Galaktyka, Łódź 2016.
Kocie problemy
Vicky Halls pracuje jako „koci psycholog” i ze swoich doświadczeń z czworonożnymi pacjentami – z analizy wybranych przypadków – stworzyła tom, który może się przydać kociarzom w opanowaniu sytuacji, gdy podopieczni wymykają się spod kontroli i swoim zachowaniem wywołują konflikty lub dyskomfort domowników. Autorka pomaga odbiorcom samodzielnie diagnozować problemy – wprowadza na początku bardzo szczegółowe ankiety dotyczące zachowań kotów. Niekończące się zestawy pytań zamkniętych, pozwalają dokładnie przyjrzeć się zastanej sytuacji, a Halls każde pytanie opatruje drobnym komentarzem z prawdopodobną przyczyną problemu. Już na tym etapie można pomóc sobie i kotu – czasami wystarczy inna kuweta (lub inne miejsce na nią), zmiana rodzaju karmy lub zlikwidowanie klapki w drzwiach. Autorka umożliwia dostrzeżenie faktów, które dla ludzi nie mają żadnego znaczenia, a dla kota są wybitnie stresujące – i wpędzają go w poważne tarapaty. Szereg wywiadów to pierwsza, mniej obszerna część książki. Drugą stanowi analiza konkretnych przypadków. Autorka wprawdzie podkreśla, że każde zwierzę jest inne i każde wymaga osobnego podejścia, ale wie też doskonale, że część przykładów da się potraktować jak ogólne wskazówki, a z części czytelnicy wyciągną odpowiednie wnioski dla siebie i dla swoich pupili. Ponadto lektura będzie dość pouczająca nie tylko dla kociarzy.
Halls wprowadza stały schemat rozdziałów z drugiej części (a porządkuje je tematycznie). Najpierw krótko przedstawia konkretnego kota i dom, w którym mieszka, zastaną sytuację i opis problemu. Następnie prowadzi własne obserwacje, które w rozdziałach określa jako „kluczowe”: zwraca uwagę na to, czego nie zauważyli właściciele albo na to, co zdenerwowało kota i doprowadziło do irytujących przyzwyczajeń czy zmian w zachowaniu. Zaznacza też w ramach działania delikatność wobec opiekunów kota: karcenie zwierzęcia czy złość na nie płynie najczęściej z bezsilności, nie ma sensu pogłębiać poczucia winy po wyjaśnieniu istoty sprawy. Wreszcie przychodzi czas na plan działania – autorka sugeruje wprowadzanie zmian i podpowiada, jak zlikwidować źródło stresu. Przeważnie praca kończy się sukcesem. Takich scenariuszy jest w „Kocim detektywie” sporo. Vicky Halls stara się zwrócić uwagę na sytuacje najczęstsze – kiedy kot załatwia się poza kuwetą, kiedy w domu jest kilka zwierząt, które nie mogą się ze sobą dogadać, a także kiedy kot ma problemy ze zdrowiem mogące płynąć z czynników behawioralnych. Mocno akcentuje temat karania kota przez wtykanie jego nosa w odchody jako wyjątkowo nieskuteczny i godny potępienia, a także motyw klapki w drzwiach – która wprawdzie uwalnia gospodarzy od konieczności wpuszczania i wypuszczania kota, ale otwiera też drogę do domu różnym kocim intruzom, przez co osłabia poczucie bezpieczeństwa.
„Koci detektyw” to książka napisana z miłości do kotów, więc spodoba się nie tylko właścicielom tych zwierząt. Zwykłym czytelnikom uświadomi, jak ważna jest próba zrozumienia potrzeb czworonogów – i jak ciekawe bywają kocie konflikty. Właścicielom uzmysłowi, że zawsze należy brać pod uwagę potrzeby zwierząt. Vicky Halls pokazuje, jak wielu kocich niebezpieczeństw ludzie nie mogą nawet dostrzec. Pomaga w zrozumieniu pupili, wskazuje ich obawy, potrzebę prywatności czy wpływ cech charakteru na codzienność. Jest zatem „Koci detektyw” z jednej strony książką użytkową, z drugiej – zestawem behawiorystycznych ciekawostek dla niewtajemniczonych. Autorka zdradza tajniki zawodu i może przyczynić się do polepszenia jakości życia kotów, a do tego przedstawia fascynację tymi zwierzętami, pozwala zaprzyjaźnić się z kolejnymi bohaterami (mimo ich traum) i przypomina, że o wszystkie zwierzęta trzeba dbać. Jest „Koci detektyw” publikacją dobrze przygotowaną.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
sobota, 30 kwietnia 2016
Nele Neuhaus: Charlotte i nieoczekiwane odwiedziny
Media Rodzina, Poznań 2016.
Walka o stadninę
Dzieci uczą się walczyć o swoje prawa – i o spełnianie własnych marzeń. Do tego dąży Nele Neuhaus, kiedy proponuje serię „końskich” obyczajówek. Trzeci tom przygód Charlotte to kolejny zestaw wyzwań. Tym razem stadnina, w której Lotte trzyma Won Da Piego, ma zostać rozebrana do końca roku. Jeszcze przez jedenaście miesięcy zaprzyjaźnione ze sobą nastolatki mogą spędzać czas z ukochanymi zwierzętami. A najgorsze, że nikt z dorosłych nie chce im o tym mówić – gdyby nie przypadek, bohaterowie nie mieliby pojęcia o czekających ich zmianach. Teraz jednak mogą wziąć sprawy w swoje ręce. Nie poddadzą się, bo nikt inny nie stanie w ich obronie. „Charlotte i nieoczekiwane odwiedziny” to kolejna burzliwa opowieść pokazująca potęgę współdziałania – i dająca odbiorcom nadzieję, że nawet młodzi ludzie mogą zostać wysłuchani. Podpowiada, jak stawić czoła problemom i nie poddawać się nawet w przesądzonych sytuacjach.
Charlotte – jak zwykle – koncentruje się na opiece nad końmi: przedstawia zasady pielęgnacji czy szereg ćwiczeń przygotowujących do zawodów. Robi to mimochodem, przy okazji prowadzenia narracji. Jako bardziej doświadczona w tym temacie i obeznana z realiami stadniny bohaterka wplata do opowieści wartościowe wskazówki. W ten sposób Nele Neuhaus nie musi martwić się o indywidualizowanie postaci czy o budowanie prawdopodobieństwa: czternastolatka okazuje się ekspertką w dziedzinie koni, i w ramach akcji, i w opowieści. Będzie zatem i przewodniczką dla tych, którzy chcieliby uczyć się jazdy (lub inspiracją). Charlotte zajmuje się nawet tematem relacji w stadninie, próbami spełniania marzeń, kiedy nie ma się do dyspozycji własnego zwierzęcia. Jej stematyzowane wywody dają szerokie pojęcie o jeździe i o pielęgnacji koni, pełnią funkcję edukacyjną (obok rozrywkowej).
Neuhaus zajmuje się też relacjami towarzyskimi. Charlotte czeka na przyjazd Thierry’ego, młodego Francuza, którym jest zauroczona. W stadninie za to pojawia się niesympatyczne rodzeństwo, zdecydowanie psujące wszystkim humory. To oznacza szereg nowych i niepotrzebnych konfliktów do rozwiązania. Nele Neuhaus szuka przyczyn roszczeniowych postaw nie zawsze tam, gdzie upatrywaliby ich czytelnicy, nakazuje więc dokładne poznawanie prawdy przed wydaniem wyroku. Taka postawa nie należy do łatwo osiągalnych, ale kto chce przywrócić spokój w interpersonalnych kontaktach, musi umieć się na nie zdobyć. Autorka szykuje jeszcze inne niespodzianki swoim czytelnikom – nadrzędnym jej celem staje się kumulowanie silnych emocji i szarpiących nerwy scenek – mnóstwo ich w tomie i zawsze przydają się w uświadamianiu czytelnikom, że życie nie musi układać się po ich myśli.
Dodatkowo zapewnia autorka porządne podstawy do prowadzenia publicznych dyskusji o dużym znaczeniu. Charlotte ma mnóstwo pomysłów, jak zainteresować społeczeństwo dość elitarnym sportem i przeciągnąć na swoją stronę neutralnych słuchaczy. Uczestniczy w organizowaniu akcji protestacyjnych, bierze udział w zebraniach i przemawia przed szeroką publicznością. Wie, jak wykorzystywać internet do rozpowszechniania informacji i nie boi się działania, nawet jeśli przeciwnik będzie nieprzejednany. Neuhaus sugeruje odbiorcom, że nie warto czekać z założonymi rękami, nawet nastolatki mogą wziąć się do pracy i ocalić to, co dla nich ważne.
W dużej części „Charlotte i nieoczekiwane odwiedziny” to powieść złożona z końskich wskazówek i tematów społecznych, ale Neuhaus prowadzi historię tak, by zwykli młodzi czytelnicy mieli przyjemność ze śledzenia akcji. Angażuje ich w problemy Charlotte oraz jej przyjaciół, dostarcza zestawu ważnych doświadczeń i sprawia, że czeka się na efekty (chociaż mniej więcej wiadomo, że tylko happy end wynagrodzi lekturowe przeżycia). Neuhaus chce zarażać dzieci miłością do koni i udaje jej się to za sprawą „młodszej”, mniej kryminalnej, a bardziej obyczajowej serii.
Walka o stadninę
Dzieci uczą się walczyć o swoje prawa – i o spełnianie własnych marzeń. Do tego dąży Nele Neuhaus, kiedy proponuje serię „końskich” obyczajówek. Trzeci tom przygód Charlotte to kolejny zestaw wyzwań. Tym razem stadnina, w której Lotte trzyma Won Da Piego, ma zostać rozebrana do końca roku. Jeszcze przez jedenaście miesięcy zaprzyjaźnione ze sobą nastolatki mogą spędzać czas z ukochanymi zwierzętami. A najgorsze, że nikt z dorosłych nie chce im o tym mówić – gdyby nie przypadek, bohaterowie nie mieliby pojęcia o czekających ich zmianach. Teraz jednak mogą wziąć sprawy w swoje ręce. Nie poddadzą się, bo nikt inny nie stanie w ich obronie. „Charlotte i nieoczekiwane odwiedziny” to kolejna burzliwa opowieść pokazująca potęgę współdziałania – i dająca odbiorcom nadzieję, że nawet młodzi ludzie mogą zostać wysłuchani. Podpowiada, jak stawić czoła problemom i nie poddawać się nawet w przesądzonych sytuacjach.
Charlotte – jak zwykle – koncentruje się na opiece nad końmi: przedstawia zasady pielęgnacji czy szereg ćwiczeń przygotowujących do zawodów. Robi to mimochodem, przy okazji prowadzenia narracji. Jako bardziej doświadczona w tym temacie i obeznana z realiami stadniny bohaterka wplata do opowieści wartościowe wskazówki. W ten sposób Nele Neuhaus nie musi martwić się o indywidualizowanie postaci czy o budowanie prawdopodobieństwa: czternastolatka okazuje się ekspertką w dziedzinie koni, i w ramach akcji, i w opowieści. Będzie zatem i przewodniczką dla tych, którzy chcieliby uczyć się jazdy (lub inspiracją). Charlotte zajmuje się nawet tematem relacji w stadninie, próbami spełniania marzeń, kiedy nie ma się do dyspozycji własnego zwierzęcia. Jej stematyzowane wywody dają szerokie pojęcie o jeździe i o pielęgnacji koni, pełnią funkcję edukacyjną (obok rozrywkowej).
Neuhaus zajmuje się też relacjami towarzyskimi. Charlotte czeka na przyjazd Thierry’ego, młodego Francuza, którym jest zauroczona. W stadninie za to pojawia się niesympatyczne rodzeństwo, zdecydowanie psujące wszystkim humory. To oznacza szereg nowych i niepotrzebnych konfliktów do rozwiązania. Nele Neuhaus szuka przyczyn roszczeniowych postaw nie zawsze tam, gdzie upatrywaliby ich czytelnicy, nakazuje więc dokładne poznawanie prawdy przed wydaniem wyroku. Taka postawa nie należy do łatwo osiągalnych, ale kto chce przywrócić spokój w interpersonalnych kontaktach, musi umieć się na nie zdobyć. Autorka szykuje jeszcze inne niespodzianki swoim czytelnikom – nadrzędnym jej celem staje się kumulowanie silnych emocji i szarpiących nerwy scenek – mnóstwo ich w tomie i zawsze przydają się w uświadamianiu czytelnikom, że życie nie musi układać się po ich myśli.
Dodatkowo zapewnia autorka porządne podstawy do prowadzenia publicznych dyskusji o dużym znaczeniu. Charlotte ma mnóstwo pomysłów, jak zainteresować społeczeństwo dość elitarnym sportem i przeciągnąć na swoją stronę neutralnych słuchaczy. Uczestniczy w organizowaniu akcji protestacyjnych, bierze udział w zebraniach i przemawia przed szeroką publicznością. Wie, jak wykorzystywać internet do rozpowszechniania informacji i nie boi się działania, nawet jeśli przeciwnik będzie nieprzejednany. Neuhaus sugeruje odbiorcom, że nie warto czekać z założonymi rękami, nawet nastolatki mogą wziąć się do pracy i ocalić to, co dla nich ważne.
W dużej części „Charlotte i nieoczekiwane odwiedziny” to powieść złożona z końskich wskazówek i tematów społecznych, ale Neuhaus prowadzi historię tak, by zwykli młodzi czytelnicy mieli przyjemność ze śledzenia akcji. Angażuje ich w problemy Charlotte oraz jej przyjaciół, dostarcza zestawu ważnych doświadczeń i sprawia, że czeka się na efekty (chociaż mniej więcej wiadomo, że tylko happy end wynagrodzi lekturowe przeżycia). Neuhaus chce zarażać dzieci miłością do koni i udaje jej się to za sprawą „młodszej”, mniej kryminalnej, a bardziej obyczajowej serii.
piątek, 29 kwietnia 2016
Jeff Kinney: Dziennik Cwaniaczka. Stara bieda
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Wycieczka
„Stara bieda” w wypadku Cwaniaczka to stały zestaw komicznych przygód. W domu Greg traci swoją pozycję raz na rzecz dziadka, raz na rzecz przygarniętego prosiaka, program pomocy w odrabianiu lekcji sprawia, że z pracami domowymi Grega bez trudu radzi sobie kilkuletni geniusz, a tu jeszcze zbliża się obowiązkowy wyjazd na szkolny obóz. Cwaniaczek ze swoim pechem nie powinien się tam wybierać, ale jeśli przypadkiem zmieni zdanie… „Stara bieda” to opowieść o tym, jak rodzą się przekazywane później z pokolenia na pokolenie miejscowe legendy (duch Szczepana Skrobacza nigdy nie zginie), o przygodach z dala od rutyny i o pomysłach grupy dzieciaków dostrzegających uroki obozowiska. „Stara bieda” to standardowy zestaw żartów, wpadek i pułapek, które małym odbiorcom pozwolą beztrosko chichotać nad książką. Chociaż Greg nie należy ani do autorytetów, ani do superbohaterów, ostatecznie wychodzi cało z rozmaitych opresji, a to oznacza sporą dawkę zabawy. Dla tych, którzy lubią czytać, oraz dla tych, którzy czytać nie cierpią.
Seria Dziennik Cwaniaczka zawiera powieści komiksowe z bardzo redukowaną warstwą tekstu. Sytuacje relacjonuje sam zainteresowany, Greg, który nie stroni od ironii i przedstawia także humor sytuacyjny. Ironia sprawdza się w krytycznych komentarzach do nieoczekiwanych scenek, humor sytuacyjny to wabik dla najmłodszych dzieci. Greg bez przerwy ponosi porażki albo wywołuje spektakularne katastrofy (udaje mu się nawet uczestniczyć w wypadku samochodowym, a wszystko przez nakrętkę z tubki pasty do zębów – ten bohater idealnie potrafi zburzyć porządek świata przez jeden detal). Każde zajęcie, którego się podejmie – czy to sprzedawanie lemoniady przed domem, czy porządkowanie parku – prowadzi do ciągu zabawnych wydarzeń i wyzwań. Zresztą przyciąganie komicznych nieszczęść to cecha rodzinna: w końcu dziadek też ma zamiar poznać przez internet bratnie dusze, a niby randka zamienia się u niego w wielką geriatryczną imprezę. Dowcip u Jeffa Kinneya to nie tylko szereg logicznych katastrof – to również tempo. Greg opowiada o konkretnym wydarzeniu, które pełne jest wewnętrznych żartów. Za każdym razem też zawiera zapowiedź następnych wpadek. Akcja ani na moment nie zwalnia, co czyni ją jeszcze bardziej naturalną. A przy tym Kinney pamięta o typowych dla dziecięcego świata mechanizmach i tematach – chętnie je wykorzystuje i odświeża. Tu stereotypy z życia amerykańskiego dzieciaka zostają przekształcone i uśmiesznione – więc lektura (i oglądanie) tomiku to droga od puenty do puenty – te przystanki to czasami odległość jednego akapitu. Dlatego też Cwaniaczka mimo licznych wad można polubić.
Greg swoją relację ubarwia prostymi rysunkami (styl kreski – komiksy o Dilbercie). Kluczowe jest w nich wyczucie absurdu, wyczulenie na rozrywkę. Śmiech z ofiar okazuje się dobroduszny, a jednocześnie nieunikniony. Postaciom nie dzieje się prawdziwa krzywda, a Kinney unika litości. Proponuje za to szereg niebanalnych przygód. W „Starej biedzie” doskonale widać ich wewnętrzną logikę i przemyślaną kompozycję. Autor nie strzela dowcipami na oślep, układa je w przerysowaną karykaturalną historyjkę. Codzienność Grega w krzywym zwierciadle to jakość nie do przecenienia. Różne są czynniki przesądzające o ogromnej popularności cyklu. Dzieci docenią w „Starej biedzie” stopień nasycenia żartami i rozrywkową wymowę bez chronienia bohatera. Dorośli Cwaniaczka polubią między innymi dlatego, że przyzwyczaja dzieci d czytania, pokazuje, że książki nie muszą być męczące ani pouczające, można je traktować jak zabawę. Jeff Kinney doczekał się już wielu naśladowców – przygody Cwaniaczka za każdym jednak razem czymś zaskakują i cieszą się niesłabnącym powodzeniem. Greg popełnia błędy jak każdy, ale jego złe decyzje owocują malowniczymi kataklizmami. To niemal kreskówkowa rozrywka w stylu pop, pełna atrakcyjnych (przynajmniej z punktu widzenia czytelników) pomysłów i wygłupów. Przy tym wszystkim Cwaniaczek pozostaje sobą – pechowcem, przeciętniakiem z niezwykle barwnym życiem codziennym.
Wycieczka
„Stara bieda” w wypadku Cwaniaczka to stały zestaw komicznych przygód. W domu Greg traci swoją pozycję raz na rzecz dziadka, raz na rzecz przygarniętego prosiaka, program pomocy w odrabianiu lekcji sprawia, że z pracami domowymi Grega bez trudu radzi sobie kilkuletni geniusz, a tu jeszcze zbliża się obowiązkowy wyjazd na szkolny obóz. Cwaniaczek ze swoim pechem nie powinien się tam wybierać, ale jeśli przypadkiem zmieni zdanie… „Stara bieda” to opowieść o tym, jak rodzą się przekazywane później z pokolenia na pokolenie miejscowe legendy (duch Szczepana Skrobacza nigdy nie zginie), o przygodach z dala od rutyny i o pomysłach grupy dzieciaków dostrzegających uroki obozowiska. „Stara bieda” to standardowy zestaw żartów, wpadek i pułapek, które małym odbiorcom pozwolą beztrosko chichotać nad książką. Chociaż Greg nie należy ani do autorytetów, ani do superbohaterów, ostatecznie wychodzi cało z rozmaitych opresji, a to oznacza sporą dawkę zabawy. Dla tych, którzy lubią czytać, oraz dla tych, którzy czytać nie cierpią.
Seria Dziennik Cwaniaczka zawiera powieści komiksowe z bardzo redukowaną warstwą tekstu. Sytuacje relacjonuje sam zainteresowany, Greg, który nie stroni od ironii i przedstawia także humor sytuacyjny. Ironia sprawdza się w krytycznych komentarzach do nieoczekiwanych scenek, humor sytuacyjny to wabik dla najmłodszych dzieci. Greg bez przerwy ponosi porażki albo wywołuje spektakularne katastrofy (udaje mu się nawet uczestniczyć w wypadku samochodowym, a wszystko przez nakrętkę z tubki pasty do zębów – ten bohater idealnie potrafi zburzyć porządek świata przez jeden detal). Każde zajęcie, którego się podejmie – czy to sprzedawanie lemoniady przed domem, czy porządkowanie parku – prowadzi do ciągu zabawnych wydarzeń i wyzwań. Zresztą przyciąganie komicznych nieszczęść to cecha rodzinna: w końcu dziadek też ma zamiar poznać przez internet bratnie dusze, a niby randka zamienia się u niego w wielką geriatryczną imprezę. Dowcip u Jeffa Kinneya to nie tylko szereg logicznych katastrof – to również tempo. Greg opowiada o konkretnym wydarzeniu, które pełne jest wewnętrznych żartów. Za każdym razem też zawiera zapowiedź następnych wpadek. Akcja ani na moment nie zwalnia, co czyni ją jeszcze bardziej naturalną. A przy tym Kinney pamięta o typowych dla dziecięcego świata mechanizmach i tematach – chętnie je wykorzystuje i odświeża. Tu stereotypy z życia amerykańskiego dzieciaka zostają przekształcone i uśmiesznione – więc lektura (i oglądanie) tomiku to droga od puenty do puenty – te przystanki to czasami odległość jednego akapitu. Dlatego też Cwaniaczka mimo licznych wad można polubić.
Greg swoją relację ubarwia prostymi rysunkami (styl kreski – komiksy o Dilbercie). Kluczowe jest w nich wyczucie absurdu, wyczulenie na rozrywkę. Śmiech z ofiar okazuje się dobroduszny, a jednocześnie nieunikniony. Postaciom nie dzieje się prawdziwa krzywda, a Kinney unika litości. Proponuje za to szereg niebanalnych przygód. W „Starej biedzie” doskonale widać ich wewnętrzną logikę i przemyślaną kompozycję. Autor nie strzela dowcipami na oślep, układa je w przerysowaną karykaturalną historyjkę. Codzienność Grega w krzywym zwierciadle to jakość nie do przecenienia. Różne są czynniki przesądzające o ogromnej popularności cyklu. Dzieci docenią w „Starej biedzie” stopień nasycenia żartami i rozrywkową wymowę bez chronienia bohatera. Dorośli Cwaniaczka polubią między innymi dlatego, że przyzwyczaja dzieci d czytania, pokazuje, że książki nie muszą być męczące ani pouczające, można je traktować jak zabawę. Jeff Kinney doczekał się już wielu naśladowców – przygody Cwaniaczka za każdym jednak razem czymś zaskakują i cieszą się niesłabnącym powodzeniem. Greg popełnia błędy jak każdy, ale jego złe decyzje owocują malowniczymi kataklizmami. To niemal kreskówkowa rozrywka w stylu pop, pełna atrakcyjnych (przynajmniej z punktu widzenia czytelników) pomysłów i wygłupów. Przy tym wszystkim Cwaniaczek pozostaje sobą – pechowcem, przeciętniakiem z niezwykle barwnym życiem codziennym.
czwartek, 28 kwietnia 2016
Mårten Melin: Chłopak z lasu
Zakamarki, Poznań 2016.
Urok
Przedziwny jest „Chłopak z lasu”, jednocześnie prosty i metaforyczny, nieskomplikowany w warstwie słów, za to gęsty od symboli i znaczeń. To powieść niewielka, dotycząca dojrzewania – da się ją odczytywać jako szwedzką odpowiedź na modę na paranormal romances, zwłaszcza historie o zakazanych miłościach ludzi i wampirów w nurcie pop. A przecież „Chłopak z lasu” mimo programowej naiwności trzynastoletniej Mony zamienia się raczej w niepokojącą baśń niż w komentarz do trendów na rynku wydawniczym.
W życiu Mony nie działoby się nic ekscytującego, gdyby nie Mikael, tajemniczy i bardzo przystojny nieznajomy, który boi się wody, mieszka w lesie i który coraz bardziej angażuje myśli dziewczyny. Mikael irytuje i fascynuje, dla Mony to pierwszy przedstawiciel płci przeciwnej, na którego warto zwrócić uwagę. Powoli dziewczyna odrzuca ważne dotąd kwestie i coraz bardziej daje się omotać postaci, której pozornie wcale na tym nie zależy. I nie byłoby w tym pierwszym zauroczeniu nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Mikael nie ma prawdziwego imienia, a do tego jest trollem. W tym wypadku wakacyjna przygoda jest już wyborem na całe życie. Mona przestaje przejmować się bliskimi, tylko dla ukochanego chce poświęcić wszystko. Skazuje się na wieczną tułaczkę i poczucie niespełnienia – ale o tym jeszcze nie wie. Na razie jest pełna nadziei i ufna.
Mårten Melin przedstawia historię pierwszej miłości w baśniowej wersji, ale też z dużym nastawieniem na realizm otoczenia. Każdy gest wydaje się tu sensowny i zrozumiały. Powoli wyjaśniają się też okoliczne tajemnice i sekret znikających z pewnego gospodarstwa świń. Atmosferę wakacyjnego spokoju i nudy mąci niezdefiniowana groza. Zauroczenie w tej wersji nie jest idealizowane ani czyste, bo chociaż bohaterowie są bardzo młodzi, koncentrują isę na pożądaniu – ładnie w powieści maskowanym.
Ciekawy jest zresztą sposób prowadzenia narracji. Mona relacjonuje przygody, posługując się prostym językiem, z częstymi odwołaniami do dialogów. Nie zajmuje się specjalnie opisami, podkreśla własne uczucia precyzyjnie, szybko i bez sentymentów. To sprawia, że rozdziały automatycznie się skracają, aż dochodzą do karykaturalnie małych (jak na powieść) form. W dodatku w samej akcji dzieje się niewiele: wątek Mikaela, wątek Lukasa i jego farmy, gdzieś w tle ojciec czy przyjaciółka, która przełamuje barierę wieku niewinności. Rozdziały to czasem przygotowania do spotkania, czasem drobny z niego wyimek (zresztą – zapowiadany w tytule, na przykład „Całuję Mikaela”). Ta powieść rozgrywa się inaczej, polega na stałym wstrząsaniu czytelnikami za sprawą drobnych gestów – które niewiele znaczyłyby jako jedne z naturalnych doznań nastolatków – gdyby nie obiekt zainteresowań Mony. Szereg emocji kumuluje się w wizerunku Mikaela, jedynym elemencie wymykającym się znanej czytelnikom rzeczywistości.
Jest „Chłopak z lasu” powieścią, w której to, co niewypowiedziane, może być ważniejsze niż same słowa. Melin sięga po nieskomplikowaną fabułę, ale moc tej publikacji polegać będzie w dużej mierze na klimacie i na rysowaniu relacji między parą bohaterów. Mona walczy o własne marzenia, z których do niedawna nie zdawała sobie nawet sprawy. Teraz zyskuje w życiu cel, nawet jeśli miałaby za niego zapłacić najwyższą cenę. Czy to definicja młodości czy raczej obrazek z nastoletniej drogi do zguby – odbiorcy sami podejmą decyzję. Faktem jest, że „Chłopak z lasu” intryguje i uwodzi niepokojącymi tonami. To ciekawa odskocznia od standardowych historii o pierwszej miłości – z odświeżającym pomysłem, zagadką i przeżyciami spoza nurtu pop.
Urok
Przedziwny jest „Chłopak z lasu”, jednocześnie prosty i metaforyczny, nieskomplikowany w warstwie słów, za to gęsty od symboli i znaczeń. To powieść niewielka, dotycząca dojrzewania – da się ją odczytywać jako szwedzką odpowiedź na modę na paranormal romances, zwłaszcza historie o zakazanych miłościach ludzi i wampirów w nurcie pop. A przecież „Chłopak z lasu” mimo programowej naiwności trzynastoletniej Mony zamienia się raczej w niepokojącą baśń niż w komentarz do trendów na rynku wydawniczym.
