Agora, Warszawa 2023.
Jedenasty palec
Trzeba było prostej pokazówki, żeby uświadomić rodzicom, że chociaż ich syn przyszedł na świat bez jednego przedramienia, może wieść normalne i satysfakcjonujące życie, a do tego – osiągać wszystko, co sobie wymarzy. Wystarczyło przedstawić im dziecko, które również nie miało jednej ręki – i które mimochodem samodzielnie zawiązało sobie but. Ferran Aguilar, który w tym momencie uwierzył, że nie ma się co załamywać i poddawać, lekcję, jaką otrzymał, przekazał swojemu synowi – Davidowi – najlepiej jak potrafił. I o tym właśnie jest „Życie z klocków”. To historia, która mogła się potoczyć w różnych kierunkach, ale rozwinęła się w sposób najbardziej nieoczekiwany. Krótka autobiograficzna refleksja dająca nadzieję wszystkim, którzy urodzili się z innymi niż normatywne ciałami – i wszystkim, którzy uważają, że istnieje coś takiego jak niepełnosprawność. David Aguilar pokazuje, że w jego przypadku to słowo nie ma żadnego sensu.
Nikomu nie brakuje jedenastego palca, znakomita większość czytelników nawet by o takim deficycie nie pomyślała – i tak właśnie czuje się chłopiec, który ciągle jest pytany, czy nie brakuje mu ręki. David swoją cielesność oswaja przeważnie śmiechem, chociaż nie brakuje w jego egzystencji momentów katastrof i problemów – kiedy łamie mu serce pewna dziewczynka w szkole, kiedy nie jest w stanie zdać do następnej klasy albo kiedy musi wymierzyć sprawiedliwość i dać nauczkę koledze, który przekroczył granice dręczenia. Bohater i autor tomu „Życie z klocków” najpierw uczy się przełamywania trudności: dowiaduje się, że może – jak inne dzieci – jeździć na rowerze (wystarczy skonstruować odpowiednie trzymadło, bo protezy Aguilar raczej nie używa), później jeździ na szkolne wycieczki i składa origami. Wiązanie butów to czynność naturalna i niewyzwalająca refleksji, ale takim zajęciem staje się też składanie modeli z klocków Lego. David Aguilar uwielbia łączyć elementy układanek, ale o wiele bardziej podoba mu się tworzenie nowych konstrukcji. Jako dziewięciolatek buduje sobie namiastkę ręki – jeszcze nieidealną i toporną, ale sprawdzającą się w zwykłych czynnościach. I chociaż protezy wciąż nie potrzebuje – bo świetnie nauczył się używać własnego ciała – to ciągle wymyśla, jak udoskonalić naiwny projekt.
Z jednej strony jest tu wielkie wsparcie ze strony rodziców i ogromna bezwarunkowa miłość babci – podstawa, która daje siłę chłopakowi. Jako nastolatek David Aguilar może napsuć sporo krwi najbliższym – ale walczy o samego siebie. Z drugiej strony – jest tu dążenie do sprawdzania własnych sił: David nie boi się przełamywania granic. Realizuje śmiałe pomysły, co doprowadza go na sam szczyt. Wygłoszenie mowy na zakończenie szkoły to zaledwie jedno z wyróżnień. Lego – obiekt dziecięcych marzeń – i NASA czekają, a Ferran Aguilar – od początku własnym przykładem dający nadzieję – pomaga w informowaniu świata o wielkim i niespodziewanym sukcesie. Co ciekawe, w „Życiu z klocków” lista podziękowań jest bardzo długa (i wyliczeniowa, a nie narracyjna). Najważniejsze jednak autor zapewnia odbiorcom: uświadamia im, że rzeczywiście żadne ograniczenia nie mogą przeszkodzić w realizowaniu pasji.
Ciekawie od strony narracyjnej jest ta książka poprowadzona: autor nie tylko wprowadza spoilery, żeby przykuć uwagę czytelników, ale też posługuje się synestezyjnymi wstawkami dla pokazania własnej codzienności: prowadzą go kolory lub rozbłyski świateł – to coś, co uniezwykla jego codzienność. Podkreśla Aguilar, jak okrutni mogą być rówieśnicy (jest tu zwłaszcza jeden czarny charakter), ale też – jak wielką siłę daje przyjaźń i wspólna zabawa. Udowadnia czytelnikom, że nie wolno się poddawać w żadnej sytuacji – i dzięki temu, że sam zrealizował wielkie marzenie, funduje atrakcyjną – chociaż niezbyt długą – lekturę.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
środa, 31 stycznia 2024
wtorek, 30 stycznia 2024
Sylvia Vanden Heede: Felek i Tola. Gdzie jest lód?
Dwie Siostry, Warszawa 2024.
Podstęp
Przeważnie jest tak, że czytanki dla najmłodszych nie zachęcają do samodzielnego czytania z prostego powodu: są o niczym i nie zaintrygują dzieci. Tymczasem trzeba czegoś z pomysłem i dynamiczną fabułą, żeby maluch zaangażował się w lekturę i sam chciał sprawdzić, co stanie się dalej. Wprawdzie motyw zakochania się też nie jest specjalnie kuszący dla kilkulatków, ale już kryminał jak najbardziej. I wykorzystuje to Sylvia Vanden Heede w siódmym tomie serii o przygodach zajączki i lisa (oraz ich przyjaciół). „Felek i Tola. Gdzie jest lód” to zestaw historii nieskomplikowanych, za to o dużym ładunku emocjonalnym – w sam raz, żeby przekonać dzieci do umysłowego wysiłku i zachęcić je do poznawania doświadczeń bohaterów. Jest tu sporo humoru, duża dawka energii i niespodzianki – wszystko po to, żeby najmłodsi jak najmocniej wgryzali się w tekst i bawili nim.
Najpierw kilka bardzo krótkich rozdziałów pełni funkcję prezentacji bohaterów: trzeba przecież zorientować się, kto jest kim i co go w tym świecie wyróżnia – idealnie sprawdzą się tutaj anegdotyczne przygody, jednorazowe i komiczne, takie, które nie wymagają specjalnej uwagi, ale mimochodem zaprzyjaźniają z bohaterami. W związku z tym dzieci, które nie czytały poprzednich tomów o Felku i Toli, nie muszą nadrabiać zaległości: zostaną od razu zaproszone do rzeczywistości bajkowej i poradzą sobie z nakreślaniem relacji między postaciami. Wszystko zmienia się już na oczach czytelników – bo do grona postaci dołącza Pinga Winga, pingwinka z odległego południa. Pinga Winga sprowadza swojego brata, a brat przynosi pewien niezwykły prezent. Teraz już akcja nabiera tempa: bo ktoś chce sprawić, żeby Pinga Winga spojrzała na niego przychylniej, a ktoś inny zawsze marzył o karierze detektywa, a jeszcze ktoś inny idealnie nadaje się do kryminalnej roboty – tylko że zaciera granice zabawy. Będzie tu bardzo dużo zaskoczeń dla maluchów, a wszystko w zdynamizowanych do maksimum rozdziałach.
Teksty są pozbawione ozdobników, to czysta esencja akcji – nie ma czasu na rozglądanie się dookoła i na przedstawianie charakterów, wszystko musi wynikać bezpośrednio z działań i stać się oczywiste dla kilkulatków od razu – fabuła opiera się w dużej mierze na dialogach, które jeszcze podkręcają tempo opowieści. Jakby tego było mało, jednym z rozwiązań graficznych jest powiększanie części słów, nadawanie im charakterystycznych emocjonalnych akcentów – zmiana wielkości wyrazów dorosłym być może utrudniłaby czytanie, dla dzieci to bodziec lekturowy, pokazanie, co w tekście jest ważne i jak bohaterowie mówią. To rozwiązanie znane od dawna w literaturze czwartej, chociaż znacznie częstsze w picture bookach. Jakby tego było mało, wzrok przyciągają grafiki The Tjong-Khinga, ilustratora, który nie boi się młodzieżowej komiksowości w tomie dla najmłodszych. Sprawia on, że bohaterowie zyskują oryginalne rysy i miny, jednoznacznie wskazujące na ich (zwłaszcza nieczyste) intencje. I to się sprawdzi: obrazki intrygują i rozśmieszają, tekst rozbawia i wzbudza ciekawość. Dzięki temu książkę można spokojnie podsunąć dzieciom właśnie po to, żeby doskonaliły na niej umiejętność czytania. Tutaj nie ma czasu na grymasy: wszystko dzieje się błyskawicznie i zawsze jest coś wartego uwagi – to rozwiązanie sprawia, że nie będzie problemu z namówieniem dzieci do lektury.
Podstęp
Przeważnie jest tak, że czytanki dla najmłodszych nie zachęcają do samodzielnego czytania z prostego powodu: są o niczym i nie zaintrygują dzieci. Tymczasem trzeba czegoś z pomysłem i dynamiczną fabułą, żeby maluch zaangażował się w lekturę i sam chciał sprawdzić, co stanie się dalej. Wprawdzie motyw zakochania się też nie jest specjalnie kuszący dla kilkulatków, ale już kryminał jak najbardziej. I wykorzystuje to Sylvia Vanden Heede w siódmym tomie serii o przygodach zajączki i lisa (oraz ich przyjaciół). „Felek i Tola. Gdzie jest lód” to zestaw historii nieskomplikowanych, za to o dużym ładunku emocjonalnym – w sam raz, żeby przekonać dzieci do umysłowego wysiłku i zachęcić je do poznawania doświadczeń bohaterów. Jest tu sporo humoru, duża dawka energii i niespodzianki – wszystko po to, żeby najmłodsi jak najmocniej wgryzali się w tekst i bawili nim.
Najpierw kilka bardzo krótkich rozdziałów pełni funkcję prezentacji bohaterów: trzeba przecież zorientować się, kto jest kim i co go w tym świecie wyróżnia – idealnie sprawdzą się tutaj anegdotyczne przygody, jednorazowe i komiczne, takie, które nie wymagają specjalnej uwagi, ale mimochodem zaprzyjaźniają z bohaterami. W związku z tym dzieci, które nie czytały poprzednich tomów o Felku i Toli, nie muszą nadrabiać zaległości: zostaną od razu zaproszone do rzeczywistości bajkowej i poradzą sobie z nakreślaniem relacji między postaciami. Wszystko zmienia się już na oczach czytelników – bo do grona postaci dołącza Pinga Winga, pingwinka z odległego południa. Pinga Winga sprowadza swojego brata, a brat przynosi pewien niezwykły prezent. Teraz już akcja nabiera tempa: bo ktoś chce sprawić, żeby Pinga Winga spojrzała na niego przychylniej, a ktoś inny zawsze marzył o karierze detektywa, a jeszcze ktoś inny idealnie nadaje się do kryminalnej roboty – tylko że zaciera granice zabawy. Będzie tu bardzo dużo zaskoczeń dla maluchów, a wszystko w zdynamizowanych do maksimum rozdziałach.
Teksty są pozbawione ozdobników, to czysta esencja akcji – nie ma czasu na rozglądanie się dookoła i na przedstawianie charakterów, wszystko musi wynikać bezpośrednio z działań i stać się oczywiste dla kilkulatków od razu – fabuła opiera się w dużej mierze na dialogach, które jeszcze podkręcają tempo opowieści. Jakby tego było mało, jednym z rozwiązań graficznych jest powiększanie części słów, nadawanie im charakterystycznych emocjonalnych akcentów – zmiana wielkości wyrazów dorosłym być może utrudniłaby czytanie, dla dzieci to bodziec lekturowy, pokazanie, co w tekście jest ważne i jak bohaterowie mówią. To rozwiązanie znane od dawna w literaturze czwartej, chociaż znacznie częstsze w picture bookach. Jakby tego było mało, wzrok przyciągają grafiki The Tjong-Khinga, ilustratora, który nie boi się młodzieżowej komiksowości w tomie dla najmłodszych. Sprawia on, że bohaterowie zyskują oryginalne rysy i miny, jednoznacznie wskazujące na ich (zwłaszcza nieczyste) intencje. I to się sprawdzi: obrazki intrygują i rozśmieszają, tekst rozbawia i wzbudza ciekawość. Dzięki temu książkę można spokojnie podsunąć dzieciom właśnie po to, żeby doskonaliły na niej umiejętność czytania. Tutaj nie ma czasu na grymasy: wszystko dzieje się błyskawicznie i zawsze jest coś wartego uwagi – to rozwiązanie sprawia, że nie będzie problemu z namówieniem dzieci do lektury.
poniedziałek, 29 stycznia 2024
Andrzej Friszke: Polska. Losy państwa i narodu 1939-1989
Iskry, Warszawa 2024.
Przegląd
To jest publikacja monumentalna (i powracająca na rynek), chociaż sam autor – zgodnie zresztą z konwencją – umniejsza swoje zasługi, pisząc o „skromnym” przedstawieniu losów państwa i narodu polskiego w półwieczu (trzeba przyznać, że wyjątkowo burzliwym, bo w latach 1939–1989). Andrzej Friszke przypomina, że historycy nie powinni wikłać się w politykę i podsuwać narzędzi tym, którzy wykorzystują przeszłość we własnych interpretacjach i różnych celach – stwierdza, że rolą historyka jest rejestrowanie faktów, a nie komentowanie ich – i zgodnie z tym postulatem buduje swoją opowieść. Opowieść syntetyzującą fakty, zbierającą najważniejsze momenty z przeszłości i wypraną z ocen, przynajmniej tam, gdzie jest to możliwe. „Polska. Losy państwa i narodu 1939–1989” to tom, który może być traktowany jako źródło wiedzy choćby przez studentów – natomiast niewielu odbiorców z masowego grona zdecyduje się na tak wymagającą i rozbudowaną lekturę. Przede wszystkim Andrzej Friszke rezygnuje z narracji w stylu pop. Nie będzie uwodzić czytelników fabularyzowaniem treści ani tworzeniem skryptowych notatek – tutaj znikają wyliczenia rodem z poradników kioskowych czy próby mnemotechniczne. Liczy się rzetelny opis faktów, w miarę możliwości obiektywny, co widać nawet przy wskazywaniu sprawstwa: często autor ucieka się do bezosobowych form, żeby przenieść uwagę czytelników z tego, kto stoi za danym wydarzeniem, na sam jego efekt.
Najwięcej miejsca w tym tomie – pod względem objętościowym, ale też emocjonalnym – zabierają lata 50. XX wieku. Druga wojna światowa to zagadnienie omówione dogłębnie w wielu źródłach, a autor uznaje, że należy przedstawić rzeczywistość, która istnieje jeszcze w pamięci potencjalnych odbiorców (lub ich bliskich) – stąd też konkretne decyzje narracyjne. Warto tu zauważyć, że w drugim wydaniu książki Andrzej Friszke zajmuje się między innymi weryfikowaniem (lub podawaniem aktualnych) danych liczbowych – korzysta z rozmaitych statystyk, sprawdza i uzupełnia wiadomości, skupia się na informacjach jak najbardziej mierzalnych – bo to pozwala mu na podkreślanie obiektywizmu w relacji. Oczywiście nie da się całkowicie wyeliminować z własnej twórczości osobistych poglądów – ale Friszke dba o to, żeby nie wysuwały się na pierwszy plan i nie odwracały uwagi od tekstu. Pokazuje rzeczywistość społeczną i polityczną – ta druga wydaje się oczywista w tomie historyka, ta pierwsza – niezbędna dla nakreślania kontekstu i budowania przestrzeni porozumienia z czytelnikami. Jest tu Andrzej Friszke raczej sprawozdawcą niż komentatorem – nie zatrzymuje się nad interpretacjami faktów, a szuka samych danych, przez co chwilami tom może pobrzmiewać nieco ascetycznie – to jednak nie będzie przeszkadzać w lekturze, skoro najważniejsze jest w niej przedstawianie rzeczywistości. Przeszłość w tym wypadku nie domaga się podsumowań i ustaleń – jest po prostu opowiadana, z pewnym dystansem i świadomością nadużyć, gdy staje się elementem gry politycznej. Wydawałoby się, że dzisiaj na rynku nie ma już miejsca na takie książki – na narrację pozbawioną kontaktu z czytelnikiem, nieinkrustowaną w żaden sposób. A jednak Andrzej Friszke pozwala skupić się na tym, co najważniejsze: na historii jako takiej. Historii z perspektywy jednego narodu – ale też historii, która pełna jest szarości zamiast czarno-białych ocen.
Zwykle w tego typu publikacjach zaangażowani w jakiś temat próbują odnaleźć jego rozszerzenie. Andrzej Friszke dba o to, żeby sprawiedliwie traktować kolejne dekady i nie skupiać przesadnie na wybranych – powraca tu wrażenie równowagi, odpowiednich proporcji, dzięki którym rzeczywiście można przekrojowo prześledzić najważniejsze wydarzenia z prezentowanego okresu. To może być dla części czytelników wadą – ale spore grono odbiorców uzna to za zaletę tomu. Najważniejsza jest tu jednak stonowana narracja.
Przegląd
To jest publikacja monumentalna (i powracająca na rynek), chociaż sam autor – zgodnie zresztą z konwencją – umniejsza swoje zasługi, pisząc o „skromnym” przedstawieniu losów państwa i narodu polskiego w półwieczu (trzeba przyznać, że wyjątkowo burzliwym, bo w latach 1939–1989). Andrzej Friszke przypomina, że historycy nie powinni wikłać się w politykę i podsuwać narzędzi tym, którzy wykorzystują przeszłość we własnych interpretacjach i różnych celach – stwierdza, że rolą historyka jest rejestrowanie faktów, a nie komentowanie ich – i zgodnie z tym postulatem buduje swoją opowieść. Opowieść syntetyzującą fakty, zbierającą najważniejsze momenty z przeszłości i wypraną z ocen, przynajmniej tam, gdzie jest to możliwe. „Polska. Losy państwa i narodu 1939–1989” to tom, który może być traktowany jako źródło wiedzy choćby przez studentów – natomiast niewielu odbiorców z masowego grona zdecyduje się na tak wymagającą i rozbudowaną lekturę. Przede wszystkim Andrzej Friszke rezygnuje z narracji w stylu pop. Nie będzie uwodzić czytelników fabularyzowaniem treści ani tworzeniem skryptowych notatek – tutaj znikają wyliczenia rodem z poradników kioskowych czy próby mnemotechniczne. Liczy się rzetelny opis faktów, w miarę możliwości obiektywny, co widać nawet przy wskazywaniu sprawstwa: często autor ucieka się do bezosobowych form, żeby przenieść uwagę czytelników z tego, kto stoi za danym wydarzeniem, na sam jego efekt.
Najwięcej miejsca w tym tomie – pod względem objętościowym, ale też emocjonalnym – zabierają lata 50. XX wieku. Druga wojna światowa to zagadnienie omówione dogłębnie w wielu źródłach, a autor uznaje, że należy przedstawić rzeczywistość, która istnieje jeszcze w pamięci potencjalnych odbiorców (lub ich bliskich) – stąd też konkretne decyzje narracyjne. Warto tu zauważyć, że w drugim wydaniu książki Andrzej Friszke zajmuje się między innymi weryfikowaniem (lub podawaniem aktualnych) danych liczbowych – korzysta z rozmaitych statystyk, sprawdza i uzupełnia wiadomości, skupia się na informacjach jak najbardziej mierzalnych – bo to pozwala mu na podkreślanie obiektywizmu w relacji. Oczywiście nie da się całkowicie wyeliminować z własnej twórczości osobistych poglądów – ale Friszke dba o to, żeby nie wysuwały się na pierwszy plan i nie odwracały uwagi od tekstu. Pokazuje rzeczywistość społeczną i polityczną – ta druga wydaje się oczywista w tomie historyka, ta pierwsza – niezbędna dla nakreślania kontekstu i budowania przestrzeni porozumienia z czytelnikami. Jest tu Andrzej Friszke raczej sprawozdawcą niż komentatorem – nie zatrzymuje się nad interpretacjami faktów, a szuka samych danych, przez co chwilami tom może pobrzmiewać nieco ascetycznie – to jednak nie będzie przeszkadzać w lekturze, skoro najważniejsze jest w niej przedstawianie rzeczywistości. Przeszłość w tym wypadku nie domaga się podsumowań i ustaleń – jest po prostu opowiadana, z pewnym dystansem i świadomością nadużyć, gdy staje się elementem gry politycznej. Wydawałoby się, że dzisiaj na rynku nie ma już miejsca na takie książki – na narrację pozbawioną kontaktu z czytelnikiem, nieinkrustowaną w żaden sposób. A jednak Andrzej Friszke pozwala skupić się na tym, co najważniejsze: na historii jako takiej. Historii z perspektywy jednego narodu – ale też historii, która pełna jest szarości zamiast czarno-białych ocen.
Zwykle w tego typu publikacjach zaangażowani w jakiś temat próbują odnaleźć jego rozszerzenie. Andrzej Friszke dba o to, żeby sprawiedliwie traktować kolejne dekady i nie skupiać przesadnie na wybranych – powraca tu wrażenie równowagi, odpowiednich proporcji, dzięki którym rzeczywiście można przekrojowo prześledzić najważniejsze wydarzenia z prezentowanego okresu. To może być dla części czytelników wadą – ale spore grono odbiorców uzna to za zaletę tomu. Najważniejsza jest tu jednak stonowana narracja.
niedziela, 28 stycznia 2024
Radosław Piwowarski: Lekcje seksu doktora Alzheimera
Marginesy, Warszawa 2024.
Detale
Radosław Piwowarski chce spojrzeć na miłość inaczej – bez sentymentów, bez tanich wzruszeń, za to z pewnością i przekonaniem, że każda historia, choćby najbardziej niewiarygodna, staje się w pewnych punktach podobna do historii innych ludzi, że wszystkie opowieści w pewnym momencie będą się zlewać w jedną wspólną relację dotyczącą związków międzyludzkich. Bo jest tu Helena. Kobieta, która ma już za sobą życie, nie ma o kogo walczyć i właściwie – łatwo jej ukryć się w tłumie. Nie uczy, nie mierzy się z oceniającymi spojrzeniami młodszych pokoleń, bo w oczach syna i tak będzie nijaka. Zwłaszcza że ów syn może być chory psychicznie, przejawia w każdym razie niepokojące sygnały. Za oszczędności Heleny kupuje psa do walk – Tayson jest groźny, przynajmniej dopóki się go domowo i zupełnie wbrew zamierzeniom młodego nieodpowiedzialnego właściciela nie obłaskawi. Wcale nie musi zabijać – a jeśli jest silny, to krzywdę może zrobić niechcący. Syn Heleny przekonująco udaje – albo rzeczywiście postrzega świat po swojemu. To on wpada na pomysł, że matka może hodować z nasion pewne rośliny: to przecież zadanie idealne dla emerytów z instynktem opiekuńczym. A skoro Helena nie orientuje się, jakie nasiona przychodzą zapakowane jak cukierki z Holandii – nie narobi problemów, a będzie się troszczyć o drogocenne zioło. Chłopak w tej opowieści sporo czasu spędza w szpitalu, odizolowany od bohaterów, chociaż będący cały czas siłą sprawczą i podstawowym zagrożeniem – także dla łatwowiernej i kochającej mimo wszystko matki. Ale to Adam skupia na sobie uwagę, od kiedy pojawia się na scenie życia. Adam to aktor, który lata świetności ma dawno za sobą. Teraz nikt go nie docenia, jedynie czasami na spotkaniach z młodzieżą bohater może próbować uruchomić dawny blask i olśnić słuchaczy. Na każdą okoliczność ma przygotowane odpowiednie wiersze (skąd przekonanie, że aktorzy recytują poezje – to tylko Radosław Piwowarski mógłby wyjaśnić). Zastępuje wierszami rozmowy, zastępuje wierszami refleksje i przemyślenia, zastępuje wierszami każde uczucie, jakie mogłoby się pojawić. Adam wprawdzie stara się żyć normalnie, przyjmować zaproszenia do domów kultury i działać w zawodzie – jednak pamięć płata mu figle i nie zawsze pozwala realizować zobowiązania. Helena i Adam potrzebują siebie – są tak samo (chociaż różnie) zagubieni i tak samo spragnieni obecności kogoś wyrozumiałego i odpowiedzialnego, kogoś, kto zapewni spokój, azyl i opiekę, kiedy będzie trzeba. I kogoś do seksu. Bo przecież i łóżkowo się bohaterowie ze sobą bawią, nawet jeśli nie wybija się to na pierwszy plan narracji. Bardziej istotne stają się doraźne problemy – a to z dorosłymi już dziećmi, a to z wyzwaniami codzienności. „Lekcje seksu doktora Alzheimera to opowieść o walce ze słabnącym ciałem (i z psychiką, która automatycznie neguje nieuchronne konsekwencje starzenia się) i z otoczeniem, które coraz mniej sprzyja starszym osobom. Radosław Piwowarski buduje tutaj opowieść na zasadzie mocnych scenek – stara się zrobić wrażenie na czytelnikach przez kadrowanie opowieści, nieprzejrzystą narrację i przeskoki między kolejnymi ważnymi dla fabuły sytuacjami. Jest tutaj wiele akcji, której nadaje się znaczenie nieco sztucznie i bez uzasadnienia w prawdziwej fabule – jest też wiele obserwacji bardzo przekonujących i bardzo cennych w sytuacjach damsko-męskich. Piwowarski ucieka w tej opowieści od banału za sprawą formy – w treści ów banał przełamuje odejściem od oczywistych skojarzeń. Jednak to właśnie forma najlepiej wyróżni tę powieść.
Detale
Radosław Piwowarski chce spojrzeć na miłość inaczej – bez sentymentów, bez tanich wzruszeń, za to z pewnością i przekonaniem, że każda historia, choćby najbardziej niewiarygodna, staje się w pewnych punktach podobna do historii innych ludzi, że wszystkie opowieści w pewnym momencie będą się zlewać w jedną wspólną relację dotyczącą związków międzyludzkich. Bo jest tu Helena. Kobieta, która ma już za sobą życie, nie ma o kogo walczyć i właściwie – łatwo jej ukryć się w tłumie. Nie uczy, nie mierzy się z oceniającymi spojrzeniami młodszych pokoleń, bo w oczach syna i tak będzie nijaka. Zwłaszcza że ów syn może być chory psychicznie, przejawia w każdym razie niepokojące sygnały. Za oszczędności Heleny kupuje psa do walk – Tayson jest groźny, przynajmniej dopóki się go domowo i zupełnie wbrew zamierzeniom młodego nieodpowiedzialnego właściciela nie obłaskawi. Wcale nie musi zabijać – a jeśli jest silny, to krzywdę może zrobić niechcący. Syn Heleny przekonująco udaje – albo rzeczywiście postrzega świat po swojemu. To on wpada na pomysł, że matka może hodować z nasion pewne rośliny: to przecież zadanie idealne dla emerytów z instynktem opiekuńczym. A skoro Helena nie orientuje się, jakie nasiona przychodzą zapakowane jak cukierki z Holandii – nie narobi problemów, a będzie się troszczyć o drogocenne zioło. Chłopak w tej opowieści sporo czasu spędza w szpitalu, odizolowany od bohaterów, chociaż będący cały czas siłą sprawczą i podstawowym zagrożeniem – także dla łatwowiernej i kochającej mimo wszystko matki. Ale to Adam skupia na sobie uwagę, od kiedy pojawia się na scenie życia. Adam to aktor, który lata świetności ma dawno za sobą. Teraz nikt go nie docenia, jedynie czasami na spotkaniach z młodzieżą bohater może próbować uruchomić dawny blask i olśnić słuchaczy. Na każdą okoliczność ma przygotowane odpowiednie wiersze (skąd przekonanie, że aktorzy recytują poezje – to tylko Radosław Piwowarski mógłby wyjaśnić). Zastępuje wierszami rozmowy, zastępuje wierszami refleksje i przemyślenia, zastępuje wierszami każde uczucie, jakie mogłoby się pojawić. Adam wprawdzie stara się żyć normalnie, przyjmować zaproszenia do domów kultury i działać w zawodzie – jednak pamięć płata mu figle i nie zawsze pozwala realizować zobowiązania. Helena i Adam potrzebują siebie – są tak samo (chociaż różnie) zagubieni i tak samo spragnieni obecności kogoś wyrozumiałego i odpowiedzialnego, kogoś, kto zapewni spokój, azyl i opiekę, kiedy będzie trzeba. I kogoś do seksu. Bo przecież i łóżkowo się bohaterowie ze sobą bawią, nawet jeśli nie wybija się to na pierwszy plan narracji. Bardziej istotne stają się doraźne problemy – a to z dorosłymi już dziećmi, a to z wyzwaniami codzienności. „Lekcje seksu doktora Alzheimera to opowieść o walce ze słabnącym ciałem (i z psychiką, która automatycznie neguje nieuchronne konsekwencje starzenia się) i z otoczeniem, które coraz mniej sprzyja starszym osobom. Radosław Piwowarski buduje tutaj opowieść na zasadzie mocnych scenek – stara się zrobić wrażenie na czytelnikach przez kadrowanie opowieści, nieprzejrzystą narrację i przeskoki między kolejnymi ważnymi dla fabuły sytuacjami. Jest tutaj wiele akcji, której nadaje się znaczenie nieco sztucznie i bez uzasadnienia w prawdziwej fabule – jest też wiele obserwacji bardzo przekonujących i bardzo cennych w sytuacjach damsko-męskich. Piwowarski ucieka w tej opowieści od banału za sprawą formy – w treści ów banał przełamuje odejściem od oczywistych skojarzeń. Jednak to właśnie forma najlepiej wyróżni tę powieść.
sobota, 27 stycznia 2024
Robert Kowalczyk, Dawid Krawczyk, Agata Stola: Sztuka bycia razem
Agora, Warszawa 2023.
