niedziela, 28 sierpnia 2011

Teatr DIM: Co za dzień!


Opracowanie tekstu Marek Wit
Na scenie: Danuta Lewandowska, Marek Wit

Teatr na wyciągnięcie ręki

Marek Wit w wywiadzie dla „Sztajgerowego Cajtunga” przyznał kiedyś, że jego idea współtworzonego z dziećmi teatru wzięła się z obserwacji zabaw maluchów. Kilkulatki podczas zwyczajnych, codziennych zajęć ożywiają przecież lalki i misie, budują z ich udziałem całe scenki i czerpią przyjemność z kreatywnych doświadczeń. Kiedy uczestniczą w zabawie, poświęcają całą uwagę na skonstruowanie wiarygodnego wyobraźniowego świata. Wit, założyciel Teatru DIM, przeniósł jedynie te postawy maluchów na scenę i umożliwił im uczestniczenie w prawdziwych spektaklach.

Przedstawienia w wykonaniu Teatru DIM zyskują osobliwy kształt, który dla postronnych dorosłych obserwatorów, osób niezaangażowanych w sztukę, wydaje się mało atrakcyjny, a momentami nawet męczący. Dzieci natomiast, które stają się bohaterami wydarzenia i aktorami, są zawsze zachwycone. Wit zaprasza na scenę wszystkie chętne maluchy (mniej odważne mogą zabrać ze sobą rodziców!) i rozdziela role. Poza kilkoma ważnymi ma zawsze w zapasie całe mnóstwo dodatkowych postaci, które grają w scenach zbiorowych – tak, by żadne dziecko nie zostało bez lalki czy maski. Gdy każdy zna swoje zadanie, rozpoczyna się spektakl.

W historii „Co za dzień” autor postawił na dydaktyczną, ale i humorystyczną bajkę o leniwej kotce Misi. Kotka ta nie chciała po sobie sprzątać, spała z nogami na poduszce i niechętnie chodziła do szkoły – wreszcie przedmioty w jej domu zbuntowały się i postanowiły dać jej nauczkę. Nie w fabule jednak tkwi atrakcyjność spektaklu, a w przydzielonych kilkulatkom zadaniach. Niektóre grały sprzęty domowe (znalazło się żelazko, zegar, ale nawet materacyk i sukienka), inne – szkolnych kolegów bohaterki czy ją samą. Jako uczniowie, dzieci przesiadywały w kociej klasie i razem bawiły się na przerwie, a gdy akurat nie uczestniczyły w scenie, siadały z lalkami z boku i czekały na swoją kolej, uważnie śledząc akcję. Rola kilkulatków polegała nie tylko na animowaniu postaci maluchy wygłaszały także podrzucane im przez Marka Wita i Danutę Lewandowską kwestie (w innych spektaklach Teatru DIM mogą też śpiewać i tańczyć), a czasem były wciągane do zwyczajnej zabawy (gra w piłkę czy w „lampa – nos”).

Ponieważ aktorzy stają się tu wyłącznie narratorami i pomocnikami dzieci, trudno mówić o artyzmie wykonania czy dopracowaniu drobiazgów. Ostateczny kształt spektaklu ma znaczenie dużo mniejsze niż radość młodych aktorów. Jako takie zatem przedstawienie nie może podlegać zwykłym kryteriom oceny sztuk. Chorzowski „Co za dzień” oparty był jednak w dużej mierze na pracy Wita i Lewandowskiej (nie wszystkie maluchy chciały występować i nie wszystkie znalazły w sobie odwagę do powtarzania tekstu), kontrolowany chaos dało się zatem obejrzeć bez większego zmęczenia.

Marek Wit traktuje przedstawienie nie jak dzieło sztuki, które ma intrygować formą czy scenografią, a jak pretekst do zabawy dla maluchów. Plusów takiego podejścia jest kilka: aktor nie ma problemu z zaangażowaniem dzieci w treść opowiadanej bajki, nie musi walczyć o ich uwagę. Kilkulatki oswajają się z teatrem i udział w przedstawieniu zapada im w pamięć. Mogą naprawdę zainteresować się całym teatralnym zapleczem, które nagle okazuje się przygodą na wyciągnięcie ręki.