W życiu Mony nie działoby się nic ekscytującego, gdyby nie Mikael, tajemniczy i bardzo przystojny nieznajomy, który boi się wody, mieszka w lesie i który coraz bardziej angażuje myśli dziewczyny. Mikael irytuje i fascynuje, dla Mony to pierwszy przedstawiciel płci przeciwnej, na którego warto zwrócić uwagę. Powoli dziewczyna odrzuca ważne dotąd kwestie i coraz bardziej daje się omotać postaci, której pozornie wcale na tym nie zależy. I nie byłoby w tym pierwszym zauroczeniu nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Mikael nie ma prawdziwego imienia, a do tego jest trollem. W tym wypadku wakacyjna przygoda jest już wyborem na całe życie. Mona przestaje przejmować się bliskimi, tylko dla ukochanego chce poświęcić wszystko. Skazuje się na wieczną tułaczkę i poczucie niespełnienia – ale o tym jeszcze nie wie. Na razie jest pełna nadziei i ufna.
Mårten Melin przedstawia historię pierwszej miłości w baśniowej wersji, ale też z dużym nastawieniem na realizm otoczenia. Każdy gest wydaje się tu sensowny i zrozumiały. Powoli wyjaśniają się też okoliczne tajemnice i sekret znikających z pewnego gospodarstwa świń. Atmosferę wakacyjnego spokoju i nudy mąci niezdefiniowana groza. Zauroczenie w tej wersji nie jest idealizowane ani czyste, bo chociaż bohaterowie są bardzo młodzi, koncentrują isę na pożądaniu – ładnie w powieści maskowanym.
Ciekawy jest zresztą sposób prowadzenia narracji. Mona relacjonuje przygody, posługując się prostym językiem, z częstymi odwołaniami do dialogów. Nie zajmuje się specjalnie opisami, podkreśla własne uczucia precyzyjnie, szybko i bez sentymentów. To sprawia, że rozdziały automatycznie się skracają, aż dochodzą do karykaturalnie małych (jak na powieść) form. W dodatku w samej akcji dzieje się niewiele: wątek Mikaela, wątek Lukasa i jego farmy, gdzieś w tle ojciec czy przyjaciółka, która przełamuje barierę wieku niewinności. Rozdziały to czasem przygotowania do spotkania, czasem drobny z niego wyimek (zresztą – zapowiadany w tytule, na przykład „Całuję Mikaela”). Ta powieść rozgrywa się inaczej, polega na stałym wstrząsaniu czytelnikami za sprawą drobnych gestów – które niewiele znaczyłyby jako jedne z naturalnych doznań nastolatków – gdyby nie obiekt zainteresowań Mony. Szereg emocji kumuluje się w wizerunku Mikaela, jedynym elemencie wymykającym się znanej czytelnikom rzeczywistości.
Jest „Chłopak z lasu” powieścią, w której to, co niewypowiedziane, może być ważniejsze niż same słowa. Melin sięga po nieskomplikowaną fabułę, ale moc tej publikacji polegać będzie w dużej mierze na klimacie i na rysowaniu relacji między parą bohaterów. Mona walczy o własne marzenia, z których do niedawna nie zdawała sobie nawet sprawy. Teraz zyskuje w życiu cel, nawet jeśli miałaby za niego zapłacić najwyższą cenę. Czy to definicja młodości czy raczej obrazek z nastoletniej drogi do zguby – odbiorcy sami podejmą decyzję. Faktem jest, że „Chłopak z lasu” intryguje i uwodzi niepokojącymi tonami. To ciekawa odskocznia od standardowych historii o pierwszej miłości – z odświeżającym pomysłem, zagadką i przeżyciami spoza nurtu pop.
środa, 27 kwietnia 2016
Jagoda Miłoszewicz: Chata Magoda. Ucieczka na wieś
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Zmiana życia
Ucieczka na wieś to stały temat programów telewizji liefstyle’owych oraz częsty motyw z obyczajówek dla pań. Mało kto jednak, snując modne marzenia o zwolnieniu tempa życia, zdaje sobie sprawę z rzeczywistej ceny takiej decyzji. „Chata Magoda” to zestaw wskazówek, przestrój i wspomnień spisanych przez Jagodę Miłoszewicz – a dotyczących przeprowadzki w Bieszczady. Autorka zajmuje się przygotowaniem odbiorców do najczęstszych wyzwań, ale prezentuje też uroki bieszczadzkiego życia. Pewna jest, że to zmiana nie dla każdego i dobrze wie, że niezdecydowanych raczej przepłoszy, pozwalając im uniknąć rozczarowań w niedalekiej przyszłości. Życie na wsi, wśród ludzi o specyficznym sposobie bycia, ma – jak wszędzie – swoje dobre i złe strony. Miłoszewicz dostrzega jedne i drugie, chociaż zachowuje pewną dozę optymizmu: tu znalazła swoje miejsce i tu czuje się szczęśliwa. Dzieli się z innymi swoimi refleksjami i przedstawia znajomych.
„Chata Magoda” to książka-album, wszystkiego w niej po trochu. Obowiązkowo podaje autorka rozmaite wypróbowane przepisy kulinarne na wykorzystanie darów natury (poza samodzielnie uprawianymi roślinami można też przeczesywać łąki w poszukiwaniu jadalnych dziko rosnących roślin). Podpowiada, jakie zwierzęta można w Bieszczadach hodować (i na jaki koszt się w związku z tym nastawić, na co wracać uwagę przy przygotowywaniu miejsca na hodowlę). Poucza, jak radzić sobie ze szkodnikami, jakie rośliny dobrze czują się w swoim sąsiedztwie, wskazuje dobrodziejstwa płynące z przestrzegania zaleceń z księżycowego kalendarza. Oprócz porad gospodarskich sięga i po motywy „designerskie” – dla tych, którzy lubią ozdabiać mieszkania własnoręcznie przygotowanymi przedmiotami ma kilka podpowiedzi. Osobny temat powracający w książce to sama budowa domu. Autorka przypomina, że domy można budować z bali, przenosić, pokazuje ciekawe rozwiązania odbiorcom, którzy chcieliby pozostać w harmonii z przyrodą. Ostrzega przed utrudnieniami, ale przytacza też całe szeregi porad od tych, którzy znają się na swoim fachu. Zapewnia więc czytelnikom podstawową wiedzę, niezbędną, jeśli chcieliby się osiedlić w Bieszczadach (często też przydatną w innych warunkach). „Chata Magoda” rzeczywiście daje chwilę wytchnienia od cywilizacyjnego pośpiechu – jednocześnie jest to książka pełna faktów i fachowych uwag. Miłoszewicz znajduje w niej też miejsce na lekkie impresje (próbuje słowami zastępować zdjęcia, zatrzymywać ulotne wrażenia). Do tego wprowadza galerię ciekawych postaci – sąsiadów i znajomych, którzy – tak jak ona – znaleźli w Bieszczadach swoje miejsce i kierują się marzeniami. To często artyści (lub niezwykli rzemieślnicy) wytwarzający piękne przedmioty, dzielący się pasją z innymi. Ogromna jest ta publikacja, a ponieważ autorka nie wprowadza uszeregowania tematycznego, żadna kwestia nie zdąży zmęczyć.
Malowniczej opowieści (a tym bardziej przemyśleniom) stale towarzyszą zdjęcia. O ile w tekście Jagoda Miłoszewicz nie zawsze reklamuje wybrany przez siebie styl życia, o tyle artystyczne fotografie stanowią najlepszą zachętę do takiej właśnie egzystencji. Wszystko tu jest piękne, zachwyca detalami i spokojem, przepełnione jest atmosferą szczęśliwości powszechnej – nieważne, czy autorka fotografuje rozleniwionego kota, czy prostą potrawę z sezonowych składników. Jagoda Miłoszewicz dzieli się z czytelnikami swoim sposobem na życie. Dokłada wszelkich starań, żeby rozwiać ewentualne wątpliwości i podzielić się zdobytą wiedzą oraz doświadczeniami. Przy okazji wpisuje się też w trend przenoszenia do tradycyjnych publikacji blogów lifestyle’owych – jednak daje znacznie pełniejszy obraz wybranej egzystencji. Ta autorka, chociaż zaprasza do swojego życia, nie stara się na siłę bratać z czytelnikami. Jej książka cenna jest nie tylko ze względu na wymowę artystyczno-estetyczną, ale przede wszystkim z uwagi na zestaw wskazówek.
Zmiana życia
Ucieczka na wieś to stały temat programów telewizji liefstyle’owych oraz częsty motyw z obyczajówek dla pań. Mało kto jednak, snując modne marzenia o zwolnieniu tempa życia, zdaje sobie sprawę z rzeczywistej ceny takiej decyzji. „Chata Magoda” to zestaw wskazówek, przestrój i wspomnień spisanych przez Jagodę Miłoszewicz – a dotyczących przeprowadzki w Bieszczady. Autorka zajmuje się przygotowaniem odbiorców do najczęstszych wyzwań, ale prezentuje też uroki bieszczadzkiego życia. Pewna jest, że to zmiana nie dla każdego i dobrze wie, że niezdecydowanych raczej przepłoszy, pozwalając im uniknąć rozczarowań w niedalekiej przyszłości. Życie na wsi, wśród ludzi o specyficznym sposobie bycia, ma – jak wszędzie – swoje dobre i złe strony. Miłoszewicz dostrzega jedne i drugie, chociaż zachowuje pewną dozę optymizmu: tu znalazła swoje miejsce i tu czuje się szczęśliwa. Dzieli się z innymi swoimi refleksjami i przedstawia znajomych.
„Chata Magoda” to książka-album, wszystkiego w niej po trochu. Obowiązkowo podaje autorka rozmaite wypróbowane przepisy kulinarne na wykorzystanie darów natury (poza samodzielnie uprawianymi roślinami można też przeczesywać łąki w poszukiwaniu jadalnych dziko rosnących roślin). Podpowiada, jakie zwierzęta można w Bieszczadach hodować (i na jaki koszt się w związku z tym nastawić, na co wracać uwagę przy przygotowywaniu miejsca na hodowlę). Poucza, jak radzić sobie ze szkodnikami, jakie rośliny dobrze czują się w swoim sąsiedztwie, wskazuje dobrodziejstwa płynące z przestrzegania zaleceń z księżycowego kalendarza. Oprócz porad gospodarskich sięga i po motywy „designerskie” – dla tych, którzy lubią ozdabiać mieszkania własnoręcznie przygotowanymi przedmiotami ma kilka podpowiedzi. Osobny temat powracający w książce to sama budowa domu. Autorka przypomina, że domy można budować z bali, przenosić, pokazuje ciekawe rozwiązania odbiorcom, którzy chcieliby pozostać w harmonii z przyrodą. Ostrzega przed utrudnieniami, ale przytacza też całe szeregi porad od tych, którzy znają się na swoim fachu. Zapewnia więc czytelnikom podstawową wiedzę, niezbędną, jeśli chcieliby się osiedlić w Bieszczadach (często też przydatną w innych warunkach). „Chata Magoda” rzeczywiście daje chwilę wytchnienia od cywilizacyjnego pośpiechu – jednocześnie jest to książka pełna faktów i fachowych uwag. Miłoszewicz znajduje w niej też miejsce na lekkie impresje (próbuje słowami zastępować zdjęcia, zatrzymywać ulotne wrażenia). Do tego wprowadza galerię ciekawych postaci – sąsiadów i znajomych, którzy – tak jak ona – znaleźli w Bieszczadach swoje miejsce i kierują się marzeniami. To często artyści (lub niezwykli rzemieślnicy) wytwarzający piękne przedmioty, dzielący się pasją z innymi. Ogromna jest ta publikacja, a ponieważ autorka nie wprowadza uszeregowania tematycznego, żadna kwestia nie zdąży zmęczyć.
Malowniczej opowieści (a tym bardziej przemyśleniom) stale towarzyszą zdjęcia. O ile w tekście Jagoda Miłoszewicz nie zawsze reklamuje wybrany przez siebie styl życia, o tyle artystyczne fotografie stanowią najlepszą zachętę do takiej właśnie egzystencji. Wszystko tu jest piękne, zachwyca detalami i spokojem, przepełnione jest atmosferą szczęśliwości powszechnej – nieważne, czy autorka fotografuje rozleniwionego kota, czy prostą potrawę z sezonowych składników. Jagoda Miłoszewicz dzieli się z czytelnikami swoim sposobem na życie. Dokłada wszelkich starań, żeby rozwiać ewentualne wątpliwości i podzielić się zdobytą wiedzą oraz doświadczeniami. Przy okazji wpisuje się też w trend przenoszenia do tradycyjnych publikacji blogów lifestyle’owych – jednak daje znacznie pełniejszy obraz wybranej egzystencji. Ta autorka, chociaż zaprasza do swojego życia, nie stara się na siłę bratać z czytelnikami. Jej książka cenna jest nie tylko ze względu na wymowę artystyczno-estetyczną, ale przede wszystkim z uwagi na zestaw wskazówek.
wtorek, 26 kwietnia 2016
Eliza Piotrowska: Ciocia Jadzia w Rio
Media Rodzina, Poznań 2016.
Ślub cioci
Ciocia Jadzia to gwarancja wielu przygód i bohaterka, która czasami wymaga opieki jak dziecko, a czasami zachowuje się jak jej mała bratanica. Teraz ciocię Jadzię czekają ogromne zmiany: ma wziąć ślub z wujkiem Zenkiem, a w tym celu musi udać się do Rio. Za tydzień cała rodzina trafi więc do Brazylii, niektórzy z misją (niesienie welonu na ślubie), inni z kompleksami. Ciocia Jadzia nie przejmuje się niczym: zamierza uszyć sukienkę z firanki, a zamiast eleganckich pantofli kupić białe tenisówki, dużo bardziej praktyczne. Najważniejsze, że będzie ze swoim ukochanym i już nic ich nie rozdzieli. W Brazylii czeka mnóstwo atrakcji: tu ciocia Jadzia może kupić prawdziwą suknię ślubną, ciocia Pelagia – znaleźć wielką miłość. Kto wygra na olimpiadzie, dlaczego mama owija się kościelnym obrusem i jakie słowa są potrzebne – to okaże się w trakcie czytania bardzo wesołej historii z elementami edukacyjnymi.
Eliza Piotrowska dba o zaznaczenie kolorytu lokalnego, bo to jednocześnie sposób na wzbudzenie w dzieciach ciekawości świata. Podaje więc kilka słówek, przedstawia motyw zmiany czasu, wprowadza Murzyna Paiola, przewodnika po Brazylii. Pod Pomnikiem Chrystusa Odkupiciela zaczyna się dyskusja o Świebodzinie, a w sklepach z ubraniami Pelagia dowie się czegoś o idealnej figurze według miejscowych. Bohaterka poznaje plażę i ocean, wybiera się też na stadion i próbuje lokalnej kuchni. Znajduje odpowiedni dla siebie sport, capoeira łączy sztukę walki i tańca. W tej książeczce dzieje się bardzo dużo. Ślub cioci Jadzi to doskonały pretekst do kolejnej zagranicznej wyprawy i poznawania zwyczajności w obcym kraju – zderzenie kultur oraz obyczajów. Ale dzieje się t u wiele również na płaszczyźnie bajkowej, nie można bowiem przegapić ani występu cioci Jadzi, ani niezwykłego ślubu, zupełnie innego niż wszystkie znane z filmów i baśni. Przy cioci Jadzi bowiem nic nie może być zwyczajne czy nudne. Czasami do opowieści wkracza absurd i wtedy bohaterowie muszą poradzić sobie w niekonwencjonalny sposób z rozmaitymi wyzwaniami. Wszystko z perspektywy dziecka wygląda zachęcająco – nawet spory dorosłych nie są zbyt poważne.
„Ciocia Jadzia w Rio”, kolejny tomik napisany i zilustrowany przez Elizę Piotrowską, to poza edukowaniem dzieci również popis dowcipu. Bohaterowie są tu momentami karykaturalizowani, a kolejne ich osiągnięcia – puentowane komicznie. Jedni dorośli starają się zawsze być poważni i rozsądni, inni tego nie potrafią i wpasowują się w dziecięce wybryki. Akcja rozgrywa się błyskawicznie, co sprzyja wydobywaniu nonsensów. Piotrowska bardzo dobrze bawi się kreacją cioci Jadzi, pozwala jej na wiele szaleństw, bo wie, że ta postać stanowi łącznik między dorosłymi i maluchami. Humor pomaga przyswajać prezentowane wiadomości, ale sprawia też, że kilkulatki polubią ciocię Jadzię. Eliza Piotrowska od czasu do czasu puszcza też oko do dorosłych, mieszcząc w narracji dowcipy dla nich.
Na tekście „Cioci Jadzi w Rio” dzieci mogą ćwiczyć sztukę czytania. Zachętą będą tu również kolorowe ilustracje utrzymane w stylu bardzo prostych rysunków komiksowych. Na nich Piotrowska także akcentuje dysproporcje między postaciami czy nieprawdopodobne wydarzenia spoza wyobraźni dorosłych. Zabiera odbiorców do różnych miejsc – do restauracji z brazylijską sambą, na stadion czy na lotnisko. Na każdej stronie roi się od uśmiechniętych postaci – to najlepsza z możliwych reklam. Te dzieci, które znają już serię książeczek o cioci Jadzi, wiedzą, czego się po Elizie Piotrowskiej spodziewać. To ciekawa autorka, która rozumie świat najmłodszych i potrafi wykorzystywać najbardziej zwariowane pomysły tak, by dzięki nim jednocześnie bawić i uczyć.
Ślub cioci
Ciocia Jadzia to gwarancja wielu przygód i bohaterka, która czasami wymaga opieki jak dziecko, a czasami zachowuje się jak jej mała bratanica. Teraz ciocię Jadzię czekają ogromne zmiany: ma wziąć ślub z wujkiem Zenkiem, a w tym celu musi udać się do Rio. Za tydzień cała rodzina trafi więc do Brazylii, niektórzy z misją (niesienie welonu na ślubie), inni z kompleksami. Ciocia Jadzia nie przejmuje się niczym: zamierza uszyć sukienkę z firanki, a zamiast eleganckich pantofli kupić białe tenisówki, dużo bardziej praktyczne. Najważniejsze, że będzie ze swoim ukochanym i już nic ich nie rozdzieli. W Brazylii czeka mnóstwo atrakcji: tu ciocia Jadzia może kupić prawdziwą suknię ślubną, ciocia Pelagia – znaleźć wielką miłość. Kto wygra na olimpiadzie, dlaczego mama owija się kościelnym obrusem i jakie słowa są potrzebne – to okaże się w trakcie czytania bardzo wesołej historii z elementami edukacyjnymi.
Eliza Piotrowska dba o zaznaczenie kolorytu lokalnego, bo to jednocześnie sposób na wzbudzenie w dzieciach ciekawości świata. Podaje więc kilka słówek, przedstawia motyw zmiany czasu, wprowadza Murzyna Paiola, przewodnika po Brazylii. Pod Pomnikiem Chrystusa Odkupiciela zaczyna się dyskusja o Świebodzinie, a w sklepach z ubraniami Pelagia dowie się czegoś o idealnej figurze według miejscowych. Bohaterka poznaje plażę i ocean, wybiera się też na stadion i próbuje lokalnej kuchni. Znajduje odpowiedni dla siebie sport, capoeira łączy sztukę walki i tańca. W tej książeczce dzieje się bardzo dużo. Ślub cioci Jadzi to doskonały pretekst do kolejnej zagranicznej wyprawy i poznawania zwyczajności w obcym kraju – zderzenie kultur oraz obyczajów. Ale dzieje się t u wiele również na płaszczyźnie bajkowej, nie można bowiem przegapić ani występu cioci Jadzi, ani niezwykłego ślubu, zupełnie innego niż wszystkie znane z filmów i baśni. Przy cioci Jadzi bowiem nic nie może być zwyczajne czy nudne. Czasami do opowieści wkracza absurd i wtedy bohaterowie muszą poradzić sobie w niekonwencjonalny sposób z rozmaitymi wyzwaniami. Wszystko z perspektywy dziecka wygląda zachęcająco – nawet spory dorosłych nie są zbyt poważne.
„Ciocia Jadzia w Rio”, kolejny tomik napisany i zilustrowany przez Elizę Piotrowską, to poza edukowaniem dzieci również popis dowcipu. Bohaterowie są tu momentami karykaturalizowani, a kolejne ich osiągnięcia – puentowane komicznie. Jedni dorośli starają się zawsze być poważni i rozsądni, inni tego nie potrafią i wpasowują się w dziecięce wybryki. Akcja rozgrywa się błyskawicznie, co sprzyja wydobywaniu nonsensów. Piotrowska bardzo dobrze bawi się kreacją cioci Jadzi, pozwala jej na wiele szaleństw, bo wie, że ta postać stanowi łącznik między dorosłymi i maluchami. Humor pomaga przyswajać prezentowane wiadomości, ale sprawia też, że kilkulatki polubią ciocię Jadzię. Eliza Piotrowska od czasu do czasu puszcza też oko do dorosłych, mieszcząc w narracji dowcipy dla nich.
Na tekście „Cioci Jadzi w Rio” dzieci mogą ćwiczyć sztukę czytania. Zachętą będą tu również kolorowe ilustracje utrzymane w stylu bardzo prostych rysunków komiksowych. Na nich Piotrowska także akcentuje dysproporcje między postaciami czy nieprawdopodobne wydarzenia spoza wyobraźni dorosłych. Zabiera odbiorców do różnych miejsc – do restauracji z brazylijską sambą, na stadion czy na lotnisko. Na każdej stronie roi się od uśmiechniętych postaci – to najlepsza z możliwych reklam. Te dzieci, które znają już serię książeczek o cioci Jadzi, wiedzą, czego się po Elizie Piotrowskiej spodziewać. To ciekawa autorka, która rozumie świat najmłodszych i potrafi wykorzystywać najbardziej zwariowane pomysły tak, by dzięki nim jednocześnie bawić i uczyć.
poniedziałek, 25 kwietnia 2016
Katarzyna Bajerowicz: Miodowy blok rysunkowy. Do wycinania, klejenia, malowania i dobrej zabawy
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Pszczele ćwiczenia
Katarzyna Bajerowicz zawsze ma w swoich blokach rysunkowych świetne pomysły na połączenie zabawy, edukacji oraz ćwiczeń dla dzieci. „Miodowy blok rysunkowy”, czyli uzupełnienie książki „Opowiem ci, mamo… skąd się bierze miód?” to kolejna propozycja, której nie wolno odbiorcom przegapić. Każda parzysta strona, czyli tył kolorowanki lub wyzwania, jest pusta, jeśli nie liczyć drobnej opowiastki o pszczołach. Płaszczyznę kartki można będzie dowolnie zamalowywać, realizując artystyczne wizje – lub podjąć wyznanie i zilustrować podawane wiadomości. Krótkie notki o pszczołach, miodzie i (czasami) o różnych owadach same w sobie są zajmujące, nie potrzebują dodatkowej graficznej oprawy. Autorka realizuje założenia cyklu: bloki w Naszej Księgarni są zadrukowywane jednostronnie, by można było używać różnych rodzajów flamastrów i farb bez obaw, że zniszczy się rysunek z drugiej strony. Bajerowicz wypełnia miejsce, angażując przy okazji czytelników w opowieść o pszczołach.
Właściwe zadania mieszczą się na stronach nieparzystych i wywodzą się z tradycyjnych łamigłówek dla dzieci. Katarzyna Bajerowicz sięga tu po labirynty, porównywanki czy kolorowanie według podanego wzoru, by odkryć przesłanie obrazka. Co pewien czas wstawia łąkowe pejzaże do pokolorowania. Raz pojawia się pomysł na motyla z rolki po papierze toaletowym, co może zachęcić najmłodszych do stworzenia całej chmary „owadów” (i zapewni niewymagające kosztów zajęcie na długi czas). Do tego autorka wprowadza twórcze metody ozdabiania kartek – przekonuje odbiorców, by z odcisków palców tworzyli pszczoły i kwiatki, co z pewnością najmłodszym bardzo przypadnie do gustu. Kilka razy dzieci będą się też wprawiać w prowadzeniu kredki przy pszczelich szlaczkach. Z plastrów miodu układać można wzory, a słoiki z przetworami i etykietki na słoiki z miodem czekają na wypełnienie. Będzie zatem twórczo, kolorowo i kreatywnie. Dzieci z mniej wyćwiczoną wyobraźnią mogą skorzystać z podpowiedzi autorki i kontynuować zaczęte przez nią wzory, ale część maluchów znajdzie własne sposoby na kreatywne stematyzowane rysunki. W „Miodowym bloku rysunkowym” zabawa i ciekawość dominują nad pracą, żaden kilkulatek nie będzie więc narzekał na nadmiar pracy. Katarzyna Bajerowicz dostarcza dzieciom sporo wyzwań, ale czyni to z wielką pasją i radością tworzenia – to podejście udziela się odbiorcom.
Niepostrzeżenie kilkulatki będą się tu przygotowywać się do nauki pisania (lub ćwiczyć rękę, jeśli już zaczęły chodzić do szkoły) – nie będą wprawdzie oceniane za precyzyjnie rysowane kształty czy sztukę kolorowania, ale każdy chciałby rysować tak jak Katarzyna Bajerowicz. W takim bloku i ze wskazówkami autorki wydaje się to całkiem możliwe – najmłodsi więc bez namawiania spróbują swoich sił w wykonywaniu kolejnych poleceń. Tak urozmaicane zadania nie męczą i pozwalają długo cieszyć się książką. „Miodowym blokiem rysunkowym” Katarzyna Bajerowicz tylko potwierdza swoją mocną pozycję na rynku książek dla dzieci. Wzbudza ciekawość, pokazuje świat i sprawia, że najmłodsi będą się uważnie przyglądać przyrodzie. Kolejne pszczele ciekawostki mogą w takim układzie stanowić nagrody za dobrze wypełnione zadanie, przerywnik w kolorowaniu lub fascynującą (naprawdę!) opowieść o życiu pszczół. U Katarzyny Bajerowicz zawsze jest wesoło, a to prosta droga do zachęcania kilkulatków do książek. A ponieważ „Miodowy blok rysunkowy” jest kolejną propozycją tej autorki (nie tylko odniesieniem do serii Opowiem ci, mamo, ale też tomikiem współtworzącym odrębny cykl bloków rysunkowych), nie trzeba przekonywać ani dzieci, ani rodziców, że wszystkich czeka dobra zabawa. Takich książek jak „Miodowy blok rysunkowy” potrzeba na rynku.
Pszczele ćwiczenia
Katarzyna Bajerowicz zawsze ma w swoich blokach rysunkowych świetne pomysły na połączenie zabawy, edukacji oraz ćwiczeń dla dzieci. „Miodowy blok rysunkowy”, czyli uzupełnienie książki „Opowiem ci, mamo… skąd się bierze miód?” to kolejna propozycja, której nie wolno odbiorcom przegapić. Każda parzysta strona, czyli tył kolorowanki lub wyzwania, jest pusta, jeśli nie liczyć drobnej opowiastki o pszczołach. Płaszczyznę kartki można będzie dowolnie zamalowywać, realizując artystyczne wizje – lub podjąć wyznanie i zilustrować podawane wiadomości. Krótkie notki o pszczołach, miodzie i (czasami) o różnych owadach same w sobie są zajmujące, nie potrzebują dodatkowej graficznej oprawy. Autorka realizuje założenia cyklu: bloki w Naszej Księgarni są zadrukowywane jednostronnie, by można było używać różnych rodzajów flamastrów i farb bez obaw, że zniszczy się rysunek z drugiej strony. Bajerowicz wypełnia miejsce, angażując przy okazji czytelników w opowieść o pszczołach.
Właściwe zadania mieszczą się na stronach nieparzystych i wywodzą się z tradycyjnych łamigłówek dla dzieci. Katarzyna Bajerowicz sięga tu po labirynty, porównywanki czy kolorowanie według podanego wzoru, by odkryć przesłanie obrazka. Co pewien czas wstawia łąkowe pejzaże do pokolorowania. Raz pojawia się pomysł na motyla z rolki po papierze toaletowym, co może zachęcić najmłodszych do stworzenia całej chmary „owadów” (i zapewni niewymagające kosztów zajęcie na długi czas). Do tego autorka wprowadza twórcze metody ozdabiania kartek – przekonuje odbiorców, by z odcisków palców tworzyli pszczoły i kwiatki, co z pewnością najmłodszym bardzo przypadnie do gustu. Kilka razy dzieci będą się też wprawiać w prowadzeniu kredki przy pszczelich szlaczkach. Z plastrów miodu układać można wzory, a słoiki z przetworami i etykietki na słoiki z miodem czekają na wypełnienie. Będzie zatem twórczo, kolorowo i kreatywnie. Dzieci z mniej wyćwiczoną wyobraźnią mogą skorzystać z podpowiedzi autorki i kontynuować zaczęte przez nią wzory, ale część maluchów znajdzie własne sposoby na kreatywne stematyzowane rysunki. W „Miodowym bloku rysunkowym” zabawa i ciekawość dominują nad pracą, żaden kilkulatek nie będzie więc narzekał na nadmiar pracy. Katarzyna Bajerowicz dostarcza dzieciom sporo wyzwań, ale czyni to z wielką pasją i radością tworzenia – to podejście udziela się odbiorcom.