Nastroje w domu
Robert Kowalczyk i Agata Stola, przepytywani przez Dawida Krawczyka, opowiadają o tym, jak utrzymać związek. „Sztuka bycia razem” to poradnik publikowany w tej samej serii co „Sztuka obsługi penisa” – dotyczy jednak bardziej sfery emocji i relacji z drugą osobą niż skupiania się na ciele. Autorzy przyjęli perspektywę rozmawiania o tym, z czym stykają się na co dzień w poradniach – i wśród znajomych. Opowiadają o najczęstszych błędach prowadzących do zaburzeń w komunikacji międzyludzkiej, ale też o zagrożeniach, jakie płyną z dzisiejszych nie tylko internetowych pokus. Przeprowadzają przez temat otwartych związków i sekskamerki – pokazują, co może tu być wyzwoleniem, a co początkiem kłopotów w relacji, tak, żeby odbiorcy przygotowali się na ewentualne komplikacje. Zastanawiają się nad znaczeniem pornografii, nad fantazjami seksualnymi (kiedy realizować, a kiedy pozostawić w bezpiecznej sferze własnego umysłu) i nad masturbacją – to również może stać się źródłem niepokojów u partnera – wyjaśniają zatem, kiedy uzależnienia okazują się niebezpieczne. Jednego nie zapewnią: przepisu na udany związek. To każdy musi wypracować sobie sam. Jednak rozbudowane rozmowy pozwalają odbiorcom na przyjrzenie się konkretnym relacjom i potencjalnym kryzysom. To droga do lekcji o tym, jak mówić o swoich potrzebach i kiedy akcentować własne upodobania, a kiedy skupić się na drugiej osobie. Autorzy zastanawiają się nad najczęstszymi powodami kłótni, kiedy do związku wkrada się rutyna, ale starają się też odrzucić patriarchalny sposób patrzenia na świat – sugerują czytelnikom, że stereotypy są niebezpieczne i psują relacje. W tej książce pojawi się też temat zdrady, ale może on być zaskakujący z perspektywy wielu odbiorców – niekoniecznie takich definicji czy omówień się spodziewali.
Taką książkę, chociaż forma zachęca do pobieżnego przejrzenia, warto czytać uważnie i sprawdzać kolejne informacje przemycane w rozmowach. Sporo tu wskazówek oraz uwag, które można przenieść bezpośrednio na własną codzienność – bez względu na statut czy rodzaj relacji. Ta lektura jest nie tylko socjologicznym studium: uświadamia odbiorcom, jak dzisiaj zmieniają się perspektywy par i jak obecnie konstruuje się związki, ale wytycza też pułapki i drogi do budowania jak najpełniejszych kontaktów interpersonalnych. Niemal każdy rozdział tematycznie jest strzałem w dziesiątkę – przyciągnie sporą grupę czytelników i zafunduje im zestaw refleksji nad sobą i nad bliskimi. Nie ma tu bezpośrednio wprowadzanych porad, nie ma moralizowania – każdy może ułożyć sobie życie według własnego uznania, ważne jest tylko to, żeby nie krzywdzić przy tym siebie i innych ludzi. Lektura może być zatem bardzo wartościowa – z przytaczanych opowieści da się bez większego wysiłku wyłuskiwać wskazówki dotyczące relacji z partnerem. Jeśli ktoś chciałby skryptu z poradami – musi poszukać innej książki. Jeśli jednak komuś zależy nie tylko na podpowiedziach subtelnie przygotowywanych, ale też na ciekawej i wartkiej lekturze, po „Sztukę bycia razem” sięgnąć musi. Ta książka sprawdzi się nie tylko wtedy, kiedy trzeba zażegnać kryzys, albo zrozumieć popełniane raz za razem błędy, by ustrzec się ich w przyszłości – to również barwna opowieść o nas samych i o tym, jak szukamy szczęścia w innych (dając im coś w zamian, albo… rezygnując z wzajemności). Bardzo udana publikacja, która nie przynosi oczywistych rozwiązań.
Nastroje w domu
Robert Kowalczyk i Agata Stola, przepytywani przez Dawida Krawczyka, opowiadają o tym, jak utrzymać związek. „Sztuka bycia razem” to poradnik publikowany w tej samej serii co „Sztuka obsługi penisa” – dotyczy jednak bardziej sfery emocji i relacji z drugą osobą niż skupiania się na ciele. Autorzy przyjęli perspektywę rozmawiania o tym, z czym stykają się na co dzień w poradniach – i wśród znajomych. Opowiadają o najczęstszych błędach prowadzących do zaburzeń w komunikacji międzyludzkiej, ale też o zagrożeniach, jakie płyną z dzisiejszych nie tylko internetowych pokus. Przeprowadzają przez temat otwartych związków i sekskamerki – pokazują, co może tu być wyzwoleniem, a co początkiem kłopotów w relacji, tak, żeby odbiorcy przygotowali się na ewentualne komplikacje. Zastanawiają się nad znaczeniem pornografii, nad fantazjami seksualnymi (kiedy realizować, a kiedy pozostawić w bezpiecznej sferze własnego umysłu) i nad masturbacją – to również może stać się źródłem niepokojów u partnera – wyjaśniają zatem, kiedy uzależnienia okazują się niebezpieczne. Jednego nie zapewnią: przepisu na udany związek. To każdy musi wypracować sobie sam. Jednak rozbudowane rozmowy pozwalają odbiorcom na przyjrzenie się konkretnym relacjom i potencjalnym kryzysom. To droga do lekcji o tym, jak mówić o swoich potrzebach i kiedy akcentować własne upodobania, a kiedy skupić się na drugiej osobie. Autorzy zastanawiają się nad najczęstszymi powodami kłótni, kiedy do związku wkrada się rutyna, ale starają się też odrzucić patriarchalny sposób patrzenia na świat – sugerują czytelnikom, że stereotypy są niebezpieczne i psują relacje. W tej książce pojawi się też temat zdrady, ale może on być zaskakujący z perspektywy wielu odbiorców – niekoniecznie takich definicji czy omówień się spodziewali.
Taką książkę, chociaż forma zachęca do pobieżnego przejrzenia, warto czytać uważnie i sprawdzać kolejne informacje przemycane w rozmowach. Sporo tu wskazówek oraz uwag, które można przenieść bezpośrednio na własną codzienność – bez względu na statut czy rodzaj relacji. Ta lektura jest nie tylko socjologicznym studium: uświadamia odbiorcom, jak dzisiaj zmieniają się perspektywy par i jak obecnie konstruuje się związki, ale wytycza też pułapki i drogi do budowania jak najpełniejszych kontaktów interpersonalnych. Niemal każdy rozdział tematycznie jest strzałem w dziesiątkę – przyciągnie sporą grupę czytelników i zafunduje im zestaw refleksji nad sobą i nad bliskimi. Nie ma tu bezpośrednio wprowadzanych porad, nie ma moralizowania – każdy może ułożyć sobie życie według własnego uznania, ważne jest tylko to, żeby nie krzywdzić przy tym siebie i innych ludzi. Lektura może być zatem bardzo wartościowa – z przytaczanych opowieści da się bez większego wysiłku wyłuskiwać wskazówki dotyczące relacji z partnerem. Jeśli ktoś chciałby skryptu z poradami – musi poszukać innej książki. Jeśli jednak komuś zależy nie tylko na podpowiedziach subtelnie przygotowywanych, ale też na ciekawej i wartkiej lekturze, po „Sztukę bycia razem” sięgnąć musi. Ta książka sprawdzi się nie tylko wtedy, kiedy trzeba zażegnać kryzys, albo zrozumieć popełniane raz za razem błędy, by ustrzec się ich w przyszłości – to również barwna opowieść o nas samych i o tym, jak szukamy szczęścia w innych (dając im coś w zamian, albo… rezygnując z wzajemności). Bardzo udana publikacja, która nie przynosi oczywistych rozwiązań.
piątek, 26 stycznia 2024
Oto Bluey. Zabawy i zadania z naklejkami
Harperkids, Warszawa 2023.
Pieskie życie
Kolejna książeczka z motywami z Bluey pojawia się w serii kolorowanek i łamigłówek połączonych z tomikami z naklejkami. „Oto Bluey. Zabawy i zadania z naklejkami” to publikacja gadżetowa – towarzysząca animowanej bajce. Dzięki temu nietrudno będzie trafić do konkretnej grupy odbiorców. Ten tomik łączy w sobie zadania dla dzieci, kolorowanki (ale uwaga – wydrukowany jest na kredowym papierze, więc zwykłe ołówkowe kredki mogą się tutaj nie sprawdzić, łatwiej będzie korzystać z farbek, pisaków albo kredek świecowych) i naklejki do uzupełniania obrazków. Książeczka ma zestaw naklejek, które trzeba będzie wstawiać w odpowiednie miejsca na obrazkach, ale sporo rzeczy trzeba też dorysować, stworzyć po swojemu i według własnej wyobraźni (chociaż kierując się podpowiedziami). Taki zeszyt ćwiczeń zamienia się w prostą prezentację bohaterów z Bluey – dzieci wprawdzie raczej ich rozróżniają i są w stanie coś o ich wzajemnych relacjach powiedzieć, jednak przyda się i taka wskazówka dla tych, którzy chcą uporządkować wiadomości. Pojawiają się nawet metryczki z imionami, wiekiem i rasą bohaterów – a także rysunki pokazujące ich w codziennych zadaniach (codzienne zadania to często wyobraźniowe rozrywki, zabawy, które dzieci mogą też przenieść na swoje pomysły: w tym wypadku Bluey będzie podpowiedzią, jak pokonać nudę i co zrobić, gdy nie wiadomo, czym się zająć). Są tu też zupełnie klasyczne zadania – porównywanki, uzupełnianki, labirynty czy wyszukiwanki (także te literowe). Dzięki takim rozwiązaniom dzieci mogą trenować swoje umiejętności i przygotowywać się do szkolnych obowiązków. Wyćwiczą talent do obserwacji i logiczne myślenie. Czasami trzeba będzie użyć wyobraźni i dorysować element bez podpowiadania – to pozwoli sprawdzić kreatywność odbiorców.
Tomik „Oto Bluey” jest kierowany do kilkulatków i każdy znajdzie tutaj coś dla siebie – autorzy starają się, żeby wykonywanie kolejnych zadań nie znudziło maluchów, odbiorcy mają szansę na sprawdzenie swoich możliwości w różnych typach łamigłówek – a nagrodą będzie jeszcze zabawa naklejkami, których używać można wielokrotnie (dzięki zastosowanemu rodzajowi papieru). Jeszcze bez kolorowania książeczka jest kolorowa – do pokolorowania są tylko wybrane elementy, kontury niewypełnione barwnymi plamami – ale i tak kolorowe tła urozmaicają kolorowankę. Dzieje się tu dużo, chociaż można uznać książeczkę jako prezentację bohaterów i krótkie omówienie tego, co mają do zaoferowania. Stanowi więc ta publikacja rodzaj reklamy bajki – jest kierowana przede wszystkim do jej fanów. Chodzi też o to, żeby dzieci zechciały podjąć wysiłek i wyzwanie – i żeby poświęciły czas na wypełnianie książeczki. Spędzanie tego czasu z lubianymi postaciami z kreskówki to najlepszy sposób na to, żeby dzisiaj przekonać maluchy do takiej pracy – która dawniej kojarzyła się przede wszystkim z przyjemnością i zabawą. „Oto Bluey” to tomik, który nie zaskoczy rozwiązaniami ani wprowadzanymi zabawami – ale przyda się najmłodszym, pozwoli im na rozwijanie swoich umiejętności.
Pieskie życie
Kolejna książeczka z motywami z Bluey pojawia się w serii kolorowanek i łamigłówek połączonych z tomikami z naklejkami. „Oto Bluey. Zabawy i zadania z naklejkami” to publikacja gadżetowa – towarzysząca animowanej bajce. Dzięki temu nietrudno będzie trafić do konkretnej grupy odbiorców. Ten tomik łączy w sobie zadania dla dzieci, kolorowanki (ale uwaga – wydrukowany jest na kredowym papierze, więc zwykłe ołówkowe kredki mogą się tutaj nie sprawdzić, łatwiej będzie korzystać z farbek, pisaków albo kredek świecowych) i naklejki do uzupełniania obrazków. Książeczka ma zestaw naklejek, które trzeba będzie wstawiać w odpowiednie miejsca na obrazkach, ale sporo rzeczy trzeba też dorysować, stworzyć po swojemu i według własnej wyobraźni (chociaż kierując się podpowiedziami). Taki zeszyt ćwiczeń zamienia się w prostą prezentację bohaterów z Bluey – dzieci wprawdzie raczej ich rozróżniają i są w stanie coś o ich wzajemnych relacjach powiedzieć, jednak przyda się i taka wskazówka dla tych, którzy chcą uporządkować wiadomości. Pojawiają się nawet metryczki z imionami, wiekiem i rasą bohaterów – a także rysunki pokazujące ich w codziennych zadaniach (codzienne zadania to często wyobraźniowe rozrywki, zabawy, które dzieci mogą też przenieść na swoje pomysły: w tym wypadku Bluey będzie podpowiedzią, jak pokonać nudę i co zrobić, gdy nie wiadomo, czym się zająć). Są tu też zupełnie klasyczne zadania – porównywanki, uzupełnianki, labirynty czy wyszukiwanki (także te literowe). Dzięki takim rozwiązaniom dzieci mogą trenować swoje umiejętności i przygotowywać się do szkolnych obowiązków. Wyćwiczą talent do obserwacji i logiczne myślenie. Czasami trzeba będzie użyć wyobraźni i dorysować element bez podpowiadania – to pozwoli sprawdzić kreatywność odbiorców.
Tomik „Oto Bluey” jest kierowany do kilkulatków i każdy znajdzie tutaj coś dla siebie – autorzy starają się, żeby wykonywanie kolejnych zadań nie znudziło maluchów, odbiorcy mają szansę na sprawdzenie swoich możliwości w różnych typach łamigłówek – a nagrodą będzie jeszcze zabawa naklejkami, których używać można wielokrotnie (dzięki zastosowanemu rodzajowi papieru). Jeszcze bez kolorowania książeczka jest kolorowa – do pokolorowania są tylko wybrane elementy, kontury niewypełnione barwnymi plamami – ale i tak kolorowe tła urozmaicają kolorowankę. Dzieje się tu dużo, chociaż można uznać książeczkę jako prezentację bohaterów i krótkie omówienie tego, co mają do zaoferowania. Stanowi więc ta publikacja rodzaj reklamy bajki – jest kierowana przede wszystkim do jej fanów. Chodzi też o to, żeby dzieci zechciały podjąć wysiłek i wyzwanie – i żeby poświęciły czas na wypełnianie książeczki. Spędzanie tego czasu z lubianymi postaciami z kreskówki to najlepszy sposób na to, żeby dzisiaj przekonać maluchy do takiej pracy – która dawniej kojarzyła się przede wszystkim z przyjemnością i zabawą. „Oto Bluey” to tomik, który nie zaskoczy rozwiązaniami ani wprowadzanymi zabawami – ale przyda się najmłodszym, pozwoli im na rozwijanie swoich umiejętności.
czwartek, 25 stycznia 2024
Lucy Score: To, co skrywamy przed światem
Media Rodzina, Poznań 2023.
Powtórka
Kiedy Knox znalazł szczęście z Naomi, przyszła kolej na jego brata. Nash to komendant policji w Knockemout – postanowił służyć miejscowemu społeczeństwu i walczyć ze złem. Tyle że na jego wizerunku superbohatera kładzie się cieniem trauma: niedawno Nash został postrzelony, omal nie zginął. Rany w ciele się goją, gorzej z tymi w umyśle – a przecież Knox i Nash nie zostali wychowani tak, żeby szukać profesjonalnej pomocy. W związku z tym Nash zmaga się z atakami paniki i zastanawia nad tym, czy nie przyjdzie mu zmienić zawodu. Tu męskie wsparcie nie pomoże – Knox i Lucian to wspaniali przyjaciele, ale nie zrozumieją, jak otarcie się o śmierć zmienia człowieka, nawet jeśli sami wielokrotnie brali udział w mordobiciach lub poważniejszych akcjach interwencyjnych. Nash musi znaleźć sposób na powrót do normalności. Ocalić go może Lina Solavita. Kobieta niezależna, piękna i odważna. Właśnie sprowadza się do sąsiedniego mieszkania – ma w tym swój cel, o którym nie mówi (w końcu detektywi nie zdradzają swoich tajemnic) i oczywiście wpada w rytm Knockemout. Lina okazuje się ratunkiem: stopniowo oddala wszelkie lęki Nasha i sprawia, że ten powraca do żywych w każdym aspekcie (z tym seksualnym na czele: w obecności Liny czuje, że nie musi się bać impotencji, chociaż i takie myśli go wcześniej nachodziły w samotności).
Dwie narracje przeplatają się ze sobą i zamieniają w opowieść już znaną. Lucy Score wykorzystuje coś, co już się sprawdziło: ten sam układ akcentów w fabule sprawia, że czytelniczki będą czekać na dwa wstrząsy: jeden wywołany wewnętrznymi lękami bohaterów, drugi – spowodowany zagrożeniem z zewnątrz. Oba mogłyby prowadzić do rozpadu przypadkowego związku, ale tutaj o przypadkowości przecież mowy być nie może, Nash i Lina powinni być razem i widzą to wszyscy, chociaż główni bohaterowie jeszcze sobie tego faktu nie uświadamiają. Autorka trochę odwleka moment początkowego odnajdowania szczęścia w byciu razem, żeby zapewnić odbiorczyniom odrobinę niepewności, ale posługuje się wyrazistym i sprawdzonym już schematem. W tle powraca do postaci, które podbiły serca czytających: Naomi i Waylay ubarwiają bardzo historię, pojawia się też więcej osób, które już zaistniały w światku Knockemout – można „To, co skrywamy przed światem” czytać jako samodzielny tom, ale każdy zechce sprawdzić, co połączyło Knoxa i Naomi, że teraz przygotowują się oni do ślubu. Lucy Score stawia na płomienne uczucie bez przerwy wystawiane na poważne próby – ale bawi się też odchodzeniem od sentymentów: ani Nash, ani Lisa nie są gotowi na trwały związek, wydaje im się, że bezpieczniej i wygodniej jest pozostać na uboczu. To się oczywiście nie sprawdzi.
Ważnym elementem tego tomu stają się sceny erotyczne – i to przedstawiane w najdrobniejszych szczegółach. Czasami nawet kiedy bohaterowie muszą sobie coś powiedzieć, a robią to w trakcie gry wstępnej, informacje przetykane są wiadomościami na temat ich zmysłów, dotyku ciał i reakcji – tu nie ma żadnej przestrzeni na domysły i może czasami wręcz szkoda. Lucy Score wie, że czytelniczki chcą płomiennych uczuć – ale bardzo zajmuje się sferą erotyki. Oczywiście nie zabraknie tu rozwiązań rodem z filmów pornograficznych, ale to akurat tłumaczy się samą konwencją. „To, co skrywamy przed światem” pozwala na powrót do Knockemout – motyw kryminalny pojawiający się w tle ma dodać pikanterii i zmienić nudę małego miasteczka w ekscytującą przygodę. To się autorce udaje do tego stopnia, że można jej spokojnie wybaczać fabularne naiwności. I może szkoda odrobinę, że autorce zabrakło fantazji na zrezygnowanie z konwencjonalnego życiorysu postaci już po finale - ale wyjaśnia się to odpowiedzią na potrzeby większości czytelniczek.
Powtórka
Kiedy Knox znalazł szczęście z Naomi, przyszła kolej na jego brata. Nash to komendant policji w Knockemout – postanowił służyć miejscowemu społeczeństwu i walczyć ze złem. Tyle że na jego wizerunku superbohatera kładzie się cieniem trauma: niedawno Nash został postrzelony, omal nie zginął. Rany w ciele się goją, gorzej z tymi w umyśle – a przecież Knox i Nash nie zostali wychowani tak, żeby szukać profesjonalnej pomocy. W związku z tym Nash zmaga się z atakami paniki i zastanawia nad tym, czy nie przyjdzie mu zmienić zawodu. Tu męskie wsparcie nie pomoże – Knox i Lucian to wspaniali przyjaciele, ale nie zrozumieją, jak otarcie się o śmierć zmienia człowieka, nawet jeśli sami wielokrotnie brali udział w mordobiciach lub poważniejszych akcjach interwencyjnych. Nash musi znaleźć sposób na powrót do normalności. Ocalić go może Lina Solavita. Kobieta niezależna, piękna i odważna. Właśnie sprowadza się do sąsiedniego mieszkania – ma w tym swój cel, o którym nie mówi (w końcu detektywi nie zdradzają swoich tajemnic) i oczywiście wpada w rytm Knockemout. Lina okazuje się ratunkiem: stopniowo oddala wszelkie lęki Nasha i sprawia, że ten powraca do żywych w każdym aspekcie (z tym seksualnym na czele: w obecności Liny czuje, że nie musi się bać impotencji, chociaż i takie myśli go wcześniej nachodziły w samotności).
Dwie narracje przeplatają się ze sobą i zamieniają w opowieść już znaną. Lucy Score wykorzystuje coś, co już się sprawdziło: ten sam układ akcentów w fabule sprawia, że czytelniczki będą czekać na dwa wstrząsy: jeden wywołany wewnętrznymi lękami bohaterów, drugi – spowodowany zagrożeniem z zewnątrz. Oba mogłyby prowadzić do rozpadu przypadkowego związku, ale tutaj o przypadkowości przecież mowy być nie może, Nash i Lina powinni być razem i widzą to wszyscy, chociaż główni bohaterowie jeszcze sobie tego faktu nie uświadamiają. Autorka trochę odwleka moment początkowego odnajdowania szczęścia w byciu razem, żeby zapewnić odbiorczyniom odrobinę niepewności, ale posługuje się wyrazistym i sprawdzonym już schematem. W tle powraca do postaci, które podbiły serca czytających: Naomi i Waylay ubarwiają bardzo historię, pojawia się też więcej osób, które już zaistniały w światku Knockemout – można „To, co skrywamy przed światem” czytać jako samodzielny tom, ale każdy zechce sprawdzić, co połączyło Knoxa i Naomi, że teraz przygotowują się oni do ślubu. Lucy Score stawia na płomienne uczucie bez przerwy wystawiane na poważne próby – ale bawi się też odchodzeniem od sentymentów: ani Nash, ani Lisa nie są gotowi na trwały związek, wydaje im się, że bezpieczniej i wygodniej jest pozostać na uboczu. To się oczywiście nie sprawdzi.
Ważnym elementem tego tomu stają się sceny erotyczne – i to przedstawiane w najdrobniejszych szczegółach. Czasami nawet kiedy bohaterowie muszą sobie coś powiedzieć, a robią to w trakcie gry wstępnej, informacje przetykane są wiadomościami na temat ich zmysłów, dotyku ciał i reakcji – tu nie ma żadnej przestrzeni na domysły i może czasami wręcz szkoda. Lucy Score wie, że czytelniczki chcą płomiennych uczuć – ale bardzo zajmuje się sferą erotyki. Oczywiście nie zabraknie tu rozwiązań rodem z filmów pornograficznych, ale to akurat tłumaczy się samą konwencją. „To, co skrywamy przed światem” pozwala na powrót do Knockemout – motyw kryminalny pojawiający się w tle ma dodać pikanterii i zmienić nudę małego miasteczka w ekscytującą przygodę. To się autorce udaje do tego stopnia, że można jej spokojnie wybaczać fabularne naiwności. I może szkoda odrobinę, że autorce zabrakło fantazji na zrezygnowanie z konwencjonalnego życiorysu postaci już po finale - ale wyjaśnia się to odpowiedzią na potrzeby większości czytelniczek.
środa, 24 stycznia 2024
Marcin Kruszewski: Prawo Marcina
Agora, Warszawa 2024.
Szkolne wątpliwości
Szkolne lata to coś, co każdy musi przetrwać. Ci, którzy dzisiaj są już dorośli, pamiętają z pewnością z dzieciństwa irytujące hasła wygłaszane przez nauczycieli, refreny w rodzaju „dzwonek jest dla mnie a nie dla was”, przekonanie, że nie warto dyskutować, bo i tak nic się w starciu z pedagogiem (lub nawet całym gronem pedagogicznym) nie zdziała, a można sobie tylko zaszkodzić. Każdy pamięta dyskusje, ile sprawdzianów można mieć w ciągu tygodnia, jak się nie ubierać i czy rzeczywiście sporą część wolnego czasu trzeba poświęcać na odrabianie zadań. Dzisiejsze pokolenia uczniów mają jeszcze dodatkowe problemy w rodzaju wątpliwości co do używania komórek i smartfonów. O tym wszystkim opowiada – z perspektywy prawa – Marcin Kruszewski, popularyzator wiedzy prawniczej (i prawnik), który potrafi objaśnić zasady panujące w placówkach szkolnych i podać źródła kolejnych zakazów lub obowiązków. „Prawo Marcina” to popularny kanał na YouTube, a teraz także książka, po którą sięgnąć może każdy uczeń, rodzic i nauczyciel – żeby dowiedzieć się, co naprawdę wolno, a czego nie wolno robić w szkole.
Autor przyjął tu formę lekcji, dzieli wiadomości na kilka charakterystycznych tematów tak, żeby łatwiej było nawigować po publikacji, jednak ogromna większość czytelników przewertuje tom od deski do deski – choćby po to, żeby dowiedzieć się, kiedy nauczyciele wykraczają poza swoje kompetencje i nawet łamią prawo, a kiedy to uczniowie powinni zmienić swoje zachowanie i nastawienie. Zwłaszcza że podziały w obrębie poszczególnych lekcji to rytm pytań i odpowiedzi: pytania zadawane przez uczniów znajdują tu proste i rzeczowe odpowiedzi, z odpowiednio graficznie wyróżnianymi ważniejszymi informacjami. Zaczyna się od nakreślenia znaczenia dokumentów regulujących zasady funkcjonowania w szkole. Marcin Kruszewski pokazuje, co jest najważniejsze i wyjaśnia, dlaczego zapisy w konstytucji czy ustawach liczą się bardziej niż statut szkoły (przy okazji części odbiorców uświadamia, że istnieje też taki dokument i naprawdę warto się z nim zapoznać). Przygląda się kolejnym spornym kwestiom – tym, które przynoszą zwykle najwięcej wątpliwości albo wręcz konfliktów na linii uczeń – nauczyciel. Sprawdza, czy ktoś może dostać gorszą ocenę z przedmiotu za niewłaściwy zdaniem nauczyciela ubiór albo tatuaże, czy nauczyciel może zabrać uczniowi telefon, a także – czy uczeń może w czasie lekcji wyjść do toalety lub napić się wody i zjeść kanapkę. Komentuje znaczenie ocen z zachowania, religii i etyki oraz kwestię nieklasyfikowania ucznia: tak, żeby dla każdego stało się jasne, co może spowodować brak promocji do następnej klasy, a co na to nie wpłynie.
