środa, 30 września 2020

Krystian Hanke: Tatowanie. Jak zostałem lekko odklejonym ojcem

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.

Zapiski ojca

Chociaż zjawiskiem socjologicznym w Sieci są „madki”, w blogosferze rządzą ojcowie. Blogujące rodzicielki nikogo nie dziwią – ale wybierany przez nie najczęściej styl nie przyciąga uwagi zwykłych czytelników, spoza sfery parentingowej. Jednak kiedy za pisanie notek o codzienności z dzieckiem biorą się ojcowie, sytuacja diametralnie się zmienia. Przede wszystkim dlatego, że mężczyźni stawiają raczej na poczucie humoru niż roztrząsanie wyborów produktowych czy kolejnych etapów rozwoju dziecka. Dla ojców kwestie przemian zachodzących w niemowlaku nie są istotne na tyle, by je opisywać – dzięki temu ich wyznania nabierają barw. Pomaga w tym też dystans. Furtkę tatusiom otworzył Wawrzyniec Prusky, kiedy „Jędrnymi kaktusami” – pokłosiem internetowego konkursu – udowodnił, że o dzieciach można pisać bez sentymentów. Do takiego rytmu przyzwyczaił też Leszek Talko. Krystian Hanke nie jest zatem ani w przestrzeni internetowej, ani w książkowej zjawiskiem nowym – „Tatowanie” to po prostu kolejna opowieść o dzieciach z perspektywy ojca. Co ciekawe, te zapiski powstały na marginesie przygotowywanych audycji radiowych, ale bohaterami są dzieci (Tosiek i Alicja) i tata, mama schodzi na margines, chociaż wcale nie jest mniej ważna.

Próbuje Krystian Hanke przekonać dorosłych, że czas spędzony z dziećmi nie będzie stracony – przedstawia własną drogę dojrzewania do tej prawdy. Rejestruje rozmaite problemy dotyczące opieki nad maluchami – ale zawsze ze śmiechem, tak, żeby wyciągnąć z doświadczeń sympatyczne wspomnienia. Pisze lekko (chociaż nie tak satyrycznie jak Wawrzyniec Prusky czy Talko), próbując przekonać do własnych racji zwykłych odbiorców – i zachęcić ojców do zaangażowania się w dorastanie pociech. Tematów na kolejne dziennikowe wpisy dostarcza samo życie – odpowiednio podrasowane zamienia się w festiwal żartów i nowych odkryć. „Tatowanie” to zatem specyficzny rodzaj wspomnień, wolnych od natrętnych pouczeń. Wiadomo, że autor porady zostawi sobie na radiowe audycje, za to w domowych relacjach przyjrzy się bliżej pomysłom swoich pociech i udowodni czytelnikom, że warto od najmłodszych lat wciągać dzieci w rozmaite zabawy. Wielki plus dla autora za odrzucanie zdrobnień (mimo że jest tu i cytat z dziecka, który pokazuje, że niekoniecznie się to udało) i za pokazanie konsekwencji mówienia o sobie w trzeciej osobie. Również pochwały należą się za przekonywanie czytelników, że tylko wspólne zabawy, rozmowy i gry logiczne zaprocentują w przyszłości – tego nie zapewnią elektroniczne gadżety. Hanke chce zasłużyć na miano prawdziwego ojca, który pokazuje dzieciom świat. Tosiek czy Alicja nie będą się nigdy nudzić – sami znajdą sobie odpowiednie zajęcia i często wyborami zaskoczą rodziców. Książkę autor ozdabia komicznymi dialogami z dziećmi – zapisuje ich wiek i reakcje na konkretne sytuacje. W ten sposób rozbawi odbiorców spragnionych rozrywki, a nie tylko sielskich obrazków z życia z maluchami.

wtorek, 29 września 2020

Alberto Angela: Jeden dzień w starożytnym Rzymie. Życie powszednie, sekrety, ciekawostki

Czytelnik, Warszawa 2020.

Podglądanie

Raczej rzadko istnieje szansa na to, żeby odbiorcy, którzy nie interesują się starożytnością, z własnej woli postanowili zgłębiać temat i sprawdzać, jak dawniej żyli ludzie. Alberto Angela bierze się zatem za popularyzowanie zagadnienia – życia i codzienności w starożytnym Rzymie. Przedstawia wiadomości z pomysłem i liczy na to, że uda mu się zaintrygować szerokie grono czytelników. Może to zrobić dzięki podejściu do tematu – i dzięki umiejętnościom narracyjnym. Wybiera motyw podróży w dawne czasy – i jednocześnie oprowadzania odbiorców po świecie, który jest im obcy. Zależy mu na tym, żeby przedstawić to, co publiczność świetnie zna z własnego doświadczenia – tyle tylko, że przed wiekami mogło mieć zupełnie inny kształt i kontekst. Wymyśla sobie zatem świetny sposób na prezentację: zamienia się w przewodnika. Przewodnika kompletnego, takiego, który wytłumaczy, jak starożytni zaspokajali podstawowe potrzeby, w jakich pomieszczeniach przebywali, jakimi narzędziami się posługiwali. Udaje, że obserwuje Rzymian – opowiada, co robią, jak wyglądają, w co się ubrali, co ich akurat zaprząta. Przedstawia kolejne anonimowe sylwetki – komentuje ich wygląd i zamiary ze szczegółami wykraczającymi poza wiedzę i chęci przeciętnego narratora z powieści obyczajowych – tu przecież nie chodzi o to, żeby czytelnicy domyślali się dalszego ciągu, tylko – żeby otrzymali jak najwięcej wiadomości. Nie próbuje natomiast zasypywać odbiorców danymi oderwanymi od rzeczywistości. Siłą jego książki ma być połączenie wyobraźni i fachowej wiedzy – wszystko przedstawione kreatywnie. W efekcie jedynym problemem takiego okołoskansenowego zwiedzania staje się obojętność prezentowanych postaci. Oto bowiem autor zamienia się w przewodnika, oprowadza wycieczkę – wszystko jedno, czy w muzeum, czy po mieście – na swojej drodze spotyka ludzi, którzy są częścią jego doskonale przygotowanej opowieści. Ale z tymi ludźmi w żaden sposób nie można nawiązać kontaktu: nie da się uzyskać bezpośrednio od nich żadnych wyjaśnień, odpowiedzi, czy choćby prostego pozdrowienia. Z rzadka zabierają głos, jeśli już – to raczej bez możliwości podjęcia dialogu z wyimaginowanym obserwatorem. I to trudniej już zaakceptować, jeśli wszystko pozostałe jest bardzo przekonujące. Alberto Angela tego jednego nie jest w stanie doszlifować – bo zamieniłby skansenową wizytę w bajkę, co wykluczałoby wartość popularnonaukową.

Książka może budzić ciekawość i zapraszać do odkrywania przeszłości nie od strony wielkich bitew, konfliktów i władców – a przez pryzmat zwyczajności. Stanowi zatem dopowiedzenie do programów szkolnych i wiadomości z podręczników. Można ją czytać dla przyjemności albo z chęci dowiedzenia się czegoś o zwykłych ludziach oddalonych w czasie. Autor wykorzystuje naturalne skłonności do podglądania tego, co dzieje się u innych – na tym buduje opowieść. Z wielkim sukcesem.

poniedziałek, 28 września 2020

Jolanta Sowińska-Gogacz, Błażej Torański: Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi

Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.

Małe dramaty

Te małe historie składają się na wielki dramat, o którym przez długi czas historia milczała – jeśli do świadomości społeczeństwa przebijały się stopniowo wiadomości o tym, co działo się na przykład w Oświęcimiu, nikt nie zastanawiał się nad krzywdą dzieci. W „Medalionach” Zofia Nałkowska pokazała, jak dzieci bawią się w palenie Żydów, później pojawiały się od czasu do czasu informacje o eksperymentach medycznych przeprowadzanych na najmłodszych. Ale nikt nie opracowywał tematu tak jak Jolanta Sowińska-Gogacz i Błażej Torański, którzy proponują odbiorcom książkę „Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi” - publikację przybliżającą, co działo się z najmłodszymi za drutami obozów. Tematy – w zasadzie zbliżone do tych z „dorosłych” relacji – zostają zestawione na zasadzie mozaiki: trudno, żeby dzieci, które przeżyły piekło, budowały całe złożone opowieści o tym, co przeszły. Raczej bezpośredni świadkowie wydarzeń odpowiadają na zadawane pytania – lub autorzy sięgają do dokumentów i wydobywają z nich to, co akurat potrzebne do przeanalizowania motywu. I tak nie zabraknie tu danych dotyczących rodzajów podawanych dzieciom posiłków, kar, albo działań medycznych na ludzkich królikach doświadczalnych. Gdzieś powracają kwestie związane z dzieciństwem – przełamane przez okrucieństwo oprawców.

Sowińska-Gogacz i Torański nie starają się tworzyć na siłę literackiej opowieści. Wynika to z kilku powodów: najważniejszy jest taki, że nie dadzą rady przebić autobiograficznych wyznań, które na rynku są obecne od dekad, więc nawet nie próbują. Poza tym trudno byłoby z osobna komentować każdą wypowiedź na ten sam temat – zwłaszcza że są do siebie podobne i ich funkcją staje się potwierdzanie wersji wydarzeń, a nie wprowadzanie nowych informacji. Jednozdaniowe wyznania składane razem mają większą siłę rażenia, przynajmniej kiedy chodzi o losy dzieci. Autorzy zajmują się odkrywaniem kłamstw i deszyfrowaniem zachowań tych, którzy się nad nieletnimi więźniami obozu znęcali, pytają też o możliwość nawiązania kontaktu z bliskimi czy uzyskiwania od nich pomocy. Dowiadują się, jak dzieci trafiały do obozu w Łodzi i co je tam czekało. Nie uderzają w tony martyrologiczne – temat sam w sobie jest już wystarczająco straszny, zwłaszcza w połączeniu ze świadomością, że dotyczy tych, którzy nie dają rady się obronić. Dzieci w obozie niekoniecznie mają tendencje do rozstrząsania swojej sytuacji: raczej próbują przeżyć za wszelką cenę. Przez lata, już jako dorośli, mogli sobie poukładać doświadczenia z przeszłości, jednak autorzy dążą do tego, żeby uzyskać od rozmówców informacje nieprzefiltrowane przez interpretacje.

Trudna książka, trudny temat, ale za sprawą tendencji na rynku wydawniczym mocno już wyeksploatowany – o ile dziecięcych obozów autorzy przeważnie nie opisywali, o tyle natłok wspomnień z obozów grozi znieczuleniem czytelników na ten motyw.

niedziela, 27 września 2020

Corien van Zweden: Cycki. Czuła biografia piersi

Wydawnictwo Kobiece, Białystok 2020.

Mowa pożegnalna

To jest książka, która na pewno przyciągnie wzrok i wzbudzi zainteresowanie odbiorców. Chociaż – twórcy przygotowujący okładkę niekoniecznie przejęli się treścią tomu, w którym różowy piętnuje się jako kolor związany z kobiecością. „Cycki. Czuła biografia piersi” Corien van Zweden to momentami ogólna, a momentami bardzo prywatna relacja dotycząca biustów. Impulsem do jej stworzenia stała się mastektomia: autorka najpierw przeszła operację ocalającą pierś, po kilku latach jednak rak wrócił i ratunkiem miała być już amputacja. Zresztą – Corien van Zweden zdążyła przejść drogę, którą opisuje: przez piersi jako część ciała ważną w erotyzmie i kuszeniu, przez macierzyństwo i karmienie potomstwa – aż do powrotu do łóżkowych igraszek. Tyle że kiedy jej pierś zaatakował nowotwór, zmieniło się postrzeganie własnego ciała: autorka przestała traktować tę część ciała z dotychczasową czułością. A ponieważ zebrało jej się całkiem sporo przemyśleń i doświadczeń związanych z „cyckami” – postanowiła przelać je na papier, w całkiem dobry zresztą sposób. Jedno, co można by z tej książki wyeliminować, to powtórzenia tematyczne – kilka razy autorka mówi o tym, że karmiła dzieci do czternastego miesiąca życia, wiele razy też powtarza, jak czuła się po odkryciu guzka. Do pewnych informacji – także tych zdobytych na potrzeby tomu – powraca z uporem, chociaż zdążyły się one już czytelnikom utrwalić. „Cycki” jednak mają działać również na emocje odbiorców – a w tym atmosfera zwierzenia bardzo pomaga.

Autorka traktuje pożegnanie swojej piersi dość reportażowo. Wykorzystuje znajomości z lekarzami i chirurgami, zadaje im wiele pytań, sprawdzając, czy wybrała najlepszą dla siebie drogę. Opowiada, co czeka kobiety, które muszą poddać się mastektomii – sporo miejsca zajmuje tu motyw rekonstrukcji piersi. W przypadku operacji ratującej życie można się zastanawiać, czy chirurgia plastyczna jest sposobem na przetrwanie trudnego czasu – Corien van Zweden postanawia bowiem zająć się tematem od mniej oczywistej strony i pokazać własny punkt widzenia oraz decyzje. Interesuje ją, jak reaguje sztuczna pierś na bodźce dotykowe i czy bardziej pomaga czy przeszkadza w zaakceptowaniu własnego stanu. Wprowadza kompletnie nieoczywiste dla szerokiego grona odbiorców kwestie – na przykład dotyczące zastępczych sutków. Kiedy jednak omawia rolę piersi w seksie i w intymności – temat podejmuje z innej perspektywy: przedstawia między innymi historię implantów i zastanawia się nad tym, jakie są ich wady. Rozmawia z kobietami, które sporo przeszły – i z tymi, które pozwalają uporać się ze stratą. Zbiera różne historie, chociaż za bazę przyjmuje tę swoją, którą najlepiej zna i rozumie. „Cycki” to książka, w której można się zatracić – pean na cześć kobiecych piersi, ale też przestroga. Corien van Zweden nie dostarcza prostej lektury, dba o to, żeby uświadamiać czytelniczki, jak kolejne zagadnienia funkcjonują w holenderskiej rzeczywistości (czasami może też wprowadzać porównania z innymi krajami). Zdarza się – chociaż rzadko – że trochę autorka filozofuje na temat piersi i ich znaczenia dla psychiki kobiety. Nie zamierza jednak w żaden sposób utrwalać przekonania, że biust ma definiować płeć piękną. Tę książkę można traktować jako inspirację lub pocieszenie, jako opowieść o temacie z jednej strony do przesady wykorzystywanym w popkulturze dla przyciągania uwagi, a z drugiej – wręcz tabuizowanym w procesie wychowywania. „Cycki” to książka, którą warto przeczytać.