Trzeba przyznać, że Wit i Lewandowska dobrze radzą sobie z tabunami łażących po scenie dzieci, a większość maluchów posłusznie wykonuje polecenia aktorów. Nagrodą dla nich jest również możliwość nauczenia się, jak animować lalki, czy szansa na wygłoszenie do mikrofonu paru kwestii. Poza tym cieszy przecież sam udział w tak niezwykłym wydarzeniu.

(Spektakl w ramach V Chorzowskiego Teatru Ogrodowego)


Foto: Radek Ragan

sobota, 27 sierpnia 2011

Joanna Chmielewska: Gwałt

Warszawa 2011.

Podróż nieudana

Tematy do powieści kryminalnych znaleźć można na każdym kroku. Joanna Chmielewska w czasach swojego związku z Diabłem-Wojtkiem trafiła na proces, który zachwycił ją absolutną bezmyślnością sędziego i całym spektaklem, jaki odgrywali zarówno świadkowie jak i strony sporu. Scena, choć zawierała potężny ładunek komizmu, nie została przez autorkę wykorzystana – do tematu powróciła Chmielewska dopiero w jednej z późnych, patchworkowych autobiografii, dość dokładnie przytaczając co smaczniejsze fragmenty z sali rozpraw. Jak się okazało, po wyeksploatowany w ten sposób motyw postanowiła sięgnąć raz jeszcze, w powieści „Gwałt” – dzięki takiemu tytułowi wielbiciele jej twórczości mogli od razu domyślić się, jakiej sytuacji tekst będzie dotyczyć – i podjąć świadomą decyzję o ewentualnym powrocie do znanego wątku.

Fabuły nie ma sensu przytaczać, zainteresowani streszczeniem sięgnąć powinni do autobiografii Chmielewskiej – otrzymają wyciąg najciekawszych kawałków ze skrótowym komentarzem. W „Gwałcie” czytelnicy są świadkami wiadomego procesu, tyle że ciągnącego się przez 350 stron i pozbawionego nowych puent. Pojawia się Patrycja, dziennikarka i Kajtuś – prokurator-dziwkarz. Między nimi musi w końcu zaiskrzyć, Patrycja to alter ego Joanny, Kajtuś to wykapany Wojtuś. Skupienie uwagi na Patrycji pozwala na bierne uczestnictwo w karykaturalnej rozprawie. Patrycja przysłuchuje się sędziemu-idiocie raczej bez reakcji, chociaż dla uzasadnienia wewnętrznych jej spostrzeżeń Chmielewska wprowadziła do książki urządzenie podsłuchowe: w chwilach ekstremalnej irytacji bohaterka prycha ironicznymi komentarzami w broszkę, a jej uwagi trafiają do uszu Kajtusia (który, dla zamaskowania reakcji własnych, sięga po szklankę z wodą i w całym tomie dorównuje chyba smokowi wawelskiemu). Akcja toczy się niemrawo, Patrycja prycha na kolejne absurdy, sędzia popełnia lapsusy, które w końcu znużą najwytrwalszych, od początku wiadomo, że gwałtu nie było.

Kolejna ucieczka do PRL-u zakończyła się klęską. Chmielewska powiela złe nawyki ze swoich późnych książek. Po pierwsze akcja jest zbyt statyczna, czytelnicy towarzyszą bohaterce, która w ogóle się nie porusza, siedzi w miejscu, a jedyną aktywnością, na jaką sobie pozwala, staje się komentowanie tego, co i tak samo siebie ośmiesza. Po drugie – stylistyczne popisy, które autorka tak lubi, straciły świeżość: teraz Chmielewska posługuje się kalkami z siebie, frazami zbyt oczywistymi dla stałych czytelników. Po trzecie, umieszczenie akcji w czasach PRL-u nie przekłada się na odwzorowanie peerelowskiej codzienności, autorka zamyka bohaterów daleko od rzeczywistości, jedynym akcentem uwiarygodniającym czas ma być oranżada, na którą wybierają się trzy postacie. Przewidywalność fabuły i fakt, że temat nadawał się raczej na krótkie opowiadanie, a nie na powieść tych rozmiarów, dopełnia czarę goryczy. Przypuszczalnie też autorka pomstować będzie na korektę, ale to już inna sprawa.

