niedziela, 10 kwietnia 2016

Lin Stepp: I stał się cud

Jaguar, Warszawa 2016.

Wiara i miłość

Jeśli „Nad rzeką marzeń” Lin Stepp był tomem splatającym romans i erotykę, to w „I stał się cud” autorka uprawia erotykę powstrzymywaną (na rzecz uwypuklenia konwencji drugiego z gatunków). Nie może sobie pozwolić na ociekające seksem sceny, jeśli od początku bohaterce towarzyszy Bóg. I tu rodzi się pytanie o możliwość przyjmowania przez otoczenie pseudoreligijnych deklaracji bez żadnych zastrzeżeń. Zola, bohaterka tomu, ma nietypową (chociaż powracającą w rodzinie) umiejętność przewidywania drobnych zdarzeń. Przekonana jest (co sąsiedzi i znajomi akceptują), że to Bóg przez nią przemawia. Bóg pomaga jej odnaleźć zagubione w górach dziecko, Bóg ostrzega jednego z klientów sklepu przed oszustką. Trudno połączyć tę wiarę z praktykami chrześcijańskimi, chociaż autorka nie widzi tu sprzeczności. Teraz Zola chciałaby, żeby Bóg podszepnął jej, kto jest mordercą w pewnej sprawie z miasteczka. Nie dość zatem, że Bóg tłumaczy przebłyski jasnowidzenia, to jeszcze daje się traktować instrumentalnie.

Trudno o krwisty romans, w który wplątany jest Bóg (w poprzedniej książce tej autorki kaznodziejstwo pojawiło się dużo później i zostało skondensowane na kilku stronach, tu stanowi dokument kreacji postaci). Zola spotyka Spencera i zawraca mu w głowie (czego objawem jest fakt, że mężczyzna zapamiętał pełne brzmienie jej nazwiska). Oczywiście Spencer ma za sobą trudną przeszłość i nie marzy o związku, zwłaszcza takim, w którym partnerka mogłaby znienacka czytać mu w myślach.

W „I stał się cud” autorka pozwala bohaterom nacieszyć się sobą i nadenerwować nawykami czy przekonaniami. Wprowadza rozmaite niebezpieczeństwa lub przykrości, żeby odwlec temat rodzącej się i kompletnie niedzisiejszej miłości – ta książka powinna spodobać się fankom harlequinów, które nie chcą, żeby bohaterowie zbyt szybko rzucali się na siebie. Nieprawdopodobieństwo fabuły tłumaczy gatunek. Jednak Lin Stepp w realizacji popełnia kilka błędów (i nie mam tu na myśli niedokładnej korekty ani redakcji, choć męczy, gdy bohaterka rozkłada się na kocu, a przez całą drogę niosła zrolowaną starą kołdrę). Przede wszystkim wprowadzanie informacji o postaciach wypada sztucznie. Za każdym razem wplatane są w dialog, wygłasza je rozmówca do osoby, której udziałem były. W intencji autorki to upewnianie się postaci, czy dobrze zrozumiały wiadomości. W książkowym efekcie – męcząca nachalność, bo ile razy można komuś tłumaczyć w bezpośredniej rozmowie jego własne doświadczenia. U Lin Stepp to zjawisko notoryczne, podobnie zresztą jak reakcje zgodne z poprawnością polityczną. Tak bardzo autorka koncentruje się na przestrzeganiu zasad, że trudno jej zobrazować w przekonujący sposób uczucia postaci – i to do samego końca, jakby wymagała, żeby konwencja uzasadniła je za nią.

„I stał się cud” to powieść, w której właściwym tematem staje się piękno Smoky Mountains, na przyrodę bohaterowie zwracają większą uwagę niż na siebie. Stepp lubi wprowadzać kojący rytm natury, wplata nawet w rozmowy informacje na temat lokalnych „skarbów” (rzecz jasna ta wiedza przydaje się Spencerowi do tworzenia fotograficznego albumu). „I stał się cud” to powieść wypoczynkowa dla niewymagających czytelniczek. Łączy naiwną miłość z prostą fabułką, opiera się na znanych powszechnie stereotypach i schematach międzyludzkich zachowań. Lin Stepp nie chce zabudowywać przestrzeni konstrukcjami charakterologicznymi postaci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz