów, promowania swojej firmy czy budowania jej wizerunku wśród potencjalnych klientów – i w zasadzie tak jest, jednak ogrom dostępnych narzędzi i ich dostępność sprawiają, że mnóstwo ludzi zwyczajnie gubi się w zasadach, szansach i ograniczeniach sieci. Marcin Żukowski po raz czwarty już przygląda się social mediom i ich roli w kształtowaniu obrazu firm (zwłaszcza małych i średnich przedsiębiorstw, których właściciele nierzadko decydują się na samodzielne działania): co w praktyce oznacza, że na nowo przedstawia znaczenia poszczególnych kanałów komunikacyjnych i uzupełnia to, co z czasem okazało się bardziej istotne. Przekonuje czytelników co do tego, że trzeba będzie zainwestować trochę pieniędzy. Mniej niż w przypadku reklamy w tradycyjnych mediach – jednak nie zamierza nikomu podpowiadać, jak zbudować markę, nie wydając na to ani grosza – takie podejście może część odbiorców zaskoczyć, zwłaszcza jeśli funkcjonowali do tej pory w mediach społecznościowych bez uiszczania opłat. W przypadku biznesowych strategii liczy się jednak tempo, nie ma czasu na działania rozłożone w czasie i efekty, na które trzeba długo czekać – dlatego też autor sprawdza, jakie narzędzia mają do dyspozycji użytkownicy zdecydowani zapłacić – i jak korzystać choćby z oferty Facebooka, żeby nie przestrzelić. Zajmuje się nie tylko Facebookiem – odwołuje się i do Messengera, Instagrama, Twittera, YouTube’a, pojawiają się tu LinkedIn, Snapchat czy… Tik-Tok, zajmuje się autor również podpowiadaniem, jak zapraszać do współpracy influencerów – i po co to robić – wszystko funkcjonuje tu jako przestrzenie potencjalnej reklamy. Podpowiada Żukowski, gdzie najlepiej można zawęzić obszar poszukiwań odbiorców i jakie treści publikować w swoich kanałach – prowadzi to nie tylko do świadomego korzystania z social mediów, ale też do wypracowania całej struktury publikacji i układania sobie harmonogramu działań (bez tego, jak przekonuje Marcin Żukowski, ani rusz). Nie ma tu prowadzenia odbiorców za rękę, przynajmniej w sferze komponowania samych treści – autor nie zajmuje się podpowiadaniem, jak tworzyć teksty sprzedażowe i jakimi chwytami przyciągać do swojego profilu – tutaj chodzi o zrozumienie platform i o przegląd narzędzi czy pojęć. Słowem, zajmuje się autor podstawami: uczy, jak poruszać się po sieci 2.0, żeby móc podjąć próby sprzedawania czegoś użytkownikom. Stawia na definiowanie i na porządkowanie wiadomości, nie zajmuje się za to ocenianiem ani podawaniem przykładów – prowadzenie fanpage’a, bloga lub profilu pozostawia samym użytkownikom. Dzięki temu książka jest bardziej uniwersalna i pozwala na dotarcie do szerszego grona odbiorców – którzy jednak niekoniecznie poradzą sobie z wcielaniem w życie wskazówek.
„Twoja firma w social mediach” to książka dla każdego, kto chciałby nie tyle walczyć o lajki i zasięgi, a umieć odpowiednio zaprezentować swoje produkty w sieci. Autor podkreśla raczej znaczenie niemierzalnych efektów niż nastawienie na rekordy i coraz wyższe liczby – trzeba będzie zatem uzbroić się w cierpliwość i dokładnie określać cele działania. Ważne jest to, że tom przeprowadza czytelników przez kolejne meandry funkcjonowania w sieci społeczności i że pokazuje, jak skutecznie przedstawiać użytkownikom swoją ofertę – bez względu na jej charakter.
Biznes w sieci kontaktów
Wydawać by się mogło, że pojawienie się social mediów da oszałamiające możliwości w zakresie sprzedaży produktów, promowania swojej firmy czy budowania jej wizerunku wśród potencjalnych klientów – i w zasadzie tak jest, jednak ogrom dostępnych narzędzi i ich dostępność sprawiają, że mnóstwo ludzi zwyczajnie gubi się w zasadach, szansach i ograniczeniach sieci. Marcin Żukowski po raz czwarty już przygląda się social mediom i ich roli w kształtowaniu obrazu firm (zwłaszcza małych i średnich przedsiębiorstw, których właściciele nierzadko decydują się na samodzielne działania): co w praktyce oznacza, że na nowo przedstawia znaczenia poszczególnych kanałów komunikacyjnych i uzupełnia to, co z czasem okazało się bardziej istotne. Przekonuje czytelników co do tego, że trzeba będzie zainwestować trochę pieniędzy. Mniej niż w przypadku reklamy w tradycyjnych mediach – jednak nie zamierza nikomu podpowiadać, jak zbudować markę, nie wydając na to ani grosza – takie podejście może część odbiorców zaskoczyć, zwłaszcza jeśli funkcjonowali do tej pory w mediach społecznościowych bez uiszczania opłat. W przypadku biznesowych strategii liczy się jednak tempo, nie ma czasu na działania rozłożone w czasie i efekty, na które trzeba długo czekać – dlatego też autor sprawdza, jakie narzędzia mają do dyspozycji użytkownicy zdecydowani zapłacić – i jak korzystać choćby z oferty Facebooka, żeby nie przestrzelić. Zajmuje się nie tylko Facebookiem – odwołuje się i do Messengera, Instagrama, Twittera, YouTube’a, pojawiają się tu LinkedIn, Snapchat czy… Tik-Tok, zajmuje się autor również podpowiadaniem, jak zapraszać do współpracy influencerów – i po co to robić – wszystko funkcjonuje tu jako przestrzenie potencjalnej reklamy. Podpowiada Żukowski, gdzie najlepiej można zawęzić obszar poszukiwań odbiorców i jakie treści publikować w swoich kanałach – prowadzi to nie tylko do świadomego korzystania z social mediów, ale też do wypracowania całej struktury publikacji i układania sobie harmonogramu działań (bez tego, jak przekonuje Marcin Żukowski, ani rusz). Nie ma tu prowadzenia odbiorców za rękę, przynajmniej w sferze komponowania samych treści – autor nie zajmuje się podpowiadaniem, jak tworzyć teksty sprzedażowe i jakimi chwytami przyciągać do swojego profilu – tutaj chodzi o zrozumienie platform i o przegląd narzędzi czy pojęć. Słowem, zajmuje się autor podstawami: uczy, jak poruszać się po sieci 2.0, żeby móc podjąć próby sprzedawania czegoś użytkownikom. Stawia na definiowanie i na porządkowanie wiadomości, nie zajmuje się za to ocenianiem ani podawaniem przykładów – prowadzenie fanpage’a, bloga lub profilu pozostawia samym użytkownikom. Dzięki temu książka jest bardziej uniwersalna i pozwala na dotarcie do szerszego grona odbiorców – którzy jednak niekoniecznie poradzą sobie z wcielaniem w życie wskazówek.
„Twoja firma w social mediach” to książka dla każdego, kto chciałby nie tyle walczyć o lajki i zasięgi, a umieć odpowiednio zaprezentować swoje produkty w sieci. Autor podkreśla raczej znaczenie niemierzalnych efektów niż nastawienie na rekordy i coraz wyższe liczby – trzeba będzie zatem uzbroić się w cierpliwość i dokładnie określać cele działania. Ważne jest to, że tom przeprowadza czytelników przez kolejne meandry funkcjonowania w sieci społeczności i że pokazuje, jak skutecznie przedstawiać użytkownikom swoją ofertę – bez względu na jej charakter.
środa, 20 marca 2024
Jeff Kinney: Dziennik Cwaniaczka. Główka pracuje
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Upadek
Greg ma powody do niepokoju. Szkoła, do której chodzi, przeżywa kryzys – i to kryzys potężny. Dzieciaki nie chcą się uczyć, ale zaraz będą musiały przysiąść nad książkami, żeby zdać pewien ważny test. Od wyników tego testu zależy ich przyszłość… chyba że po drodze przytrafi się nieoczekiwany kryzys (oczywiście że się przytrafi). Gimnazjum Grega wpada w tarapaty finansowe i nie pomagają żadne racjonalne i irracjonalne sposoby rozwiązania problemu – oklejenie wszystkich możliwych płaszczyzn reklamami czy zmiana imienia i maskotki szkolnej na to, co zaproponują sponsorzy. Uczniowie trafią do najbliższych placówek – gimnazjum, które jest spełnieniem marzeń każdego nastolatka i gimnazjum, którego poziom jest jeszcze gorszy niż poziom szkoły Grega. Połowa kolegów Grega stanie się zatem szczęśliwcami, a druga połowa… niekoniecznie. W dodatku przydział jest odgórny i nie można go zmienić, chyba że zmieni się sam. Zamieszanie robi się olbrzymie, a działania bohatera mogą je tylko potęgować.
Greg w każdej sytuacji szuka pozytywów, mimo okoliczności stara się cieszyć wszystkim – jest w stanie dostrzec okazję w momencie przejścia do nowej szkoły (zwłaszcza kiedy stara zaskakuje go na każdym kroku rozwiązaniami niecodziennymi, na przykład tajnym skrótem w ścianie szafki). Z tym bohaterem nie można się nudzić, bo też i Greg bez przerwy doświadcza czegoś innego. Relacjonuje swoje przygody dynamicznie: nie zatrzymuje się na dłużej nad żadnym wydarzeniem, z czasem co najwyżej może pokazać efekty działań, o których czytelnicy już nie pamiętają. Bo rzeczywiście ukryte powiązania w ramach fabuły są szansą na dodatkową rozrywkę. Greg przedstawia zwyczajne (czyli w wersji powieści komiksowej mocno podkoloryzowane) życie nastolatka, nie szczędząc odbiorcom szczegółów na temat kolejnych porażek. Katastrofy, jakie go spotykają, doprowadzane są na skraj absurdu – i to podstawowy czynnik rozśmieszający odbiorców. Greg nie musi opisywać wszystkiego, stąd zresztą zawrotne tempo opowieści: podprowadza pod zagadnienie, żeby odbiorcy wiedzieli, co jest grane – a następnie przechodzi na puenty rysunkowe. Proste i szybkie szkice pokazują kwintesencję dowcipu, nie ma wątpliwości, że intencje autora zostaną właściwie odebrane – a czytelnicy docenią jakość komizmu. Greg potrafi non stop rozśmieszać, nawet kiedy jemu samemu akurat do śmiechu nie jest – to bohater, który ma dystans do swoich problemów, radzi sobie z wyśmiewaniem się z nich i z przekonywaniem czytelników do siebie. To bohater, który da się lubić, nawet jeśli czasami próbuje zapracować sobie na ksywkę.
Tym razem u Grega znowu dzieje się bardzo dużo, a zmiany dotyczą nie tylko bohatera, ale też w równym stopniu jego kolegów (często anonimowych). Pojawiają się też nietypowe wynalazki, na przykład asortyment szkolnego sklepiku – to kolejny powód do radości. Greg gimnazjalne życie zamienia w wielką przygodę, odwracalną – na szczęście. Jest to bohater, który nie boi się podejmowania ryzyka, a czasami zostaje do tego zmuszony – ale nie zamierza przesadnie narzekać na swój los, raczej wykorzystuje go jako bazę do niewymuszonej narracji. Greg daje się lubić – ze wszystkimi swoimi wadami. To postać w sam raz dla tych odbiorców, którzy za czytaniem nie przepadali – seria Dziennik Cwaniaczka przekonuje ich, że warto postawić na lekturę jako sposób spędzania wolnego czasu.
Upadek
Greg ma powody do niepokoju. Szkoła, do której chodzi, przeżywa kryzys – i to kryzys potężny. Dzieciaki nie chcą się uczyć, ale zaraz będą musiały przysiąść nad książkami, żeby zdać pewien ważny test. Od wyników tego testu zależy ich przyszłość… chyba że po drodze przytrafi się nieoczekiwany kryzys (oczywiście że się przytrafi). Gimnazjum Grega wpada w tarapaty finansowe i nie pomagają żadne racjonalne i irracjonalne sposoby rozwiązania problemu – oklejenie wszystkich możliwych płaszczyzn reklamami czy zmiana imienia i maskotki szkolnej na to, co zaproponują sponsorzy. Uczniowie trafią do najbliższych placówek – gimnazjum, które jest spełnieniem marzeń każdego nastolatka i gimnazjum, którego poziom jest jeszcze gorszy niż poziom szkoły Grega. Połowa kolegów Grega stanie się zatem szczęśliwcami, a druga połowa… niekoniecznie. W dodatku przydział jest odgórny i nie można go zmienić, chyba że zmieni się sam. Zamieszanie robi się olbrzymie, a działania bohatera mogą je tylko potęgować.
Greg w każdej sytuacji szuka pozytywów, mimo okoliczności stara się cieszyć wszystkim – jest w stanie dostrzec okazję w momencie przejścia do nowej szkoły (zwłaszcza kiedy stara zaskakuje go na każdym kroku rozwiązaniami niecodziennymi, na przykład tajnym skrótem w ścianie szafki). Z tym bohaterem nie można się nudzić, bo też i Greg bez przerwy doświadcza czegoś innego. Relacjonuje swoje przygody dynamicznie: nie zatrzymuje się na dłużej nad żadnym wydarzeniem, z czasem co najwyżej może pokazać efekty działań, o których czytelnicy już nie pamiętają. Bo rzeczywiście ukryte powiązania w ramach fabuły są szansą na dodatkową rozrywkę. Greg przedstawia zwyczajne (czyli w wersji powieści komiksowej mocno podkoloryzowane) życie nastolatka, nie szczędząc odbiorcom szczegółów na temat kolejnych porażek. Katastrofy, jakie go spotykają, doprowadzane są na skraj absurdu – i to podstawowy czynnik rozśmieszający odbiorców. Greg nie musi opisywać wszystkiego, stąd zresztą zawrotne tempo opowieści: podprowadza pod zagadnienie, żeby odbiorcy wiedzieli, co jest grane – a następnie przechodzi na puenty rysunkowe. Proste i szybkie szkice pokazują kwintesencję dowcipu, nie ma wątpliwości, że intencje autora zostaną właściwie odebrane – a czytelnicy docenią jakość komizmu. Greg potrafi non stop rozśmieszać, nawet kiedy jemu samemu akurat do śmiechu nie jest – to bohater, który ma dystans do swoich problemów, radzi sobie z wyśmiewaniem się z nich i z przekonywaniem czytelników do siebie. To bohater, który da się lubić, nawet jeśli czasami próbuje zapracować sobie na ksywkę.
Tym razem u Grega znowu dzieje się bardzo dużo, a zmiany dotyczą nie tylko bohatera, ale też w równym stopniu jego kolegów (często anonimowych). Pojawiają się też nietypowe wynalazki, na przykład asortyment szkolnego sklepiku – to kolejny powód do radości. Greg gimnazjalne życie zamienia w wielką przygodę, odwracalną – na szczęście. Jest to bohater, który nie boi się podejmowania ryzyka, a czasami zostaje do tego zmuszony – ale nie zamierza przesadnie narzekać na swój los, raczej wykorzystuje go jako bazę do niewymuszonej narracji. Greg daje się lubić – ze wszystkimi swoimi wadami. To postać w sam raz dla tych odbiorców, którzy za czytaniem nie przepadali – seria Dziennik Cwaniaczka przekonuje ich, że warto postawić na lekturę jako sposób spędzania wolnego czasu.
wtorek, 19 marca 2024
Hanna Bilińska-Stecyszyn: Serce nie siwieje
Silver, Warszawa 2024.
Poszukiwanie szczęścia
Hanna Bilińska-Stecyszyn proponuje kolejną opowieść dla starszych czytelniczek ceniących sobie proste obyczajówki i równie proste sercowe dylematy. Skupia się na jednym motywie, który może całkowicie zmienić życie Dominiki – kobiety odnajdującej w sześćdziesiątym roku życia wielkie uczucie. Dominika ma już dorosłe dzieci, które zakładają własne rodziny. Ma też męża, który w zasadzie niespecjalnie dba o podtrzymywanie płomiennego uczucia: nawet jeśli kiedyś miał duży temperament i zaskakiwał romantycznymi gestami, proza życia skutecznie to zniszczyła. Teraz Ryszard w ogóle nie przejmuje się emocjami żony i zajmuje się wyłącznie swoimi sprawami. Inaczej niż… Juliusz. Juliusz pojawia się nie wiadomo skąd i zawraca w głowie statecznej i poukładanej Dominice, pokazując jej, co znaczy prawdziwy romans. Kobieta wprawdzie wie, że nie powinna dawać się porwać czułym słówkom i romantycznym gestom – ale myśl, że to nie przystoi w jej wieku bardzo łatwo jest zakwestionować, a wszelkie głosy rozsądku przestają mieć znaczenie, gry w grę wchodzi wielkie uczucie. Dominika decyduje się na radykalny krok – na przekór temu, co sądzi jej rodzina. W końcu walkę o szczęście własne można rozpocząć w każdym wieku, a bohaterka chce być tego najlepszym dowodem. Oczywiście warto przy tym zachować trochę zdrowego rozsądku, ale miłość, która spada jak grom z jasnego nieba, wyklucza przecież myślenie.
Akcja nie jest zbyt zawikłana, chociaż Hanna Bilińska-Stecyszyn stara się ją urozmaicać: a to wysyła bohaterkę w podróż, a to zajmuje się historiami dalszoplanowych postaci, które też mogą rzucić nowe światło na doświadczenia Dominiki – wszystko, żeby trochę odciążyć główny wątek, żeby nie był jedynym sznurkiem w opowieści. Zwłaszcza że bohaterka, która zwierza się ze swoich przygód, niekoniecznie robi to wprawnie. Dominika jest postacią naiwną (mimo wieku). Część narracji przedstawia w formie własnego dziennika i w tym dzienniku zajmuje się (zbyt długo) rozważaniami na temat różnych wersji imienia i zdrobnień od niego, utwierdza samą siebie w przekonaniu o wielkiej miłości i o prawie do szczęścia, powtarza, jak wiele Juliusz jej zapewnia – słowem, zachowuje się jak pensjonarka sprzed wieków. W przypływach samokrytycyzmu sięga też po kontrargumenty, zastanawia się nad tym, czy powinna – i to jest z kolej przesłanie do odbiorczyń: każda, niezależnie od wieku, zasługuje na radość, szczęście i miłość: nie ma co tego kwestionować. Trzeba będzie czasami trochę wyrozumiałości dla infantylnych tonów – Dominika nie jest specjalistką od pisania i to bardzo w wybranej przez autorkę formie widać zwłaszcza tam, gdzie fabuła nie zamaskuje niedoskonałości literackich. Powieść zamienia się też – może mimo wszystko – w ostrzeżenie. Wprawdzie zawsze warto walczyć o siebie, ale nie brakuje też ludzi, którym nie można ufać. Co ciekawe, przeważnie tego typu przestrogi trafiały do książek dla nastolatek, ale i silverowemu towarzystwu mogą się przydać: ostrożności nigdy za wiele. Przydałoby się, żeby Hanna Bilińska-Stecyszyn bardziej urozmaiciła fabułę, a uniemożliwiła bohaterce miałkie i do niczego nieprowadzące wynurzenia na temat swoich uczuć czy kwestii onomastycznych. Trafi swoją książką do pań, które nie szukają wymagających lektur, za to liczą na relaks z książką – i chcą przyjrzeć się, co dzieje się, gdy podejmowane ryzyko idzie w parze z brakiem racjonalnego podejścia.