W dużej części składa się ta powieść z cytatów, przetykanych od czasu do czasu mocno zbędnym komentarzem. W obrazie płomiennego w założeniach romansu zabrakło ognia, wskrzeszenie dawnych bytów nie powiodło się i tym razem. Ale „Gwałtu” część czytelników przekreślać nie będzie. Ci, którzy nie znają kultowych tomów Chmielewskiej, ci, którym podobały się słabe ostatnie książki, uznają „Gwałt” za całkiem dobre i sympatyczne czytadło. Faktycznie, jeśli porównać najnowszą historię z poprzednimi utworami Chmielewskiej, wypada ona całkiem nieźle. Mimo wszystko brak jej jednak tempa i zaskoczenia, dla stałych czytelników, którzy rezygnują z pozycji wyznawców, „Gwałt” będzie tomem rozczarowującym. Może za bardzo autorka stara się sprostać wymaganiom odbiorców? Pewne jest, że w jej ostatnich powieściach nie ma już lekkości, świeżości ani wigoru. Nieruchawi bohaterowie biernie obserwują otoczenie, język demaskuje klisze i kalki, tak uwielbiany przez wielu styl okazuje się skostniały i niewystarczający do ubarwienia nijakich wydarzeń.

piątek, 26 sierpnia 2011

Śląski Teatr Lalki i Aktora Ateneum: Naranaszi, czyli czarodziejski owoc

Wyprawa po owoc

Japońskie baśnie z jednej strony kuszą oryginalnością i egzotyką, z drugiej nierzadko pełne są wyrafinowanych tortur dla bohaterów. Okrucieństwo, z jakim traktowane bywają postacie, trudno zneutralizować, same opowieści wybrzmiewają często jako smutne, wbrew szczęśliwym zakończeniom. Historie Dalekiego Wschodu mają też w samej fabule mniej pobocznych czynników łagodzących grozę, przez co mogą być oceniane jako okrutne i fascynująco piękne zarazem.

W bajce „Naranaszi, czyli czarodziejski owoc” o odmiennej kulturze przypomina wszystko, począwszy od kostiumów aktorów oraz… realizatorów światła w spektaklu. Nutę inności da się też bez trudu wyczuć w konstrukcji historii, chociaż baśniowe motywy jako takie nie zaskakują. Tajemnicza choroba matki (w połączeniu z panującą w okolicy suszą) skłania trzech synów do wyruszenia po czarodziejski owoc naranaszi. Owoc znajduje się na drzewie rosnącym na wysokiej górze, a drogi do niego strzegą rozmaite potwory. Najstarszy syn, przepełniony pychą i nadmierną wiarą we własne możliwości, ignoruje życzliwe porady napotkanego na drodze mędrca – za butę zostaje surowo ukarany: ginie, pożarty przez węża morskiego. Na wyprawę wyrusza średni syn, ale i on nie chce słuchać rad – ścigany przez dzikie zwierzęta podziela los starszego brata. W słowa mędrca uważnie wsłuchuje się dopiero najmłodszy syn, który z życzliwością odnosi się także do mijanych po drodze wieśniaków. Problem w tym, że wąż morski (czy raczej morski potwór) jest wybitnie żarłoczny… Łatwo domyślić się happy endu, w końcu fabuła, jak na baśń przystało, nie będzie specjalnie skomplikowana, ale parę zaskoczeń młodych odbiorców w „Naranaszi” czeka.