Marcin Kruszewski pisze naprawdę prosto. Każdy z uczniów – nawet ten, który ma problemy z przyswajaniem wiedzy, więc, co za tym idzie, niekoniecznie dobrze czuje się w interpretowaniu tekstu czytanego, poradzi sobie ze znalezieniem wskazówek i wiadomości przydatnych w walce o własne prawa w szkole. Jest to książka ważna: pozwala wyeliminować niewłaściwe zachowania w szkole, a do tego też przygotowuje do walki o swoje prawa w codziennym życiu. Marcin Kruszewski uczy dorosłości – chociaż pozostaje mieć nadzieję, że obustronny szacunek będzie w procesie edukacji funkcjonować nad wszystkimi prawami i możliwościami. Ta książka przyda się zwłaszcza w wyjaśnianiu spornych sytuacji, a także wtedy, gdy uczniowie nie są pewni, czego spodziewać się po placówce oświatowej. A wielu dorosłych pożałuje, że kiedyś takich publikacji nie było.
Szkolne wątpliwości
Szkolne lata to coś, co każdy musi przetrwać. Ci, którzy dzisiaj są już dorośli, pamiętają z pewnością z dzieciństwa irytujące hasła wygłaszane przez nauczycieli, refreny w rodzaju „dzwonek jest dla mnie a nie dla was”, przekonanie, że nie warto dyskutować, bo i tak nic się w starciu z pedagogiem (lub nawet całym gronem pedagogicznym) nie zdziała, a można sobie tylko zaszkodzić. Każdy pamięta dyskusje, ile sprawdzianów można mieć w ciągu tygodnia, jak się nie ubierać i czy rzeczywiście sporą część wolnego czasu trzeba poświęcać na odrabianie zadań. Dzisiejsze pokolenia uczniów mają jeszcze dodatkowe problemy w rodzaju wątpliwości co do używania komórek i smartfonów. O tym wszystkim opowiada – z perspektywy prawa – Marcin Kruszewski, popularyzator wiedzy prawniczej (i prawnik), który potrafi objaśnić zasady panujące w placówkach szkolnych i podać źródła kolejnych zakazów lub obowiązków. „Prawo Marcina” to popularny kanał na YouTube, a teraz także książka, po którą sięgnąć może każdy uczeń, rodzic i nauczyciel – żeby dowiedzieć się, co naprawdę wolno, a czego nie wolno robić w szkole.
Autor przyjął tu formę lekcji, dzieli wiadomości na kilka charakterystycznych tematów tak, żeby łatwiej było nawigować po publikacji, jednak ogromna większość czytelników przewertuje tom od deski do deski – choćby po to, żeby dowiedzieć się, kiedy nauczyciele wykraczają poza swoje kompetencje i nawet łamią prawo, a kiedy to uczniowie powinni zmienić swoje zachowanie i nastawienie. Zwłaszcza że podziały w obrębie poszczególnych lekcji to rytm pytań i odpowiedzi: pytania zadawane przez uczniów znajdują tu proste i rzeczowe odpowiedzi, z odpowiednio graficznie wyróżnianymi ważniejszymi informacjami. Zaczyna się od nakreślenia znaczenia dokumentów regulujących zasady funkcjonowania w szkole. Marcin Kruszewski pokazuje, co jest najważniejsze i wyjaśnia, dlaczego zapisy w konstytucji czy ustawach liczą się bardziej niż statut szkoły (przy okazji części odbiorców uświadamia, że istnieje też taki dokument i naprawdę warto się z nim zapoznać). Przygląda się kolejnym spornym kwestiom – tym, które przynoszą zwykle najwięcej wątpliwości albo wręcz konfliktów na linii uczeń – nauczyciel. Sprawdza, czy ktoś może dostać gorszą ocenę z przedmiotu za niewłaściwy zdaniem nauczyciela ubiór albo tatuaże, czy nauczyciel może zabrać uczniowi telefon, a także – czy uczeń może w czasie lekcji wyjść do toalety lub napić się wody i zjeść kanapkę. Komentuje znaczenie ocen z zachowania, religii i etyki oraz kwestię nieklasyfikowania ucznia: tak, żeby dla każdego stało się jasne, co może spowodować brak promocji do następnej klasy, a co na to nie wpłynie.
Marcin Kruszewski pisze naprawdę prosto. Każdy z uczniów – nawet ten, który ma problemy z przyswajaniem wiedzy, więc, co za tym idzie, niekoniecznie dobrze czuje się w interpretowaniu tekstu czytanego, poradzi sobie ze znalezieniem wskazówek i wiadomości przydatnych w walce o własne prawa w szkole. Jest to książka ważna: pozwala wyeliminować niewłaściwe zachowania w szkole, a do tego też przygotowuje do walki o swoje prawa w codziennym życiu. Marcin Kruszewski uczy dorosłości – chociaż pozostaje mieć nadzieję, że obustronny szacunek będzie w procesie edukacji funkcjonować nad wszystkimi prawami i możliwościami. Ta książka przyda się zwłaszcza w wyjaśnianiu spornych sytuacji, a także wtedy, gdy uczniowie nie są pewni, czego spodziewać się po placówce oświatowej. A wielu dorosłych pożałuje, że kiedyś takich publikacji nie było.
wtorek, 23 stycznia 2024
Katy Hays: Domek z kart
Luna, Warszawa 2024.
Czytanie przeszłości
Katy Hays próbuje stworzyć książkę mroczną i niepokojącą, ale zatrzymuje się na powierzchni prostego kryminału przełamywanego obyczajówką, co oznacza, że nawet odbiorcy, którzy nie lubują się w tarocie i których temat nie przyciągnie – mogą prześledzić wakacyjną przygodę Ann. Bohaterka chce podjąć pracę w Metropolitan Museum of Art, ale dowiaduje się, że nie ma miejsc dla stażystów. Błyskawicznie zostaje przechwycona do miejscowego zespołu The Cloisters – tu będzie mogła zajmować się tym, co ją pasjonuje. Ann zajmuje się badaniem renesansu. Najbardziej pociągają ją kwestie związane z tarotem, odczytywaniem przyszłości z kart – zastanawia się nad tym, czy to możliwe, żeby wiek odrodzenia przyniósł także zabobonne działania ludzi. W swojej nowej pracy poznaje zaledwie kilka osób – wyjątkowych i charakterystycznych. Jest tu Leo, który od początku funduje jej huśtawkę emocji i umiejętnie uwodzi, jest Rachel – przewodniczka świadoma wszystkiego, co dzieje się wokół, jest też Patrick – przenikliwy obserwator. Wszyscy poszukują naukowych odpowiedzi na pytania zadawane sobie niekoniecznie dla stworzenia artykułów czy prac – liczy się dociekliwość i ciekawość, także ta prywatna. Pracownicy z the Cloisters trzymają się razem i decydują na czasem niezwykłe zadania – jak wykorzystanie środków zmieniających postrzeganie rzeczywistości (oczywiście dla celów badawczych). Karty tarota widziane w narkotycznym transie odkrywają swoje tajemnice. Ale to dopiero początek problemów.
„Domek z kart” to ucieczka w krainę, która azylu nie zapewni. Ann – początkowo zagubiona – błyskawicznie odnajduje się w nowej przestrzeni i poznaje jej sekrety. Dowiaduje się, jakich roślin używano dawniej w funkcji leków – i które z nich mogły działać także jako trucizny: w przyklasztornych ogrodach jest ich mnóstwo. Świadomość tej wiedzy powinna w bohaterach budzić grozę – tak, żeby być ostrzeżeniem również dla czytelników. Bo kiedy ktoś straci życie, wszystko wyda się o wiele mniej swojskie. Podróż w przeszłość wiąże się nie tyle z odkrywaniem zwyczajów ludzi żyjących w renesansie – a z przekonywaniem się, do czego są zdolni inni, gnani własnymi żądzami i pragnieniami. Motywacje bohaterów staną się jasne z czasem, najpewniej wtedy, kiedy sami się do nich przyznają. Ale Ann uważnie obserwuje rzeczywistość i wyciąga wnioski. Potrafi też dostrzec rzeczy z reguły skrywane przed wzrokiem innych. To bystrość może jej zapewnić bezpieczeństwo – przynajmniej pod warunkiem, że zdecyduje się zaufać swojej wiedzy i intuicji. Autorka snuje tu jedną intrygę, podaje jedno rozwiązanie, które ma dalekosiężne konsekwencje – to niewiele, zważywszy na fakt, że dobrze radzi sobie z narracją. Co ważne, nie zarzuca czytelników wiadomościami na temat tarota – to przenosi do końcowej tabelki, dla zainteresowanych. Dzięki temu łatwiej jej budować prawdopodobieństwo akcji i budzić ciekawość co do samej fabuły. „Domek z kart” to książka, w której nie dzieje się przesadnie dużo w warstwie treści – za to melodia tekstu może się podobać. To szybka powieść, do przyswojenia w jeden wieczór – ale Katy Hays stawia na niewyeksploatowane w literaturze rozrywkowej tematy i dzięki temu przekonuje do siebie czytelników.
Czytanie przeszłości
Katy Hays próbuje stworzyć książkę mroczną i niepokojącą, ale zatrzymuje się na powierzchni prostego kryminału przełamywanego obyczajówką, co oznacza, że nawet odbiorcy, którzy nie lubują się w tarocie i których temat nie przyciągnie – mogą prześledzić wakacyjną przygodę Ann. Bohaterka chce podjąć pracę w Metropolitan Museum of Art, ale dowiaduje się, że nie ma miejsc dla stażystów. Błyskawicznie zostaje przechwycona do miejscowego zespołu The Cloisters – tu będzie mogła zajmować się tym, co ją pasjonuje. Ann zajmuje się badaniem renesansu. Najbardziej pociągają ją kwestie związane z tarotem, odczytywaniem przyszłości z kart – zastanawia się nad tym, czy to możliwe, żeby wiek odrodzenia przyniósł także zabobonne działania ludzi. W swojej nowej pracy poznaje zaledwie kilka osób – wyjątkowych i charakterystycznych. Jest tu Leo, który od początku funduje jej huśtawkę emocji i umiejętnie uwodzi, jest Rachel – przewodniczka świadoma wszystkiego, co dzieje się wokół, jest też Patrick – przenikliwy obserwator. Wszyscy poszukują naukowych odpowiedzi na pytania zadawane sobie niekoniecznie dla stworzenia artykułów czy prac – liczy się dociekliwość i ciekawość, także ta prywatna. Pracownicy z the Cloisters trzymają się razem i decydują na czasem niezwykłe zadania – jak wykorzystanie środków zmieniających postrzeganie rzeczywistości (oczywiście dla celów badawczych). Karty tarota widziane w narkotycznym transie odkrywają swoje tajemnice. Ale to dopiero początek problemów.
„Domek z kart” to ucieczka w krainę, która azylu nie zapewni. Ann – początkowo zagubiona – błyskawicznie odnajduje się w nowej przestrzeni i poznaje jej sekrety. Dowiaduje się, jakich roślin używano dawniej w funkcji leków – i które z nich mogły działać także jako trucizny: w przyklasztornych ogrodach jest ich mnóstwo. Świadomość tej wiedzy powinna w bohaterach budzić grozę – tak, żeby być ostrzeżeniem również dla czytelników. Bo kiedy ktoś straci życie, wszystko wyda się o wiele mniej swojskie. Podróż w przeszłość wiąże się nie tyle z odkrywaniem zwyczajów ludzi żyjących w renesansie – a z przekonywaniem się, do czego są zdolni inni, gnani własnymi żądzami i pragnieniami. Motywacje bohaterów staną się jasne z czasem, najpewniej wtedy, kiedy sami się do nich przyznają. Ale Ann uważnie obserwuje rzeczywistość i wyciąga wnioski. Potrafi też dostrzec rzeczy z reguły skrywane przed wzrokiem innych. To bystrość może jej zapewnić bezpieczeństwo – przynajmniej pod warunkiem, że zdecyduje się zaufać swojej wiedzy i intuicji. Autorka snuje tu jedną intrygę, podaje jedno rozwiązanie, które ma dalekosiężne konsekwencje – to niewiele, zważywszy na fakt, że dobrze radzi sobie z narracją. Co ważne, nie zarzuca czytelników wiadomościami na temat tarota – to przenosi do końcowej tabelki, dla zainteresowanych. Dzięki temu łatwiej jej budować prawdopodobieństwo akcji i budzić ciekawość co do samej fabuły. „Domek z kart” to książka, w której nie dzieje się przesadnie dużo w warstwie treści – za to melodia tekstu może się podobać. To szybka powieść, do przyswojenia w jeden wieczór – ale Katy Hays stawia na niewyeksploatowane w literaturze rozrywkowej tematy i dzięki temu przekonuje do siebie czytelników.
poniedziałek, 22 stycznia 2024
Wojciech Widłak: Wesoły Ryjek i dziadek
Media Rodzina, Poznań 2023.
Przygody
Dziadek jest dla Wesołego Ryjka bardzo ważną postacią - co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Teraz dziadek przechodzi na emeryturę, więc będzie miał więcej czasu dla swojego wnuka - co oznacza, że Wesołego Ryjka czeka cały zestaw ciekawych przygód i wspólnych zabaw. Wszystkiemu rzecz jasna towarzyszy żółw przytulanka - bo bez niego nie można by było ani chodzić na wycieczki po górach, ani odnawiać mebli ogrodowych (swoją drogą - ubranie robocze żółwia przytulanki - ze starego kapelusza z wyciętymi dziurami - to znakomity sposób na rozwijanie wyobraźni i rozbawienie odbiorców). Wesoły Ryjek doświadcza najbliższego otoczenia z kimś, komu ufa i kogo kocha - a to oznacza, że może niczym się nie przejmować, tylko czerpać radość z każdej chwili.
Każdą historię - krótką i wypełnioną drobnymi żartami - Wesoły Ryjek rozpoczyna od słów "dzień dobry, nazywam się Wesoły Ryjek" i to coś, co nie zmienia się w żadnym tomiku. Akcent humorystyczny i jednocześnie znak rozpoznawczy prosiaczka. Dziadek wie, co stuka w lesie i jak się w tym lesie nie zgubić, umie wymyślać zabawne zagadki, albo... wspominać czasy, gdy był małym chłopcem. Czasami ma problemy z pamięcią - jednak i to może wyjaśnić tak, żeby zrozumiał to kilkulatek. Wesoły Ryjek jest przecież dzieckiem i doświadcza tego, co może stać się też udziałem odbiorców. Wesoły Ryjek jest naiwny - jak każdy maluch - ale w tej naiwności nie irytuje, jest bardzo dowcipny. To oznacza, że lektura opowiadań da sporo radości dzieciom, ale też przyniesie wytchnienie dorosłym, którzy będą czytać te historyjki przed snem. Wojciech Widłak wie, jak konstruować narrację, żeby jak najwięcej dowcipu wydostawać z prostych scenek. Tutaj nawet jeśli nie dzieje się nic ekstremalnie dziwnego, nietypowego czy dostarczającego adrenaliny - to można się świetnie bawić samym śledzeniem codzienności Wesołego Ryjka. Ten bohater pojawia się po to, żeby rozjaśniać rzeczywistość dzieciom i ich rodzicom. Wesoły Ryjek to prosiaczek, który odpędza smutki - bez wątpienia. Ale prawdziwa jego siła kryje się w świadomości autora, jak codzienność mogą postrzegać sami czytelnicy. Trafia tomikiem "Wesoły Ryjek i dziadek" (i całą serią) do dzieci, ale i do przedstawicieli starszych pokoleń. U Wesołego Ryjka najważniejsze są relacje z bliskimi, ciepło rodzinne, spokój i bezpieczeństwo dające możliwość podejmowania prostych eksperymentów. Bohater nie ma w pobliżu żadnych rówieśników czy kolegów - dlatego też Wojciech Widłak może zwrócić się ku domownikom i krewnym.
Jak zwykle przygody Wesołego Ryjka prezentuje graficznie Agnieszka Żelewska, która doskonale wpasowuje się w klimat wesołych opowieści. Jest tu kolorowo, jest naiwnie (ale nigdy infantylnie) i tak, żeby miło spędzić czas nad książką. Wesoły Ryjek wraz z najbliższymi cieszy we wszystkich płaszczyznach. To postać bardzo trafiona - niby ze świata wyobraźni, a jednak idealnie prezentująca zachwyty i oczekiwania maluchów. Bohater, który przeprowadza przez zwyczajność w bajkowym wymiarze jest potrzebny wszystkim - nikt lepiej niż Wesoły Ryjek nie przekona dzieci, że warto sięgać do książek i że może się to wiązać z wyśmienitą zabawą.
Przygody
Dziadek jest dla Wesołego Ryjka bardzo ważną postacią - co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Teraz dziadek przechodzi na emeryturę, więc będzie miał więcej czasu dla swojego wnuka - co oznacza, że Wesołego Ryjka czeka cały zestaw ciekawych przygód i wspólnych zabaw. Wszystkiemu rzecz jasna towarzyszy żółw przytulanka - bo bez niego nie można by było ani chodzić na wycieczki po górach, ani odnawiać mebli ogrodowych (swoją drogą - ubranie robocze żółwia przytulanki - ze starego kapelusza z wyciętymi dziurami - to znakomity sposób na rozwijanie wyobraźni i rozbawienie odbiorców). Wesoły Ryjek doświadcza najbliższego otoczenia z kimś, komu ufa i kogo kocha - a to oznacza, że może niczym się nie przejmować, tylko czerpać radość z każdej chwili.
Każdą historię - krótką i wypełnioną drobnymi żartami - Wesoły Ryjek rozpoczyna od słów "dzień dobry, nazywam się Wesoły Ryjek" i to coś, co nie zmienia się w żadnym tomiku. Akcent humorystyczny i jednocześnie znak rozpoznawczy prosiaczka. Dziadek wie, co stuka w lesie i jak się w tym lesie nie zgubić, umie wymyślać zabawne zagadki, albo... wspominać czasy, gdy był małym chłopcem. Czasami ma problemy z pamięcią - jednak i to może wyjaśnić tak, żeby zrozumiał to kilkulatek. Wesoły Ryjek jest przecież dzieckiem i doświadcza tego, co może stać się też udziałem odbiorców. Wesoły Ryjek jest naiwny - jak każdy maluch - ale w tej naiwności nie irytuje, jest bardzo dowcipny. To oznacza, że lektura opowiadań da sporo radości dzieciom, ale też przyniesie wytchnienie dorosłym, którzy będą czytać te historyjki przed snem. Wojciech Widłak wie, jak konstruować narrację, żeby jak najwięcej dowcipu wydostawać z prostych scenek. Tutaj nawet jeśli nie dzieje się nic ekstremalnie dziwnego, nietypowego czy dostarczającego adrenaliny - to można się świetnie bawić samym śledzeniem codzienności Wesołego Ryjka. Ten bohater pojawia się po to, żeby rozjaśniać rzeczywistość dzieciom i ich rodzicom. Wesoły Ryjek to prosiaczek, który odpędza smutki - bez wątpienia. Ale prawdziwa jego siła kryje się w świadomości autora, jak codzienność mogą postrzegać sami czytelnicy. Trafia tomikiem "Wesoły Ryjek i dziadek" (i całą serią) do dzieci, ale i do przedstawicieli starszych pokoleń. U Wesołego Ryjka najważniejsze są relacje z bliskimi, ciepło rodzinne, spokój i bezpieczeństwo dające możliwość podejmowania prostych eksperymentów. Bohater nie ma w pobliżu żadnych rówieśników czy kolegów - dlatego też Wojciech Widłak może zwrócić się ku domownikom i krewnym.
Jak zwykle przygody Wesołego Ryjka prezentuje graficznie Agnieszka Żelewska, która doskonale wpasowuje się w klimat wesołych opowieści. Jest tu kolorowo, jest naiwnie (ale nigdy infantylnie) i tak, żeby miło spędzić czas nad książką. Wesoły Ryjek wraz z najbliższymi cieszy we wszystkich płaszczyznach. To postać bardzo trafiona - niby ze świata wyobraźni, a jednak idealnie prezentująca zachwyty i oczekiwania maluchów. Bohater, który przeprowadza przez zwyczajność w bajkowym wymiarze jest potrzebny wszystkim - nikt lepiej niż Wesoły Ryjek nie przekona dzieci, że warto sięgać do książek i że może się to wiązać z wyśmienitą zabawą.
niedziela, 21 stycznia 2024
Cecylia Kukuczka: Listy z pionowego świata. Wspomnienia żony himalaisty
Agora, Warszawa 2023.
Tęsknota
O wielkich wspinaczach mówi się przeważnie z perspektywy górskich sukcesów, ewentualnie – na fali zainteresowania górską literaturą faktu – za sprawą walki podejmowanej z każdą kolejną wyprawą. Mówi się o nich w przypadku wielkich tragedii i zmagań ze słabościami, mówi się o nich przy rekordach. Ale w tym medialnym natłoku ciekawostek znikają te najbardziej przyziemne: opinie ukochanych, którzy muszą radzić sobie samodzielnie podczas gdy ich wybranek realizuje najbardziej ekstremalne scenariusze. Rzadko oddaje się głos rodzinom – rzadko owe rodziny przyjmują perspektywę inną niż nasuwająca się sama: przecież nie da się zakazać, ubłagać ani zaszantażować, ten, kto kocha góry, nie zrezygnuje z nich dla nikogo. I chociaż wydawałoby się, że zdobywanie szczytów krok po kroku jest znacznie bardziej widowiskowe, a co za tym idzie – też atrakcyjne w lekturze – to jednak opinia bliskich może przynieść znacznie więcej informacji niż oficjalne biografie. Cecylia Kukuczka raczej trzyma się bezpiecznych danych. Unika sentymentów i zastanawiania się, jak wyglądałoby życie, gdyby Jurek Kukuczka porzucił góry. Rezygnuje też z opisywania codziennego znoju, chociaż pozbawiona męskiego wsparcia musi sama dbać o dom, wykonywać remonty czy naprawy, wychowywać dzieci i zarabiać. Nie narzeka. Zakasuje rękawy i działa. Jedynym sygnałem cierpień, jakie przynosi jej ta miłość, są łzy. Tyle tylko, że Cecylia Kukuczka przyznaje otwarcie, że potrafi płakać z byle powodu – i ten zabieg pozwala jej kreować się na silną kobietę stawiającą pomnik mężowi. Z drugiej strony - w dwóch zdaniach potrafi zamknąć informację, która częścią czytelników wstrząśnie.
Ten pomnik to Izba Pamięci – autorka tomu „Listy z pionowego świata. Wspomnienia żony himalaisty” nie jest zbyt wylewną osobą. Nie chce opowiadać o Jerzym od strony prywatnej – ani w książce, ani grupom, które oprowadza po stworzonym miejscu upamiętniającym męża. Nie zależy jej na budzeniu litości ani na współczuciu, za to chce jak najdłużej ocalić od zapomnienia wielkiego wspinacza – mimo że wie, że wszyscy kiedyś znikną ze świadomości kolejnych pokoleń. Wprowadza drobne wzmianki o tym, jak się żyło w małżeństwie ale samotnie – za to unika portretowania chwil spędzanych z Jerzym. Nawiązuje do tematów, które gdzieś w biografii zafunkcjonowały, między innymi do znaków i snów – przewidywań co do przyszłego losu himalaisty. Przemyca detale związane z ubraniami na wyprawę, ale znacznie bardziej angażuje się w handel materiałami przywożonymi przez wspinaczy. Krótkie rozdziały są pozbawione wielkich uczuciowych skoków – autorka po prostu relacjonuje swoją drogę do stworzenia Izby Pamięci, pokazuje siebie, jaką zapamiętała – żeby odbiorcy mogli zastanowić się nad jej losem, ale żeby przesadnie się nim nie zmęczyli. Rozdziały są bardzo krótkie, skondensowane i pozbawione tonów syntezy – autorka wybiera szczegóły, którym się przygląda – i robi to bardzo szybko, bez przegadania. Rozdziały przeplatane są z kolei listami od Kukuczki – z wypraw. I tu pewne tematy się powtarzają: jest mowa o zarobkowaniu, o dzieciach, o zobowiązaniach finansowych – to zwykłe, przyziemne sprawy, których nie da się załatwić na miejscu. Jerzy Kukuczka nie zajmuje się specjalnie swoją wspinaczką, a niektóre wiadomości wręcz ukrywa przed żoną – żeby jej niepotrzebnie nie straszyć. I tak w „Listach z pionowego świata” pojawiają się dwa nurty niemówienia: jeden to niemówienie Jerzego Kukuczki, skrywanie się za prostymi codziennymi zaleceniami i komentarzami. Drugi – to niemówienie Cecylii Kukuczki, która dzisiaj nie pamięta złych chwil z małżeństwa i która nie zdecydowała się po śmierci Jerzego na inny związek. Nie ma tu przepisu na sielankę i wielką miłość, nie ma też refleksji nad potęgą gór – króluje zwyczajność, tak rzadka w literaturze górskiej.
Tęsknota
O wielkich wspinaczach mówi się przeważnie z perspektywy górskich sukcesów, ewentualnie – na fali zainteresowania górską literaturą faktu – za sprawą walki podejmowanej z każdą kolejną wyprawą. Mówi się o nich w przypadku wielkich tragedii i zmagań ze słabościami, mówi się o nich przy rekordach. Ale w tym medialnym natłoku ciekawostek znikają te najbardziej przyziemne: opinie ukochanych, którzy muszą radzić sobie samodzielnie podczas gdy ich wybranek realizuje najbardziej ekstremalne scenariusze. Rzadko oddaje się głos rodzinom – rzadko owe rodziny przyjmują perspektywę inną niż nasuwająca się sama: przecież nie da się zakazać, ubłagać ani zaszantażować, ten, kto kocha góry, nie zrezygnuje z nich dla nikogo. I chociaż wydawałoby się, że zdobywanie szczytów krok po kroku jest znacznie bardziej widowiskowe, a co za tym idzie – też atrakcyjne w lekturze – to jednak opinia bliskich może przynieść znacznie więcej informacji niż oficjalne biografie. Cecylia Kukuczka raczej trzyma się bezpiecznych danych. Unika sentymentów i zastanawiania się, jak wyglądałoby życie, gdyby Jurek Kukuczka porzucił góry. Rezygnuje też z opisywania codziennego znoju, chociaż pozbawiona męskiego wsparcia musi sama dbać o dom, wykonywać remonty czy naprawy, wychowywać dzieci i zarabiać. Nie narzeka. Zakasuje rękawy i działa. Jedynym sygnałem cierpień, jakie przynosi jej ta miłość, są łzy. Tyle tylko, że Cecylia Kukuczka przyznaje otwarcie, że potrafi płakać z byle powodu – i ten zabieg pozwala jej kreować się na silną kobietę stawiającą pomnik mężowi. Z drugiej strony - w dwóch zdaniach potrafi zamknąć informację, która częścią czytelników wstrząśnie.
Ten pomnik to Izba Pamięci – autorka tomu „Listy z pionowego świata. Wspomnienia żony himalaisty” nie jest zbyt wylewną osobą. Nie chce opowiadać o Jerzym od strony prywatnej – ani w książce, ani grupom, które oprowadza po stworzonym miejscu upamiętniającym męża. Nie zależy jej na budzeniu litości ani na współczuciu, za to chce jak najdłużej ocalić od zapomnienia wielkiego wspinacza – mimo że wie, że wszyscy kiedyś znikną ze świadomości kolejnych pokoleń. Wprowadza drobne wzmianki o tym, jak się żyło w małżeństwie ale samotnie – za to unika portretowania chwil spędzanych z Jerzym. Nawiązuje do tematów, które gdzieś w biografii zafunkcjonowały, między innymi do znaków i snów – przewidywań co do przyszłego losu himalaisty. Przemyca detale związane z ubraniami na wyprawę, ale znacznie bardziej angażuje się w handel materiałami przywożonymi przez wspinaczy. Krótkie rozdziały są pozbawione wielkich uczuciowych skoków – autorka po prostu relacjonuje swoją drogę do stworzenia Izby Pamięci, pokazuje siebie, jaką zapamiętała – żeby odbiorcy mogli zastanowić się nad jej losem, ale żeby przesadnie się nim nie zmęczyli. Rozdziały są bardzo krótkie, skondensowane i pozbawione tonów syntezy – autorka wybiera szczegóły, którym się przygląda – i robi to bardzo szybko, bez przegadania. Rozdziały przeplatane są z kolei listami od Kukuczki – z wypraw. I tu pewne tematy się powtarzają: jest mowa o zarobkowaniu, o dzieciach, o zobowiązaniach finansowych – to zwykłe, przyziemne sprawy, których nie da się załatwić na miejscu. Jerzy Kukuczka nie zajmuje się specjalnie swoją wspinaczką, a niektóre wiadomości wręcz ukrywa przed żoną – żeby jej niepotrzebnie nie straszyć. I tak w „Listach z pionowego świata” pojawiają się dwa nurty niemówienia: jeden to niemówienie Jerzego Kukuczki, skrywanie się za prostymi codziennymi zaleceniami i komentarzami. Drugi – to niemówienie Cecylii Kukuczki, która dzisiaj nie pamięta złych chwil z małżeństwa i która nie zdecydowała się po śmierci Jerzego na inny związek. Nie ma tu przepisu na sielankę i wielką miłość, nie ma też refleksji nad potęgą gór – króluje zwyczajność, tak rzadka w literaturze górskiej.
sobota, 20 stycznia 2024
Irvin D. Yalom: Stając się sobą. Pamiętnik psychiatry
Czarna Owca, Warszawa 2023.