Justyna Bednarek: Basik Grysik i wrony

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.
.
Życie.
.
Basik Grysik Kapelusik to bohaterka, którą poznają czytelnicy bardzo szybko – i której bardzo długo towarzyszą, chociaż cała książka, poetycki picture book dla dzieci i dorosłych zajmuje niewiele stron. Justyna Bednarek i Ela Wasiuczyńska stworzyły tutaj dzieło, które na długo zapada w pamięć i nadaje się do przedstawiania zarówno najmłodszym, jak i ich rodzicom – na takich samych zasadach. „Basik Grysik i wrony” to tomik, który cieszy i wzrusza – i który zasługuje na liczne nagrody, a na pewno – na obecność w biblioteczkach maluchów. To publikacja udana już w samych założeniach – a znakomita realizacja jeszcze podkreśla trafność pomysłu. .
.
Mała dziewczynka, która przychodzi na świat, połączona jest ze swoją mamą pępowiną. Ale już wkrótce odbiorcy tomiku przekonają się, że niewidzialne nitki łączą ludzi i tworzą całą sieć relacji. Każdy może wytworzyć dowolną liczbę połączeń – i nawet jeśli nie dostrzega zależności i roli innych – książka najlepiej mu wytłumaczy, dlaczego nie da się żyć w całkowitej izolacji. Justyna Bednarek tworzy bardzo prostą historię: oto na świat przychodzi Basik Grysik, dziecko, które fascynuje się wronami (zresztą, z wzajemnością). Basik Grysik dorasta, zresztą jako bardzo wrażliwa osóbka – a w którymś momencie ktoś potknie się o rozsnuwaną przez nią nitkę. Tak splotą się losy dorosłego już Basika Grysika i pewnego miłego chłopca. Stąd blisko do przyjścia na świat kolejnego dziecka, które będzie rozplatać własne nitki. Niby nic, a jednak – zawiera się w tym cała tajemnica istnienia, nadaje się to zatem do odpowiadania na liczne pytania maluchów. Kilkulatki odczytają z tej książki inne rzeczy niż dorośli – a to oznacza, że udało się autorkom dokonać rzeczy rzadkiej w literaturze czwartej. .
.
Basik Grysik nie dokonuje wielkich czynów, żyje jak najbardziej zwyczajnie, mogłoby się w ogóle wydawać, że nie ma tu żadnego zagadnienia, które przyciągnie kilkulatki do lektury – a jednak tajemnica istnienia zamieniona w bajkę sprawdza się idealnie. Wrony jako tajemniczy refren, nitki – jako metafora relacji międzyludzkich – to wszystko razem rozbudza ciekawość. Justyna Bednarek unika dosłownych wyjaśnień oraz męczącego dydaktyzmu. Ela Wasiuczyńska z kolei dopowiada to, czego nie można wyrazić słowami – wprowadza aurę baśniowości. Zarówno tekst jak i ilustracje mogą się podobać różnym grupom odbiorców. Ta opowieść wydaje się magiczna nawet ze względu na kolorystykę. Wszystko doskonale się ze sobą łączy. Pozostaje mieć nadzieję, żeby tak wyglądały w większości publikacje przeznaczone na rynek dla dzieci. .
.
Uczy ta książka wrażliwości, wyzwala pytania, budzi ciekawość. Przypomina, jak ważni są inni ludzie – i pozwala bez zagłębiania się w niepotrzebne komplikacje wyjaśniać dzieciom, dlaczego niektórzy chcą się ze sobą wiązać, a także – dlaczego na świat przychodzą maluchy. Jest to prosta i piękna opowieść o życiu..
.

sobota, 26 września 2020

Bartłomiej Kuraś: Niech to szlak. Kronika śmierci w górach

Agora, Warszawa 2020.

Umiejętności

Agora mocno rozwija swoją półkę z literaturą górską – w odpowiedzi na zainteresowanie rynku. Dzięki temu powstają tomy reportażowe, które dobrze się czyta – co skieruje uwagę na literaturę górską także tych czytelników, którzy nie mają zamiaru zdobywać szczytów, a o wybitnych himalaistach czy alpinistach usłyszeli przypadkiem w mediach. Do grona opowiadaczy prawdziwych historii z gór dołącza Bartłomiej Kuraś, który sięga po opowieści mrożące krew w żyłach (i rozbudzające wyobraźnię) z ostatnich lat. Wydawać by się mogło, że po tomie Michała Jagiełły – wznawianym, jak do tej pory, ośmiokrotnie – nikt nie pokusi się o stworzenie kolejnej narracji dotyczącej śmiertelnych wypadków. Jednak Kuraś mniej zajmuje się śmiercią jako taką, bardziej – jej okolicznościami i rodzajami przypadków czy zachowań, które w górach mogą skończyć się tragicznie. Odnosi się do wydarzeń nagłaśnianych w mediach – znajdą się w książce między innymi komentarze dotyczące koni, które wożą turystów nad Morskie Oko, znajdzie się – szczątkowo – motyw lawiny, która porwała grupę licealistów z Tychów. Pojawią się przestrogi związane z tymi, którzy na najtrudniejsze szlaki wychodzą bez przygotowania i w przypadkowych strojach. Ale będą też mniej oczywiste sytuacje, sprawy przykre i przygnębiające – jak zamordowanie przez turystów młodego niedźwiadka. I takie kwestie Kuraś naświetla, żeby bezustannie przypominać ewentualnym turystom, że w górach są tylko gośćmi. Nie brakuje zresztą w tomie motywu pandemii – i wpływu lockdownu na przyrodę. Chociaż branża turystyczna poniosła duże straty, brak turystów okazał się zbawienny dla środowiska – i ta sytuacja sprawiła, że wraca się do dyskusji nad ograniczeniami wyjść w góry. To wszystko autor przedstawia w zgrabnych, krótkich lecz esencjonalnych rozdziałach. Wie, jak przykuć uwagę odbiorców, co im zaproponować, żeby nie chcieli odłożyć książki. Czasami rozśmiesza, czasami uczy pokory. Ta publikacja pokazuje życie w górach – z uwzględnieniem pomysłów turystów. Śmierć w górach może nastąpić wszędzie, nie tylko na szlakach, ale i – na przykład – w jaskiniach – to okazja do opowiedzenia czytelnikom czegoś nowego. Znajdzie się motyw TOPR-u czy lawin – ale Bartłomiej Kuraś nie zamierza przepisywać już istniejących książek. Sam gromadzi materiały, opracowuje je z pomysłem i dzieli się fascynacją. Zresztą – już sam tytuł, „Niech to szlak”, zdradza, że pojawia się na rynku książka nieprzypadkowa, dobrze obmyślona i interesująca z różnych perspektyw. Nadaje się na uzupełnienie serii biografii i autobiografii wspinaczy – stanowi mocną pozycję wśród publikacji z literatury sportowej oraz górskiej – ale stworzona została tak, żeby trafić do szerokiego grona odbiorców. Nie będzie zatem Kuraś popisywać się specjalistycznym słownictwem, nie będzie też krok po kroku śledzić wypraw. Wie ten autor, co chce osiągnąć – i dzięki temu może również z pewnością siebie prowadzić przez meandry górskich ścieżek czytelników. Pozostaje mieć nadzieję, że będzie co pewien czas wracać do tematyki i dodawać kolejne opowieści o górach.

piątek, 25 września 2020

Krzysztof Varga: Dziennik hipopotama

Iskry, Warszawa 2020.

Władza

Krzysztof Varga tworzy dziennik z prawdziwego zdarzenia. Nie proste zapiski ku pamięci, nie notatki z codzienności – ale faktyczny zestaw przemyśleń i komentarzy literata, który uważnie obserwuje to, co dzieje się „w branży”, w polityce i w zwykłym życiu. Kończy się ten dziennik z początkami lockdownu, ale nie jest rozwleczony w czasie, autor znajduje całkiem dużo tematów do przeanalizowania na piśmie – i do tekstowych zabaw. Varga jest w pierwszej kolejności ironistą, który nie przepuści żadnej okazji do wyśmiewania tego, co utrudnia funkcjonowanie. Zabiera czytelników do swojego świata – do przestrzeni czerpiącej z popkultury, ale zapewniającej azyl przed zalewem głupoty. Varga chodzi na spotkania literackie, widuje się – towarzysko – ze znanymi postaciami świata filmu. Ale nie próbuje promować siebie czy chwalić się koneksjami. Woli stać się komentatorem codzienności. Tematów do kolejnych wpisów dziennikowych szuka w doniesieniach medialnych i w ciekawostkach, w anegdotach i w tym, co drażni. Odnosi się do mechanizmów rządzących życiem literackim (bo Varga jeszcze w życie literackie wierzy, przynajmniej usilnie stara się je ocalać), naświetla podstawowe pułapki, w jakie mogą wpadać koledzy po fachu. Interesują go media – w takim samym stopniu jak polityka i religia. Na każdy z tematów ma sporo do powiedzenia i nigdy swoimi przemyśleniami nie męczy. Czasami tylko zaczyna rytmizować prozę, uciekać do stylizowania i do zabaw formalnych – żeby tylko nie zostać posądzonym o nadmierne przejmowanie się komplikacjami. Może gdzieś delikatnie przypomnieć o swojej twórczości, ale może też naigrawać się z nagłaśnianych za wszelką cenę pseudoliteratów albo wydarzeń, które w historii literatury raczej się nie zapiszą. Odnotowuje przemianę książki w produkt – i ubolewa nad tym, ale nie w tonie martyrologiczno-jękliwym, raczej – jako satyryk. Od czasu do czasu rzuca czytelnikom ochłap – coś z własnego życia, niekoniecznie rozwijane czy przesadnie eksponowane – ot, w formie przypomnienia, że to dziennik, literatura najbardziej osobista. Bywa, że jakiś bodziec z otoczenia pozwala odbyć podróż w przeszłość, do historii literatury albo do faktów z życia sław, jednak Varga ucieka od stylistyki plotki. Nie ogranicza się do literatury – chodzi na premiery filmowe, podróżuje, recenzuje, podtrzymuje kontakty towarzyskie, ale też – zaznacza, jeśli ktoś z bliskich ma problemy. Potrafi znienacka przeskoczyć na temat głośnych spraw w kościele – albo… do piłki nożnej. Nie boi się mocnych słów. Przez to, że jest świadomy wartości swojej prozy, może zafundować czytelnikom lekturę świetną – „Dziennik hipopotama” to książka, którą w pewnym momencie chce się przepisywać po kawałku, żeby ocalić ciekawe spostrzeżenia albo zaznaczać coś, co poprawi humor. Sporo tu prowokacji, ale też – fantazja autora nie pozwalana tworzenie tekstu obojętnego i wolnego od drapieżności. Varga pokazuje, że forma diariusza może się na rynku sprawdzić nawet dzisiaj – i jednocześnie testuje modę na zwierzenia, ale też ją podważa – przez wybierane kierunki komentarzy.

czwartek, 24 września 2020

Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Osiedle Sielanka. Nieznajoma

Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.

Słoiki

Każdy z kompleksem prowincji chce mieszkać w Warszawie – każdemu wydaje się, że to spełnienie marzeń i droga do wybitności czy do wielkiej kariery. Stąd bierze się zresztą problem akcentowany przez Małgorzatę Gutowską-Adamczyk w cyklu Osiedle Sielanka. Pierwsza część, „Nieznajoma”, wprowadza odbiorców do willowej dzielnicy na obrzeżach Warszawy. To tutaj Marian Jakubek sprawdza się jako biznesmen i deweloper. Zabudowuje on spokojne miejsce kolejnymi blokami. Niby ma zgodę wyłącznie na trzypiętrowe budynki, jednak kto ma pieniądze – ten ma władzę, a do tego – Jakubek wie, jak kombinować i zdobywać pozwolenia na to, co zabronione. W związku z tym już niedługo każdy skrawek miejsca zostanie zabudowany wieżowcami i zniknie oaza zieleni, z której dumni są mieszkańcy. Lokatorzy mieszkań w nowych blokach dziwią się, że traktowani są przez miejscowych jako imigranci.

Małgorzata Gutowska-Adamczyk wchodzi na osiedle i przedstawia kolejne – często starsze lub w średnim wieku - „prawowite mieszkanki Sielanki”. Kobiety lubią wtrącać się w cudze sprawy, a nadarza się okazja dzięki temu, że na osiedlu pojawia się Ala. Młoda dziewczyna, której – o czym osiedlowe plotkary jeszcze na szczęście nie wiedzą – teściem jest Marian Jakubek, zwraca na siebie uwagę ekstrawagancką fryzurą (nikt tu nie miał do tej pory dredów, a dla bohaterki to wyraz buntu płynącego wprost z bezradności: Ala chce być zauważona i potraktowana poważnie, dlatego zachowuje się jak rozkapryszone dziecko). Kobiecie z nowych bloków nie jest łatwo w nieprzyjaznym środowisku: nawet jeśli wydaje się, że niektóre sąsiadki spojrzą na nią przychylnie, wszystko weryfikują pierwsze zajęcia jogi. Jest tu również gwiazda telewizyjna: aktorka, która wyszła za czwartego na liście najbogatszych Polaków i dodatkowo robi karierę medialną – i ona próbuje odnaleźć się w nowej przestrzeni.

Autorka w tej powieści posługuje się stereotypami w odmalowywaniu charakterów postaci. Przede wszystkim stawia na ostre obrazki rodzajowe – nie ma litości dla zacofanych, konserwatywnych i bezmyślnych. Jeśli ktoś kieruje się w życiu tylko pieniędzmi, a za nic ma zdanie innych czy ochronę środowiska – zostanie tu potraktowany dość brutalnie, zepchnięty na margines opowieści lub obśmiany w narracji. Ale też Małgorzata Gutowska-Adamczyk wyraźnie chce zwrócić uwagę małych społeczności na fakt, że mogą walczyć o swoje prawa, nie muszą czekać biernie na rozwój wydarzeń, a później żałować, że nie podjęły żadnych działań, kiedy był na to czas. Problem agresywnej deweloperki miesza się tutaj ze zwykłymi ludzkimi słabościami. Każdego z bohaterów autorka próbuje dookreślać przez otoczenie, w jakim funkcjonuje – liczy na to, że znajdą się środki wyjaśniające pewne postawy. Jednak zdarza się i tak, że w „Nieznajomej” dużo będzie spotkań towarzyskich, pozornie jałowych rozmów. Ta powieść oparta jest na dialogach – inaczej niż w przypadku tomów historycznych, autorka relacjonuje wydarzenia dość szybko i koncentruje się na mało znaczących kwestiach. Nadaje przez to lekkości książce, ale też trochę ją upraszcza.

środa, 23 września 2020

Izabela Kosmala/Świerczyńska: Projekt rozwód

Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2020.