Poszukiwanie szczęścia
Hanna Bilińska-Stecyszyn proponuje kolejną opowieść dla starszych czytelniczek ceniących sobie proste obyczajówki i równie proste sercowe dylematy. Skupia się na jednym motywie, który może całkowicie zmienić życie Dominiki – kobiety odnajdującej w sześćdziesiątym roku życia wielkie uczucie. Dominika ma już dorosłe dzieci, które zakładają własne rodziny. Ma też męża, który w zasadzie niespecjalnie dba o podtrzymywanie płomiennego uczucia: nawet jeśli kiedyś miał duży temperament i zaskakiwał romantycznymi gestami, proza życia skutecznie to zniszczyła. Teraz Ryszard w ogóle nie przejmuje się emocjami żony i zajmuje się wyłącznie swoimi sprawami. Inaczej niż… Juliusz. Juliusz pojawia się nie wiadomo skąd i zawraca w głowie statecznej i poukładanej Dominice, pokazując jej, co znaczy prawdziwy romans. Kobieta wprawdzie wie, że nie powinna dawać się porwać czułym słówkom i romantycznym gestom – ale myśl, że to nie przystoi w jej wieku bardzo łatwo jest zakwestionować, a wszelkie głosy rozsądku przestają mieć znaczenie, gry w grę wchodzi wielkie uczucie. Dominika decyduje się na radykalny krok – na przekór temu, co sądzi jej rodzina. W końcu walkę o szczęście własne można rozpocząć w każdym wieku, a bohaterka chce być tego najlepszym dowodem. Oczywiście warto przy tym zachować trochę zdrowego rozsądku, ale miłość, która spada jak grom z jasnego nieba, wyklucza przecież myślenie.
Akcja nie jest zbyt zawikłana, chociaż Hanna Bilińska-Stecyszyn stara się ją urozmaicać: a to wysyła bohaterkę w podróż, a to zajmuje się historiami dalszoplanowych postaci, które też mogą rzucić nowe światło na doświadczenia Dominiki – wszystko, żeby trochę odciążyć główny wątek, żeby nie był jedynym sznurkiem w opowieści. Zwłaszcza że bohaterka, która zwierza się ze swoich przygód, niekoniecznie robi to wprawnie. Dominika jest postacią naiwną (mimo wieku). Część narracji przedstawia w formie własnego dziennika i w tym dzienniku zajmuje się (zbyt długo) rozważaniami na temat różnych wersji imienia i zdrobnień od niego, utwierdza samą siebie w przekonaniu o wielkiej miłości i o prawie do szczęścia, powtarza, jak wiele Juliusz jej zapewnia – słowem, zachowuje się jak pensjonarka sprzed wieków. W przypływach samokrytycyzmu sięga też po kontrargumenty, zastanawia się nad tym, czy powinna – i to jest z kolej przesłanie do odbiorczyń: każda, niezależnie od wieku, zasługuje na radość, szczęście i miłość: nie ma co tego kwestionować. Trzeba będzie czasami trochę wyrozumiałości dla infantylnych tonów – Dominika nie jest specjalistką od pisania i to bardzo w wybranej przez autorkę formie widać zwłaszcza tam, gdzie fabuła nie zamaskuje niedoskonałości literackich. Powieść zamienia się też – może mimo wszystko – w ostrzeżenie. Wprawdzie zawsze warto walczyć o siebie, ale nie brakuje też ludzi, którym nie można ufać. Co ciekawe, przeważnie tego typu przestrogi trafiały do książek dla nastolatek, ale i silverowemu towarzystwu mogą się przydać: ostrożności nigdy za wiele. Przydałoby się, żeby Hanna Bilińska-Stecyszyn bardziej urozmaiciła fabułę, a uniemożliwiła bohaterce miałkie i do niczego nieprowadzące wynurzenia na temat swoich uczuć czy kwestii onomastycznych. Trafi swoją książką do pań, które nie szukają wymagających lektur, za to liczą na relaks z książką – i chcą przyjrzeć się, co dzieje się, gdy podejmowane ryzyko idzie w parze z brakiem racjonalnego podejścia.
poniedziałek, 18 marca 2024
Coralie Saudo: Jaś i magiczna fasola
Harperkids, Warszawa 2024.
Decyzje
Co zrobisz, jeśli znajdziesz magiczną fasolę? A kiedy spotkasz smoka? Wolisz racjonalne zachowania czy stawiasz na żywioł? Dzieci, które lubią zastanawiać się, jak postąpiłyby na miejscu bohatera ulubionej bajki, mają możliwość poprowadzenia własnej opowieści – która, w zależności od wybranej drogi (i odpowiedzi na pytanie), poprowadzi do określonego miejsca w książce. Coralie Saudo po raz kolejny wraca na rynek w serii, która przerabia znane baśnie i bajki na bajki paragrafowe (lub hipertekstowe, chociaż mamy tu do czynienia z klasycznym drukiem i ćwiczeniem zdolności manualnych w przewracaniu kartek stworzonych jak zakładki w skoroszytach). „Jaś i magiczna fasola” to kilka różnych scenariuszy, do których dochodzi się najrozmaitszymi drogami. Niemal każda decyzja bohatera pociąga za sobą kolejne pytania – każdy akapit tekstu ma dwie możliwe dalsze części – dziecko musi wybrać, co powinna zrobić postać z bajki – i skierować się na stronę oznaczoną odpowiednią ikonką. Tam dowie się, z jakimi konsekwencjami wiąże się poprzedni wybór – i być może będzie dokonywać kolejnego po lekturze następnego akapitu. Jeśli zaproponowane rozwiązanie się nie spodoba, można je przyjąć (jako lekcję skutków własnych wyborów), albo cofnąć się do poprzedniego fragmentu i skierować w drugą ścieżkę. Dzięki temu lektura nie będzie dzieci nudziła i sprawi, że zaangażują się one w czytanie i w same relacje między bohaterami.
Ponieważ forma jest dość skomplikowana, sama opowieść należy do prostych – tu nie ma miejsca ani czasu na analizowanie uczuć i na przyglądanie się sprawom nieistotnym, liczą się same wydarzenia – i wskazówki, które mogą wpłynąć na decyzje dziecka. Nie ma jedynego poprawnego rozwiązania – można kierować się w różne strony, a że część odnóg będzie miała punkty wspólne – tym lepiej, to zaintryguje małych odbiorców. Coralie Saudo wie, że dzieci lubią wcielać się w bohaterów bajek, tutaj mogą zatem nie tylko wyobrażać sobie, że znajdują się w magicznej opowieści, ale wręcz sterować małym Jasiem – to książka, która pokazuje moc wyobraźni i siłę sprawczą fabuł. Tak przygotowana publikacja ucieszy najmłodszych. Kiedy już wybierze się odpowiedni zwrot akcji, trzeba jeszcze znaleźć graficzny symbol, żeby dotrzeć do odpowiedniej strony – to rodzaj wyszukiwanki i dodatkowa atrakcja w czytaniu. Opowieść o magicznej fasoli schodzi na dalszy plan – zresztą i tak jest prawdopodobnie małym odbiorcom znana, więc jej poznawanie na nowo łączy się właśnie z testowaniem możliwości. Coralie Saudo zapewnia dzieciom rozrywkę i pracę intelektualną – zwłaszcza niepewne siebie maluchy mogą tu poćwiczyć zdecydowanie i nabrać przekonania, że warto podejmować ryzyko. „Jaś i magiczna fasola” to oczywiście picture book – nie udałoby się przyciągnąć maluchów do zabawy bez kolorowych i wyrazistych rysunków, zwłaszcza że same odnośniki też pojawiają się w formie małych grafik. Coralie Saudo proponuje serię historii doskonale znanych – ale w nowej odsłonie zapewniających sporo radości kilkulatkom. Dlatego też nawet wielokrotna lektura nie będzie tutaj nużyć – umożliwi za to dzieciom kreowanie nowych bajek na podstawie jednej historyjki.
Decyzje
Co zrobisz, jeśli znajdziesz magiczną fasolę? A kiedy spotkasz smoka? Wolisz racjonalne zachowania czy stawiasz na żywioł? Dzieci, które lubią zastanawiać się, jak postąpiłyby na miejscu bohatera ulubionej bajki, mają możliwość poprowadzenia własnej opowieści – która, w zależności od wybranej drogi (i odpowiedzi na pytanie), poprowadzi do określonego miejsca w książce. Coralie Saudo po raz kolejny wraca na rynek w serii, która przerabia znane baśnie i bajki na bajki paragrafowe (lub hipertekstowe, chociaż mamy tu do czynienia z klasycznym drukiem i ćwiczeniem zdolności manualnych w przewracaniu kartek stworzonych jak zakładki w skoroszytach). „Jaś i magiczna fasola” to kilka różnych scenariuszy, do których dochodzi się najrozmaitszymi drogami. Niemal każda decyzja bohatera pociąga za sobą kolejne pytania – każdy akapit tekstu ma dwie możliwe dalsze części – dziecko musi wybrać, co powinna zrobić postać z bajki – i skierować się na stronę oznaczoną odpowiednią ikonką. Tam dowie się, z jakimi konsekwencjami wiąże się poprzedni wybór – i być może będzie dokonywać kolejnego po lekturze następnego akapitu. Jeśli zaproponowane rozwiązanie się nie spodoba, można je przyjąć (jako lekcję skutków własnych wyborów), albo cofnąć się do poprzedniego fragmentu i skierować w drugą ścieżkę. Dzięki temu lektura nie będzie dzieci nudziła i sprawi, że zaangażują się one w czytanie i w same relacje między bohaterami.
Ponieważ forma jest dość skomplikowana, sama opowieść należy do prostych – tu nie ma miejsca ani czasu na analizowanie uczuć i na przyglądanie się sprawom nieistotnym, liczą się same wydarzenia – i wskazówki, które mogą wpłynąć na decyzje dziecka. Nie ma jedynego poprawnego rozwiązania – można kierować się w różne strony, a że część odnóg będzie miała punkty wspólne – tym lepiej, to zaintryguje małych odbiorców. Coralie Saudo wie, że dzieci lubią wcielać się w bohaterów bajek, tutaj mogą zatem nie tylko wyobrażać sobie, że znajdują się w magicznej opowieści, ale wręcz sterować małym Jasiem – to książka, która pokazuje moc wyobraźni i siłę sprawczą fabuł. Tak przygotowana publikacja ucieszy najmłodszych. Kiedy już wybierze się odpowiedni zwrot akcji, trzeba jeszcze znaleźć graficzny symbol, żeby dotrzeć do odpowiedniej strony – to rodzaj wyszukiwanki i dodatkowa atrakcja w czytaniu. Opowieść o magicznej fasoli schodzi na dalszy plan – zresztą i tak jest prawdopodobnie małym odbiorcom znana, więc jej poznawanie na nowo łączy się właśnie z testowaniem możliwości. Coralie Saudo zapewnia dzieciom rozrywkę i pracę intelektualną – zwłaszcza niepewne siebie maluchy mogą tu poćwiczyć zdecydowanie i nabrać przekonania, że warto podejmować ryzyko. „Jaś i magiczna fasola” to oczywiście picture book – nie udałoby się przyciągnąć maluchów do zabawy bez kolorowych i wyrazistych rysunków, zwłaszcza że same odnośniki też pojawiają się w formie małych grafik. Coralie Saudo proponuje serię historii doskonale znanych – ale w nowej odsłonie zapewniających sporo radości kilkulatkom. Dlatego też nawet wielokrotna lektura nie będzie tutaj nużyć – umożliwi za to dzieciom kreowanie nowych bajek na podstawie jednej historyjki.
niedziela, 17 marca 2024
Marcin Wicha: Gościnne występy. Kawałki o projektowaniu
Karakter, Kraków 2024.
Kształty
Pandemia zatrzymała świat i zmusiła do refleksji nad tym, co w codziennym pędzie niezauważane. Do zastanowienia nad tym, co na wyciągnięcie ręki, nieuchwytne przeważnie albo niedoceniane, nad tym, co powinno być obiektem naturalnych wręcz rozważań – a nie jest, bo szkoda poświęcać czas na medytacje. Marcin Wicha, który zawodowo zajmuje się projektowaniem, poświęca kolejne szkice ze swojego tomu „Gościnne występy. Kawałki o projektowaniu” różnym aspektom zwyczajnego życia. Analizuje miejskie projekty, które narzucają odbiór i reakcje przechodniów, ale znacznie bardziej cieszy go przyglądanie się drobiazgom. Nieprzypadkowo z czasem coraz bardziej przybliża się do niewielkich akcentów – śladów działań projektantów, interesują go kroje pisma czy… wykrzyknik, ratujący źle zaprojektowane płaszczyzny tekstu. Zmusza wręcz czytelników do zastanowienia nad tekstem jako takim – nad jego warstwą graficzną, kształtem a nie sensem. Uczy uważności, wyczulenia na to, co nieistotne z pozoru – a co składa się na wygodę lub niewygodę codzienności. Przypomina o tym, że projektant powinien myśleć o konsekwencjach jego działań – także tych dalekosiężnych, dla środowiska (w końcu łatwo jest wykorzystać plastik dla szybkiego efektu, ale już niekoniecznie – dla zdrowia planety. Niby nie ma tu ekologicznych dydaktyzmów, a jednak nie da się przejść obojętnie obok refleksji tego rodzaju). Zwykłym odbiorcom z kolei uświadamia, jak istotna jest rola projektanta w kształtowaniu najbliższej przestrzeni.
Każdy tekst w tej książce jest inny i nie oznacza to wyłącznie zabawy formą, chociaż autor funduje swoim odbiorcom i reportaż, i stenogram (podsłuch z firmowego dnia), i poetyckie eksperymenty, piosenkowe refreny i wspomnienia. Za każdym razem otwiera na coś nowego – ma do opowiedzenia historię, którą ubiera w konkretną, pasującą do niej szatę – tylko po to, żeby wybić czytelników ze schematu odczytywania tekstu linearnie. Zatrzymuje uwagę, przeszkadza, albo, wprost przeciwnie, podaje myśli, które łączą pokolenia: każdy w tej książce może odnaleźć siebie, ale z zupełnie niespodziewanej perspektywy.
Marcin Wicha zamienia się w przewodnika, który nie zapomniał, jak to jest być artystą w swoim fachu. Prowadzi odbiorców przez meandry designu – nie tego z rozmachem, wymagającego kierunkowego wykształcenia, ale tego, który poddaje się najprostszym, nawet naiwnym analizom: daje narzędzia do oglądania ze zrozumieniem tego, co powstało dla wygody człowieka. Przy okazji tworzy – bo ta publikacja nie jest zwyczajną lekturą, otwiera przed czytelnikami możliwości interpretacyjne i subtelnie nakierowuje na obserwowanie efektów pracy anonimowych przeważnie (dla szerokiego grona odbiorców) projektantów. Design jest wszędzie – a tutaj obejmuje także formę narracji. Umie Marcin Wicha eksponować ciekawe spostrzeżenia, serwuje na marginesie dawkę ciekawostek, która pozwala łatwiej uchwycić istotę projektowania. To nie jest pozycja, która ma porządkować wiedzę na temat projektowania – ale pokazuje sens zawodu projektanta w refleksjach odbiorców i użytkowników. W takim ujęciu schematy zastąpione zostają sztuką, a rodzaje odczytań zamieniają się w rozrywkowe analizy – swobodne i pozbawione nadęcia. Marcin Wicha wprowadza w świat, który warto odkrywać w różnych jego przejawach i detalach, uczy wrażliwości na piękno drobiazgów i na ciekawostki, które wymykają się pierwszemu poznaniu. I dlatego, chociaż drobna i sylwiczna, jest ta książka bardzo ważna.
Kształty
Pandemia zatrzymała świat i zmusiła do refleksji nad tym, co w codziennym pędzie niezauważane. Do zastanowienia nad tym, co na wyciągnięcie ręki, nieuchwytne przeważnie albo niedoceniane, nad tym, co powinno być obiektem naturalnych wręcz rozważań – a nie jest, bo szkoda poświęcać czas na medytacje. Marcin Wicha, który zawodowo zajmuje się projektowaniem, poświęca kolejne szkice ze swojego tomu „Gościnne występy. Kawałki o projektowaniu” różnym aspektom zwyczajnego życia. Analizuje miejskie projekty, które narzucają odbiór i reakcje przechodniów, ale znacznie bardziej cieszy go przyglądanie się drobiazgom. Nieprzypadkowo z czasem coraz bardziej przybliża się do niewielkich akcentów – śladów działań projektantów, interesują go kroje pisma czy… wykrzyknik, ratujący źle zaprojektowane płaszczyzny tekstu. Zmusza wręcz czytelników do zastanowienia nad tekstem jako takim – nad jego warstwą graficzną, kształtem a nie sensem. Uczy uważności, wyczulenia na to, co nieistotne z pozoru – a co składa się na wygodę lub niewygodę codzienności. Przypomina o tym, że projektant powinien myśleć o konsekwencjach jego działań – także tych dalekosiężnych, dla środowiska (w końcu łatwo jest wykorzystać plastik dla szybkiego efektu, ale już niekoniecznie – dla zdrowia planety. Niby nie ma tu ekologicznych dydaktyzmów, a jednak nie da się przejść obojętnie obok refleksji tego rodzaju). Zwykłym odbiorcom z kolei uświadamia, jak istotna jest rola projektanta w kształtowaniu najbliższej przestrzeni.
Każdy tekst w tej książce jest inny i nie oznacza to wyłącznie zabawy formą, chociaż autor funduje swoim odbiorcom i reportaż, i stenogram (podsłuch z firmowego dnia), i poetyckie eksperymenty, piosenkowe refreny i wspomnienia. Za każdym razem otwiera na coś nowego – ma do opowiedzenia historię, którą ubiera w konkretną, pasującą do niej szatę – tylko po to, żeby wybić czytelników ze schematu odczytywania tekstu linearnie. Zatrzymuje uwagę, przeszkadza, albo, wprost przeciwnie, podaje myśli, które łączą pokolenia: każdy w tej książce może odnaleźć siebie, ale z zupełnie niespodziewanej perspektywy.
Marcin Wicha zamienia się w przewodnika, który nie zapomniał, jak to jest być artystą w swoim fachu. Prowadzi odbiorców przez meandry designu – nie tego z rozmachem, wymagającego kierunkowego wykształcenia, ale tego, który poddaje się najprostszym, nawet naiwnym analizom: daje narzędzia do oglądania ze zrozumieniem tego, co powstało dla wygody człowieka. Przy okazji tworzy – bo ta publikacja nie jest zwyczajną lekturą, otwiera przed czytelnikami możliwości interpretacyjne i subtelnie nakierowuje na obserwowanie efektów pracy anonimowych przeważnie (dla szerokiego grona odbiorców) projektantów. Design jest wszędzie – a tutaj obejmuje także formę narracji. Umie Marcin Wicha eksponować ciekawe spostrzeżenia, serwuje na marginesie dawkę ciekawostek, która pozwala łatwiej uchwycić istotę projektowania. To nie jest pozycja, która ma porządkować wiedzę na temat projektowania – ale pokazuje sens zawodu projektanta w refleksjach odbiorców i użytkowników. W takim ujęciu schematy zastąpione zostają sztuką, a rodzaje odczytań zamieniają się w rozrywkowe analizy – swobodne i pozbawione nadęcia. Marcin Wicha wprowadza w świat, który warto odkrywać w różnych jego przejawach i detalach, uczy wrażliwości na piękno drobiazgów i na ciekawostki, które wymykają się pierwszemu poznaniu. I dlatego, chociaż drobna i sylwiczna, jest ta książka bardzo ważna.
sobota, 16 marca 2024
Anna Zygma: 555 zagadek o Górach Stołowych
Bezdroża, Helion, Gliwice 2024.