Wspomnienia
Irvin D. Yalom to żydowski psychiatra, który dał się już odbiorcom poznać jako ten autor, który wątki autobiograficzne przeplata scenkami z doświadczeń lekarskich. Oczywiście dba o anonimowość pacjentów i pyta o zgodę na upowszechnianie poszczególnych przypadków już w przeredagowanej wersji – o tym wszystkim przypomina w książce „Stając się sobą. Pamiętnik psychiatry”. To publikacja będąca szczerym podsumowaniem życia i pracy – autor zwierza się ze swoich pomysłów i błędów, chociaż próbuje uciec od tego skojarzenia – momentami jest w stanie przyznać, że to nieprzypadkowe nawiązania. Stara się usunąć z tonu narracji gorycz i frustrację – żeby nie odstraszyć czytelników od książki. „Stając się sobą” to opowieść o tym, jakie czynniki zdecydowały, że Irvin D. Yalom zdecydował się na podjęcie takiej a nie innej pracy – ale też o tym, dzięki czemu i dzięki komu stał się takim człowiekiem. Ma więc publikacja wymiar nie tylko popularyzatorski – nie chodzi tutaj wyłącznie o przedstawianie kulis pracy psychologów i psychiatrów – chociaż takie właśnie podejście cieszy się dużym powodzeniem i uznaniem odbiorców – liczy się możliwość powiązania autoanalizy z rejestrowaniem ciekawych przypadków medycznych. Co ważne, Irvin D. Yalom diagnozuje samego siebie. Wykorzystuje w tym celu nawet rozmowy z sobą z przeszłości (ale to akurat najsłabsze fragmenty książki) i sny. Z perspektywy czasu autor jest w stanie powiedzieć o sobie coś, czego wcześniej nie wiedział. Wnika zatem głęboko w kwestię wychowania połączonego z byciem Żydem – uważa, że sporo zjawisk religijnych mogło ukształtować go nawet w sposób podświadomy – w końcu nie jest zbyt religijny. Nie przeszkadza mu to pracować z ludźmi, którzy w życiu kierują się wiarą – i to niekoniecznie znaną autorowi. Sztuką jest usunięcie z dialogu niezrozumienia czy nietolerancji – najważniejsze to znalezienie wspólnego języka na bazie obserwacji i wyznań.
Jednym z ważnych tematów dla autora jest jego małżeństwo trwające ponad sześćdziesiąt lat, o tym, jak utrzymać związek i jakie mogą być pułapki w relacji z drugą osobą pisze także w rozbudowanych dygresjach. Ukochana poznana we wczesnej młodości nie tylko cechuje się dużą inteligencją, ale też jest w stanie walczyć o uczucie w każdej sytuacji. Yalom o dziwo czasami przyznaje się do popełnianych błędów – nawet jeśli siebie nie ocenia, widać, jakimi schematami myślowymi się kierował i gdzie pojawiały się źródła potencjalnych konfliktów. Obok kwestii osobistych sporo miejsca zajmuje droga zawodowa – kolejne punkty przełomowe, momenty prowadzące do zmian i do ważnych odnóg kariery. Yalom przedstawia odbiorcom świat z własnej perspektywy – coś, czego nikt inny nie byłby w stanie uchwycić. Prezentuje siebie, a robi to z dużą starannością i bez pośpiechu. Wie, co ma do zaoferowania czytelnikom – wie, jaki obraz siebie chciałby promować – i na tym tworzy książkę, bogatą również w kontekstowe opisy i komentarze. I owszem, jest to specyficzna lektura: nie każdego zainteresują rozterki autora przeważające niekiedy nad kwestiami psychiatrii – ale można sprawdzić, jak widzi siebie ten, który na co dzień pracuje z koszmarami innych.
Wspomnienia
Irvin D. Yalom to żydowski psychiatra, który dał się już odbiorcom poznać jako ten autor, który wątki autobiograficzne przeplata scenkami z doświadczeń lekarskich. Oczywiście dba o anonimowość pacjentów i pyta o zgodę na upowszechnianie poszczególnych przypadków już w przeredagowanej wersji – o tym wszystkim przypomina w książce „Stając się sobą. Pamiętnik psychiatry”. To publikacja będąca szczerym podsumowaniem życia i pracy – autor zwierza się ze swoich pomysłów i błędów, chociaż próbuje uciec od tego skojarzenia – momentami jest w stanie przyznać, że to nieprzypadkowe nawiązania. Stara się usunąć z tonu narracji gorycz i frustrację – żeby nie odstraszyć czytelników od książki. „Stając się sobą” to opowieść o tym, jakie czynniki zdecydowały, że Irvin D. Yalom zdecydował się na podjęcie takiej a nie innej pracy – ale też o tym, dzięki czemu i dzięki komu stał się takim człowiekiem. Ma więc publikacja wymiar nie tylko popularyzatorski – nie chodzi tutaj wyłącznie o przedstawianie kulis pracy psychologów i psychiatrów – chociaż takie właśnie podejście cieszy się dużym powodzeniem i uznaniem odbiorców – liczy się możliwość powiązania autoanalizy z rejestrowaniem ciekawych przypadków medycznych. Co ważne, Irvin D. Yalom diagnozuje samego siebie. Wykorzystuje w tym celu nawet rozmowy z sobą z przeszłości (ale to akurat najsłabsze fragmenty książki) i sny. Z perspektywy czasu autor jest w stanie powiedzieć o sobie coś, czego wcześniej nie wiedział. Wnika zatem głęboko w kwestię wychowania połączonego z byciem Żydem – uważa, że sporo zjawisk religijnych mogło ukształtować go nawet w sposób podświadomy – w końcu nie jest zbyt religijny. Nie przeszkadza mu to pracować z ludźmi, którzy w życiu kierują się wiarą – i to niekoniecznie znaną autorowi. Sztuką jest usunięcie z dialogu niezrozumienia czy nietolerancji – najważniejsze to znalezienie wspólnego języka na bazie obserwacji i wyznań.
Jednym z ważnych tematów dla autora jest jego małżeństwo trwające ponad sześćdziesiąt lat, o tym, jak utrzymać związek i jakie mogą być pułapki w relacji z drugą osobą pisze także w rozbudowanych dygresjach. Ukochana poznana we wczesnej młodości nie tylko cechuje się dużą inteligencją, ale też jest w stanie walczyć o uczucie w każdej sytuacji. Yalom o dziwo czasami przyznaje się do popełnianych błędów – nawet jeśli siebie nie ocenia, widać, jakimi schematami myślowymi się kierował i gdzie pojawiały się źródła potencjalnych konfliktów. Obok kwestii osobistych sporo miejsca zajmuje droga zawodowa – kolejne punkty przełomowe, momenty prowadzące do zmian i do ważnych odnóg kariery. Yalom przedstawia odbiorcom świat z własnej perspektywy – coś, czego nikt inny nie byłby w stanie uchwycić. Prezentuje siebie, a robi to z dużą starannością i bez pośpiechu. Wie, co ma do zaoferowania czytelnikom – wie, jaki obraz siebie chciałby promować – i na tym tworzy książkę, bogatą również w kontekstowe opisy i komentarze. I owszem, jest to specyficzna lektura: nie każdego zainteresują rozterki autora przeważające niekiedy nad kwestiami psychiatrii – ale można sprawdzić, jak widzi siebie ten, który na co dzień pracuje z koszmarami innych.
piątek, 19 stycznia 2024
Fredrik Backman: Zwycięzcy
Marginesy, Warszawa 2023.
Na uboczu
Prawdziwe dramaty rozgrywają się tam, gdzie są najmniej spodziewane. Fredrik Backman w „Zwycięzcach” zabiera odbiorców na krótką chwilę (w wymiarze fabularnym) i na godziny (w wymiarze lekturowym) do dwóch małych miasteczek. Jak to zwykle bywa, mieszkańcy nie znoszą się nawzajem, a rywalizację podsyca jeszcze sport: w obu miasteczkach znajdują się drużyny hokejowe i potrzeba odniesienia sukcesu oraz lokalny patriotyzm doprowadzony do skrajności to gotowy przepis na katastrofę. Wprawdzie mieszkańcy obu miasteczek są naprawdę połączeni wspólnym losem, tak samo bezradni wobec katastrof pogodowych i budowlanych – lecz nie potrafią doprowadzić do porozumienia. Mała wojna między lokalsami burzy przekonanie o sielankowości egzystencji spoza metropolii – tak powszechnych u autorek powieści obyczajowych. Fredrik Backman nie zamierza sprzedawać marzeń czytelnikom – funduje szereg wstrząsów, zaczynając od wielkiego wyzwania dla miejscowych. Oto nadciąga wiatr – potężny, zdolny łamać drzewa i zabijać. W trakcie wichury nie wszyscy mogą bezpiecznie pozostawać w swoich domach – zwłaszcza ci, którzy niosą pomoc, powinni pozostawać w gotowości i działać bez względu na strach o najbliższych. Niby miasteczka są przyzwyczajone do ekstremalnych warunków pogodowych, jednak żywioł zawsze budzi grozę. A to tylko jedno z wielu niebezpieczeństw, jakie na dwa miasteczka zsyła Fredrik Backman. Niektóre dramaty są niewidoczne na pierwszy rzut oka i zastrzeżone wyłącznie dla nielicznych, czasami nawet wyłącznie dla uczestników. Ale po każdym trzeba znaleźć własny sposób na oderwanie się od złych wspomnień i funkcjonowanie poza traumami. Niektóre wyciekają do opinii publicznej i stają się wyrzutem sumienia dla społeczeństwa, inne stanowią tajemnicę poliszynela. Wszystkie wiążą się z poczuciem bezpieczeństwa i potrzebą chronienia najbliższych – co nie zawsze jest możliwe.
I Fredrick Backman w tej mocno rozbudowanej powieści rozpisanej na wiele głosów stara się przedstawiać czytelnikom egzystencję poszczególnych mieszkańców. Zagląda do kolejnych domów i portretuje młodszych i starszych bohaterów w chwilach potężnej próby. Sprawdza, czy ma sens przyjaźń z dawnych lat i czy da się budować związek oparty na porozumieniu, kiedy w grę wchodzi ciągły lęk i stawianie cudzych potrzeb nad własne. Czasami sygnalizuje, że miasteczka czeka coś potężnego – nawet informuje o tym, kto stanie się przyczyną wstrząsu – tyle że nie zdradza nic więcej, jedynie buduje atmosferę stale narastającej grozy. I tak „Zwycięzcy” funkcjonują bardzo długo – zaczyna się od trzęsienia ziemi (a raczej od wichury), a później nie ma ani chwili na wytchnienie. Fredik Backman nie uznaje obyczajowych czy społecznych scenek, chociaż wytrwale uzupełnia kwestie psychologiczne – musi, żeby uwiarygodnić działania kryminalne w środowisku, które pozornie i w stereotypach kryminałom nie sprzyja. „Zwycięzcy” to bardzo gorzka powieść obfitująca w małe dramaty przeradzające się z czasem w te największe tragedie. I każdy, kto funkcjonuje w niewielkiej społeczności, jest w stanie dostrzec te zagrożenia, które autor tu eksponuje i rozwija. Z czasem jednak okazuje się, że łatwo się znieczulić na katastrofy nawet w najlepszej lekturze – ich intensyfikowanie nie pozwala na przeżywanie wstrząsów do końca, chociaż rzeczywiście „Zwycięzcy” będą trzymać w napięciu do ostatniej strony. To książka, która nie może zapewnić wytchnienia.
Na uboczu
Prawdziwe dramaty rozgrywają się tam, gdzie są najmniej spodziewane. Fredrik Backman w „Zwycięzcach” zabiera odbiorców na krótką chwilę (w wymiarze fabularnym) i na godziny (w wymiarze lekturowym) do dwóch małych miasteczek. Jak to zwykle bywa, mieszkańcy nie znoszą się nawzajem, a rywalizację podsyca jeszcze sport: w obu miasteczkach znajdują się drużyny hokejowe i potrzeba odniesienia sukcesu oraz lokalny patriotyzm doprowadzony do skrajności to gotowy przepis na katastrofę. Wprawdzie mieszkańcy obu miasteczek są naprawdę połączeni wspólnym losem, tak samo bezradni wobec katastrof pogodowych i budowlanych – lecz nie potrafią doprowadzić do porozumienia. Mała wojna między lokalsami burzy przekonanie o sielankowości egzystencji spoza metropolii – tak powszechnych u autorek powieści obyczajowych. Fredrik Backman nie zamierza sprzedawać marzeń czytelnikom – funduje szereg wstrząsów, zaczynając od wielkiego wyzwania dla miejscowych. Oto nadciąga wiatr – potężny, zdolny łamać drzewa i zabijać. W trakcie wichury nie wszyscy mogą bezpiecznie pozostawać w swoich domach – zwłaszcza ci, którzy niosą pomoc, powinni pozostawać w gotowości i działać bez względu na strach o najbliższych. Niby miasteczka są przyzwyczajone do ekstremalnych warunków pogodowych, jednak żywioł zawsze budzi grozę. A to tylko jedno z wielu niebezpieczeństw, jakie na dwa miasteczka zsyła Fredrik Backman. Niektóre dramaty są niewidoczne na pierwszy rzut oka i zastrzeżone wyłącznie dla nielicznych, czasami nawet wyłącznie dla uczestników. Ale po każdym trzeba znaleźć własny sposób na oderwanie się od złych wspomnień i funkcjonowanie poza traumami. Niektóre wyciekają do opinii publicznej i stają się wyrzutem sumienia dla społeczeństwa, inne stanowią tajemnicę poliszynela. Wszystkie wiążą się z poczuciem bezpieczeństwa i potrzebą chronienia najbliższych – co nie zawsze jest możliwe.
I Fredrick Backman w tej mocno rozbudowanej powieści rozpisanej na wiele głosów stara się przedstawiać czytelnikom egzystencję poszczególnych mieszkańców. Zagląda do kolejnych domów i portretuje młodszych i starszych bohaterów w chwilach potężnej próby. Sprawdza, czy ma sens przyjaźń z dawnych lat i czy da się budować związek oparty na porozumieniu, kiedy w grę wchodzi ciągły lęk i stawianie cudzych potrzeb nad własne. Czasami sygnalizuje, że miasteczka czeka coś potężnego – nawet informuje o tym, kto stanie się przyczyną wstrząsu – tyle że nie zdradza nic więcej, jedynie buduje atmosferę stale narastającej grozy. I tak „Zwycięzcy” funkcjonują bardzo długo – zaczyna się od trzęsienia ziemi (a raczej od wichury), a później nie ma ani chwili na wytchnienie. Fredik Backman nie uznaje obyczajowych czy społecznych scenek, chociaż wytrwale uzupełnia kwestie psychologiczne – musi, żeby uwiarygodnić działania kryminalne w środowisku, które pozornie i w stereotypach kryminałom nie sprzyja. „Zwycięzcy” to bardzo gorzka powieść obfitująca w małe dramaty przeradzające się z czasem w te największe tragedie. I każdy, kto funkcjonuje w niewielkiej społeczności, jest w stanie dostrzec te zagrożenia, które autor tu eksponuje i rozwija. Z czasem jednak okazuje się, że łatwo się znieczulić na katastrofy nawet w najlepszej lekturze – ich intensyfikowanie nie pozwala na przeżywanie wstrząsów do końca, chociaż rzeczywiście „Zwycięzcy” będą trzymać w napięciu do ostatniej strony. To książka, która nie może zapewnić wytchnienia.
Ogłoszenie z ostatniej chwili: tu-czytam.blogspot.com na prośbę wydawnictw współpracujących dorobiło się (na razie będącej w powijakach) strony na facebooku. Zapraszam - na razie reminiscencje i powroty do przeszłości tu-czytam na facebooku.
Nie zmienia się rytm dodawania recenzji na stronę: dalej codziennie o 20:00 zapraszam po kolejne omówienie.
Nie zmienia się rytm dodawania recenzji na stronę: dalej codziennie o 20:00 zapraszam po kolejne omówienie.
czwartek, 18 stycznia 2024
Cathy Evans: Ssaki. Jak się rozmnażają i opiekują młodymi
Kropka, Warszawa 2024.
Skąd dzieci
Cathy Evans i Bia Melo odrzucają standardowe mówienie o pszczółkach i kwiatkach w przypadku odpowiadania na pytania, skąd się biorą dzieci. Wolą wytłumaczyć sprawy raz a porządnie - i przedstawić małym odbiorcom pozbawioną sensacyjności opowieść o tym, co dzieje się z ciałem - a żeby jeszcze bardziej rozwodnić fakt, że plemniki, komórki jajowe i ciała nagich kobiet i mężczyzn na jednym obrazku się pojawiają, wprowadza się w tym tomiku komentarze dotyczące ciekawostek ze świata ssaków. "Ssaki. Jak się rozmnażają i opiekują młodymi" to publikacja edukacyjna, dosyć krótka, ale też mocno intensywna. Wykorzystywany tu jest system podpisów pod obrazkami, czyli rozwiązanie najczęstsze w picture bookach edukacyjnych dla dzieci: ale ponieważ te komentarze są gęste i wypełnione danymi, sporo można się z tej konkretnie książki dowiedzieć. Cathy Evans wyszukuje informacje, które przyciągają uwagę dzieci - na przykład jedną rozkładówkę poświęca zwyczajom godowym, dość dziwnym (hipopotam rozrzucający swoje odchody albo samica zająca, która boksuje potencjalnego partnera). Motyw zapłodnienia dość szybko się kończy - zaraz pojawia się temat zapłodnienia mnogiego i liczby małych w miocie. Dzieci dowiadują się, co dzieje się w macicy, czym jest łożysko i do czego służy pępowina, ile trwa ciąża u wybranych gatunków ssaków - a do tego też, czym charakteryzuje się rozmnażanie u torbaczy lub u stekowców. Maleństwa - noworodki ssaków - z pewnością wywołają wiele emocji, przyćmią nawet fakt przedstawiania samych narodzin (pozbawiony anatomicznych szczegółów - znów jest tu ucieczka w ciekawostki). Dzieci dowiedzą się, jak nazywa się potomstwo poszczególnych gatunków (obok tych najbardziej znanych pojawią się nazwy egzotyczne, które z pewnością w słowniku najmłodszych jeszcze nie funkcjonują). Jest też motyw życia rodzinnego i wychowywania potomstwa - żeby jak najbardziej wypełnić temat wiodący tomiku. Cathy Evans nie szuka sensacji, opowiada w sposób jak najprostszy, żeby udzielić informacji, czasami zaintrygować - zwłaszcza gdy rzecz dotyczy różnych gatunków zwierząt - żeby zaspokoić ciekawość dzieci, ale nie komplikować rodzicom ewentualnych wyjaśnień i rozmów. "Ssaki. Jak się rozmnażają i opiekują młodymi" to starannie przygotowany picture book, który z pewnością stroną graficzną przyciągnie wielu odbiorców - tytuł jest wabikiem, ale wystarczy przejrzeć książkę, żeby zrozumieć, że czytelnicy będą chętnie do niej zaglądali. Zwłaszcza ze względu na urocze dzieci zwierząt - to zawsze robi wrażenie i zachęca do czytania. Cathy Evans bardzo ładnie prowadzi temat, wybiera najlepsze zagadnienia, szuka tego, co inspirujące i co zwraca uwagę na świat zwierząt (bo ludzie w tym wszystkim znikają, nie są aż tak interesujący jak inne ssaki) - to sprawia, że część odbiorców będzie chciała szukać dalszych wiadomości. Jest to tomik wartościowy i dobrze przygotowany, ciekawy dla wszystkich - dzieci mogą czytać go samodzielnie, ale mogą też oddać lekturę rodzicom i tylko śledzić obrazki. Dzieci często zadają pytanie, skąd się biorą dzieci - i to może być wstęp do rozmowy z nimi.
Skąd dzieci
Cathy Evans i Bia Melo odrzucają standardowe mówienie o pszczółkach i kwiatkach w przypadku odpowiadania na pytania, skąd się biorą dzieci. Wolą wytłumaczyć sprawy raz a porządnie - i przedstawić małym odbiorcom pozbawioną sensacyjności opowieść o tym, co dzieje się z ciałem - a żeby jeszcze bardziej rozwodnić fakt, że plemniki, komórki jajowe i ciała nagich kobiet i mężczyzn na jednym obrazku się pojawiają, wprowadza się w tym tomiku komentarze dotyczące ciekawostek ze świata ssaków. "Ssaki. Jak się rozmnażają i opiekują młodymi" to publikacja edukacyjna, dosyć krótka, ale też mocno intensywna. Wykorzystywany tu jest system podpisów pod obrazkami, czyli rozwiązanie najczęstsze w picture bookach edukacyjnych dla dzieci: ale ponieważ te komentarze są gęste i wypełnione danymi, sporo można się z tej konkretnie książki dowiedzieć. Cathy Evans wyszukuje informacje, które przyciągają uwagę dzieci - na przykład jedną rozkładówkę poświęca zwyczajom godowym, dość dziwnym (hipopotam rozrzucający swoje odchody albo samica zająca, która boksuje potencjalnego partnera). Motyw zapłodnienia dość szybko się kończy - zaraz pojawia się temat zapłodnienia mnogiego i liczby małych w miocie. Dzieci dowiadują się, co dzieje się w macicy, czym jest łożysko i do czego służy pępowina, ile trwa ciąża u wybranych gatunków ssaków - a do tego też, czym charakteryzuje się rozmnażanie u torbaczy lub u stekowców. Maleństwa - noworodki ssaków - z pewnością wywołają wiele emocji, przyćmią nawet fakt przedstawiania samych narodzin (pozbawiony anatomicznych szczegółów - znów jest tu ucieczka w ciekawostki). Dzieci dowiedzą się, jak nazywa się potomstwo poszczególnych gatunków (obok tych najbardziej znanych pojawią się nazwy egzotyczne, które z pewnością w słowniku najmłodszych jeszcze nie funkcjonują). Jest też motyw życia rodzinnego i wychowywania potomstwa - żeby jak najbardziej wypełnić temat wiodący tomiku. Cathy Evans nie szuka sensacji, opowiada w sposób jak najprostszy, żeby udzielić informacji, czasami zaintrygować - zwłaszcza gdy rzecz dotyczy różnych gatunków zwierząt - żeby zaspokoić ciekawość dzieci, ale nie komplikować rodzicom ewentualnych wyjaśnień i rozmów. "Ssaki. Jak się rozmnażają i opiekują młodymi" to starannie przygotowany picture book, który z pewnością stroną graficzną przyciągnie wielu odbiorców - tytuł jest wabikiem, ale wystarczy przejrzeć książkę, żeby zrozumieć, że czytelnicy będą chętnie do niej zaglądali. Zwłaszcza ze względu na urocze dzieci zwierząt - to zawsze robi wrażenie i zachęca do czytania. Cathy Evans bardzo ładnie prowadzi temat, wybiera najlepsze zagadnienia, szuka tego, co inspirujące i co zwraca uwagę na świat zwierząt (bo ludzie w tym wszystkim znikają, nie są aż tak interesujący jak inne ssaki) - to sprawia, że część odbiorców będzie chciała szukać dalszych wiadomości. Jest to tomik wartościowy i dobrze przygotowany, ciekawy dla wszystkich - dzieci mogą czytać go samodzielnie, ale mogą też oddać lekturę rodzicom i tylko śledzić obrazki. Dzieci często zadają pytanie, skąd się biorą dzieci - i to może być wstęp do rozmowy z nimi.
środa, 17 stycznia 2024
Zofia Stanecka: Basia i nocowanka
Harperkids, Warszawa 2023.
W innym domu
Dla maluchów nocowanie u kolegów to zawsze wielka przygoda. Nie inaczej jest z Basią, która - jako postać z książki ma piętnaście lat (chociaż w tomiku pozostaje szczerbatą sześciolatką). Basia za każdym razem przeżywa coś, co poznają z własnego doświadczenia sami odbiorcy - dzieci znajdują w tej bohaterce coś ważnego i wartościowego dla siebie, a obserwowanie przygód Basi pozwala im w miarę bezboleśnie wkroczyć do prawdziwego świata. Zofii Staneckiej nie brakuje tematów - za każdym razem znajduje coś, co błyskawicznie przyciągnie dzieci. "Basia i nocowanka" to kolejny strzał w dziesiątkę - opowieść o tym, jak to jest spędzić noc z rówieśnikami. Basia odlicza czas do popołudnia: nie może się doczekać, bo już wkrótce przyjdzie do niej Anielka i zostanie na noc. Mama Anielki wyjeżdża do pracy, nie może zatem zająć się dzieckiem. Basia nie może się doczekać zabawy - wierzy, że przybycie Anielki będzie wiązać się z wielką przygodą. Tylko że rzeczywistość zawsze może pokrzyżować plany. Młodszy brat Basi dostaje zapalenia ucha, a mama nie będzie w stanie zająć się chorym i doglądać gościa - w związku z tym Anielka nie przenocuje u swojej przyjaciółki i całe czekanie na nic. Dorośli mają jednak lepsze rozwiązanie - Anielkę i Basię przenocują rodzice Titiego. To oznacza, że dziewczynka może sama spędzić noc poza domem. Nocowanie u przyjaciół w wyobraźni dzieci zawsze wiąże się z wielkimi nadziejami, jednak w praktyce nie musi być tak różowo. Nawet jeśli Titi i jego rodzice bardzo się starają, żeby umilić czas dzieciom, nadchodzi moment, w którym trzeba iść spać w obcym domu - z obcymi zapachami i nieznanymi dźwiękami. Basia przekonuje się, że to najtrudniejsza chwila i trzeba znaleźć sobie punkt zaczepienia, coś swojskiego, co zapewni poczucie bezpieczeństwa.
"Basia i nocowanka" to nie tylko książka, która przygotowuje na ewentualne radości i oczekiwania związane ze spędzaniem nocy poza domem. To także opowieść, która naświetla cały wachlarz emocji - ekstremalnie silnych - jakim ulega Basia. Od euforii po czarną rozpacz, od dramatu po wielką radość - dzieje się tu mnóstwo, przynajmniej w sferze przeżyć. Dzieci doskonale to zrozumieją - ale i dorosłym będzie łatwiej pojąć, co dzieje się u ich pociech w podobnych sytuacjach. Dzieci otrzymują tutaj nie tylko historię związaną z ich nadziejami i planami - ale też książkę wypełnioną kolorowymi obrazkami. Marianna Oklejak jak zwykle pięknie przedstawia dziecięcy świat, wie, jak zaprosić do czytania najmłodszych. Nie ma tutaj upiększania i koloryzowania - dzieci nie są idealne, za to mogą być sobą, mogą też robić bałagan, tworzyć naiwne ilustracje przyklejane potem na ścianach albo robić zabawne miny. Wszystko to widać na rysunkach, które proponuje Marianna Oklejak. To znakomite uzupełnienie opowieści.