Niepostrzeżenie kilkulatki będą się tu przygotowywać się do nauki pisania (lub ćwiczyć rękę, jeśli już zaczęły chodzić do szkoły) – nie będą wprawdzie oceniane za precyzyjnie rysowane kształty czy sztukę kolorowania, ale każdy chciałby rysować tak jak Katarzyna Bajerowicz. W takim bloku i ze wskazówkami autorki wydaje się to całkiem możliwe – najmłodsi więc bez namawiania spróbują swoich sił w wykonywaniu kolejnych poleceń. Tak urozmaicane zadania nie męczą i pozwalają długo cieszyć się książką. „Miodowym blokiem rysunkowym” Katarzyna Bajerowicz tylko potwierdza swoją mocną pozycję na rynku książek dla dzieci. Wzbudza ciekawość, pokazuje świat i sprawia, że najmłodsi będą się uważnie przyglądać przyrodzie. Kolejne pszczele ciekawostki mogą w takim układzie stanowić nagrody za dobrze wypełnione zadanie, przerywnik w kolorowaniu lub fascynującą (naprawdę!) opowieść o życiu pszczół. U Katarzyny Bajerowicz zawsze jest wesoło, a to prosta droga do zachęcania kilkulatków do książek. A ponieważ „Miodowy blok rysunkowy” jest kolejną propozycją tej autorki (nie tylko odniesieniem do serii Opowiem ci, mamo, ale też tomikiem współtworzącym odrębny cykl bloków rysunkowych), nie trzeba przekonywać ani dzieci, ani rodziców, że wszystkich czeka dobra zabawa. Takich książek jak „Miodowy blok rysunkowy” potrzeba na rynku.
niedziela, 24 kwietnia 2016
Paulina Mikuła: Mówiąc Inaczej. Jak pisać i mówić, żeby się nie pogubić
Flow Books, Kraków 2016.
Zasady słownikowe
Jeżeli ktoś spróbuje czytać książkę Pauliny Mikuły „Mówiąc Inaczej” na wyrywki, może trafić na fragment, który zrazi go i do autorki, i do językowych pouczeń (bo jak inaczej podejść do protekcjonalnego i niezbyt fortunnego sformułowania, że „nie należy karcić tych, którzy posługują się regionalizmami”?).Mikuła bowiem o językowych pułapkach opowiada w specyficzny sposób. Lepiej czytać jej tom po kolei i przyzwyczajać się do nieformalnego stylu – oraz do poglądów autorki, tu i ówdzie przemycanych – niż szukać słownikowych porad. Autorka vloga w książce próbuje wykorzystać internetową formę porozumienia z odbiorcami, zwraca się do nich bezpośrednio, raz poucza, raz rozśmiesza, raz mówi coś o sobie – w ten sposób lekko rozmywa właściwy temat, czyli zawiłości językowe – i zyskuje uznanie młodszych pokoleń, które dość mają szkolnej nudy i mentorskich tonów.
Rozmaite błędy językowe znajdują tu omówienie. Autorka stosuje mnemotechniczne sztuczki, żeby poprawne formy utrwaliły się czytelnikom. Odwołuje się albo do absurdalnych przykładów, albo osobistych uwag. Niewłaściwe zastosowania sformułować zawsze są zaznaczane przekreśleniem. Jeśli do tego weźmie się pod uwagę emocjonalne komentarze Mikuły – łatwo zrozumieć, że taki poradnik był młodym odbiorcom potrzebny. Starsi dużo chętniej sięgać będą do tomów Bralczyka czy Miodka – lub korzystać z poradni językowych i słowników. Paulina Mikuła swoje miejsce znajduje w potocznym komentowaniu błędnych językowych przyzwyczajeń i w jako takiej równowadze między statusem polonistki i kumpla.
Próbuje Paulina Mikuła zdobyć czytelników i stać się ekspertem od poprawnej polszczyzny, ale co pewien czas przekreśla szansę na charyzmę tłumaczeniem się z kompleksów. Wiele razy podkreśla, że na studiach nie wybrała specjalizacji nauczycielskiej, przez co nie może uczyć w szkole, rozlicza się też z popełnianych błędów językowych – u młodszych odbiorców jawi się przez to bardziej szczerze (i mniej belfersko), starszym wyda się z kolei dość naiwna i niepewna, usztywniana przyjętą rolą. Nie da się jednak pogodzić różnych grup czytelników, a internauci zdecydowanie podchwycą luzacki styl autorki.
Językowe pomyłki omawiane są w tekstach o różnej objętości: czasem wystarcza jeden akapit, czasem potrzeba kilku stron na rozwianie wątpliwości. Zdarza się, że autorka rozprawia się z powszechnymi przekonaniami na temat swoich studiów (bardzo kontrowersyjna wydaje się teza, że polonista nie musi dobrze znać ortografii, rodzi bowiem pytanie, kto powinien ją znać – dla absolwenta filologii polskiej to jedno z podstawowych narzędzi pracy i dziwi przyzwolenie na nonszalancję w tej kwestii, zwłaszcza że w nauce języków obcych nie ma miejsca na nieprzestrzeganie zasad pisowni). Paulina Mikuła jest kolejną autorką, która dała się poznać najpierw w przestrzeni internetowej, a dopiero w drugiej kolejności na tradycyjnym rynku wydawniczym. Co ciekawe, pokonuje drogę, którą już przeszło liczne grono autorów blogów lifestyle’owych czy stron popularnonaukowych, dopiero teraz walcząc o medialność języka polskiego (dobrze wie, że eksponowanie dekoltu pomoże jej w zwiększeniu popularności vloga, przyznaje się i do stosowania takich zabiegów, które autorytetom i uczonym nie przeszłyby przez myśl). Z pewnością bardziej ceniona będzie Mikuła w dalszym ciągu w sferze internetu – ale dzięki publikacji książkowej zostanie dostrzeżona również przez odbiorców, do których vlogiem by nie dotarła.
„Mówiąc Inaczej” to publikacja, która łączy językowe wskazówki z próbą przekonania czytelników, że polonistyka nie jest złym życiowym wyborem. Stylistyka pop pomaga młodym odbiorcom w przyswajaniu szkolnych reguł, a przypadkowej publiczności może też uświadomić błędy w codziennych wypowiedziach. W czasach, gdy liczy się tempo wysyłania informacji, zaczyna rządzić językowa bylejakość, wówczas przydaje się każdy zestaw porad. Paulina Mikuła ze swoją książką dotrzeć może nawet do opornych na polonistyczną wiedzę.
Zasady słownikowe
Jeżeli ktoś spróbuje czytać książkę Pauliny Mikuły „Mówiąc Inaczej” na wyrywki, może trafić na fragment, który zrazi go i do autorki, i do językowych pouczeń (bo jak inaczej podejść do protekcjonalnego i niezbyt fortunnego sformułowania, że „nie należy karcić tych, którzy posługują się regionalizmami”?).Mikuła bowiem o językowych pułapkach opowiada w specyficzny sposób. Lepiej czytać jej tom po kolei i przyzwyczajać się do nieformalnego stylu – oraz do poglądów autorki, tu i ówdzie przemycanych – niż szukać słownikowych porad. Autorka vloga w książce próbuje wykorzystać internetową formę porozumienia z odbiorcami, zwraca się do nich bezpośrednio, raz poucza, raz rozśmiesza, raz mówi coś o sobie – w ten sposób lekko rozmywa właściwy temat, czyli zawiłości językowe – i zyskuje uznanie młodszych pokoleń, które dość mają szkolnej nudy i mentorskich tonów.
Rozmaite błędy językowe znajdują tu omówienie. Autorka stosuje mnemotechniczne sztuczki, żeby poprawne formy utrwaliły się czytelnikom. Odwołuje się albo do absurdalnych przykładów, albo osobistych uwag. Niewłaściwe zastosowania sformułować zawsze są zaznaczane przekreśleniem. Jeśli do tego weźmie się pod uwagę emocjonalne komentarze Mikuły – łatwo zrozumieć, że taki poradnik był młodym odbiorcom potrzebny. Starsi dużo chętniej sięgać będą do tomów Bralczyka czy Miodka – lub korzystać z poradni językowych i słowników. Paulina Mikuła swoje miejsce znajduje w potocznym komentowaniu błędnych językowych przyzwyczajeń i w jako takiej równowadze między statusem polonistki i kumpla.
Próbuje Paulina Mikuła zdobyć czytelników i stać się ekspertem od poprawnej polszczyzny, ale co pewien czas przekreśla szansę na charyzmę tłumaczeniem się z kompleksów. Wiele razy podkreśla, że na studiach nie wybrała specjalizacji nauczycielskiej, przez co nie może uczyć w szkole, rozlicza się też z popełnianych błędów językowych – u młodszych odbiorców jawi się przez to bardziej szczerze (i mniej belfersko), starszym wyda się z kolei dość naiwna i niepewna, usztywniana przyjętą rolą. Nie da się jednak pogodzić różnych grup czytelników, a internauci zdecydowanie podchwycą luzacki styl autorki.
Językowe pomyłki omawiane są w tekstach o różnej objętości: czasem wystarcza jeden akapit, czasem potrzeba kilku stron na rozwianie wątpliwości. Zdarza się, że autorka rozprawia się z powszechnymi przekonaniami na temat swoich studiów (bardzo kontrowersyjna wydaje się teza, że polonista nie musi dobrze znać ortografii, rodzi bowiem pytanie, kto powinien ją znać – dla absolwenta filologii polskiej to jedno z podstawowych narzędzi pracy i dziwi przyzwolenie na nonszalancję w tej kwestii, zwłaszcza że w nauce języków obcych nie ma miejsca na nieprzestrzeganie zasad pisowni). Paulina Mikuła jest kolejną autorką, która dała się poznać najpierw w przestrzeni internetowej, a dopiero w drugiej kolejności na tradycyjnym rynku wydawniczym. Co ciekawe, pokonuje drogę, którą już przeszło liczne grono autorów blogów lifestyle’owych czy stron popularnonaukowych, dopiero teraz walcząc o medialność języka polskiego (dobrze wie, że eksponowanie dekoltu pomoże jej w zwiększeniu popularności vloga, przyznaje się i do stosowania takich zabiegów, które autorytetom i uczonym nie przeszłyby przez myśl). Z pewnością bardziej ceniona będzie Mikuła w dalszym ciągu w sferze internetu – ale dzięki publikacji książkowej zostanie dostrzeżona również przez odbiorców, do których vlogiem by nie dotarła.
„Mówiąc Inaczej” to publikacja, która łączy językowe wskazówki z próbą przekonania czytelników, że polonistyka nie jest złym życiowym wyborem. Stylistyka pop pomaga młodym odbiorcom w przyswajaniu szkolnych reguł, a przypadkowej publiczności może też uświadomić błędy w codziennych wypowiedziach. W czasach, gdy liczy się tempo wysyłania informacji, zaczyna rządzić językowa bylejakość, wówczas przydaje się każdy zestaw porad. Paulina Mikuła ze swoją książką dotrzeć może nawet do opornych na polonistyczną wiedzę.
sobota, 23 kwietnia 2016
Paul Hanna: Możesz to zrobić!
Galaktyka, Łódź 2016.
Motywator
Paul Hanna to autor motywacyjny, więc po jego książkę „Możesz to zrobić” sięgną w pierwszej kolejności pracownicy korporacji, którzy chcieliby piąć się po szczeblach kariery i potrzebują impulsu do takiego działania. Autor proponuje skondensowany poradnik, w którym nie ma miejsca na racjonalne analizy czy rzeczowe podsumowania zysków i strat. Wykreśla ze słowników swoich klientów wszystko, co kojarzy się z pesymizmem czy choćby realistycznym myśleniem, stawia za to na jednoznaczne huraoptymistyczne postawy, sugerując, że ich przyjęcie równać się będzie z osiągnięciem celu w niedalekiej przyszłości. Każdy, kto wierzy w teorie programowania neurolingwistycznego (chociaż ta nazwa w tomie nie pada, ślady podstaw się pojawiają) czy w pozytywny wpływ nawet oderwanych od realiów afirmacji, będzie pomysłami autora zachwycony. Sceptycy znajdą tu natomiast przede wszystkim uporządkowanie kroków potrzebnych do wzmocnienia motywacji – co też czasami może się przydać.
Czasami przy „Możesz to zrobić” trzeba przymknąć oko na szczerość – kiedy na przykład stwierdzenie „padam ze zmęczenia” ma się zamienić na „czuję się świetnie”, a „nie znoszę swojego szefa” na „szef darzy mnie szacunkiem i zaufaniem”. A także kiedy autor przekonuje, że publiczne wystąpienia, które napawają większość ludzi strachem, da się łatwo polubić. Techniki motywacyjne nie polegają bowiem na rzetelnej pracy nad zmianą sytuacji – a na próbach zmiany nastawienia, co wcale nie musi redukować poziomu stresu czy frustracji. Hanna przekonuje jednak, że proponowane przez niego wysiłki się opłacą – i przytacza szereg przykładów na poparcie cudownej metody. Wprowadza terminy działające na odbiorców, między innymi Bankowe Konto Poczucia Własnej Wartości czy GłosSukcesu jako elementy skutecznego postępowania. Pracuje wyłącznie nad motywowaniem odbiorców, więc nie zadaje pytań z innych dziedzin, nie ma tu mowy o przygotowaniach do zmian (poza psychologicznymi) ani o konsekwencjach. Hanna ma wyłącznie zachęcić do podjęcia wysiłku.
Przyjmuje zatem notatkową metodę dzielenia tematu na kolejne etapy. Każdy rozdział otwiera tytuł-wskazówka, podrozdziały są po prostu odpowiedziami na pytania, jakie mogą się zrodzić w trakcie lektury. Autor chętnie odwołuje się do wyliczeń i jaskrawych przykładów, a do czytania zachęca przez zestaw tematów wymienionych w charakterze wstępu. Dba o kontakt z odbiorcą: zmusza do ciągłego zastanawiania się nad sobą, odwołuje się do znanych i dla każdego czytelnych doświadczeń. Z każdej partii tekstu przebija pewność siebie i wrażenie fachowości: żadna wątpliwość nie może wkraść się do lektury i zakłócić procesu przygotowania do zmian.
Autor podejmuje temat samooceny, uczy cierpliwości, pokazuje, jak radzić sobie z nastrojami czy postawami innych ludzi. Zachęca do entuzjazmu i do pokonywania własnych negatywnych odczuć. Odwołuje się niekiedy do dobrze znanych teorii, wręcz komunałów, by za chwilę prowokować nowym podejściem do problemów (nauka przepraszania jest pierwszym punktem na drodze do odzyskania porozumienia). Od czytelników zależy, które z porad (i czy w ogóle) wcielą w życie. Hanna chce natomiast usunąć jak najwięcej wątpliwości i przekonać odbiorców do czynnego korzystania z książki.
„Możesz to zrobić” to poradnik motywacyjny dość dobrze przygotowany – odnoszący się do różnych rodzajów przeszkód na drodze do samorealizacji i pokazujący, jak nastawić się na sukces. Na rynku to książka jedna z wielu – tu jednak cechą charakterystyczną jest notatkowy rytm, wrażenie rzetelności za sprawą szczegółowych wskazówek i analizy ewentualnych zastrzeżeń. Paul Hanna pisze w sposób, który pozwala zaoszczędzić czas. Nie przyjmuje stylistyki pop ani tonów z kioskowych poradników, kreuje się na eksperta w dziedzinie motywacji również jako narrator i przewodnik – za sprawą konstrukcji tomu. Książka przeznaczona jest dla tych, którzy szukają porad pomagających osiągnąć sukces – i dla tych, którzy podejmą wyzwanie. „Możesz to zrobić” przyda się niepoprawnym optymistom, bo oni znajdą tu nie tylko potwierdzenie własnych przekonań, ale i przydatne rozwiązania czy uwagi dotyczące spełniania zawodowych marzeń.
Motywator
Paul Hanna to autor motywacyjny, więc po jego książkę „Możesz to zrobić” sięgną w pierwszej kolejności pracownicy korporacji, którzy chcieliby piąć się po szczeblach kariery i potrzebują impulsu do takiego działania. Autor proponuje skondensowany poradnik, w którym nie ma miejsca na racjonalne analizy czy rzeczowe podsumowania zysków i strat. Wykreśla ze słowników swoich klientów wszystko, co kojarzy się z pesymizmem czy choćby realistycznym myśleniem, stawia za to na jednoznaczne huraoptymistyczne postawy, sugerując, że ich przyjęcie równać się będzie z osiągnięciem celu w niedalekiej przyszłości. Każdy, kto wierzy w teorie programowania neurolingwistycznego (chociaż ta nazwa w tomie nie pada, ślady podstaw się pojawiają) czy w pozytywny wpływ nawet oderwanych od realiów afirmacji, będzie pomysłami autora zachwycony. Sceptycy znajdą tu natomiast przede wszystkim uporządkowanie kroków potrzebnych do wzmocnienia motywacji – co też czasami może się przydać.
Czasami przy „Możesz to zrobić” trzeba przymknąć oko na szczerość – kiedy na przykład stwierdzenie „padam ze zmęczenia” ma się zamienić na „czuję się świetnie”, a „nie znoszę swojego szefa” na „szef darzy mnie szacunkiem i zaufaniem”. A także kiedy autor przekonuje, że publiczne wystąpienia, które napawają większość ludzi strachem, da się łatwo polubić. Techniki motywacyjne nie polegają bowiem na rzetelnej pracy nad zmianą sytuacji – a na próbach zmiany nastawienia, co wcale nie musi redukować poziomu stresu czy frustracji. Hanna przekonuje jednak, że proponowane przez niego wysiłki się opłacą – i przytacza szereg przykładów na poparcie cudownej metody. Wprowadza terminy działające na odbiorców, między innymi Bankowe Konto Poczucia Własnej Wartości czy GłosSukcesu jako elementy skutecznego postępowania. Pracuje wyłącznie nad motywowaniem odbiorców, więc nie zadaje pytań z innych dziedzin, nie ma tu mowy o przygotowaniach do zmian (poza psychologicznymi) ani o konsekwencjach. Hanna ma wyłącznie zachęcić do podjęcia wysiłku.
Przyjmuje zatem notatkową metodę dzielenia tematu na kolejne etapy. Każdy rozdział otwiera tytuł-wskazówka, podrozdziały są po prostu odpowiedziami na pytania, jakie mogą się zrodzić w trakcie lektury. Autor chętnie odwołuje się do wyliczeń i jaskrawych przykładów, a do czytania zachęca przez zestaw tematów wymienionych w charakterze wstępu. Dba o kontakt z odbiorcą: zmusza do ciągłego zastanawiania się nad sobą, odwołuje się do znanych i dla każdego czytelnych doświadczeń. Z każdej partii tekstu przebija pewność siebie i wrażenie fachowości: żadna wątpliwość nie może wkraść się do lektury i zakłócić procesu przygotowania do zmian.
Autor podejmuje temat samooceny, uczy cierpliwości, pokazuje, jak radzić sobie z nastrojami czy postawami innych ludzi. Zachęca do entuzjazmu i do pokonywania własnych negatywnych odczuć. Odwołuje się niekiedy do dobrze znanych teorii, wręcz komunałów, by za chwilę prowokować nowym podejściem do problemów (nauka przepraszania jest pierwszym punktem na drodze do odzyskania porozumienia). Od czytelników zależy, które z porad (i czy w ogóle) wcielą w życie. Hanna chce natomiast usunąć jak najwięcej wątpliwości i przekonać odbiorców do czynnego korzystania z książki.
„Możesz to zrobić” to poradnik motywacyjny dość dobrze przygotowany – odnoszący się do różnych rodzajów przeszkód na drodze do samorealizacji i pokazujący, jak nastawić się na sukces. Na rynku to książka jedna z wielu – tu jednak cechą charakterystyczną jest notatkowy rytm, wrażenie rzetelności za sprawą szczegółowych wskazówek i analizy ewentualnych zastrzeżeń. Paul Hanna pisze w sposób, który pozwala zaoszczędzić czas. Nie przyjmuje stylistyki pop ani tonów z kioskowych poradników, kreuje się na eksperta w dziedzinie motywacji również jako narrator i przewodnik – za sprawą konstrukcji tomu. Książka przeznaczona jest dla tych, którzy szukają porad pomagających osiągnąć sukces – i dla tych, którzy podejmą wyzwanie. „Możesz to zrobić” przyda się niepoprawnym optymistom, bo oni znajdą tu nie tylko potwierdzenie własnych przekonań, ale i przydatne rozwiązania czy uwagi dotyczące spełniania zawodowych marzeń.
Agata Widzowska: Psierociniec
Wilga, Warszawa 2016.
Psie przygody
Mieszkańcy Psierocińca żyją nadziejami – że jeszcze uda im się odnaleźć domy i zaznają szczęścia. Niektórym jest tu lepiej niż u poprzednich właścicieli, ale nie zmienia to ogólnej tęsknoty. Remik to pies, który się zgubił. Trafia do schroniska i tu poznaje towarzyszy niedoli różnych ras (i nieras).Nie wszyscy są przyjaźnie nastawieni, niektóre psy chcą rządzić, a nawet terroryzują inne zwierzęta. Na szczęście zawsze można liczyć na dobrych kompanów, więc egzystencja Remika jest całkiem znośna. Psi narrator przygląda się postawom innych psów, opisuje ich tęsknoty i marzenia. Przedstawia również ludzi, którzy pojawiają się w schronisku i czasami zabierają psich powierników. Wtedy tęsknota staje się nie do wytrzymania – a psy chorują z rozpaczy. Ponadto zawsze dziwią się, dlaczego ludzie nie mogą adoptować psa codziennie. Przecież to doskonały pomysł na umilenie sobie życia. Agata Widzowska dopiero pod koniec książki zdradza źródło informacji o przemyśleniach psów – a do okładkowego zdjęcia pozuje z Remikiem. W ten sposób uwiarygodni swoją historię, a i zaskarbi sobie sympatię dzieci, angażujących się w opowieść psiaka.
Remik jest charakterystyczny, bo zamienia się w psiego „poetę” (określenie to dla zwykłego rymotwórcy jest trochę na wyrost, ale trudno takie różnice tłumaczyć dzieciom, więc można przyjąć, że to uproszczenie na potrzeby bajki). Czasami odzywa się, tworząc rymy – to zabieg często w literaturze czwartej niestrawny, dobrze, że Agata Widzowska dba o naturalność wygłaszanych przez Remika kwestii. Wówczas nawet uporczywe podkreślanie mowy wiązanej jako sposobu nietypowej komunikacji nie musi razić, a dzieci lepiej zapamiętają bohatera. Remik nie tylko rymuje w zwyczajnych rozmowach. Bez przerwy układa też rymowanki z życia psów: opisuje tak ich marzenia i tęsknoty, żartobliwe (często lingwistyczne) skojarzenia, wzruszające historie, przygody czy zalecenia dla ludzi. Im dalej w tomiku, tym więcej rymowanek Agata Widzowska zamieszcza, przy niektórych nawet nie szuka prozatorskich bajkowych kontekstów, wprowadza je po prostu jako kolejne dzieła Remika. Do maluchów Widzowska trafi między innymi przez rytmy (a i atmosferę rymowanych bajek). Nie imponuje wprawdzie rymowym warsztatem, bo sporo tu niedociągnięć formalnych w warstwie współbrzmień, ale najbardziej liczyć się będą przesłania. Autorce zależy na wzruszaniu odbiorców psim losem, na rozśmieszaniu zabawnymi obrazkami i na edukowaniu. Odwołuje się niekiedy do skojarzeń absurdalnych (o psim kosmosie), do satyry na rzeczywistość (ze sweterkami dla ratlerków) i do stanu faktycznego, kiedy wymienia, co sprawia psom radość, a co je gnębi. Zależy jej na tym, by dzieci zrozumiały, że psów nie można traktować jak zabawki – zwierzęta też czują, mogą mocno kochać, ale i równie mocno cierpieć. Te przesłania pojawiają się przy okazji opowieści, a wygłaszane są przez bohaterów, zyskują zatem na wiarygodności. Widzowskiej bardzo zależy na ratowaniu psów, to jest nie tylko na przygarnianiu czworonogów ze schronisk, ale też na ich jak najlepszym rozumieniu. „Psierocińcem” na pewno trafi do wrażliwych dziecięcych odbiorców.
Ta książeczka dzięki ilustracjom Małgorzaty Pietralik rzuca się w oczy. Psy – rozmaite – zyskują tu swoje charaktery, mnogość kolorów zachęca do zapoznawania się z ich wizją świata. Rysunki często zmieniają perspektywę: tu w centrum wydarzeń są psy i nic tego nie zmieni – „ludzkie” elementy stanowią zaledwie tło do scenek. Pietralik lubi też dodawać kanty znanym kształtom, w ostrych liniach podkreśla surowość psiego losu. „Psierociniec” to publikacja klasyczna, przygotowana z myślą o najmłodszych pod kątem tekstów i grafik. Zapewni dzieciom zestaw połączonych historyjek prozą i rymowanek stematyzowanych, a do tego motyw, który każdego kilkulatka zachęca do lektury.
Psie przygody
Mieszkańcy Psierocińca żyją nadziejami – że jeszcze uda im się odnaleźć domy i zaznają szczęścia. Niektórym jest tu lepiej niż u poprzednich właścicieli, ale nie zmienia to ogólnej tęsknoty. Remik to pies, który się zgubił. Trafia do schroniska i tu poznaje towarzyszy niedoli różnych ras (i nieras).Nie wszyscy są przyjaźnie nastawieni, niektóre psy chcą rządzić, a nawet terroryzują inne zwierzęta. Na szczęście zawsze można liczyć na dobrych kompanów, więc egzystencja Remika jest całkiem znośna. Psi narrator przygląda się postawom innych psów, opisuje ich tęsknoty i marzenia. Przedstawia również ludzi, którzy pojawiają się w schronisku i czasami zabierają psich powierników. Wtedy tęsknota staje się nie do wytrzymania – a psy chorują z rozpaczy. Ponadto zawsze dziwią się, dlaczego ludzie nie mogą adoptować psa codziennie. Przecież to doskonały pomysł na umilenie sobie życia. Agata Widzowska dopiero pod koniec książki zdradza źródło informacji o przemyśleniach psów – a do okładkowego zdjęcia pozuje z Remikiem. W ten sposób uwiarygodni swoją historię, a i zaskarbi sobie sympatię dzieci, angażujących się w opowieść psiaka.
Remik jest charakterystyczny, bo zamienia się w psiego „poetę” (określenie to dla zwykłego rymotwórcy jest trochę na wyrost, ale trudno takie różnice tłumaczyć dzieciom, więc można przyjąć, że to uproszczenie na potrzeby bajki). Czasami odzywa się, tworząc rymy – to zabieg często w literaturze czwartej niestrawny, dobrze, że Agata Widzowska dba o naturalność wygłaszanych przez Remika kwestii. Wówczas nawet uporczywe podkreślanie mowy wiązanej jako sposobu nietypowej komunikacji nie musi razić, a dzieci lepiej zapamiętają bohatera. Remik nie tylko rymuje w zwyczajnych rozmowach. Bez przerwy układa też rymowanki z życia psów: opisuje tak ich marzenia i tęsknoty, żartobliwe (często lingwistyczne) skojarzenia, wzruszające historie, przygody czy zalecenia dla ludzi. Im dalej w tomiku, tym więcej rymowanek Agata Widzowska zamieszcza, przy niektórych nawet nie szuka prozatorskich bajkowych kontekstów, wprowadza je po prostu jako kolejne dzieła Remika. Do maluchów Widzowska trafi między innymi przez rytmy (a i atmosferę rymowanych bajek). Nie imponuje wprawdzie rymowym warsztatem, bo sporo tu niedociągnięć formalnych w warstwie współbrzmień, ale najbardziej liczyć się będą przesłania. Autorce zależy na wzruszaniu odbiorców psim losem, na rozśmieszaniu zabawnymi obrazkami i na edukowaniu. Odwołuje się niekiedy do skojarzeń absurdalnych (o psim kosmosie), do satyry na rzeczywistość (ze sweterkami dla ratlerków) i do stanu faktycznego, kiedy wymienia, co sprawia psom radość, a co je gnębi. Zależy jej na tym, by dzieci zrozumiały, że psów nie można traktować jak zabawki – zwierzęta też czują, mogą mocno kochać, ale i równie mocno cierpieć. Te przesłania pojawiają się przy okazji opowieści, a wygłaszane są przez bohaterów, zyskują zatem na wiarygodności. Widzowskiej bardzo zależy na ratowaniu psów, to jest nie tylko na przygarnianiu czworonogów ze schronisk, ale też na ich jak najlepszym rozumieniu. „Psierocińcem” na pewno trafi do wrażliwych dziecięcych odbiorców.