Rozdzielenie

Izabela Kosmala/Świerczyńska, która z takiego pomysłu na zapis podwójnego nazwiska tłumaczy się w notce o sobie, bardzo interesuje się tematem rozwodów i społecznego podejścia do nich. Wprawdzie sama ma wielkie opory, żeby wysłuchiwać skarg rodziców decydujących się na rozstanie – żeby nie opowiadać się po żadnej ze stron, jednak po czasie trochę tego żałuje: pojawiają się u niej pytania, na które już nie pozna odpowiedzi. Zgłębia tymczasem – a raczej stara się zgłębiać – doświadczenia innych, tych, którzy zdecydowali się podzielić własną niełatwą historią. Bo chociaż coraz częściej pojawiają się rozwodowe przyjęcia jako przeciwwaga wesel i sposób na poinformowanie znajomych o decyzji – rozwód wciąż okazuje się tematem wstydliwym i skrywanym. Przynajmniej w otoczeniu autorki. Jak się okazuje, niezwykle trudno jej znaleźć chętnych do dzielenia się historiami – a ci, których na zwierzenia namówiła, często podczas autoryzacji wycofują się z opowieści albo całkowicie je modyfikują, żeby nie pokazywać siebie w złym świetle. I tak rozwód staje się dla autorki motywem tajemniczym i niewyjaśnionym – a to przekłada się na refleksje dające początek książce. „Projekt rozwód” to publikacja reportażowa, ale stworzona raczej nietypowo – ma mieć bardziej formę wspomnień i to z pewnego zamkniętego kręgu – znajomych (albo znajomych znajomych), autorka nie zbiera informacji poza kręgiem ludzi, do których ma łatwy dostęp. Unika też porządkowania wiadomości: nie zależy jej na prezentowaniu odbiorcom gotowego przepisu na rozwód ani zestawu wiadomości wiążących się z koniecznością rozstania w sformalizowanym związku. Interesuje ją wyłącznie to, co myślą ludzie decydujący się na przerwanie małżeństwa – jak podchodzą do takiej konieczności i czy oceniają ją jako swoją porażkę czy jako szansę na lepsze życie.

Z bliżej nieokreślonych powodów autorka dociera niemal wyłącznie do osób, które rozwód traktują nie jako powód do dumy, a chwilowej ucieczki od społeczeństwa. Trafia na rozmówców, którzy czują się źle, ponieważ musieli złamać przysięgę małżeńską (albo zwyczajnie traktują rozwód jako nieszczęście czy źródło stresów): kompletnie nie myślą o powodach rozstania, nie chcą też o nich mówić, żeby przypadkiem nie postawić siebie w złym świetle. Ponieważ takie postawy w tomie się mnożą, niezbyt Izabela Kosmala/Świerczyńska przekonuje do swojego pomysłu na książkę: brakuje tu wielostronnego oglądu, brakuje zróżnicowania – także w ocenie sytuacji. Niby możliwość zaglądania do czyjegoś życia powinna czytelników skusić – ale świadomość, że obiekty obserwacji mocno cenzurują własne wspomnienia sprawia, że znacznie trudniej zaufać autorce i samemu tekstowi. Jest „Projekt rozwód” książką, która wyzwala wrażenie przypadkowej, zestawu wrażeń zarejestrowanych bez większego planu. Nie oznacza to, że nie da się jej czytać: jednak rozczaruje tych odbiorców, którzy liczyliby na ciekawe czy odkrywcze wnioski. Izabela Kosmala/Świerczyńska wyraźnie chce pozostawić swoim bohaterom prawo decydowania, co udostępniać czytelnikom – nawet jeśli w ten sposób traci materiały do tekstu.

wtorek, 22 września 2020

Kiran Millwood Hargrave: Kobiety z Vardø

Znak, Kraków 2020.

Oskarżenia

Kobiety, które sobie radzą, nie budzą zaufania. Przynajmniej w głębokiej przeszłości, chciałoby się wierzyć, że tylko wtedy. Akcja powieści „Kobiety z Vardø” przenosi czytelników do Norwegii w XVII wieku – a jednak szokuje aktualnością warstwy metaforycznej. Oto osada, w której wszyscy mężczyźni zginęli na morzu. Nie było ich wielu – zaledwie czterdziestu – jednak ich nieobecność jest dotkliwa dla pań, które pozostały przy życiu i które teraz muszą sobie to życie – także społeczne – przeorganizować. Skazane na los, którego nie chciały i nie wybierały, powinny jak najprędzej nauczyć się męskich zadań: wypływać w morze, naprawiać sieci, wykonywać rozmaite, także najcięższe prace – niezbędne do przetrwania. I kobiety z Vardø mimo przeciwności losu sobie radzą. Jasne, że brakuje im ukochanych – ale nie ma czasu na sentymenty i na zastanawianie się nad powinnościami. Ciężka praca jest najlepszym lekarstwem dla psychiki. Nie ma w tym ani manifestów dotyczących wolności płci pięknej, ani prób zachwiania nierównowagą świata: wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że kobiety z Vardø po prostu nie miały innego wyjścia jak podjąć przerwane przez mężów, ojców i braci zadania – w przeciwnym wypadku skazałyby się na okrutną śmierć. Jednak niektórzy posługują się wyłącznie schematami i nie dopuszczają do siebie żadnych czynników łagodzących. Na wyspę przybywa znany łowca czarownic – ten nie przepuści żadnej samodzielnej kobiecie, każdej udowodni, że pogwałciła odwieczne prawa i zasługuje wyłącznie na stracenie: najlepiej – spalenie na stosie. Nagle okazuje się, że to, co stanowiło przejaw zdrowego rozsądku, komuś nastawionemu fanatycznie może przeszkadzać do tego stopnia, by dążył do zniszczenia zastanego porządku. I o tym są „Kobiety z Vardø”.

Kiran Millwood Hargrave nie poprzestaje jednak na prostej – choć sensacyjnej (tym bardziej że opartej na faktach) fabule. Interesuje ją w pierwszej kolejności przesłanie – fakt, że można było decyzje i tak już pokrzywdzonych przez tragedię kobiet zinterpretować na ich niekorzyść, stłamszona droga do wolności i samodzielności płci pięknej – a także forma. „Kobiety z Vardø” to powieść melodyjna i poetycka, powieść, która zwraca uwagę swoim kształtem. Pochłania czytelników ze względu na sposób prowadzonej narracji, buduje oryginalny i obcy jednocześnie świat – piękny w swojej surowości i w tajemniczości. Kiran Millwood Hargrave celowo przedstawia odbiorcom rzeczywistość z pozoru oniryczną, maskowaną wyobraźnią – przez to może jeszcze silniej zaakcentować niezgodę na jakiekolwiek ograniczenia dotyczące określonych grup społecznych. Chociaż sięga do przeszłości, wykorzystuje temat tak, żeby zamienił się w uniwersalny – i żeby wywołał społeczny oddźwięk. „Kobiety z Vardø” to książka, o której niełatwo zapomnieć – zamieniona na piękną literaturę tragedia i pokazanie, do czego prowadzi fanatyzm. Kiran Millwood Hargrave daje odbiorcom cenną lekcję, zmusza ich do zastanowienia się nad systemami wartości i przypomina, że zacofanie w myśleniu nawet kilkaset lat temu nie powinno było mieć racji istnienia.

poniedziałek, 21 września 2020

Kinga Gąska: Miłość aż po rozwód

Filia, Poznań 2020.

Nie na ciepło

Kinga Gąska jako temat swojej powieści wybiera motyw niewierności i budowania związku bez świadomości tego, kim jest drugi człowiek. Przedstawia trzy relacje – najpierw przygląda się Joannie. Joanna robi karierę i nie zastanawia się nad życiem z kimś: bycie żoną nie należy do spraw, którymi by się przejmowała. Jednak kiedy na horyzoncie pojawia się Paweł, kobieta zmienia swoje priorytety: zaczyna układać plany na bycie we dwoje. Joanna dalej zajmuje się pracą – podoba jej się, że dla ukochanego nie musi z niczego rezygnować. Z czasem przekonuje się jednak, że wygoda to nie wszystko. Jadwiga to matka Pawła i bohaterka drugiej części książki. Jadwiga – stateczna bibliotekarka dawno już chyba odłożyła marzenia o wielkiej miłości. Nie musi jednak szukać szczęścia – ono przychodzi samo, pod postacią potencjalnego towarzysza na życie. To dla Jadwigi szansa, ale też wielka zmiana. Trudno jej przestawić się na pozytywne myślenie, zwłaszcza że „w pewnym wieku” nie należy już liczyć na miłosne uniesienia. Jest jeszcze trzecia bohaterka, która we wzmiankach przewija się w środku tomu i na koniec zyskuje głos. To Ewelina, córka Jadwigi i szwagierka Joanny – długi czas nieświadoma jej istnienia. Te trzy kobiety są Gąsce potrzebne, ponieważ autorka za cel postawiła sobie uświadamianie odbiorczyń w kwestii toksycznych związków. Joanna o swoim mężu nic nie wie, a kiedy chce o coś zapytać, spotyka się z wielką agresją. Nie ma zatem pojęcia nawet o tym, gdzie Paweł pracuje. Nie zna jego rodziny ani kolegów, nie wie, która z przyjaciółek Pawła spotkała. Coraz częściej też przekonuje się, że to, co słyszy od wybranka, mija się z prawdą. Paweł manipuluje ludźmi i jest bardzo niebezpieczny. Jednak tom „Miłość aż po rozwód” zdecydowanie należy do Eweliny. To postać, która na karty książek trafia niezwykle rzadko, bo trudno znaleźć w niej dobre strony – jako typ zwykle ulega wyszydzeniu. Nie budzi sympatii ani zaufania, ale też – paradoksalnie – nie należy do mniejszości. Ewelina zamienia się w instagramową mamuśkę, tworzy na użytek internetu wyidealizowaną wizję własnego życia. Zamiast postawić na własny rozwój, wybrała łapanie faceta na dziecko. Dopiero z czasem mądrzeje i dostrzega pułapki takiego zachowania. Wtedy jednak może być już za późno.

Kinga Gąska pisze książkę niewygodną. To nie obyczajówka, która skusi spragnione łatwej rozrywki czytelniczki, raczej powieść psychologiczna. Owszem, lekka w tonie, ale nie zawsze przyjemna. Autorka zresztą z wyborów fabularnych trochę się tłumaczy na końcu tomu, ale jest przekonana, że powinna odbiorczynie ostrzec. Na pewno – pokazać im drogi działania, przypomnieć, że to od nich zależy kierunek egzystencji. I wytłumaczyć, że nie ma sensu trwanie przy kimś na siłę – bo sytuacja nigdy się nie poprawi. Joanna pewność siebie traci przez związek z Pawłem i na powrót musi się nauczyć samodzielności: chociaż w tarapaty wpędziła się przecież jako kobieta sukcesu, silna, samodzielna i wyzwolona. Ewelina od początku chciała wisieć na facecie – u niej refleksja nad beznadziejnością takiego stanu przychodzi z czasem. Jadwiga z kolei staje się ofiarą społecznych przekonań i uprzedzeń. Nigdy nie jest za późno na zmiany i to autorka mocno podkreśla. Kto zetknął się z toksycznymi charakterami – toksycznymi nawet w mniejszym stopniu niż Paweł i Sebastian – wie, że Gąska nie przesadza i że edukowanie odbiorczyń w tym zakresie jest ważne. „Miłość aż po rozwód” to opowieść będąca przeciwwagą dla ciepłych i optymistycznych obyczajówek.

niedziela, 20 września 2020

Alex Rentor: Jak wytresować lorda?

Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.

Skandale akceptowane

Można tu zastanawiać się nad różnicami w wychowaniu i nad siłą tradycji – ale nie można przymykać oczu na krzywdę dzieci, a o tym „Jak wytresować lorda” przede wszystkim traktuje. Alex Renton to autor, który postanawia zająć się tematem internatów, w których maluchy przeżywają katusze: dzieci oderwane od rodzin i bliskich, skazane na obecność silniejszych i bezczelnych kolegów oraz nauczycieli, którzy przymykają oko na przemoc, a często sami są jej źródłem – obraz prywatnych placówek, jaki wyłania się z tego tomu, nie napawa optymizmem. Ma się poza tym wrażenie, że to wierzchołek góry lodowej, niezależnie od szans na zmiany, jakie daje głośne mówienie o problemie. Zwierzenia mają tu charakter wielowymiarowy: autor sam doświadczył traktowania, o jakim pisze – teraz, z perspektywy czasu, rozprawia się ze złą przeszłością. Jednocześnie gromadzi informacje od innych, którzy przeżywali to samo, co on – i zwierzają się w mailach czy listach ze swoich traum. Wszyscy są zgodni co do jednego: najwyższy czas skończyć z piekłem, które rozgrywa się w internatach. „Jak wytresować lorda” to krok w stronę uświadamiania społeczeństw, co się dzieje i dlaczego nie można dłużej przymykać oczu na straszny proceder.

Alex Rentor opowiada czytelnikom o tradycjach posyłania małych dzieci do szkół z internatem: świadomy jest, że nie wszyscy odbiorcy zrozumieją takie akurat tendencje, musi zatem skupić się na aspekcie kulturowym. Szybko jednak przechodzi do rozważań na temat psychiki dziecka rozłączonego z rodzicami. Zbiera opowieści nie tylko dzisiejszych dorosłych wspominających koszmar związany z internatem – sięga również do zapisków znanych postaci z odległej przeszłości. Koncentruje się na tym, co trudne i co osobiste – wie doskonale, że siły tych wyznań nie musi modyfikować przez komentarze psychologów. Rejestruje za to kolejne wynurzenia i kolejne rozpaczliwe wołania o pomoc. Pokazuje, jak w internatach starsi koledzy zaprowadzali „porządek”, jak biciem zmuszali do posłuszeństwa i nieokazywania słabości. Zanim przejdzie do najbardziej przerażających scen, tłumaczy, dlaczego nie reagowali na to dorośli – rodzice alarmowani przez pociechy, że coś jest nie tak. Naświetla cały system znieczulania dzieci i zmuszania ich do uległości.

Dwa tematy eksponuje w tomie Renton najbardziej – to motyw bicia dzieci i wykorzystywania seksualnego. Z jednej strony oprawcami są koledzy z internatu – ci, którzy nauczyli się już, że nikt nie przyjdzie im z pomocą, a także ci, którzy sami mieli zadatki na małych psychopatów (bo z pewnością takich nie brakowało w grupach). Z drugiej strony – to nauczyciele realizują swoje chore fantazje, pod pozorami wprowadzania dyscypliny lub zaspokajania żądz (wtedy nie muszą już szukać pretekstów do nawiązania kontaktów, a ich skłonności są powszechnie znane). Przerażający obraz wyłania się z tomu „Jak wytresować lorda” – jednostronny, ale też nie da się zajmować żadnymi pozytywnymi aspektami życia w internacie, jeśli trzeba najpierw przyjąć i przetrawić doniesienia, na które nie może być społecznej zgody.

sobota, 19 września 2020

George Zaidan: Składniki. Osobliwa chemia tego, co jemy i czym się smarujemy

Marginesy, Warszawa 2020.