W innym domu
Dla maluchów nocowanie u kolegów to zawsze wielka przygoda. Nie inaczej jest z Basią, która - jako postać z książki ma piętnaście lat (chociaż w tomiku pozostaje szczerbatą sześciolatką). Basia za każdym razem przeżywa coś, co poznają z własnego doświadczenia sami odbiorcy - dzieci znajdują w tej bohaterce coś ważnego i wartościowego dla siebie, a obserwowanie przygód Basi pozwala im w miarę bezboleśnie wkroczyć do prawdziwego świata. Zofii Staneckiej nie brakuje tematów - za każdym razem znajduje coś, co błyskawicznie przyciągnie dzieci. "Basia i nocowanka" to kolejny strzał w dziesiątkę - opowieść o tym, jak to jest spędzić noc z rówieśnikami. Basia odlicza czas do popołudnia: nie może się doczekać, bo już wkrótce przyjdzie do niej Anielka i zostanie na noc. Mama Anielki wyjeżdża do pracy, nie może zatem zająć się dzieckiem. Basia nie może się doczekać zabawy - wierzy, że przybycie Anielki będzie wiązać się z wielką przygodą. Tylko że rzeczywistość zawsze może pokrzyżować plany. Młodszy brat Basi dostaje zapalenia ucha, a mama nie będzie w stanie zająć się chorym i doglądać gościa - w związku z tym Anielka nie przenocuje u swojej przyjaciółki i całe czekanie na nic. Dorośli mają jednak lepsze rozwiązanie - Anielkę i Basię przenocują rodzice Titiego. To oznacza, że dziewczynka może sama spędzić noc poza domem. Nocowanie u przyjaciół w wyobraźni dzieci zawsze wiąże się z wielkimi nadziejami, jednak w praktyce nie musi być tak różowo. Nawet jeśli Titi i jego rodzice bardzo się starają, żeby umilić czas dzieciom, nadchodzi moment, w którym trzeba iść spać w obcym domu - z obcymi zapachami i nieznanymi dźwiękami. Basia przekonuje się, że to najtrudniejsza chwila i trzeba znaleźć sobie punkt zaczepienia, coś swojskiego, co zapewni poczucie bezpieczeństwa.
"Basia i nocowanka" to nie tylko książka, która przygotowuje na ewentualne radości i oczekiwania związane ze spędzaniem nocy poza domem. To także opowieść, która naświetla cały wachlarz emocji - ekstremalnie silnych - jakim ulega Basia. Od euforii po czarną rozpacz, od dramatu po wielką radość - dzieje się tu mnóstwo, przynajmniej w sferze przeżyć. Dzieci doskonale to zrozumieją - ale i dorosłym będzie łatwiej pojąć, co dzieje się u ich pociech w podobnych sytuacjach. Dzieci otrzymują tutaj nie tylko historię związaną z ich nadziejami i planami - ale też książkę wypełnioną kolorowymi obrazkami. Marianna Oklejak jak zwykle pięknie przedstawia dziecięcy świat, wie, jak zaprosić do czytania najmłodszych. Nie ma tutaj upiększania i koloryzowania - dzieci nie są idealne, za to mogą być sobą, mogą też robić bałagan, tworzyć naiwne ilustracje przyklejane potem na ścianach albo robić zabawne miny. Wszystko to widać na rysunkach, które proponuje Marianna Oklejak. To znakomite uzupełnienie opowieści.
wtorek, 16 stycznia 2024
Alex Rovira, Francesc Miralles: Opowieści dla dzieci, które chcą być odważne
To tamto, Czarna Owca, Warszawa 2023.
Pouczenia
Trzecia książka z opowiadaniami dla dzieci - "Opowieści dla dzieci, które chcą być odważne" - to znowu zestaw historyjek nastawionych na morał i analiz, tak, żeby odbiorcy wiedzieli, jakie wnioski trzeba wyciągnąć z przedstawionych relacji. Alex Rovira i Francesc Miralles przyznają się do tego, że szukają inspiracji u różnych artystów - sięgają po narracje, które funkcjonują w dorosłej przestrzeni popfilozoficznej lub po prostu - w literaturze dla mas, nie dokonują żadnej selekcji - Antoine de Saint Exupery występuje tu obok Paula Coelho i nikomu raczej nie będzie to przeszkadzać, poeci, filozofowie, twórcy z różnych dziedzin mogą tu zaistnieć, pod warunkiem, że ich przesłania trafiają akurat w przeznaczenie tomiku. "Opowieści dla dzieci, które chcą być odważne" to zestaw prostych scenek nastawionych na pouczanie. Bohaterowie są tu prezentowani w sytuacjach, które już na pierwszy rzut oka wydają się oczywiste - nie chodzi o budowanie fabuł ani o zapoznawanie odbiorców z bohaterami - to opowiadania z tezą, wyraźną i dominującą. W narracjach nie dzieje się zatem wiele, chodzi wyłącznie o nakreślanie znaczenia konkretnych postaw. Jak wzbudzić w sobie odwagę, jak się nie poddawać, jak uruchamiać kreatywność do pokonywania problemów, jak przekuwać wady na zalety - ale też, do czego potrzebne są przeciwności losu. Każda historia to właśnie krążenie wokół ogólnego "dużego" tematu, abstrakcyjnego - ale chodzi o to, żeby dzieciom uświadamiać znaczenie kolejnych cech charakteru lub umiejętności przydatnych w budowaniu pewności siebie. Nie liczy się kształtowanie tekstów (dorośli, jeśli będą czytać swoim pociechom, w wielu opowiadaniach rozpoznają obiegowe historie), nikt nie dba tu o rozwijanie literackości i narracji - tu ważne jest wyłącznie prawienie morałów. Od czasu do czasu gdzieś przewija się forma bajki lub baśni - sceneria czy egzotyczni bohaterowie to wabik na odbiorców - ale tradycyjnych baśni tu wcale nie będzie, nikomu na tym nie zależy.
Żeby jednak nie zostawiać dzieci z puentami mówiącymi, jak żyć, autorzy decydują się na dodanie jeszcze komentarza poza opowiadaniem. Nie ufają do końca w moc przesłania (chociaż właściwie to jedyne, co definiuje historię), ale poza tym muszą przecież przyznać się do inspiracji. Naświetlają autorstwo pomysłu albo wręcz pochodzenie całej opowieści (którą na potrzeby tomiku przerobili) - żeby uniknąć oskarżeń o plagiat. Jest to wskazówka dla czytelników - jeśli akurat mieliby ochotę dowiedzieć się czegoś więcej lub sięgnąć do źródła relacji (to raczej do zainspirowanych dorosłych). Ale jest to też próba dodatkowego zaznaczenia, co w historii jest ważne - przypomnienia morału, utrwalenia go w odbiorcach. Każde opowiadanie jest o czymś innym, tytułowa odwaga jako wyznacznik tomiku jest tu celem - ale nie w poszczególnych obrazkach. Liczą się raczej sposoby na zyskanie świadomości własnych umiejętności, budowanie kreatywności i pewności siebie - które w konsekwencji zapewnią odwagę w działaniu. W związku z tym można uznać tomik za prowadzący do samorozwoju.
Pouczenia
Trzecia książka z opowiadaniami dla dzieci - "Opowieści dla dzieci, które chcą być odważne" - to znowu zestaw historyjek nastawionych na morał i analiz, tak, żeby odbiorcy wiedzieli, jakie wnioski trzeba wyciągnąć z przedstawionych relacji. Alex Rovira i Francesc Miralles przyznają się do tego, że szukają inspiracji u różnych artystów - sięgają po narracje, które funkcjonują w dorosłej przestrzeni popfilozoficznej lub po prostu - w literaturze dla mas, nie dokonują żadnej selekcji - Antoine de Saint Exupery występuje tu obok Paula Coelho i nikomu raczej nie będzie to przeszkadzać, poeci, filozofowie, twórcy z różnych dziedzin mogą tu zaistnieć, pod warunkiem, że ich przesłania trafiają akurat w przeznaczenie tomiku. "Opowieści dla dzieci, które chcą być odważne" to zestaw prostych scenek nastawionych na pouczanie. Bohaterowie są tu prezentowani w sytuacjach, które już na pierwszy rzut oka wydają się oczywiste - nie chodzi o budowanie fabuł ani o zapoznawanie odbiorców z bohaterami - to opowiadania z tezą, wyraźną i dominującą. W narracjach nie dzieje się zatem wiele, chodzi wyłącznie o nakreślanie znaczenia konkretnych postaw. Jak wzbudzić w sobie odwagę, jak się nie poddawać, jak uruchamiać kreatywność do pokonywania problemów, jak przekuwać wady na zalety - ale też, do czego potrzebne są przeciwności losu. Każda historia to właśnie krążenie wokół ogólnego "dużego" tematu, abstrakcyjnego - ale chodzi o to, żeby dzieciom uświadamiać znaczenie kolejnych cech charakteru lub umiejętności przydatnych w budowaniu pewności siebie. Nie liczy się kształtowanie tekstów (dorośli, jeśli będą czytać swoim pociechom, w wielu opowiadaniach rozpoznają obiegowe historie), nikt nie dba tu o rozwijanie literackości i narracji - tu ważne jest wyłącznie prawienie morałów. Od czasu do czasu gdzieś przewija się forma bajki lub baśni - sceneria czy egzotyczni bohaterowie to wabik na odbiorców - ale tradycyjnych baśni tu wcale nie będzie, nikomu na tym nie zależy.
Żeby jednak nie zostawiać dzieci z puentami mówiącymi, jak żyć, autorzy decydują się na dodanie jeszcze komentarza poza opowiadaniem. Nie ufają do końca w moc przesłania (chociaż właściwie to jedyne, co definiuje historię), ale poza tym muszą przecież przyznać się do inspiracji. Naświetlają autorstwo pomysłu albo wręcz pochodzenie całej opowieści (którą na potrzeby tomiku przerobili) - żeby uniknąć oskarżeń o plagiat. Jest to wskazówka dla czytelników - jeśli akurat mieliby ochotę dowiedzieć się czegoś więcej lub sięgnąć do źródła relacji (to raczej do zainspirowanych dorosłych). Ale jest to też próba dodatkowego zaznaczenia, co w historii jest ważne - przypomnienia morału, utrwalenia go w odbiorcach. Każde opowiadanie jest o czymś innym, tytułowa odwaga jako wyznacznik tomiku jest tu celem - ale nie w poszczególnych obrazkach. Liczą się raczej sposoby na zyskanie świadomości własnych umiejętności, budowanie kreatywności i pewności siebie - które w konsekwencji zapewnią odwagę w działaniu. W związku z tym można uznać tomik za prowadzący do samorozwoju.
poniedziałek, 15 stycznia 2024
Marion Deuchars: Moja książka o mnie. Książka aktywnościowa
Kropka, Warszawa 2024.
Autoanaliza
Nowa odsłona książek kreatywnych najprawdopodobniej pojawi się w literaturze czwartej. Marion Deuchars przygląda się bowiem możliwościom tworzenia - podsuwa dzieciom tematy i zagadnienia, które wręcz zapraszają do zabawy z kredkami, flamastrami i wyklejankami. "Moja książka o mnie" to ciekawostka, sposób na spędzenie wolnego czasu i zabicie nudy, a przy okazji - szansa na wyrażanie siebie. Autorka łączy tutaj wskazówki na rozwijanie wyobraźni i chęć do tworzenia. "Moja książka o mnie" to autoprezentacja, przedstawienie się w sposób nieszablonowy. Deuchars porządkuje to wszystko, co kilkulatki są w stanie o sobie powiedzieć - i kieruje dziećmi. Trzeba tu wpisać swoje imię i zaznaczyć datę urodzenia, ale do tego przygotować znacznie więcej ciekawostek. Między innymi - narysować swoje oczy, nos, odrysować dłoń albo stopę, wskazać słowa, którymi można się określić. Do tego jest tu miejsce na przedstawienie członków rodziny i przyjaciół, na wprowadzenie wizji wymarzonego lub posiadanego zwierzęcia. Nie zabraknie też bodźców do wymyślania - trzeba pomyśleć, w jakim najwyższym i jakim najniższym miejscu się było, można zaprezentować drogę do szkoły albo ulubione jedzenie, rozkład dnia lub emocje. Można nawet zamienić się w bohatera literackiego i pokazać swoją wielką przygodę - w pełni wykreowaną.
Żeby przekonać dzieci do twórczego działania, Marion Deuchars sama bawi się znakami i kolorami. Wprowadza czcionki różnej wielkości i stylizowane na ręczne - tak, żeby nie było zbyt wielkiej różnicy po dodawaniu do tomiku własnych pomysłów. Jest tu też sporo ładnych ilustracji, trochę naiwnych w duchu, żeby dzieci nie martwiły się, że nie mogą dorównać autorce - nie ma tu mowy o konkurencji i o wyścigu w prezentowaniu motywów, liczy się przyjemność tworzenia. Często jest tak, że nawet propozycja podkreślenia czy zaznaczenia czegoś gotowego wiązać się będzie z uruchomieniem kreatywności - i w konsekwencji z dodatkowym ozdabianiem miejsc, których autorka do ozdabiania nie przeznaczyła. Ale w tym tkwi urok książek kreatywnych, czy, jak w tym wypadku, książek aktywnościowych - pozostawia się odbiorcom spore pole do popisu plastycznego i twórczego. Marion Deuchars wie, że dzieci, zachęcone do uzupełniania tomiku, rozkręcą się i będą same wyszukiwać możliwości i miejsc do rysowania. Nie da się zwyczajnie oglądać tej publikacji - bo każda strona i każda rozkładówka wręcz krzyczą, zapraszają do działania - do samodzielnego tworzenia książki o sobie. W związku z tym każda publikacja będzie inna, dzieci mogą stworzyć coś niepowtarzalnego, nawet jeśli wychodzą od tego samego polecenia. Marion Deuchars pozwala zanurzyć się we własnych odczuciach, sprawdzać, co się liczy i co warto z siebie wyrzucić. Bawi dzieci i zapewnia im odskocznię od nudnych zajęć, nie chce edukować (chociaż pojawiają się wzmianki o trosce o środowisko, a samo poznawanie siebie też dałoby się podciągnąć pod aspekty wychowawcze). To ciekawa propozycja dla zmęczonych standardowymi kolorowankami.
Autoanaliza
Nowa odsłona książek kreatywnych najprawdopodobniej pojawi się w literaturze czwartej. Marion Deuchars przygląda się bowiem możliwościom tworzenia - podsuwa dzieciom tematy i zagadnienia, które wręcz zapraszają do zabawy z kredkami, flamastrami i wyklejankami. "Moja książka o mnie" to ciekawostka, sposób na spędzenie wolnego czasu i zabicie nudy, a przy okazji - szansa na wyrażanie siebie. Autorka łączy tutaj wskazówki na rozwijanie wyobraźni i chęć do tworzenia. "Moja książka o mnie" to autoprezentacja, przedstawienie się w sposób nieszablonowy. Deuchars porządkuje to wszystko, co kilkulatki są w stanie o sobie powiedzieć - i kieruje dziećmi. Trzeba tu wpisać swoje imię i zaznaczyć datę urodzenia, ale do tego przygotować znacznie więcej ciekawostek. Między innymi - narysować swoje oczy, nos, odrysować dłoń albo stopę, wskazać słowa, którymi można się określić. Do tego jest tu miejsce na przedstawienie członków rodziny i przyjaciół, na wprowadzenie wizji wymarzonego lub posiadanego zwierzęcia. Nie zabraknie też bodźców do wymyślania - trzeba pomyśleć, w jakim najwyższym i jakim najniższym miejscu się było, można zaprezentować drogę do szkoły albo ulubione jedzenie, rozkład dnia lub emocje. Można nawet zamienić się w bohatera literackiego i pokazać swoją wielką przygodę - w pełni wykreowaną.
Żeby przekonać dzieci do twórczego działania, Marion Deuchars sama bawi się znakami i kolorami. Wprowadza czcionki różnej wielkości i stylizowane na ręczne - tak, żeby nie było zbyt wielkiej różnicy po dodawaniu do tomiku własnych pomysłów. Jest tu też sporo ładnych ilustracji, trochę naiwnych w duchu, żeby dzieci nie martwiły się, że nie mogą dorównać autorce - nie ma tu mowy o konkurencji i o wyścigu w prezentowaniu motywów, liczy się przyjemność tworzenia. Często jest tak, że nawet propozycja podkreślenia czy zaznaczenia czegoś gotowego wiązać się będzie z uruchomieniem kreatywności - i w konsekwencji z dodatkowym ozdabianiem miejsc, których autorka do ozdabiania nie przeznaczyła. Ale w tym tkwi urok książek kreatywnych, czy, jak w tym wypadku, książek aktywnościowych - pozostawia się odbiorcom spore pole do popisu plastycznego i twórczego. Marion Deuchars wie, że dzieci, zachęcone do uzupełniania tomiku, rozkręcą się i będą same wyszukiwać możliwości i miejsc do rysowania. Nie da się zwyczajnie oglądać tej publikacji - bo każda strona i każda rozkładówka wręcz krzyczą, zapraszają do działania - do samodzielnego tworzenia książki o sobie. W związku z tym każda publikacja będzie inna, dzieci mogą stworzyć coś niepowtarzalnego, nawet jeśli wychodzą od tego samego polecenia. Marion Deuchars pozwala zanurzyć się we własnych odczuciach, sprawdzać, co się liczy i co warto z siebie wyrzucić. Bawi dzieci i zapewnia im odskocznię od nudnych zajęć, nie chce edukować (chociaż pojawiają się wzmianki o trosce o środowisko, a samo poznawanie siebie też dałoby się podciągnąć pod aspekty wychowawcze). To ciekawa propozycja dla zmęczonych standardowymi kolorowankami.
niedziela, 14 stycznia 2024
J. M. Coetzee: Polak
Znak, Kraków 2024.
Nieromans
Beatriz jest Hiszpanką. Zajmuje się - razem z całym komitetem - organizowaniem koncertów. Pewnego razu sprowadza na recital polskiego pianistę o dziwnym i trudnym do powtórzenia nazwisku, Witolda Walczykiewicza. Starszy pan interpretuje Chopina inaczej niż wszyscy - ma na niego własny pomysł, ale jest to pomysł, który Beatriz nie wydaje się zbyt porywający. W małej powieści, którą proponuje J. M. Coetzee, "Polak", spotkanie tych dwojga staje się kanwą i obietnicą niespełnionego romansu, romansu kompletnie wypranego z namiętności. Coetzee podąża w kierunku, w którym idzie literatura rozrywkowa: bohaterowie muszą poczuć coś do siebie, a przynajmniej muszą spotkać się w łóżku. Chociaż okoliczności wcale nie sprzyjają takiemu rozwiązaniu. Witold ma ponad siedemdziesiąt lat - dobrze się trzyma jak na swój wiek, ale nie jest to postać, która kojarzy się z płomiennymi uczuciami. To raczej dystyngowany starszy pan niż namiętny uwodziciel. Z kolei Beatriz także daleko do seksbomby - to kobieta, która osiadła w małżeństwie, przymyka oczy na ciągłe zdrady małżonka, jest jej wygodnie i nie szuka żadnych przygód. Jest panią w średnim wieku i zajmuje się sztuką - nie potrzebuje adoracji ani przygód erotycznych, nie pasuje to do jej wizerunku.
I teraz po koncercie, po którym Beatriz nie zamierza zasilać szeregu fanów Walczykiewicza, pianista zwraca się do niej. Owszem, kobieta ma zająć się Polakiem, wypełnić mu czas wolny i sprawić, by dobrze się poczuł na wyjazdowym koncercie. Nie ma jednak ochoty nawiązywać głębszej relacji - nie jest jej to do niczego potrzebne. Tylko że Polak próbuje wyraźnie zdobyć serce Hiszpanki. Rozstanie nie oznacza końca znajomości, a prowokowanie kolejnych okazji do spotkań - mimo odległości i różnic kulturowych - może zaskakiwać. Witold Walczykiewicz podejmuje ostatnią próbę podrywu w zupełnie nietypowym dla siebie stylu. Coetzee chce opowiedzieć coś, co stoi w sprzeczności ze standardowymi fabułami z twórczości pop. Pyta, co dzieje się, gdy tylko jedna strona jest zauroczona i tylko jedna strona dąży do skonsumowania znajomości. Unika oczywistych skojarzeń, ucieka też od wielkich uczuć. Nawet w obrębie narracji ucieka od portretowania roznamiętnionych postaci. Przerzuca uwagę z Beatriz na Witolda - ale... przez długi czas w rozdziałach numeruje akapity, sugerując czytelnikom, że nie będzie tu rozbierania na części pierwsze każdego spostrzeżenia. To krótkie komentarze, żeby naświetlić sytuację, scenki na jeden raz: odbiorcy sami mogą wyciągać wnioski na temat wydarzeń i zastanawiać się nad psychologią postaci, bo w "Polaku" aspekty psychologiczne nie mają w ogóle znaczenia. Liczy się wyłącznie działanie - albo brak tego działania. Coetzee oczywiście ma pomysł na puentę i mimo odejścia od oczekiwań czytelników znajdzie coś, co przytrzyma ich przy lekturze. W "Polaku" nie dzieje się zbyt wiele, dopiero z czasem autor dodaje do orbity bohaterów kilka postaci, które mają pomóc w lepszym rozumieniu siebie samych. I w efekcie "Polak", chociaż mocno ascetyczny jako relacja i jako obraz uczuć - może odbiorcami wstrząsnąć. To propozycja także dla tych, którzy są zmęczeni przedstawieniami odwzajemnionego uczucia silniejszego niż konwenanse.
Nieromans
Beatriz jest Hiszpanką. Zajmuje się - razem z całym komitetem - organizowaniem koncertów. Pewnego razu sprowadza na recital polskiego pianistę o dziwnym i trudnym do powtórzenia nazwisku, Witolda Walczykiewicza. Starszy pan interpretuje Chopina inaczej niż wszyscy - ma na niego własny pomysł, ale jest to pomysł, który Beatriz nie wydaje się zbyt porywający. W małej powieści, którą proponuje J. M. Coetzee, "Polak", spotkanie tych dwojga staje się kanwą i obietnicą niespełnionego romansu, romansu kompletnie wypranego z namiętności. Coetzee podąża w kierunku, w którym idzie literatura rozrywkowa: bohaterowie muszą poczuć coś do siebie, a przynajmniej muszą spotkać się w łóżku. Chociaż okoliczności wcale nie sprzyjają takiemu rozwiązaniu. Witold ma ponad siedemdziesiąt lat - dobrze się trzyma jak na swój wiek, ale nie jest to postać, która kojarzy się z płomiennymi uczuciami. To raczej dystyngowany starszy pan niż namiętny uwodziciel. Z kolei Beatriz także daleko do seksbomby - to kobieta, która osiadła w małżeństwie, przymyka oczy na ciągłe zdrady małżonka, jest jej wygodnie i nie szuka żadnych przygód. Jest panią w średnim wieku i zajmuje się sztuką - nie potrzebuje adoracji ani przygód erotycznych, nie pasuje to do jej wizerunku.
I teraz po koncercie, po którym Beatriz nie zamierza zasilać szeregu fanów Walczykiewicza, pianista zwraca się do niej. Owszem, kobieta ma zająć się Polakiem, wypełnić mu czas wolny i sprawić, by dobrze się poczuł na wyjazdowym koncercie. Nie ma jednak ochoty nawiązywać głębszej relacji - nie jest jej to do niczego potrzebne. Tylko że Polak próbuje wyraźnie zdobyć serce Hiszpanki. Rozstanie nie oznacza końca znajomości, a prowokowanie kolejnych okazji do spotkań - mimo odległości i różnic kulturowych - może zaskakiwać. Witold Walczykiewicz podejmuje ostatnią próbę podrywu w zupełnie nietypowym dla siebie stylu. Coetzee chce opowiedzieć coś, co stoi w sprzeczności ze standardowymi fabułami z twórczości pop. Pyta, co dzieje się, gdy tylko jedna strona jest zauroczona i tylko jedna strona dąży do skonsumowania znajomości. Unika oczywistych skojarzeń, ucieka też od wielkich uczuć. Nawet w obrębie narracji ucieka od portretowania roznamiętnionych postaci. Przerzuca uwagę z Beatriz na Witolda - ale... przez długi czas w rozdziałach numeruje akapity, sugerując czytelnikom, że nie będzie tu rozbierania na części pierwsze każdego spostrzeżenia. To krótkie komentarze, żeby naświetlić sytuację, scenki na jeden raz: odbiorcy sami mogą wyciągać wnioski na temat wydarzeń i zastanawiać się nad psychologią postaci, bo w "Polaku" aspekty psychologiczne nie mają w ogóle znaczenia. Liczy się wyłącznie działanie - albo brak tego działania. Coetzee oczywiście ma pomysł na puentę i mimo odejścia od oczekiwań czytelników znajdzie coś, co przytrzyma ich przy lekturze. W "Polaku" nie dzieje się zbyt wiele, dopiero z czasem autor dodaje do orbity bohaterów kilka postaci, które mają pomóc w lepszym rozumieniu siebie samych. I w efekcie "Polak", chociaż mocno ascetyczny jako relacja i jako obraz uczuć - może odbiorcami wstrząsnąć. To propozycja także dla tych, którzy są zmęczeni przedstawieniami odwzajemnionego uczucia silniejszego niż konwenanse.
sobota, 13 stycznia 2024
Marta Galewska-Kustra: Pucio robi porządek
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Układanie
Zwykle bardzo trudno zabrać się za robienie porządków – tymczasem nawet najmłodsi mogą brać udział w układaniu swoich zabawek i odnoszeniu przedmiotów na miejsca. Jak bardzo ważne jest utrzymywanie porządku przekonują się Pucio i Misia, którzy w tomiku „Pucio robi porządek” co chwilę odrywają się od swoich obowiązków, żeby móc się bawić. W sprzątaniu pokoju pomaga im tata – zależy mu na tym, żeby zabawki trafiły na swoje miejsca. Ale jest w tym odosobniony, bo ciągle wydarza się coś, co odwraca uwagę maluchów. Pucio i Misia – a za nimi wszyscy odbiorcy – bez trudu stwierdzą, że znacznie ciekawsza od sprzątania jest choćby wizyta u mechanika. Akurat jedzie tam mama i może zabrać swoje pociechy. Tymczasem nieoczekiwanie pan mechanik daje wszystkim ważną lekcję: jego narzędzia są starannie poukładane i wiadomo, w jakim miejscu je znaleźć. Wystarczy sięgnąć, żeby chwycić odpowiedni przedmiot – to dzięki utrzymywaniu porządku. W pokoju dzieci jest przecież zupełnie inaczej i trzeba to zmienić. Na szczęście tata wpada na całkiem zgrabny pomysł: jeśli bałagan zacznie przeszkadzać w zabawie, porządki staną się nieuniknione. Nie da się bawić w warsztat samochodowy, jeśli zamiast narzędzia otrzymuje się łyżkę do zupy. Ale skoro łyżka leży w pokoju dziecięcym, to znak, że porządki należy zrobić także w kuchni… Pucio i Misia przekonują się, jak ważne jest odkładanie rzezy tam, gdzie powinny się znajdować.
Marta Galewska-Kustra w tomiku „Pucio robi porządek” stawia na edukowanie dzieci – ale na uczenie ich przez zabawę. Proponuje zabawną historyjkę, przyjemną i z pozoru pozbawioną morałów – Pucio i Misia nie są natrętnie pouczani – przekonują się sami o tym, że porządek to ważna rzecz i to nie tylko w dziecięcym pokoju. Skoro porządek to coś, czego przestrzega taki autorytet jak mechanik samochodowy – to naprawdę warto się nad nim zastanowić. Zwłaszcza że segregowanie przedmiotów może być świetną zabawą. Bohaterowie nie zawsze sobie radzą – na przykład potrzebują podpowiedzi przy wyrzucaniu śmieci do odpowiednich pojemników. Ale to już wyzwanie, które pozwoli odbiorcom poczuć się lepiej – mogą taką umiejętnością zaimponować małym bohaterom. „Pucio robi porządek” to książeczka bardzo mała, kartonowa i kwadratowa. Malutki tomik zawiera całkiem dużo tekstu – to rozbudowane opowiadanie dla najmłodszych, Marta Galewska-Kustra nie poprzestaje na skrótowym naświetlaniu wydarzeń, nie trzeba tu (chociaż oczywiście można) dopowiadać informacji do tego, co zostało zaprezentowane w tekście. Joanna Kłos i tak wskazuje dzieciom, co dzieje się w najbliższym otoczeniu bohaterów – ilustracje zapełniają tu rozkładówki i zapraszają do świata maluchów – naturalnego i przyjaznego (nawet jeśli zabałaganionego). Można wykorzystywać obrazki, żeby wyszukiwać na nich określone elementy albo ćwiczyć logiczne myślenie (sprawdzać, co nie pasuje do konkretnego pomieszczenia). Jest tu poza podstawową narracją trochę zadań dla dzieci – trzeba będzie wskazać przedmioty na rysunkach albo pomóc bohaterom. I to oznacza, że można sprzątanie zamienić w wielką przygodę – i da się ją kontynuować już po zakończeniu lektury. „Pucio robi porządek” to książeczka, która ma przynieść rodzicom pomoc w wychowywaniu pociech. A do tego zapewnia trochę rozrywki.