Ta książeczka dzięki ilustracjom Małgorzaty Pietralik rzuca się w oczy. Psy – rozmaite – zyskują tu swoje charaktery, mnogość kolorów zachęca do zapoznawania się z ich wizją świata. Rysunki często zmieniają perspektywę: tu w centrum wydarzeń są psy i nic tego nie zmieni – „ludzkie” elementy stanowią zaledwie tło do scenek. Pietralik lubi też dodawać kanty znanym kształtom, w ostrych liniach podkreśla surowość psiego losu. „Psierociniec” to publikacja klasyczna, przygotowana z myślą o najmłodszych pod kątem tekstów i grafik. Zapewni dzieciom zestaw połączonych historyjek prozą i rymowanek stematyzowanych, a do tego motyw, który każdego kilkulatka zachęca do lektury.
piątek, 22 kwietnia 2016
Estelle Laurie: Na przekór nocy
Jaguar, Warszawa 2016.
Wyzwanie
„Na przekór nocy” to młodzieżowa i dość szybka powieść o trudnym dojrzewaniu. Lucille ma siedemnaście lat i spokojnie mogłaby właśnie przechodzić okres buntu i walki o swoją wolność. Ale nie ma z kim walczyć. Ojciec zachorował psychicznie i jakiś czas temu zniknął, matka wyjechała i nie wróciła w planowanym terminie. Lucille powoli zaczyna pojmować okrutną prawdę – musi radzić sobie sama i młodszej o siedem lat siostrze zapewnić w miarę normalne dzieciństwo, a przynajmniej poczucie bezpieczeństwa. To spore wyzwanie dla kogoś, kto sam czuje się dzieckiem. Lucille jest jeszcze bardzo naiwna, a w dodatku przeżywa ogromne zauroczenie bratem swojej najlepszej przyjaciółki. Myśli, że musi radzić sobie sama i nie dostrzega wielu sygnałów życzliwości. Podejmuje pracę – jako kelnerka (musi wówczas nosić zbyt skąpy strój) i szuka sposobów, by upewnić dorosłych, że nic złego się nie dzieje i wszystko jest pod kontrolą.
Estelle Laure w „Na przekór nocy” układa piękną historię przyjaźni. Nastolatki są w stanie porzucić rozmaite uprzedzenia i zapomnieć o różnicach, jeśli mają obyć się bez pomocy dorosłych. Przy dojrzewaniu przestają też liczyć się z zasadami wprowadzanymi przez starszych – już nie podporządkowują się pomysłom nauczycieli czy opiekunów, a próbują za wszelką cenę znaleźć własną drogę. I właśnie ten moment staje się poważnym sprawdzianem dla dziecięcych przyjaźni. Lucille nie wie jeszcze, jak łatwo jednym komentarzem urazić czyjeś uczucia i przekreślić szereg wspólnych lat. Jej sytuacja jest trudniejsza przez to, że obiekt westchnień (niestety – zajęty) chce czynnie włączyć się do pomocy, a bez niego realizacja śmiałego planu będzie zbyt uciążliwa. Lucille przekonuje się również, że w sytuacjach kryzysowych może liczyć na ludzi, po których nie spodziewałaby się gestów sympatii. Stopniowo – i dopiero teraz – poznaje zasady życia społecznego. Gdyby nie inni, nie dałaby sobie rady bez rodziców.
Autorka ma ciekawy pomysł na fabułę. W „Na przekór nocy” jednak trochę gubi się w portretach charakterologicznych, zwłaszcza w przypadku dziesięcioletniej siostry bohaterki: raz kreuje ją na rozkapryszone dziecko nieświadome grozy sytuacji, raz na ofiarę, zagubioną i zahukaną. Dla Lucille jednym z priorytetów jest zapewnienie siostrze… kablówki z ulubionymi programami kulinarnymi. To osłabia trochę wymowę tomu, zwłaszcza gdy na horyzoncie majaczy znacznie bardziej dorosły brak pieniędzy na rachunki i jedzenie. Laurie porusza też ciężki (jak na powieść dla nastolatków) motyw zdrady. Digby jest zaangażowany w poważny związek (obejmujący już dalekosiężne plany na przyszłość), a do Lucille wysyła dość jednoznaczne sygnały dotyczące wzajemnych stosunków. To motyw, który rozchwiewa najczęściej w powieściach spotykany wątek idealnych pierwszych miłości. Tutaj pierwsza miłość nie może być ani prosta, ani idealna: wiąże się z wielkim cierpieniem zaangażowanych, a do tego nie ma jednoznacznej przyszłości. Nie wiadomo, komu najlepiej kibicować. Na marginesie fabuły Estelle Laure stawia ważne pytania moralne, ale rezygnuje z dawania czytelnikom łatwych wskazówek. Odpowiedzialność za własne wybory każdy musi ponosić sam. Warte zaznaczenia są jeszcze niestandardowe operacje na fabule – gdy już wydaje się oczywiste, jaki kierunek przyjmie akcja, Laure zmienia ją i wprowadza kolejne wstrząsy – w takich punktach tomu, które zwykle prowadziłyby już do finału.
„Na przekór nocy” to powieść w stylu pop, poruszająca ważne dla młodych czytelników – chociaż niecodziennie spotykane – zagadnienia. Autorka przyjmuje oryginalną perspektywę dla zobrazowania życiowych trudności i wyzwań, przed którymi staje każdy nastolatek – w ekstremalnej wersji. Pisze tak, by młodzi odbiorcy angażowali się w historię i próbowali znaleźć własne rozwiązania w sytuacjach pozornie bez wyjścia. Ta książka ujmuje motyw dążenia do dorosłości w oderwaniu od młodzieżowych schematów – dostarcza czytelnikom szeregu przeżyć i wzruszeń, ale bez oczywistych rozwiązań. Dlatego też okazuje się tak atrakcyjna, a autorka daje się poznać z dobrej strony.
Wyzwanie
„Na przekór nocy” to młodzieżowa i dość szybka powieść o trudnym dojrzewaniu. Lucille ma siedemnaście lat i spokojnie mogłaby właśnie przechodzić okres buntu i walki o swoją wolność. Ale nie ma z kim walczyć. Ojciec zachorował psychicznie i jakiś czas temu zniknął, matka wyjechała i nie wróciła w planowanym terminie. Lucille powoli zaczyna pojmować okrutną prawdę – musi radzić sobie sama i młodszej o siedem lat siostrze zapewnić w miarę normalne dzieciństwo, a przynajmniej poczucie bezpieczeństwa. To spore wyzwanie dla kogoś, kto sam czuje się dzieckiem. Lucille jest jeszcze bardzo naiwna, a w dodatku przeżywa ogromne zauroczenie bratem swojej najlepszej przyjaciółki. Myśli, że musi radzić sobie sama i nie dostrzega wielu sygnałów życzliwości. Podejmuje pracę – jako kelnerka (musi wówczas nosić zbyt skąpy strój) i szuka sposobów, by upewnić dorosłych, że nic złego się nie dzieje i wszystko jest pod kontrolą.
Estelle Laure w „Na przekór nocy” układa piękną historię przyjaźni. Nastolatki są w stanie porzucić rozmaite uprzedzenia i zapomnieć o różnicach, jeśli mają obyć się bez pomocy dorosłych. Przy dojrzewaniu przestają też liczyć się z zasadami wprowadzanymi przez starszych – już nie podporządkowują się pomysłom nauczycieli czy opiekunów, a próbują za wszelką cenę znaleźć własną drogę. I właśnie ten moment staje się poważnym sprawdzianem dla dziecięcych przyjaźni. Lucille nie wie jeszcze, jak łatwo jednym komentarzem urazić czyjeś uczucia i przekreślić szereg wspólnych lat. Jej sytuacja jest trudniejsza przez to, że obiekt westchnień (niestety – zajęty) chce czynnie włączyć się do pomocy, a bez niego realizacja śmiałego planu będzie zbyt uciążliwa. Lucille przekonuje się również, że w sytuacjach kryzysowych może liczyć na ludzi, po których nie spodziewałaby się gestów sympatii. Stopniowo – i dopiero teraz – poznaje zasady życia społecznego. Gdyby nie inni, nie dałaby sobie rady bez rodziców.
Autorka ma ciekawy pomysł na fabułę. W „Na przekór nocy” jednak trochę gubi się w portretach charakterologicznych, zwłaszcza w przypadku dziesięcioletniej siostry bohaterki: raz kreuje ją na rozkapryszone dziecko nieświadome grozy sytuacji, raz na ofiarę, zagubioną i zahukaną. Dla Lucille jednym z priorytetów jest zapewnienie siostrze… kablówki z ulubionymi programami kulinarnymi. To osłabia trochę wymowę tomu, zwłaszcza gdy na horyzoncie majaczy znacznie bardziej dorosły brak pieniędzy na rachunki i jedzenie. Laurie porusza też ciężki (jak na powieść dla nastolatków) motyw zdrady. Digby jest zaangażowany w poważny związek (obejmujący już dalekosiężne plany na przyszłość), a do Lucille wysyła dość jednoznaczne sygnały dotyczące wzajemnych stosunków. To motyw, który rozchwiewa najczęściej w powieściach spotykany wątek idealnych pierwszych miłości. Tutaj pierwsza miłość nie może być ani prosta, ani idealna: wiąże się z wielkim cierpieniem zaangażowanych, a do tego nie ma jednoznacznej przyszłości. Nie wiadomo, komu najlepiej kibicować. Na marginesie fabuły Estelle Laure stawia ważne pytania moralne, ale rezygnuje z dawania czytelnikom łatwych wskazówek. Odpowiedzialność za własne wybory każdy musi ponosić sam. Warte zaznaczenia są jeszcze niestandardowe operacje na fabule – gdy już wydaje się oczywiste, jaki kierunek przyjmie akcja, Laure zmienia ją i wprowadza kolejne wstrząsy – w takich punktach tomu, które zwykle prowadziłyby już do finału.
„Na przekór nocy” to powieść w stylu pop, poruszająca ważne dla młodych czytelników – chociaż niecodziennie spotykane – zagadnienia. Autorka przyjmuje oryginalną perspektywę dla zobrazowania życiowych trudności i wyzwań, przed którymi staje każdy nastolatek – w ekstremalnej wersji. Pisze tak, by młodzi odbiorcy angażowali się w historię i próbowali znaleźć własne rozwiązania w sytuacjach pozornie bez wyjścia. Ta książka ujmuje motyw dążenia do dorosłości w oderwaniu od młodzieżowych schematów – dostarcza czytelnikom szeregu przeżyć i wzruszeń, ale bez oczywistych rozwiązań. Dlatego też okazuje się tak atrakcyjna, a autorka daje się poznać z dobrej strony.
Joanna Fabicka: Rutka
Agora, Warszawa 2016.
Tajemnica wojny
Zosia się nudzi. Mama znów wyjeżdża do pracy, a Zosia nie może nigdzie wyjechać, chociaż jeszcze trwają wakacje. Powód jest prozaiczny: brak pieniędzy. Ale dla Zosi oznacza to i brak wspomnień. W dodatku dziewczynką ma się zaopiekować ciotka Róża, stara i nieznana dotąd krewna, jedyna, jaka Zosi i jej mamie pozostała. Ciotka Róża jeździ na wózku inwalidzkim, pali fajkę i zachowuje się zupełnie inaczej niż wszystkie starsze panie, ale nad tym Zosia nie ma czasu się zastanawiać, bo właśnie poznaje Rutkę, małą żydowską dziewczynkę z tajemniczo odmienionego sąsiedztwa. Rutka ma rudy warkocz i mnóstwo piegów, wciąż jest głodna i wie, że w pewnych chwilach dzieci mogą się bawić tylko w chowanego. Ta rezolutna bohaterka tęskni tylko za swoimi rodzicami. Wierzy, że wrócą, chociaż większości wywiezionych się to nie udało.
Zosia spędza z Rutką mnóstwo czasu, słucha nuconych przez nią i nigdy nie kończonych krótkich piosenek, odwiedza jej sąsiadów i dziwne „suche” mosty. Wymyka się z domu (czasem i nocami) na coraz dłuższe eskapady. Rutka staje się nie tylko jej przyjaciółką, ale i przewodniczką po nieznanym świecie, po czasach drugiej wojny światowej. Bo w „Rutce” Joanna Fabicka o tym właśnie pisze, chociaż ucieka się do pięknych metafor i unika dosłowności. W rzeczywistości dwóch małych dziewczynek nie ma miejsca na strach i cierpienie: ludzie nie umierają, a przenoszą się na Diamentową Planetę, piękne motyle wypuszczane z ohydnych wagonów można uratować przed pożarciem, bijąc strażnika. Rutka doskonale sobie radzi, bo zna reguły dziwnej gry dorosłych – pozostaje barwna i wolna, ma o czym marzyć. Jako taka nadaje się na towarzyszkę zabaw. Zosia pozostaje naiwna, nie musi się dzięki temu bać – z przyjaciółką nic jej przecież nie grozi. Rutka to wstęp do fascynującej tajemnicy.
Fabicka odwraca się od dosłowności i tłumaczenia dzieciom wojennych realiów. Wychodzi z założenia, że lektura pozwoli inaczej spojrzeć na wiadomości ze szkoły. Nie chce być nauczycielką historii – i bardzo dobrze, bo dzięki temu nie tylko może zapewnić odbiorcom ciekawą przygodę, ale i dać możliwość odkrywania zakodowanych w tomiku treści. Wplata do książki rozmaite symbole: postacie, sytuacje czy uczucia – tak, by czytelnicy mogli stopniowo odkrywać ich prawdziwe znaczenie. Najważniejsze u Rutki jest odejście od wakacyjnej nudy. Skąd się wzięła ta bohaterka to już zadanie do wymyślenia dla czytelników – Fabicka mocno im podpowiada, ale nigdy nie niszczy przeżyć Zosi. Te, mimo oniryczności, są bardzo prawdziwe.
Joanna Fabicka bardzo lubi akcentować dystans narracyjny do postaci i tu od czasu do czasu się tym chwytem popisuje. Na początku karykaturalizuje motyw ryb, potem wizję dystyngowanej ciotki wyrzucającej buty za okno. Gdzieś wprowadza motywy rubaszne, tak lubiane przez dzieci, żeby zapewnić sobie uznanie także chłopców. Do tego wprowadza kilka razy siebie jako autorkę, która musi przyszpilić bohaterkę do książki, wyjada nutellę lub zapowiada happy end. Te elementy zawsze w twórczości Fabickiej kuszące, tym razem pełnią rolę drugoplanową, dużo bardziej wciąga świat poznawany z Rutką. I chociaż temat jest bardzo trudny, autorka realizuje je z pomysłem, a całość wypada olśniewająco. „Rutka” to publikacja, o której powinno być głośno – nie tylko ze względu na zagadnienie ważne dla edukowania najmłodszych, ale i z powodu samej realizacji. Autorka prowadzi narrację brawurowo, nie boi się absurdalnych rozwiązań (bezgłowy kurczak w meloniku) i przełamuje barierę dorosłości. Rozumie dzieci, pisze dla nich i dobrze się przy tym bawi. Książka ponadto została pięknie wydana, a ilustracje Mariusza Andryszczyka jeszcze dodają jej uroku.
Tajemnica wojny
Zosia się nudzi. Mama znów wyjeżdża do pracy, a Zosia nie może nigdzie wyjechać, chociaż jeszcze trwają wakacje. Powód jest prozaiczny: brak pieniędzy. Ale dla Zosi oznacza to i brak wspomnień. W dodatku dziewczynką ma się zaopiekować ciotka Róża, stara i nieznana dotąd krewna, jedyna, jaka Zosi i jej mamie pozostała. Ciotka Róża jeździ na wózku inwalidzkim, pali fajkę i zachowuje się zupełnie inaczej niż wszystkie starsze panie, ale nad tym Zosia nie ma czasu się zastanawiać, bo właśnie poznaje Rutkę, małą żydowską dziewczynkę z tajemniczo odmienionego sąsiedztwa. Rutka ma rudy warkocz i mnóstwo piegów, wciąż jest głodna i wie, że w pewnych chwilach dzieci mogą się bawić tylko w chowanego. Ta rezolutna bohaterka tęskni tylko za swoimi rodzicami. Wierzy, że wrócą, chociaż większości wywiezionych się to nie udało.
Zosia spędza z Rutką mnóstwo czasu, słucha nuconych przez nią i nigdy nie kończonych krótkich piosenek, odwiedza jej sąsiadów i dziwne „suche” mosty. Wymyka się z domu (czasem i nocami) na coraz dłuższe eskapady. Rutka staje się nie tylko jej przyjaciółką, ale i przewodniczką po nieznanym świecie, po czasach drugiej wojny światowej. Bo w „Rutce” Joanna Fabicka o tym właśnie pisze, chociaż ucieka się do pięknych metafor i unika dosłowności. W rzeczywistości dwóch małych dziewczynek nie ma miejsca na strach i cierpienie: ludzie nie umierają, a przenoszą się na Diamentową Planetę, piękne motyle wypuszczane z ohydnych wagonów można uratować przed pożarciem, bijąc strażnika. Rutka doskonale sobie radzi, bo zna reguły dziwnej gry dorosłych – pozostaje barwna i wolna, ma o czym marzyć. Jako taka nadaje się na towarzyszkę zabaw. Zosia pozostaje naiwna, nie musi się dzięki temu bać – z przyjaciółką nic jej przecież nie grozi. Rutka to wstęp do fascynującej tajemnicy.
Fabicka odwraca się od dosłowności i tłumaczenia dzieciom wojennych realiów. Wychodzi z założenia, że lektura pozwoli inaczej spojrzeć na wiadomości ze szkoły. Nie chce być nauczycielką historii – i bardzo dobrze, bo dzięki temu nie tylko może zapewnić odbiorcom ciekawą przygodę, ale i dać możliwość odkrywania zakodowanych w tomiku treści. Wplata do książki rozmaite symbole: postacie, sytuacje czy uczucia – tak, by czytelnicy mogli stopniowo odkrywać ich prawdziwe znaczenie. Najważniejsze u Rutki jest odejście od wakacyjnej nudy. Skąd się wzięła ta bohaterka to już zadanie do wymyślenia dla czytelników – Fabicka mocno im podpowiada, ale nigdy nie niszczy przeżyć Zosi. Te, mimo oniryczności, są bardzo prawdziwe.
Joanna Fabicka bardzo lubi akcentować dystans narracyjny do postaci i tu od czasu do czasu się tym chwytem popisuje. Na początku karykaturalizuje motyw ryb, potem wizję dystyngowanej ciotki wyrzucającej buty za okno. Gdzieś wprowadza motywy rubaszne, tak lubiane przez dzieci, żeby zapewnić sobie uznanie także chłopców. Do tego wprowadza kilka razy siebie jako autorkę, która musi przyszpilić bohaterkę do książki, wyjada nutellę lub zapowiada happy end. Te elementy zawsze w twórczości Fabickiej kuszące, tym razem pełnią rolę drugoplanową, dużo bardziej wciąga świat poznawany z Rutką. I chociaż temat jest bardzo trudny, autorka realizuje je z pomysłem, a całość wypada olśniewająco. „Rutka” to publikacja, o której powinno być głośno – nie tylko ze względu na zagadnienie ważne dla edukowania najmłodszych, ale i z powodu samej realizacji. Autorka prowadzi narrację brawurowo, nie boi się absurdalnych rozwiązań (bezgłowy kurczak w meloniku) i przełamuje barierę dorosłości. Rozumie dzieci, pisze dla nich i dobrze się przy tym bawi. Książka ponadto została pięknie wydana, a ilustracje Mariusza Andryszczyka jeszcze dodają jej uroku.
czwartek, 21 kwietnia 2016
Tove Jansson: Listy. Wybór i komentarze: Boel Westin i Helen Svensson
Marginesy, Warszawa 2016.
Życie w korespondencji
Dobrym dopowiedzeniem do „Mamy Muminków”, biografii Tove Jansson, będzie obszerny wybór listów tej autorki do przyjaciół, krewnych czy wydawcy. „Listy”, tom liczący ponad czterysta stron, pokazuje Tove Jansson z prywatnej i zupełnie nie twórczej perspektywy. Materiał musiał zostać poddany ostrej selekcji, Boel Westin i Helen Svensson starały się pokazać artystkę w różnych relacjach i wobec rozmaitych wyzwań twórczych ale i życiowych. Przyjęły podział ze względu na adresatów – listy układają się w bloki tekstowe opatrzone rzeczowymi komentarzami wprowadzającymi i drobnymi wyjaśnieniami już w trakcie przywoływania korespondencji. Dzięki temu czytelnicy nie pogubią się w gąszczu spraw (po tę pozycję sięgnąć mogą przecież nie tylko fani Tove Jansson doskonale zorientowani w jej realiach), a od razu wstrzelą się we właściwy temat i poznają pinię autorki. Taki podział skutkuje też nieco mniej wygodnym w lekturze systemem odsyłaczy: kto zechce zagłębić się w dane wydarzenie, może sięgnąć do innego rozdziału i sprawdzić, jak zostało przedstawione kolejnej osobie.
Tove Jansson prowadzi listy trochę na wzór dziennika, chociaż kolejne zapiski są bardziej obszerne i dopracowane literacko niż często w diariuszach pisarzy. Autorka prezentuje w nich swoją codzienność – charakteryzuje siebie i wrażenia z podróży, przywołuje listy zakupów, analizuje samopoczucie, krajobrazy i drobne przeżycia. Sporo uwagi poświęca sprawom błahym i ulotnym, jakby listami zapewniała sobie towarzystwo i stałą obecność bliskich. Osobnym tematem staje się twórczość. Tove Jansson często wprowadza do listów opowieści o planowanych książkach i bohaterach (w przypadku Muminków to również perypetie związane z gadżetami, machiną promocyjną i popularnością), wzmianki o decyzjach wydawców czy o pracy korektorskiej. Chętnie pisze również o malowaniu i rysowaniu, a czasem po prostu spogląda na świat oczami artystki – ocenia rzeczywistość pod kątem sztuki. Do listów wkracza też wojna, wywołując w rodzinie poważne spory ideologiczne, a u autorki – życiowe deklaracje.
Tove Jansson potrzebuje korespondencyjnej wymiany zdań także ze swoimi kochankami i partnerkami. Otwarcie pisze o biseksualności, a listy do ukochanych kobiet pełne są momentami żaru i gorących wyznań. Autorka lubi na papierze rozliczać się z tęsknot i pragnień, potrafi zapewniać o silnych uczuciach i w ten sposób definiuje siebie. Można dzięki „Listom” porównywać zmiany tonów w zależności od momentu związku, ale i od relacji z adresatem – sercowe perypetie Tove Jansson odzwierciedlają się w międzysłownych, ale silnych żywiołowością zwierzeniach. To literatura intymna w największym stopniu – a przecież wolna od pornografii, piękna w niedopowiedzeniach. Adresatami tych utworów są między innymi (i najczęściej) przyjaciółki, rodzice, kochanki – pojawia się też wydawca – oraz kilku mężczyzn ważnych w życiu Jansson. Za każdym razem Tove Jansson zmienia styl pisania, ale zawsze zapewnia o przywiązaniu i potrzebie kontaktu – niebezpośrednio, przez rytm tekstów. Stopniowo coraz bardziej traktuje listy jak pisarskie wprawki, szuka momentów filozoficznych wzruszeń czy materiału na aforyzmy.
Same listy można czytać jako ilustrację konkretnych punktów życiorysu Tove Jansson, czytelnicy wraz z korespondencją otrzymują też wiedzę na temat wybranych wydarzeń. Ten tom został starannie opracowany pod kątem krytycznym i przygotowany tak, by zapewnić odbiorcom jak największą różnorodność lektury. Jednocześnie ci, którzy znają opowiadania i powieści Tove Jansson, w „Listach” zobaczą zupełnie inne oblicze autorki, poznają jej inspiracje i wahania. „Listy” jako dopełnienie twórczości to przygoda dla zainteresowanych tą niezwykłą postacią.
Życie w korespondencji
Dobrym dopowiedzeniem do „Mamy Muminków”, biografii Tove Jansson, będzie obszerny wybór listów tej autorki do przyjaciół, krewnych czy wydawcy. „Listy”, tom liczący ponad czterysta stron, pokazuje Tove Jansson z prywatnej i zupełnie nie twórczej perspektywy. Materiał musiał zostać poddany ostrej selekcji, Boel Westin i Helen Svensson starały się pokazać artystkę w różnych relacjach i wobec rozmaitych wyzwań twórczych ale i życiowych. Przyjęły podział ze względu na adresatów – listy układają się w bloki tekstowe opatrzone rzeczowymi komentarzami wprowadzającymi i drobnymi wyjaśnieniami już w trakcie przywoływania korespondencji. Dzięki temu czytelnicy nie pogubią się w gąszczu spraw (po tę pozycję sięgnąć mogą przecież nie tylko fani Tove Jansson doskonale zorientowani w jej realiach), a od razu wstrzelą się we właściwy temat i poznają pinię autorki. Taki podział skutkuje też nieco mniej wygodnym w lekturze systemem odsyłaczy: kto zechce zagłębić się w dane wydarzenie, może sięgnąć do innego rozdziału i sprawdzić, jak zostało przedstawione kolejnej osobie.
Tove Jansson prowadzi listy trochę na wzór dziennika, chociaż kolejne zapiski są bardziej obszerne i dopracowane literacko niż często w diariuszach pisarzy. Autorka prezentuje w nich swoją codzienność – charakteryzuje siebie i wrażenia z podróży, przywołuje listy zakupów, analizuje samopoczucie, krajobrazy i drobne przeżycia. Sporo uwagi poświęca sprawom błahym i ulotnym, jakby listami zapewniała sobie towarzystwo i stałą obecność bliskich. Osobnym tematem staje się twórczość. Tove Jansson często wprowadza do listów opowieści o planowanych książkach i bohaterach (w przypadku Muminków to również perypetie związane z gadżetami, machiną promocyjną i popularnością), wzmianki o decyzjach wydawców czy o pracy korektorskiej. Chętnie pisze również o malowaniu i rysowaniu, a czasem po prostu spogląda na świat oczami artystki – ocenia rzeczywistość pod kątem sztuki. Do listów wkracza też wojna, wywołując w rodzinie poważne spory ideologiczne, a u autorki – życiowe deklaracje.
Tove Jansson potrzebuje korespondencyjnej wymiany zdań także ze swoimi kochankami i partnerkami. Otwarcie pisze o biseksualności, a listy do ukochanych kobiet pełne są momentami żaru i gorących wyznań. Autorka lubi na papierze rozliczać się z tęsknot i pragnień, potrafi zapewniać o silnych uczuciach i w ten sposób definiuje siebie. Można dzięki „Listom” porównywać zmiany tonów w zależności od momentu związku, ale i od relacji z adresatem – sercowe perypetie Tove Jansson odzwierciedlają się w międzysłownych, ale silnych żywiołowością zwierzeniach. To literatura intymna w największym stopniu – a przecież wolna od pornografii, piękna w niedopowiedzeniach. Adresatami tych utworów są między innymi (i najczęściej) przyjaciółki, rodzice, kochanki – pojawia się też wydawca – oraz kilku mężczyzn ważnych w życiu Jansson. Za każdym razem Tove Jansson zmienia styl pisania, ale zawsze zapewnia o przywiązaniu i potrzebie kontaktu – niebezpośrednio, przez rytm tekstów. Stopniowo coraz bardziej traktuje listy jak pisarskie wprawki, szuka momentów filozoficznych wzruszeń czy materiału na aforyzmy.
Same listy można czytać jako ilustrację konkretnych punktów życiorysu Tove Jansson, czytelnicy wraz z korespondencją otrzymują też wiedzę na temat wybranych wydarzeń. Ten tom został starannie opracowany pod kątem krytycznym i przygotowany tak, by zapewnić odbiorcom jak największą różnorodność lektury. Jednocześnie ci, którzy znają opowiadania i powieści Tove Jansson, w „Listach” zobaczą zupełnie inne oblicze autorki, poznają jej inspiracje i wahania. „Listy” jako dopełnienie twórczości to przygoda dla zainteresowanych tą niezwykłą postacią.
środa, 20 kwietnia 2016
Mikołaj Golachowski: Czochrałem antarktycznego słonia
Marginesy, Warszawa 2016.