Etykiety

Przy modzie na bycie eko często pojawia się też moda na odrzucanie wszystkiego, co „chemiczne”. Potoczne rozumienie tego określenia oznacza rezygnację z wysokoprzetworzonej żywności, samodzielne produkowanie kosmetyków czy środków czystości. Jednak takie sformułowanie zwykle oburza chemików – ci starają się popularyzować wiedzę na temat swojej dziedziny nauki i wyjaśniać to, co dla czytelników dziwne czy skomplikowane. Do grona popularyzatorów wiedzy dołącza teraz George Zaidan, który postanawia przeanalizować „Składniki” i pokazać, że nie do końca da się odstawić wszystko, co chemiczne – i nie do końca takie działanie ma sens. Wprawdzie prostych odpowiedzi na nurtujące odbiorców pytania autor nie poda, jednak wytłumaczy, że z punktu widzenia chemika nie ma znaczenia, czy jakaś cząsteczka powstała w laboratorium, czy pochodzi z natury – jeśli ma ściśle określony skład i działanie, na poziomie molekularnym nie istnieją modne dla odbiorców rozróżnienia. Niezależnie jednak od trendów ludzie lubią zastanawiać się, czy to, co chemiczne, jest bezpieczne dla ich zdrowia. I ten temat Zaidana najbardziej intryguje – chociaż odpowiedź musi być złożona.

„Składniki” to książka, w której autor próbuje rozwiewać pokutujące w społeczeństwie mity na temat szkodliwości szeroko rozumianej chemii. Zastanawia się nad tym, czy jedzenie dwóch paczek chipsów dziennie codziennie do końca życia może znacząco wpłynąć na jakość tego życia – i czym w ogóle jest przetworzona żywność. Kiedy chemia szkodzi, a kiedy bardzo się przydaje. Sprawdza, kiedy rośliny próbują nas zabić (i co w tych roślinach może być trucizną), dlaczego to, co jest już martwe, ulega procesowi rozkładu i jak ten proces powstrzymać. Jedzenie to jednak tylko pierwszy przystanek na drodze do sprawdzania, czy chemia człowiekowi bardziej szkodzi czy bardziej pomaga. Bo zabijać może chemia nie tylko w żywności (przetworzonej). Następnym etapem będzie przyjrzenie się szkodliwości palenia papierosów (i e-papierosów) z czasem zaskakującymi pomysłami (skoro trucizną jest nikotyna, warto się zastanowić, ile papierosów trzeba by było zjeść, żeby pozbawić się życia). „Śmiercionośne” olejki do opalania lub kremy z filtrem także się tu pojawią. George Zaidan nie chce stawiać się w pozycji autorytetu, jednak własnymi doświadczeniami i eksperymentami (ten z „zapachem chloru” w basenie może niektórych zaszokować) postanawia zmienić sposób myślenia odbiorców, a przynajmniej wprowadzić do ich rozważań trochę wątpliwości. Uczy kwestionowania zwłaszcza internetowych rewelacji, pokazuje, jak wyrobić w sobie nieco nieufności przydatnej w przyjmowaniu pseudoinformacji. Krytycyzm przydaje się też podczas tej lektury, bo w „Składnikach” autor uwielbia być niepoważny. Prowokuje (do myślenia), udowadnia, że łatwo ulegać manipulacjom. Ale jednocześnie bawi się, przekładając język nauki na potocyzmy – nadaje imiona enzymom, przenosi na filmowe sceny szczegóły reakcji zachodzących między cząsteczkami – i bawi się doskonale chemią. Taki wykład co prawda nie prowadzi do kategorycznego i jednoznacznego rozstrzygnięcia wszystkich wątpliwości odbiorców – ale jest ciekawą lekturową przygodą.

Małgorzata Fabianowska, Małgorzata Nesteruk: Dynamiczna dynastia Jagiellonów

Harperkids, Warszawa 2020.

Krok w historię

Małgorzata Fabianowska i Małgorzata Nesteruk próbują wykorzystać popularność Strrrasznej historii i tworzą podserię Horrrendalna historia Polski, nie wypierając się zresztą inspiracji – wiadomo, że Terry Deary raczej do omawiania losów polskich królów nie przejdzie, mają zatem do wypełnienia niszę. Tyle tylko, że brakuje im odwagi narracyjnej i rozmachu, jaki cechuje pierwotny cykl, co owocuje zastrzeżeniami wobec ich realizacji. Najbardziej rzuca się w oczy brak pomysłu na książkę, a raczej zaufanie w to, że wszystko zrobi się bez wysiłku. „Dynamiczna dynastia Jagiellonów” to tomik prowadzony bardziej z perspektywy opisywania obyczajowości niż faktów historycznych – dat i miejsc. Stanowić może zatem dopowiedzenie do wiadomości z podręczników, ale raczej ich nie zastąpi – podczas gdy Deary skupia się raczej na uczeniu dzieci logicznego myślenia i kojarzenia faktów za sprawą prześmiewczych i złośliwych komentarzy. Małgorzata Fabianowska i Małgorzata Nesteruk albo się złośliwości boją, albo nie mają na nią przyzwolenia, albo – czują się w obowiązku jednak pozostać przy tonach pedagogicznych, przekreślając to, co stanowi o największym sukcesie serii za granicą (ale w przekładach też na rodzimym rynku) – czyli z czarnego humoru. Odarte z możliwości obśmiania sytuacje nie kuszą już młodzieży aż tak bardzo, w zamian autorki od czasu do czasu proponują stylistykę okołomłodzieżową (choć z używaniem slangu w tekstach bywa różnie, jeśli się tego nie czuje, to nie wystarczy posługiwać się przeciętnymi kolokwializmami). Gdyby tylko miały odwagę strącić historię z piedestału – czytałoby się ten tomik zupełnie inaczej.

Są tu stałe punkty programu, czyli kalendarium i poczet władców, wzbogacony o poczet ich małżonek (co nawet może okazać się w lekturze ciekawsze). Niby próbują tu autorki znaleźć bardzo ludzkie charakterystyki, postawić na plotki i opisy mankamentów w wyglądzie, ale to za mało, żeby zaangażować w lekturę zbuntowaną i niechętnie do nauki nastawioną młodzież. W dalszej części książki Fabianowska i Nesteruk nie zajmują się już tym, co pojawia się w programach szkolnych (być może, żeby się nie dublować – a może, żeby uniknąć konieczności śmiechu z tego, co oficjalnie pojawia się w podręcznikach – to wydaje się im zakazane). Skupiają się zatem na okolicznościach działań różnych władców i na tle – na obyczajowości czasów. Nakreślają dość starannie poboczne wątki, wierząc w to, że czytelnicy mają już wiedzę na poziomie wystarczającym do dopowiedzenia sobie całej reszty. Takie omówienie może się przydać, ale tylko jako wsparcie, tymczasem autorki traktują je trochę jak niezbędnik historyczny.

„Dynamiczna dynastia Jagiellonów” oczywiście wzbogacona została o serię komiksowych rysunków (Jędrzeja Łanieckiego) o nie zawsze dobrze przemyślanych pod kątem satyrycznym puentach – natomiast zwraca tu uwagę mnogość gatunków, zabawa stylami i formami zapożyczonymi z dzisiejszego świata, a służącymi do omawiania tego, co działo się przed wiekami. Forma okazuje się nawet ciekawsza niż w oryginale – choć i tam nie brakuje eksperymentów genologicznych.

piątek, 18 września 2020

Cezary Łazarewicz: Sześć pięter luksusu. Przerwana historia Domu Braci Jabłkowskich

Czarne, Wołowiec 2020.

Luksusowy supermarket

Żeby dostać się do budynku, w którym dawniej mieścił się dom handlowy rodziny Jabłkowskich Cezary Łazarewicz musi uciec się do fortelu i podjąć pewną grę. Już samo to wystarczyłoby na kanwę historii, którą autor chce zaprezentować czytelnikom w jak najbardziej intrygujący sposób. Stanowi jednak wyłącznie ramę kompozycyjną, bo problemy, z jakimi boryka się autor tomu, nadają się bardziej na powieść sensacyjną niż na monografię najbardziej znanego centrum handlowego z dawnych czasów. W przypadku tego budynku liczy się nie tylko architektura – równie ważna jest firma z tradycjami, która na długie lata wpisała się w opowieść o Warszawie. Teraz Cezary Łazarewicz przypomina coś, co dawniej wydawało się kulturalnym przełomem i ewenementem, a dzisiaj – w erze konsumpcjonizmu – zyskuje nowe znaczenie. Dom towarowy braci Jabłkowskich to miejsce legendarne i tę legendę autor stara się odtworzyć na kartach swojego reportażu. Zajmuje się zatem i tematami architektury czy wystroju i organizacji wnętrz – pokazuje, jak zmieniały się przestrzenie i co z domem towarowym działo się podczas drugiej wojny światowej. Przygląda się jednak równie uważnie samemu pomysłowi na firmę: oto wcielenie w życie rodzinnej legendy. Wszystko zaczyna się od postaci, która zapasy gromadzone w domowym meblu była w stanie odsprzedawać z zyskiem dalej – ów mebel pozwolił na przypominanie o celu rodzinnej firmy i stał się niemal symbolem rozsądnych działań kupieckich. Ale w przypadku braci Jabłkowskich jeden mebel to nie wszystko: trzeba było pokonywać trudności znacznie większego kalibru niż miejsce na towary. W podróży w przeszłość Cezary Łazarewicz radzi sobie świetnie: przede wszystkim wie, jak odnotować kontekst wydarzeń, jak sprawić, żeby czytelnicy również mogli docenić nowatorskie rozwiązania czy odważne posunięcia zarządu. Poza motywem kierowania firmą zajmuje się też samą kulturą pracy. Opowiada o tym, jak przygotowywani byli ekspedienci, jaką wiedzę o klientach otrzymywali na początku pracy i z jakimi wyzwaniami musieli sobie radzić (jak autor nie chciałby idealizować dawnych czasów czy samego sklepu, i tak nie uniknie motywu drobnych i większych złodziejaszków). Udaje mu się zresztą porozmawiać z ostatnimi żyjącymi pracownikami, więc część informacji zdobywa z pierwszej ręki. Dodatkowo zyskuje dostęp do dokumentów wewnętrznych i do materiałów, które dzisiaj budzić mogą rozczulenie – cytuje je obficie, żeby odbiorcy sami mogli zorientować się w specyfice firmy. Osobno zajmuje się zatem domem Jabłkowskich jako ważnym miejscem na mapie Warszawy, osobno – sferą obyczajową czy społeczną. Każde z tych zagadnień z osobna będzie intrygujące zwłaszcza dla tych odbiorców, którzy z chęcią śledzą opowieści „założycielskie” zachodnich potentatów i twórców firm, które zrobiły światową karierę i zamieniły się w wielkie koncerny. W tym wypadku rozmachu nie ma – jest rozmienianie na drobne dawnego sukcesu i próby odzyskania dobrego imienia. Jednak samo zwrócenie uwagi na charakterystyczne miejsce i pomysł wyprzedzający czasy to coś, czemu oprzeć się nie można.

czwartek, 17 września 2020

Liz Braswell: Cierń klątwy. Mroczna baśń

Harperkids, Warszawa 2020.

Tajemnice

Cykl Mroczna baśń przypadł do gustu młodym czytelnikom – zwłaszcza że pozornie przynajmniej bardzo odchodzi od disneyowskich cukierkowych konwencji. Seria zbiera książki – pełnowymiarowe powieści – budowane na podstawie znanych scenariuszy, ale już po przewartościowaniu. Inaczej mówiąc: znane historie opowiada się tutaj w sposób oryginalny, eksponujący inne niż zwykle wartości i tematy. Liz Braswell przybliża czytelnikom kolejną relację, tym razem o Belli, uwięzionej w wielkim pałacu przez straszną Bestię. „Cierń klątwy” to baśń, której przebieg w detalach nie jest tak bardzo znany jak ogólny zarys fabuły: oto młoda i piękna dziewczyna trafia do miejsca, z którego nie ma ucieczki – przywiązuje się jednak do swojego prześladowcy i zakochuje się w nim, a jej miłość może zdjąć klątwę z Bestii. Liz Braswell tego wątku oczywiście pominąć nie może, ale kreśli też zupełnie inne ważne z punktu widzenia czytelników motywy. Jednym z ważniejszych staje się w książce relacja Belli z matką – a właściwie brak tej relacji. Bohaterka wpada w kłopoty, bo chce uratować ojca: wybiera więzienie w zamian za jego wolność. Ojciec to najbliższa jej osoba – matki Bella właściwie nie zna. Dowiaduje się z czasem, że kobieta parała się magią i to ona jest odpowiedzialna za los Bestii: książę poniósł karę za swoje czyny, ale jego cierpienie zbliża się do końca. Jeśli nie znajdzie się ktoś, kto go szczerze pokocha, los będzie przesądzony. Bella tymczasem skupia się na poznawaniu przedziwnych wnętrz pałacowych – nawiązuje przyjaźnie ze sprzętami domowymi – które również są ludźmi zaklętymi w nietypową służbę – i stopniowo poznaje sekrety dotyczące jej własnej rodziny i pochodzenia. Czas jednak ucieka, Bestia jest tego świadomy.

Co ciekawe, Liz Braswell nie eksponuje tu tematu rodzącej się miłości ani zauroczenia między bohaterami: Bella to dziewczyna rezolutna i pozbawiona sentymentów. Wie, co musi zrobić i potrafi zrezygnować z emocjonalnych reakcji. Unika uczuć w ocenie sytuacji, trzeźwe osądy pasują do przełamywania konwencjonalnych wizerunków księżniczek – ta bohaterka nie zamierza czekać z założonymi rękami na to, co się wydarzy. Musi działać. A jej działanie wymierzone jest wyłącznie w tych, którzy czynią zło. Autorka na margines spycha kwestię ojca, który po uwolnieniu chciałby pomóc Belli – nie ma jednak ani siły przebicia, ani znaczenia w opowieści, bo dziewczyna doskonale radzi sobie sama – jej energii i pomysłowości mógłby pozazdrościć każdy. Zresztą bohaterka potrzebuje siły: tylko tak będzie mogła uporać się z przykrą wiedzą na temat przyczyn okrutnego losu Bestii. Liz Braswell nie proponuje czytelnikom jednowymiarowej książki, stara się za to wymyślać rozwiązania wielopoziomowe i akcentować te elementy historii, które zapewniają „mrok”, tak poszukiwany przez młodych odbiorców. Chociaż picturebookowe wersje „Pięknej i Bestii” są już zbanalizowane do granic możliwości, u Liz Braswell nie ma mowy o przewidywalności – można tę powieść czytać bez obaw, nawet jeśli szczątkowo zna się fabułę baśni.

środa, 16 września 2020

Aneta Wira-Ostaszyk, Joanna Kończak: Mój balet

Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.

Taniec na życie

Aneta Wira-Ostaszyk i Joanna Kończak kierują się do tych odbiorców, którzy chcieliby poznać podstawy wiedzy baletowej. Być może trafią do rodziców szukających zajęć dodatkowych dla swoich pociech – i przekonają ich, że balet nie jest dobrym wyborem. Jeśli natomiast ktoś byłby wybitnie utalentowany w tym kierunku od najmłodszych lat, dzięki książce „Mój balet” znajdzie szereg podpowiedzi, jak pokierować własną karierą. Jest to zatem z jednej strony poradnik dla rodziców, którzy czekają na małego baletowego geniusza, z drugiej – dla tych młodych ludzi, którzy marzą o występach na scenie, ale nie wiedzą, czy jeszcze jest możliwe nadrobienie zaległości. Wreszcie „Mój balet” to potężne kompendium wiedzy dla widzów, dla tych, którzy lubią przychodzić na przedstawienia i doceniać sam taniec. Aneta Wira-Ostaszyk tańczy w zespole baletowym, Joanna Kończak pomaga zamienić jej opowieści na rzetelną i wypełnioną danymi relację dotyczącą kolejnych etapów baletowego wtajemniczenia. Książkę zdobią dwa rodzaje zdjęć – przez co tom wygląda jak doskonały album. Pierwszy typ zdjęć to fotografie przedstawiające przede wszystkim autorkę w różnych baletowych pozach i w ciekawych wnętrzach. Drugi typ – szalenie atrakcyjny – to zestaw fotografii z różnych przedstawień baletowych. Tu można podziwiać nie tylko konkretne sceny, tancerzy i pozy, ale również grę świateł czy pomysły na rozwiązania scenograficzne. Będzie zatem co oglądać, zwłaszcza że część wyjaśnień bez ilustracji na wiele by się nie zdała.

Autorki zaczynają od podstaw – Aneta Wira-Ostaszyk prezentuje drogę dla tych, którzy swoje nadzieje i zawodowe życie chcą związać z baletem. Wyjaśnia, w jakim wieku można zacząć treningi i czego spodziewać się po zajęciach dla dzieci. Opowiada też o systemie pracy z najmłodszymi. Wiele razy przypominać będzie, że balet to ciężka praca i mnóstwo wyrzeczeń, chociaż – między innymi – rozwieje mity na temat jedzenia. Nie będzie tutaj także straszenia kontuzjami. Dalej: pojawią się podstawowe pozy baletowe czy elementy choreograficzne. Znajdzie się i opowieść o ludziach pracujących przy widowisku baletowym – autorki przedstawią tych, których nie widać, a bez których nie udałoby się wystawiać sztuk. Kilka anegdot (bo z czasem ton ulega rozluźnieniu), trochę ciekawostek. Później przechodzą autorki do prezentowania najbardziej znanych baletowych widowisk – przytaczają kanwy opowieści, na których powstawały libretta (uprzedzając lojalnie o spojlerach). To okazja do oswojenia czytelników z kilkoma nazwiskami – ale też do zwrócenia uwagi na konkretne sceny czy wyjątkowo malownicze rozwiązania. Można będzie się dowiedzieć, które „obrazki” baletowe są największymi wyzwaniami i co czuje się, stojąc na scenie. Balet rozczytywany na różne sposoby – to szansa na poszerzenie horyzontów, poznanie lepiej jednej ze sztuk performatywnych (nienależących do rozrywek masowych). Nie tylko poradnik, ale też wyjaśnienie dotyczące życiowych wyborów i fascynacji. „Mój balet” to książka, dzięki której można zainteresować się tańcem, a przynajmniej – zorientować się w temacie.

wtorek, 15 września 2020

Justyna Bednarek, Jagna Kaczanowska: Gorsza siostra

W.A.B., Warszawa 2020.

Przesłanie

Chociaż duet Justyna Bednarek i Jagna Kaczanowska sprawdził się już w kilku świetnych powieściach obyczajowych, „Gorsza siostra” w dwóch zasadniczych elementach odchodzi od ich poczytnych książek. Po pierwsze – obie autorki realizują tu misję, a to nigdy nie przekłada się na lepszą literaturę, tendencyjność może czytelniczkom zacząć przeszkadzać (inna rzecz, że jeśli te bardziej wrażliwe przekonają się do znaczenia poruszonej kwestii, przyniesie tom swój cel: chodzi o nakłonienie odbiorców do zostawania dawcami szpiku). Po drugie – kompozycja tomu sprawia, że znacznie więcej tu zamierzchłej przeszłości, teraźniejszość niemal w ogóle nie jest rozwijana, a przez to trudniej zaangażować się w losy bohaterki, której dramatyczna sytuacja skłania do rodzinnych poszukiwań.

W „Gorszej siostrze” o wesołości mowy być nie może, bo Iga jest umierająca. Może wkrótce osierocić małą córeczkę, Wandę. Ale cierpi również jej mąż, który od lekarzy dowiaduje się, że to ostra białaczka szpikowa i dla kobiety nie ma ratunku, jeśli nie znajdzie się dawca: Tomasz mierzy się z rzeczywistością i z wyzwaniami, na jakie nie był przygotowany. Także Urszula, matka Igi, liczy jeszcze na cud. I to właśnie ona trafia na trop, sekret, który miał nigdy nie wyjść na jaw. Wszystko dzięki temu, że wuj Iwo, benedyktyn z Tyńca, decyduje się złamać tajemnicę spowiedzi. Istnieje gdzieś na świecie, a przynajmniej istniała w dalekiej przeszłości, „gorsza siostra” matki Urszuli. Tak obie autorki przenoszą się w czasy drugiej wojny światowej i na długo tu pozostaną – bo Iwo opowiada o relacjach z domu rodzinnego ze wszystkimi szczegółami, tak, że właściwie sceny z połowy XX wieku są zasadniczą częścią fabuły. Oto Krystyna – żona profesora, rozgoryczona tym, że szanowany powszechnie małżonek nie dochowuje jej wierności. Nie dość, że wiarołomca bierze sobie kochankę, to jeszcze pomieszkuje z nią naprzeciwko. Dwa miesiące przed porodem, który według Krystyny miałby ponownie zbliżyć ją do męża, kochanka wydaje na świat córkę, Joasię. Rówieśnicy nie może znieść córka Krystyny, Wanda – zwłaszcza że Krystyna w pewnym momencie przejmuje opiekę nad piękną rywalką. Sporo miejsca autorki poświęcają na kreślenie wzajemnych animozji i pogarszanie się charakteru Wandy odrzucanej przez własną matkę. Wanda stopniowo przygotowuje się do zemsty na niechcianej siostrze.

Na początku „Gorszej siostry” podkreślanie tego, jak ważna jest krew, może aż zmęczyć – niby wiadomo, że autorki chcą przez to zwrócić uwagę społeczeństwa na poważny problem i zachęcić do zarejestrowania się w bazie dawców szpiku, ale robią to jednokierunkowo. Z kolei w przeskoku do przeszłości skupiają się wyłącznie na podkreślaniu niechęci matki do Wandy, jakby w tym świecie nie mogło zaistnieć nic dobrego. Niby w pewnym momencie dochodzi do głosu optymizm, tak cenny w krzepiących obyczajówkach – ale jeśli ktoś spodziewał się lektury w stylu Ogrodu Zuzanny, nie znajdzie tu ukojenia.

poniedziałek, 14 września 2020

Stanlee Phelps, Nancy Austin: Kobieta asertywna

Rebis, Poznań 2020.

Jak się zachowywać

Od premiery tej książki minęło już kilka dekad, ale ponieważ tytuł cieszy się wielkim powodzeniem, co pewien czas pojawia się na rynku. Drugie (zmienione) wydanie w polskiej wersji ukazuje się rok po premierze, co tylko świadczy o zapotrzebowaniu na tego typu poradniki. „Kobieta asertywna” to krótki kurs dla nieśmiałych, niepewnych siebie, zahukanych lub pochodzących z konserwatywnych domów pań – ale także dla wojujących feministek, które odstraszają swoim sposobem bycia. Stanlee Phelps i Nancy Austin wybierają sobie cztery typy bohaterek: jedna bez przerwy i za wszystko przeprasza, druga reaguje agresją, trzecia jest kwintesencją fałszywości, dopiero czwarta spełnia założenia dobrej asertywności. Nie – idealnej, bo coś takiego nie istnieje i autorki mocno przekonują do tego faktu czytelniczki. Ostatnia z bohaterek pokazuje jednak, jak się zachować w niewygodnych sytuacjach i jak poprowadzić rozmowę, żeby dotrzeć do sedna i żeby zachować twarz w każdych okolicznościach. Asertywność może dotyczyć relacji intymnych, kontaktów w pracy lub z przyjaciółmi – nie ma znaczenia, co chce się osiągnąć i z jakimi ludźmi – ważne, by wiedzieć, jak postępować, żeby nie tylko nie dać się wmanewrować w niechciane zadania, ale też – umiejętnie komunikować innym własne potrzeby i liczyć na to, że przynajmniej częściowo zostaną one zaspokojone. Kobieta asertywna nie może być zawsze delikatna i wrażliwa, musi umieć postawić na swoim i sprzeciwiać się, kiedy coś idzie nie po jej myśli. Stanlee Phelps i Nancy Austin analizują kolejne przykłady z życia, tłumacząc czytelniczkom, jak wyglądały założenia wyjściowe bohaterek i jakie drogi każda z nich wybrała do osiągnięcia celu. Co ciekawe, chociaż portrety są przerysowane jak zawsze w podobnych wypadkach, w wielu z nich odbiorczynie odkryją ślady własnych doświadczeń – autorki mocno trzymają się realiów i wiedzą, jakie błędy najczęściej popełniają kobiety, gdy nie są w stanie wprost zakomunikować, o co im chodzi. Dzięki wyrazistym przykładom udaje im się trafić do czytelniczek i przynajmniej zasugerować zmiany w zachowaniu czy w języku – to wymagać będzie wielu ćwiczeń, ale właśnie dlatego przydają się te dobre wzorce, na których można się opierać w razie potrzeby. Fakt, że ostatnia z bohaterek funkcjonuje w wyidealizowanej (jednak!) rzeczywistości i spotyka się z reakcjami, z jakimi chciałaby się spotykać – co niekoniecznie będzie miało przełożenie na realia odbiorczyń – ale liczy się przynajmniej próba zmiany mentalności, a to „Kobieta asertywna” zapewnia.

Jest ta książka przypomnieniem, że nie wszystkim trzeba się chcieć przypodobać, ale nie warto popadać w skrajności i zrażać do siebie innych. Stanlee Phelps i Nancy Austin uczą, jak radzić sobie w stresujących sytuacjach i jak postępować, by nie do końca dać się ponieść emocjom. Bez wątpienia ich wskazówki mogą poprawić relacje międzyludzkie i sprawią, że odbiorczynie odczują poprawę – jeżeli tylko będą chciały popracować nad własnymi niedoskonałościami i wybiorą odpowiednią drogę. „Kobieta asertywna” to poradnik, który warto wcielić w życie – nic dziwnego, że powraca na rynek.

niedziela, 13 września 2020

Mikołaj Marcela: Jak nie zwariować ze swoim dzieckiem. Edukacja, w której dzieci same chcą się uczyć i rozwijać

Muza SA, Warszawa 2020.

Prawo do rozwoju

Mikołaj Marcela przekonuje odbiorców do konieczności zmian w procesie edukacji, tyle tylko, że jako idealista – nie zauważa, że walczy z wiatrakami i trzeba czegoś więcej niż zapał, żeby poprawić to, co przez całe dekady było utrwalane. Ponadto autor, który wyrasta na medialną gwiazdę za sprawą odpowiednio przygotowanej machiny promocyjnej, skupia się wyłącznie na jednostkach i kieruje się tym, co można zdziałać z dziećmi wybitnymi – a nie dopuszcza do siebie myśli, że poza przyszłymi artystami jest jeszcze cała masa maluchów nieutalentowanych, które zwyczajnie będą mogły realizować się w zawodach rzemieślniczych, do których zwyczajnie potrzebna im wiedza ogólna i systematyczność. Marcela walczy, przytaczając jako dowody na możliwość zmian nietypowe szkoły i takich pedagogów, bez przerwy też odwołuje się do własnych doświadczeń. Próbuje uciekać się do autorytetów, przedstawicieli rewolucyjnych teorii w nauczaniu, do nauczycieli kreatywnego myślenia – i w tym wszystkim gubi sens edukacji, przynajmniej tej na poziomie podstawowym. Uznaje, że można zostawić dziecku wybór – tyle tylko, że najwyraźniej zapomina, w jakim świecie żyjemy i że pozostawiony samemu sobie kilkulatek najchętniej będzie spędzać czas na prostych komputerowych rozrywkach. „Jak nie zwariować ze swoim dzieckiem” to książka, która na pewno nie nadaje się do wprowadzenia w życie na skalę krajową czy globalną – trafi natomiast do przekonania jednostkom. Rodzice, którzy uważają, że ich dziecko nie musi brać udziału w wyścigu szczurów, ci, którzy chcą wychowywać małych geniuszy albo dostrzegają w pociechach potencjał, mogą z książki Mikołaja Marceli co nieco wyciągnąć – i przekonać się, że niestereotypowe podejście zaprocentuje. To, co intuicyjnie robili kiedyś rodzice dzisiejszych mistrzów w różnych dziedzinach, Marcela próbuje przeforsować jako sposób na współczesną edukację. Dzieli się z czytelnikami entuzjazmem i niewiele ponad to będzie miał do zaoferowania. Płynie w narracji, sugerując uporządkowanie treści za sprawą rozmaitych wyliczeń i podsumowań – ale traci z oczu stan faktyczny, do wszystkich przykładając jedną miarę (diametralnie różną od dzisiejszego systemu szkolnictwa, jednak równie nierealistyczną). „Jak nie zwariować ze swoim dzieckiem” to bardziej podpowiedź, jak mogłaby wyglądać edukacja utopijna, wymarzona przez tych, którzy szukają sposobu na najlepszy rozwój. „Edukacja, w której dzieci same chcą się uczyć i rozwijać” – głosi podtytuł rozreklamowanej książki. Gdyby tylko rzeczywistość przystawała do tego typu rojeń, wszystkim żyłoby się lepiej w niezmanipulowanym społeczeństwie. Na razie Mikołaj Marcela może dzielić się z odbiorcami swoim sposobem na życie i naukę – reklamować własne dokonania i namawiać do odrzucania konwencji. Może co odważniejsi za nim podążą. Część rodziców przemyśli sobie zarzuty stawiane szkołom, być może – inaczej spojrzy na obowiązki najmłodszych i pozwoli realizować pasje zamiast wypełniać terminarze maluchów. Trzeba jednak pamiętać, że prawdziwe talenty wybiją się i bez takich wskazówek, a propozycja, którą Mikołaj Marcela tu przedstawia, wymaga krytycznego podejścia, inaczej wprowadziłaby tylko chaos.

Katarzyna Kozłowska: Feluś i Gucio poznają emocje

Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.

Co się dzieje

„Feluś i Gucio poznają emocje” to kolejny kartonowy duży picture book o przygodach przedszkolaka i jego ulubionej maskotki. Katarzyna Kozłowska towarzyszy tej dwójce w codziennych wyzwaniach po to, żeby przyjrzeć się, co dzieci czują i jak reagują w określonych sytuacjach. Tu opowieść rozgrywa się na ilustracjach Marianny Schoett, dopowiedzeniem są jednoakapitowe komentarze w pierwszej osobie – to bohater (kierowany przez psychologów lub po prostu rodziców – w każdym razie świadomy uczuć i emocji) mówi, co się z nim dzieje i w jakich okolicznościach. Każda rozkładówka to jeden temat, emocja, którą doskonale znają dorośli – i którą odczuwają też dzieci. Po wyjaśnieniu tekstowym pojawia się jeszcze kierowane do Gucia (czyli – do odbiorców) pytanie, prośba o zamianę abstrakcyjnego uczucia na konkrety: wskazanie charakterystycznego dla danej emocji koloru lub kształtu, próba zdefiniowania reakcji przez to, co doświadczane za pomocą zmysłów, więc i bardziej dla dzieci namacalne. Jeśli maluchy zastanowią się nad tym, jak wielka jest odwaga, gdzie mieszka strach, albo jaką rośliną mogłaby być złość, zadziała to na dwa sposoby: po pierwsze pozwoli lepiej wyobrazić sobie daną emocję, po drugie – będzie sprawdzianem, czy maluch dobrze zrozumiał przesłanie.

Katarzyna Kozłowska w komentarzach unika raczej konkretyzowania. Podaje ogólniki, które da się dopasować do różnych sytuacji, zwraca uwagę na tło emocji, ale nie na charakterystyczne motywy. Ucieka od nazywania sytuacji – na wszelki wypadek, bo może się tak zdarzyć, że jakieś dziecko nie odczuwa w danym momencie tego, co większość – na przykład nie boi się występować przed innymi albo szczekający za ogrodzeniem pies nie zmusza go do schowania się za nogą taty. Katarzyna Kozłowska nie chce podsuwać kilkulatkom wizji, w którym momencie powinny czuć złość lub strach – raczej kieruje się do tych dzieci, które akurat to przeżywają i pokazuje im, że nie są w tym osamotnione.

To Marianna Schoett mówi o tym, co nie znalazło się w akapitach. Na wielkoformatowych ilustracjach i na dodatkowych, mniejszych rysunkach, pokazuje bohatera w określonych i już bardziej doprecyzowanych okolicznościach. Każdy motyw jest zaczerpnięty ze zwykłego życia i każdy może przypomnieć dziecku o jego własnych przeżyciach. Bywają tu spacery, scenki z przedszkola (na przykład kiedy bardzo chce się pokazać zajętej pani swój rysunek), bywają obrazki rodzajowe z domu. Nie wszystkie omawiane emocje są przykre lub negatywne – pojawi się też temat przyjaźni, dumy i spokoju. Ważne, żeby mały odbiorca odnalazł się w tej rzeczywistości. Dzięki Katarzynie Kozłowskiej dowie się, jak nazywać swoje uczucia – co automatycznie umożliwi rozmawianie o nich z innymi. Tomik „Feluś i Gucio poznają emocje” to publikacja wartościowa, bo stworzona z myślą o potrzebach najmłodszych.

sobota, 12 września 2020

Teresa Finney: Książka kucharska dla miłośników serialu Przyjaciele. Ten, w którym są wszystkie przepisy

Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.

Dania z telewizora

Teresa Finney fascynuje się serialem „Przyjaciele” – to motyw z jej dojrzewania, pierwsze odcinki oglądała jeszcze w podstawówce i bohaterowie towarzyszyli jej przez całe lata. Teraz Teresa Finney może śmiało twierdzić, że jest ekspertką od motywów serialowych i dzięki temu dzieli się z czytelnikami niezwykłym zestawem przepisów. „Książka kucharska dla miłośników serialu Przyjaciele” to tom niezbyt obszerny, a do tego wolny od jedzeniowych mód. Przedstawia proste przepisy na dania, które zasmakują każdemu – i jest niemal automatycznym odejściem od trendów na rynku wydawniczym. To książka wolna od diet, smakowita, a do tego – dla wtajemniczonych, czyli dla tych, którzy rozszyfrują odpowiednie scenki z serialu i zrozumieją, co w krótkich, jednoakapitowych wprowadzeniach sugeruje im autorka.

Kilka propozycji na przekąski w gronie przyjaciół, na kanapki (które w jakiś sposób definiowały bohaterów), na lunche i desery. Czasami aż bawi, że można podawać takie przepisy (na zwykłe frytki albo na kanapkę z pomidorem i ogórkiem), jednak tu chodzi o zaakcentowanie motywów z kolejnych odcinków „Przyjaciół”, więc usprawiedliwione jest każde danie, które pochodzi z małego ekranu. Autorka szuka przepisów na idealne ciasteczka i na „awaryjne” dania, które pojawią się na stole, gdy coś nie wyjdzie. Jeśli ktoś będzie chciał podążać śladami bohaterów – zyska szansę na sprawdzenie ich kulinarnych upodobań. Jeśli ktoś w kuchni stawia dopiero pierwsze kroki – ta książka jest dla niego, bo nie ma tutaj ekstremalnych propozycji dań nie do wykonania przez nowicjusza. To, co obecnie książki kucharskie pomijają jako niegodne zainteresowania, tutaj przechodzi na pierwszy plan – i bardzo dobrze. Autorka podaje za każdym razem czas przygotowania – już po tym widać, że nie trzeba będzie spędzać długich godzin nad patelnią, żeby wyczarować coś smacznego. Same przepisy także nie należą do skomplikowanych. Często w nazwach pojawiają się nawiązania do scen z serialu – są tu zatem „dżem terapeutyczny” i „cholerne brytolskie ciastka”, „rozwodowa tarta dyniowa” czy „urodzinowy burger Rachel”. Jednak Teresa Finney bardzo rzadko odwołuje się do konkretnych postaci: pozostawia raczej niedopowiedzenie, puszcza oko do odbiorców, którzy przecież doskonale wiedzą, z czym – z jaką historią – wiąże się dana potrawa i co działo się wokół niej w serialu. Tak więc lektura uruchomi sporo skojarzeń, a czasami też ochotę, żeby powrócić do oglądania przygód kultowych bohaterów.

Bo Teresa Finney unika mówienia wprost o fabułach i zachowaniach postaci. Woli wrażenie sekretnego porozumienia z czytelnikami, ucieka od nazywania i komentowania wydarzeń. W akapitach wprowadzających do potraw – tym, co wyróżnia książkę (poza doborem dań) na rynku, pisze jak najbardziej enigmatycznie, żeby wtajemniczeni zorientowali się, o co chodzi, a ci spoza grona fanów „Przyjaciół” zechcieli nadrobić zaległości. Buduje dzięki temu porozumienie – i zachęca do wstąpienia w świat serialu.

piątek, 11 września 2020

Marta Kisiel: Małe Licho i lato z diabłem

Wilga, Warszawa 2020.

Wakacje

Ludzie widzą tylko to, co chcą zobaczyć. Jeśli o czymś wiedzieć nie chcą, odpowiednio zinterpretują nawet najbardziej oczywiste dane. Nie uwierzą nawet w to, czego byli świadkami. I to szansa dla Ody oraz jej zaczarowanej gromadki z Bazylem na czele. Trzecia część przygód Bożydara Antoniego Jekiełłka to kolejna porcja śmiechu. Marta Kisiel tym razem wysyła chłopca na czas wakacji do ciotki Ody – czyli posługuje się znów zabiegiem znanym z poprzedniej części. Jednak tym razem sporo się zmieni. Po pierwsze – z Bożkiem na wakacje udaje się Małe Licho, wiecznie zakatarzone i zawsze wołające „alleluja”. Chłopiec nie chce rozczarować przyjaciela i prosi o zgodę na wspólny wyjazd. Po drugie – i to już mniej miła dla Bożka niespodzianka – w najbliższym otoczeniu pojawia się Witek, największy wróg bohatera serii. Witek jest złośliwy, niedobry i irytujący, nie da się z nim zaprzyjaźnić, nie da się nawet znosić jego obecności – na dłuższą metę. Bożek chce o tym komuś powiedzieć, tylko że nikt nie zamierza przyjmować jego argumentów: dorośli nawet insynuują, że prawda może leżeć pośrodku i Witek też nie musi mieć ochoty na towarzystwo rozkapryszonego i zamkniętego w sobie rówieśnika. Bożek nieprzyzwyczajony do krytyki, nie ma wyjścia: musi przynajmniej spróbować nawiązać porozumienie z kolegą, choćby po to, żeby przekonać się, że ma rację. A poza tym dlatego, że ciotka Oda zgodziła się zajmować czasem również Witkiem, żeby odciążyć trochę jego babcię. Witek oczywiście nie dostrzega w Bazylu wysłannika piekieł, uważa, że to zwykła koza (Bazyl podtrzymuje ten mit, bo czasami meczy, przynajmniej – kiedy sobie przypomni, że powinien). Małe Licho dla Witka to z kolei dziwny dzieciak, jeszcze jeden autsajder, któremu nie warto poświęcać uwagi. I tylko Bożek wie już, że jeśli we framugach pojawiają się żelazne gwoździe, a ciotka przestrzega, żeby pod żadnym pozorem nie wybierać się samotnie do jakiejś części lasu, to trzeba jej słuchać. Witek zamierza postępować po swojemu i pakuje się w tarapaty.

„Małe Licho i lato z diabłem” to tomik, który pokazuje, że Marta Kisiel kipi od pomysłów i chce najmłodszych zachęcić do czytania przede wszystkim niebanalnym humorem (może przez to sprawić, że również dorośli przyłączą się do lektury). Umiejętne łączenie sfery zaświatów z codziennością dziecka sprawia, że ta autorka trafi do szerokiego grona czytelników. Przecież niezależnie od tego, że w otoczeniu Bożka mnóstwo jest dziwnych stworów rodem z legend i podań czy ludowych wierzeń, niezależnie od tego, że aby przetrwać, trzeba staczać walki z siłami zła, prawdziwą wartością staje się przemycana informacja o relacjach z rówieśnikami. Bożek, kreowany do tej pory na ideał, w konfrontacji z innym dzieckiem może się przekonać, że wiele mu do tego ideału brakuje. Popełnia błędy jak każdy maluch i czasami wydaje krzywdzące opinie, które nijak się mają do stanu faktycznego. Marta Kisiel wprowadza czytelników do świata, w którym wychowawcze uwagi zgrabnie przemycone zostały w perspektywie wielkich przygód – i to, co oferuje w trzeciej już lekturze najmłodszym, mocno zapadnie im w pamięć. A Małe Licho i Bazyl będą bez przerwy rozśmieszać, tak dla równowagi.

czwartek, 10 września 2020

Simon King, Clare Nasir: Jak pachnie deszcz? 100 pytań na temat zadziwiających zjawisk pogodowych

Rebis, Poznań 2020.

O pogodzie

Simon King i Clare Nasir o pogodzie mówią w sposób, od którego prezenterzy dawno już odbiorców odzwyczaili. „Jak pachnie deszcz” nie będzie zbanalizowanym językowo czytadłem do łatwego przejścia, a zbiorem ciekawostek przedstawionych dość hermetycznie (jednak nie w sposób, który wykluczałby szerokie grono czytelników). Autorzy zajmują się tu nie szkolnym podejściem do zjawisk pogodowych – mimo że wyjaśniają między innymi, skąd się bierze tęcza i dlaczego niebo jest niebieskie – omijają wiadomości, które można zdobyć choćby na lekcjach geografii. Po początkowych wprowadzających komentarzach sięgną po zjawiska ekstremalne czy rzadko spotykane, skupią się na tym, co nietypowe lub fascynujące w pogodzie. Zajmą ich huragany i tornada, prądy powietrza, lodowce, a także najbardziej niezwykłe chmury. System pytań i odpowiedzi w zwykłych publikacjach sugeruje upraszczanie kolejnych kwestii, tu jednak z takim zjawiskiem nie mamy do czynienia – liczy się bowiem nauka w całej jej okazałości. Nie da się więc prowadzić dzienniczka obserwacji pogodowych, za to można dowiedzieć się, czym charakteryzują się pioruny czy jak doprowadzić do deszczu z żab.

„Jak pachnie deszcz” to publikacja zaspokajająca ciekawość co bardziej ambitnych czytelników. Dla autorów ważne jest przedstawianie pogodowych anomalii – czasami przez pryzmat warunków, jakie stworzyła natura lub człowiek. Pokażą zatem, jak ukształtowanie terenu wpływa na pogodę – albo jak modyfikuje się ową pogodę przez wycinanie lasów deszczowych lub „sianie” chmur. Simon King i Clare Nasir dbają o to, by wciąż intrygować. Sprawdzą między innymi pogodę charakterystyczną dla różnych planet i opowiedzą trochę o tym, czego nie da się z Ziemi zaobserwować – między innymi o burzach słonecznych. Zadają pytania o zależność między wojnami i pogodą – i zachęcają do spoglądania w niebo. Najczęściej odnoszą się do przyczyn powstawania konkretnych zjawisk pogodowych, ale zależy im też na tym, żeby odbiorcy uświadomili sobie, że i oni mają wpływ na to, co dzieje się na świecie. Tworzą zatem King i Nasir coś w rodzaju vademecum wiedzy o pogodzie – ale dla dorosłych.

„Jak pachnie deszcz” to zestaw wiadomości, o które nie tak łatwo w zwyczajnych lekturach. Tom został rozbity na „100 pytań na temat zadziwiających zjawisk pogodowych”, jednak takich pytań odbiorcy sami by nie zadali – wymagają one bowiem fachowego spojrzenia na pogodowe zagadnienia. To tom w sam raz dla czytelników znużonych ciągłym upraszczaniem wiadomości i przekazywaniem społeczeństwu wiedzy w wersji pop. Simon King i Clare Nasir szukają wytrwale zagadnień, które uzupełnią wiedzę dorosłych czytelników – wykorzystują otoczenie i zmieniającą się rzeczywistość, żeby prowadzić nietypową opowieść.

O promieniowaniu UV, kształcie kropli deszczu, o mgle i dawnych sposobach przepowiadania pogody opowiedzą autorzy tego tomu w kolejnych wątkach. Warto za nimi podążyć, żeby odkrywać piękno świata.

środa, 9 września 2020

Lucy Knisley: Dziewięć miesięcy czułego chaosu

Marginesy, Warszawa 2020.

Ilustratorka

Wpisuje się ta książka w szereg komiksów z życia wziętych i przeznaczonych dla dorosłych odbiorców – a ponadto spełniających pozarozrywkowe funkcje. Lucy Knisley postanawia podzielić się z czytelnikami bardzo osobistą historią związaną z narodzeniem dziecka. Od młodych lat autorka interesowała się kwestią ciąży: czytała wszelkie dostępne na ten temat publikacje, uczęszczała na zajęcia z przygotowania do życia w rodzinie, chłonęła informacje z zewnątrz, nawet nie myśląc jeszcze, że kiedyś sama zostanie matką. „Dziewięć miesięcy czułego chaosu” to jednak pozbawiona sentymentów i wychwalania „stanu błogosławionego” relacja i forma komiksu oraz humor nie osłabiają siły przesłań.

Oto Lucy, która po wkroczeniu w dorosłe życie chce cieszyć się seksem. Jednak szybko przekonuje się, że chociaż na zajęciach w szkole nauczyła się zakładać prezerwatywę na banana, nikt nie wyjaśnił jej, jak odpowiednio dobrać środki antykoncepcyjne. W efekcie bohaterka przeżywa męki, kiedy kolejne rozwiązania się nie sprawdzają i psują jej zdrowie lub samopoczucie. Dopiero wszczepienie pod skórę implantu pozwala wykluczyć strach przed nieplanowaną ciążą. Lucy uznaje, że skoro tak wiele zachodu wymagało dobranie antykoncepcji, to zajście w ciążę będzie banałem. Rzeczywiście – kiedy ze swoim partnerem decyduje się rozpocząć starania o dziecko, bardzo szybko zachodzi w ciążę. I… równie szybko ją traci. Rozpoczyna się walka o to, by zostać matką.

„Dziewięć miesięcy czułego chaosu” to tom, w którym pobrzmiewają feministyczne zarzuty w kierunku autorów programów nauczania i w kierunku odpowiedzialnych za wychowanie. Ale też – w stronę niefrasobliwych lekarzy, bo Lucy nie zawsze jest zadowolona z opieki medycznej i ma do tego powody. Do mnóstwa wiadomości musi dochodzić sama, a przy okazji może rozprawiać się z mitami na temat ciąży. Omawia osobno kwestię „porannych mdłości”, liczenia wieku dziecka w tygodniach, czy przesądów wpajanych przyszłym mamom. Robi się też wyczulona na emocje swojego partnera, który, w odróżnieniu od niej, nie marzył o dzieciach i teraz dusi się pod ciężarem odpowiedzialności. Przedstawia kolejne uciążliwości związane ze zbliżającym się porodem oraz… prawdziwe zagrożenie, którego nikt nie przewidział. Zamiast analizowania uczuć macierzyńskich, skupia się autorka na samej kobiecie i jej przemyśleniach, do których nie dopuszcza nawet bliskich. „Dziewięć miesięcy czułego chaosu” to ciągłe zmagania z nietypowymi problemami – zmieniającym się ciałem, reakcjami otoczenia oraz relacjami w związku. Wszystko to podlane jest humorem wysokiej próby, Lucy Knisley pozwala bez stereotypów spojrzeć na codzienność przyszłej matki. Rozbawia, ale też daje do myślenia, proponuje komiks, który w swojej trafności urzeka. Forma komiksowa, chociaż wydawałaby się utrudnieniem, dla rysowniczki staje się możliwością podzielenia się przemyśleniami na temat ciąży i związanych z nią przekonań. Lucy Knisley zaprasza czytelników do swojego świata, informuje o najbardziej intymnych doświadczeniach i przemyśleniach. Wszystko po to, żeby odbiorcy mogli zrozumieć jej podejście do tematu ciąży i dowiedzieć się, dlaczego sporej części kobiet tak bardzo zależy na urodzeniu dziecka.

wtorek, 8 września 2020

Katarzyna Olkowicz, Piotr Baran: Serca bicie. Biografia Andrzeja Zauchy

Rebis, Poznań 2020.

Twórczość

Katarzyna Olkowicz i Piotr Baran posługują się sprawdzonym schematem, żeby zaprezentować dokonania i egzystencję Andrzeja Zauchy. Przede wszystkim – na początek przerzucają dramatyczne chwile śmierci wokalisty, tak, żeby czytelnicy mogli skupić się później na kwestiach związanych ze sztuką i sceną – a nie czekali na tragiczny finał. Poza tym posługują się w książce „Serca bicie. Biografia Andrzeja Zauchy” komentarzami innych: twórców i przyjaciół. Głos zabierają tu wiele razy Andrzej Sikorowski, Krzysztof Piasecki czy Zbigniew Wodecki – to oni należą do kręgu najbliższych Zausze. O pracy zawodowej opowiedzą trochę między innymi Włodzimierz Korcz czy Wiesław Pieregorólka. Sami autorzy tomu stwierdzają, że tworzą książkę dla tych, którzy Zauchy nie znają i dopiero chcieliby czegoś dowiedzieć się o tej postaci polskiej sceny muzycznej – rzeczywiście nie zajmują się zagłębianiem się w kolejne tematy, raczej portretują piosenkarza ogólnie, trafnie i ciekawie, ale bez angażowania się w jego sprawy prywatne i detale z życia zawodowego. Starają się pokazać, na czym polegał fenomen Zauchy, ale też przyglądają się jego muzycznym talentom. Oto człowiek, który uczy się grać na instrumentach tylko dlatego, że tego chce – ma łatwość pojmowania tajników gry, poczucie rytmu i wrodzony talent. Sprawdza się w różnych gatunkach i na różnych scenach – zresztą w samej twórczości też widać ślady bezustannych poszukiwań. Andrzej Zaucha nie daje się prosto zdefiniować, a czasami nawet irytuje znajomych swoimi wyborami. Autorzy zaznaczają, jak przy tworzeniu nowych piosenek odchodził Zaucha od wersji przygotowanych przez kompozytorów, jak szukał swojego miejsca w filmie czy w teatrze – ale najbardziej interesuje ich warsztat artysty. Zaucha to twórca świadomy – i to udało się w książce uchwycić.

Wprowadzeniami do rozdziałów są cytaty z kolejnych piosenek z Zauchą kojarzonych najbardziej, Olkowicz i Baran wprowadzają też szereg archiwalnych fotografii. Wiedzą, że zwłaszcza młodszym czytelnikom trzeba nakreślić kontekst społeczny, pokazać, jak funkcjonowało się w PRL-u i z jakimi wyzwaniami musiał się mierzyć każdy, kto chciał występować. To dobre rozwiązanie, zwłaszcza że wpasowuje się w klimat narracji i nie nuży odbiorców.

Z życia prywatnego Zauchy Katarzyna Olkowicz i Piotr Baran odsłaniają niezbyt wiele: najpierw piszą o wielkiej miłości do żony, wręcz uzależnieniu od niej. Później – rejestrują zaledwie teatralny romans, bardziej angażują się w przedstawienie charakteru późniejszego zabójcy Zauchy niż na relacji kochanków. Pod względem wiadomości prywatnych nie próbują nawet przekraczać pewnych granic, pozostają przy tym, co i tak wiadome. Pomysłu na książkę upatrują w rozmowach i wyjaśnieniach od bliskich Zauchy. Spisują komentarze i wspomnienia, czasami udaje się trafić na anegdotę, znacznie częściej – na przekonującą scenkę z życia i z koncertów. Różni ludzie dzielą się własnymi opiniami na temat piosenkarza, jednak konstrukcja tomu oddala skojarzenia z mozaiką: wszystko jest tu dokładnie wyważone. „Serca bicie” w ten sposób staje się drogą do poznania oficjalnego wizerunku Zauchy, ale też inna perspektywa nie jest wcale nowym odbiorcom potrzebna.

poniedziałek, 7 września 2020

Krzysztof i Aleksander Daukszewicz: Nareszcie w Dudapeszcie

Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.

Śmiech na co dzień

Krzysztof Daukszewicz przedstawia tym razem felietony i teksty satyryczne składające się częściowo na dziennik z czasów pandemii. Temat koronawirusa i związanych z lockdownem zmian w codzienności przewija się przez zwierzenia artysty, ale też – przez refleksje bohaterów kolejnych menelików. Ważne jest jedno: będzie z czego się pośmiać. „Nareszcie w Dudapeszcie” to tom, w którym na okładce pojawia się także Aleksander Daukszewicz, syn satyryka. Aleksander funkcjonuje w tomie jako autor listów do ojca – odwołuje się do spraw bieżących, komentuje je w dowcipnym stylu i dzieli się własnymi spostrzeżeniami na tematy medialne. Ojciec odpowiada, dopisując następne puenty do relacji – i tak powstaje zabawna korespondencja, w której chodzi przede wszystkim o wyśmianie tego, co najbardziej bolesne w polskiej rzeczywistości. „Nareszcie w Dudapeszcie” to zestaw obserwacji celnych i potrzebnych, a do tego – rozrywkowych, nawet jeśli nie zawsze jest do śmiechu. Krzysztof Daukszewicz bawi się w tej książce gatunkami: raz proponuje felietony, raz – opowiadania inspirowane rzeczywistością, w których jednak może pozwolić sobie na wyolbrzymianie i eksponowanie absurdów. Przechodzi czasem do ballad (znanych z programów kabaretowych lub tych nieznanych), zdarza się nawet, że pisze list do Pana Hrabiego. Nie ma tu standardowych i ujednolicanych w formie tekstów – autor nie zamierza zamykać się w jednym wzorze, wybiera to, co najbardziej pasuje do skomentowania rzeczywistości. A opowiadać dowcipy potrafi. Nie chodzi tu wyłącznie o przytaczanie żartów obiegowych – chociaż w takim wypadku wiadomo przynajmniej, że Daukszewicz przedstawi najlepszą wersję i z wyczuciem doprowadzi do puenty – ale o umiejętność opowiadania anegdot. Sytuacje z życia wzięte, najbardziej zaskakujące skojarzenia i reakcje, których nie można się spodziewać – to coś, z czego Krzysztof Daukszewicz chętnie buduje swoje opowieści. Zbiera scenki komiczne i wie, że one przyniosą wytchnienie odbiorcom. Jasne, że nie zabraknie satyry politycznej – ale „Nareszcie w Dudapeszcie” ma o wiele dłuższy termin ważności, nie zestarzeje się tak łatwo właśnie dzięki nastawieniu na komizm obyczajowy.

Krzysztofowi Daukszewiczowi można spokojnie zaufać – nie będzie korzystać z szablonów i wprowadzać przewidywalnych historyjek, stawia przez cały czas na zaskoczenie czytelników. Proponuje bardzo krótkie teksty, w których puenty działają silnie i w których humor nie zestarzeje się zbyt szybko. To zbiór błyskotliwych i bardzo krótkich opowiastek, przeniesienie do książki codzienności z rozmaitymi jej nonsensami. Dzieli się Daukszewicz z czytelnikami swoim podejściem do rzeczywistości, dystansuje się od problemów, w każdym aspekcie życia jest w stanie zauważyć coś, co można wyśmiać – lub co wywoła uśmiech. „Nareszcie w Dudapeszcie” to publikacja, która rozbawi każdego – i pokazuje, że są satyrycy, którzy z biegiem czasu nie tracą na jakości dowcipu. Obowiązkowa propozycja dla fanów Daukszewicza – ale nie tylko.

niedziela, 6 września 2020

Sylwia Chwedorczuk: Kowalska. Ta od Dąbrowskiej

Marginesy, Warszawa 2020.

Miłość

Miłości w tej książce jest dużo, chociaż po pierwszych scenkach zauroczenia egzaltowanej nastolatki nauczycielką (która nie dopuszcza do jakiegokolwiek zacieśnienia kontaktów, ale świadoma jest zamętu, jaki czyni w umyśle uczennic) nie będzie już wielkich porywów serc. Sylwia Chwedorczuk w tomie „Kowalska. Ta od Dąbrowskiej” przygląda się relacji, która jakiś czas temu mogła jeszcze funkcjonować na prawach sensacji, ale teraz stanowi już zwyczajną wiadomość. Przywraca miejsce trochę zapomnianej przez historię (i wydobytej dopiero za sprawą „skandalu” przy okazji jej dzienników) Annie Kowalskiej, przybliża ją czytelnikom i pomaga zrozumieć motywy, którymi kierowała się w życiu. Najpierw portretuje zatem młodą Annę – która nie definiuje specjalnie swoich fascynacji, za to angażuje się całą sobą w platoniczne relacje ze starszymi – dość szybko przeskakuje jednak do czasów dorosłości. Na studiach Anna związuje się ze swoim wykładowcą, wychodzi za niego za mąż i przez długie lata buduje prawdziwe szczęście oparte na przyjaźni i zrozumieniu. Sylwia Chwedorczuk pokazuje ten związek jako pozbawiony zbędnych wstrząsów czy emocjonalnych utarczek, Anna Kowalska wydaje się być w nim szczęśliwa. Sporo miejsca poświęca autorka tomu na przedstawienie małżeńskiej sielanki i perypetii związanych z budowaniem normalności. Nawet poznanie Marii Dąbrowskiej na początku niewiele zmienia.

Kolejny etap w życiu Anny Kowalskiej to już zacieśnianie znajomości ze sławną pisarką. Maria Dąbrowska wnosi w codzienność Kowalskiej ciągłe frustracje i wyrzuty, ma jednak moc przyciągania. Ani Dąbrowska nie zechce dla Kowalskiej porzucić mężczyzny, z którym spędza życie (zresztą, żonatego), ani Kowalska nie decyduje się na odejście od męża: dopóki Jerzy żyje, to jemu należy się pierwszeństwo w planach i w pomysłach. Życie w czwórkę nie może się udać, ale do tworzenia wspólnego domu Kowalskiej i Dąbrowskiej jeszcze trochę czasu. Tu Sylwia Chwedorczuk pewnej granicy intymności przekraczać nie chce. Szuka raczej tematów zmian w życiu codziennym. Wprowadza też motyw Tuli, która nie do końca odnajduje się w świecie Dąbrowskiej. Jest to obraz tworzony z wyczuciem i niechęcią do plotek czy sensacji: liczy się sposób, w jaki obie kobiety starały się wspólnie urządzić. Cała książka przygotowana została na bazie dobrej narracji – Sylwia Chwedorczuk nie ucieka przesadnie często w cytaty, potrafi za to odtwarzać wiadomości, podsuwać czytelnikom swoiste kalendarium. Towarzyszy Annie Kowalskiej i rejestruje to, co mogło wpływać na jej życiowe wybory – przekonuje w ten sposób do siebie odbiorców. „Kowalska. Ta od Dąbrowskiej” jawi się dzięki temu nie jako tom zbudowany na voyeuryzmie, a jako umiejętne przedstawienie wybranych szczegółów z biografii. Chwedorczuk nie pozwala się oderwać od rzeczywistości Anny Kowalskiej: to ona jest tu najważniejsza. Jednak książka nie jest pomnikiem stawianym pisarce, umożliwia przyjrzeniu się jej od strony prywatnej. Sylwia Chwedorczuk pisze częściową biografię, bardzo osobistą i wartościową – dobrą także jako zwyczajna lektura. Przekona nią do siebie czytelników.

Małgorzata Fabianowska, Małgorzata Nesteruk: Atrakcyjni królowie elekcyjni

Harperkids, Warszawa 2020.

Przeniesienie

Do tego po prostu musiało dojść, bo Strrraszna historia to seria, która doskonale się sprawdza i cieszy powodzeniem wśród nastolatków. Polska odnoga – realizowana przez Małgorzatę Fabianowską i Małgorzatę Nesteruk, a z ilustracjami Jędrzeja Łanieckiego – oparta jest na wzorcach, które zaproponował Terry Deary. Drobne tomiki mają szansę zaistnieć na rynku wydawniczym i w świadomości uczniów – bez względu na ich wtórność (cykl Horrrendalna historia Polski to przecież odnoga, nie tylko inspiracja). Jednak nie da się ukryć, że obie autorki nie mają takiej siły przebicia jak w oryginale: piszą słabiej, mniej też nastawione są na analizę i interpretację faktów historycznych. Jeżeli Terry Deary wygłupia się, żeby zapaść w pamięć czytelnikom i sprawić, by nauczyli się kojarzyć wydarzenia i konsekwencje poszczególnych decyzji, to Fabianowska i Nesteruk wygłupiają się, kiedy im się przypomni, że trzeba. Rzucają wtedy slangowym słówkiem, bawią się stylistyką tekstu – jednak nie idzie to w parze ze sztuczkami mnemotechnicznymi.

„Atrakcyjni królowie elekcyjni” to książka drobna, za to wypełniona wiadomościami i czasami trzeba orientować się w temacie, żeby nie pogubić się w życiorysach oraz postawach. Autorki zamiast zajmować się przeszłością kompleksowo, skupiają się na wydobywaniu z przeszłości sylwetek – nie tylko królów elekcyjnych. Zaczyna się książka dwa razy, najpierw od kalendarium – przeglądu ważniejszych wydarzeń (tego potem bardzo brakuje w samej narracji), później pocztem królów – raczej bladymi portretami niż plotkarskimi i pełnokrwistymi komentarzami. Tego trochę szkoda, tu, gdzie można było zaintrygować młodych odbiorców i skusić ich pozorną „niegrzecznością”, Małgorzata Fabianowska i Małgorzata Nesteruk pozostają na bezpiecznym poziomie szkolnych pogawędek. Nawet jeśli zdarza im się wpaść w styl mniej formalny – w treści nie chcą ryzykować. Zamiast smaczków, przytaczają blade charakterystyki, z rzadka ozdabiane anegdotami. W dalszej części tomu pojawiają się czasami scenki (częściej jednak – portrety i to wcale nie królów Polski), często przerywane. To miejsce na zabawy stylistyczne, autorki próbują wykorzystywać różne rozwiązania formalne – proponują medialne gry, współczesne gatunki prasowe czy telewizyjne, które służą wyjaśnianiu przeszłości – losy jednej z postaci zostaną przedstawione w formie krótkiego scenariusza serialu, będzie też konferencja prasowa czy reklamy. Oczywiście nie zabraknie ilustracji satyrycznych, a także komiksów – tyle tylko, że w „Atrakcyjnych królach elekcyjnych” bardzo brakuje „mięsa”, tego, co stanowi o wyjątkowości Strrrasznej historii – Horrrendalna historia Polski wypada po prostu jak kalka. Nie w każdych okolicznościach będzie to naturalnie wadą, ale jeśli odbiorcy przyzwyczaili się już do czarnego humoru, który oferuje Deary, trudno będzie im się przestawić na wygładzoną wersję rodzimych opowieści. Warto zastanowić się nad zaostrzeniem narracji, tak, by polska odnoga cyklu mogła dorównać oryginałowi – nie zawsze podporządkowywanie się wymogom poprawności politycznej wychodzi na dobre, zwłaszcza w lekturach z założenia buntowniczych i drażniących.

sobota, 5 września 2020

Jennifer Niven: Podtrzymując wszechświat

Bukowy Las, Wrocław 2020 (wznowienie).

Młodzież

Dwa wielkie problemy poważnie utrudniające funkcjonowanie w szkolnej społeczności bierze sobie Jennifer Niven, żeby zaprezentować losy bohaterów „Podtrzymując wszechświat”. Libby to „najgrubsza nastolatka w Ameryce”: i nie ma w tym ani grama przesady. Żeby dziewczyna mogła wydostać się ze swojego domu, trzeba dźwigów i rozbiórki dachu. Od tamtej pory minęło trochę czasu i Libby – już jako normalna dziewczyna, z nadwagą, ale nierzucającą się tak bardzo w oczy – zaczyna nowe życie w innym miejscu. Marzy o tańcu, uczy się cieszyć codziennością. Do stanu katastrofalnej, zagrażającej życiu nadwagi, doprowadziła się po niespodziewanej śmierci matki – od tej pory zajadała stres i nikt nie zareagował w porę. Libby jest jedną narratorką tomu „Podtrzymując wszechświat”. Drugim komentatorem wydarzeń jest Jack. O ile wiadomości o Libby łatwo znaleźć w internecie, o tyle Jack swój problem trzyma w tajemnicy nawet przed najlepszymi kumplami, sam bowiem nie wie, co o nim sądzić. Wydaje mu się nieco dziwne, że inni ludzie nie mają kłopotu z rozpoznawaniem twarzy: sam tego nie potrafi, szuka cech charakterystycznych dla każdej osoby, ale jeśli ktoś, z kim rozmawia, odwróci się na moment, przed Jackiem pojawia się zupełnie nowa postać. Trudno tak funkcjonować, jednak chłopak nie decyduje się na rozmowę o swojej przypadłości – na własną rękę szuka wyjaśnienia. Może jednak poznać Libby, na początku – po jej tuszy, ale później dziewczyna zapada mu w pamięć z zupełnie innego powodu.

Jennifer Niven postawiła na pierwsze zauroczenie nastolatków, silne z racji społecznego wykluczenia. Jednocześnie bardzo zależy jej na zaakcentowaniu wolności postaci i wewnętrznej siły, niezależnej od okoliczności. Na początku to Jack wydaje się tym silniejszym, z czasem Libby udowadnia swoją wartość i niezłomność – wśród bezlitosnych nastolatków, które nie zawahają się przed dręczeniem innych. Pokazuje, jak radzić sobie z prześladowcami (chociaż wybiera dość ekstremalny sposób), ale też – jak realizować własne marzenia. Kwestia budowania i ochrony tożsamości schodzi w oczach młodych czytelników na dalszy plan, kiedy Libby i Jack, na początku potencjalni wrogowie, zaczynają się dogadywać. Wizja niemożliwego romansu napędza lekturę – a ponieważ autorka przeplata rozdziały – opowieść Libby przerywa zwierzeniami Jacka – pozwala ocenić sytuację z dwóch perspektyw.

„Podtrzymując wszechświat” to książka, w której dzieje się wiele. Nie jest typową obyczajówką młodzieżową – za sprawą poruszanych tu zagadnień. Niby autorka wychodzi poza schematy przez wybór schorzeń i powodów odrzucenia nastolatków, ale w rzeczywistości powraca do najbardziej typowych zmartwień młodzieży za sprawą reakcji otoczenia. Nie ma znaczenia, dlaczego Libby i Jack nie mogą się dogadać z rówieśnikami – ważne jest za to, jak radzą sobie z innymi. Tu kryje się właściwa wskazówka i zasada postępowania – bardzo przy tym autorka jest kreatywna w rozwiązywaniu problemów. „Podtrzymując wszechświat” to poza tym niezłe czytadło – zasłużenie wraca na rynek.

Disney. Bambi

Harperkids, Warszawa 2020.

Książę

W cyklu Disney. Klasyka przedstawia się dzieciom historie, które na stałe weszły już do kanonu literatury czwartej, a czasem nawet bardziej znane są za sprawą adaptacji koncernu Disneya niż z oryginalnych opowieści. Teraz Harperkids przypomina odbiorcom, w czym mogli zaczytywać się ich rodzice czy dziadkowie, pokazując magię baśni. „Bambi” to opowieść niespieszna, nastawiona na kontemplację przyrody, ciekawa i atrakcyjna dla dzisiejszych maluchów, a przy okazji wpisująca się w trendy eko w literaturze czwartej. Ponieważ nie ma tu przesadnie rozbudowanej warstwy sensacyjnej, w akcji odbiorcy mogą skupiać się na podziwianiu przyrody i na kibicowaniu małemu „księciu”. Kiedy Bambi przychodzi na świat, mama opiekuje się nim bardzo czule i przyjmuje od zwierząt gratulacje dla królowej. Uczy malucha stawiania pierwszych kroków, czyści jego futerko, przedstawia różnym zwierzętom (Bambi dość szybko znajduje przyjaciół, chociaż na początku trochę się boi nieznanych istot, tak bardzo od niego różnych). Mama przekazuje też jelonkowi wiedzę na temat ludzi i zagrożeń z nimi związanych – to smutne, że musi powiedzieć Bambiemu, że łąka nie zawsze jest bezpieczna. Ludzie mają długie patyki ryczące i plujące ogniem – a to prawdziwe zagrożenie. Rzeczywiście w pewnym momencie tragedia dotyka też bohatera: Bambi dowiaduje się, że będzie musiał sobie radzić sam (bardzo starannie ukryta została wiadomość o zastrzeleniu królowej łani: nikt tu nie mówi o śmierci, nie ma żałoby ani rozpaczy, prawdopodobnie dlatego, żeby nie przerazić małych czytelników – chociaż wszyscy zdają sobie świetnie sprawę z tego, że doszło do nieszczęścia). Szybko jednak natura daje o sobie znać: jelonek, już jako niemal dorosły, spotyka towarzyszkę zabaw z dzieciństwa, musi o nią zawalczyć z potężnym rywalem – i w ten sposób przekonuje się, że jest silny i może wszystko. Tak na oczach czytelników dorasta mały sympatyczny jelonek Bambi – a cała historia, chociaż jest potężnym oskarżeniem wymierzonym w człowieka, uwodzi swoim spokojem i harmonią. „Bambi” to książka dla tych dzieci, które lubią się zatrzymać i pomyśleć nad otoczeniem, dla empatycznych i wrażliwych odbiorców. Bardzo krótka opowieść o tym, jak wygląda życie zwierzęcia – od momentu narodzin po dorosłość. Tu, w świecie zwierząt, króluje dobroć i życzliwość – Bambi może zaprzyjaźniać się z przedstawicielami różnych gatunków i czerpać od nich wiedzę, nie ma znaczenia, że jest synem królowej – to nie zapewnia mu śmiałości czy wysokiej pozycji. O wszystko bohater musi się starać: uprzejmością i uśmiechem zjednywać sobie innych, budować przyjaźnie i dbać o towarzyszy zabaw. „Bambi” to historyjka w sam raz na dzisiejsze czasy, dla dzieci, które potrzebują wyciszenia i dla tych, które lubią książki o zwierzętach. Opowieść spisana językiem nieco archaizowanym, ciekawa przez to i bardziej klimatyczna, powinna znaleźć się w każdej domowej biblioteczce. Oczywiście w wersji Disneya pojawiają się też klasyczne ilustracje, które być może przekonają dzieci do samodzielnego czytania i poznawania przygód bohatera.

Kubuś i lekcje ze Stumilowego Lasu. Opowiada Wanda Chotomska

Harperkids, Warszawa 2020.

Jeszcze raz o Kubusiu

Tamte historyjki funkcjonują w świadomości dzieci, nawet tych, które jeszcze samodzielnie nie czytają: za sprawą kreskówek i pełnometrażowych filmów animowanych o Kubusiu Puchatku. Teraz jednak (a trwa to od 2015 roku, bo wtedy na rynku ukazała się pierwotnie Disneyowska seria Kubuś i przyjaciele) cykl powraca – w omówieniu. Wanda Chotomska z książeczki licencyjnej robi własną opowieść o znanych już tematach, a do tego dokłada „lekcje” - wnioski i przemyślenia, jakie można wyciągnąć z przygód Kubusia i innych mieszkańców Stumilowego Lasu. Wykorzystuje znane wątki: między innymi tropienie strasznych stworów, które zostawiają ślady łapek na śniegu, poszukiwanie ogona Kłapouchego, podbieranie miodu pszczołom, brykanie Tygrysa, ale też śpiewanka jako sposób na dobry humor mimo wszystko, wywody Sowy, zabawy Maleństwa... Wanda Chotomska w tomiku „Kubuś i lekcje ze Stumilowego Lasu” przypomina to, co najcenniejsze w przygodach Misia o Bardzo Małym Rozumku – i próbuje podsunąć dzieciom wnioski związane z doświadczeniami postaci. Pozwala zrozumieć ich uczucia i emocje, często portretuje bohaterów w sytuacji, gdy są czymś zaskoczeni, zawiedzeni, zawstydzeni lub rozemocjonowani – po to tylko, żeby wprowadzić rymowane dwuwersowe najczęściej pouczenia pióra Sowy. Dzięki takim komentarzom dzieci mogą dokładniej przyjrzeć się uczuciom i zastanowić się nad własnymi reakcjami w podobnych sytuacjach. Dowiedzą się, kiedy Miś czuje się zagubiony czy rozczarowany – i nauczą się przez to nazywać własne stany emocjonalne. To zresztą tylko dodatek, przypis (zaznaczony gwiazdkami) do właściwych opowieści. W tych z kolei autorka zderza bohaterów z oczekiwaniami i cudzymi pomysłami. Każe im konfrontować własne postawy, szukać najlepszych rozwiązań dla skomplikowanych czasem wypadków i uczyć się czegoś stale – zdarza się, że wśród lekcji znajdują się takie o moralizatorskich kierunkach i wówczas będzie chodziło o to, żeby maluchy do czegoś przekonać, na przykład do uprzejmości (nawet jeśli tym razem tylko wobec pszczół).

Wanda Chotomska potrafi się wstrzelić stylem w opowieści kubusiowe, chociaż w tym lepsza jest w tomiku „Kubuś i jego gromadka”. Tutaj często podpiera się rymowankami, stawia na omówienia zachowań i na emocje bohaterów, co automatycznie nie pozwala na filozofowanie w narracji. Opowiadania są bardzo krótkie i nasycone przeżyciami postaci, a kiedy bohaterowie wracają do czegoś, co już dobrze znają – jak do wyprawy po miód – nie udają, że robią to pierwszy raz, tylko akcentują wtórność wobec oryginalnych historii. Wanda Chotomska umożliwia dzieciom pozostanie w kubusiowym świecie tak długo, jak to możliwe – historyjki są zabawne i wartościowe, nadają się do czytania przed snem i na pewno spodobają się dzieciom wychowywanym na kreskówkach (starsi mogą początkowo mieć opory przed przerabianiem znanych historii).