Układanie
Zwykle bardzo trudno zabrać się za robienie porządków – tymczasem nawet najmłodsi mogą brać udział w układaniu swoich zabawek i odnoszeniu przedmiotów na miejsca. Jak bardzo ważne jest utrzymywanie porządku przekonują się Pucio i Misia, którzy w tomiku „Pucio robi porządek” co chwilę odrywają się od swoich obowiązków, żeby móc się bawić. W sprzątaniu pokoju pomaga im tata – zależy mu na tym, żeby zabawki trafiły na swoje miejsca. Ale jest w tym odosobniony, bo ciągle wydarza się coś, co odwraca uwagę maluchów. Pucio i Misia – a za nimi wszyscy odbiorcy – bez trudu stwierdzą, że znacznie ciekawsza od sprzątania jest choćby wizyta u mechanika. Akurat jedzie tam mama i może zabrać swoje pociechy. Tymczasem nieoczekiwanie pan mechanik daje wszystkim ważną lekcję: jego narzędzia są starannie poukładane i wiadomo, w jakim miejscu je znaleźć. Wystarczy sięgnąć, żeby chwycić odpowiedni przedmiot – to dzięki utrzymywaniu porządku. W pokoju dzieci jest przecież zupełnie inaczej i trzeba to zmienić. Na szczęście tata wpada na całkiem zgrabny pomysł: jeśli bałagan zacznie przeszkadzać w zabawie, porządki staną się nieuniknione. Nie da się bawić w warsztat samochodowy, jeśli zamiast narzędzia otrzymuje się łyżkę do zupy. Ale skoro łyżka leży w pokoju dziecięcym, to znak, że porządki należy zrobić także w kuchni… Pucio i Misia przekonują się, jak ważne jest odkładanie rzezy tam, gdzie powinny się znajdować.
Marta Galewska-Kustra w tomiku „Pucio robi porządek” stawia na edukowanie dzieci – ale na uczenie ich przez zabawę. Proponuje zabawną historyjkę, przyjemną i z pozoru pozbawioną morałów – Pucio i Misia nie są natrętnie pouczani – przekonują się sami o tym, że porządek to ważna rzecz i to nie tylko w dziecięcym pokoju. Skoro porządek to coś, czego przestrzega taki autorytet jak mechanik samochodowy – to naprawdę warto się nad nim zastanowić. Zwłaszcza że segregowanie przedmiotów może być świetną zabawą. Bohaterowie nie zawsze sobie radzą – na przykład potrzebują podpowiedzi przy wyrzucaniu śmieci do odpowiednich pojemników. Ale to już wyzwanie, które pozwoli odbiorcom poczuć się lepiej – mogą taką umiejętnością zaimponować małym bohaterom. „Pucio robi porządek” to książeczka bardzo mała, kartonowa i kwadratowa. Malutki tomik zawiera całkiem dużo tekstu – to rozbudowane opowiadanie dla najmłodszych, Marta Galewska-Kustra nie poprzestaje na skrótowym naświetlaniu wydarzeń, nie trzeba tu (chociaż oczywiście można) dopowiadać informacji do tego, co zostało zaprezentowane w tekście. Joanna Kłos i tak wskazuje dzieciom, co dzieje się w najbliższym otoczeniu bohaterów – ilustracje zapełniają tu rozkładówki i zapraszają do świata maluchów – naturalnego i przyjaznego (nawet jeśli zabałaganionego). Można wykorzystywać obrazki, żeby wyszukiwać na nich określone elementy albo ćwiczyć logiczne myślenie (sprawdzać, co nie pasuje do konkretnego pomieszczenia). Jest tu poza podstawową narracją trochę zadań dla dzieci – trzeba będzie wskazać przedmioty na rysunkach albo pomóc bohaterom. I to oznacza, że można sprzątanie zamienić w wielką przygodę – i da się ją kontynuować już po zakończeniu lektury. „Pucio robi porządek” to książeczka, która ma przynieść rodzicom pomoc w wychowywaniu pociech. A do tego zapewnia trochę rozrywki.
piątek, 12 stycznia 2024
Zofia Stanecka: Basia daje radę!
Harperkids, Warszawa 2023.
Trudne sytuacje
Opowiadania o Basi zwykle mieszczą się w pojedynczych tomikach, ale czasami na rynek wypuszczane są zbiorki – w sam raz dla koneserów tych przygód, dla małych fanów Basi, którzy chcą lepiej poznać swoją bohaterkę, albo po prostu skompletować historie w bardziej kompaktowych wydaniach. „Basia daje radę” to prawdziwe wyzwanie – zestaw scenek i motywów, które przypominają, że w codziennym życiu często zdarzają się nieprzewidziane sytuacje – a w nich warto zachować zimną krew i nie przejmować się przesadnie. W tomiku „Basia daje radę!” mali czytelnicy dostają cztery historie – cztery małe końce świata dla każdego niemal kilkulatka ze zwyczajnego domu.
Na świat przychodzi Franek, młodszy braciszek Basi i Janka. Basia, przekonana, że zyska towarzysza zabaw, musi jednak mierzyć się z potężną zazdrością: dorośli nie mają dla niej tyle czasu co przedtem, w dodatku wszyscy zachwycają się maleństwem – które Basi wcale nie cieszy, wbrew zapowiedziom. Franek potrzebuje stałej uwagi, a rodzice bywają zmęczeni czy zniecierpliwieni, co odbija się na głównej bohaterce cyklu. Kolejny problem wiąże się z powrotem mamy do pracy. Mama przestaje mieć czas na zajmowanie się domem, nie ubiera się zbyt ładnie – co irytuje tatę. Rodzice zaczynają się kłócić, co prowadzi do prostego wniosku o konieczności podziału obowiązków – i o włączeniu do tego zadania także najmłodszych domowników. W końcu mama też ma prawo być zmęczona. Najważniejsze, żeby miała czas na przytulanie i rozmowy: wszystko inne da się wspólnymi siłami ogarnąć. Trzecia historia najbardziej stresuje dorosłych, dla dzieci początkowo wydaje się zabawą: w domu kolejne rzeczy się psują, trzeba w końcu zdecydować się na remont, żeby naprawić wszystko hurtem. W domu pojawia się złota rączka, a dzieci na pewien czas muszą trafić do dziadków. Tylko że u dziadków trzeba dbać o porządek bardziej niż u siebie i sytuacja wszystkim zaczyna ciążyć. Chociaż niektóre wyzwania bywają całkiem przyjemne, o czym przekonuje się Basia, zamalowująca pod okiem fachowca swoje rysunki na ścianach. Ostatnia historia wydaje się najbardziej dramatyczna: w domu wszyscy łapią wirusa i po kolei chorują. Najgorzej wychodzi na tym Basia, którą trzeba zawieźć do szpitala. Dziewczynka spędzi pewien czas pod kroplówką, a koleżanka z sąsiedniego łóżka podsyca niepokoje Basi – na szczęście jest tu stryjek, który czuwa i nie pozwoli, żeby komukolwiek stała się krzywda. Basia może dawać radę w każdej sytuacji – jest dzielna i nawet jeśli chwilowo źle się czuje, nie musi się przesadnie przejmować. Jest wzorem dla odbiorców.
Zofia Stanecka wykorzystuje okazję, żeby powiedzieć kilkulatkom, co je może czekać w konkretnych sytuacjach – przygotować je na pewne sprawy, albo rozproszyć lęki. „Basia daje radę” to publikacja cenna i wartościowa: pokazuje dzieciom, że nie wszystko zawsze będzie szło po ich myśli, ale nie można się tym zanadto martwić. Basia to bohaterka, jaka jest potrzebna czytelnikom – swoim zachowaniem daje dobry przykład, ale jednocześnie jest też zwyczajnym dzieciakiem, dalekim od ideału – dzięki temu dużo łatwiej czytelnikom będzie uwierzyć w przedstawiane tu scenki. Bo też i Zofia Stanecka nie odbiega od normalności, czasami tylko sugeruje, co zrobić, żeby było wszystkim jak najlepiej – na przykład podsuwa rodzicom pomysł, jak przedyskutować sprawę podziału obowiązków w domu. I te wszystkie wskazówki prowadzą do wspólnego porozumienia i przyniosą w różnych domach wartościowe rezultaty.
Trudne sytuacje
Opowiadania o Basi zwykle mieszczą się w pojedynczych tomikach, ale czasami na rynek wypuszczane są zbiorki – w sam raz dla koneserów tych przygód, dla małych fanów Basi, którzy chcą lepiej poznać swoją bohaterkę, albo po prostu skompletować historie w bardziej kompaktowych wydaniach. „Basia daje radę” to prawdziwe wyzwanie – zestaw scenek i motywów, które przypominają, że w codziennym życiu często zdarzają się nieprzewidziane sytuacje – a w nich warto zachować zimną krew i nie przejmować się przesadnie. W tomiku „Basia daje radę!” mali czytelnicy dostają cztery historie – cztery małe końce świata dla każdego niemal kilkulatka ze zwyczajnego domu.
Na świat przychodzi Franek, młodszy braciszek Basi i Janka. Basia, przekonana, że zyska towarzysza zabaw, musi jednak mierzyć się z potężną zazdrością: dorośli nie mają dla niej tyle czasu co przedtem, w dodatku wszyscy zachwycają się maleństwem – które Basi wcale nie cieszy, wbrew zapowiedziom. Franek potrzebuje stałej uwagi, a rodzice bywają zmęczeni czy zniecierpliwieni, co odbija się na głównej bohaterce cyklu. Kolejny problem wiąże się z powrotem mamy do pracy. Mama przestaje mieć czas na zajmowanie się domem, nie ubiera się zbyt ładnie – co irytuje tatę. Rodzice zaczynają się kłócić, co prowadzi do prostego wniosku o konieczności podziału obowiązków – i o włączeniu do tego zadania także najmłodszych domowników. W końcu mama też ma prawo być zmęczona. Najważniejsze, żeby miała czas na przytulanie i rozmowy: wszystko inne da się wspólnymi siłami ogarnąć. Trzecia historia najbardziej stresuje dorosłych, dla dzieci początkowo wydaje się zabawą: w domu kolejne rzeczy się psują, trzeba w końcu zdecydować się na remont, żeby naprawić wszystko hurtem. W domu pojawia się złota rączka, a dzieci na pewien czas muszą trafić do dziadków. Tylko że u dziadków trzeba dbać o porządek bardziej niż u siebie i sytuacja wszystkim zaczyna ciążyć. Chociaż niektóre wyzwania bywają całkiem przyjemne, o czym przekonuje się Basia, zamalowująca pod okiem fachowca swoje rysunki na ścianach. Ostatnia historia wydaje się najbardziej dramatyczna: w domu wszyscy łapią wirusa i po kolei chorują. Najgorzej wychodzi na tym Basia, którą trzeba zawieźć do szpitala. Dziewczynka spędzi pewien czas pod kroplówką, a koleżanka z sąsiedniego łóżka podsyca niepokoje Basi – na szczęście jest tu stryjek, który czuwa i nie pozwoli, żeby komukolwiek stała się krzywda. Basia może dawać radę w każdej sytuacji – jest dzielna i nawet jeśli chwilowo źle się czuje, nie musi się przesadnie przejmować. Jest wzorem dla odbiorców.
Zofia Stanecka wykorzystuje okazję, żeby powiedzieć kilkulatkom, co je może czekać w konkretnych sytuacjach – przygotować je na pewne sprawy, albo rozproszyć lęki. „Basia daje radę” to publikacja cenna i wartościowa: pokazuje dzieciom, że nie wszystko zawsze będzie szło po ich myśli, ale nie można się tym zanadto martwić. Basia to bohaterka, jaka jest potrzebna czytelnikom – swoim zachowaniem daje dobry przykład, ale jednocześnie jest też zwyczajnym dzieciakiem, dalekim od ideału – dzięki temu dużo łatwiej czytelnikom będzie uwierzyć w przedstawiane tu scenki. Bo też i Zofia Stanecka nie odbiega od normalności, czasami tylko sugeruje, co zrobić, żeby było wszystkim jak najlepiej – na przykład podsuwa rodzicom pomysł, jak przedyskutować sprawę podziału obowiązków w domu. I te wszystkie wskazówki prowadzą do wspólnego porozumienia i przyniosą w różnych domach wartościowe rezultaty.
czwartek, 11 stycznia 2024
Danielle Steel: Palazzo
Luna, Warszawa 2023.
Praca
Z powieścią Danielle Steel "Palazzo" czytelniczki będą mieć wielki problem. Z jednej strony jest tu bowiem typowa romansowa historia - znalezienie wielkiej miłości, która będzie antidotum na smutki i problemy. Z drugiej jednak, w warstwie przygotowania: brakuje redakcji i mocnej korekty. Sama autorka powtarza niektóre informacje, albo zastępuje czytelniczki w wychwytywaniu faktów. I to dałoby się wytrzymać. Gorzej, że w tłumaczeniu nie ma mowy o rozróżnianiu podmiotów - zaimki odnoszą się do kompletnie przypadkowych bohaterów, w efekcie trzeba się domyślać, czego lub kogo dotyczą (i nie zawsze jest to możliwe do określenia...). Trzeba się podczas lektury przyzwyczaić do nonszalancji w ramach narracji. To może przeszkadzać i może drażnić - zwłaszcza że nie ma nadziei na poprawę: będzie to trwało przez cały tom. I tylko od odbiorczyń zależy, czy przymkną oko na błędy i zaczną angażować się w konwencjonalną historię o miłości w wyższych sferach, czy odpuszczą na początku.
Danielle Steel trochę inspiruje się historiami wielkich rodów modowych - nie tylko rodzinne katastrofy, ale i imiona są wyraźnym sygnałem dla czytelniczek "Palazzo". Autorka skupia się tu na życiu i wyborach Cosimy Saverio. Dobiegająca czterdziestki kobieta zajmuje się rodzinną firmą i roztacza opiekę nad siostrą - od wypadku, w którym zginęli rodzice, poruszającą się na wózku inwalidzkim - oraz nad bratem-utracjuszem, rozmiłowanym w hazardzie. Cosima nie ma czasu na życie prywatne, chociaż mężczyzna, z którym łączył ją długi romans, zwrócił jej wolność i zażądał budowania innej drogi do szczęścia. Z drugiej strony historii jest Olivier - człowiek z branży, chociaż niekoniecznie w takim wymiarze. Olivier produkuje torebki dla pań w Paryżu. Celuje w klasę średnią, nie może proponować produktów ekskluzywnych, bo nie wytrzymałby konkurencji. Jest jednak zafascynowany pomysłami rodziny Saverio - bardzo chciałby nawiązać współpracę, jednak Cosima nie widzi przestrzeni na otwarcie się na nowe rynki. To kobieta przywiązana do tradycji - czuje się w obowiązku kontynuować to, co wymyślili jej dziadek i ojciec. W tym wszystkim jest jeszcze pałac w Wenecji - miejsce budzące miłe wspomnienia i mnóstwo sentymentów, a zarazem jedyna nadzieja na pozbycie się problemów finansowych. Tyle tylko, że kandydatów do zaopiekowania się pieniędzmi Cosima wokół siebie ma, przynajmniej jednego - za to zdolnego do wszystkiego.
Dużo zmienia się w momencie, gdy Cosima przekonuje się o dobrych intencjach Oliviera. Zyskuje w nim sojusznika i przyjaciela. Powoli podejmuje decyzje, jakich wcześniej nie brała pod uwagę. Wiele zmienia się w jej otoczeniu - zmuszona do działań wbrew własnym pomysłom i oczekiwaniom Cosima dojrzewa. I dowiaduje się czegoś ważnego o sobie. W "Palazzo" wiadomo, że Cosima i Olivier będą finalnie parą żyjącą długo i szczęśliwie - Danielle Steel częstuje odbiorczynie także innymi, pobocznymi romansowymi wątkami. Nie chce przesadnie komplikować uczucia - woli zamienić miłość w źródło spokoju, szczęścia i spełnienia. To oznacza, że lekturę utrzymają tylko te czytelniczki, które zgadzają się na taką konwencję i nie oczekują psychologicznych wynurzeń ani prawdopodobieństwa. Autorka uchyla drzwi do wyższych sfer - i na tym buduje grupę odbiorczyń.
Praca
Z powieścią Danielle Steel "Palazzo" czytelniczki będą mieć wielki problem. Z jednej strony jest tu bowiem typowa romansowa historia - znalezienie wielkiej miłości, która będzie antidotum na smutki i problemy. Z drugiej jednak, w warstwie przygotowania: brakuje redakcji i mocnej korekty. Sama autorka powtarza niektóre informacje, albo zastępuje czytelniczki w wychwytywaniu faktów. I to dałoby się wytrzymać. Gorzej, że w tłumaczeniu nie ma mowy o rozróżnianiu podmiotów - zaimki odnoszą się do kompletnie przypadkowych bohaterów, w efekcie trzeba się domyślać, czego lub kogo dotyczą (i nie zawsze jest to możliwe do określenia...). Trzeba się podczas lektury przyzwyczaić do nonszalancji w ramach narracji. To może przeszkadzać i może drażnić - zwłaszcza że nie ma nadziei na poprawę: będzie to trwało przez cały tom. I tylko od odbiorczyń zależy, czy przymkną oko na błędy i zaczną angażować się w konwencjonalną historię o miłości w wyższych sferach, czy odpuszczą na początku.
Danielle Steel trochę inspiruje się historiami wielkich rodów modowych - nie tylko rodzinne katastrofy, ale i imiona są wyraźnym sygnałem dla czytelniczek "Palazzo". Autorka skupia się tu na życiu i wyborach Cosimy Saverio. Dobiegająca czterdziestki kobieta zajmuje się rodzinną firmą i roztacza opiekę nad siostrą - od wypadku, w którym zginęli rodzice, poruszającą się na wózku inwalidzkim - oraz nad bratem-utracjuszem, rozmiłowanym w hazardzie. Cosima nie ma czasu na życie prywatne, chociaż mężczyzna, z którym łączył ją długi romans, zwrócił jej wolność i zażądał budowania innej drogi do szczęścia. Z drugiej strony historii jest Olivier - człowiek z branży, chociaż niekoniecznie w takim wymiarze. Olivier produkuje torebki dla pań w Paryżu. Celuje w klasę średnią, nie może proponować produktów ekskluzywnych, bo nie wytrzymałby konkurencji. Jest jednak zafascynowany pomysłami rodziny Saverio - bardzo chciałby nawiązać współpracę, jednak Cosima nie widzi przestrzeni na otwarcie się na nowe rynki. To kobieta przywiązana do tradycji - czuje się w obowiązku kontynuować to, co wymyślili jej dziadek i ojciec. W tym wszystkim jest jeszcze pałac w Wenecji - miejsce budzące miłe wspomnienia i mnóstwo sentymentów, a zarazem jedyna nadzieja na pozbycie się problemów finansowych. Tyle tylko, że kandydatów do zaopiekowania się pieniędzmi Cosima wokół siebie ma, przynajmniej jednego - za to zdolnego do wszystkiego.
Dużo zmienia się w momencie, gdy Cosima przekonuje się o dobrych intencjach Oliviera. Zyskuje w nim sojusznika i przyjaciela. Powoli podejmuje decyzje, jakich wcześniej nie brała pod uwagę. Wiele zmienia się w jej otoczeniu - zmuszona do działań wbrew własnym pomysłom i oczekiwaniom Cosima dojrzewa. I dowiaduje się czegoś ważnego o sobie. W "Palazzo" wiadomo, że Cosima i Olivier będą finalnie parą żyjącą długo i szczęśliwie - Danielle Steel częstuje odbiorczynie także innymi, pobocznymi romansowymi wątkami. Nie chce przesadnie komplikować uczucia - woli zamienić miłość w źródło spokoju, szczęścia i spełnienia. To oznacza, że lekturę utrzymają tylko te czytelniczki, które zgadzają się na taką konwencję i nie oczekują psychologicznych wynurzeń ani prawdopodobieństwa. Autorka uchyla drzwi do wyższych sfer - i na tym buduje grupę odbiorczyń.
środa, 10 stycznia 2024
Bluey. Wesoła kolorowanka
Harperkids, Warszawa 2023.
Radość kolorów
Wesołe pieski z bajki o Bluey to okazja do zabawy - i możliwość zachęcenia dziecka do wykonywania prostych ćwiczeń kreatywnych. Kolorowanka "Bluey. Ale zabawa! Wesoła kolorowanka" to tomik dość obszerny: zawiera aż 64 obrazki, przeważnie wzbogacone jednozdaniowym tekstem-poleceniem (w związku z tym nawet dzieci, które jeszcze same nie czytają, mogą bez problemu poradzić sobie z zadaniem). To klasyczna rozrywka dla maluchów, pozwalająca ćwiczyć sprawność manualną i trenować wyobraźnię. Oczywiście jest to również gadżet dla małych fanów bajki - dodatkowa zachęta do zabawy w kolorowanie. Tomik opiera się na klasycznych rozwiązaniach: są tu duże obrazki z wyraźnymi konturami (chociaż czasem dość mocno wypełniane szczegółami: wyzwania, w zależności od strony, są większe i mniejsze - zdecydowanie łatwiej będzie tu korzystać z kredek i flamastrów niż z farb. Bohaterowie znani z kreskówki pojawiają się w różnych sytuacjach - raz bywają w salonach paznokci albo w wykwintnych restauracjach, żeby po chwili udać się do parku albo do ukochanej babci. Wspólne zabawy oznaczają tu mnóstwo przebieranek (więc i sporo śmiechu, bo to ten rodzaj humoru, który do kilkulatków trafia i pozwala na uruchomienie wyobraźni w doborze kolorów). Ale wyobraźnia bohaterów ma wiele punktów stycznych z wyobraźnią odbiorców - zdarza się tu często tak, że pieski wymyślają sobie rozrywki (i obudowują je własną wewnętrzną narracją) zbliżone do tych, które znają i dzieci - wspinanie się na śpiącego rodzica to jak wyprawa w wysokie góry, a kiedy chce się kogoś połaskotać, można się zamienić w gili-kraba. Tego typu rozrywki pokazują odbiorcom, jak ważne jest wspólne spędzanie czasu - to towarzystwo ma największe znaczenie, wtedy da się stworzyć coś z niczego. Kompani bawiący się w to samo uwiarygodnią świat z fantazji i sprawią, że nuda w mig zniknie. W przypadku tej kolorowanki antidotum na nudę dla odbiorców to dołączenie do świata Bluey - najprościej przez kolorowanie. Jednak samo oglądanie scenek z kreskówki przeniesionych na kontekst kolorowanki podsuwa pomysły wspólnych zabaw i rozrywek - dzięki temu dzieci przekonają się, że nie trzeba całego czasu spędzać przed komputerami i smartfonami, bo wystarczy koc lub szalik i już można udawać kogoś, kim by się chciało być.
Mnóstwo tu ciekawych propozycji, każda strona przynosi nową historyjkę zamkniętą w obrazku - uruchamiać będzie zatem pomysłowość samych odbiorców, którzy zaczną dopowiadać sobie przygody bohaterów. Bluey to cykl, który kierowany jest do najmłodszych dzieci i który realizowany jest w zderzeniu klasyki - typowych rozrywek z czasów przedkomputerowych - i modnej bajki. To rozwiązanie dla dzieci, które lubią dawać upust kreatywności i chciałyby pozostać dłużej z ulubionymi bohaterami.
Radość kolorów
Wesołe pieski z bajki o Bluey to okazja do zabawy - i możliwość zachęcenia dziecka do wykonywania prostych ćwiczeń kreatywnych. Kolorowanka "Bluey. Ale zabawa! Wesoła kolorowanka" to tomik dość obszerny: zawiera aż 64 obrazki, przeważnie wzbogacone jednozdaniowym tekstem-poleceniem (w związku z tym nawet dzieci, które jeszcze same nie czytają, mogą bez problemu poradzić sobie z zadaniem). To klasyczna rozrywka dla maluchów, pozwalająca ćwiczyć sprawność manualną i trenować wyobraźnię. Oczywiście jest to również gadżet dla małych fanów bajki - dodatkowa zachęta do zabawy w kolorowanie. Tomik opiera się na klasycznych rozwiązaniach: są tu duże obrazki z wyraźnymi konturami (chociaż czasem dość mocno wypełniane szczegółami: wyzwania, w zależności od strony, są większe i mniejsze - zdecydowanie łatwiej będzie tu korzystać z kredek i flamastrów niż z farb. Bohaterowie znani z kreskówki pojawiają się w różnych sytuacjach - raz bywają w salonach paznokci albo w wykwintnych restauracjach, żeby po chwili udać się do parku albo do ukochanej babci. Wspólne zabawy oznaczają tu mnóstwo przebieranek (więc i sporo śmiechu, bo to ten rodzaj humoru, który do kilkulatków trafia i pozwala na uruchomienie wyobraźni w doborze kolorów). Ale wyobraźnia bohaterów ma wiele punktów stycznych z wyobraźnią odbiorców - zdarza się tu często tak, że pieski wymyślają sobie rozrywki (i obudowują je własną wewnętrzną narracją) zbliżone do tych, które znają i dzieci - wspinanie się na śpiącego rodzica to jak wyprawa w wysokie góry, a kiedy chce się kogoś połaskotać, można się zamienić w gili-kraba. Tego typu rozrywki pokazują odbiorcom, jak ważne jest wspólne spędzanie czasu - to towarzystwo ma największe znaczenie, wtedy da się stworzyć coś z niczego. Kompani bawiący się w to samo uwiarygodnią świat z fantazji i sprawią, że nuda w mig zniknie. W przypadku tej kolorowanki antidotum na nudę dla odbiorców to dołączenie do świata Bluey - najprościej przez kolorowanie. Jednak samo oglądanie scenek z kreskówki przeniesionych na kontekst kolorowanki podsuwa pomysły wspólnych zabaw i rozrywek - dzięki temu dzieci przekonają się, że nie trzeba całego czasu spędzać przed komputerami i smartfonami, bo wystarczy koc lub szalik i już można udawać kogoś, kim by się chciało być.
Mnóstwo tu ciekawych propozycji, każda strona przynosi nową historyjkę zamkniętą w obrazku - uruchamiać będzie zatem pomysłowość samych odbiorców, którzy zaczną dopowiadać sobie przygody bohaterów. Bluey to cykl, który kierowany jest do najmłodszych dzieci i który realizowany jest w zderzeniu klasyki - typowych rozrywek z czasów przedkomputerowych - i modnej bajki. To rozwiązanie dla dzieci, które lubią dawać upust kreatywności i chciałyby pozostać dłużej z ulubionymi bohaterami.
wtorek, 9 stycznia 2024
Feluś i Gucio grają w emocje (gra)
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Poznawanie siebie
To pudełko jest obietnicą dobrej zabawy dla dzieci - dorosłym umożliwia podejmowanie rozmowy na trudne tematy i uczenie pociech, jak radzić sobie z emocjami. "Feluś i Gucio grają w emocje" to kolejna edukacyjna propozycja, która jest jednocześnie grą i metodą na ćwiczenie narracji, psychologicznym i manualnym ćwiczeniem umiejętności dziecka i wspólną przygodą, sposobem na spędzanie czasu razem. Zwłaszcza ambitni dorośli mogą skorzystać na takiej podpowiedzi - będzie im łatwiej przekonać dzieci do pracy nad sobą. A przy okazji spróbują też dowiadywać się, jak dziecko odbiera świat i jak go rozumie - co pomoże w kształtowaniu międzyludzkich relacji. Ważne jest to, że w grę "Feluś i Gucio grają w emocje" - a właściwie w jedną z możliwych gier - można grać w większej grupie, propozycja przydać się zatem może też animatorom.