Zimne przygody
Mikołaj Golachowski o przygodach, podróżach badawczych i zwierzętach opowiada jak nikt inny. Obszerny tom „Czochrałem antarktycznego słonia” z komicznie wyszczerzonym tytułowym stworzeniem na zdjęciu z okładki już sugeruje poczucie humoru i dowcipne tony. Dalej jest tylko lepiej. Golachowski najpierw daje się poznać czytelnikom jako zwierzolub – barwnie opowiada o swoich czworonożnych i pierzastych towarzyszach dzieciństwa i młodości. Tu powaga nie ma prawa wstępu. Autor skupia się przede wszystkim na powodach do śmiechu, jest stale zaskakiwany przez pomysłowe stworzenia, podziwia ich spryt i inteligencję, a czasem także bezczelność (jak w przypadku uratowanego wróbla). To rozdział ważny nie tylko dlatego, że zapoznawczy. Najlepiej zachęca czytelników do dalszej lektury i pozwala zaufać autorowi, który uwielbia przyrodę i nie chce, żeby człowiek ją zniszczył.
Golachowski z czasem przechodzi do opowieści o Antarktydzie i wówczas zajmuje się kilkoma tematami badawczych wypraw. Odrobinę przybliża odbiorcom historię odkryć w tej części świata, przywołuje najsłynniejszych uczonych i… ich spory. Oczywiście prezentuje dość szczegółowo kwestię surowych warunków na stacji badawczej: według jego porównania ze stacji kosmicznych bliżej jest do cywilizacji (i najbliższych sklepów) niż z bieguna południowego – tu zestawienie danych robi wrażenie. Nie użala się autor nad sobą, za to w pewnym momencie przechodzi też do tematu innych ludzi – badaczy lub „turystów” szukających egzotycznych wrażeń. Sporo miejsca zajmują obserwacje zwierząt – i tu Golachowski najczęściej powraca do dowcipnego tonu, z którego dał się poznać na początku. Interesują go antarktyczne warunki w niemal każdej dziedzinie życia – pozostaje wciąż zafascynowanym obserwatorem. Wie, jak przekazywać wiedzę, żeby nie brzmieć jak nudny badacz a reporter – przy takim podejściu tom wiele zyskuje, czyta się go z prawdziwą przyjemnością podsycaną równolegle i przez ciekawość, i przez osobowość autora. Golachowski nie dzieli swoich wywodów na część „geograficzną”, „przyrodniczą” czy obyczajową, woli wszystko wymieszać tak, by proporcje były zawsze niespodzianką dla odbiorców. Dlatego też w lekturze żadnego fragmentu nie można pominąć, zawsze może się przerodzić w wielką (lub drobną, za to zgrabnie spuentowaną) przygodę.
„Czochrałem antarktycznego słonia” to publikacja, w której natura jest najważniejsza. Golachowski chce jednak szerzyć świadomość o destrukcyjnych działaniach człowieka nie przez wywody w stylu kaznodziejskim, a przez uchwycenie surowego piękna Antarktyki – które trzeba dla potomnych ocalić. Nie brakuje tu mocnych wrażeń, skoro autor zajmuje się drapieżnikami – ale i sympatycznych scenek, w których zwierzęta okazują się bardziej pomysłowe od badaczy. Zafunduje Golachowski nieco buntu, sam da upust złości na pewne sytuacje i sprawi, że lektura będzie dostarczać czytelnikom silnych przeżyć. Co ciekawe, w opisywaniu roku na stacji badawczej nie ma w ogóle mowy o tematach prywatnych – Golachowski zajmuje się wyłącznie opowiadaniem o zastanej rzeczywistości (ubarwianej pomysłami uczonych, choćby metalową palmą). Niewielu odbiorców przed lekturą spodziewałoby się tak barwnych historii, jednak Mikołaj Golachowski pisze z wyczuleniem na ciekawostki i absurd, a do tego potrafi sprawnie wydobywać puenty z kolejnych doświadczeń.
Ogromny tom czyta się z lekkością. To książka, która równie dobrze sprawdza się jako lektura podróżnicza i edukacyjna, jak i – rozrywkowa. Autor ma swój styl pisania, wie, jak opowiadać, żeby przyciągnąć odbiorców, a do tego każde zdarzenie umie przerobić na zabawną scenkę. Nie proponuje czytelnikom relacji z naukowej wyprawy, daje im obraz pasji, pracy płynącej z odkrycia prawdziwych zainteresowań. Wśród wysypu reportażowych opowieści z podróży i wznowień dawnych książek podróżniczych Golachowski bardzo pozytywnie się wyróżnia. „Czochrałem antarktycznego słonia” to publikacja cenna i dobrze napisana, w sam raz dla poszukiwaczy nowych wrażeń. Golachowski śmieszy do łez i sprawia, że niezbyt znany rejon świata odkrywa część swoich tajemnic. Ale żeby tak napisać książkę, trzeba nie tylko coś przeżyć – trzeba jeszcze umieć prowadzić narrację. Golachowski nie ma z tym najlepszych problemów.
Zimne przygody
Mikołaj Golachowski o przygodach, podróżach badawczych i zwierzętach opowiada jak nikt inny. Obszerny tom „Czochrałem antarktycznego słonia” z komicznie wyszczerzonym tytułowym stworzeniem na zdjęciu z okładki już sugeruje poczucie humoru i dowcipne tony. Dalej jest tylko lepiej. Golachowski najpierw daje się poznać czytelnikom jako zwierzolub – barwnie opowiada o swoich czworonożnych i pierzastych towarzyszach dzieciństwa i młodości. Tu powaga nie ma prawa wstępu. Autor skupia się przede wszystkim na powodach do śmiechu, jest stale zaskakiwany przez pomysłowe stworzenia, podziwia ich spryt i inteligencję, a czasem także bezczelność (jak w przypadku uratowanego wróbla). To rozdział ważny nie tylko dlatego, że zapoznawczy. Najlepiej zachęca czytelników do dalszej lektury i pozwala zaufać autorowi, który uwielbia przyrodę i nie chce, żeby człowiek ją zniszczył.
Golachowski z czasem przechodzi do opowieści o Antarktydzie i wówczas zajmuje się kilkoma tematami badawczych wypraw. Odrobinę przybliża odbiorcom historię odkryć w tej części świata, przywołuje najsłynniejszych uczonych i… ich spory. Oczywiście prezentuje dość szczegółowo kwestię surowych warunków na stacji badawczej: według jego porównania ze stacji kosmicznych bliżej jest do cywilizacji (i najbliższych sklepów) niż z bieguna południowego – tu zestawienie danych robi wrażenie. Nie użala się autor nad sobą, za to w pewnym momencie przechodzi też do tematu innych ludzi – badaczy lub „turystów” szukających egzotycznych wrażeń. Sporo miejsca zajmują obserwacje zwierząt – i tu Golachowski najczęściej powraca do dowcipnego tonu, z którego dał się poznać na początku. Interesują go antarktyczne warunki w niemal każdej dziedzinie życia – pozostaje wciąż zafascynowanym obserwatorem. Wie, jak przekazywać wiedzę, żeby nie brzmieć jak nudny badacz a reporter – przy takim podejściu tom wiele zyskuje, czyta się go z prawdziwą przyjemnością podsycaną równolegle i przez ciekawość, i przez osobowość autora. Golachowski nie dzieli swoich wywodów na część „geograficzną”, „przyrodniczą” czy obyczajową, woli wszystko wymieszać tak, by proporcje były zawsze niespodzianką dla odbiorców. Dlatego też w lekturze żadnego fragmentu nie można pominąć, zawsze może się przerodzić w wielką (lub drobną, za to zgrabnie spuentowaną) przygodę.
„Czochrałem antarktycznego słonia” to publikacja, w której natura jest najważniejsza. Golachowski chce jednak szerzyć świadomość o destrukcyjnych działaniach człowieka nie przez wywody w stylu kaznodziejskim, a przez uchwycenie surowego piękna Antarktyki – które trzeba dla potomnych ocalić. Nie brakuje tu mocnych wrażeń, skoro autor zajmuje się drapieżnikami – ale i sympatycznych scenek, w których zwierzęta okazują się bardziej pomysłowe od badaczy. Zafunduje Golachowski nieco buntu, sam da upust złości na pewne sytuacje i sprawi, że lektura będzie dostarczać czytelnikom silnych przeżyć. Co ciekawe, w opisywaniu roku na stacji badawczej nie ma w ogóle mowy o tematach prywatnych – Golachowski zajmuje się wyłącznie opowiadaniem o zastanej rzeczywistości (ubarwianej pomysłami uczonych, choćby metalową palmą). Niewielu odbiorców przed lekturą spodziewałoby się tak barwnych historii, jednak Mikołaj Golachowski pisze z wyczuleniem na ciekawostki i absurd, a do tego potrafi sprawnie wydobywać puenty z kolejnych doświadczeń.
Ogromny tom czyta się z lekkością. To książka, która równie dobrze sprawdza się jako lektura podróżnicza i edukacyjna, jak i – rozrywkowa. Autor ma swój styl pisania, wie, jak opowiadać, żeby przyciągnąć odbiorców, a do tego każde zdarzenie umie przerobić na zabawną scenkę. Nie proponuje czytelnikom relacji z naukowej wyprawy, daje im obraz pasji, pracy płynącej z odkrycia prawdziwych zainteresowań. Wśród wysypu reportażowych opowieści z podróży i wznowień dawnych książek podróżniczych Golachowski bardzo pozytywnie się wyróżnia. „Czochrałem antarktycznego słonia” to publikacja cenna i dobrze napisana, w sam raz dla poszukiwaczy nowych wrażeń. Golachowski śmieszy do łez i sprawia, że niezbyt znany rejon świata odkrywa część swoich tajemnic. Ale żeby tak napisać książkę, trzeba nie tylko coś przeżyć – trzeba jeszcze umieć prowadzić narrację. Golachowski nie ma z tym najlepszych problemów.
wtorek, 19 kwietnia 2016
Tom Chatfield: Książka do przeżycia. Kreatywna książka dla dorosłych
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Trening
Tomiki kreatywne cieszą się wielkim uznaniem młodych odbiorców (co czasami stanowi przykry dowód na destrukcyjną dla wyobraźni rolę gadżetów elektronicznych), a skoro istnieje zapotrzebowanie w jednej grupie docelowej, warto stworzyć je i w innych. Tak powstaje „Książka do przeżycia. Kreatywna książka dla dorosłych”, publikacja Toma Chatfielda, wykorzystująca rynkowe mody. Chatfield odwołuje się do tradycji „złotych myśli” z dziecięcych zabaw czy zestawów cytatów z kalendarzy, a swoją książkę umieszcza w połowie drogi między dziennikami kreatywnymi i poradnikami dotyczącymi samorozwoju. Wypróbowuje „przemowy” motywacyjne, żeby zachęcić czytelników do działania, wyznacza dorosłym zadania imitujące te z poradni psychologicznych. Wszystko po to, by odbiorcy mogli lepiej poznać siebie i nauczyli się autorefleksji. „Książka do przeżycia” to właściwie zeszyt ćwiczeń zapożyczonych z podręczników doskonalenia siebie – tyle że o samorozwoju nikt tu nie mówi, Chatfield odrzuca specyficzną poetykę tego typu publikacji, wiedząc, że ma ona co najmniej tyle samo wrogów co zwolenników.
Kreatywność akcentowana w podtytule nie oznacza twórczego chaosu. Autor próbuje czegoś odbiorców nauczyć, starannie więc porządkuje uwagi. Tłumaczy swoim czytelnikom, co daje analizowanie przeszłości i snucie planów, co dają autoanalizy, a co – przykład innych ludzi. Każdy rozdział upatruj charakterystycznymi motywacyjnymi cytatami, sam dość długo opowiada o własnych przemyśleniach na dany temat, chcąc pobudzić do działania. Przygotowuje szereg prostych ćwiczeń opartych na wyliczeniach: tu odbiorcy mają wskazywać swoje cele, wymyślać drogi ich realizacji, tworzyć prawdopodobne scenariusze na wypadek porażki. Zawsze propozycji musi być kilka – to najważniejszy składnik kreatywnego myślenia i jedyna w tomie szansa na odejście od szablonowości. Autor sugeruje, by do zapisków wracać po upływie pewnego czasu – to sposób na samodoskonalenie się i jedna z akceptowanych przez niego metod pracy nad sobą. Owszem, wymaga sporej dyscypliny odbiorców, ale jeśli ktoś decyduje się na tego typu zadania, powinien być przygotowany na wysiłki rozłożone w czasie.
Co ciekawe, „Książka do przeżycia” nie oferuje zbyt wielu zadań artystycznych, najczęściej operuje się tu słowami – i to w ściśle określonych granicach. Chatfield podsuwa niekiedy warte wypróbowania pomysły (odświeżenie dziesięciu kontaktów z zarzuconych dawniej projektów), zachęca do wypróbowania czegoś oryginalnego (nowy przepis kulinarny), ale najczęściej odwołuje się do przeżyć odbiorców. Sam szuka metody, żeby zaangażować ich w wydarzenia kulturalne z najbliższego otoczenia, chce otworzyć na szereg doznań – tylko że motywacją odbiorców ma być uzupełnienie tego tomu, a to niezbyt wielka zachęta.
Tom Chatfield wprowadza również szereg cytatów, które pełnią podwójną rolę. Są graficznymi ozdobnikami i materiałem do przemyślenia. Zawierają przesłanie, któremu warto się dokładnie przyjrzeć – a że mają konstrukcję aforystyczną, łatwiej je zapamiętać i przywoływać w odpowiednich momentach. Ponadto to w doborze fontów i całego rozplanowania graficznego kryje się największa siła kreatywna książki. Cytaty wpisywane w grafiki zatracają linearny charakter, trzeba się odrobinę skupić, żeby wyłowić ich sens – to zwolnienie tempa lektury przydaje się w przyswajaniu treści. „Książka do przeżycia” pozwala na przeżywanie w ramach wspomnień lub nabywanych poleceniami doświadczeń okołokulturalnych – a i na przeżywanie jako rozpracowywanie mądrości pisarzy przywoływanych przez autora.
Trening
Tomiki kreatywne cieszą się wielkim uznaniem młodych odbiorców (co czasami stanowi przykry dowód na destrukcyjną dla wyobraźni rolę gadżetów elektronicznych), a skoro istnieje zapotrzebowanie w jednej grupie docelowej, warto stworzyć je i w innych. Tak powstaje „Książka do przeżycia. Kreatywna książka dla dorosłych”, publikacja Toma Chatfielda, wykorzystująca rynkowe mody. Chatfield odwołuje się do tradycji „złotych myśli” z dziecięcych zabaw czy zestawów cytatów z kalendarzy, a swoją książkę umieszcza w połowie drogi między dziennikami kreatywnymi i poradnikami dotyczącymi samorozwoju. Wypróbowuje „przemowy” motywacyjne, żeby zachęcić czytelników do działania, wyznacza dorosłym zadania imitujące te z poradni psychologicznych. Wszystko po to, by odbiorcy mogli lepiej poznać siebie i nauczyli się autorefleksji. „Książka do przeżycia” to właściwie zeszyt ćwiczeń zapożyczonych z podręczników doskonalenia siebie – tyle że o samorozwoju nikt tu nie mówi, Chatfield odrzuca specyficzną poetykę tego typu publikacji, wiedząc, że ma ona co najmniej tyle samo wrogów co zwolenników.
Kreatywność akcentowana w podtytule nie oznacza twórczego chaosu. Autor próbuje czegoś odbiorców nauczyć, starannie więc porządkuje uwagi. Tłumaczy swoim czytelnikom, co daje analizowanie przeszłości i snucie planów, co dają autoanalizy, a co – przykład innych ludzi. Każdy rozdział upatruj charakterystycznymi motywacyjnymi cytatami, sam dość długo opowiada o własnych przemyśleniach na dany temat, chcąc pobudzić do działania. Przygotowuje szereg prostych ćwiczeń opartych na wyliczeniach: tu odbiorcy mają wskazywać swoje cele, wymyślać drogi ich realizacji, tworzyć prawdopodobne scenariusze na wypadek porażki. Zawsze propozycji musi być kilka – to najważniejszy składnik kreatywnego myślenia i jedyna w tomie szansa na odejście od szablonowości. Autor sugeruje, by do zapisków wracać po upływie pewnego czasu – to sposób na samodoskonalenie się i jedna z akceptowanych przez niego metod pracy nad sobą. Owszem, wymaga sporej dyscypliny odbiorców, ale jeśli ktoś decyduje się na tego typu zadania, powinien być przygotowany na wysiłki rozłożone w czasie.
Co ciekawe, „Książka do przeżycia” nie oferuje zbyt wielu zadań artystycznych, najczęściej operuje się tu słowami – i to w ściśle określonych granicach. Chatfield podsuwa niekiedy warte wypróbowania pomysły (odświeżenie dziesięciu kontaktów z zarzuconych dawniej projektów), zachęca do wypróbowania czegoś oryginalnego (nowy przepis kulinarny), ale najczęściej odwołuje się do przeżyć odbiorców. Sam szuka metody, żeby zaangażować ich w wydarzenia kulturalne z najbliższego otoczenia, chce otworzyć na szereg doznań – tylko że motywacją odbiorców ma być uzupełnienie tego tomu, a to niezbyt wielka zachęta.
Tom Chatfield wprowadza również szereg cytatów, które pełnią podwójną rolę. Są graficznymi ozdobnikami i materiałem do przemyślenia. Zawierają przesłanie, któremu warto się dokładnie przyjrzeć – a że mają konstrukcję aforystyczną, łatwiej je zapamiętać i przywoływać w odpowiednich momentach. Ponadto to w doborze fontów i całego rozplanowania graficznego kryje się największa siła kreatywna książki. Cytaty wpisywane w grafiki zatracają linearny charakter, trzeba się odrobinę skupić, żeby wyłowić ich sens – to zwolnienie tempa lektury przydaje się w przyswajaniu treści. „Książka do przeżycia” pozwala na przeżywanie w ramach wspomnień lub nabywanych poleceniami doświadczeń okołokulturalnych – a i na przeżywanie jako rozpracowywanie mądrości pisarzy przywoływanych przez autora.
poniedziałek, 18 kwietnia 2016
Edwin George Lutz: Co? Jak? Narysować
Egmont, Warszawa 2016.
Podręcznik ilustracji
Edwin George Lutz swoim pozbawionym słów poradnikiem dotyczącym komiksowego rysowania idealnie wpasowuje się w rynek wydawniczy. Książka sprzed wieku wciąż może inspirować odbiorców i w prosty sposób przedstawiać im części składowe poszczególnych rysunków. To pozycja dla tych, którzy chcieliby się sprawdzić w szkicach komiksowo-realistycznych, niby upraszczanych, ale utrzymujących podobieństwo z rzeczywistością. Lutz nie zadowala się na przykład narysowaniem słonia – rozróżnia gatunki. Nie będzie to więc prosty kurs tworzenia ogólnikowych ilustracji, a przegląd możliwości wyboru stojących przed ilustratorem. Książka ucieszy zwłaszcza tych, którzy szukają rysunkowych prawd.
Ogromny tom kształtem zbliżony do bloku rysunkowego (za to liczący prawie dwieście stron) został podzielony tematycznie. Pojawią się tu zwierzęta, rośliny, ludzie i szereg wytworów człowieka (pojazdy czy domki do pejzaży). Autor nie odwołuje się w tak zakreślonych granicach do stworzeń i tematów najpopularniejszych (a może to czas weryfikuje jego artystyczne decyzje) – widać to choćby po całym szeregu różnych gatunków ptaków. Dopiero po takim przeglądzie odbiorcy zdają sobie sprawę, jak ważne jest uchwycenie podobieństwa, by móc uniknąć skomplikowanych wyjaśnień. Czasami autor skupia się na fragmentach zwierzęcia – na przykład na rysowaniu samej głowy, by zaraz pokazać kontekst – możliwość zaprezentowania stworzenia w naturalnym środowisku. Zmienia też kąt patrzenia, czasem interesuje go zwierzę w ruchu, czasem – komiksowa wersja. W przypadku ludzi dość długo zajmuje się charakterami uchwyconymi w rysach twarzy – tu tworzenie wizerunków nie polega na dodawaniu różnych min i fryzur, różnice zaczynają się już na poziomie kształtu czaszki. Na temat ludzi w ruchu zostaje mniej miejsca, ale Lutz stara się uchwycić i podpowiedzieć odbiorcom ideę zachowania proporcji: przedstawia ludzi jako „patyczaki” z korpusem – na tak przygotowanych szkieletach można będzie potem budować rysunkowe ciała i ubrania. Kurs rysowania polega tu na poprowadzeniu odbiorców od prostych elementów – geometrycznych figur, podziału kartki czy wprowadzenia linii pomocniczych przez stopniowe uzupełnianie rysunku o kolejne elementy. Najczęściej modelowy rysunek zostaje rozbity na od dwóch do ośmiu etapów, przy czym ostatni oznacza już gotowy i skończony obrazek. Przy najtrudniejszych fragmentach pojawia się więcej linii pomocniczych czy więcej kroków – ale i tak od odbiorców tom wymaga sporo pracy. Z Lutzem narysowanie konia w ruchu nie powinno przysparzać kłopotów, chociaż, jak zwykle, wszystko zależy od włożonego w samorozwój wysiłku.
Rysunkowe wprawki można zmieścić na dość obszernych marginesach tomu (chociaż większość użytkowników wybierze raczej osobne szkicowniki). Same rysunki nie są duże, co przypomina o ich komiksowym przeznaczeniu, dzięki czemu autor może sporo ich w tomie zmieścić – to ważne, jeśli pamięta się o różnorodności gatunkowej. Edwin George Lutz uczy także patrzenia na świat i dostrzegania prostych szczegółów, które decydują o odzwierciedleniu rzeczywistości. Pozwala kilkoma kreskami uchwycić podobieństwo do rysowanego obiektu, a na absurd pozwala sobie jedynie w karykaturach ludzi.
Ta książka na dzisiejszym rynku wydawniczym znajdzie ważne miejsce, a do tego nie ma konkurencji – mimo sporej liczby pism poświęconych rysowaniu. Lutz daje bowiem solidne podstawy tym, którzy chcieliby tworzyć komiksy w starym stylu bez uciekania się do ilustratorskich eksperymentów. Zapewnia też odbiorcom sporo rozrywki przy trenowaniu rysunku. Tom „Co? Jak? Narysować” to ciekawostka uzupełniająca modę na antystresowe kolorowanki i rozrywka wysokiej klasy – co ważne, zawarte tu wskazówki w ogóle się nie starzeją, nawet jeśli przemija moda na konkretne style w ilustrowaniu.
Podręcznik ilustracji
Edwin George Lutz swoim pozbawionym słów poradnikiem dotyczącym komiksowego rysowania idealnie wpasowuje się w rynek wydawniczy. Książka sprzed wieku wciąż może inspirować odbiorców i w prosty sposób przedstawiać im części składowe poszczególnych rysunków. To pozycja dla tych, którzy chcieliby się sprawdzić w szkicach komiksowo-realistycznych, niby upraszczanych, ale utrzymujących podobieństwo z rzeczywistością. Lutz nie zadowala się na przykład narysowaniem słonia – rozróżnia gatunki. Nie będzie to więc prosty kurs tworzenia ogólnikowych ilustracji, a przegląd możliwości wyboru stojących przed ilustratorem. Książka ucieszy zwłaszcza tych, którzy szukają rysunkowych prawd.
Ogromny tom kształtem zbliżony do bloku rysunkowego (za to liczący prawie dwieście stron) został podzielony tematycznie. Pojawią się tu zwierzęta, rośliny, ludzie i szereg wytworów człowieka (pojazdy czy domki do pejzaży). Autor nie odwołuje się w tak zakreślonych granicach do stworzeń i tematów najpopularniejszych (a może to czas weryfikuje jego artystyczne decyzje) – widać to choćby po całym szeregu różnych gatunków ptaków. Dopiero po takim przeglądzie odbiorcy zdają sobie sprawę, jak ważne jest uchwycenie podobieństwa, by móc uniknąć skomplikowanych wyjaśnień. Czasami autor skupia się na fragmentach zwierzęcia – na przykład na rysowaniu samej głowy, by zaraz pokazać kontekst – możliwość zaprezentowania stworzenia w naturalnym środowisku. Zmienia też kąt patrzenia, czasem interesuje go zwierzę w ruchu, czasem – komiksowa wersja. W przypadku ludzi dość długo zajmuje się charakterami uchwyconymi w rysach twarzy – tu tworzenie wizerunków nie polega na dodawaniu różnych min i fryzur, różnice zaczynają się już na poziomie kształtu czaszki. Na temat ludzi w ruchu zostaje mniej miejsca, ale Lutz stara się uchwycić i podpowiedzieć odbiorcom ideę zachowania proporcji: przedstawia ludzi jako „patyczaki” z korpusem – na tak przygotowanych szkieletach można będzie potem budować rysunkowe ciała i ubrania. Kurs rysowania polega tu na poprowadzeniu odbiorców od prostych elementów – geometrycznych figur, podziału kartki czy wprowadzenia linii pomocniczych przez stopniowe uzupełnianie rysunku o kolejne elementy. Najczęściej modelowy rysunek zostaje rozbity na od dwóch do ośmiu etapów, przy czym ostatni oznacza już gotowy i skończony obrazek. Przy najtrudniejszych fragmentach pojawia się więcej linii pomocniczych czy więcej kroków – ale i tak od odbiorców tom wymaga sporo pracy. Z Lutzem narysowanie konia w ruchu nie powinno przysparzać kłopotów, chociaż, jak zwykle, wszystko zależy od włożonego w samorozwój wysiłku.
Rysunkowe wprawki można zmieścić na dość obszernych marginesach tomu (chociaż większość użytkowników wybierze raczej osobne szkicowniki). Same rysunki nie są duże, co przypomina o ich komiksowym przeznaczeniu, dzięki czemu autor może sporo ich w tomie zmieścić – to ważne, jeśli pamięta się o różnorodności gatunkowej. Edwin George Lutz uczy także patrzenia na świat i dostrzegania prostych szczegółów, które decydują o odzwierciedleniu rzeczywistości. Pozwala kilkoma kreskami uchwycić podobieństwo do rysowanego obiektu, a na absurd pozwala sobie jedynie w karykaturach ludzi.
Ta książka na dzisiejszym rynku wydawniczym znajdzie ważne miejsce, a do tego nie ma konkurencji – mimo sporej liczby pism poświęconych rysowaniu. Lutz daje bowiem solidne podstawy tym, którzy chcieliby tworzyć komiksy w starym stylu bez uciekania się do ilustratorskich eksperymentów. Zapewnia też odbiorcom sporo rozrywki przy trenowaniu rysunku. Tom „Co? Jak? Narysować” to ciekawostka uzupełniająca modę na antystresowe kolorowanki i rozrywka wysokiej klasy – co ważne, zawarte tu wskazówki w ogóle się nie starzeją, nawet jeśli przemija moda na konkretne style w ilustrowaniu.
niedziela, 17 kwietnia 2016
Beata Sabała-Zielińska: Jak wysoko sięga miłość? Życie po Broad Peak. Rozmowa z Ewą Berbeką. Opowieść żony himalaisty
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Najwyżej
Beata Sabała-Zielińska pisze książkę, która przypomina trochę reportaż stworzony z wywiadu, a trochę – literaturę górską. „Jak wysoko sięga miłość. Życie po Broad Peak” to bowiem tom poświęcony Maćkowi Berbece, himalaiście, który zginął po zimowym zdobyciu szczytu Broad Peak w 2013 roku, a także – jego żonie, Ewie, która musiała nauczyć się radzenia sobie ze stresem i zmierzenia się z najtrudniejszymi wyzwaniami dla bliskich wspinaczy oraz ich rodzin. Sabała-Zielińska wie, co najbardziej zainteresuje czytelników – stawia na obraz miłości, bo w ten sposób nie musi w kółko wracać do tematu śmierci. Ewie Berbece książka pozwala na przepracowanie żałoby. Maciek Berbeka zyskuje tu fantastyczny portret, a i rozliczenie z życiowej pasji.