Wiedza ze szlaków
Bardzo wyróżnia się ta publikacja na rynku książek turystyczno-krajoznawczych: chociaż tytuł i forma kojarzą się z rozrywką, wnętrze tomu „555 zagadek o Górach Stołowych” skrywa potężną dawkę wiedzy, którą Anna Zygma przekazuje zwłaszcza zapaleńcom – lub tym, którzy chcą się nimi w najbliższej przyszłości stać. Oprowadza po Górach Stołowych z przewodnickim zacięciem i nie infantylizuje wiadomości, co najczęściej zdarza się dzisiaj wędrującym blogerom. Na pewno „555 zagadek o Górach Stołowych” nie będzie książką rozczarowującą, chyba że ktoś spodziewał się banalnych i upraszczanych do bólu komentarzy. Anna Zygma rezygnuje z gawędziarskiej narracji, nie zależy jej na kupowaniu czytelników anegdotami i scenkami z życia wziętymi. Przeczesuje za to biblioteki, szuka czystych danych i przekuwa je w krótkie komentarze. Książka zaczyna się od szeregu zagadek – to prawie dziewięćdziesiąt stron z pytaniami różnego rodzaju. Czasami trzeba tylko wskazać jednowyrazową nazwę albo dopasować wskazówkę do zdjęcia (czy po prostu rozpoznać miejsce przedstawione na fotografii – ale zagadek graficznych jest tu stosunkowo niewiele), innym razem – odwołać się do lokalnej legendy albo do wiadomości z różnych dziedzin, ogniskujących się na terenie Gór Stołowych (pochodzenie, geografia, geologia, parki narodowe, zwierzęta i rośliny, szczyty, formacje skalne, uzdrowiska, szlaki, miejscowości, przeszłość, filmy, budowle sakralne czy platformy widokowe – tematów tu nie zabraknie, a każdy kolejny zestaw zagadek pogrupowanych ze względu na zagadnienie, którego dotyczą, pokazuje, jak wiele wiadomości można wydobyć z regionu.
Przy zagadkach przeważnie nie ma podpowiedzi (chociaż bywa, że zestaw wskazówek ma ułatwić podawanie rozwiązań), za to w zasadniczej części tomu, „rozwiązaniach”, wyjaśnienia są rozbudowane i wypełnione danymi. Anna Zygma zarzuca wręcz odbiorców liczbami i faktami, przytacza ciekawostki historyczne i odwołuje się do kulturotwórczej roli niektórych miejsc. Stawia na treściwe wyjaśnienia, nie bawi się w poszukiwanie formy: odpowiedzi są rzeczowe, ale mogą też zaintrygować odbiorców. To dzięki tej lekturze można się dużo dowiedzieć o Górach Stołowych – i przygotować się na odkrywanie tego miejsca. Różnie może za to przebiegać samo czytanie: albo wiązać się będzie z próbami udzielenia odpowiedzi na zagadki, albo odbiorcy wybiorą drogę na skróty i od razu przejdą do samych wyjaśnień (wtedy jednak trzeba też zacząć od przeczytania zagadki, żeby wiedzieć, czego ona dotyczy). Anna Zygma szuka informacji sprawnie i podsuwa czytelnikom wiadomości w pigułce. Oczywiście nie jest to książka pozbawiona zdjęć – liczne fotografie nie przytłaczają i nie dominują nad tekstem, za to pokazują uroki Gór Stołowych, krajobrazów, miejsc i zwierząt. To lokalne atrakcje nie tylko dla turystów. Nie czyta się tej publikacji linearnie, chodzi bowiem o gromadzenie i przyswajanie konkretnych danych, a nie o odbywanie podróży z fotela. Anna Zygma pozwala na zapoznawanie się z pięknymi i ciekawymi miejscami, a forma zabawy, którą proponuje, ma zapewnić odbiorcom odrobinę wysiłku intelektualnego – wyzwanie, z którym zmierzą się chętnie wszyscy turyści i miłośnicy Gór Stołowych. „555 zagadek o Górach Stołowych” to rodzaj nietypowego przewodnika – ale też reklamy miejsca, które jest warte odwiedzania.
Wiedza ze szlaków
Bardzo wyróżnia się ta publikacja na rynku książek turystyczno-krajoznawczych: chociaż tytuł i forma kojarzą się z rozrywką, wnętrze tomu „555 zagadek o Górach Stołowych” skrywa potężną dawkę wiedzy, którą Anna Zygma przekazuje zwłaszcza zapaleńcom – lub tym, którzy chcą się nimi w najbliższej przyszłości stać. Oprowadza po Górach Stołowych z przewodnickim zacięciem i nie infantylizuje wiadomości, co najczęściej zdarza się dzisiaj wędrującym blogerom. Na pewno „555 zagadek o Górach Stołowych” nie będzie książką rozczarowującą, chyba że ktoś spodziewał się banalnych i upraszczanych do bólu komentarzy. Anna Zygma rezygnuje z gawędziarskiej narracji, nie zależy jej na kupowaniu czytelników anegdotami i scenkami z życia wziętymi. Przeczesuje za to biblioteki, szuka czystych danych i przekuwa je w krótkie komentarze. Książka zaczyna się od szeregu zagadek – to prawie dziewięćdziesiąt stron z pytaniami różnego rodzaju. Czasami trzeba tylko wskazać jednowyrazową nazwę albo dopasować wskazówkę do zdjęcia (czy po prostu rozpoznać miejsce przedstawione na fotografii – ale zagadek graficznych jest tu stosunkowo niewiele), innym razem – odwołać się do lokalnej legendy albo do wiadomości z różnych dziedzin, ogniskujących się na terenie Gór Stołowych (pochodzenie, geografia, geologia, parki narodowe, zwierzęta i rośliny, szczyty, formacje skalne, uzdrowiska, szlaki, miejscowości, przeszłość, filmy, budowle sakralne czy platformy widokowe – tematów tu nie zabraknie, a każdy kolejny zestaw zagadek pogrupowanych ze względu na zagadnienie, którego dotyczą, pokazuje, jak wiele wiadomości można wydobyć z regionu.
Przy zagadkach przeważnie nie ma podpowiedzi (chociaż bywa, że zestaw wskazówek ma ułatwić podawanie rozwiązań), za to w zasadniczej części tomu, „rozwiązaniach”, wyjaśnienia są rozbudowane i wypełnione danymi. Anna Zygma zarzuca wręcz odbiorców liczbami i faktami, przytacza ciekawostki historyczne i odwołuje się do kulturotwórczej roli niektórych miejsc. Stawia na treściwe wyjaśnienia, nie bawi się w poszukiwanie formy: odpowiedzi są rzeczowe, ale mogą też zaintrygować odbiorców. To dzięki tej lekturze można się dużo dowiedzieć o Górach Stołowych – i przygotować się na odkrywanie tego miejsca. Różnie może za to przebiegać samo czytanie: albo wiązać się będzie z próbami udzielenia odpowiedzi na zagadki, albo odbiorcy wybiorą drogę na skróty i od razu przejdą do samych wyjaśnień (wtedy jednak trzeba też zacząć od przeczytania zagadki, żeby wiedzieć, czego ona dotyczy). Anna Zygma szuka informacji sprawnie i podsuwa czytelnikom wiadomości w pigułce. Oczywiście nie jest to książka pozbawiona zdjęć – liczne fotografie nie przytłaczają i nie dominują nad tekstem, za to pokazują uroki Gór Stołowych, krajobrazów, miejsc i zwierząt. To lokalne atrakcje nie tylko dla turystów. Nie czyta się tej publikacji linearnie, chodzi bowiem o gromadzenie i przyswajanie konkretnych danych, a nie o odbywanie podróży z fotela. Anna Zygma pozwala na zapoznawanie się z pięknymi i ciekawymi miejscami, a forma zabawy, którą proponuje, ma zapewnić odbiorcom odrobinę wysiłku intelektualnego – wyzwanie, z którym zmierzą się chętnie wszyscy turyści i miłośnicy Gór Stołowych. „555 zagadek o Górach Stołowych” to rodzaj nietypowego przewodnika – ale też reklamy miejsca, które jest warte odwiedzania.
piątek, 15 marca 2024
Kate Crawford: Atlas sztucznej inteligencji. Władza, pieniądze i środowisko naturalne
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Wyścig po wiedzę
Seria #nauka gwarantuje odbiorcom książki, które nie zawodzą. Reportaże naukowe i popularyzatorskie z najróżniejszych dziedzin wiedzy – przygotowywane przez specjalistów z zacięciem narracyjnym. Nie tylko można dzięki tym tomom poznawać ciekawostki z różnych obszarów badań, ale też dobrze się bawić podczas lektury. Co ważne, nawet laik może (a czasami wręcz powinien) sięgać po te pozycje – otrzyma dawkę informacji przedstawianych w przystępny sposób. „Atlas sztucznej inteligencji” to pomysł Kate Crawford na oswojenie czytelników z tematem AI, z jej powstawaniem, historią i konsekwencjami istnienia. Oczywiście temat rzeka nie może być tu uchwycony całościowo, ale autorka wybiera takie związane z nim zagadnienia, które pozwolą rzucić nowe światło na rozwój technologii i myśli informatycznej, a do tego uświadomią czytelnikom odrobinę komputerowej przeszłości. Funkcjonują tu równolegle różne konteksty: od kwestii socjologicznych przez gospodarcze (na przykład związane z wydobyciem surowców) aż po temat bezpieczeństwa i obronności. AI wpływa na rozmaite sfery i obszary działalności człowieka – a ponieważ tego rozwoju nie da się zatrzymać, można spróbować go zrozumieć, żeby pojąć, z jakimi możliwościami i z jakimi zagrożeniami się on wiąże.
„Atlas sztucznej inteligencji” to wyliczanie niepokojów i zwrócenie uwagi na niebezpieczne aspekty karmienia danymi AI. Zachłystywanie się futurystycznymi wizjami nie idzie w parze z mocno promowaną poprawnością polityczną (czy podstawowymi prawami człowieka). Autorka pisze o tym, jak uczy się sztuczną inteligencję, jakie zbiory danych się do tego wykorzystuje (i skąd je pozyskuje), a także – do czego mogą być wykorzystywane. Sprawdza, czy da się nauczyć komputery rozróżniania emocji, jeśli często sami ludzie mają z tym problem, a także – czy ma uzasadnienie podział na rasy. Tłumaczy, gdzie sztuczna inteligencja wspomaga pracę ludzi, a gdzie bez ludzi się nie obejdzie. Uświadamia też czytelnikom – bez tonów sensacyjnych, niemal rozmywa ten temat w opowieści, a jest niezwykle istotny – jak oni sami są wykorzystywani w procesie karmienia AI danymi. Często kwestie związane z publikowaniem treści powiązane są z tworzeniem baz danych dla sztucznej inteligencji. Pojawiają się też działania kontrowersyjne – jak pozyskiwanie danych bez wiedzy użytkowników (urządzenia, które szpiegują swoich właścicieli to wciąż temat tabu w wielu środowiskach). Kate Crawford analizuje ślad węglowy – sprawdza, czy sztuczna inteligencja przyczynia się do zanieczyszczenia środowiska (chociaż sama jest niematerialna, wymaga przecież całej komputerowej infrastruktury). Cofa się autorka do przeszłości i sprawdza, jak dawniej ludzie próbowali dokonywać systematyzacji i klasyfikacji najbliższych sobie zjawisk. Sięga po nieudane eksperymenty, które stały się dzisiaj w pewnym stopniu podstawą dla uczenia AI. Nawiązuje do odkryć w informatyce – z początków istnienia komputerów. Bardzo szerokie kręgi zatacza – bo też i opracowanie pozwala jej na taką swobodę. W rezultacie „Atlas sztucznej inteligencji” to wielowarstwowa, wielogłosowa historia, w której każdy znajdzie coś dla siebie. Jest dobrze napisana – wiadomości nie zostały podane sucho czy beznamiętnie, liczy się możliwość grania na emocjach czytelników, a jednocześnie Kate Crawford pamięta o tym, że pisze książkę popularnonaukową, ambitną i wypełnioną informacjami. Zapewnia jednak odbiorcom przyjemny odbiór i satysfakcję związaną z gromadzeniem wiadomości. Jest ta publikacja kolejnym strzałem w dziesiątkę – buduje dobry odbiór serii #nauka, bo pokazuje, że tu właściwie nie zdarzają się książki słabe.
Wyścig po wiedzę
Seria #nauka gwarantuje odbiorcom książki, które nie zawodzą. Reportaże naukowe i popularyzatorskie z najróżniejszych dziedzin wiedzy – przygotowywane przez specjalistów z zacięciem narracyjnym. Nie tylko można dzięki tym tomom poznawać ciekawostki z różnych obszarów badań, ale też dobrze się bawić podczas lektury. Co ważne, nawet laik może (a czasami wręcz powinien) sięgać po te pozycje – otrzyma dawkę informacji przedstawianych w przystępny sposób. „Atlas sztucznej inteligencji” to pomysł Kate Crawford na oswojenie czytelników z tematem AI, z jej powstawaniem, historią i konsekwencjami istnienia. Oczywiście temat rzeka nie może być tu uchwycony całościowo, ale autorka wybiera takie związane z nim zagadnienia, które pozwolą rzucić nowe światło na rozwój technologii i myśli informatycznej, a do tego uświadomią czytelnikom odrobinę komputerowej przeszłości. Funkcjonują tu równolegle różne konteksty: od kwestii socjologicznych przez gospodarcze (na przykład związane z wydobyciem surowców) aż po temat bezpieczeństwa i obronności. AI wpływa na rozmaite sfery i obszary działalności człowieka – a ponieważ tego rozwoju nie da się zatrzymać, można spróbować go zrozumieć, żeby pojąć, z jakimi możliwościami i z jakimi zagrożeniami się on wiąże.
„Atlas sztucznej inteligencji” to wyliczanie niepokojów i zwrócenie uwagi na niebezpieczne aspekty karmienia danymi AI. Zachłystywanie się futurystycznymi wizjami nie idzie w parze z mocno promowaną poprawnością polityczną (czy podstawowymi prawami człowieka). Autorka pisze o tym, jak uczy się sztuczną inteligencję, jakie zbiory danych się do tego wykorzystuje (i skąd je pozyskuje), a także – do czego mogą być wykorzystywane. Sprawdza, czy da się nauczyć komputery rozróżniania emocji, jeśli często sami ludzie mają z tym problem, a także – czy ma uzasadnienie podział na rasy. Tłumaczy, gdzie sztuczna inteligencja wspomaga pracę ludzi, a gdzie bez ludzi się nie obejdzie. Uświadamia też czytelnikom – bez tonów sensacyjnych, niemal rozmywa ten temat w opowieści, a jest niezwykle istotny – jak oni sami są wykorzystywani w procesie karmienia AI danymi. Często kwestie związane z publikowaniem treści powiązane są z tworzeniem baz danych dla sztucznej inteligencji. Pojawiają się też działania kontrowersyjne – jak pozyskiwanie danych bez wiedzy użytkowników (urządzenia, które szpiegują swoich właścicieli to wciąż temat tabu w wielu środowiskach). Kate Crawford analizuje ślad węglowy – sprawdza, czy sztuczna inteligencja przyczynia się do zanieczyszczenia środowiska (chociaż sama jest niematerialna, wymaga przecież całej komputerowej infrastruktury). Cofa się autorka do przeszłości i sprawdza, jak dawniej ludzie próbowali dokonywać systematyzacji i klasyfikacji najbliższych sobie zjawisk. Sięga po nieudane eksperymenty, które stały się dzisiaj w pewnym stopniu podstawą dla uczenia AI. Nawiązuje do odkryć w informatyce – z początków istnienia komputerów. Bardzo szerokie kręgi zatacza – bo też i opracowanie pozwala jej na taką swobodę. W rezultacie „Atlas sztucznej inteligencji” to wielowarstwowa, wielogłosowa historia, w której każdy znajdzie coś dla siebie. Jest dobrze napisana – wiadomości nie zostały podane sucho czy beznamiętnie, liczy się możliwość grania na emocjach czytelników, a jednocześnie Kate Crawford pamięta o tym, że pisze książkę popularnonaukową, ambitną i wypełnioną informacjami. Zapewnia jednak odbiorcom przyjemny odbiór i satysfakcję związaną z gromadzeniem wiadomości. Jest ta publikacja kolejnym strzałem w dziesiątkę – buduje dobry odbiór serii #nauka, bo pokazuje, że tu właściwie nie zdarzają się książki słabe.
czwartek, 14 marca 2024
Marion Deuchars: Narysuj to! Ćwiczenia artystyczne na odblokowanie wyobraźni
Kropka, Warszawa 2024.