W pudełku znajduje się duża kostka do gry - na niej pojawiają się różne zmysły (pięć zmysłów przedstawianych za pomocą czynności, jakie wykonuje jeden bohater i jedno pole przeznaczone na dowolnie wybrany przez gracza zmysł). Do tego żetony - okrągłe karty, na których awersie pojawiają się bohaterowie z książek o Felusiu i Guciu w różnych sytuacjach (chodzi o zaprezentowanie różnych rodzajów emocji, żeby dzieci nie tylko potrafiły wskazać kontekst dla nich, ale też oceniały, co dzieje się z ciałem i jakie są reakcje podczas przeżywania określonego uczucia. Służy to oczywiście samopoznaniu i do tego pozwala wczuć się w bohaterów bajki, utożsamiać się z nimi, a w odpowiednich momentach życia - wracać do konkretnych obrazków. Nie koniec na tym: w pudełku znajduje się jeszcze sześć dwustronnych "kart sytuacji" i sześć "kart konwersacji". Na kartach sytuacji pojawiają się kontrastowe scenki obrazkowe - dzięki nim dziecko może określać, w jakiej chwili co czuje bohater (i co czułoby ono samo). Na kartach konwersacji jest znacznie więcej tekstu: tu odbiorcy otrzymują także ściągę dotyczącą samego mówienia o uczuciach i emocjach - nazwanie emocji to tylko wstęp, później pojawiają się między innymi podpowiedzi dotyczące wyrażeń (kiedy mówi się o określonej emocji), ale też zestaw pytań pomocniczych - pozwalających łatwiej określać, co się czuje. Do tego zestaw zmysłów - bo można przeanalizować dokładnie reakcje organizmu wyzwalane przez daną emocję. To sprawi, że mali odbiorcy nauczą się nie tylko prostych definicji czy określania i oceniania uczuć swoich i innych ludzi, ale też skojarzą je z określonymi odczuciami - i dzięki temu będą mogli skojarzyć efekty z przyczynami, wyciągać wnioski na temat tego, co w danym momencie najmocniej na nich zadziałało.
Jest tu poradnik wskazujący sposoby korzystania z podanych kart i kostki do gry - można z niego korzystać, ale można też oczywiście modyfikować gry w zależności od własnych potrzeb i chęci wyćwiczenia u dziecka odpowiednich zachowań. Nasza Księgarnia podsuwa zabawkę edukacyjną, która jest dobrze przygotowana pod kątem jakości: nie ma ostrych krawędzi, karty do gry są grube, żeby nie dało się ich łatwo zniszczyć (i żeby łatwo było je podnosić ze stołu nawet małym dzieciom). Kolorowe obrazki przyciągają do gry i ukrywają ogrom pracy, jaką wkładać się będzie w każde ćwiczenie.
Poznawanie siebie
To pudełko jest obietnicą dobrej zabawy dla dzieci - dorosłym umożliwia podejmowanie rozmowy na trudne tematy i uczenie pociech, jak radzić sobie z emocjami. "Feluś i Gucio grają w emocje" to kolejna edukacyjna propozycja, która jest jednocześnie grą i metodą na ćwiczenie narracji, psychologicznym i manualnym ćwiczeniem umiejętności dziecka i wspólną przygodą, sposobem na spędzanie czasu razem. Zwłaszcza ambitni dorośli mogą skorzystać na takiej podpowiedzi - będzie im łatwiej przekonać dzieci do pracy nad sobą. A przy okazji spróbują też dowiadywać się, jak dziecko odbiera świat i jak go rozumie - co pomoże w kształtowaniu międzyludzkich relacji. Ważne jest to, że w grę "Feluś i Gucio grają w emocje" - a właściwie w jedną z możliwych gier - można grać w większej grupie, propozycja przydać się zatem może też animatorom.
W pudełku znajduje się duża kostka do gry - na niej pojawiają się różne zmysły (pięć zmysłów przedstawianych za pomocą czynności, jakie wykonuje jeden bohater i jedno pole przeznaczone na dowolnie wybrany przez gracza zmysł). Do tego żetony - okrągłe karty, na których awersie pojawiają się bohaterowie z książek o Felusiu i Guciu w różnych sytuacjach (chodzi o zaprezentowanie różnych rodzajów emocji, żeby dzieci nie tylko potrafiły wskazać kontekst dla nich, ale też oceniały, co dzieje się z ciałem i jakie są reakcje podczas przeżywania określonego uczucia. Służy to oczywiście samopoznaniu i do tego pozwala wczuć się w bohaterów bajki, utożsamiać się z nimi, a w odpowiednich momentach życia - wracać do konkretnych obrazków. Nie koniec na tym: w pudełku znajduje się jeszcze sześć dwustronnych "kart sytuacji" i sześć "kart konwersacji". Na kartach sytuacji pojawiają się kontrastowe scenki obrazkowe - dzięki nim dziecko może określać, w jakiej chwili co czuje bohater (i co czułoby ono samo). Na kartach konwersacji jest znacznie więcej tekstu: tu odbiorcy otrzymują także ściągę dotyczącą samego mówienia o uczuciach i emocjach - nazwanie emocji to tylko wstęp, później pojawiają się między innymi podpowiedzi dotyczące wyrażeń (kiedy mówi się o określonej emocji), ale też zestaw pytań pomocniczych - pozwalających łatwiej określać, co się czuje. Do tego zestaw zmysłów - bo można przeanalizować dokładnie reakcje organizmu wyzwalane przez daną emocję. To sprawi, że mali odbiorcy nauczą się nie tylko prostych definicji czy określania i oceniania uczuć swoich i innych ludzi, ale też skojarzą je z określonymi odczuciami - i dzięki temu będą mogli skojarzyć efekty z przyczynami, wyciągać wnioski na temat tego, co w danym momencie najmocniej na nich zadziałało.
Jest tu poradnik wskazujący sposoby korzystania z podanych kart i kostki do gry - można z niego korzystać, ale można też oczywiście modyfikować gry w zależności od własnych potrzeb i chęci wyćwiczenia u dziecka odpowiednich zachowań. Nasza Księgarnia podsuwa zabawkę edukacyjną, która jest dobrze przygotowana pod kątem jakości: nie ma ostrych krawędzi, karty do gry są grube, żeby nie dało się ich łatwo zniszczyć (i żeby łatwo było je podnosić ze stołu nawet małym dzieciom). Kolorowe obrazki przyciągają do gry i ukrywają ogrom pracy, jaką wkładać się będzie w każde ćwiczenie.
poniedziałek, 8 stycznia 2024
Ann Patchett: Tom Lake
Znak, Kraków 2023.
Kariera
Lara przez szesnaście lat była Laurą, ale kiedy uznała, że mogłaby stanąć na scenie i zagrać Emily w przedstawieniu. Zajmowała się pomaganiem babci w przygotowaniach do castingu dla mieszkańców New Hampshire, jednak pod wpływem obserwacji postanowiła spróbować swoich sił w tym fachu. "Nasze miasto" ma wszelkie powody, żeby stać się hitem - zwłaszcza kiedy ogląda się kolejki chętnych do wyjścia na deski teatralne: Lara jeszcze nie wie, że w tym momencie zmieni się jej życie. Trafia do Tom Lake i tam również ma grać w przedstawieniu czy w filmie - ma wszelkie szanse, żeby stać się sławna. A gdyby nie wyszło, ma też fach w ręku: potrafi przerabiać ubrania, może zatem zostać przy branży artystycznej. W młodości o tym nie myśli, przyjmuje kolejne propozycje i nie zastanawia się nad przyszłością. A kiedy przyszłość zamienia się w przeszłość, Lara może o niej opowiedzieć swoim trzem dorosłym córkom. Okazja ku temu jest potężna: zaczęła się pandemia, kobiety zjeżdżają się do rodzinnego domu, żeby pomóc przy zbiorze czereśni i wiśni - nie ma tylu co zwykle pracowników i każda para rąk do pomocy się przyda. Trzeba też coś zrobić, żeby nie oszaleć ze strachu i niepewności - rzeczywistość zmienia się diametralnie, brak kontaktu z przyjaciółmi uniemożliwia zachowanie spokoju ducha. W takim wypadku kojące jest opowiadanie historii. Lara snuje swoją: zaczyna od pamiętnego castingu w czasach szkolnych. Jej córki słuchają i komentują: dla nich sednem wspomnień staje się romans matki ze sławnym aktorem - jedna z młodych kobiet podejrzewa nawet, że mógłby to być jej ojciec. Oczywiście córki chcą też się dowiedzieć, dlaczego ich matka nie zrobiła ostatecznie filmowej ani teatralnej kariery - i jak to się stało, że związała się z ich ojcem i trafiła na farmę. Jednak to tylko dodatek do historii, którą Lara może zaprezentować. Czekają na kolejne odcinki relacji, proszą o doprecyzowanie niektórych momentów, wtrącają się w ramach oczekiwania na rewelacje - ale nie wiedzą jednego: że matka sporo rzeczy przemilcza. Wraca wspomnieniami do dawnych chwil i pomija te, które wyzwoliłyby zbyt silne emocje kolejnego pokolenia. A ma co wspominać i przekonają się o tym czytelnicy.
"Tom Lake" to powieść niespieszna, pokazująca, jak w życiu kształtuje się system wartości. Lara przechodzi przez swoje życie, z perspektywy czasu i trochę pod wpływem nudy wywołanej pandemiczną stagnacją ocenia przeszłość - ale nie tłumaczy się ze swoich wyborów i niczego nie żałuje. Wie, że mogłaby inaczej pokierować swoją egzystencją, przynajmniej gdyby w kluczowych punktach podejmowała nieco inne decyzje albo gdyby inne szanse przed sobą widziała - jednak obecnie może czuć się spełniona. Nie musi mieć wyrzutów sumienia ani zastanawiać się, co by było, gdyby.
Ta historia wydaje się być niespieszna - może dlatego, że aktualnie Lara nie bierze udziału w wyścigu szczurów, jest szczęśliwa i spełniona, ma swoje życie, którego nie zniszczy nawet globalny kryzys. A jednocześnie co chwilę autorka ujawnia coś, co rujnuje stan szczęścia, nie pozwala zaznać spokoju - burzliwa przeszłość zastępuje obecne kryzysy. I to rozwiązanie bardzo dobrze się sprawdza. To powieść dla odbiorców, którzy lubią stonowane narracje wypełnione silnymi wrażeniami i puentami.
Kariera
Lara przez szesnaście lat była Laurą, ale kiedy uznała, że mogłaby stanąć na scenie i zagrać Emily w przedstawieniu. Zajmowała się pomaganiem babci w przygotowaniach do castingu dla mieszkańców New Hampshire, jednak pod wpływem obserwacji postanowiła spróbować swoich sił w tym fachu. "Nasze miasto" ma wszelkie powody, żeby stać się hitem - zwłaszcza kiedy ogląda się kolejki chętnych do wyjścia na deski teatralne: Lara jeszcze nie wie, że w tym momencie zmieni się jej życie. Trafia do Tom Lake i tam również ma grać w przedstawieniu czy w filmie - ma wszelkie szanse, żeby stać się sławna. A gdyby nie wyszło, ma też fach w ręku: potrafi przerabiać ubrania, może zatem zostać przy branży artystycznej. W młodości o tym nie myśli, przyjmuje kolejne propozycje i nie zastanawia się nad przyszłością. A kiedy przyszłość zamienia się w przeszłość, Lara może o niej opowiedzieć swoim trzem dorosłym córkom. Okazja ku temu jest potężna: zaczęła się pandemia, kobiety zjeżdżają się do rodzinnego domu, żeby pomóc przy zbiorze czereśni i wiśni - nie ma tylu co zwykle pracowników i każda para rąk do pomocy się przyda. Trzeba też coś zrobić, żeby nie oszaleć ze strachu i niepewności - rzeczywistość zmienia się diametralnie, brak kontaktu z przyjaciółmi uniemożliwia zachowanie spokoju ducha. W takim wypadku kojące jest opowiadanie historii. Lara snuje swoją: zaczyna od pamiętnego castingu w czasach szkolnych. Jej córki słuchają i komentują: dla nich sednem wspomnień staje się romans matki ze sławnym aktorem - jedna z młodych kobiet podejrzewa nawet, że mógłby to być jej ojciec. Oczywiście córki chcą też się dowiedzieć, dlaczego ich matka nie zrobiła ostatecznie filmowej ani teatralnej kariery - i jak to się stało, że związała się z ich ojcem i trafiła na farmę. Jednak to tylko dodatek do historii, którą Lara może zaprezentować. Czekają na kolejne odcinki relacji, proszą o doprecyzowanie niektórych momentów, wtrącają się w ramach oczekiwania na rewelacje - ale nie wiedzą jednego: że matka sporo rzeczy przemilcza. Wraca wspomnieniami do dawnych chwil i pomija te, które wyzwoliłyby zbyt silne emocje kolejnego pokolenia. A ma co wspominać i przekonają się o tym czytelnicy.
"Tom Lake" to powieść niespieszna, pokazująca, jak w życiu kształtuje się system wartości. Lara przechodzi przez swoje życie, z perspektywy czasu i trochę pod wpływem nudy wywołanej pandemiczną stagnacją ocenia przeszłość - ale nie tłumaczy się ze swoich wyborów i niczego nie żałuje. Wie, że mogłaby inaczej pokierować swoją egzystencją, przynajmniej gdyby w kluczowych punktach podejmowała nieco inne decyzje albo gdyby inne szanse przed sobą widziała - jednak obecnie może czuć się spełniona. Nie musi mieć wyrzutów sumienia ani zastanawiać się, co by było, gdyby.
Ta historia wydaje się być niespieszna - może dlatego, że aktualnie Lara nie bierze udziału w wyścigu szczurów, jest szczęśliwa i spełniona, ma swoje życie, którego nie zniszczy nawet globalny kryzys. A jednocześnie co chwilę autorka ujawnia coś, co rujnuje stan szczęścia, nie pozwala zaznać spokoju - burzliwa przeszłość zastępuje obecne kryzysy. I to rozwiązanie bardzo dobrze się sprawdza. To powieść dla odbiorców, którzy lubią stonowane narracje wypełnione silnymi wrażeniami i puentami.
niedziela, 7 stycznia 2024
Nowe opowieści z Doliny Muminków na podstawie opowiadań Tove Jansson
Harperkids, Warszawa 2023.
Odkrywanie siebie
Cztery opowiadania w książce "Nowe opowieści z Doliny Muminków" to sposób na zaprezentowanie najmłodszym historii wymyślanych przez Tove Jansson, ale na nowo przedstawianych - tak, żeby trafiły do kilkulatków. Nie tracą jednak swojej magii, tajemniczości i charakterystycznego klimatu z odrobiną grozy, dreszczem emocji nieznanym dzisiejszym twórcom. To tutaj można sprawdzić znaczenie fabuł, które pozwalają odrobinę się bać, odrobinę żałować lub odczuwać drobne przykrości - wiadomo, że w świecie Muminków wszystko skończy się dobrze - ale niepewność pozwala rozbudzać zainteresowanie lekturą. W pierwszej historii Muminek razem z całą rodziną i przyjaciółmi pływają "Symfonią Mórz" wśród groźnych stworów i podczas sztormu - jednak jeśli wszyscy są razem, nic nie jest straszne. Można sporo znieść, a przy okazji najeść się strachu, ale zebrać też materiały do pięknych wspomnień. Muminki poradzą sobie w każdej sytuacji - nawet jeśli czasami się boją, warto. Także czytelnikom spodoba się jakość opowiadań - wypełnianie ich różnorodnymi emocjami i pomysłami bardzo odważnymi. W opowiadaniu "Muminek i pierwszy śnieg" tytułowy bohater budzi się podczas nocy polarnej i wychodzi z domu na świat, którego nie miał do tej pory szans poznać. Odkrywa, co dzieje się w środku zimy, kiedy Muminki powinny spać snem zimowym - spotyka różnych mieszkańców Doliny i nawet jest w stanie pomagać im w ich dążeniach - dowiaduje się, co to strach, ale nie musi się tym przejmować, nie tak do końca, kiedy może liczyć na różne istoty. Przy okazji przekonuje się sam, na czym polega gościnność Muminków - będzie musiał poczęstować wszystkich zgromadzonych w domu zapasami. Z kolei w historii "Muminek i ostatni smok" Muminek dowiaduje się, czym jest zazdrość - trafia do niego mały i piękny smok. Tyle tylko, że smok nie zamierza zostawać przy tym, kto go bardzo polubił. Uznaje, że znacznie lepszym opiekunem będzie dla niego Włóczykij. I chociaż Muminek Włóczykija uwielbia i szanuje, trudno mu pogodzić się z tym, że smok okazał się nielojalny. Jest jeszcze sekret Topika i Topci - informacja o tym, jaki jest największy skarb strzeżony przez te stworki. Tu także pojawi się Buka, bo to istota, bez której nie da się wypełnić przestrzeni Doliny Muminków - i uzupełnić wachlarza uczuć wywoływanych u odbiorców.
"Nowe opowieści z Doliny Muminków. Na podstawie opowiadań Tove Jansson" to sposób na przekonanie najmłodszych do świata Tove Jansson. Muminki funkcjonują w specyficznej rzeczywistości, świat wyobraźni, który urzeka nawet dorosłych czytelników, przypadnie do gustu także ich pociechom. Oczywiście wzrok dzieci przyciągać będą ilustracje - Muminki przedstawiane graficznie to wabik na najmłodszych. Opowiadania na podstawie pomysłów Tove Jansson są barwne i ciekawe, pokazują możliwości wyobraźni i jednocześnie pozwalają przeżywać pełnię uczuć podczas śledzenia nietypowych przygód.
Odkrywanie siebie
Cztery opowiadania w książce "Nowe opowieści z Doliny Muminków" to sposób na zaprezentowanie najmłodszym historii wymyślanych przez Tove Jansson, ale na nowo przedstawianych - tak, żeby trafiły do kilkulatków. Nie tracą jednak swojej magii, tajemniczości i charakterystycznego klimatu z odrobiną grozy, dreszczem emocji nieznanym dzisiejszym twórcom. To tutaj można sprawdzić znaczenie fabuł, które pozwalają odrobinę się bać, odrobinę żałować lub odczuwać drobne przykrości - wiadomo, że w świecie Muminków wszystko skończy się dobrze - ale niepewność pozwala rozbudzać zainteresowanie lekturą. W pierwszej historii Muminek razem z całą rodziną i przyjaciółmi pływają "Symfonią Mórz" wśród groźnych stworów i podczas sztormu - jednak jeśli wszyscy są razem, nic nie jest straszne. Można sporo znieść, a przy okazji najeść się strachu, ale zebrać też materiały do pięknych wspomnień. Muminki poradzą sobie w każdej sytuacji - nawet jeśli czasami się boją, warto. Także czytelnikom spodoba się jakość opowiadań - wypełnianie ich różnorodnymi emocjami i pomysłami bardzo odważnymi. W opowiadaniu "Muminek i pierwszy śnieg" tytułowy bohater budzi się podczas nocy polarnej i wychodzi z domu na świat, którego nie miał do tej pory szans poznać. Odkrywa, co dzieje się w środku zimy, kiedy Muminki powinny spać snem zimowym - spotyka różnych mieszkańców Doliny i nawet jest w stanie pomagać im w ich dążeniach - dowiaduje się, co to strach, ale nie musi się tym przejmować, nie tak do końca, kiedy może liczyć na różne istoty. Przy okazji przekonuje się sam, na czym polega gościnność Muminków - będzie musiał poczęstować wszystkich zgromadzonych w domu zapasami. Z kolei w historii "Muminek i ostatni smok" Muminek dowiaduje się, czym jest zazdrość - trafia do niego mały i piękny smok. Tyle tylko, że smok nie zamierza zostawać przy tym, kto go bardzo polubił. Uznaje, że znacznie lepszym opiekunem będzie dla niego Włóczykij. I chociaż Muminek Włóczykija uwielbia i szanuje, trudno mu pogodzić się z tym, że smok okazał się nielojalny. Jest jeszcze sekret Topika i Topci - informacja o tym, jaki jest największy skarb strzeżony przez te stworki. Tu także pojawi się Buka, bo to istota, bez której nie da się wypełnić przestrzeni Doliny Muminków - i uzupełnić wachlarza uczuć wywoływanych u odbiorców.
"Nowe opowieści z Doliny Muminków. Na podstawie opowiadań Tove Jansson" to sposób na przekonanie najmłodszych do świata Tove Jansson. Muminki funkcjonują w specyficznej rzeczywistości, świat wyobraźni, który urzeka nawet dorosłych czytelników, przypadnie do gustu także ich pociechom. Oczywiście wzrok dzieci przyciągać będą ilustracje - Muminki przedstawiane graficznie to wabik na najmłodszych. Opowiadania na podstawie pomysłów Tove Jansson są barwne i ciekawe, pokazują możliwości wyobraźni i jednocześnie pozwalają przeżywać pełnię uczuć podczas śledzenia nietypowych przygód.
sobota, 6 stycznia 2024
Edward Brooke-Hitching: Miłość. Historia przedziwna w 50 odsłonach
Rebis, Poznań 2023.
Z uczuciem
Jest to album. Album, który idealnie sprawdzi się tuż przed walentynkami. Wielogłosowa opowieść o miłości, która niezależnie od czasów i kultur pokazuje jedno: ludzie tęsknią za swoją wzajemną obecnością, za bliskością i okazywaniem sobie uczucia. "Miłość. Historia przedziwna w 50 odsłonach" to tom, który Edward Brooke-Hitching przygotowuje dla czytelników spragnionych ciekawostek z różnych epok. Zaczyna się ta historia głęboko w starożytności, kilka tysięcy lat przed naszą erą - i z tamtych czasów autor tropi przede wszystkim rzeźby i figurki symbolizujące bliskość międzyludzką. Szuka też malowideł naskalnych i zwojów, które pozwalały na opowiedzenie o miłości. Znajduje też artefakty, które mogły mieć znaczenie użytkowe - i nie wzbrania się przed takimi podejrzeniami, w końcu miłość ma różne oblicza i różne odsłony. Interesują go różne artystyczne sposoby przedstawiania męskich i żeńskich organów intymnych i tajemnice Kamasutry. Sięga również po przedziwne historie - dawne poradniki randkowania, zaklęcia miłosne, drobne podarki, które wręczali sobie zakochani, ale też pasy cnoty czy walentynki. Pyta o sposoby przekazywania sobie tajnych wiadomości przez kochanków, sprawdza, co z sercem jako symbolem miłości.
Jest to książka, która ma właściwie trzy narracje. Ta najbardziej podstawowa mieści się w rozdziałach - w tekście, w którym autor przybliża swoje znaleziska i pozwala czytelnikom cieszyć się razem z nim różnymi obrazami pokazującymi pożądanie, przywiązanie i przyciąganie. Druga narracja - znów tekstowa - mieści się w podpisach. Rozbudowane podpisy pod materiałem ilustracyjnym zawierają opis grafiki, datowanie i znaczenie lub krótki komentarz. I trzecia narracja rozgrywa się już w obrazach - reprodukcjach, zdjęciach i rozmaitych znalezionych artefaktach. Nie da się tu nudzić, obrazy cały czas przerywają wywód i odwracają od niego uwagę - stają się zupełnie osobnym rodzajem narracji, nielinearnym, ale bardzo ciekawym. Zwłaszcza że autor nie zamierza tworzyć syntezy miłości - wystarcza mu wybieranie najbardziej egzotycznych albo najbardziej bliskich mimo dystansu czasowego przedstawień miłości. Ilustracje są tu wielkoformatowe, często zajmują większą część rozkładówki - bo też i stanowią samokomentujące się ciekawostki. Autor nie zamyka się na żadną z dziedzin, zależy mu na ukazywaniu różnorodności. A ponieważ miłość jako taka to temat rzeka, bez trudu stworzyłby i kolejne albumy poświęcone temu zagadnieniu. Nie ma szans, żeby znudzić się motywem miłości - ma tak wiele odsłon i tak wiele niespodzianek, że trudno się oderwać od lektury. Edward Brooke-Hitching może wybierać najciekawsze elementy, dzielić się z czytelnikami tym, co samo w sobie atrakcyjne albo kuriozalne. Bo przecież niektóre pomysły będą dzisiaj budzić uśmiech - i przekonają, że jeśli chodzi o uczucia, nie ma żadnych ograniczeń. Rzeczywiście pojawiają się tu - zgodnie z zapowiedzią z tytułu - historie "przedziwne". Nie ma ckliwości i sentymentów, wszystko rozgrywa się na bazie wzajemnych relacji spoza świata zmartwień (ale nie bez wyzwań). Autor unika rutyny i jednocześnie stroni od stagnacji, przedstawia różne wersje miłości - i jej symboli. Nie zamierza odrabiać za nikogo zadań związanych z analizowaniem tematu - liczy się po prostu możliwość opowiedzenia ciekawych pomysłów. "Miłość. Historia przedziwna w 50 odsłonach" to jednak także album, który pozostawia niedosyt: chciałoby się poznawać kolejne relacje w ujęciu tego autora.
Z uczuciem
Jest to album. Album, który idealnie sprawdzi się tuż przed walentynkami. Wielogłosowa opowieść o miłości, która niezależnie od czasów i kultur pokazuje jedno: ludzie tęsknią za swoją wzajemną obecnością, za bliskością i okazywaniem sobie uczucia. "Miłość. Historia przedziwna w 50 odsłonach" to tom, który Edward Brooke-Hitching przygotowuje dla czytelników spragnionych ciekawostek z różnych epok. Zaczyna się ta historia głęboko w starożytności, kilka tysięcy lat przed naszą erą - i z tamtych czasów autor tropi przede wszystkim rzeźby i figurki symbolizujące bliskość międzyludzką. Szuka też malowideł naskalnych i zwojów, które pozwalały na opowiedzenie o miłości. Znajduje też artefakty, które mogły mieć znaczenie użytkowe - i nie wzbrania się przed takimi podejrzeniami, w końcu miłość ma różne oblicza i różne odsłony. Interesują go różne artystyczne sposoby przedstawiania męskich i żeńskich organów intymnych i tajemnice Kamasutry. Sięga również po przedziwne historie - dawne poradniki randkowania, zaklęcia miłosne, drobne podarki, które wręczali sobie zakochani, ale też pasy cnoty czy walentynki. Pyta o sposoby przekazywania sobie tajnych wiadomości przez kochanków, sprawdza, co z sercem jako symbolem miłości.
Jest to książka, która ma właściwie trzy narracje. Ta najbardziej podstawowa mieści się w rozdziałach - w tekście, w którym autor przybliża swoje znaleziska i pozwala czytelnikom cieszyć się razem z nim różnymi obrazami pokazującymi pożądanie, przywiązanie i przyciąganie. Druga narracja - znów tekstowa - mieści się w podpisach. Rozbudowane podpisy pod materiałem ilustracyjnym zawierają opis grafiki, datowanie i znaczenie lub krótki komentarz. I trzecia narracja rozgrywa się już w obrazach - reprodukcjach, zdjęciach i rozmaitych znalezionych artefaktach. Nie da się tu nudzić, obrazy cały czas przerywają wywód i odwracają od niego uwagę - stają się zupełnie osobnym rodzajem narracji, nielinearnym, ale bardzo ciekawym. Zwłaszcza że autor nie zamierza tworzyć syntezy miłości - wystarcza mu wybieranie najbardziej egzotycznych albo najbardziej bliskich mimo dystansu czasowego przedstawień miłości. Ilustracje są tu wielkoformatowe, często zajmują większą część rozkładówki - bo też i stanowią samokomentujące się ciekawostki. Autor nie zamyka się na żadną z dziedzin, zależy mu na ukazywaniu różnorodności. A ponieważ miłość jako taka to temat rzeka, bez trudu stworzyłby i kolejne albumy poświęcone temu zagadnieniu. Nie ma szans, żeby znudzić się motywem miłości - ma tak wiele odsłon i tak wiele niespodzianek, że trudno się oderwać od lektury. Edward Brooke-Hitching może wybierać najciekawsze elementy, dzielić się z czytelnikami tym, co samo w sobie atrakcyjne albo kuriozalne. Bo przecież niektóre pomysły będą dzisiaj budzić uśmiech - i przekonają, że jeśli chodzi o uczucia, nie ma żadnych ograniczeń. Rzeczywiście pojawiają się tu - zgodnie z zapowiedzią z tytułu - historie "przedziwne". Nie ma ckliwości i sentymentów, wszystko rozgrywa się na bazie wzajemnych relacji spoza świata zmartwień (ale nie bez wyzwań). Autor unika rutyny i jednocześnie stroni od stagnacji, przedstawia różne wersje miłości - i jej symboli. Nie zamierza odrabiać za nikogo zadań związanych z analizowaniem tematu - liczy się po prostu możliwość opowiedzenia ciekawych pomysłów. "Miłość. Historia przedziwna w 50 odsłonach" to jednak także album, który pozostawia niedosyt: chciałoby się poznawać kolejne relacje w ujęciu tego autora.
piątek, 5 stycznia 2024
Michela Fabbri: Być jak kapibara
Media Rodzina, Poznań 2023.