Zaczyna się ta książka od radości ze zdobycia szczytu w trudnych warunkach, a i od ogromnej rozpaczy, kiedy wiadomo już, że dwóch wspinaczy nie wróci z wyprawy. Autorka parę razy we wzmiankach próbuje odtwarzać decyzje Maćka Berbeki i zadawać pytania, co by było, gdyby. Ewa Berbeka przyznaje się do złych przeczuć, które nauczyła się ignorować, by nie konkurować z pasją męża. Tyle konwencjonalnych elementów. „Jak wysoko sięga miłość” to bowiem także zestaw przyjemnych wspomnień. Sabała-Zielińska wyciąga Ewę Berbekę na opowieść o początkach związku, na domowe zwierzenia i analizy relacji z innymi. Nie chce obrazków idealnych, szuka więc sfer drobnych życiowych sporów oraz scen zazdrości, zajmuje się zwykłym codziennym wizerunkiem Maćka spoza gór. Wykorzystuje też szansę na poznanie recepty na związek idealny – a przynajmniej na utrzymanie małżeństwa z kimś, kto uprawia himalaizm. Zatrzymuje się nad postawami Ewy i nad jej próbami opanowania strachu o męża. Poza tym lubi kreować się na przyjaciółkę – jeśli Ewa opowiada o kłótni z Maćkiem, autorka tomu wybiera kobiecą solidarność. W ten sposób przenosi tom z opłakiwania tragicznie zmarłego w zestaw plotek, nadaje mu lekkości. Kwestie wspinaczki są tu osobnym tematem. Sabała-Zielińska sięga po literaturę górską oraz do wywiadów ze wspinaczami i na tej podstawie może budować całkiem zgrabne opisy górskich wyzwań. Sprawia, że czytelnicy zrozumieją tę pasję, a przy okazji poznają część problemów w środowisku. Również w tej sferze nie ma sielanki, autorka pokazuje, jakie kłopoty stwarza komercjalizacja sportu i jak zniszczeniu ulegają przyjaźnie ze szlaków. Jednocześnie przedstawia Maćka Berbekę z ogromną sympatią, przywołuje jego osiągnięcia tonem reportażowym i pełnym emocji, więc dla czytelników idealnym.
Sceny miłości Ewy i Maćka przesycone są dowcipem. Sceny z górskich wypraw – szacunkiem wobec potęgi przyrody. Cała opowieść ilustrowana jest zdjęciami z domowego archiwum. Do tej pory w literaturze górskiej temat pozostających w domu (i blisko ziemi) rodzin pojawiał się rzadko, o wiele ciekawsze były relacje z drogi na szczyt. Beata Sabała-Zielińska zmienia proporcje, wysłuchuje Ewę Berbekę i chce zrozumieć jej perspektywę. Nie ukrywa w relacji i siebie, przedstawia własne opinie nawet wtedy, gdy nie są czytelnikom do niczego potrzebne. Potrafi jednak zamienić relację zapośredniczoną w zestaw silnych przeżyć i czytelnych wzruszeń. Nieraz zabiera czytelników na trudne trasy, pozwala dobrze pojąć piękno i grozę wysokogórskich wspinaczek. Nie unika zadawania banalnych i oczywistych pytań, ale szuka też indywidualizmu, zwłaszcza w sposobie ujęcia tematu. Rezygnuje z oklepanej już formy wywiadu-rzeki, proponuje pełniejsze ujęcie zagadnienia. „Jak wysoko sięga miłość” to książka obok literatury górskiej – ale ważna i ciekawie napisana. Beata Sabała-Zielińska stanęła na wysokości zadania. Oswaja czytelników z tematem, który wstrząsnął opinią publiczną, z innej strony niż media. To tom dla wszystkich zainteresowanych wspinaczką i jej konsekwencjami dla bliskich.
Najwyżej
Beata Sabała-Zielińska pisze książkę, która przypomina trochę reportaż stworzony z wywiadu, a trochę – literaturę górską. „Jak wysoko sięga miłość. Życie po Broad Peak” to bowiem tom poświęcony Maćkowi Berbece, himalaiście, który zginął po zimowym zdobyciu szczytu Broad Peak w 2013 roku, a także – jego żonie, Ewie, która musiała nauczyć się radzenia sobie ze stresem i zmierzenia się z najtrudniejszymi wyzwaniami dla bliskich wspinaczy oraz ich rodzin. Sabała-Zielińska wie, co najbardziej zainteresuje czytelników – stawia na obraz miłości, bo w ten sposób nie musi w kółko wracać do tematu śmierci. Ewie Berbece książka pozwala na przepracowanie żałoby. Maciek Berbeka zyskuje tu fantastyczny portret, a i rozliczenie z życiowej pasji.
Zaczyna się ta książka od radości ze zdobycia szczytu w trudnych warunkach, a i od ogromnej rozpaczy, kiedy wiadomo już, że dwóch wspinaczy nie wróci z wyprawy. Autorka parę razy we wzmiankach próbuje odtwarzać decyzje Maćka Berbeki i zadawać pytania, co by było, gdyby. Ewa Berbeka przyznaje się do złych przeczuć, które nauczyła się ignorować, by nie konkurować z pasją męża. Tyle konwencjonalnych elementów. „Jak wysoko sięga miłość” to bowiem także zestaw przyjemnych wspomnień. Sabała-Zielińska wyciąga Ewę Berbekę na opowieść o początkach związku, na domowe zwierzenia i analizy relacji z innymi. Nie chce obrazków idealnych, szuka więc sfer drobnych życiowych sporów oraz scen zazdrości, zajmuje się zwykłym codziennym wizerunkiem Maćka spoza gór. Wykorzystuje też szansę na poznanie recepty na związek idealny – a przynajmniej na utrzymanie małżeństwa z kimś, kto uprawia himalaizm. Zatrzymuje się nad postawami Ewy i nad jej próbami opanowania strachu o męża. Poza tym lubi kreować się na przyjaciółkę – jeśli Ewa opowiada o kłótni z Maćkiem, autorka tomu wybiera kobiecą solidarność. W ten sposób przenosi tom z opłakiwania tragicznie zmarłego w zestaw plotek, nadaje mu lekkości. Kwestie wspinaczki są tu osobnym tematem. Sabała-Zielińska sięga po literaturę górską oraz do wywiadów ze wspinaczami i na tej podstawie może budować całkiem zgrabne opisy górskich wyzwań. Sprawia, że czytelnicy zrozumieją tę pasję, a przy okazji poznają część problemów w środowisku. Również w tej sferze nie ma sielanki, autorka pokazuje, jakie kłopoty stwarza komercjalizacja sportu i jak zniszczeniu ulegają przyjaźnie ze szlaków. Jednocześnie przedstawia Maćka Berbekę z ogromną sympatią, przywołuje jego osiągnięcia tonem reportażowym i pełnym emocji, więc dla czytelników idealnym.
Sceny miłości Ewy i Maćka przesycone są dowcipem. Sceny z górskich wypraw – szacunkiem wobec potęgi przyrody. Cała opowieść ilustrowana jest zdjęciami z domowego archiwum. Do tej pory w literaturze górskiej temat pozostających w domu (i blisko ziemi) rodzin pojawiał się rzadko, o wiele ciekawsze były relacje z drogi na szczyt. Beata Sabała-Zielińska zmienia proporcje, wysłuchuje Ewę Berbekę i chce zrozumieć jej perspektywę. Nie ukrywa w relacji i siebie, przedstawia własne opinie nawet wtedy, gdy nie są czytelnikom do niczego potrzebne. Potrafi jednak zamienić relację zapośredniczoną w zestaw silnych przeżyć i czytelnych wzruszeń. Nieraz zabiera czytelników na trudne trasy, pozwala dobrze pojąć piękno i grozę wysokogórskich wspinaczek. Nie unika zadawania banalnych i oczywistych pytań, ale szuka też indywidualizmu, zwłaszcza w sposobie ujęcia tematu. Rezygnuje z oklepanej już formy wywiadu-rzeki, proponuje pełniejsze ujęcie zagadnienia. „Jak wysoko sięga miłość” to książka obok literatury górskiej – ale ważna i ciekawie napisana. Beata Sabała-Zielińska stanęła na wysokości zadania. Oswaja czytelników z tematem, który wstrząsnął opinią publiczną, z innej strony niż media. To tom dla wszystkich zainteresowanych wspinaczką i jej konsekwencjami dla bliskich.
Agnieszka Antoniewicz: Księżniczki. Rysuj, zgaduj, koloruj
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Bajka
Dzień spędzony z dziewięcioma księżniczkami to zapowiedź mnóstwa zabaw, ale i zadań do wykonania. Księżniczki tańczą na balach (i gubią pantofelki), wyszywają obraz, rozrzucają magiczne proszki, szukają strojów, jedzą królewskie posiłki, bawią się w ogrodzie i na plaży, pomagają zaprzyjaźnionemu czarodziejowi… A przecież jeszcze trzeba się dowiedzieć, jak wyglądają, co lubią i w której wieży mieszkają. Agnieszka Antoniewicz ma dla dziewczynek wspaniałą zabawę w kolorowanie, rysowanie i… logiczne myślenie. Blok rysunkowy „Księżniczki”, kontynuujący bardzo udaną serię Naszej Księgarni to zestaw zabaw połączonych z minibajką. Niezwykle łatwo zaangażować się w prostą opowieść, która rozgrywa się w komentarzach i poleceniach. Agnieszka Antoniewicz mnoży księżniczki, żeby każdej z nich przypisać określone umiejętności i zainteresowania – zgodnie ze zdobytą wiedzą trzeba będzie potem pilnować bohaterek, znajdować ich zagubione przedmioty czy pomagać w przejściach labiryntów. Bo sedno „Księżniczek” to zadania znane maluchom, tyle że w nowej odsłonie, atrakcyjnej ze względu na temat i jego realizację.
„Księżniczki” to zestaw kolorowanek. Każda kartka przynosi tu jeden rysunek (druk jednostronny umożliwia wykonywanie gotowych prac jako ozdoby lub prezentu, ułatwia też wybór narzędzi do kolorowania). Co ważne, Agnieszka Antoniewicz nawiązuje ilustracjami do dorosłych kolorowanek: proponuje rysunki bogate w detale, sama ozdabia suknie księżniczek i wprowadza do ich otoczenia całe mnóstwo urokliwych drobiazgów. Przy kolorowaniu liczyć się więc będzie precyzja i cierpliwość, ale też zamiłowanie do księżniczkowo-baśniowych motywów, więc małe dziewczynki będą bardzo usatysfakcjonowane. Kolorowanka to jeden z etapów pracy. Księżniczki mają rozmaite zainteresowania, jedna lubi czytać, druga – nurkować. Z nimi nie można się nudzić. Antoniewicz precyzyjnie jednak obmyśla ich zajęcia, tak, żeby pasowały do powszechnych wyobrażeń o egzystencji na zamku – i aby dobrze uzasadniały wyzwania dla odbiorczyń. Księżniczki z tego tomiku nie mają kiedy odpoczywać (dopiero wieczorem, gdy zgasi się światło w okienkach wieży), wciąż są zajęte, a to, że każda kartka przynosi inne zadania sprawia, że tomik dostarcza rozrywki na długo.
Agnieszka Antoniewicz ma dobre pomysły. Udaje jej się przekonująco odmalować świat księżniczek – postaci bardzo modnych dla pewnej grupy wiekowej odbiorczyń – a uniknąć przy tym przesłodzenia i powtarzania bajkowych motywów. Te księżniczki są oryginalne i sympatyczne, to po prostu towarzyszki zabaw każdego malucha. Antoniewicz sprytnie modyfikuje standardowe zadania, żeby przekonać dzieci do pracy. Jej polecenia po pierwsze zawierają elementy narracji bajkowej – wprowadzają do nowej rzeczywistości – a po drugie – są wielopoziomowe. Osobno należy pokolorować rysunek, osobno znaleźć na nim określone elementy (lub je dołożyć), osobno policzyć wybrane motywy z obrazka. Za każdym razem stara się autorka komplikować ćwiczenia, zapewniać odbiorczyniom rozrywkę nieprzewidywalną. Stopień trudności zadań można dopasowywać do wieku dziecka, ale „Księżniczki” długo mogą towarzyszyć w codziennych zabawach kilkulatkom.
W serii bloków rysunkowych Naszej Księgarni (wzmocnionych grubą tekturą) propozycja Agnieszki Antoniewicz robi duże wrażenie. To umiejętne wykorzystanie trendów na rynku wydawniczym, klasycznych łamigłówek i tematu, który nie pozostawia maluchów obojętnymi. „Księżniczki” są tomikiem magicznym, wymarzonym dla rodziców, którzy chcą swoim córkom zapewnić tradycyjną rozrywkę i nie rezygnować z ich fascynacji. To książeczka oryginalna – chociaż wpisana w sprawdzony już cykl.
Bajka
Dzień spędzony z dziewięcioma księżniczkami to zapowiedź mnóstwa zabaw, ale i zadań do wykonania. Księżniczki tańczą na balach (i gubią pantofelki), wyszywają obraz, rozrzucają magiczne proszki, szukają strojów, jedzą królewskie posiłki, bawią się w ogrodzie i na plaży, pomagają zaprzyjaźnionemu czarodziejowi… A przecież jeszcze trzeba się dowiedzieć, jak wyglądają, co lubią i w której wieży mieszkają. Agnieszka Antoniewicz ma dla dziewczynek wspaniałą zabawę w kolorowanie, rysowanie i… logiczne myślenie. Blok rysunkowy „Księżniczki”, kontynuujący bardzo udaną serię Naszej Księgarni to zestaw zabaw połączonych z minibajką. Niezwykle łatwo zaangażować się w prostą opowieść, która rozgrywa się w komentarzach i poleceniach. Agnieszka Antoniewicz mnoży księżniczki, żeby każdej z nich przypisać określone umiejętności i zainteresowania – zgodnie ze zdobytą wiedzą trzeba będzie potem pilnować bohaterek, znajdować ich zagubione przedmioty czy pomagać w przejściach labiryntów. Bo sedno „Księżniczek” to zadania znane maluchom, tyle że w nowej odsłonie, atrakcyjnej ze względu na temat i jego realizację.
„Księżniczki” to zestaw kolorowanek. Każda kartka przynosi tu jeden rysunek (druk jednostronny umożliwia wykonywanie gotowych prac jako ozdoby lub prezentu, ułatwia też wybór narzędzi do kolorowania). Co ważne, Agnieszka Antoniewicz nawiązuje ilustracjami do dorosłych kolorowanek: proponuje rysunki bogate w detale, sama ozdabia suknie księżniczek i wprowadza do ich otoczenia całe mnóstwo urokliwych drobiazgów. Przy kolorowaniu liczyć się więc będzie precyzja i cierpliwość, ale też zamiłowanie do księżniczkowo-baśniowych motywów, więc małe dziewczynki będą bardzo usatysfakcjonowane. Kolorowanka to jeden z etapów pracy. Księżniczki mają rozmaite zainteresowania, jedna lubi czytać, druga – nurkować. Z nimi nie można się nudzić. Antoniewicz precyzyjnie jednak obmyśla ich zajęcia, tak, żeby pasowały do powszechnych wyobrażeń o egzystencji na zamku – i aby dobrze uzasadniały wyzwania dla odbiorczyń. Księżniczki z tego tomiku nie mają kiedy odpoczywać (dopiero wieczorem, gdy zgasi się światło w okienkach wieży), wciąż są zajęte, a to, że każda kartka przynosi inne zadania sprawia, że tomik dostarcza rozrywki na długo.
Agnieszka Antoniewicz ma dobre pomysły. Udaje jej się przekonująco odmalować świat księżniczek – postaci bardzo modnych dla pewnej grupy wiekowej odbiorczyń – a uniknąć przy tym przesłodzenia i powtarzania bajkowych motywów. Te księżniczki są oryginalne i sympatyczne, to po prostu towarzyszki zabaw każdego malucha. Antoniewicz sprytnie modyfikuje standardowe zadania, żeby przekonać dzieci do pracy. Jej polecenia po pierwsze zawierają elementy narracji bajkowej – wprowadzają do nowej rzeczywistości – a po drugie – są wielopoziomowe. Osobno należy pokolorować rysunek, osobno znaleźć na nim określone elementy (lub je dołożyć), osobno policzyć wybrane motywy z obrazka. Za każdym razem stara się autorka komplikować ćwiczenia, zapewniać odbiorczyniom rozrywkę nieprzewidywalną. Stopień trudności zadań można dopasowywać do wieku dziecka, ale „Księżniczki” długo mogą towarzyszyć w codziennych zabawach kilkulatkom.
W serii bloków rysunkowych Naszej Księgarni (wzmocnionych grubą tekturą) propozycja Agnieszki Antoniewicz robi duże wrażenie. To umiejętne wykorzystanie trendów na rynku wydawniczym, klasycznych łamigłówek i tematu, który nie pozostawia maluchów obojętnymi. „Księżniczki” są tomikiem magicznym, wymarzonym dla rodziców, którzy chcą swoim córkom zapewnić tradycyjną rozrywkę i nie rezygnować z ich fascynacji. To książeczka oryginalna – chociaż wpisana w sprawdzony już cykl.
sobota, 16 kwietnia 2016
Santa Montefiore: Paryska nieznajoma
Świat Książki, Warszawa 2016.
Szczerość
Santa Montefiore specjalizuje się w powieściach romansowych o wielokierunkowych scenariuszach, ale w „Paryskiej nieznajomej” postawiła na statyczny obrazek z dość oczywistym schematem. W wypadku ginie lord Frampton. Do przeżywającej żałobę rodziny przybywa młoda kobieta, informując, że była nieślubną córką zmarłego. Chociaż nie miała zamiaru nawiązywać z nikim bliższych kontaktów, lubi przebywać z Framptonami. Tu każdy jest inny i każdy odnosi się do niej z niespodziewaną serdecznością. Tylko że Phaedra zna prawdę. Wie o niej jeszcze tylko prawnik rodziny. „Paryska nieznajoma” rozwija się tak, jak w oczach czytelniczek rozwijać się powinna – żadnych niespodzianek, żadnych zaskoczeń, wszystkie punkty kulminacyjne da się dużo wcześniej przewidzieć – i przygotować na nie. A jednak książka, jak większość powieści Montefiore, ma swój urok polegający w tym wypadku na umiejętnym operowaniu nastrojami postaci.
Smutek panuje tu tylko na początku, bo pojawienie się Phaedry oznacza przejście od rozpaczy do dającej nadzieję codzienności. Młoda kobieta wprowadza do domu ożywienie, jest sympatyczna i dobra, akceptuje drobne słabostki każdego z osobna i stanowi wyraźne pocieszenie. Jej rola nie polega na biernym przyglądaniu się domownikom – szybko staje się członkiem rodziny i wypełnia miejsce po zmarłym George’u. Sama też wiele zyskuje: otrzymuje prawdziwy dom i rodzinę, której dotąd nie miała. W nowej sytuacji odnajduje się znakomicie i na horyzoncie majaczą jej tylko dwa problemy: natrętne zaloty prawnika oraz… zakazana miłość do przyrodniego brata. A ponieważ Santa Montefiore chce, żeby wszyscy jej bohaterowie byli szczęśliwi, te wydarzenia muszą zyskać znaczenie.
„Paryska nieznajoma” to książka-azyl. Akcja toczy się tu niemal wyłącznie w posiadłości Framptonów – to schronienie dla każdego, więc nie dziwi, że i Phaedra czuje się tu najlepiej. Domownicy w większości są serdeczni i nie szukają problemów tam, gdzie ich nie ma, ze stoickim spokojem przyjmują zawirowania losu. Są w dodatku bardzo zdystansowani do tytułów i powinności wysoko urodzonych: mają poczucie humoru i potrafią znaleźć wyjście z najtrudniejszych sytuacji. Santa Montefiore tworzy więc dom, do którego każdy chciałby uciec w razie potrzeby. Zaprawia też powieść odrobiną dowcipu, przez co nie razi już jednokierunkowość wysiłków bohaterów. Autorka koncentruje się na odtwarzaniu rodzinnej atmosfery, towarzyszy więc postaciom w zwykłych zajęciach, spotkaniach towarzyskich czy posiłkach. Dużo czasu poświęca na rozmowy i drobne spojrzenia, które zdradzają więcej niż domownicy. I przy tym wszystkim wcale nie staje się monotonna. Warto – sięgając po tę lekturę – pamiętać, że Santa Montefiore jest mistrzynią obyczajowych narracji. W tej pozycji można to bez trudu prześledzić, bo nie ma pełnej zawirowań fabuły, która zaciemniałaby rozwiązania formalne. Montefiore nie przesadza z literackością (opowieść jest przezroczysta), ani z zaufaniem do opisów. Prowadzi historię tak, by czytelniczki miały wrażenie uczestniczenia w całej sytuacji (bardzo książkowej). Nie da się ukryć, i tak będą kibicowały Phaedrze, która tutaj przypomina bohaterkę dziewiętnastowiecznej powieści. W „Paryskiej nieznajomej” azyl objawia się również tłamszeniem czarnych charakterów. Owszem, pojawiają się tu postacie, które chcą zaburzyć kruche i tak szczęście u Framptonów, ale nigdy nie staną się wystarczająco silne, żeby przezwyciężyć ród. Montefiore zapewnia więc odpoczynek od skomplikowanych intryg, sekretów po grób i kryzysów – chce dostarczyć czytelniczkom prostą baśń z happy endem, który pogrzeb na początku już wystarczająco zapowiada. „Paryska nieznajoma” to powieść stonowana i spokojna, ale – jak wszystkie książki Montefiore – wysmakowana i dobrze napisana.
Szczerość
Santa Montefiore specjalizuje się w powieściach romansowych o wielokierunkowych scenariuszach, ale w „Paryskiej nieznajomej” postawiła na statyczny obrazek z dość oczywistym schematem. W wypadku ginie lord Frampton. Do przeżywającej żałobę rodziny przybywa młoda kobieta, informując, że była nieślubną córką zmarłego. Chociaż nie miała zamiaru nawiązywać z nikim bliższych kontaktów, lubi przebywać z Framptonami. Tu każdy jest inny i każdy odnosi się do niej z niespodziewaną serdecznością. Tylko że Phaedra zna prawdę. Wie o niej jeszcze tylko prawnik rodziny. „Paryska nieznajoma” rozwija się tak, jak w oczach czytelniczek rozwijać się powinna – żadnych niespodzianek, żadnych zaskoczeń, wszystkie punkty kulminacyjne da się dużo wcześniej przewidzieć – i przygotować na nie. A jednak książka, jak większość powieści Montefiore, ma swój urok polegający w tym wypadku na umiejętnym operowaniu nastrojami postaci.
Smutek panuje tu tylko na początku, bo pojawienie się Phaedry oznacza przejście od rozpaczy do dającej nadzieję codzienności. Młoda kobieta wprowadza do domu ożywienie, jest sympatyczna i dobra, akceptuje drobne słabostki każdego z osobna i stanowi wyraźne pocieszenie. Jej rola nie polega na biernym przyglądaniu się domownikom – szybko staje się członkiem rodziny i wypełnia miejsce po zmarłym George’u. Sama też wiele zyskuje: otrzymuje prawdziwy dom i rodzinę, której dotąd nie miała. W nowej sytuacji odnajduje się znakomicie i na horyzoncie majaczą jej tylko dwa problemy: natrętne zaloty prawnika oraz… zakazana miłość do przyrodniego brata. A ponieważ Santa Montefiore chce, żeby wszyscy jej bohaterowie byli szczęśliwi, te wydarzenia muszą zyskać znaczenie.
„Paryska nieznajoma” to książka-azyl. Akcja toczy się tu niemal wyłącznie w posiadłości Framptonów – to schronienie dla każdego, więc nie dziwi, że i Phaedra czuje się tu najlepiej. Domownicy w większości są serdeczni i nie szukają problemów tam, gdzie ich nie ma, ze stoickim spokojem przyjmują zawirowania losu. Są w dodatku bardzo zdystansowani do tytułów i powinności wysoko urodzonych: mają poczucie humoru i potrafią znaleźć wyjście z najtrudniejszych sytuacji. Santa Montefiore tworzy więc dom, do którego każdy chciałby uciec w razie potrzeby. Zaprawia też powieść odrobiną dowcipu, przez co nie razi już jednokierunkowość wysiłków bohaterów. Autorka koncentruje się na odtwarzaniu rodzinnej atmosfery, towarzyszy więc postaciom w zwykłych zajęciach, spotkaniach towarzyskich czy posiłkach. Dużo czasu poświęca na rozmowy i drobne spojrzenia, które zdradzają więcej niż domownicy. I przy tym wszystkim wcale nie staje się monotonna. Warto – sięgając po tę lekturę – pamiętać, że Santa Montefiore jest mistrzynią obyczajowych narracji. W tej pozycji można to bez trudu prześledzić, bo nie ma pełnej zawirowań fabuły, która zaciemniałaby rozwiązania formalne. Montefiore nie przesadza z literackością (opowieść jest przezroczysta), ani z zaufaniem do opisów. Prowadzi historię tak, by czytelniczki miały wrażenie uczestniczenia w całej sytuacji (bardzo książkowej). Nie da się ukryć, i tak będą kibicowały Phaedrze, która tutaj przypomina bohaterkę dziewiętnastowiecznej powieści. W „Paryskiej nieznajomej” azyl objawia się również tłamszeniem czarnych charakterów. Owszem, pojawiają się tu postacie, które chcą zaburzyć kruche i tak szczęście u Framptonów, ale nigdy nie staną się wystarczająco silne, żeby przezwyciężyć ród. Montefiore zapewnia więc odpoczynek od skomplikowanych intryg, sekretów po grób i kryzysów – chce dostarczyć czytelniczkom prostą baśń z happy endem, który pogrzeb na początku już wystarczająco zapowiada. „Paryska nieznajoma” to powieść stonowana i spokojna, ale – jak wszystkie książki Montefiore – wysmakowana i dobrze napisana.
Michelle Paver: Bogowie i wojownicy. Grobowiec krokodyla
Wilga, Warszawa 2016.
Ataki
Ta – przedostatnia – część cyklu Bogowie i wojownicy skrzy się afrykańskim słońcem i pełna jest zagrożeń dla pary bohaterów. Tego można się spodziewać, bo zanim Pirra i Hylas odnajdą drogę do siebie, muszą wypełnić trudną misję. Mają odzyskać sztylet znajdujący się nie, jak przypuszczali, w rękach Userrefa, ale… w grobowcu, którego położenia nikt nie zna. Sprawa wydaje się przesądzona. Do tego bohaterom zagrażają nie tylko krokodyle i skorpiony. Do bohaterów dołącza Kem, mały ciemnoskóry złodziejaszek, który niespecjalnie przejmuje się opiniami Pirry. Ale akcja „Grobowca krokodyla” rozgrywa się trzy i pół tysiąca lat temu… Trzeba oddać autorce, że przeszłość potraktowała jak scenerię powieści fantasy. Michelle Paver wie doskonale, jak pokonać dystans czasowy i przywiązać odbiorców do swoich postaci: pokazuje między innymi wielkie zagrożenia, a i zachcianki – w swojej idei niezmienne, mimo że zmieniają się obiekty pożądania. Pirra i Hylas zgodnie z regułami przygodówek będą prowadzić nierówną walkę i niejednokrotnie trafiać w sytuacje bez wyjścia, będą rozdzielać się i łączyć wtedy, kiedy najbardziej przyda się to dramaturgii tekstu. Ma się przy tej lekturze wrażenie, że Paver intensyfikuje przede wszystkim dalszoplanowe uczucia i relacje, każe postaciom zatrzymać się na burzliwym tu i teraz – i nie myśleć o przyszłości ani o dawnych wypadkach. Młodzi czytelnicy zyskują też dodatkową wiedzę, która nie będzie dana bohaterom. Po pierwsze – mają wgląd w niegodziwości wrogów, którzy nie cofną się przed niczym (brutalność pierwszej sceny powieści celnie charakteryzuje jedną z kobiet, a do tego dostarcza przedsmaku egzotyki). Po drugie – otrzymują zestaw obserwacji towarzyszących bohaterom zwierząt. Sokolica wybiera dobre punkty obserwacyjne i usiłuje wyciągać wnioski z dostrzeżonych obrazów niedostępnych Hylasowi. Lwica mierzy się z własnym dorastaniem: powinna już zacząć polować i dbać o siebie, tymczasem dobrowolnie skazuje się na ludzi, zaprzeczając instynktowi – nie potrafi nawet ryczeć, a taka umiejętność też mogłaby się przydać. W tych migawkach – zadziwiająco czułych jak na powieść walki – nie ma infantylizmu, daje się za to dostrzec szereg podtrzymujących zainteresowanie odbiorców metafor i przesłań dla młodych ludzi.
Michelle Paver dba o dynamizowanie fabuły, ale bardzo dba także o plastyczność języka. Ta narracja wypełniona jest synestezyjnymi opisami, dzięki którym odbiorcy bardzo łatwo przenoszą się w czasie, przestrzeni i kulturze. Autorka dużo miejsca poświęca tematowi przyrody niezniszczonej przez cywilizację, wypełnia nimi rzeczywistość postaci. Nie musi tworzyć osobnego fantastycznego świata rządzącego się swoimi prawami – w „Grobowcu krokodyla” starożytność ożywa i okazuje się aż nadto namacalna i prawdopodobna. Chociaż pojedyncze tony serii nie są przesadnie rozbudowywane po kątem objętości, widać, że autorka stara się zapewnić czytelnikom poza adrenaliną również przeżycia estetyczne.