Kształty
Powraca na rynek Marion Deuchars – i to w wielkim stylu. „Narysuj to. Ćwiczenia artystyczne na odblokowanie wyobraźni” to publikacja wyjątkowa – i wartościowa zwłaszcza w czasach, w których wszechobecność elektronicznych gadżetów skutecznie zabija kreatywność. Chociaż tomik przeznaczony jest dla młodych odbiorców, warto przekonać do niego i starszych – bo im także przydadzą się techniki odblokowywania wyobraźni przy okazji dobrej zabawy. Autorka stawia na swobodne tworzenie. Wprowadza w tomiku serie: między innymi pokazuje, jak narysować różne zwierzęta: lisa, tygrysa, śpiącego psa albo kota – wychodząc od barwnych plam, które następnie wzbogaca się o drobne szczegóły. Sugeruje zabawę kształtami i gryzmołami: można na przykład dorysowywać sylwetki ludzkie do bazgrołów, by zmienić ich wymowę. Dorysowywania będzie zresztą sporo: można stworzyć kogoś, kto pasuje do prezentowanych łap i ogonów, albo do oczu – ale można też całkowicie samodzielnie działać, na przykład wypełnić postacią (małą) jajko – a następnie przedstawić bohatera, który już dorósł. Punktem wyjścia do tworzenia dla Marion Deuchars raz będzie fragment obrazka, to znowu – samo tło do uzupełnienia przez określone w poleceniu sytuacje. Autorka nie podpowiada zbyt wiele: coś małego ma gonić coś dużego pod górę – i to wszystko, całą historię stworzyć muszą już samodzielnie dzieci, podpowiedzią jest jedynie namalowane wzgórze. Nie ma tu ograniczeń, nie ma złych rozwiązań, wszystko da się przerobić na kreatywną plastyczną zabawę. Marion Deuchars wie, że wystarczy impuls, żeby dzieci poczuły magię tworzenia – a kiedy to się stanie, może być spokojna – z pewnością będą wypełniać kolejne strony tomiku bez wytchnienia. Tu bowiem można poczuć się współtwórcą książeczki – a to dla dzieci ma często olbrzymie znaczenie. „Narysuj to” to książka dla każdego – wcale nie trzeba mieć plastycznego talentu ani wiary we własne możliwości, autorka nie dąży do tego, żeby obrazki, które powstaną, były piękne, a – żeby dawały rozrywkę i radość twórcom. Przypomina, jak dobrze jest bazgrać i rysować rzeczy pozbawione większego sensu i celu, przywraca dzieciom zadowolenie z pracy, która nie ma być oceniana czy porównywana z dziełami innych – a może zapewnić wolność artystycznego wyrażania. Podążanie za poleceniami autorki to dopiero początek zabawy – bo tę można kontynuować, proponując własne wariacje kolejnych ćwiczeń. Tu rzeczywiście da się wykorzystywać przypadkowo stworzone kształty albo przerabiać nudne wzorki na całe obrazkowe przygody. Marion Deuchars przywraca kreatywności miejsce w codziennym życiu. Zachęca do eksperymentowania i do traktowania ilustracji jako punktu wyjścia do własnych prac. Dzieci będą usatysfakcjonowane i ucieszone możliwością dodawania czegoś do prawdziwej książki – ale nauczą się też, jak kreatywnie podchodzić do rysowania, korzystania z przyborów plastycznych (nieprzypadkowo autorka zachęca do używania białego markera olejowego albo wyciętego z kartki elementu obrazka, żeby wypełniać plamę koloru bielą – to zadanie pozwala przedefiniować dotychczasowe podejście do ilustrowania. Jest tu wiele propozycji, z których dzieci mogą skorzystać – i które mogą przenieść na własne doświadczenia plastyczne. Marion Deuchars po raz kolejny przypomina, po co się tworzy – i zaprasza do takiej zabawy. Ale ta propozycja cenna jest nie tylko z powodu lekcji rysowania: przydaje się właśnie do rozwijania wyobraźni, co zresztą zostało wykorzystane już w założeniu tomiku. Rzeczywiście zadania, które Deuchars stosuje w książce, często mogą stać się podstawą ćwiczeń na kreatywność. To coś, co zaprocentuje w przyszłości.
Kształty
Powraca na rynek Marion Deuchars – i to w wielkim stylu. „Narysuj to. Ćwiczenia artystyczne na odblokowanie wyobraźni” to publikacja wyjątkowa – i wartościowa zwłaszcza w czasach, w których wszechobecność elektronicznych gadżetów skutecznie zabija kreatywność. Chociaż tomik przeznaczony jest dla młodych odbiorców, warto przekonać do niego i starszych – bo im także przydadzą się techniki odblokowywania wyobraźni przy okazji dobrej zabawy. Autorka stawia na swobodne tworzenie. Wprowadza w tomiku serie: między innymi pokazuje, jak narysować różne zwierzęta: lisa, tygrysa, śpiącego psa albo kota – wychodząc od barwnych plam, które następnie wzbogaca się o drobne szczegóły. Sugeruje zabawę kształtami i gryzmołami: można na przykład dorysowywać sylwetki ludzkie do bazgrołów, by zmienić ich wymowę. Dorysowywania będzie zresztą sporo: można stworzyć kogoś, kto pasuje do prezentowanych łap i ogonów, albo do oczu – ale można też całkowicie samodzielnie działać, na przykład wypełnić postacią (małą) jajko – a następnie przedstawić bohatera, który już dorósł. Punktem wyjścia do tworzenia dla Marion Deuchars raz będzie fragment obrazka, to znowu – samo tło do uzupełnienia przez określone w poleceniu sytuacje. Autorka nie podpowiada zbyt wiele: coś małego ma gonić coś dużego pod górę – i to wszystko, całą historię stworzyć muszą już samodzielnie dzieci, podpowiedzią jest jedynie namalowane wzgórze. Nie ma tu ograniczeń, nie ma złych rozwiązań, wszystko da się przerobić na kreatywną plastyczną zabawę. Marion Deuchars wie, że wystarczy impuls, żeby dzieci poczuły magię tworzenia – a kiedy to się stanie, może być spokojna – z pewnością będą wypełniać kolejne strony tomiku bez wytchnienia. Tu bowiem można poczuć się współtwórcą książeczki – a to dla dzieci ma często olbrzymie znaczenie. „Narysuj to” to książka dla każdego – wcale nie trzeba mieć plastycznego talentu ani wiary we własne możliwości, autorka nie dąży do tego, żeby obrazki, które powstaną, były piękne, a – żeby dawały rozrywkę i radość twórcom. Przypomina, jak dobrze jest bazgrać i rysować rzeczy pozbawione większego sensu i celu, przywraca dzieciom zadowolenie z pracy, która nie ma być oceniana czy porównywana z dziełami innych – a może zapewnić wolność artystycznego wyrażania. Podążanie za poleceniami autorki to dopiero początek zabawy – bo tę można kontynuować, proponując własne wariacje kolejnych ćwiczeń. Tu rzeczywiście da się wykorzystywać przypadkowo stworzone kształty albo przerabiać nudne wzorki na całe obrazkowe przygody. Marion Deuchars przywraca kreatywności miejsce w codziennym życiu. Zachęca do eksperymentowania i do traktowania ilustracji jako punktu wyjścia do własnych prac. Dzieci będą usatysfakcjonowane i ucieszone możliwością dodawania czegoś do prawdziwej książki – ale nauczą się też, jak kreatywnie podchodzić do rysowania, korzystania z przyborów plastycznych (nieprzypadkowo autorka zachęca do używania białego markera olejowego albo wyciętego z kartki elementu obrazka, żeby wypełniać plamę koloru bielą – to zadanie pozwala przedefiniować dotychczasowe podejście do ilustrowania. Jest tu wiele propozycji, z których dzieci mogą skorzystać – i które mogą przenieść na własne doświadczenia plastyczne. Marion Deuchars po raz kolejny przypomina, po co się tworzy – i zaprasza do takiej zabawy. Ale ta propozycja cenna jest nie tylko z powodu lekcji rysowania: przydaje się właśnie do rozwijania wyobraźni, co zresztą zostało wykorzystane już w założeniu tomiku. Rzeczywiście zadania, które Deuchars stosuje w książce, często mogą stać się podstawą ćwiczeń na kreatywność. To coś, co zaprocentuje w przyszłości.
środa, 13 marca 2024
Derek Scally: Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem
Czarne, Wołowiec 2024.
Milczenie
Z milczenia wzięła się ta książka i z nieumiejętności rozliczania się z dawnymi podłościami. Derek Scally wie jedno: że jeśli jakiś temat zamiatany jest pod dywan, z czasem wychynie – i być może doprowadzi do eksplozji. Nie chce już milczeć, przerobił wszystkie fazy przeżywania traumy, a teraz zabiera głos – nie po to, żeby opowiedzieć się po jednej ze stron, ale po to, żeby zapewnić czytelnikom przegląd zjawisk, na które nie może być zgody. Rzecz dotyczy Irlandii – bo to tu się urodził Scally – jednak może odnosić się do wielu miejsc na całym świecie. Bo skandale związane z funkcjonowaniem kościoła katolickiego to motyw, który coraz częściej przestaje być tabuizowany. „Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem” to reportaż – a właściwie cykl reportaży powiązanych wspólnym tematem. Autor uświadamia odbiorcom, że Irlandia to nie tylko święty Patryk – i że rola kleru w codzienności miejscowych maleje. A maleje nie bez powodu, skoro na jaw wychodzą kolejne przestępstwa, przez całe dekady starannie tuszowane. Wśród zagadnień, którym przygląda się Derek Scally, jest pedofilia oraz pralnie magdalenek – miejsca, w których między innymi kobiety samotne czy ofiary gwałtów zmuszane były do pracy za darmo (i traktowane jak więźniarki). Jest tu przemoc w stosunku do podopiecznych, okrucieństwo wobec sierot i całe mnóstwo sytuacji, które w cywilizowanym świecie nie mogą się zdarzać. Derek Scally unika tu oskarżeń i nie dopuszcza do głosu emocji – a skoro beznamiętnie relacjonuje krzywdę tych, którzy nie byli w stanie się obronić – zyskuje potężną siłę. Chociaż na temat wynaturzeń w środowiskach kościelnych powstało już niemało publikacji, Derek Scally dodaje kolejną – rozliczenie z religijnością (a właściwie jego podskórnymi niegodziwościami) w Irlandii.
Informuje o sposobach przekazywania odkrytych wiadomości społeczeństwu i o reakcjach po latach. Sprawdza, jak duchowni próbują zadośćuczynić za grzechy swojej wspólnoty (bo przecież nie jest tak, że wszyscy są źli i zdeprawowani: cierpi całe mnóstwo dobrych księży i zakonnic), jak wygląda dyskurs wybierany przez nich i jak mierzą się z kolejnymi doniesieniami. Analizuje kolejne przypadki – sprawy z przeszłości, które po latach doczekały się ujawnienia, które muszą zostać skomentowane choćby po to, żeby wykluczyć podobne skandale w przyszłości. Od tego procesu nie ma już odwrotu: trudno będzie duchownym odbudować zaufanie społeczeństwa, nie dziwi odwracanie się od wiary (a na pewno jej kościelnej oprawy). Derek Scally portretuje odwrót Irlandii od religijności – wyjaśnia początki tego nurtu i sugeruje jego przyszłość. A jednocześnie oddaje głos pokrzywdzonym i wysłuchuje, co mają do powiedzenia obie strony. Nie wskazuje winnych z nazwisk – raczej zależy mu na zaprezentowaniu zasady niż na piętnowaniu kogokolwiek. Ostrożnie przechodzi przez ludzkie krzywdy: w tej książce nie wzbudza się skandali a rozlicza z przeszłością, już beznamiętnie. Trudne kwestie należy omawiać z szacunkiem i delikatnością – tego tu nie zabraknie. Derek Scally uświadamia odbiorcom (nie tylko irlandzkim…), nad jakimi sprawami trudno przejść do porządku dziennego – chce wywoływać refleksję nad przestrzeganiem praw człowieka i uniemożliwić jakiejkolwiek grupie społecznej znęcanie się nad innymi ludźmi. Po tej lekturze stanie się jasne, dlaczego rozdział kościoła od państwa to doskonałe rozwiązanie. Derek Scally wykonuje ogromną pracę w zakresie zdobywania wiadomości i przedstawiania ich w atrakcyjny dla czytelników sposób: przeplata informacje bezpośrednimi wypowiedziami, uwagami usłyszanymi od rozmówców, a czasem i własnymi spostrzeżeniami z procesu gromadzenia danych. Nie pomija detali, umiejętnie akcentuje to, co niezbędne dla najlepszego zrozumienia tematu. Bada niełatwe zagadnienia, ale robi to z wyczuciem, zwłaszcza z poszanowaniem tych, którzy już swoje wycierpieli. „Najlepsi katolicy pod słońcem” to książka rozliczeniowa, jest w niej sporo tematów, które pozwalają z różnych stron naświetlić motyw nadużyć ze strony zwierzchników kościoła – Irlandia staje się tu tylko tłem: niegdyś miejscem o silnej pozycji księży.
Milczenie
Z milczenia wzięła się ta książka i z nieumiejętności rozliczania się z dawnymi podłościami. Derek Scally wie jedno: że jeśli jakiś temat zamiatany jest pod dywan, z czasem wychynie – i być może doprowadzi do eksplozji. Nie chce już milczeć, przerobił wszystkie fazy przeżywania traumy, a teraz zabiera głos – nie po to, żeby opowiedzieć się po jednej ze stron, ale po to, żeby zapewnić czytelnikom przegląd zjawisk, na które nie może być zgody. Rzecz dotyczy Irlandii – bo to tu się urodził Scally – jednak może odnosić się do wielu miejsc na całym świecie. Bo skandale związane z funkcjonowaniem kościoła katolickiego to motyw, który coraz częściej przestaje być tabuizowany. „Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem” to reportaż – a właściwie cykl reportaży powiązanych wspólnym tematem. Autor uświadamia odbiorcom, że Irlandia to nie tylko święty Patryk – i że rola kleru w codzienności miejscowych maleje. A maleje nie bez powodu, skoro na jaw wychodzą kolejne przestępstwa, przez całe dekady starannie tuszowane. Wśród zagadnień, którym przygląda się Derek Scally, jest pedofilia oraz pralnie magdalenek – miejsca, w których między innymi kobiety samotne czy ofiary gwałtów zmuszane były do pracy za darmo (i traktowane jak więźniarki). Jest tu przemoc w stosunku do podopiecznych, okrucieństwo wobec sierot i całe mnóstwo sytuacji, które w cywilizowanym świecie nie mogą się zdarzać. Derek Scally unika tu oskarżeń i nie dopuszcza do głosu emocji – a skoro beznamiętnie relacjonuje krzywdę tych, którzy nie byli w stanie się obronić – zyskuje potężną siłę. Chociaż na temat wynaturzeń w środowiskach kościelnych powstało już niemało publikacji, Derek Scally dodaje kolejną – rozliczenie z religijnością (a właściwie jego podskórnymi niegodziwościami) w Irlandii.
Informuje o sposobach przekazywania odkrytych wiadomości społeczeństwu i o reakcjach po latach. Sprawdza, jak duchowni próbują zadośćuczynić za grzechy swojej wspólnoty (bo przecież nie jest tak, że wszyscy są źli i zdeprawowani: cierpi całe mnóstwo dobrych księży i zakonnic), jak wygląda dyskurs wybierany przez nich i jak mierzą się z kolejnymi doniesieniami. Analizuje kolejne przypadki – sprawy z przeszłości, które po latach doczekały się ujawnienia, które muszą zostać skomentowane choćby po to, żeby wykluczyć podobne skandale w przyszłości. Od tego procesu nie ma już odwrotu: trudno będzie duchownym odbudować zaufanie społeczeństwa, nie dziwi odwracanie się od wiary (a na pewno jej kościelnej oprawy). Derek Scally portretuje odwrót Irlandii od religijności – wyjaśnia początki tego nurtu i sugeruje jego przyszłość. A jednocześnie oddaje głos pokrzywdzonym i wysłuchuje, co mają do powiedzenia obie strony. Nie wskazuje winnych z nazwisk – raczej zależy mu na zaprezentowaniu zasady niż na piętnowaniu kogokolwiek. Ostrożnie przechodzi przez ludzkie krzywdy: w tej książce nie wzbudza się skandali a rozlicza z przeszłością, już beznamiętnie. Trudne kwestie należy omawiać z szacunkiem i delikatnością – tego tu nie zabraknie. Derek Scally uświadamia odbiorcom (nie tylko irlandzkim…), nad jakimi sprawami trudno przejść do porządku dziennego – chce wywoływać refleksję nad przestrzeganiem praw człowieka i uniemożliwić jakiejkolwiek grupie społecznej znęcanie się nad innymi ludźmi. Po tej lekturze stanie się jasne, dlaczego rozdział kościoła od państwa to doskonałe rozwiązanie. Derek Scally wykonuje ogromną pracę w zakresie zdobywania wiadomości i przedstawiania ich w atrakcyjny dla czytelników sposób: przeplata informacje bezpośrednimi wypowiedziami, uwagami usłyszanymi od rozmówców, a czasem i własnymi spostrzeżeniami z procesu gromadzenia danych. Nie pomija detali, umiejętnie akcentuje to, co niezbędne dla najlepszego zrozumienia tematu. Bada niełatwe zagadnienia, ale robi to z wyczuciem, zwłaszcza z poszanowaniem tych, którzy już swoje wycierpieli. „Najlepsi katolicy pod słońcem” to książka rozliczeniowa, jest w niej sporo tematów, które pozwalają z różnych stron naświetlić motyw nadużyć ze strony zwierzchników kościoła – Irlandia staje się tu tylko tłem: niegdyś miejscem o silnej pozycji księży.
wtorek, 12 marca 2024
Avery Neal: Dlaczego czuję się nieszczęśliwa, skoro on jest taki wspaniały? Książka o gaslightingu
Rebis, Poznań 2024.
Przemoc
Najpierw nazywało się to toksycznym związkiem, później narcystyczną osobowością partnera, teraz doczekało się nazwy gaslighting i jako taki termin powraca w psychologicznych poradnikach – niezależnie jednak od kwestii nazewniczych książka „Dlaczego czuję się nieszczęśliwa, skoro on jest taki wspaniały?” jest obowiązkową lekturą dla wszystkich tkwiących w związkach przemocowych. Avery Neal idealnie rozpracowała temat i przedstawiła tyle czytelnych przykładów, żeby czytelnicy nie mieli wątpliwości, jeśli sytuacja ich dotyczy (charakterystyczną cechą bycia w toksycznym związku jest niedopuszczanie do siebie świadomości, że jest źle, a może być tylko gorzej i najlepsze, co można dla siebie zrobić, to uciekać jak najszybciej). Ten poradnik jest wstrząsający – jeśli ktoś temat przerobił na własnej skórze. Będzie zatem lekturą trudną, ale też bardzo wartościową, bo Avery Neal nie poprzestaje na pokazaniu schematów i ostrzeganiu przed nimi – wyjaśnia też, co zrobić, żeby wyplątać się z toksycznej relacji i jak poradzić sobie po rozstaniu. Zapewnia zatem niezbędne wsparcie i opiekę – a ponieważ długo przygotowuje grunt i rzeczowo oraz bardzo szczegółowo naświetla sytuacje, w których ujawnia się ciemna strona egzystencji partnera – można jej uwierzyć.
Przede wszystkim autorka przypomina o różnych przejawach i odcieniach przemocy. Skupia się na tym, żeby czytelniczki zrozumiały, że nie tylko fizyczna krzywda może być jako przemoc kategoryzowana – podkreśla własne odczucia i reakcje organizmu (czasem nawet nieuświadamiane), pokazuje, jakie spustoszenie w psychice wywołuje przemoc w związku. Tłumaczy, dlaczego nie ma sensu wycofywanie się i ustępowanie (podobnie zresztą jak awantury i próby tłumaczenia) – wszelkie strategie, które przyjmują ofiary, zanim zrozumieją, że nie ma o co walczyć. Co prawda czasami zdarzają jej się wskazówki niekoniecznie trafne (jak próba rozbrojenia sytuacji poczuciem humoru), ale takie jednozdaniowe wstawki nie doprowadzą już do katastrofy. Tu liczy się zadbanie o siebie – i tego autorka uczy. Wyjaśnia, jak rozpoznać przemoc w różnych jej rodzajach, jak przygotować się na odejście i co może spotkać kobietę, która uciekła od przemocowego partnera (rzadko zdarza się cud i to on odchodzi). Przekonuje też, że warto rozmawiać z córkami i przygotowywać je na to, że mogą spotkać w życiu kogoś takiego – istotne jest, żeby nie miały w sobie przyzwolenia na przemoc. Tylko praca nad całymi pokoleniami będzie mogła doprowadzić do ratunku dla kobiet. „Dlaczego czuję się nieszczęśliwa, skoro on jest taki wspaniały? Książka o gaslightingu” to w podstawowej warstwie narracji opowieść o tym, jak kobiety stają się ofiarami we własnych domach – w relacjach z mężem lub ukochanym. Jednak można to spokojnie przełożyć również na stosunki z innymi ludźmi, autorka bezbłędnie rozpracowuje schematy działania i analizuje je. Rozkłada na czynniki pierwsze, po czym przedstawia przekonujące, bardzo wymowne przykłady (które tylko odbiorcom z zewnątrz wydadzą się przesadzone – do czasu, bo pojawiają się tu również kierowane do nich komentarze). Fakt, że osoby, które nie znalazły się nigdy w toksycznym związku, mogą się dziwić na wieść o bezsensownym przywiązaniu i trwaniu w złej relacji – jednak to zjawisko znane i niestety wciąż jeszcze bagatelizowane, tymczasem prowadzić może do bardzo groźnych sytuacji - i o skrajnościach Avery Neal też pisze. Przydatna jest ta książka i bardzo cenna, powinna trafić do każdej kobiety, która ma problem ze stawianiem granic i reagowaniem na złośliwości partnera.
Przemoc
Najpierw nazywało się to toksycznym związkiem, później narcystyczną osobowością partnera, teraz doczekało się nazwy gaslighting i jako taki termin powraca w psychologicznych poradnikach – niezależnie jednak od kwestii nazewniczych książka „Dlaczego czuję się nieszczęśliwa, skoro on jest taki wspaniały?” jest obowiązkową lekturą dla wszystkich tkwiących w związkach przemocowych. Avery Neal idealnie rozpracowała temat i przedstawiła tyle czytelnych przykładów, żeby czytelnicy nie mieli wątpliwości, jeśli sytuacja ich dotyczy (charakterystyczną cechą bycia w toksycznym związku jest niedopuszczanie do siebie świadomości, że jest źle, a może być tylko gorzej i najlepsze, co można dla siebie zrobić, to uciekać jak najszybciej). Ten poradnik jest wstrząsający – jeśli ktoś temat przerobił na własnej skórze. Będzie zatem lekturą trudną, ale też bardzo wartościową, bo Avery Neal nie poprzestaje na pokazaniu schematów i ostrzeganiu przed nimi – wyjaśnia też, co zrobić, żeby wyplątać się z toksycznej relacji i jak poradzić sobie po rozstaniu. Zapewnia zatem niezbędne wsparcie i opiekę – a ponieważ długo przygotowuje grunt i rzeczowo oraz bardzo szczegółowo naświetla sytuacje, w których ujawnia się ciemna strona egzystencji partnera – można jej uwierzyć.
Przede wszystkim autorka przypomina o różnych przejawach i odcieniach przemocy. Skupia się na tym, żeby czytelniczki zrozumiały, że nie tylko fizyczna krzywda może być jako przemoc kategoryzowana – podkreśla własne odczucia i reakcje organizmu (czasem nawet nieuświadamiane), pokazuje, jakie spustoszenie w psychice wywołuje przemoc w związku. Tłumaczy, dlaczego nie ma sensu wycofywanie się i ustępowanie (podobnie zresztą jak awantury i próby tłumaczenia) – wszelkie strategie, które przyjmują ofiary, zanim zrozumieją, że nie ma o co walczyć. Co prawda czasami zdarzają jej się wskazówki niekoniecznie trafne (jak próba rozbrojenia sytuacji poczuciem humoru), ale takie jednozdaniowe wstawki nie doprowadzą już do katastrofy. Tu liczy się zadbanie o siebie – i tego autorka uczy. Wyjaśnia, jak rozpoznać przemoc w różnych jej rodzajach, jak przygotować się na odejście i co może spotkać kobietę, która uciekła od przemocowego partnera (rzadko zdarza się cud i to on odchodzi). Przekonuje też, że warto rozmawiać z córkami i przygotowywać je na to, że mogą spotkać w życiu kogoś takiego – istotne jest, żeby nie miały w sobie przyzwolenia na przemoc. Tylko praca nad całymi pokoleniami będzie mogła doprowadzić do ratunku dla kobiet. „Dlaczego czuję się nieszczęśliwa, skoro on jest taki wspaniały? Książka o gaslightingu” to w podstawowej warstwie narracji opowieść o tym, jak kobiety stają się ofiarami we własnych domach – w relacjach z mężem lub ukochanym. Jednak można to spokojnie przełożyć również na stosunki z innymi ludźmi, autorka bezbłędnie rozpracowuje schematy działania i analizuje je. Rozkłada na czynniki pierwsze, po czym przedstawia przekonujące, bardzo wymowne przykłady (które tylko odbiorcom z zewnątrz wydadzą się przesadzone – do czasu, bo pojawiają się tu również kierowane do nich komentarze). Fakt, że osoby, które nie znalazły się nigdy w toksycznym związku, mogą się dziwić na wieść o bezsensownym przywiązaniu i trwaniu w złej relacji – jednak to zjawisko znane i niestety wciąż jeszcze bagatelizowane, tymczasem prowadzić może do bardzo groźnych sytuacji - i o skrajnościach Avery Neal też pisze. Przydatna jest ta książka i bardzo cenna, powinna trafić do każdej kobiety, która ma problem ze stawianiem granic i reagowaniem na złośliwości partnera.
poniedziałek, 11 marca 2024
Jon Chad: Wulkany. Ogień i życie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Ogrzewanie
Naukomiks, który proponuje Jon Chad, jest tym razem bardzo fabularny – akcent pada nie tyle na wiadomości o wulkanach, a na doświadczenia ludzi z przyszłości. Bo nie tak odległe przyszłe pokolenie bardzo cierpi. Ziemia zamarzła, a nieliczne grupki ludzi, które przetrwały zlodowacenie, poruszają się po świecie na lodocyklach i plądrują dawne domy, sklepy i inne pozostałości po cywilizacjach. Muszą to robić, niezależnie od emocji, jakie ten fakt w nich wywołuje: tylko w ten sposób można zdobyć materiał na opał. Każdy musi dostarczyć odpowiednią ilość składników, które można będzie zamienić na ciepło – i nawet jeśli przedmioty, które dla kogoś dawniej miały wartość sentymentalną, zapewnią tylko kilkadziesiąt sekund ciepła – są niezbędne, żeby przetrwać. Aurora doskonale o tym wie. Jest młodą badaczką, która razem ze swoim rodzeństwem realizuje te zadania. Wszystko zmienia się z chwilą, gdy bohaterka w opuszczonej bibliotece znajduje książkę o wulkanach. Żeby nie niszczyć dorobku dawnych pokoleń, książki przed spaleniem są skanowane – dzięki temu da się ocalić ich zawartość, a jednocześnie zyskać źródło ciepła. I to książka o wulkanach zmienia nastawienie bohaterki. Aurora zaczyna rozumieć, że palenie wszystkiego zapewni tylko chwilowe rozwiązanie problemu – ale trzeba znaleźć źródło ciepła alternatywne do słońca, które przestało grzać. Zaczyna się zastanawiać nad przydatnością wulkanów w tej dziedzinie – i swoimi przypuszczeniami oraz wyjaśnieniami katuje wręcz towarzyszy podróży. Nawet jeśli jej pomysły wydają się szalone, warto im się przyjrzeć – nie ma nic do stracenia. Aurora nie szczędzi wyjaśnień na temat rodzajów wulkanów, tworzenia się magmy i ruchów skorupy ziemskiej. A wszystko po to, żeby udowodnić, że jej wizje wcale nie są zwariowane – i chociaż poprzednicy już to rozwiązanie odrzucili, być może po prostu nie przeanalizowali dokładnie wszystkich możliwości.
Wulkany zaczynają wyrastać na głównego bohatera tomiku – i coraz bardziej fascynować, po prostu udziela się czytelnikom energia i entuzjazm Aurory – nie da się czytać tej książki bez zaangażowania. To komiks, w którym nauka ma pozwolić na przetrwanie, stawka jest zatem bardzo wysoka, a rzadko w popularnonaukowych opowieściach obecne są aż takie emocje. „Wulkany. Ogień i życie” to jednak przedstawienie sytuacji wyjątkowej – i w wyjątkowy sposób. Nie liczy się tutaj po prostu relacjonowanie stanu badań, liczy się odkrywanie i próba przeprowadzenia śledztwa: czy jest możliwe wykorzystanie wulkanu jako źródła ciepła (jeśli weźmie się pod uwagę jego niszczycielską siłę). To zagadka, którą Aurora musi jak najszybciej rozwiązać – sama przeciw wszystkim. Jon Chad znalazł sposób na to, jak barwnie i ciekawie opowiedzieć o tym, co wykracza poza podstawową wiedzę odbiorców – jest w stanie zaintrygować i wciągnąć w proekologiczne rozważania. Bo przecież katastrofa klimatyczna to nie jest nieprawdopodobny scenariusz – jeśli ludzie się nie opamiętają, mogą skończyć jak bohaterowie tej historii, albo zafundować podobny scenariusz nieodległym przyszłym pokoleniom. Chad nie tylko dostarcza rozrywki i wiedzy – przekonuje pod pierwszą warstwą narracji, że warto zastanowić się nad przyszłością i doceniać to, co daje planeta. Ta książka zafascynuje nie tylko małych odkrywców zawsze ciekawych świata, zapewni sporo wrażeń wszystkim młodym czytelnikom – dobrze, że pojawia się na rynku, powinna znaleźć się w każdej biblioteczce.
Ogrzewanie
Naukomiks, który proponuje Jon Chad, jest tym razem bardzo fabularny – akcent pada nie tyle na wiadomości o wulkanach, a na doświadczenia ludzi z przyszłości. Bo nie tak odległe przyszłe pokolenie bardzo cierpi. Ziemia zamarzła, a nieliczne grupki ludzi, które przetrwały zlodowacenie, poruszają się po świecie na lodocyklach i plądrują dawne domy, sklepy i inne pozostałości po cywilizacjach. Muszą to robić, niezależnie od emocji, jakie ten fakt w nich wywołuje: tylko w ten sposób można zdobyć materiał na opał. Każdy musi dostarczyć odpowiednią ilość składników, które można będzie zamienić na ciepło – i nawet jeśli przedmioty, które dla kogoś dawniej miały wartość sentymentalną, zapewnią tylko kilkadziesiąt sekund ciepła – są niezbędne, żeby przetrwać. Aurora doskonale o tym wie. Jest młodą badaczką, która razem ze swoim rodzeństwem realizuje te zadania. Wszystko zmienia się z chwilą, gdy bohaterka w opuszczonej bibliotece znajduje książkę o wulkanach. Żeby nie niszczyć dorobku dawnych pokoleń, książki przed spaleniem są skanowane – dzięki temu da się ocalić ich zawartość, a jednocześnie zyskać źródło ciepła. I to książka o wulkanach zmienia nastawienie bohaterki. Aurora zaczyna rozumieć, że palenie wszystkiego zapewni tylko chwilowe rozwiązanie problemu – ale trzeba znaleźć źródło ciepła alternatywne do słońca, które przestało grzać. Zaczyna się zastanawiać nad przydatnością wulkanów w tej dziedzinie – i swoimi przypuszczeniami oraz wyjaśnieniami katuje wręcz towarzyszy podróży. Nawet jeśli jej pomysły wydają się szalone, warto im się przyjrzeć – nie ma nic do stracenia. Aurora nie szczędzi wyjaśnień na temat rodzajów wulkanów, tworzenia się magmy i ruchów skorupy ziemskiej. A wszystko po to, żeby udowodnić, że jej wizje wcale nie są zwariowane – i chociaż poprzednicy już to rozwiązanie odrzucili, być może po prostu nie przeanalizowali dokładnie wszystkich możliwości.
Wulkany zaczynają wyrastać na głównego bohatera tomiku – i coraz bardziej fascynować, po prostu udziela się czytelnikom energia i entuzjazm Aurory – nie da się czytać tej książki bez zaangażowania. To komiks, w którym nauka ma pozwolić na przetrwanie, stawka jest zatem bardzo wysoka, a rzadko w popularnonaukowych opowieściach obecne są aż takie emocje. „Wulkany. Ogień i życie” to jednak przedstawienie sytuacji wyjątkowej – i w wyjątkowy sposób. Nie liczy się tutaj po prostu relacjonowanie stanu badań, liczy się odkrywanie i próba przeprowadzenia śledztwa: czy jest możliwe wykorzystanie wulkanu jako źródła ciepła (jeśli weźmie się pod uwagę jego niszczycielską siłę). To zagadka, którą Aurora musi jak najszybciej rozwiązać – sama przeciw wszystkim. Jon Chad znalazł sposób na to, jak barwnie i ciekawie opowiedzieć o tym, co wykracza poza podstawową wiedzę odbiorców – jest w stanie zaintrygować i wciągnąć w proekologiczne rozważania. Bo przecież katastrofa klimatyczna to nie jest nieprawdopodobny scenariusz – jeśli ludzie się nie opamiętają, mogą skończyć jak bohaterowie tej historii, albo zafundować podobny scenariusz nieodległym przyszłym pokoleniom. Chad nie tylko dostarcza rozrywki i wiedzy – przekonuje pod pierwszą warstwą narracji, że warto zastanowić się nad przyszłością i doceniać to, co daje planeta. Ta książka zafascynuje nie tylko małych odkrywców zawsze ciekawych świata, zapewni sporo wrażeń wszystkim młodym czytelnikom – dobrze, że pojawia się na rynku, powinna znaleźć się w każdej biblioteczce.
niedziela, 10 marca 2024
Michael Schulman: Oscarowe wojny
Marginesy, Warszawa 2024.
Sława za zakrętem
Tam, gdzie w grę wchodzą wielkie pieniądze, splendor i reklama, nie ma mowy o spokoju. „Oscarowe wojny” Michaela Schulmana to przyjrzenie się historii amerykańskiej Akademii Filmowej z jej blaskami i cieniami (ale przede wszystkim z cieniami, bo to właśnie porażki i skandale przyciągną odbiorców do lektury). Obszerna, żeby nie powiedzieć monumentalna publikacja przynosi przegląd gal, ale i kulisy przyznawania Oscarów od początku pomysłu na taką nagrodę. Autor nie jest zainteresowany podsycaniem legend – jeśli jakieś wydarzenie pozbawione zostało narracyjnej efektownej otoczki, przedstawia je w takiej właśnie formie, tak jest choćby z nazwą statuetki. Z czasem przekonuje się Michael Schulman, że podążanie po prostu za kolejnymi galami nie byłoby zbyt atrakcyjne dla czytelników – i stawia na to, co stanowi odejście od normy albo zapowiedź zmian. Założycielskim kwestiom poświęca sporo miejsca – ale to ważne, żeby pokazać, skąd Oscary się wzięły i jak wyglądał kres kina niemego – istotny dla kreowania kolejnych gwiazd. Z takich to motywów autor wychodzi po to, żeby finalnie wylądować przy problemach z ogłaszaniem nagród dla „La la landu” i „Moonlight”. Po drodze przyjrzy się między innymi kwestii (nie)obecności osób o innym niż biały kolorze skóry (i próbach naprawiania tego faktu) oraz mniejszościom (szeroko pojętym) – Akademia dąży do tego, żeby za sprawą poprawności politycznej nie można jej było niczego zarzucić. Jednak rzeczywistość wyprzedza zmiany i wciąż wychodzą na jaw kolejne ograniczenia jej członków – uniemożliwiające wydawanie obiektywnych opinii. Co ciekawe, Oscary w takim ujęciu schodzą na dalszy plan, bardziej liczy się to, co wewnątrz grupy. Osobne zagadnienie zapewniają też przygotowania filmów – Michael Schulman podąża za wybranymi reżyserami i sprawdza, jakie trudności musieli oni przezwyciężać, kiedy próbowali zawalczyć o nagrody. Tak widzowie poznają między innymi kulisy filmu „Szczęki”. Perypetie wewnątrz zespołów filmowych czy postawy reżyserów przekonanych o własnej nieomylności to również interesujący trop, który w tomie się pojawia. Bywa, że dla opowieści o skandalu lub problemie Michael Schulman zapomina na dłuższą chwilę o samych Oscarach – wiadomo jednak, że wróci do zagadnienia przy okazji kolejnej gali. Radzi sobie z burzliwą narracją bez trudu, stawia po prostu na tematyzowanie zagadnień i na przejrzyste z perspektywy zwykłych czytelników komentarze – dzięki takiemu zachowaniu „Oscarowe wojny” mogą czytać nie tylko filmoznawcy, ale także szeroka – masowa – publiczność pasjonująca się motywem filmów wszech czasów. Każdy, kto chce przekonać się, jak wygląda przyznawanie Oscarów od kuchni, może w tej książce sprawdzić rozmaite perypetie i przyczyny konkretnych decyzji.
Michael Schulman pisze bardzo dobrze, reportażowo i ciekawie dla masowej publiczności. Wie, że wielu czytelników nie zadowala się śledzeniem Oscarowych nocy – i do nich przede wszystkim się kieruje ze swoją historią. Przybliża spory wycinek rzeczywistości Akademii Filmowej i pozostawia odbiorcom rozstrzyganie, czy jej istnienie ma jeszcze dzisiaj sens – i czy sprawdziło się na przestrzeni lat. Pomaga inaczej spojrzeć na same nagrody, które wprawdzie wpływają później na wybory kinomanów, ale nie zawsze wydają się najlepszym rozwiązaniem.
Sława za zakrętem
Tam, gdzie w grę wchodzą wielkie pieniądze, splendor i reklama, nie ma mowy o spokoju. „Oscarowe wojny” Michaela Schulmana to przyjrzenie się historii amerykańskiej Akademii Filmowej z jej blaskami i cieniami (ale przede wszystkim z cieniami, bo to właśnie porażki i skandale przyciągną odbiorców do lektury). Obszerna, żeby nie powiedzieć monumentalna publikacja przynosi przegląd gal, ale i kulisy przyznawania Oscarów od początku pomysłu na taką nagrodę. Autor nie jest zainteresowany podsycaniem legend – jeśli jakieś wydarzenie pozbawione zostało narracyjnej efektownej otoczki, przedstawia je w takiej właśnie formie, tak jest choćby z nazwą statuetki. Z czasem przekonuje się Michael Schulman, że podążanie po prostu za kolejnymi galami nie byłoby zbyt atrakcyjne dla czytelników – i stawia na to, co stanowi odejście od normy albo zapowiedź zmian. Założycielskim kwestiom poświęca sporo miejsca – ale to ważne, żeby pokazać, skąd Oscary się wzięły i jak wyglądał kres kina niemego – istotny dla kreowania kolejnych gwiazd. Z takich to motywów autor wychodzi po to, żeby finalnie wylądować przy problemach z ogłaszaniem nagród dla „La la landu” i „Moonlight”. Po drodze przyjrzy się między innymi kwestii (nie)obecności osób o innym niż biały kolorze skóry (i próbach naprawiania tego faktu) oraz mniejszościom (szeroko pojętym) – Akademia dąży do tego, żeby za sprawą poprawności politycznej nie można jej było niczego zarzucić. Jednak rzeczywistość wyprzedza zmiany i wciąż wychodzą na jaw kolejne ograniczenia jej członków – uniemożliwiające wydawanie obiektywnych opinii. Co ciekawe, Oscary w takim ujęciu schodzą na dalszy plan, bardziej liczy się to, co wewnątrz grupy. Osobne zagadnienie zapewniają też przygotowania filmów – Michael Schulman podąża za wybranymi reżyserami i sprawdza, jakie trudności musieli oni przezwyciężać, kiedy próbowali zawalczyć o nagrody. Tak widzowie poznają między innymi kulisy filmu „Szczęki”. Perypetie wewnątrz zespołów filmowych czy postawy reżyserów przekonanych o własnej nieomylności to również interesujący trop, który w tomie się pojawia. Bywa, że dla opowieści o skandalu lub problemie Michael Schulman zapomina na dłuższą chwilę o samych Oscarach – wiadomo jednak, że wróci do zagadnienia przy okazji kolejnej gali. Radzi sobie z burzliwą narracją bez trudu, stawia po prostu na tematyzowanie zagadnień i na przejrzyste z perspektywy zwykłych czytelników komentarze – dzięki takiemu zachowaniu „Oscarowe wojny” mogą czytać nie tylko filmoznawcy, ale także szeroka – masowa – publiczność pasjonująca się motywem filmów wszech czasów. Każdy, kto chce przekonać się, jak wygląda przyznawanie Oscarów od kuchni, może w tej książce sprawdzić rozmaite perypetie i przyczyny konkretnych decyzji.
Michael Schulman pisze bardzo dobrze, reportażowo i ciekawie dla masowej publiczności. Wie, że wielu czytelników nie zadowala się śledzeniem Oscarowych nocy – i do nich przede wszystkim się kieruje ze swoją historią. Przybliża spory wycinek rzeczywistości Akademii Filmowej i pozostawia odbiorcom rozstrzyganie, czy jej istnienie ma jeszcze dzisiaj sens – i czy sprawdziło się na przestrzeni lat. Pomaga inaczej spojrzeć na same nagrody, które wprawdzie wpływają później na wybory kinomanów, ale nie zawsze wydają się najlepszym rozwiązaniem.
sobota, 9 marca 2024
Seth Enoka: Cyberbezpieczeństwo w małych sieciach. Praktyczny przewodnik dla umiarkowanych paranoików
Helion, Gliwice 2024.
Schronienie
Coraz więcej codziennych aktywności przenosi się do sieci – warto zatem zastanowić się nad bezpieczeństwem. Seth Enoka prowadzi odbiorców przez meandry zabezpieczeń (a właściwie „wprowadzenie do podstaw” z zakresu bezpieczeństwa w małych – domowych albo firmowych systemach komputerowych. Stanowczo zabrania podejścia „przecież nie mają mi czego ukraść” – i to jedyny ukłon w stronę standardowych zachowań zwykłych użytkowników sieci. Autor nie ma czasu na rozważania na temat dzisiejszych zagrożeń, wychodzi z założenia, że czytelnicy jego tomu dorośli już do wiedzy, czym są wirusy, a czym ataki ramsomware, że przestrzegają najłatwiej dostępnych zabezpieczeń (i na przykład zakrywają kamerki w urządzeniach w nie wyposażonych). Prowadzi teraz o krok dalej: tłumaczy, jak zabezpieczyć sieć w domu (lub małej firmie) i jak nie dopuścić do wycieku danych. „Cyberbezpieczeństwo w małych sieciach. Praktyczny przewodnik dla umiarkowanych paranoików” to książka niewielka objętościowo, ale mocno skondensowana – nie ma tutaj rozbudowanych tekstowych rozważań, liczą się wyłącznie konkrety i wskazówki. Edukację przeprowadza Seth Enoka tak, by lektura kolejnych rozdziałów wiązała się z kolejnymi stopniami wtajemniczenia w ramach cyberbezpieczeństwa – do wyjątków należeć może rozdział o kopiach zapasowych. Wybiera określone środowisko, programy i narzędzia, których będzie używać, żeby móc budować zestawy porad – wszystko opisuje w pierwszych stronach i do czytelników należy wybór, czy będą podążać za nim i wykorzystywać między innymi Ubuntu jako system, który stanowi podstawę działania (tutaj), czy zdecydują się na własne ścieżki i wtedy będą jedynie posiłkować się kolejnymi uwagami. Jest to możliwe: autor zaznacza, że można spotkać się z podobnymi rozwiązaniami w przypadku korzystania z innych niż wybrane przez niego elementów. Chce jednak uniknąć wyraźnie rozwarstwiania narracji i nieprecyzyjności opisów – zależy mu na przejrzystości i komunikatywności, te cele osiąga bez przeszkód.
Każdy temat – każdy element bezpieczeństwa w lokalnej sieci – wyzwala dwa mechanizmy działania. Po pierwsze, Seth Enoka upewnia się, że każdy z odbiorców zrozumie zestaw wprowadzanych pojęć oraz to, dlaczego ważne jest, by zabezpieczyć dany element domowej sieci. Stosuje definicje, albo przynajmniej tłumaczy, co do czego służy – niby nic, a dzięki takiemu zabiegowi z książki skorzystać mogą nawet laicy, dla których do tej pory informatyczne terminy były kompletnie nieczytelne. Następnie nastawia się na działanie: w rozbitych na punkty poradach wyjaśnia krok po kroku, co należy zrobić, żeby osiągnąć zamierzony efekt. I to strzał w dziesiątkę: czytelnicy bez trudu poradzą sobie z konfigurowaniem sprzętu, instalowaniem (lub nie) oprogramowania i z zabezpieczaniem sieci przed atakami z zewnątrz – nieważna jest istota samych ataków, liczy się bezpieczeństwo użytkowników lokalnej sieci. Tu nie ma miejsca na wątpliwości, a jeśli gdzieś możliwe są inne niż zaznaczone przez autora rozwiązania, Seth Enoka z pewnością o nich wspomni. W związku z tym do poradnika można podejść z niewielką praktyką w dziedzinie IT – i dać sobie radę z realizowaniem tych podpowiedzi. Seth Enoka zwraca też uwagę na coś dzisiaj jeszcze często pomijane w dyskusjach nad bezpieczeństwem: internet rzeczy. Przypomina, że na złośliwe ataki narażone są nie tylko komputery, laptopy i smartfony, ale także inteligentne odkurzacze czy… żarówki w domu. Uczy, jak zabezpieczyć całą sieć i jak nie zgubić się w gąszczu programów. Pisze precyzyjnie, jasno i bez fajerwerków stylistycznych – więc trafi do każdego, kto potrzebuje rzeczowych uwag.
Schronienie
Coraz więcej codziennych aktywności przenosi się do sieci – warto zatem zastanowić się nad bezpieczeństwem. Seth Enoka prowadzi odbiorców przez meandry zabezpieczeń (a właściwie „wprowadzenie do podstaw” z zakresu bezpieczeństwa w małych – domowych albo firmowych systemach komputerowych. Stanowczo zabrania podejścia „przecież nie mają mi czego ukraść” – i to jedyny ukłon w stronę standardowych zachowań zwykłych użytkowników sieci. Autor nie ma czasu na rozważania na temat dzisiejszych zagrożeń, wychodzi z założenia, że czytelnicy jego tomu dorośli już do wiedzy, czym są wirusy, a czym ataki ramsomware, że przestrzegają najłatwiej dostępnych zabezpieczeń (i na przykład zakrywają kamerki w urządzeniach w nie wyposażonych). Prowadzi teraz o krok dalej: tłumaczy, jak zabezpieczyć sieć w domu (lub małej firmie) i jak nie dopuścić do wycieku danych. „Cyberbezpieczeństwo w małych sieciach. Praktyczny przewodnik dla umiarkowanych paranoików” to książka niewielka objętościowo, ale mocno skondensowana – nie ma tutaj rozbudowanych tekstowych rozważań, liczą się wyłącznie konkrety i wskazówki. Edukację przeprowadza Seth Enoka tak, by lektura kolejnych rozdziałów wiązała się z kolejnymi stopniami wtajemniczenia w ramach cyberbezpieczeństwa – do wyjątków należeć może rozdział o kopiach zapasowych. Wybiera określone środowisko, programy i narzędzia, których będzie używać, żeby móc budować zestawy porad – wszystko opisuje w pierwszych stronach i do czytelników należy wybór, czy będą podążać za nim i wykorzystywać między innymi Ubuntu jako system, który stanowi podstawę działania (tutaj), czy zdecydują się na własne ścieżki i wtedy będą jedynie posiłkować się kolejnymi uwagami. Jest to możliwe: autor zaznacza, że można spotkać się z podobnymi rozwiązaniami w przypadku korzystania z innych niż wybrane przez niego elementów. Chce jednak uniknąć wyraźnie rozwarstwiania narracji i nieprecyzyjności opisów – zależy mu na przejrzystości i komunikatywności, te cele osiąga bez przeszkód.
Każdy temat – każdy element bezpieczeństwa w lokalnej sieci – wyzwala dwa mechanizmy działania. Po pierwsze, Seth Enoka upewnia się, że każdy z odbiorców zrozumie zestaw wprowadzanych pojęć oraz to, dlaczego ważne jest, by zabezpieczyć dany element domowej sieci. Stosuje definicje, albo przynajmniej tłumaczy, co do czego służy – niby nic, a dzięki takiemu zabiegowi z książki skorzystać mogą nawet laicy, dla których do tej pory informatyczne terminy były kompletnie nieczytelne. Następnie nastawia się na działanie: w rozbitych na punkty poradach wyjaśnia krok po kroku, co należy zrobić, żeby osiągnąć zamierzony efekt. I to strzał w dziesiątkę: czytelnicy bez trudu poradzą sobie z konfigurowaniem sprzętu, instalowaniem (lub nie) oprogramowania i z zabezpieczaniem sieci przed atakami z zewnątrz – nieważna jest istota samych ataków, liczy się bezpieczeństwo użytkowników lokalnej sieci. Tu nie ma miejsca na wątpliwości, a jeśli gdzieś możliwe są inne niż zaznaczone przez autora rozwiązania, Seth Enoka z pewnością o nich wspomni. W związku z tym do poradnika można podejść z niewielką praktyką w dziedzinie IT – i dać sobie radę z realizowaniem tych podpowiedzi. Seth Enoka zwraca też uwagę na coś dzisiaj jeszcze często pomijane w dyskusjach nad bezpieczeństwem: internet rzeczy. Przypomina, że na złośliwe ataki narażone są nie tylko komputery, laptopy i smartfony, ale także inteligentne odkurzacze czy… żarówki w domu. Uczy, jak zabezpieczyć całą sieć i jak nie zgubić się w gąszczu programów. Pisze precyzyjnie, jasno i bez fajerwerków stylistycznych – więc trafi do każdego, kto potrzebuje rzeczowych uwag.
piątek, 8 marca 2024
My Little Pony. Uroczystość. Moja czytanka
Harperkids, Warszawa 2024.
Odznaczenie
W życiu każdego kucyka jest taki wyjątkowy dzień. Najpierw to moment, w którym na boku pojawia się znamię: to symbol unikatowych umiejętności, talentów albo cech, które zamieniają się niemal w supermoc i w pewien sposób definiują bohaterkę w lokalnej społeczności. Nawet jeśli kucyki martwią się, że nie uda im się odkryć własnych atutów, znamię przyjdzie z czasem, pojawi się w odpowiedzi na jakieś ważne zadanie albo reakcję w odpowiednim momencie. Niektóre bohaterki dopiero w momencie pojawienia się znaczka przekonują się, w czym są naprawdę dobre – albo jak mogą być postrzegane. Wszystkie kucyki, które już weszły w posiadanie znamienia – bajkowy odpowiednik dojrzewania – mogą przedstawić swoje talenty na specjalnym pokazie. Wiosenne Święto Znaczka to uroczystość odbywająca się w pałacu i połączona z prezentacją umiejętności – każdy może udowodnić, że na znaczek zasłużył. To okazja do świętowania i radości, wszyscy bardzo się cieszą i kibicują sobie nawzajem, wszyscy też potrzebują rytuału przejścia, żeby podkreślić znaczenie znamienia. Wszyscy… tylko Misty ma z tym pewien problem. Zbliża się kolejne święto, wszystkie przyjaciółki Misty są podekscytowane, że oto mała klaczka dołączy do ich grona – do grona tych, które mają już na ciele znaczek – dołączy oficjalnie, bo przecież znamię już się pojawiło i nie zniknie. Potrzeba jeszcze odpowiedniej oprawy dla podkreślenia tego faktu. Podekscytowane kucyki po kolei opowiadają sobie, jak zapracowały na swoje znaczki – każda z bohaterek skrótowo opowiada o swoich doświadczeniach, co staje się dość tendencyjnym z perspektywy dorosłych przeglądem odpowiednich zachowań i oczekiwanych reakcji – każdy kucyk może udowodnić swoją przydatność czy dobre wychowanie – każdy sprawdził się w chwili próby i każdy swoim zachowaniem w zasadzie dał dobry przykład odbiorcom spoza bajkowego świata. Ten przegląd ideałów i wzorów do naśladowania zmienia się trochę za sprawą Misty. Bohaterka wie, że powinna z pozostałymi kucykami cieszyć się nadchodzącym świętem, tymczasem… paraliżuje ją strach. Okazuje się, że nie było wyjątków, żaden kucyk w historii nie wyłamał się przed prezentacją – każdy poradził sobie z wystąpieniem przed licznym gronem innych. Im bliżej wielkiego święta, tym gorzej czuje się jednak Misty, motywowana przez koleżanki. Trema wręcz paraliżuje bohaterkę – i całkowicie uniemożliwia cieszenie się z nadchodzącej uroczystości. „Uroczystość” to krótkie opowiadanie do samodzielnego czytania przez małe fanki My Little Pony – książeczka, w której nie trzeba zbytnio się wysilać, żeby nadążyć za fabułą, raczej statyczna ze względu na przyjętą formę i kompozycję szkatułkową: przygotowania do święta zdominowały tu opowieści o poprzednich sukcesach przyjaciółek Misty, to wystarcza do zbudowania klimatu. Autorom potrzebne jest tylko podkreślenie niepewności i zagubienia, tremy i strachu przed publicznymi wystąpieniami w wykonaniu głównej bohaterki. Misty ma pokazywać dzieciom, że zupełnie normalne jest odczuwanie lęku i niechęć do prezentowania się na gali – niektórzy wolą po prostu pozostać w cieniu i dla nich świętowanie oznacza coś zupełnie innego niż uroczyste odznaczenia czy prezentacje talentów. Cała opowieść przygotowana została tak, żeby mali czytelnicy zrozumieli, że nie ma nic złego w różnicach i w podejściu do określonych spraw. Najlepsze przesłanie tomiku kryje się w zachowaniu grupy przyjaciółek Misty – kiedy dowiadują się, na czym polega problem bohaterki, znajdują idealne rozwiązanie, które pozwoli zachować spokój i jednocześnie odpowiednio uczcić przejście do grona kucyków ze znaczkiem na boku.
Odznaczenie
W życiu każdego kucyka jest taki wyjątkowy dzień. Najpierw to moment, w którym na boku pojawia się znamię: to symbol unikatowych umiejętności, talentów albo cech, które zamieniają się niemal w supermoc i w pewien sposób definiują bohaterkę w lokalnej społeczności. Nawet jeśli kucyki martwią się, że nie uda im się odkryć własnych atutów, znamię przyjdzie z czasem, pojawi się w odpowiedzi na jakieś ważne zadanie albo reakcję w odpowiednim momencie. Niektóre bohaterki dopiero w momencie pojawienia się znaczka przekonują się, w czym są naprawdę dobre – albo jak mogą być postrzegane. Wszystkie kucyki, które już weszły w posiadanie znamienia – bajkowy odpowiednik dojrzewania – mogą przedstawić swoje talenty na specjalnym pokazie. Wiosenne Święto Znaczka to uroczystość odbywająca się w pałacu i połączona z prezentacją umiejętności – każdy może udowodnić, że na znaczek zasłużył. To okazja do świętowania i radości, wszyscy bardzo się cieszą i kibicują sobie nawzajem, wszyscy też potrzebują rytuału przejścia, żeby podkreślić znaczenie znamienia. Wszyscy… tylko Misty ma z tym pewien problem. Zbliża się kolejne święto, wszystkie przyjaciółki Misty są podekscytowane, że oto mała klaczka dołączy do ich grona – do grona tych, które mają już na ciele znaczek – dołączy oficjalnie, bo przecież znamię już się pojawiło i nie zniknie. Potrzeba jeszcze odpowiedniej oprawy dla podkreślenia tego faktu. Podekscytowane kucyki po kolei opowiadają sobie, jak zapracowały na swoje znaczki – każda z bohaterek skrótowo opowiada o swoich doświadczeniach, co staje się dość tendencyjnym z perspektywy dorosłych przeglądem odpowiednich zachowań i oczekiwanych reakcji – każdy kucyk może udowodnić swoją przydatność czy dobre wychowanie – każdy sprawdził się w chwili próby i każdy swoim zachowaniem w zasadzie dał dobry przykład odbiorcom spoza bajkowego świata. Ten przegląd ideałów i wzorów do naśladowania zmienia się trochę za sprawą Misty. Bohaterka wie, że powinna z pozostałymi kucykami cieszyć się nadchodzącym świętem, tymczasem… paraliżuje ją strach. Okazuje się, że nie było wyjątków, żaden kucyk w historii nie wyłamał się przed prezentacją – każdy poradził sobie z wystąpieniem przed licznym gronem innych. Im bliżej wielkiego święta, tym gorzej czuje się jednak Misty, motywowana przez koleżanki. Trema wręcz paraliżuje bohaterkę – i całkowicie uniemożliwia cieszenie się z nadchodzącej uroczystości. „Uroczystość” to krótkie opowiadanie do samodzielnego czytania przez małe fanki My Little Pony – książeczka, w której nie trzeba zbytnio się wysilać, żeby nadążyć za fabułą, raczej statyczna ze względu na przyjętą formę i kompozycję szkatułkową: przygotowania do święta zdominowały tu opowieści o poprzednich sukcesach przyjaciółek Misty, to wystarcza do zbudowania klimatu. Autorom potrzebne jest tylko podkreślenie niepewności i zagubienia, tremy i strachu przed publicznymi wystąpieniami w wykonaniu głównej bohaterki. Misty ma pokazywać dzieciom, że zupełnie normalne jest odczuwanie lęku i niechęć do prezentowania się na gali – niektórzy wolą po prostu pozostać w cieniu i dla nich świętowanie oznacza coś zupełnie innego niż uroczyste odznaczenia czy prezentacje talentów. Cała opowieść przygotowana została tak, żeby mali czytelnicy zrozumieli, że nie ma nic złego w różnicach i w podejściu do określonych spraw. Najlepsze przesłanie tomiku kryje się w zachowaniu grupy przyjaciółek Misty – kiedy dowiadują się, na czym polega problem bohaterki, znajdują idealne rozwiązanie, które pozwoli zachować spokój i jednocześnie odpowiednio uczcić przejście do grona kucyków ze znaczkiem na boku.
czwartek, 7 marca 2024
Agnieszka Wajda: Dom
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Myszkowanie
Agnieszka Wajda kontynuuje ciekawą serię picture booków Naszej Księgarni – proponuje książkę, która jest artystycznym popisem i zapowiedzią zabawy dla odbiorców. Nie trzeba tu będzie zbyt dużo czytać, co najwyżej – sprawdzać podpisy pod obrazkami, żeby dowiedzieć się, co takiego autorka przedstawia w przekrojach kolejnych pomieszczeń. W ten sposób dzieci będą poszerzać słownictwo (i ewentualnie – ćwiczyć rozpoznawanie liter), ale też… kształtować wyobraźnię. Bo zestaw przedmiotów wyliczanych bez żadnego dodatkowego komentarza zamienia się w proste ćwiczenie kreatywności – i na ten efekt lektury niewielu zwróci uwagę. Warto jednak pamiętać, że nagromadzenie haseł zamieni się tutaj w lekcję możliwości – dziecko przekona się, jak wiele tematów na opowieści ma w zasięgu wzroku i – że nie da się nudzić nawet w doskonale sobie znanym otoczeniu.