Urok w obrazkach
Kapibary to zwierzęta, które budzą rozczulenie i bardzo często przykuwają uwagę ludzi - przypominają ogromne świnki morskie albo... psy, są łagodne i spokojne - w sam raz na refleksyjną lekturę w picture booku. Michela Fabbri wybiera to sympatyczne stworzenie na bohaterkę tomiku "Być jak kapibara" - książki w stylu slow-life, w sam raz na wyciszenie się i to dla dzieci oraz dla dorosłych. Kapibara nie chce być mylona z innymi zwierzętami. Lubi niespieszne obserwowanie świata, spokój i harmonię. Lubi spędzać czas w towarzystwie - chyba że akurat ma ochotę na wyizolowanie - wystarczy zatem że odsunie się od członków swojego stada i natychmiast zyska przestrzeń dla siebie. W tej opowieści dzieje się faktycznie niewiele: kapibara przedstawia siebie i tłumaczy, co to za gatunek zwierzęcia - ale nieprzesadnie angażując się w kwestie biologii, raczej interesuje ją jej własna tożsamość, sposób na zdefiniowanie siebie. I w tym spotka się z odbiorcami - którzy bardzo podobnie będą oceniać własne funkcjonowanie w środowisku i w oderwaniu od innych. Kapibary dają się lubić - wyzwalają same pozytywne uczucia i dzięki temu mogą dotrzeć do odbiorców i zachęcić ich do przyglądania się sobie i do bycia dobrymi dla siebie. Kapibary są kojące z natury - ich obserwowanie może przynieść sporo radości, już okładkowy pyszczek uświadamia czytelnikom, że będą przy lekturze odpoczywać. Michela Fabbri decyduje się na opowieść, która nie ma wewnętrznej dynamiki, jest raczej obrazkiem, a może - poezją, bo kapibara prowadząca narrację lubi poezję i tego skojarzenia trudno uniknąć - ta książka zachęca do kontemplacji i do wyciszenia. Nawet bardziej niż dzieciom może spodobać się dorosłym odbiorcom - chociaż z pozoru bajkowa, mieści się w niej zestaw ważnych prawd i przesłań dla wszystkich. Kapibara staje się świetnym pretekstem do polubienia siebie - jest silna właśnie mocą braku wewnętrznych konfliktów, pogodzeniem ze sobą. "Być jak kapibara" to idealna lektura na znalezienie spokoju - wszystko jest takie, jakie być powinno, nie ma żadnych zawiedzionych oczekiwań, żadnego wyścigu i walki - kapibara staje się wzorem istnienia, funkcjonuje tak, że warto brać z niej przykład. Michela Fabbri nie potrzebuje do tego żadnych literackich fajerwerków, nie szuka pretekstów do opowiadania historii - wystarczy tu zwolnienie tempa i rozczulenie czy zachwyt - w pełni uzasadniony, bo związany z podziwianiem gatunku, który i tak się najczęściej podziwia (bo i trudno wyobrazić sobie inne podejście do kapibar). Cała uwaga skupiać się będzie na ilustracjach - równie ascetycznych jak tekst, a jednocześnie tak samo uroczych. Kapibary na obrazkach są piękne i przypadną do gustu całym pokoleniom - trudno się nie uśmiechać, kiedy ogląda się ten tomik.
Urok w obrazkach
Kapibary to zwierzęta, które budzą rozczulenie i bardzo często przykuwają uwagę ludzi - przypominają ogromne świnki morskie albo... psy, są łagodne i spokojne - w sam raz na refleksyjną lekturę w picture booku. Michela Fabbri wybiera to sympatyczne stworzenie na bohaterkę tomiku "Być jak kapibara" - książki w stylu slow-life, w sam raz na wyciszenie się i to dla dzieci oraz dla dorosłych. Kapibara nie chce być mylona z innymi zwierzętami. Lubi niespieszne obserwowanie świata, spokój i harmonię. Lubi spędzać czas w towarzystwie - chyba że akurat ma ochotę na wyizolowanie - wystarczy zatem że odsunie się od członków swojego stada i natychmiast zyska przestrzeń dla siebie. W tej opowieści dzieje się faktycznie niewiele: kapibara przedstawia siebie i tłumaczy, co to za gatunek zwierzęcia - ale nieprzesadnie angażując się w kwestie biologii, raczej interesuje ją jej własna tożsamość, sposób na zdefiniowanie siebie. I w tym spotka się z odbiorcami - którzy bardzo podobnie będą oceniać własne funkcjonowanie w środowisku i w oderwaniu od innych. Kapibary dają się lubić - wyzwalają same pozytywne uczucia i dzięki temu mogą dotrzeć do odbiorców i zachęcić ich do przyglądania się sobie i do bycia dobrymi dla siebie. Kapibary są kojące z natury - ich obserwowanie może przynieść sporo radości, już okładkowy pyszczek uświadamia czytelnikom, że będą przy lekturze odpoczywać. Michela Fabbri decyduje się na opowieść, która nie ma wewnętrznej dynamiki, jest raczej obrazkiem, a może - poezją, bo kapibara prowadząca narrację lubi poezję i tego skojarzenia trudno uniknąć - ta książka zachęca do kontemplacji i do wyciszenia. Nawet bardziej niż dzieciom może spodobać się dorosłym odbiorcom - chociaż z pozoru bajkowa, mieści się w niej zestaw ważnych prawd i przesłań dla wszystkich. Kapibara staje się świetnym pretekstem do polubienia siebie - jest silna właśnie mocą braku wewnętrznych konfliktów, pogodzeniem ze sobą. "Być jak kapibara" to idealna lektura na znalezienie spokoju - wszystko jest takie, jakie być powinno, nie ma żadnych zawiedzionych oczekiwań, żadnego wyścigu i walki - kapibara staje się wzorem istnienia, funkcjonuje tak, że warto brać z niej przykład. Michela Fabbri nie potrzebuje do tego żadnych literackich fajerwerków, nie szuka pretekstów do opowiadania historii - wystarczy tu zwolnienie tempa i rozczulenie czy zachwyt - w pełni uzasadniony, bo związany z podziwianiem gatunku, który i tak się najczęściej podziwia (bo i trudno wyobrazić sobie inne podejście do kapibar). Cała uwaga skupiać się będzie na ilustracjach - równie ascetycznych jak tekst, a jednocześnie tak samo uroczych. Kapibary na obrazkach są piękne i przypadną do gustu całym pokoleniom - trudno się nie uśmiechać, kiedy ogląda się ten tomik.
czwartek, 4 stycznia 2024
Joanne Ruelos Diaz: Książeczka pełna ważnych słów. 100 słów, które przydadzą się każdemu dziecku
Kropka, Warszawa 2023.
Wyjaśnienia obrazkowe
"Książeczka pełna ważnych słów" to tomik, który można podsunąć dzieciom przede wszystkim dla wzbogacenia słownika, ale też - dla wprowadzenia prostych tłumaczeń trudnych pojęć. Tutaj nie ma abstrakcyjnych definicji, wszystko bazuje na skojarzeniach i reakcjach dzieci - w pełni zrozumiałych dla odbiorców. Przy ustalaniu przesłań i sensów autorki często wykorzystują wrażenia zmysłowe, podpowiadają, co dzieci mogą w danej chwili odczuwać albo z czym wiąże się konkretne hasło - dzięki temu znacznie łatwiej będzie małym czytelnikom poznawać nowe terminy i przyswajać je, a także - oswajać się z ich znaczeniami. W efekcie "Książeczka pełna ważnych słów. 100 słów, które przydadzą się każdemu dziecku" to książka wartościowa i bardzo potrzebna nie tylko najmłodszym.
Zebrane słowa zostały podzielone i rozmieszczone w czterech działach: "uczucia są ważne", "my jesteśmy ważni", "różnice są ważne" i "zmienianie świata jest ważne" - dzięki temu łatwiej określić tematykę przedstawianych haseł. Dla autorek liczy się przygotowywanie dzieci do życia w społeczeństwie - i do świadomego funkcjonowania wśród innych ludzi. Zanim do tego dojdzie, każdy maluch powinien lepiej poznać siebie - a to stanie się dzięki lekturze pierwszej części. Tu pojawiają się między innymi hasła takie jak wdzięczność, zakłopotanie, ekscytacja, przytłoczenie czy duma - i to wszystko przedstawione zostało najmłodszym bez uwznioślania treści. Autorki są w stanie skomentować te pojęcia przez pryzmat kilku odpowiedzi na ważne pytania - określają, jak może czuć się dziecko, co się z nim dzieje (nawet jeśli nie umie się jeszcze zastosować pojęcia, można je zrozumieć i zapamiętać dzięki "objawom"). Do tego pojawia się zestaw wyzwalaczy - wydarzeń, momentów lub tematów, które wyzwolą konkretne uczucie. I to rozwiązanie sprawdza się świetnie, ponieważ dzieci mogą nauczyć się łączyć fakty - i wyciągać określone wnioski. Dzięki temu wzrośnie ich samoświadomość i zdolność do oceniania własnych stanów (oraz przyczyn określonych odczuć). W drugiej części pojawiają się już elementy funkcjonowania w społeczeństwie i podpowiedzi, co robić, żeby zachowywać się odpowiedzialnie i uważnie, żeby dbać o siebie i o innych. Dwie ostatnie części z kolei są już dość trudne - ale odbiorcy przygotowani przez dotychczasową lekturę poradzą sobie z takim wyzwaniem - to tutaj znalazło się miejsce na wyjaśnienia dotyczące rasy, religii, tożsamości, kultury, płci, zwyczajów czy rodziny. Co ciekawe, pojawiają się tu też pojęcia, które do niedawna nie funkcjonowały w dorosłych słownikach - jak neuroróżnorodność. Wreszcie ostatni zestaw wyjaśnień oswaja dzieci z zagadnieniami najtrudniejszymi - między innymi kwestią uczciwości, pokoju, a także zawierania kompromisów. I tutaj pojawiają się czasami mocne uproszczenia (jak w przypadku hasła "feminizm"), książka bardzo przyda się na rynku i powinna trafić do jak największej liczby maluchów. Warto też pamiętać, że tomik jest bogato ilustrowany - pojawiają się tutaj obrazki, które zachęcają do lektury, pokazują bohaterów i podkreślają przesłanie z tekstu. Jest tu bardzo kolorowo - co wcale nie przekreśla wielkiej wartości informacyjnej książki. Warto tym autorkom zaufać i sprawdzić, co tym razem przedstawią najmłodszym odbiorcom - bo od początku do końca myślą o dzieciach przy kształtowaniu tomiku.
Wyjaśnienia obrazkowe
"Książeczka pełna ważnych słów" to tomik, który można podsunąć dzieciom przede wszystkim dla wzbogacenia słownika, ale też - dla wprowadzenia prostych tłumaczeń trudnych pojęć. Tutaj nie ma abstrakcyjnych definicji, wszystko bazuje na skojarzeniach i reakcjach dzieci - w pełni zrozumiałych dla odbiorców. Przy ustalaniu przesłań i sensów autorki często wykorzystują wrażenia zmysłowe, podpowiadają, co dzieci mogą w danej chwili odczuwać albo z czym wiąże się konkretne hasło - dzięki temu znacznie łatwiej będzie małym czytelnikom poznawać nowe terminy i przyswajać je, a także - oswajać się z ich znaczeniami. W efekcie "Książeczka pełna ważnych słów. 100 słów, które przydadzą się każdemu dziecku" to książka wartościowa i bardzo potrzebna nie tylko najmłodszym.
Zebrane słowa zostały podzielone i rozmieszczone w czterech działach: "uczucia są ważne", "my jesteśmy ważni", "różnice są ważne" i "zmienianie świata jest ważne" - dzięki temu łatwiej określić tematykę przedstawianych haseł. Dla autorek liczy się przygotowywanie dzieci do życia w społeczeństwie - i do świadomego funkcjonowania wśród innych ludzi. Zanim do tego dojdzie, każdy maluch powinien lepiej poznać siebie - a to stanie się dzięki lekturze pierwszej części. Tu pojawiają się między innymi hasła takie jak wdzięczność, zakłopotanie, ekscytacja, przytłoczenie czy duma - i to wszystko przedstawione zostało najmłodszym bez uwznioślania treści. Autorki są w stanie skomentować te pojęcia przez pryzmat kilku odpowiedzi na ważne pytania - określają, jak może czuć się dziecko, co się z nim dzieje (nawet jeśli nie umie się jeszcze zastosować pojęcia, można je zrozumieć i zapamiętać dzięki "objawom"). Do tego pojawia się zestaw wyzwalaczy - wydarzeń, momentów lub tematów, które wyzwolą konkretne uczucie. I to rozwiązanie sprawdza się świetnie, ponieważ dzieci mogą nauczyć się łączyć fakty - i wyciągać określone wnioski. Dzięki temu wzrośnie ich samoświadomość i zdolność do oceniania własnych stanów (oraz przyczyn określonych odczuć). W drugiej części pojawiają się już elementy funkcjonowania w społeczeństwie i podpowiedzi, co robić, żeby zachowywać się odpowiedzialnie i uważnie, żeby dbać o siebie i o innych. Dwie ostatnie części z kolei są już dość trudne - ale odbiorcy przygotowani przez dotychczasową lekturę poradzą sobie z takim wyzwaniem - to tutaj znalazło się miejsce na wyjaśnienia dotyczące rasy, religii, tożsamości, kultury, płci, zwyczajów czy rodziny. Co ciekawe, pojawiają się tu też pojęcia, które do niedawna nie funkcjonowały w dorosłych słownikach - jak neuroróżnorodność. Wreszcie ostatni zestaw wyjaśnień oswaja dzieci z zagadnieniami najtrudniejszymi - między innymi kwestią uczciwości, pokoju, a także zawierania kompromisów. I tutaj pojawiają się czasami mocne uproszczenia (jak w przypadku hasła "feminizm"), książka bardzo przyda się na rynku i powinna trafić do jak największej liczby maluchów. Warto też pamiętać, że tomik jest bogato ilustrowany - pojawiają się tutaj obrazki, które zachęcają do lektury, pokazują bohaterów i podkreślają przesłanie z tekstu. Jest tu bardzo kolorowo - co wcale nie przekreśla wielkiej wartości informacyjnej książki. Warto tym autorkom zaufać i sprawdzić, co tym razem przedstawią najmłodszym odbiorcom - bo od początku do końca myślą o dzieciach przy kształtowaniu tomiku.
środa, 3 stycznia 2024
Ashley Poston: Poważny i nieromantyczna
Gorzka Czekolada, Media Rodzina, Poznań 2023.
Nadprzyrodzone moce
Ashley Poston nie chce pisać standardowego romansu, chociaż wie, że ten gatunek rządzi się swoimi prawami i czytelniczki wręcz oczekują konkretnych rozwiązań. Zamierza jednak urozmaicić akcję z rozmachem - do tego stopnia, że zamienia ją w trudną do zaakceptowania, przynajmniej w pierwszym odbiorze. Później udaje jej się wciągnąć w opowieść i zaprosić czytelniczki do przeżywania przygód Florence Day. Florence jest ghostwriterką jednej z najbardziej poczytnych autorek romansów. Widzi w księgarniach swoje teksty - rozchwytywane przez panie - tylko że z innym nazwiskiem. Jednak od roku nie potrafi stworzyć żadnej narracji, zwłaszcza - romansu. Rok temu przeżyła rozstanie z miłością swojego życia: nie dość, że straciła partnera, z którym chciała być już zawsze, to jeszcze ów partner opisał w swojej książce jej własne historie. A to już zdrada nie do wybaczenia. Florence Day nie potrafi się pozbierać, tymczasem zbliża się deadline na oddanie ostatniej powieści jej autorki. "Poważny i nieromantyczna" to książka zaskakująca. Także dlatego, że przy okazji wielkich romansów nikt nie spodziewa się studium przeżywania żałoby. A w tym wypadku nie może być inaczej. Florence pochodzi z rodziny przedsiębiorców pogrzebowych - ze śmiercią stykała się na co dzień, a w rodzinnym miasteczku zyskała opinię tej, która widzi duchy i potrafi z nimi rozmawiać. Teraz Florence czeka najtrudniejsza próba: nagła śmierć ojca. To powód powrotu w rodzinne strony i prób dogadania się z rodzeństwem, z którym nie do końca udawało się znaleźć wspólny język w ostatnich latach. Jakby tego było mało, Florence zaczyna odwiedzać pewien duch. Przeszłość ożywa - tylko niekoniecznie zgodnie z oczekiwaniami.
Kryzys związany z brakiem weny, kryzys rodzinny - próba zrealizowania ostatniej woli ojca, kryzys związany z odrzuceniem przez społeczeństwo - Florence nie ma łatwego czasu. I dlatego wybawieniem staje się Ben. Ben. który ma własne poważne problemy, ale przestał się nimi zajmować - może towarzyszyć Florence i nieść jej pomoc w każdej chwili. Ashley Poston z pojawieniem się tego bohatera (drugim pojawieniem się) rozkręca się w narracji, trafia z powrotem na tory, które są jej znane i które są na tyle wygodne, żeby autorka radziła sobie z historią. Nawet jeśli w przypadku pisania o śmierci widać jej niepewność i bazowanie na wyobraźni, a nie na psychologii, to jednak udaje się Poston stworzyć fabułę, która wręcz zmusza do kibicowania bohaterce. Jest tu trochę baśniowości, trochę realizowania marzeń mimo wszystko - chodzi przecież o to, żeby czytelniczki uwierzyły w istnienie wielkiej miłości i porozumienia dusz. "Poważny i nieromantyczna" to publikacja rozrywkowa, w której prawdopodobieństwo schodzi na dalszy plan - zepchnięte dzięki świadomości, jak działają romanse. Ashley Poston zapewnia czytelniczkom oryginalność opowieści - nie chce powtarzać rozwiązań fabularnych, wystarczy jej, że w ramach uczuć musi opierać się na tym, co znane i przewidywalne. Proponuje zatem książkę dla zmęczonych standardami - to wystarczy, żeby się dobrze bawić.
Nadprzyrodzone moce
Ashley Poston nie chce pisać standardowego romansu, chociaż wie, że ten gatunek rządzi się swoimi prawami i czytelniczki wręcz oczekują konkretnych rozwiązań. Zamierza jednak urozmaicić akcję z rozmachem - do tego stopnia, że zamienia ją w trudną do zaakceptowania, przynajmniej w pierwszym odbiorze. Później udaje jej się wciągnąć w opowieść i zaprosić czytelniczki do przeżywania przygód Florence Day. Florence jest ghostwriterką jednej z najbardziej poczytnych autorek romansów. Widzi w księgarniach swoje teksty - rozchwytywane przez panie - tylko że z innym nazwiskiem. Jednak od roku nie potrafi stworzyć żadnej narracji, zwłaszcza - romansu. Rok temu przeżyła rozstanie z miłością swojego życia: nie dość, że straciła partnera, z którym chciała być już zawsze, to jeszcze ów partner opisał w swojej książce jej własne historie. A to już zdrada nie do wybaczenia. Florence Day nie potrafi się pozbierać, tymczasem zbliża się deadline na oddanie ostatniej powieści jej autorki. "Poważny i nieromantyczna" to książka zaskakująca. Także dlatego, że przy okazji wielkich romansów nikt nie spodziewa się studium przeżywania żałoby. A w tym wypadku nie może być inaczej. Florence pochodzi z rodziny przedsiębiorców pogrzebowych - ze śmiercią stykała się na co dzień, a w rodzinnym miasteczku zyskała opinię tej, która widzi duchy i potrafi z nimi rozmawiać. Teraz Florence czeka najtrudniejsza próba: nagła śmierć ojca. To powód powrotu w rodzinne strony i prób dogadania się z rodzeństwem, z którym nie do końca udawało się znaleźć wspólny język w ostatnich latach. Jakby tego było mało, Florence zaczyna odwiedzać pewien duch. Przeszłość ożywa - tylko niekoniecznie zgodnie z oczekiwaniami.
Kryzys związany z brakiem weny, kryzys rodzinny - próba zrealizowania ostatniej woli ojca, kryzys związany z odrzuceniem przez społeczeństwo - Florence nie ma łatwego czasu. I dlatego wybawieniem staje się Ben. Ben. który ma własne poważne problemy, ale przestał się nimi zajmować - może towarzyszyć Florence i nieść jej pomoc w każdej chwili. Ashley Poston z pojawieniem się tego bohatera (drugim pojawieniem się) rozkręca się w narracji, trafia z powrotem na tory, które są jej znane i które są na tyle wygodne, żeby autorka radziła sobie z historią. Nawet jeśli w przypadku pisania o śmierci widać jej niepewność i bazowanie na wyobraźni, a nie na psychologii, to jednak udaje się Poston stworzyć fabułę, która wręcz zmusza do kibicowania bohaterce. Jest tu trochę baśniowości, trochę realizowania marzeń mimo wszystko - chodzi przecież o to, żeby czytelniczki uwierzyły w istnienie wielkiej miłości i porozumienia dusz. "Poważny i nieromantyczna" to publikacja rozrywkowa, w której prawdopodobieństwo schodzi na dalszy plan - zepchnięte dzięki świadomości, jak działają romanse. Ashley Poston zapewnia czytelniczkom oryginalność opowieści - nie chce powtarzać rozwiązań fabularnych, wystarczy jej, że w ramach uczuć musi opierać się na tym, co znane i przewidywalne. Proponuje zatem książkę dla zmęczonych standardami - to wystarczy, żeby się dobrze bawić.
wtorek, 2 stycznia 2024
Samantha Newman: Szekspir to nie dramat!
Harperkids, Warszawa 2023.
Narracje ze sceny
Szekspir należy do tych autorów, którzy funkcjonują w powszechnej świadomości i stanowią punkt odniesienia dla różnych wytworów popkultury - chociaż niewielu może powiedzieć, że zapoznało się z jego dziełami rzeczywiście. Teraz najmłodsi mogą otrzymać Szekspira w pigułce - zestaw dość krótkich opowiadań zdobionych baśniowymi ilustracjami. Samantha Newman przekonuje, że "Szekspir to nie dramat" i zachęca młodych czytelników do zgłębiania fabuł ze znanych historii. Na początku przekonuje się odbiorców, że teksty zostały uproszczone, nie porusza się w nich wszystkich wątków, jednak nie można z niektórych zrezygnować i jeśli ktoś poczuje się zaniepokojony prezentowanymi treściami, może przejść do innego opowiadania albo porozmawiać z kimś dorosłym na ten temat. Oznacza to, że nie będzie to Szekspir okaleczany, przynajmniej nie w niektórych zagadnieniach. Zresztą nie udałoby się przekształcić motywów tak, żeby nikogo nie niepokoiły czy irytowały - Samantha Newman nie zamierza pisać Szekspira na nowo. Nie zamierza pisać Szekspira na nowo również w warstwie formy: chociaż może spokojnie odmalowywać słowami to, co dzieje się w poszczególnych sztukach, decyduje się najczęściej na prowadzenie opowieści dialogami. Dla młodych odbiorców to znacznie lepiej - będzie im się szybciej czytało - za to czasami trochę szkoda, że nie pokusiła się autorka o więcej literackiej zabawy. Co zrozumiałe - starała się zmieścić wiele relacji w jednym tomiku, nie mogła zatem przesadnie rozbudowywać warstwy opisowej. Takie rozwiązanie pozwala przede wszystkim poznać fabułę i podstawowe relacje między bohaterami - dzieci dowiedzą się, kto jest kim dla kogo i kto ma jakie nadzieje czy plany. Nie poznają za to uczuć bohaterów - bo te są ledwie zaznaczane, nie poświęca się im zbyt dużo uwagi. Dla dorosłych odbiorców reakcje mogą być najzupełniej naturalne i zrozumiałe, dzieci niekoniecznie w tym świecie się będą mogły odnaleźć. Ale tak naprawdę książka "Szekspir to nie dramat" posłuży przede wszystkim jako ściąga, bryk dla odbiorców, którzy mają zająć się Szekspirem w szkole - a którzy niekoniecznie chcą czytać streszczenia (tu otrzymują streszczenie w nieco bardziej przyjaznej, bo fabularyzowanej wersji).
"Szekspir to nie dramat" to książka, w której młodzi czytelnicy będą poznawać pomysły Szekspira - i dzięki temu będą wiedzieć, o co chodzi z królem Learem, Makbetem, Hamletem, miłością Romea i Julii - i skąd nawiązania do tych właśnie dzieł i bohaterów u kolejnych twórców. Dzieci nauczą się odróżniania wątków wykorzystywanych przez Szekspira, więc książka "Szekspir to nie dramat" funkcjonować będzie mniej jako lektura rozrywkowa, a bardziej jako zestaw informacji i podpowiedzi. Ta publikacja została starannie przygotowana - owszem, Samantha Newman przedstawia własne ujęcie Szekspira, ale stara się zapewnić dzieciom dawkę wiadomości niezbędnych i przekonać je do samodzielnego poznawania dramatów. Każdy, kto przejrzy ten tomik i znajdzie inspirującą albo intrygującą historię, może zajrzeć do "oryginalnych " tekstów - i być może zacznie w ten sposób faktyczną przygodę z dramatem.
Narracje ze sceny
Szekspir należy do tych autorów, którzy funkcjonują w powszechnej świadomości i stanowią punkt odniesienia dla różnych wytworów popkultury - chociaż niewielu może powiedzieć, że zapoznało się z jego dziełami rzeczywiście. Teraz najmłodsi mogą otrzymać Szekspira w pigułce - zestaw dość krótkich opowiadań zdobionych baśniowymi ilustracjami. Samantha Newman przekonuje, że "Szekspir to nie dramat" i zachęca młodych czytelników do zgłębiania fabuł ze znanych historii. Na początku przekonuje się odbiorców, że teksty zostały uproszczone, nie porusza się w nich wszystkich wątków, jednak nie można z niektórych zrezygnować i jeśli ktoś poczuje się zaniepokojony prezentowanymi treściami, może przejść do innego opowiadania albo porozmawiać z kimś dorosłym na ten temat. Oznacza to, że nie będzie to Szekspir okaleczany, przynajmniej nie w niektórych zagadnieniach. Zresztą nie udałoby się przekształcić motywów tak, żeby nikogo nie niepokoiły czy irytowały - Samantha Newman nie zamierza pisać Szekspira na nowo. Nie zamierza pisać Szekspira na nowo również w warstwie formy: chociaż może spokojnie odmalowywać słowami to, co dzieje się w poszczególnych sztukach, decyduje się najczęściej na prowadzenie opowieści dialogami. Dla młodych odbiorców to znacznie lepiej - będzie im się szybciej czytało - za to czasami trochę szkoda, że nie pokusiła się autorka o więcej literackiej zabawy. Co zrozumiałe - starała się zmieścić wiele relacji w jednym tomiku, nie mogła zatem przesadnie rozbudowywać warstwy opisowej. Takie rozwiązanie pozwala przede wszystkim poznać fabułę i podstawowe relacje między bohaterami - dzieci dowiedzą się, kto jest kim dla kogo i kto ma jakie nadzieje czy plany. Nie poznają za to uczuć bohaterów - bo te są ledwie zaznaczane, nie poświęca się im zbyt dużo uwagi. Dla dorosłych odbiorców reakcje mogą być najzupełniej naturalne i zrozumiałe, dzieci niekoniecznie w tym świecie się będą mogły odnaleźć. Ale tak naprawdę książka "Szekspir to nie dramat" posłuży przede wszystkim jako ściąga, bryk dla odbiorców, którzy mają zająć się Szekspirem w szkole - a którzy niekoniecznie chcą czytać streszczenia (tu otrzymują streszczenie w nieco bardziej przyjaznej, bo fabularyzowanej wersji).
"Szekspir to nie dramat" to książka, w której młodzi czytelnicy będą poznawać pomysły Szekspira - i dzięki temu będą wiedzieć, o co chodzi z królem Learem, Makbetem, Hamletem, miłością Romea i Julii - i skąd nawiązania do tych właśnie dzieł i bohaterów u kolejnych twórców. Dzieci nauczą się odróżniania wątków wykorzystywanych przez Szekspira, więc książka "Szekspir to nie dramat" funkcjonować będzie mniej jako lektura rozrywkowa, a bardziej jako zestaw informacji i podpowiedzi. Ta publikacja została starannie przygotowana - owszem, Samantha Newman przedstawia własne ujęcie Szekspira, ale stara się zapewnić dzieciom dawkę wiadomości niezbędnych i przekonać je do samodzielnego poznawania dramatów. Każdy, kto przejrzy ten tomik i znajdzie inspirującą albo intrygującą historię, może zajrzeć do "oryginalnych " tekstów - i być może zacznie w ten sposób faktyczną przygodę z dramatem.