Dla Paver ważniejsze – jak na razie – staje się przezwyciężanie kolejnych problemów. Bohaterowie dojrzewają niepostrzeżenie, a ich relacja zostaje oczyszczona ze zbędnych przekazów, chociaż nie stanowi prostej sumy indywidualnych odkryć, autorka pozostawia postaciom miejsce na własne przemyślenia, niedostępne drugiej stronie. Jest „Grobowiec krokodyla” powieścią burzliwą dla tych wszystkich, którzy marzą o odświeżaniu schematów powieści fantasy i szukają literackiej oryginalności.
Ataki
Ta – przedostatnia – część cyklu Bogowie i wojownicy skrzy się afrykańskim słońcem i pełna jest zagrożeń dla pary bohaterów. Tego można się spodziewać, bo zanim Pirra i Hylas odnajdą drogę do siebie, muszą wypełnić trudną misję. Mają odzyskać sztylet znajdujący się nie, jak przypuszczali, w rękach Userrefa, ale… w grobowcu, którego położenia nikt nie zna. Sprawa wydaje się przesądzona. Do tego bohaterom zagrażają nie tylko krokodyle i skorpiony. Do bohaterów dołącza Kem, mały ciemnoskóry złodziejaszek, który niespecjalnie przejmuje się opiniami Pirry. Ale akcja „Grobowca krokodyla” rozgrywa się trzy i pół tysiąca lat temu… Trzeba oddać autorce, że przeszłość potraktowała jak scenerię powieści fantasy. Michelle Paver wie doskonale, jak pokonać dystans czasowy i przywiązać odbiorców do swoich postaci: pokazuje między innymi wielkie zagrożenia, a i zachcianki – w swojej idei niezmienne, mimo że zmieniają się obiekty pożądania. Pirra i Hylas zgodnie z regułami przygodówek będą prowadzić nierówną walkę i niejednokrotnie trafiać w sytuacje bez wyjścia, będą rozdzielać się i łączyć wtedy, kiedy najbardziej przyda się to dramaturgii tekstu. Ma się przy tej lekturze wrażenie, że Paver intensyfikuje przede wszystkim dalszoplanowe uczucia i relacje, każe postaciom zatrzymać się na burzliwym tu i teraz – i nie myśleć o przyszłości ani o dawnych wypadkach. Młodzi czytelnicy zyskują też dodatkową wiedzę, która nie będzie dana bohaterom. Po pierwsze – mają wgląd w niegodziwości wrogów, którzy nie cofną się przed niczym (brutalność pierwszej sceny powieści celnie charakteryzuje jedną z kobiet, a do tego dostarcza przedsmaku egzotyki). Po drugie – otrzymują zestaw obserwacji towarzyszących bohaterom zwierząt. Sokolica wybiera dobre punkty obserwacyjne i usiłuje wyciągać wnioski z dostrzeżonych obrazów niedostępnych Hylasowi. Lwica mierzy się z własnym dorastaniem: powinna już zacząć polować i dbać o siebie, tymczasem dobrowolnie skazuje się na ludzi, zaprzeczając instynktowi – nie potrafi nawet ryczeć, a taka umiejętność też mogłaby się przydać. W tych migawkach – zadziwiająco czułych jak na powieść walki – nie ma infantylizmu, daje się za to dostrzec szereg podtrzymujących zainteresowanie odbiorców metafor i przesłań dla młodych ludzi.
Michelle Paver dba o dynamizowanie fabuły, ale bardzo dba także o plastyczność języka. Ta narracja wypełniona jest synestezyjnymi opisami, dzięki którym odbiorcy bardzo łatwo przenoszą się w czasie, przestrzeni i kulturze. Autorka dużo miejsca poświęca tematowi przyrody niezniszczonej przez cywilizację, wypełnia nimi rzeczywistość postaci. Nie musi tworzyć osobnego fantastycznego świata rządzącego się swoimi prawami – w „Grobowcu krokodyla” starożytność ożywa i okazuje się aż nadto namacalna i prawdopodobna. Chociaż pojedyncze tony serii nie są przesadnie rozbudowywane po kątem objętości, widać, że autorka stara się zapewnić czytelnikom poza adrenaliną również przeżycia estetyczne.
Dla Paver ważniejsze – jak na razie – staje się przezwyciężanie kolejnych problemów. Bohaterowie dojrzewają niepostrzeżenie, a ich relacja zostaje oczyszczona ze zbędnych przekazów, chociaż nie stanowi prostej sumy indywidualnych odkryć, autorka pozostawia postaciom miejsce na własne przemyślenia, niedostępne drugiej stronie. Jest „Grobowiec krokodyla” powieścią burzliwą dla tych wszystkich, którzy marzą o odświeżaniu schematów powieści fantasy i szukają literackiej oryginalności.
piątek, 15 kwietnia 2016
Maciej Samcik: Moje pierwsze kieszonkowe. Jak od małego zarabiać miliony.
Agora, Warszawa 2016.
Oszczędności
Maciej Samcik sprytnie nad tą książką połączy dzieci i rodziców, prowadząc ich przez wspólną lekcję oszczędzania, ale i charakterystyki bankowych ofert, różne rodzaje środków płatniczych czy przyszłość pieniądza. „Moje pierwsze kieszonkowe” to poradnik, który przyda się, żeby od małego wpajać pociechom zasady wydawania oszczędności, ale i pozwoli dość sprawnie poruszać się wśród dzisiejszych możliwości, związanych z gromadzeniem dóbr.
Samcik zaczyna od podstaw, czyli od kwestii kieszonkowego. Tłumaczy, dlaczego jest ono niezbędne nie tylko w nauce gospodarowania pieniędzmi, ale i w procesie wychowawczym, analizuje korzyści i wady wybieranych przez dorosłych sposobów płacenia i podpowiada przydatne sztuczki z „premiami”. Pokazuje, jak sprawić, żeby maluchy nie wydawały pieniędzy natychmiast na słodycze, a żeby przekonały się do długofalowego planowania. Następnie przygląda się tematowi banków, kont oszczędnościowych czy używania karty zamiast gotówki – tu podpowiada, jakie metody są najbezpieczniejsze i wygodniejsze dla dzieci i na co zwracać uwagę przy zakładaniu rachunku. Doskonale orientuje się w możliwościach technologicznych, analizuje także tematy, o których część rodziców mogła nie mieć pojęcia – choćby wbudowane w breloczki chipy czy nalepki do płacenia. Zawsze bierze pod uwagę bezpieczeństwo oszczędności (przy czym straty nawet do dwustu złotych nie robią na nim wrażenia, podstawą jest, jak nie tracić więcej), za to dzieci traktuje jak istoty odpowiedzialne i rozsądnie podchodzące do kwestii nieujawniania danych. Nie musi się martwić, bo w swoim poradniku także specjalnie uczula małych odbiorców na temat złodziei i pułapek w świecie smartfonów oraz komputerów.
Banki są dla Samcika idealnym sposobem, by „od małego zarabiać miliony”. Autor z wprawą przegląda coraz to nowsze gadżety i ciekawe rozwiązania, odnosi się też do zabawy nastolatków – czuje się więc nie tylko fachowcem w dziedzinie oszczędzania, ale i orędownikiem młodzieżowych rozrywek. Z jednej strony uspokaja rodziców i przyzwyczaja ich do funkcjonowania w świecie z płatnością elektroniczną, z drugiej natomiast prowadzi dzieci przez meandry kont bankowych i zapoznaje z nowinkami, w których najmłodsi szybko orientować się będą lepiej niż tradycjonaliści-rodzice.
Autor stawia w formie na przejrzyste podziały – każda opowieść ma część dla dzieci i część dla rodziców. Samcik chętnie stosuje wyliczenia, wypunktowuje co ważniejsze treści i wprowadza przejrzyste przykłady. Nie zajmuje się reklamowaniem banków czy nawet porównywaniem ich ofert, dzięki czemu przedłuża żywot książki. Zamiast prowadzić wywody w nieskończoność, układa je jako odpowiedzi na nasuwające się najczęściej (także podczas lektury) pytania. Wszystko to sprawia, że tekst jest przejrzysty i zachęca do zagłębiania wiedzy (między innymi do samodzielnego sprawdzania, co dla nastolatków przygotowują banki). Książka umożliwia też inne niż jeszcze dwie dekady temu myślenie o kieszonkowym – jako o pierwszym kroku do nauki gospodarowania pieniędzmi. Maciej Samcik nie ogranicza się do udzielania rad – on wyraźnie angażuje się w proces wychowywania dzieci, daje rodzicom odpowiednie informacje, by mogli wybierać to, co dla ich pociech dobre – i co w przyszłości zaprocentuje. Autor robi wszystko, żeby zachęcić do oszczędzania w bankach – ale też bez tych umiejętności trudno się dzisiaj obyć i tomik „Moje pierwsze kieszonkowe” powinien być obowiązkową lekturą dla dzieci. Może nie da się od razu po nim nagle się wzbogacić, ale umiejętność oszczędzania to też kapitał.
Oszczędności
Maciej Samcik sprytnie nad tą książką połączy dzieci i rodziców, prowadząc ich przez wspólną lekcję oszczędzania, ale i charakterystyki bankowych ofert, różne rodzaje środków płatniczych czy przyszłość pieniądza. „Moje pierwsze kieszonkowe” to poradnik, który przyda się, żeby od małego wpajać pociechom zasady wydawania oszczędności, ale i pozwoli dość sprawnie poruszać się wśród dzisiejszych możliwości, związanych z gromadzeniem dóbr.
Samcik zaczyna od podstaw, czyli od kwestii kieszonkowego. Tłumaczy, dlaczego jest ono niezbędne nie tylko w nauce gospodarowania pieniędzmi, ale i w procesie wychowawczym, analizuje korzyści i wady wybieranych przez dorosłych sposobów płacenia i podpowiada przydatne sztuczki z „premiami”. Pokazuje, jak sprawić, żeby maluchy nie wydawały pieniędzy natychmiast na słodycze, a żeby przekonały się do długofalowego planowania. Następnie przygląda się tematowi banków, kont oszczędnościowych czy używania karty zamiast gotówki – tu podpowiada, jakie metody są najbezpieczniejsze i wygodniejsze dla dzieci i na co zwracać uwagę przy zakładaniu rachunku. Doskonale orientuje się w możliwościach technologicznych, analizuje także tematy, o których część rodziców mogła nie mieć pojęcia – choćby wbudowane w breloczki chipy czy nalepki do płacenia. Zawsze bierze pod uwagę bezpieczeństwo oszczędności (przy czym straty nawet do dwustu złotych nie robią na nim wrażenia, podstawą jest, jak nie tracić więcej), za to dzieci traktuje jak istoty odpowiedzialne i rozsądnie podchodzące do kwestii nieujawniania danych. Nie musi się martwić, bo w swoim poradniku także specjalnie uczula małych odbiorców na temat złodziei i pułapek w świecie smartfonów oraz komputerów.
Banki są dla Samcika idealnym sposobem, by „od małego zarabiać miliony”. Autor z wprawą przegląda coraz to nowsze gadżety i ciekawe rozwiązania, odnosi się też do zabawy nastolatków – czuje się więc nie tylko fachowcem w dziedzinie oszczędzania, ale i orędownikiem młodzieżowych rozrywek. Z jednej strony uspokaja rodziców i przyzwyczaja ich do funkcjonowania w świecie z płatnością elektroniczną, z drugiej natomiast prowadzi dzieci przez meandry kont bankowych i zapoznaje z nowinkami, w których najmłodsi szybko orientować się będą lepiej niż tradycjonaliści-rodzice.
Autor stawia w formie na przejrzyste podziały – każda opowieść ma część dla dzieci i część dla rodziców. Samcik chętnie stosuje wyliczenia, wypunktowuje co ważniejsze treści i wprowadza przejrzyste przykłady. Nie zajmuje się reklamowaniem banków czy nawet porównywaniem ich ofert, dzięki czemu przedłuża żywot książki. Zamiast prowadzić wywody w nieskończoność, układa je jako odpowiedzi na nasuwające się najczęściej (także podczas lektury) pytania. Wszystko to sprawia, że tekst jest przejrzysty i zachęca do zagłębiania wiedzy (między innymi do samodzielnego sprawdzania, co dla nastolatków przygotowują banki). Książka umożliwia też inne niż jeszcze dwie dekady temu myślenie o kieszonkowym – jako o pierwszym kroku do nauki gospodarowania pieniędzmi. Maciej Samcik nie ogranicza się do udzielania rad – on wyraźnie angażuje się w proces wychowywania dzieci, daje rodzicom odpowiednie informacje, by mogli wybierać to, co dla ich pociech dobre – i co w przyszłości zaprocentuje. Autor robi wszystko, żeby zachęcić do oszczędzania w bankach – ale też bez tych umiejętności trudno się dzisiaj obyć i tomik „Moje pierwsze kieszonkowe” powinien być obowiązkową lekturą dla dzieci. Może nie da się od razu po nim nagle się wzbogacić, ale umiejętność oszczędzania to też kapitał.
czwartek, 14 kwietnia 2016
Iga Cembrzyńska w rozmowie z Magdaleną Adaszewską: Mój intymny świat
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Dystans
Do grona aktorów opowiadających o własnym życiu i karierze w wywiadach-rzekach dołączyła Iga Cembrzyńska. „Mój intymny świat” to skrótowa opowieść (auto)biograficzna porządkowana przez Magdalenę Adaszewską. To książka bez literackich zapychaczy miejsca, aktorka nie ma zamiaru analizować swoich poglądów czy długo rozwodzić się nad doświadczeniami z życia. Stawia na konkrety tam, gdzie to możliwe, wspomnienia porządkuje chronologicznie. Szybko rozprawia się z dzieciństwem przypadającym na lata wojny, dokonuje skrótowej prezentacji połączonych szczęśliwą miłością rodziców i brata, którego marzenia rozwiały się przez wypadek drogowy. Stałym punktem tego typu rozmów jest zwolnienie tempa na czasy studiów aktorskich – Iga Cembrzyńska również się do schematu dostosowuje, oznacza to bowiem przecież analizy pierwszych kroków na drodze do wymarzonego zawodu. Dalsze opowieści dzielą się na role teatralne i filmowe oraz recitale. Cembrzyńska dzieli się też z czytelnikami życiem prywatnym: mówi o domowych zwierzętach, o związku z Andrzejem Kondratiukiem i o tym, że nie zdecydowała się na dziecko. O ile przy zagadnieniach osobistych zależy aktorce na podkreślaniu sukcesów i radości (nawet jeśli części czytelniczek nie spodoba się podział obowiązków i postawy partnera aktorki), o tyle w przypadku ról jest bardziej otwarta i skłonna do oceniania siebie. Podkreśla, które aktorskie wyzwania najbardziej jej się podobały i które wymagały zwiększonego wysiłku. To spojrzenie nie przez zapiski krytyków, a przez wybory artystyczne – Cembrzyńska dokłada zatem elementy, których odbiorcy w żaden inny sposób by nie uzyskali. Co ciekawe, charakterystyki z zewnątrz rzadko kiedy pasują do samooceny aktorki, zupełnie jakby Iga Cembrzyńska przez cały czas grała konkretną rolę nawet przed bliskimi.
Nie stroni aktorka od bardziej gorzkich wyznań, nie sypie anegdotami, a także odrzuca stawianie pomników uznanym artystom. Woli skupiać się na własnych twórczych poszukiwaniach i opowiadaniu o trudnościach. Zachowuje pogodę ducha mimo przeciwności losu, rezygnuje za to z taniego optymizmu. W efekcie „Mój intymny świat” zawiera wielowymiarowy portret artystyczny i ludzki. Magdalena Adaszewska prowadzi rozmowę czasem w odniesieniu do znaczeń imion (jakby dało się w ten sposób charakteryzować bohaterkę tomu…), czasem cytuje fragmenty recenzji najczęściej jednak pozwala aktorce na kierowanie rozmową. Iga Cembrzyńska zresztą bardzo dba o logikę wywodów i o ich właściwą kolejność: kiedy jakiś temat narzuca się za sprawą dygresji lub przypadkowego skojarzenia, rezygnuje z niego, zapewniając, że wróci później do pomijanej kwestii. To w wywiadach-rzekach publikowanych masowo i przygotowywanych w dużym tempie rzadkość, podobnie jak unikanie filozoficznych rozważań o niczym. Tu aktorka rzeczywiście zajmuje się własnym życiem i czyni z niego przedmiot komentarza – szanuje swoich czytelników i daje się nieco lepiej poznać.
„Mój intymny świat” to również całe mnóstwo czarno-białych zdjęć, zwłaszcza kadrów filmowych lub fotografii z teatru. Cembrzyńska chce zostać zapamiętana ze względu na dorobek artystyczny – na niego kładzie nacisk w tej historii. Formę wywiadu-rzeki przyjmuje, bo to modne na rynku wydawniczym zjawisko, ale reguły gry ustala sama. Niewiele w „Moim intymnym świecie” informacji, które dotyczyłyby najskrytszych uczuć, aktorka mimo pozorów otwartości trzyma czytelników na dystans, zwierza się, ale bardzo ostrożnie – tworzy więc dla publiczności kolejne wcielenie, portret, z którego chciałaby być zapamiętana. Dyktuje warunki.
Dystans
Do grona aktorów opowiadających o własnym życiu i karierze w wywiadach-rzekach dołączyła Iga Cembrzyńska. „Mój intymny świat” to skrótowa opowieść (auto)biograficzna porządkowana przez Magdalenę Adaszewską. To książka bez literackich zapychaczy miejsca, aktorka nie ma zamiaru analizować swoich poglądów czy długo rozwodzić się nad doświadczeniami z życia. Stawia na konkrety tam, gdzie to możliwe, wspomnienia porządkuje chronologicznie. Szybko rozprawia się z dzieciństwem przypadającym na lata wojny, dokonuje skrótowej prezentacji połączonych szczęśliwą miłością rodziców i brata, którego marzenia rozwiały się przez wypadek drogowy. Stałym punktem tego typu rozmów jest zwolnienie tempa na czasy studiów aktorskich – Iga Cembrzyńska również się do schematu dostosowuje, oznacza to bowiem przecież analizy pierwszych kroków na drodze do wymarzonego zawodu. Dalsze opowieści dzielą się na role teatralne i filmowe oraz recitale. Cembrzyńska dzieli się też z czytelnikami życiem prywatnym: mówi o domowych zwierzętach, o związku z Andrzejem Kondratiukiem i o tym, że nie zdecydowała się na dziecko. O ile przy zagadnieniach osobistych zależy aktorce na podkreślaniu sukcesów i radości (nawet jeśli części czytelniczek nie spodoba się podział obowiązków i postawy partnera aktorki), o tyle w przypadku ról jest bardziej otwarta i skłonna do oceniania siebie. Podkreśla, które aktorskie wyzwania najbardziej jej się podobały i które wymagały zwiększonego wysiłku. To spojrzenie nie przez zapiski krytyków, a przez wybory artystyczne – Cembrzyńska dokłada zatem elementy, których odbiorcy w żaden inny sposób by nie uzyskali. Co ciekawe, charakterystyki z zewnątrz rzadko kiedy pasują do samooceny aktorki, zupełnie jakby Iga Cembrzyńska przez cały czas grała konkretną rolę nawet przed bliskimi.
Nie stroni aktorka od bardziej gorzkich wyznań, nie sypie anegdotami, a także odrzuca stawianie pomników uznanym artystom. Woli skupiać się na własnych twórczych poszukiwaniach i opowiadaniu o trudnościach. Zachowuje pogodę ducha mimo przeciwności losu, rezygnuje za to z taniego optymizmu. W efekcie „Mój intymny świat” zawiera wielowymiarowy portret artystyczny i ludzki. Magdalena Adaszewska prowadzi rozmowę czasem w odniesieniu do znaczeń imion (jakby dało się w ten sposób charakteryzować bohaterkę tomu…), czasem cytuje fragmenty recenzji najczęściej jednak pozwala aktorce na kierowanie rozmową. Iga Cembrzyńska zresztą bardzo dba o logikę wywodów i o ich właściwą kolejność: kiedy jakiś temat narzuca się za sprawą dygresji lub przypadkowego skojarzenia, rezygnuje z niego, zapewniając, że wróci później do pomijanej kwestii. To w wywiadach-rzekach publikowanych masowo i przygotowywanych w dużym tempie rzadkość, podobnie jak unikanie filozoficznych rozważań o niczym. Tu aktorka rzeczywiście zajmuje się własnym życiem i czyni z niego przedmiot komentarza – szanuje swoich czytelników i daje się nieco lepiej poznać.
„Mój intymny świat” to również całe mnóstwo czarno-białych zdjęć, zwłaszcza kadrów filmowych lub fotografii z teatru. Cembrzyńska chce zostać zapamiętana ze względu na dorobek artystyczny – na niego kładzie nacisk w tej historii. Formę wywiadu-rzeki przyjmuje, bo to modne na rynku wydawniczym zjawisko, ale reguły gry ustala sama. Niewiele w „Moim intymnym świecie” informacji, które dotyczyłyby najskrytszych uczuć, aktorka mimo pozorów otwartości trzyma czytelników na dystans, zwierza się, ale bardzo ostrożnie – tworzy więc dla publiczności kolejne wcielenie, portret, z którego chciałaby być zapamiętana. Dyktuje warunki.
środa, 13 kwietnia 2016
Ajka Jabłońska, Katarzyna Niemiro (The 13th Sign): Strażnicy nocy
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Gotyk
Ajka Jabłońska i Katarzyna Niemiro chcą wykorzystać modę na kolorowanki do stworzenia przedziwnego, niepokojącego zestawu ilustracji nawet nie tyle dla dorosłych, co dla młodzieży zafascynowanej gotami. „Strażnicy nocy” to tomik celowo mroczny i niewolny od lęków, tajemniczych postaci oraz symboli – ma kusić obietnicą grozy, wprowadzać w świat magii i niepewności. Roi się tu od postaci niedookreślonych bądź przekraczających granicę z fantastyką, bohaterów z dorosłych baśni i wierzeń. Wszyscy przybywają po to, by dać się uchwycić w szkicu i zniknąć bez śladu – „Strażnicy nocy” to raczej przegląd ekstrawaganckich postaci i portretów niż ukryta w plątaninie kresek opowieść. Autorki zachowują statyczność kolorowanki i nie dodają do rysunków ogólnych zadań. Całość polega na kolorowaniu – na twórczym podejściu do zaproponowanych wizerunków.
W „Strażnikach nocy” od razu widać odmienne niż w większości kolorowanek antystresowych podejście do tematu konturów. Tutaj kreski są różnej grubości i sprawiają, że sens obrazka ukazuje się odbiorcom natychmiast. Nie trzeba śledzić rozmieszczenia kształtów, żeby odgadnąć intencje rysujących, wszystko na pierwszy rzut oka wydaje się jasne. Drugie spojrzenie dopiero uruchamia szereg odkryć w zakresie symboliki czy estetycznych poszukiwań. Przy całym zamiłowaniu do upiększających portrety ornamentów same twarze bohaterów wydają się mocno upraszczane – sprawia to wrażenie, jakby autorki uwagę skupiały na urozmaicaniu masek i odtwarzaniu przebrań, rysy twarzy uznając za sprawę w kolorowance drugorzędną. Trudno odmówić im racji, skoro największą przyjemność sprawiać będzie użytkownikom tej książki oddawanie osobowości postaci za sprawą upiększania ich otoczenia. To dokonywać się może na różne sposoby, zwłaszcza że sporo tu zaczernianych czy pogrubianych elementów – czerń, nieodłączny składnik nocy, pozostanie wyrazista nawet po użyciu wesołych kolorów. Eksperymenty kolorystyczne w „Strażnikach nocy” mogą więc oznaczać między innymi próbę odtworzenia nastroju obrazka – lub nadawania mu nowych znaczeń. W ten sposób Jabłońska i Niemiro zachęcają do kreatywności. Motywami gotyckimi najbardziej zainteresowana będzie młodzież – i prawdopodobnie to właśnie nastoletni odbiorcy najwięcej w tej publikacji dostrzegą.
Kolorowanka „Strażnicy nocy” pokazuje, jak chłonny jest rynek wydawniczy i jak wiele furtek otwiera przeniesienie gatunku z książek dla dzieci do publikacji dla dorosłych. Wybrane ilustracje z tego tomiku można podsuwać maluchom, ale autorki wyraźnie do zabawy zapraszają tych, którzy z kolorowaniem – we własnym przekonaniu – rozstali się na zawsze nie tak dawno. Jest w tym tomiku coś urzekającego: połączenie piękna i grozy, patosu i wyobraźni. Otwierają autorki odbiorców na istoty baśniowe, fantastyczne i lawirujące między światami, skomplikowane w swojej odmienności, a jednocześnie podlegające dość prostym analizom. Chociaż nie ma tutaj typowych dziecięcych dodatkowych zadań, odbiorcy zajmą się również dopasowywaniem postaci do literackich lub kulturowych kontekstów, postarają się o wymyślenie gotyckiego otoczenia dla obiektów wyobraźni.
„Strażnicy nocy” to zatem publikacja o dość ściśle określonej grupie docelowej – ale wydana w charakterystycznej dla Naszej Księgarni serii bloków rysunkowych (jednostronny druk, łatwe do wyrywania kartki, gruba tektura wzmacniająca całość i papier, który dobrze przyjmuje kolory bez względu na rodzaj narzędzi i technik). To propozycja dla odbiorców, którzy chcą się twórczo wykazać i lubią kolorowanki z mandalami czy odejście od realizmu na rzecz fantazji. „Strażnicy nocy” pokazują, że tematy dorosłych kolorowanek mogą bardzo odbiegać do analogicznych publikacji dla dzieci. Młodzi ludzie znajdą tu coś dla siebie.
Gotyk
Ajka Jabłońska i Katarzyna Niemiro chcą wykorzystać modę na kolorowanki do stworzenia przedziwnego, niepokojącego zestawu ilustracji nawet nie tyle dla dorosłych, co dla młodzieży zafascynowanej gotami. „Strażnicy nocy” to tomik celowo mroczny i niewolny od lęków, tajemniczych postaci oraz symboli – ma kusić obietnicą grozy, wprowadzać w świat magii i niepewności. Roi się tu od postaci niedookreślonych bądź przekraczających granicę z fantastyką, bohaterów z dorosłych baśni i wierzeń. Wszyscy przybywają po to, by dać się uchwycić w szkicu i zniknąć bez śladu – „Strażnicy nocy” to raczej przegląd ekstrawaganckich postaci i portretów niż ukryta w plątaninie kresek opowieść. Autorki zachowują statyczność kolorowanki i nie dodają do rysunków ogólnych zadań. Całość polega na kolorowaniu – na twórczym podejściu do zaproponowanych wizerunków.
W „Strażnikach nocy” od razu widać odmienne niż w większości kolorowanek antystresowych podejście do tematu konturów. Tutaj kreski są różnej grubości i sprawiają, że sens obrazka ukazuje się odbiorcom natychmiast. Nie trzeba śledzić rozmieszczenia kształtów, żeby odgadnąć intencje rysujących, wszystko na pierwszy rzut oka wydaje się jasne. Drugie spojrzenie dopiero uruchamia szereg odkryć w zakresie symboliki czy estetycznych poszukiwań. Przy całym zamiłowaniu do upiększających portrety ornamentów same twarze bohaterów wydają się mocno upraszczane – sprawia to wrażenie, jakby autorki uwagę skupiały na urozmaicaniu masek i odtwarzaniu przebrań, rysy twarzy uznając za sprawę w kolorowance drugorzędną. Trudno odmówić im racji, skoro największą przyjemność sprawiać będzie użytkownikom tej książki oddawanie osobowości postaci za sprawą upiększania ich otoczenia. To dokonywać się może na różne sposoby, zwłaszcza że sporo tu zaczernianych czy pogrubianych elementów – czerń, nieodłączny składnik nocy, pozostanie wyrazista nawet po użyciu wesołych kolorów. Eksperymenty kolorystyczne w „Strażnikach nocy” mogą więc oznaczać między innymi próbę odtworzenia nastroju obrazka – lub nadawania mu nowych znaczeń. W ten sposób Jabłońska i Niemiro zachęcają do kreatywności. Motywami gotyckimi najbardziej zainteresowana będzie młodzież – i prawdopodobnie to właśnie nastoletni odbiorcy najwięcej w tej publikacji dostrzegą.