„Dom” to publikacja wielkoformatowa. Dzięki przedstawieniu bohaterów w opisie książki odbiorcy dowiedzą się, że oto trafiają do dużego domu Ani i Kazika – ale bohaterów w środku nie znajdą. Znajdą za to mnóstwo przedmiotów codziennego użytku, a nawet niepotrzebnych gratów – nie tylko ze świata dzieci (pokój dziecięcy to tylko jedno z pomieszczeń, do którego odbiorcy wkroczą; rzeczy, które Agnieszka Wajda wyrysowuje precyzyjnie w odpowiednich miejscach znane są w pierwszej kolejności dorosłym – dzieci na niektóre z nich w ogóle nie zwróciłyby uwagi lub nie znałyby przeznaczenia). Dom składa się z licznych pomieszczeń, nie tylko tych obecnych w każdym tomiku dla najmłodszych – kuchnia, łazienka, sypialnia czy przedpokój to oczywiste miejsca w każdym domu i mieszkaniu. Ale u Ani i Kazika zajrzeć można jeszcze na strych, do piwnicy, do spiżarni czy do wiatrołapu – i tu już robi się bardziej egzotycznie. Autorka przy okazji przekonuje odbiorców, jak wieloma przedmiotami otaczają się na co dzień (można się zastanowić, które są zbędne i tylko zagracają przestrzeń). Opowieść odbiorcy tworzyć sobie będą sami – otrzymują miejsce, w którym może dziać się akcja. Każda rozkładówka to przejrzenie rzeczy z konkretnego tematu (można by zatem polecać ten tomik także do ćwiczenia słówek obcokrajowcom). Obrazki są realistyczne – i piękne, trudno oderwać od nich wzrok. Dzieci będą się dobrze bawić, sprawdzając, czy Ania i Kazik mają w domu to samo, co one – porównania i śledzenie innych to zawsze atrakcja. Zaproszenie do modelowego domu nie oznacza przecież oglądania tylko pokazowych miejsc – w zakamarkach kryją się niespodzianki i będzie można o nich komuś poopowiadać, ćwicząc przy okazji sztukę prowadzenia narracji. Agnieszka Wajda rezygnuje z infantylizmu na rzecz realistycznych obrazków, więc dzieci, które nie lubią „bajkowych” obrazków, dadzą się przekonać do działania bez większego trudu. Przy okazji autorka może też zapewnić popis własnych umiejętności – te ilustracje robią wrażenie, nie tylko na najmłodszych odbiorcach.
Korzystać z „Domu” można na różne sposoby, potraktować to jako zestaw wyszukiwanek i zagadek albo przeglądu własnego stanu posiadania. Można porównywać przedmioty i wymyślać, do czego mogą służyć bohaterom (albo – w jakich okolicznościach). Taka lektura urozmaici korzystanie z książek i przyda się dzieciom jako odskocznia od klasycznych czytanek. Tu nie ma mowy o rutynie, a odwiedziny w domu Ani i Kazika to okazja do wielu przemyśleń i zabaw. Wszystko będzie zależało od kreatywności odbiorców.
Myszkowanie
Agnieszka Wajda kontynuuje ciekawą serię picture booków Naszej Księgarni – proponuje książkę, która jest artystycznym popisem i zapowiedzią zabawy dla odbiorców. Nie trzeba tu będzie zbyt dużo czytać, co najwyżej – sprawdzać podpisy pod obrazkami, żeby dowiedzieć się, co takiego autorka przedstawia w przekrojach kolejnych pomieszczeń. W ten sposób dzieci będą poszerzać słownictwo (i ewentualnie – ćwiczyć rozpoznawanie liter), ale też… kształtować wyobraźnię. Bo zestaw przedmiotów wyliczanych bez żadnego dodatkowego komentarza zamienia się w proste ćwiczenie kreatywności – i na ten efekt lektury niewielu zwróci uwagę. Warto jednak pamiętać, że nagromadzenie haseł zamieni się tutaj w lekcję możliwości – dziecko przekona się, jak wiele tematów na opowieści ma w zasięgu wzroku i – że nie da się nudzić nawet w doskonale sobie znanym otoczeniu.
„Dom” to publikacja wielkoformatowa. Dzięki przedstawieniu bohaterów w opisie książki odbiorcy dowiedzą się, że oto trafiają do dużego domu Ani i Kazika – ale bohaterów w środku nie znajdą. Znajdą za to mnóstwo przedmiotów codziennego użytku, a nawet niepotrzebnych gratów – nie tylko ze świata dzieci (pokój dziecięcy to tylko jedno z pomieszczeń, do którego odbiorcy wkroczą; rzeczy, które Agnieszka Wajda wyrysowuje precyzyjnie w odpowiednich miejscach znane są w pierwszej kolejności dorosłym – dzieci na niektóre z nich w ogóle nie zwróciłyby uwagi lub nie znałyby przeznaczenia). Dom składa się z licznych pomieszczeń, nie tylko tych obecnych w każdym tomiku dla najmłodszych – kuchnia, łazienka, sypialnia czy przedpokój to oczywiste miejsca w każdym domu i mieszkaniu. Ale u Ani i Kazika zajrzeć można jeszcze na strych, do piwnicy, do spiżarni czy do wiatrołapu – i tu już robi się bardziej egzotycznie. Autorka przy okazji przekonuje odbiorców, jak wieloma przedmiotami otaczają się na co dzień (można się zastanowić, które są zbędne i tylko zagracają przestrzeń). Opowieść odbiorcy tworzyć sobie będą sami – otrzymują miejsce, w którym może dziać się akcja. Każda rozkładówka to przejrzenie rzeczy z konkretnego tematu (można by zatem polecać ten tomik także do ćwiczenia słówek obcokrajowcom). Obrazki są realistyczne – i piękne, trudno oderwać od nich wzrok. Dzieci będą się dobrze bawić, sprawdzając, czy Ania i Kazik mają w domu to samo, co one – porównania i śledzenie innych to zawsze atrakcja. Zaproszenie do modelowego domu nie oznacza przecież oglądania tylko pokazowych miejsc – w zakamarkach kryją się niespodzianki i będzie można o nich komuś poopowiadać, ćwicząc przy okazji sztukę prowadzenia narracji. Agnieszka Wajda rezygnuje z infantylizmu na rzecz realistycznych obrazków, więc dzieci, które nie lubią „bajkowych” obrazków, dadzą się przekonać do działania bez większego trudu. Przy okazji autorka może też zapewnić popis własnych umiejętności – te ilustracje robią wrażenie, nie tylko na najmłodszych odbiorcach.
Korzystać z „Domu” można na różne sposoby, potraktować to jako zestaw wyszukiwanek i zagadek albo przeglądu własnego stanu posiadania. Można porównywać przedmioty i wymyślać, do czego mogą służyć bohaterom (albo – w jakich okolicznościach). Taka lektura urozmaici korzystanie z książek i przyda się dzieciom jako odskocznia od klasycznych czytanek. Tu nie ma mowy o rutynie, a odwiedziny w domu Ani i Kazika to okazja do wielu przemyśleń i zabaw. Wszystko będzie zależało od kreatywności odbiorców.
środa, 6 marca 2024
Układam puzzle. W lesie
Harperkids, Warszawa 2024.
Układanka
Kolejna książka-gadżet w biblioteczce Akademii Mądrego Dziecka łączy czytanie, oglądanie obrazków i zabawę – czyli (również) ćwiczenia manualne. „Układam puzzle. W lesie” to sprytny sposób na wykorzystanie kartonowego picture booka jako źródła rozrywki dla maluchów. Każda rozkładówka zawiera tu puzzle – dwu- lub trzyelementowe układanki do wpasowania w konkretne miejsce na stronie (w odpowiednio wycięty kształt). Puzzle można wyjmować z książeczki i układać wielokrotnie – także poza samą publikacją. Dzieci zyskają zatem mnóstwo zabawy i przy okazji będą trenować koordynację wzrokowo-ruchową.
„W lesie” to zachęta do odbywania spacerów i do podziwiania przyrody. Autorzy stawiają tutaj na to, co najbardziej zawsze dzieci intryguje – czyli na zwierzęta. Zapewniają najmłodszym rozrywkę i porcję wiedzy: każde zwierzę, które można ułożyć z puzzli (niedźwiedź, jeleń, lis i królik) zyskuje tutaj krótki, jednozdaniowy komentarz, który wskazuje na zwyczaje lub zachowania wybranego gatunku. Druga strona rozkładówki zawiera także drobną wiadomość na temat życia w lesie. Jakby tego było mało, na każdej rozkładówce powtarza się też pytanie o wiewiórkę, która wprawdzie jako puzzle nie występuje, ale pojawia się na ilustracjach. To oczywiste zaproszenie do uważnego śledzenia obrazków – i lekcja spostrzegawczości dla najmłodszych. Kilkulatki mogą też ucieszyć się z powtarzalności tematu – zwielokrotnienie zadania wywoła efekt komiczny.
Bardzo grube kartonowe strony (każda musi zmieścić grube tekturowe puzzle do wyciągnięcia i dodatkowo tył ilustracji) mają tu zaokrąglone rogi, żeby dziecko nie zrobiło sobie krzywdy podczas zabawy. Do tego pojawiają się osobne wgłębienia, żeby łatwiej było wyjmować elementy układanek. Same puzzle są bardzo duże, żeby zminimalizować ryzyko połknięcia przez dziecko – i żeby ułatwić manewrowanie nimi. To doskonały pomysł na pierwsze układanki dla najmłodszych – dzieci nie tylko przekonają się, ile radości może dawać zabawa tego rodzaju, przekonają się też do książek, które kryją w sobie skarby. Niewiele tu wiadomości – ale przecież nikt nie oczekiwałby od kilkulatków, żeby były w stanie zapamiętać więcej, wystarczy drobiazg, żeby zaprosić do śledzenia „akcji” i oglądania kolejnych stron. Jest to publikacja, która łączy wyzwania – nie tylko trzeba śledzić opowieść (chociaż nie ma tu ani fabuły, ani sprawdzania wiedzy dziecka, wystarczy słuchanie czytanego przez rodzica tekstu, ewentualnie wzbogacone o opowiadanie o tym, co widać na obrazkach). Kolorowe strony z komputerowymi rysunkami przykuwają wzrok dzieci – są tu proste kształty i elementy pozbawione konturów. Do tego dochodzą zagadki (wskazywanie wiewiórki) i zadanie najważniejsze – czyli układanie puzzli w zależności od tego, jaką strategię odbiorcy przyjmą: albo z wyjmowaniem i wkładaniem z powrotem do książeczki pojedynczych zwierząt, albo z wybieraniem z całego zestawu wyjętych wcześniej elementów konkretnego zwierzęcia. Chociaż zatem są tu jedynie cztery rozkładówki, zabawa szybko się nie znudzi – będzie przekonywać najmłodszych odbiorców do korzystania z tomiku.
Układanka
Kolejna książka-gadżet w biblioteczce Akademii Mądrego Dziecka łączy czytanie, oglądanie obrazków i zabawę – czyli (również) ćwiczenia manualne. „Układam puzzle. W lesie” to sprytny sposób na wykorzystanie kartonowego picture booka jako źródła rozrywki dla maluchów. Każda rozkładówka zawiera tu puzzle – dwu- lub trzyelementowe układanki do wpasowania w konkretne miejsce na stronie (w odpowiednio wycięty kształt). Puzzle można wyjmować z książeczki i układać wielokrotnie – także poza samą publikacją. Dzieci zyskają zatem mnóstwo zabawy i przy okazji będą trenować koordynację wzrokowo-ruchową.
„W lesie” to zachęta do odbywania spacerów i do podziwiania przyrody. Autorzy stawiają tutaj na to, co najbardziej zawsze dzieci intryguje – czyli na zwierzęta. Zapewniają najmłodszym rozrywkę i porcję wiedzy: każde zwierzę, które można ułożyć z puzzli (niedźwiedź, jeleń, lis i królik) zyskuje tutaj krótki, jednozdaniowy komentarz, który wskazuje na zwyczaje lub zachowania wybranego gatunku. Druga strona rozkładówki zawiera także drobną wiadomość na temat życia w lesie. Jakby tego było mało, na każdej rozkładówce powtarza się też pytanie o wiewiórkę, która wprawdzie jako puzzle nie występuje, ale pojawia się na ilustracjach. To oczywiste zaproszenie do uważnego śledzenia obrazków – i lekcja spostrzegawczości dla najmłodszych. Kilkulatki mogą też ucieszyć się z powtarzalności tematu – zwielokrotnienie zadania wywoła efekt komiczny.
Bardzo grube kartonowe strony (każda musi zmieścić grube tekturowe puzzle do wyciągnięcia i dodatkowo tył ilustracji) mają tu zaokrąglone rogi, żeby dziecko nie zrobiło sobie krzywdy podczas zabawy. Do tego pojawiają się osobne wgłębienia, żeby łatwiej było wyjmować elementy układanek. Same puzzle są bardzo duże, żeby zminimalizować ryzyko połknięcia przez dziecko – i żeby ułatwić manewrowanie nimi. To doskonały pomysł na pierwsze układanki dla najmłodszych – dzieci nie tylko przekonają się, ile radości może dawać zabawa tego rodzaju, przekonają się też do książek, które kryją w sobie skarby. Niewiele tu wiadomości – ale przecież nikt nie oczekiwałby od kilkulatków, żeby były w stanie zapamiętać więcej, wystarczy drobiazg, żeby zaprosić do śledzenia „akcji” i oglądania kolejnych stron. Jest to publikacja, która łączy wyzwania – nie tylko trzeba śledzić opowieść (chociaż nie ma tu ani fabuły, ani sprawdzania wiedzy dziecka, wystarczy słuchanie czytanego przez rodzica tekstu, ewentualnie wzbogacone o opowiadanie o tym, co widać na obrazkach). Kolorowe strony z komputerowymi rysunkami przykuwają wzrok dzieci – są tu proste kształty i elementy pozbawione konturów. Do tego dochodzą zagadki (wskazywanie wiewiórki) i zadanie najważniejsze – czyli układanie puzzli w zależności od tego, jaką strategię odbiorcy przyjmą: albo z wyjmowaniem i wkładaniem z powrotem do książeczki pojedynczych zwierząt, albo z wybieraniem z całego zestawu wyjętych wcześniej elementów konkretnego zwierzęcia. Chociaż zatem są tu jedynie cztery rozkładówki, zabawa szybko się nie znudzi – będzie przekonywać najmłodszych odbiorców do korzystania z tomiku.
wtorek, 5 marca 2024
Dr Gareth Moore: Zgadnij! Nazwij! Połącz! Gimnastyka umysłu z 20 zagadkami obrazkowymi
Kropka, Warszawa 2024.
Ambitna zabawa
To publikacja, której daleko do infantylizmu i uproszczeń – do tego stopnia, że quizy w niej zawarte rozwiązywać mogą dorośli na równych prawach ze swoimi pociechami. „Zgadnij! Nazwij! Połącz!” to książka ciekawa i odwołująca się do różnych dziedzin tematycznych: pojawią się tu zwierzęta (także – różne rasy), ale też loty w kosmos, flagi, sporty, instrumenty muzyczne, dania z różnych stron świata, kamienie szlachetne i mnóstwo innych zagadnień: motywów jest aż dwadzieścia, więc każdy znajdzie tu coś dla siebie – część z nich nawet dorosłym sprawić może sporo trudności. Ale zasada korzystania z tej książki jest prosta. Nie trzeba być omnibusem, nie trzeba będzie szukać w internecie odpowiedzi. Konstrukcja tomiku pozwoli dzieciom ćwiczyć logiczne myślenie, a przy okazji też zapamiętywanie danych z różnych dziedzin.
Temat zajmuje dwie następujące po sobie rozkładówki. Na pierwszej pojawiają się ilustracje, przedmioty, które trzeba nazwać. Zdobywanie wiedzy wiąże się tu z zabawą. Każdy quiz ma zestaw podpowiedzi i wskazówek (podawanych w przypadkowej kolejności): warto śledzić je uważnie i próbować dopasować do konkretnego obrazka. To pomoże w znalezieniu rozwiązania. Jeśli jednak zadanie okaże się zbyt trudne – wszystko wyjaśni się na kolejnych dwóch stronach. Tutaj bowiem prezentuje się kolejne rozwiązania, ale… dodając do nich osobne komentarze. Dzięki temu odbiorcy nie tylko mogą sprawdzić poprawność swoich odpowiedzi, ale też dowiedzieć się czegoś więcej w niebanalny sposób. Krótkie podpisy pod rysunkami idealnie nadają się do zaspokajania ciekawości – najmłodsi mogą zdobywać wiadomości z dziedzin, których zwykle by nie analizowali (rodzaje ciast to temat, który wydaje się bardziej naturalny dla cukiernika niż dla ucznia podstawówki – nawet dorośli niezwiązani z zawodem mogą zetknąć się tu z wielkimi wyzwaniami). Ale chociaż książka ma uczyć, dostarcza bardzo dużo zabawy. Rozrywka jest tu nierozerwalnie połączona ze zdobywaniem informacji – a dzieci docenią możliwość poznawania nowych zagadnień. Być może zresztą dzięki temu odkryją w sobie inne niż do tej pory pasje. Za sprawą ciągłego zmieniania tematów nie można się tutaj nudzić – ktoś, kto ma w małym palcu ciekawostki z jednej dziedziny, łatwo da się pokonać w innej. Te dzieci, które lubią systematyzowanie wiadomości, bardzo dobrze się tu odnajdą. A przecież książka nie przytłacza: mimo ambitnego podejścia do tematu przyswajania wiedzy wykorzystuje chwyty, które pozwolą odbiorcom na przyjemne korzystanie z lektury. Liczy się tu umiejętność wykorzystywania podawanych informacji, ale przy okazji wiąże się ona z przyswajaniem słownictwa i stałym poszerzaniem zasobu wiedzy. Dr Gareth Moore zapewnia zabawę – i rywalizację – całym rodzinom. Co ciekawe, autor nie boi się konkurencji: zachęca wręcz odbiorców do tego, żeby tworzyli dalsze własne zagadki i prezentowali je bliskim – pokazuje, jak to zrobić, podpowiada, jak krok po kroku stworzyć własny quiz. Oznacza to, że zabawa przedłuży się znacznie – i wyzwoli w dzieciach kreatywność.
Rzadko trafia się na rynku aż tak potrzebna i wartościowa publikacja dla najmłodszych. Ta książka zapisze się w historii literatury – chociaż z pozoru zawiera tylko obrazkowe zagadki, pokazuje, jak sensownie wykorzystać potencjał literatury edukacyjnej i zachęcić dzieci do pracy umysłowej. Jest to propozycja, na którą trzeba zwrócić uwagę – idealna w rozbudzaniu zainteresowań dzieci.
Ambitna zabawa
To publikacja, której daleko do infantylizmu i uproszczeń – do tego stopnia, że quizy w niej zawarte rozwiązywać mogą dorośli na równych prawach ze swoimi pociechami. „Zgadnij! Nazwij! Połącz!” to książka ciekawa i odwołująca się do różnych dziedzin tematycznych: pojawią się tu zwierzęta (także – różne rasy), ale też loty w kosmos, flagi, sporty, instrumenty muzyczne, dania z różnych stron świata, kamienie szlachetne i mnóstwo innych zagadnień: motywów jest aż dwadzieścia, więc każdy znajdzie tu coś dla siebie – część z nich nawet dorosłym sprawić może sporo trudności. Ale zasada korzystania z tej książki jest prosta. Nie trzeba być omnibusem, nie trzeba będzie szukać w internecie odpowiedzi. Konstrukcja tomiku pozwoli dzieciom ćwiczyć logiczne myślenie, a przy okazji też zapamiętywanie danych z różnych dziedzin.
Temat zajmuje dwie następujące po sobie rozkładówki. Na pierwszej pojawiają się ilustracje, przedmioty, które trzeba nazwać. Zdobywanie wiedzy wiąże się tu z zabawą. Każdy quiz ma zestaw podpowiedzi i wskazówek (podawanych w przypadkowej kolejności): warto śledzić je uważnie i próbować dopasować do konkretnego obrazka. To pomoże w znalezieniu rozwiązania. Jeśli jednak zadanie okaże się zbyt trudne – wszystko wyjaśni się na kolejnych dwóch stronach. Tutaj bowiem prezentuje się kolejne rozwiązania, ale… dodając do nich osobne komentarze. Dzięki temu odbiorcy nie tylko mogą sprawdzić poprawność swoich odpowiedzi, ale też dowiedzieć się czegoś więcej w niebanalny sposób. Krótkie podpisy pod rysunkami idealnie nadają się do zaspokajania ciekawości – najmłodsi mogą zdobywać wiadomości z dziedzin, których zwykle by nie analizowali (rodzaje ciast to temat, który wydaje się bardziej naturalny dla cukiernika niż dla ucznia podstawówki – nawet dorośli niezwiązani z zawodem mogą zetknąć się tu z wielkimi wyzwaniami). Ale chociaż książka ma uczyć, dostarcza bardzo dużo zabawy. Rozrywka jest tu nierozerwalnie połączona ze zdobywaniem informacji – a dzieci docenią możliwość poznawania nowych zagadnień. Być może zresztą dzięki temu odkryją w sobie inne niż do tej pory pasje. Za sprawą ciągłego zmieniania tematów nie można się tutaj nudzić – ktoś, kto ma w małym palcu ciekawostki z jednej dziedziny, łatwo da się pokonać w innej. Te dzieci, które lubią systematyzowanie wiadomości, bardzo dobrze się tu odnajdą. A przecież książka nie przytłacza: mimo ambitnego podejścia do tematu przyswajania wiedzy wykorzystuje chwyty, które pozwolą odbiorcom na przyjemne korzystanie z lektury. Liczy się tu umiejętność wykorzystywania podawanych informacji, ale przy okazji wiąże się ona z przyswajaniem słownictwa i stałym poszerzaniem zasobu wiedzy. Dr Gareth Moore zapewnia zabawę – i rywalizację – całym rodzinom. Co ciekawe, autor nie boi się konkurencji: zachęca wręcz odbiorców do tego, żeby tworzyli dalsze własne zagadki i prezentowali je bliskim – pokazuje, jak to zrobić, podpowiada, jak krok po kroku stworzyć własny quiz. Oznacza to, że zabawa przedłuży się znacznie – i wyzwoli w dzieciach kreatywność.
Rzadko trafia się na rynku aż tak potrzebna i wartościowa publikacja dla najmłodszych. Ta książka zapisze się w historii literatury – chociaż z pozoru zawiera tylko obrazkowe zagadki, pokazuje, jak sensownie wykorzystać potencjał literatury edukacyjnej i zachęcić dzieci do pracy umysłowej. Jest to propozycja, na którą trzeba zwrócić uwagę – idealna w rozbudzaniu zainteresowań dzieci.
poniedziałek, 4 marca 2024
Jennifer Egan: Domek z piernika
Znak, Kraków 2024.
Sterowanie
Ludzie zachłystują się nową technologią i możliwościami, jakie ona niesie, nie pamiętając, że historia wyraźnie pokazała jedno: każdy postęp i każdy wynalazek może zostać wykorzystany przeciwko ludzkości. A skoro może – to najpewniej znajdzie się ktoś, kto zechce z tego potencjału skorzystać. Nie inaczej jest z aplikacją, która pojawia się w niedalekiej przyszłości. Bix, geniusz informatyki, nie potrafi odtworzyć swoich wspomnień z pewnego momentu w życiu. Postanawia zatem zaprząc technologię do procesu odbudowywania myśli – i wypuszcza na rynek aplikację, która pozwala korzystać w nieograniczony sposób ze wspomnień całej ludzkości. Cena: bagatela, oddanie własnych wspomnień do wspólnych celów. Tak całkowicie zmienia się świat. Od tej pory będą tu ludzie koncentrujący się tylko na uczuciach, ci, którzy wszystko przeliczają i w danych matematycznych znajdują ukojenie, a także ci, którzy do swoich umysłów wpuścili ryjkowce – urządzenia do szpiegowania. Oczywiście ryjkowce można wykorzystywać także do sterowania ludźmi i uczynienia z nich bezdusznych narzędzi – ale przecież postęp kusi, a fakt, że wszyscy w aplikację Bixa wierzą i chętnie z niej korzystają, nie pozostawia miejsca na sygnały alarmowe. „Domek z piernika” to bliskofuturystyczna pseudoapokalipsa. Bo przecież życie toczy się dalej, nikt nie ginie (chyba że trafi na celownik snajpera o zaprogramowanym przez wojsko mózgu), a utrata osobistych wspomnień to coś, co nie wydaje się przesadnym poświęceniem. A jednak wraz z rozbudowywaniem się aplikacji przyszłości rozbudowują się też lęki i traumy, na jakie wcześniej nie było miejsca. Ludzie przekonują się, że huraoptymizm nie był uzasadnioną reakcją na zestaw szans.
Ale Jennifer Egan ów wynalazek spycha na margines opowieści. Przygląda się w „Domku z piernika” różnym ludziom, których losy na pierwszy rzut oka są dość luźno ze sobą powiązane (jeśli w ogóle) – a sama aplikacja tkwi w uśpieniu w tle – nikt o niej nie pamięta, bo jest to już naturalne dla bohaterów. Dopiero kiedy wydarzy się coś, co zmieni sposób myślenia – albo pozwoli postaciom uświadomić sobie ogrom komplikacji spowodowany technologiczną zmianą – z refleksją powraca motyw informatyzacji społeczeństwa. Nie będzie tu przesadnie dużo informatycznych szczegółów, za to Jennifer Egan skupi się na psychologicznych aspektach funkcjonowania w świecie po metamorfozie. I na pewno nie będzie to obrazek krzepiący. Każdy z bohaterów funkcjonuje we własnej przestrzeni i każdy potrzebuje innych rozwiązań – łączy ich jednak to, że w odpowiednim momencie mogą zostać skontrolowani lub zinwigilowani i nie mają większych możliwości sprzeciwienia się takim zachowaniom. Coś, co miało przynieść radość, wyzwolenie i pomoc, zamienia się w wielką pułapkę. Jennifer Egan poza budowaniem wyrazistych życiorysów z naturalnej (mimo że przyszłościowej) wizji bawi się też różnymi gatunkami użytkowymi, część wiadomości przerzuca do komunikatorów lub maili, sprawia, że narracja pochłania odbiorców, nigdy nie wydaje się zbyt oczywista – podobnie jak świat przedstawiony. Egan nie stawia sobie za cel pokazania rozwoju technologii – zajmuje się konsekwencjami postępu w tej dziedzinie, szuka pułapek, na które nie zwracają uwagi ludzie zafascynowani rozwojem. I te pułapki pobrzmiewają znacznie bardziej katastroficznie niż jakikolwiek film sensacyjny. Tu pomysł na powieść liczy się co najmniej tak samo jak pomysł na połączenie wspomnień wszystkich ludzi – i równie silne emocje będzie wyzwalać.
Sterowanie
Ludzie zachłystują się nową technologią i możliwościami, jakie ona niesie, nie pamiętając, że historia wyraźnie pokazała jedno: każdy postęp i każdy wynalazek może zostać wykorzystany przeciwko ludzkości. A skoro może – to najpewniej znajdzie się ktoś, kto zechce z tego potencjału skorzystać. Nie inaczej jest z aplikacją, która pojawia się w niedalekiej przyszłości. Bix, geniusz informatyki, nie potrafi odtworzyć swoich wspomnień z pewnego momentu w życiu. Postanawia zatem zaprząc technologię do procesu odbudowywania myśli – i wypuszcza na rynek aplikację, która pozwala korzystać w nieograniczony sposób ze wspomnień całej ludzkości. Cena: bagatela, oddanie własnych wspomnień do wspólnych celów. Tak całkowicie zmienia się świat. Od tej pory będą tu ludzie koncentrujący się tylko na uczuciach, ci, którzy wszystko przeliczają i w danych matematycznych znajdują ukojenie, a także ci, którzy do swoich umysłów wpuścili ryjkowce – urządzenia do szpiegowania. Oczywiście ryjkowce można wykorzystywać także do sterowania ludźmi i uczynienia z nich bezdusznych narzędzi – ale przecież postęp kusi, a fakt, że wszyscy w aplikację Bixa wierzą i chętnie z niej korzystają, nie pozostawia miejsca na sygnały alarmowe. „Domek z piernika” to bliskofuturystyczna pseudoapokalipsa. Bo przecież życie toczy się dalej, nikt nie ginie (chyba że trafi na celownik snajpera o zaprogramowanym przez wojsko mózgu), a utrata osobistych wspomnień to coś, co nie wydaje się przesadnym poświęceniem. A jednak wraz z rozbudowywaniem się aplikacji przyszłości rozbudowują się też lęki i traumy, na jakie wcześniej nie było miejsca. Ludzie przekonują się, że huraoptymizm nie był uzasadnioną reakcją na zestaw szans.
Ale Jennifer Egan ów wynalazek spycha na margines opowieści. Przygląda się w „Domku z piernika” różnym ludziom, których losy na pierwszy rzut oka są dość luźno ze sobą powiązane (jeśli w ogóle) – a sama aplikacja tkwi w uśpieniu w tle – nikt o niej nie pamięta, bo jest to już naturalne dla bohaterów. Dopiero kiedy wydarzy się coś, co zmieni sposób myślenia – albo pozwoli postaciom uświadomić sobie ogrom komplikacji spowodowany technologiczną zmianą – z refleksją powraca motyw informatyzacji społeczeństwa. Nie będzie tu przesadnie dużo informatycznych szczegółów, za to Jennifer Egan skupi się na psychologicznych aspektach funkcjonowania w świecie po metamorfozie. I na pewno nie będzie to obrazek krzepiący. Każdy z bohaterów funkcjonuje we własnej przestrzeni i każdy potrzebuje innych rozwiązań – łączy ich jednak to, że w odpowiednim momencie mogą zostać skontrolowani lub zinwigilowani i nie mają większych możliwości sprzeciwienia się takim zachowaniom. Coś, co miało przynieść radość, wyzwolenie i pomoc, zamienia się w wielką pułapkę. Jennifer Egan poza budowaniem wyrazistych życiorysów z naturalnej (mimo że przyszłościowej) wizji bawi się też różnymi gatunkami użytkowymi, część wiadomości przerzuca do komunikatorów lub maili, sprawia, że narracja pochłania odbiorców, nigdy nie wydaje się zbyt oczywista – podobnie jak świat przedstawiony. Egan nie stawia sobie za cel pokazania rozwoju technologii – zajmuje się konsekwencjami postępu w tej dziedzinie, szuka pułapek, na które nie zwracają uwagi ludzie zafascynowani rozwojem. I te pułapki pobrzmiewają znacznie bardziej katastroficznie niż jakikolwiek film sensacyjny. Tu pomysł na powieść liczy się co najmniej tak samo jak pomysł na połączenie wspomnień wszystkich ludzi – i równie silne emocje będzie wyzwalać.
niedziela, 3 marca 2024
Agnieszka Lingas-Łoniewska: Armin
Luna, Warszawa 2024.
Zapomnienie
To druga część perypetii braci bliźniaków, Milana i Armina – więc raczej przypadkowe czytelniczki po nią nie sięgną. Co Agnieszka Lingas-Łoniewska ma do powiedzenia w sferze powieści erotycznych sprawdzą natomiast te, które życzą jak najlepiej „grzecznemu” bratu. „Armin” to powieść prosta i nieodbiegająca od schematów – a autorka wyraźnie boryka się z deficytami w dziedzinie stosunków damsko-męskich – w obszarze języka polskiego. Ale omija niektóre mielizny i przynajmniej nie zamienia relacji w karykaturę. Jest tu Natalia – bystra i niedająca się poskromić pani prawnik, kobieta, która w życiu prywatnym ma sporo problemów za sprawą chorej psychicznie matki i ojczyma-oprawcy. Natalia potrzebuje ucieczki od codzienności i dlatego przydaje jej się zaproszenie do ekskluzywnego klubu, klubu, w którym nie uprawia się seksu, ale można zrealizować rozmaite fantazje. Natalia jest najlepszą przyjaciółką Wiktorii – bohaterki romansu z pierwszego tomu. Teraz Wiktoria ma stać się szczęśliwą żoną Milana (ech, to przekonanie autorek powieści romantycznych, że na końcu płomiennego romansu musi czekać ślub), a Natalia szuka zapomnienia z tajemniczym nieznajomym w klubie. Owszem, przekomarza się też z Arminem, ale przeszkadza jej spokój i opanowanie mężczyzny – nie uważa go za obiekt wart uważniejszej obserwacji. Do czasu, bo sam Armin też nie pozostaje niewrażliwy na wdzięki Natalii i coraz bardziej chce bliższego poznania.
Chociaż oczywiście w powieściowym świecie i Natalia, i Armin mają swoje zajęcia i zawody – nie będzie to przesadnie uwypuklane w książce, Agnieszka Lingas-Łoniewska o wiele chętniej odnosi się do ich zachowań po godzinach – wtedy, kiedy mogą w maskach (klub wymaga anonimowości) realizować swoje pragnienia i… łamać zasady. Od czasu do czasu autorka przypomina sobie, że trzeba jeszcze sportretować bohaterów poza sypialnią i jej zamiennikami – ale wówczas nie poświęca zbyt wiele uwagi na rejestrowanie wydarzeń, liczy się wyłącznie tęsknota i oczekiwanie na spotkanie. Jednokierunkowość wysiłków sprawia, że trudno tu będzie zaangażować się w świat powieściowy – ale też w prostym erotyku niekoniecznie o to chodzi (tu z kolei poprzeczkę wysoko ustawiły zagraniczne autorki cykli young adults, rozwijające równie dobrze wątki seksualne jak i obyczajowe). Przeprowadza zatem Agnieszka Lingas-Łoniewska czytelniczki od seksu do seksu, rezygnując z psychologicznych pogłębień czy choćby uzasadnień niektórych postanowień. Co ciekawe, decyduje się też na rozwijanie wielkiej miłości – nie zamierza skupiać się wyłącznie na erotycznym spełnieniu, dokłada do tego szereg uczuć i rezygnuje z ich uzasadniania. Czytelniczkom spragnionym opisów zbliżeń i tak to powinno wystarczyć. „Armin” to powieść o niezbyt rozbudowanej intrydze, w dodatku od początku oczywistej dla odbiorczyń – i tylko tajemniczej dla bohaterki. Niewymagający erotyk jest jednak sprawnie napisany, jako literatura dla mas wystarczy. Z pewnością te panie, które nie szukają fabuł, a wyłącznie silnych emocji, będą mogły w tej książce znaleźć coś dla siebie.
Zapomnienie
To druga część perypetii braci bliźniaków, Milana i Armina – więc raczej przypadkowe czytelniczki po nią nie sięgną. Co Agnieszka Lingas-Łoniewska ma do powiedzenia w sferze powieści erotycznych sprawdzą natomiast te, które życzą jak najlepiej „grzecznemu” bratu. „Armin” to powieść prosta i nieodbiegająca od schematów – a autorka wyraźnie boryka się z deficytami w dziedzinie stosunków damsko-męskich – w obszarze języka polskiego. Ale omija niektóre mielizny i przynajmniej nie zamienia relacji w karykaturę. Jest tu Natalia – bystra i niedająca się poskromić pani prawnik, kobieta, która w życiu prywatnym ma sporo problemów za sprawą chorej psychicznie matki i ojczyma-oprawcy. Natalia potrzebuje ucieczki od codzienności i dlatego przydaje jej się zaproszenie do ekskluzywnego klubu, klubu, w którym nie uprawia się seksu, ale można zrealizować rozmaite fantazje. Natalia jest najlepszą przyjaciółką Wiktorii – bohaterki romansu z pierwszego tomu. Teraz Wiktoria ma stać się szczęśliwą żoną Milana (ech, to przekonanie autorek powieści romantycznych, że na końcu płomiennego romansu musi czekać ślub), a Natalia szuka zapomnienia z tajemniczym nieznajomym w klubie. Owszem, przekomarza się też z Arminem, ale przeszkadza jej spokój i opanowanie mężczyzny – nie uważa go za obiekt wart uważniejszej obserwacji. Do czasu, bo sam Armin też nie pozostaje niewrażliwy na wdzięki Natalii i coraz bardziej chce bliższego poznania.
Chociaż oczywiście w powieściowym świecie i Natalia, i Armin mają swoje zajęcia i zawody – nie będzie to przesadnie uwypuklane w książce, Agnieszka Lingas-Łoniewska o wiele chętniej odnosi się do ich zachowań po godzinach – wtedy, kiedy mogą w maskach (klub wymaga anonimowości) realizować swoje pragnienia i… łamać zasady. Od czasu do czasu autorka przypomina sobie, że trzeba jeszcze sportretować bohaterów poza sypialnią i jej zamiennikami – ale wówczas nie poświęca zbyt wiele uwagi na rejestrowanie wydarzeń, liczy się wyłącznie tęsknota i oczekiwanie na spotkanie. Jednokierunkowość wysiłków sprawia, że trudno tu będzie zaangażować się w świat powieściowy – ale też w prostym erotyku niekoniecznie o to chodzi (tu z kolei poprzeczkę wysoko ustawiły zagraniczne autorki cykli young adults, rozwijające równie dobrze wątki seksualne jak i obyczajowe). Przeprowadza zatem Agnieszka Lingas-Łoniewska czytelniczki od seksu do seksu, rezygnując z psychologicznych pogłębień czy choćby uzasadnień niektórych postanowień. Co ciekawe, decyduje się też na rozwijanie wielkiej miłości – nie zamierza skupiać się wyłącznie na erotycznym spełnieniu, dokłada do tego szereg uczuć i rezygnuje z ich uzasadniania. Czytelniczkom spragnionym opisów zbliżeń i tak to powinno wystarczyć. „Armin” to powieść o niezbyt rozbudowanej intrydze, w dodatku od początku oczywistej dla odbiorczyń – i tylko tajemniczej dla bohaterki. Niewymagający erotyk jest jednak sprawnie napisany, jako literatura dla mas wystarczy. Z pewnością te panie, które nie szukają fabuł, a wyłącznie silnych emocji, będą mogły w tej książce znaleźć coś dla siebie.