Kolorowanka „Strażnicy nocy” pokazuje, jak chłonny jest rynek wydawniczy i jak wiele furtek otwiera przeniesienie gatunku z książek dla dzieci do publikacji dla dorosłych. Wybrane ilustracje z tego tomiku można podsuwać maluchom, ale autorki wyraźnie do zabawy zapraszają tych, którzy z kolorowaniem – we własnym przekonaniu – rozstali się na zawsze nie tak dawno. Jest w tym tomiku coś urzekającego: połączenie piękna i grozy, patosu i wyobraźni. Otwierają autorki odbiorców na istoty baśniowe, fantastyczne i lawirujące między światami, skomplikowane w swojej odmienności, a jednocześnie podlegające dość prostym analizom. Chociaż nie ma tutaj typowych dziecięcych dodatkowych zadań, odbiorcy zajmą się również dopasowywaniem postaci do literackich lub kulturowych kontekstów, postarają się o wymyślenie gotyckiego otoczenia dla obiektów wyobraźni.
„Strażnicy nocy” to zatem publikacja o dość ściśle określonej grupie docelowej – ale wydana w charakterystycznej dla Naszej Księgarni serii bloków rysunkowych (jednostronny druk, łatwe do wyrywania kartki, gruba tektura wzmacniająca całość i papier, który dobrze przyjmuje kolory bez względu na rodzaj narzędzi i technik). To propozycja dla odbiorców, którzy chcą się twórczo wykazać i lubią kolorowanki z mandalami czy odejście od realizmu na rzecz fantazji. „Strażnicy nocy” pokazują, że tematy dorosłych kolorowanek mogą bardzo odbiegać do analogicznych publikacji dla dzieci. Młodzi ludzie znajdą tu coś dla siebie.
wtorek, 12 kwietnia 2016
John Lefevre: Prosto do piekła
Bukowy Las, Wrocław 2016.
Skandaliki
Nie dziwi tytuł „Prosto do piekła” w zestawieniu z zawartością tomu. Świat pracowników banków wypada tu bowiem bardzo daleko od normalności i z każdą historią John Lefevre mocno prowokuje odbiorców. Przedstawia rzeczywistość zanurzoną w alkoholu i narkotykach, pełną przygodnego seksu, kłamstw intryg oraz głupich (niemal jak otrzęsinowych) dowcipów przyprawiających ofiary o niewyobrażalny stres. Wśród bankowców nie ma litości, najmniejszy błąd w relacjach – czy to z kolegami, czy z szefami, czy z klientami – będzie miał okrutne skutki, ku rozrywce starych wyjadaczy. Nie da się zazdrościć tego rytmu życia ani życiowej filozofii, nawet wielocyfrowe pensje i premie nie wynagrodzą poświęcenia, do jakiego prowadzi przedstawiana tu praca. Bohater tomu nie założy rodziny ani nie stworzy stabilnego związku (zresztą to zbyt odległe punkty na liście priorytetów). Koncentruje się na robieniu żartów, często niesmacznych, i imprezowaniu. Jeśli czasem wypełnia też zawodowe obowiązki, mówi o tym niechętnie – nie ten aspekt zawodu liczy się najbardziej. Życie towarzyskie pełne jest za to atrakcji, które zwykłym śmiertelnikom nawet się nie śniły – a jawią się raz jak raj, raz jak piekło na ziemi. Bezbarwnych historyjek tu nie ma.
W tym zawodzie, na Wall Street, słabi nie przetrwają. Trzeba być błyskotliwym, pozbawionym skrupułów i zasad moralnych, gotowym na wszystko. Tu nigdy nie wiadomo, czy o powodzeniu transakcji nie zadecyduje obecność na wieczornej popijawie w przeddzień umowy. Każdy walczy o korzyści dla siebie, nie zamierza poświęcać nic dla kolegów, za to z radością poobserwuje ich upadek – zawsze to trochę rozrywki. Lepiej założyć, że wszyscy są dla siebie wrogami, niż zaufać komuś i potem się rozczarować. Komu powinie się noga, może trafić na ciepłą posadkę na drugim końcu świata, ale najczęściej mechanizmy korporacyjne są bezwzględne: z ludzi zostają wraki. Nic dziwnego, że ci, którzy chcą się utrzymać w zawodzie, dla higieny psychicznej zachowują się poniżej jakichkolwiek standardów. Lefevre zbiera teraz najbardziej pikantne historie, czasem nawet wulgarne kawały, upokorzenia i wygłupy – wentyl bezpieczeństwa dla pracujących pod silną presją i z ogromnymi pieniędzmi – i tworzy opowieść, która części odbiorców wyda się kontrowersyjna lu niesmaczna, a część zachwyci ze względu na zawartość ironii.
John Lefevre jest bezlitosny. Portretuje to środowisko i punktuje jego najgorsze cechy bez szukania usprawiedliwień. Dobry koncept będzie tu wysoko ceniony bez względu na uczucia ofiar – zresztą tylko szybki refleks i pomysłowość pozwalają wyjść cało z opresji zawodowych. Po godzinach przydają się do uprzykrzania życia innym. W lekturze wypada to jak seria żartów typu put-down, litość dla innych pracowników nie istnieje, trzeba podjąć walkę, by przetrwać. Autor zna doskonale sytuacje, o których pisze, a złośliwość w narracji wiąże się z możliwością odegrania się na kolegach po fachu. „Prosto do piekła” to z jednej strony szczeniackie wybryki dorosłych facetów, z drugiej – inteligentna narracja, spory ładunek sarkazmu i bezkompromisowość. Świat banków zyskuje tu zgrabną karykaturę, co pozytywnie wpływa na jakość lektury. Nie ma w niej finezji, ale jest niezaprzeczalna umiejętność obserwacji i przekuwania historii na spójną, puentowaną opowieść.
Można po takiej relacji odetchnąć z ulgą, jeśli pracuje się z dala od korporacji i wyścigu szczurów. John Lefevre jednak nie zamierza reklamować stylu życia bankowców, raczej przygląda się współpracownikom (byłym) ze zdziwieniem, że w ten sposób można funkcjonować latami. „Prosto do piekła” na pewno nie jest lekturą dla wrażliwych idealistów – za to ubawią się przy niej czytelnicy doceniający ostrą satyrę. Im gorzej tu w międzyludzkich relacjach, tym lepiej dla książki, Lefevre zyskuje w niej swobodę (pomijając cenzurowanie nazw i nazwisk po poradzie prawnika) i oryginalnie portretuje hermetyczne środowisko.
Skandaliki
Nie dziwi tytuł „Prosto do piekła” w zestawieniu z zawartością tomu. Świat pracowników banków wypada tu bowiem bardzo daleko od normalności i z każdą historią John Lefevre mocno prowokuje odbiorców. Przedstawia rzeczywistość zanurzoną w alkoholu i narkotykach, pełną przygodnego seksu, kłamstw intryg oraz głupich (niemal jak otrzęsinowych) dowcipów przyprawiających ofiary o niewyobrażalny stres. Wśród bankowców nie ma litości, najmniejszy błąd w relacjach – czy to z kolegami, czy z szefami, czy z klientami – będzie miał okrutne skutki, ku rozrywce starych wyjadaczy. Nie da się zazdrościć tego rytmu życia ani życiowej filozofii, nawet wielocyfrowe pensje i premie nie wynagrodzą poświęcenia, do jakiego prowadzi przedstawiana tu praca. Bohater tomu nie założy rodziny ani nie stworzy stabilnego związku (zresztą to zbyt odległe punkty na liście priorytetów). Koncentruje się na robieniu żartów, często niesmacznych, i imprezowaniu. Jeśli czasem wypełnia też zawodowe obowiązki, mówi o tym niechętnie – nie ten aspekt zawodu liczy się najbardziej. Życie towarzyskie pełne jest za to atrakcji, które zwykłym śmiertelnikom nawet się nie śniły – a jawią się raz jak raj, raz jak piekło na ziemi. Bezbarwnych historyjek tu nie ma.
W tym zawodzie, na Wall Street, słabi nie przetrwają. Trzeba być błyskotliwym, pozbawionym skrupułów i zasad moralnych, gotowym na wszystko. Tu nigdy nie wiadomo, czy o powodzeniu transakcji nie zadecyduje obecność na wieczornej popijawie w przeddzień umowy. Każdy walczy o korzyści dla siebie, nie zamierza poświęcać nic dla kolegów, za to z radością poobserwuje ich upadek – zawsze to trochę rozrywki. Lepiej założyć, że wszyscy są dla siebie wrogami, niż zaufać komuś i potem się rozczarować. Komu powinie się noga, może trafić na ciepłą posadkę na drugim końcu świata, ale najczęściej mechanizmy korporacyjne są bezwzględne: z ludzi zostają wraki. Nic dziwnego, że ci, którzy chcą się utrzymać w zawodzie, dla higieny psychicznej zachowują się poniżej jakichkolwiek standardów. Lefevre zbiera teraz najbardziej pikantne historie, czasem nawet wulgarne kawały, upokorzenia i wygłupy – wentyl bezpieczeństwa dla pracujących pod silną presją i z ogromnymi pieniędzmi – i tworzy opowieść, która części odbiorców wyda się kontrowersyjna lu niesmaczna, a część zachwyci ze względu na zawartość ironii.
John Lefevre jest bezlitosny. Portretuje to środowisko i punktuje jego najgorsze cechy bez szukania usprawiedliwień. Dobry koncept będzie tu wysoko ceniony bez względu na uczucia ofiar – zresztą tylko szybki refleks i pomysłowość pozwalają wyjść cało z opresji zawodowych. Po godzinach przydają się do uprzykrzania życia innym. W lekturze wypada to jak seria żartów typu put-down, litość dla innych pracowników nie istnieje, trzeba podjąć walkę, by przetrwać. Autor zna doskonale sytuacje, o których pisze, a złośliwość w narracji wiąże się z możliwością odegrania się na kolegach po fachu. „Prosto do piekła” to z jednej strony szczeniackie wybryki dorosłych facetów, z drugiej – inteligentna narracja, spory ładunek sarkazmu i bezkompromisowość. Świat banków zyskuje tu zgrabną karykaturę, co pozytywnie wpływa na jakość lektury. Nie ma w niej finezji, ale jest niezaprzeczalna umiejętność obserwacji i przekuwania historii na spójną, puentowaną opowieść.
Można po takiej relacji odetchnąć z ulgą, jeśli pracuje się z dala od korporacji i wyścigu szczurów. John Lefevre jednak nie zamierza reklamować stylu życia bankowców, raczej przygląda się współpracownikom (byłym) ze zdziwieniem, że w ten sposób można funkcjonować latami. „Prosto do piekła” na pewno nie jest lekturą dla wrażliwych idealistów – za to ubawią się przy niej czytelnicy doceniający ostrą satyrę. Im gorzej tu w międzyludzkich relacjach, tym lepiej dla książki, Lefevre zyskuje w niej swobodę (pomijając cenzurowanie nazw i nazwisk po poradzie prawnika) i oryginalnie portretuje hermetyczne środowisko.
poniedziałek, 11 kwietnia 2016
Anna Mieszkowska: Bodo wśród gwiazd
Marginesy, Warszawa 2016.
Dwudziestolecie
Przeważnie cieszy, gdy na rynek wydawniczy wracają niedostępne publikacje w nowej, poszerzonej wersji – ale przy tomie „Bodo wśród gwiazd” fani przedwojennego kabaretu i kina mogą się bardzo rozczarować. To „Była sobie piosenka”, dawna książka Anny Mieszkowskiej, uzupełniona, owszem, ale z Eugeniuszem Bodo nie ma zbyt wiele wspólnego. Eugeniusz Bodo w związku z nowym serialem telewizyjnym staje się tylko chwytem marketingowym, w publikacji zajmuje zaledwie kilka stron (najmniej z prezentowanych artystów!) i ma działać wyłącznie jako wabik na klientów. Ma to swoje zalety: zwabieni serialem odbiorcy poszerzą wiedzę o postaciach dwudziestolecia międzywojennego – po tom „Była sobie piosenka” sięgali wyłącznie zainteresowani tematem dawnego kabaretu. Ci, których zaintryguje Bodo (i machina promocyjna wokół telewizyjnej produkcji) mogą i tak dać się uwieść Annie Mieszkowskiej – wtedy wybaczą wydawnictwu zmyłkę w postaci nieodpowiadającego zawartości tytułu. Ci, którzy szukają wiadomości na temat dawnych filmów poczują się słusznie zawiedzeni – ta opowieść rozgrywa się na scenach kabaretowych i rewiowych, a Bodo ma w niej marginalne znaczenie. Zdecydowały względy reklamowe, kto chciałby zajmować się piosenkami czy ich wykonawcami, skoro to nie piosenki zostają gwiazdami estrady? Cały problem polega na tym, że dawne przeboje już przebrzmiały i nie znaczą wiele dla kolejnych pokoleń – trzeba szukać innych autorytetów, które porwą tłumy. Tu sprawdzają się artyści w nowej roli – w roli celebrytów.
Anna Mieszkowska dobrze potrafi opowiadać o przeszłości – to jedna z autorek, którym warto zaufać i dać się prowadzić przez całe historie. Tutaj z konieczności kolejne biografie zostają skondensowane, sprowadzone do szkiców albo do analizy poszczególnych motywów. Czasem wydaje się, że autorka po prostu chce wprowadzić zapomnianą postać i uzupełnić ogólną wiedzę o scenach dwudziestolecia. Innym razem wykorzystuje możliwość osobistego poznania dawnej gwiazdy – wówczas ocala jej wspomnienia, oddaje głos na dużo dłużej niż ilustrujący opowieść cytat, nie przerywa wywodów, a stawia na indywidualne przeżycia i relacje. Widać to w książce „Bodo wśród gwiazd” – dobrze, bo Anna Mieszkowska kilka razy stosuje takie niezapośredniczone opowieści. Najczęściej jednak wybiera rytm sprawdzony: krótkie i pełne faktów narracje wzbogacone o własne odkrycia. Mieszkowska lubi mozaikowy rytm, nie rozbudowuje nadmiernie własnych opisów, woli bogato je ilustrować wypowiedziami innych. Chętnie posługuje się opiniami, fragmentami listów czy zapisków. Udaje jej się połączyć materiały w dynamiczny tekst bez przykrego wrażenia poszatkowania treści – co ma duże znaczenie zwłaszcza przy tak skrótowym charakterze szkiców. Odwołuje się, rzecz jasna, do fragmentów piosenek, którymi pomaga przywołać klimat kabaretów dwudziestolecia.
Jak wszystkie publikacje „wspomnieniowe” Marginesów – oraz jak pierwsza wersja tego tomu – opowieść rozgrywa się również w warstwie graficznej. Mieszkowska nie poprzestaje na licznych zdjęciach, fotosach czy plakatach. Wprowadza okładki do wydawnictw nutowych, fragmenty programów oraz, co najbardziej ucieszy odbiorców zainteresowanych tematem – wycinki prasowe. Te ostatnie zamieszczane są przeważnie w całości – i w jakości tak dobrej, że da się bez przeszkód przeczytać całe artykuły. To oznacza, że „Bodo wśród gwiazd” pozwoli czytelnikom dotrzeć do niedostępnych już często materiałów i błyskawicznie dowiedzieć się czegoś więcej niż w samej opowieści. Nie ulega wątpliwości, że nasycenie materiałami graficznymi służy też rozbijaniu litej narracji – to z kolei ukłon w stronę zwykłych odbiorców, którzy nie chcą naukowego opracowania i potrzebowaliby zapewnienia, że nie zostaną zarzuceni dyskursem popularnonaukowym. „Bodo wśród gwiazd” nadaje się również do zwykłej rozrywkowej lektury, co stanowi spory i niezaprzeczalny sukces autorki.
Przy śledzeniu treści szybko zapomina się, że w książce o Bodo Bodo jest rzadkim gościem. Anna Mieszkowska opowiada z wielkim zaangażowaniem i talentem do wyszukiwania ciekawostek, kieruje publikację do zwykłych czytelników zainteresowanych scenami dwudziestolecia międzywojennego – i to wystarcza.
Dwudziestolecie
Przeważnie cieszy, gdy na rynek wydawniczy wracają niedostępne publikacje w nowej, poszerzonej wersji – ale przy tomie „Bodo wśród gwiazd” fani przedwojennego kabaretu i kina mogą się bardzo rozczarować. To „Była sobie piosenka”, dawna książka Anny Mieszkowskiej, uzupełniona, owszem, ale z Eugeniuszem Bodo nie ma zbyt wiele wspólnego. Eugeniusz Bodo w związku z nowym serialem telewizyjnym staje się tylko chwytem marketingowym, w publikacji zajmuje zaledwie kilka stron (najmniej z prezentowanych artystów!) i ma działać wyłącznie jako wabik na klientów. Ma to swoje zalety: zwabieni serialem odbiorcy poszerzą wiedzę o postaciach dwudziestolecia międzywojennego – po tom „Była sobie piosenka” sięgali wyłącznie zainteresowani tematem dawnego kabaretu. Ci, których zaintryguje Bodo (i machina promocyjna wokół telewizyjnej produkcji) mogą i tak dać się uwieść Annie Mieszkowskiej – wtedy wybaczą wydawnictwu zmyłkę w postaci nieodpowiadającego zawartości tytułu. Ci, którzy szukają wiadomości na temat dawnych filmów poczują się słusznie zawiedzeni – ta opowieść rozgrywa się na scenach kabaretowych i rewiowych, a Bodo ma w niej marginalne znaczenie. Zdecydowały względy reklamowe, kto chciałby zajmować się piosenkami czy ich wykonawcami, skoro to nie piosenki zostają gwiazdami estrady? Cały problem polega na tym, że dawne przeboje już przebrzmiały i nie znaczą wiele dla kolejnych pokoleń – trzeba szukać innych autorytetów, które porwą tłumy. Tu sprawdzają się artyści w nowej roli – w roli celebrytów.
Anna Mieszkowska dobrze potrafi opowiadać o przeszłości – to jedna z autorek, którym warto zaufać i dać się prowadzić przez całe historie. Tutaj z konieczności kolejne biografie zostają skondensowane, sprowadzone do szkiców albo do analizy poszczególnych motywów. Czasem wydaje się, że autorka po prostu chce wprowadzić zapomnianą postać i uzupełnić ogólną wiedzę o scenach dwudziestolecia. Innym razem wykorzystuje możliwość osobistego poznania dawnej gwiazdy – wówczas ocala jej wspomnienia, oddaje głos na dużo dłużej niż ilustrujący opowieść cytat, nie przerywa wywodów, a stawia na indywidualne przeżycia i relacje. Widać to w książce „Bodo wśród gwiazd” – dobrze, bo Anna Mieszkowska kilka razy stosuje takie niezapośredniczone opowieści. Najczęściej jednak wybiera rytm sprawdzony: krótkie i pełne faktów narracje wzbogacone o własne odkrycia. Mieszkowska lubi mozaikowy rytm, nie rozbudowuje nadmiernie własnych opisów, woli bogato je ilustrować wypowiedziami innych. Chętnie posługuje się opiniami, fragmentami listów czy zapisków. Udaje jej się połączyć materiały w dynamiczny tekst bez przykrego wrażenia poszatkowania treści – co ma duże znaczenie zwłaszcza przy tak skrótowym charakterze szkiców. Odwołuje się, rzecz jasna, do fragmentów piosenek, którymi pomaga przywołać klimat kabaretów dwudziestolecia.
Jak wszystkie publikacje „wspomnieniowe” Marginesów – oraz jak pierwsza wersja tego tomu – opowieść rozgrywa się również w warstwie graficznej. Mieszkowska nie poprzestaje na licznych zdjęciach, fotosach czy plakatach. Wprowadza okładki do wydawnictw nutowych, fragmenty programów oraz, co najbardziej ucieszy odbiorców zainteresowanych tematem – wycinki prasowe. Te ostatnie zamieszczane są przeważnie w całości – i w jakości tak dobrej, że da się bez przeszkód przeczytać całe artykuły. To oznacza, że „Bodo wśród gwiazd” pozwoli czytelnikom dotrzeć do niedostępnych już często materiałów i błyskawicznie dowiedzieć się czegoś więcej niż w samej opowieści. Nie ulega wątpliwości, że nasycenie materiałami graficznymi służy też rozbijaniu litej narracji – to z kolei ukłon w stronę zwykłych odbiorców, którzy nie chcą naukowego opracowania i potrzebowaliby zapewnienia, że nie zostaną zarzuceni dyskursem popularnonaukowym. „Bodo wśród gwiazd” nadaje się również do zwykłej rozrywkowej lektury, co stanowi spory i niezaprzeczalny sukces autorki.
Przy śledzeniu treści szybko zapomina się, że w książce o Bodo Bodo jest rzadkim gościem. Anna Mieszkowska opowiada z wielkim zaangażowaniem i talentem do wyszukiwania ciekawostek, kieruje publikację do zwykłych czytelników zainteresowanych scenami dwudziestolecia międzywojennego – i to wystarcza.
niedziela, 10 kwietnia 2016
Lin Stepp: I stał się cud
Jaguar, Warszawa 2016.
Wiara i miłość
Jeśli „Nad rzeką marzeń” Lin Stepp był tomem splatającym romans i erotykę, to w „I stał się cud” autorka uprawia erotykę powstrzymywaną (na rzecz uwypuklenia konwencji drugiego z gatunków). Nie może sobie pozwolić na ociekające seksem sceny, jeśli od początku bohaterce towarzyszy Bóg. I tu rodzi się pytanie o możliwość przyjmowania przez otoczenie pseudoreligijnych deklaracji bez żadnych zastrzeżeń. Zola, bohaterka tomu, ma nietypową (chociaż powracającą w rodzinie) umiejętność przewidywania drobnych zdarzeń. Przekonana jest (co sąsiedzi i znajomi akceptują), że to Bóg przez nią przemawia. Bóg pomaga jej odnaleźć zagubione w górach dziecko, Bóg ostrzega jednego z klientów sklepu przed oszustką. Trudno połączyć tę wiarę z praktykami chrześcijańskimi, chociaż autorka nie widzi tu sprzeczności. Teraz Zola chciałaby, żeby Bóg podszepnął jej, kto jest mordercą w pewnej sprawie z miasteczka. Nie dość zatem, że Bóg tłumaczy przebłyski jasnowidzenia, to jeszcze daje się traktować instrumentalnie.
Trudno o krwisty romans, w który wplątany jest Bóg (w poprzedniej książce tej autorki kaznodziejstwo pojawiło się dużo później i zostało skondensowane na kilku stronach, tu stanowi dokument kreacji postaci). Zola spotyka Spencera i zawraca mu w głowie (czego objawem jest fakt, że mężczyzna zapamiętał pełne brzmienie jej nazwiska). Oczywiście Spencer ma za sobą trudną przeszłość i nie marzy o związku, zwłaszcza takim, w którym partnerka mogłaby znienacka czytać mu w myślach.
W „I stał się cud” autorka pozwala bohaterom nacieszyć się sobą i nadenerwować nawykami czy przekonaniami. Wprowadza rozmaite niebezpieczeństwa lub przykrości, żeby odwlec temat rodzącej się i kompletnie niedzisiejszej miłości – ta książka powinna spodobać się fankom harlequinów, które nie chcą, żeby bohaterowie zbyt szybko rzucali się na siebie. Nieprawdopodobieństwo fabuły tłumaczy gatunek. Jednak Lin Stepp w realizacji popełnia kilka błędów (i nie mam tu na myśli niedokładnej korekty ani redakcji, choć męczy, gdy bohaterka rozkłada się na kocu, a przez całą drogę niosła zrolowaną starą kołdrę). Przede wszystkim wprowadzanie informacji o postaciach wypada sztucznie. Za każdym razem wplatane są w dialog, wygłasza je rozmówca do osoby, której udziałem były. W intencji autorki to upewnianie się postaci, czy dobrze zrozumiały wiadomości. W książkowym efekcie – męcząca nachalność, bo ile razy można komuś tłumaczyć w bezpośredniej rozmowie jego własne doświadczenia. U Lin Stepp to zjawisko notoryczne, podobnie zresztą jak reakcje zgodne z poprawnością polityczną. Tak bardzo autorka koncentruje się na przestrzeganiu zasad, że trudno jej zobrazować w przekonujący sposób uczucia postaci – i to do samego końca, jakby wymagała, żeby konwencja uzasadniła je za nią.
„I stał się cud” to powieść, w której właściwym tematem staje się piękno Smoky Mountains, na przyrodę bohaterowie zwracają większą uwagę niż na siebie. Stepp lubi wprowadzać kojący rytm natury, wplata nawet w rozmowy informacje na temat lokalnych „skarbów” (rzecz jasna ta wiedza przydaje się Spencerowi do tworzenia fotograficznego albumu). „I stał się cud” to powieść wypoczynkowa dla niewymagających czytelniczek. Łączy naiwną miłość z prostą fabułką, opiera się na znanych powszechnie stereotypach i schematach międzyludzkich zachowań. Lin Stepp nie chce zabudowywać przestrzeni konstrukcjami charakterologicznymi postaci.
Wiara i miłość
Jeśli „Nad rzeką marzeń” Lin Stepp był tomem splatającym romans i erotykę, to w „I stał się cud” autorka uprawia erotykę powstrzymywaną (na rzecz uwypuklenia konwencji drugiego z gatunków). Nie może sobie pozwolić na ociekające seksem sceny, jeśli od początku bohaterce towarzyszy Bóg. I tu rodzi się pytanie o możliwość przyjmowania przez otoczenie pseudoreligijnych deklaracji bez żadnych zastrzeżeń. Zola, bohaterka tomu, ma nietypową (chociaż powracającą w rodzinie) umiejętność przewidywania drobnych zdarzeń. Przekonana jest (co sąsiedzi i znajomi akceptują), że to Bóg przez nią przemawia. Bóg pomaga jej odnaleźć zagubione w górach dziecko, Bóg ostrzega jednego z klientów sklepu przed oszustką. Trudno połączyć tę wiarę z praktykami chrześcijańskimi, chociaż autorka nie widzi tu sprzeczności. Teraz Zola chciałaby, żeby Bóg podszepnął jej, kto jest mordercą w pewnej sprawie z miasteczka. Nie dość zatem, że Bóg tłumaczy przebłyski jasnowidzenia, to jeszcze daje się traktować instrumentalnie.
Trudno o krwisty romans, w który wplątany jest Bóg (w poprzedniej książce tej autorki kaznodziejstwo pojawiło się dużo później i zostało skondensowane na kilku stronach, tu stanowi dokument kreacji postaci). Zola spotyka Spencera i zawraca mu w głowie (czego objawem jest fakt, że mężczyzna zapamiętał pełne brzmienie jej nazwiska). Oczywiście Spencer ma za sobą trudną przeszłość i nie marzy o związku, zwłaszcza takim, w którym partnerka mogłaby znienacka czytać mu w myślach.
W „I stał się cud” autorka pozwala bohaterom nacieszyć się sobą i nadenerwować nawykami czy przekonaniami. Wprowadza rozmaite niebezpieczeństwa lub przykrości, żeby odwlec temat rodzącej się i kompletnie niedzisiejszej miłości – ta książka powinna spodobać się fankom harlequinów, które nie chcą, żeby bohaterowie zbyt szybko rzucali się na siebie. Nieprawdopodobieństwo fabuły tłumaczy gatunek. Jednak Lin Stepp w realizacji popełnia kilka błędów (i nie mam tu na myśli niedokładnej korekty ani redakcji, choć męczy, gdy bohaterka rozkłada się na kocu, a przez całą drogę niosła zrolowaną starą kołdrę). Przede wszystkim wprowadzanie informacji o postaciach wypada sztucznie. Za każdym razem wplatane są w dialog, wygłasza je rozmówca do osoby, której udziałem były. W intencji autorki to upewnianie się postaci, czy dobrze zrozumiały wiadomości. W książkowym efekcie – męcząca nachalność, bo ile razy można komuś tłumaczyć w bezpośredniej rozmowie jego własne doświadczenia. U Lin Stepp to zjawisko notoryczne, podobnie zresztą jak reakcje zgodne z poprawnością polityczną. Tak bardzo autorka koncentruje się na przestrzeganiu zasad, że trudno jej zobrazować w przekonujący sposób uczucia postaci – i to do samego końca, jakby wymagała, żeby konwencja uzasadniła je za nią.
„I stał się cud” to powieść, w której właściwym tematem staje się piękno Smoky Mountains, na przyrodę bohaterowie zwracają większą uwagę niż na siebie. Stepp lubi wprowadzać kojący rytm natury, wplata nawet w rozmowy informacje na temat lokalnych „skarbów” (rzecz jasna ta wiedza przydaje się Spencerowi do tworzenia fotograficznego albumu). „I stał się cud” to powieść wypoczynkowa dla niewymagających czytelniczek. Łączy naiwną miłość z prostą fabułką, opiera się na znanych powszechnie stereotypach i schematach międzyludzkich zachowań. Lin Stepp nie chce zabudowywać przestrzeni konstrukcjami charakterologicznymi postaci.