Na uwagę nawet bardziej niż treść bajki zasługuje jej adaptacja w wykonaniu Ateneum. O ile lalki, prowadzone przez aktorów, jawią się zupełnie zwyczajnie (choć artyści do perfekcji dopracowali wszelkie mikrogesty i spojrzenia postaci, tak, że można o animatorach lalek zapomnieć podczas śledzenia opowieści), o tyle już galeria potworów zachwyca. Straszne stworzenia zostały ograniczone do wielkich, kosmatych i zębatych pysków, których jedną część (głowę z górną szczęką) aktorzy zakładają na jedną rękę, a drugą część (dolną szczękę) na drugą dłoń. Paszcze robią wielkie wrażenie i wprowadzają lekki akcent humorystyczny dla maluchów, które bawią wszystkie sceny pościgów. Potwór, który zjada braci, zajmuje dużą część sceny i może faktycznie budzić lęk, zwłaszcza że widać, jak pożera wszystkich braci. Poza tym scenografia nie jest zbyt skomplikowana, a jej sukces tkwi w realizowanych ładnie pomysłach. Ramy z rozpiętym na nich materiałem pełnią funkcję zastawek i elementów krajobrazu, mogą zamienić się w górę czy drzewo, mogą zaznaczyć istnienie drzwi lub – morze. Stanowią tło dla wyświetlanych obrazów, ale naprawdę uatrakcyjniają bajkę w dwóch sytuacjach: kiedy do historii wkracza gra cieni i odpowiednio upozowani aktorzy tworzą sylwetki gnębionych suszą mieszkańców wioski oraz kiedy najmłodszy z braci walczy z potworami i materiał zaczyna opinać twarze postaci. To efekty, które i dorosłym nie wydadzą się nudne. Ciekawa jest też scena wewnątrz morskiego potwora. Ateneum w tym spektaklu wykorzystuje możliwości, jakie daje gra świateł: to szczegóły, które przyjemnie oglądać: czerwone latarki symbolizujące oczy potwora w morzu, świetlny tunel z wnętrza oprawcy – światła nie tylko budują atmosferę, ale współtworzą całość.

Wrażenia egzotyczności dopełnia jeszcze warstwa muzyczna spektaklu. Bracia, wyruszając po owoc naranaszi, śpiewają kilkuwersowy refren, który łatwo zapada w pamięć. Sceny wędrówki i walk także opatrzone są odpowiednim muzycznym komentarzem.
Ateneum to jeden z tych teatrów, które przedstawienia dla najmłodszych przygotowują z największą starannością, dzięki czemu także dorośli chętnie śledzą losy bohaterów opowieści. W „Naranaszi” każdy widz znajdzie coś co go zachwyci, zdziwi i przestraszy. Potem można podziwiać twórców przedstawienia za pomysły i sposób ich realizacji.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Shilpi Somaya Gowda: Sekretna córka

Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.

Trzy historie

„Sekretna córka” to powieść poruszająca temat adopcji i osnuta na międzyludzkich relacjach – ale Shilpi Samaya Gowda włącza w to zagadnienie także różnice kulturowe między Indiami i Ameryką oraz wizję dwóch małżeństw – partnerskiego związku oraz pary, w której kobieta podporządkowuje się bez reszty mężczyźnie. Kavita została wychowana tak, by słuchać męża, nawet wówczas, gdy trudno jej zaakceptować jego decyzje. Gdy rodzi córeczkę, rozczarowany Jasu odbiera jej dziecko i zabija. Drugą córkę Kavita postanawia uratować, oddając do sierocińca. Dopiero trzecia ciąża kończy się po myśli Jasu – Kavita wydaje na świat chłopca. Nie może jednak zapomnieć o tym, że gdzieś żyje Usha, jej sekretna córka, dziecko, którego nie mogła zatrzymać i o którym nikt nie wie. Tymczasem w Kalifornii lekarka, Somer, dowiaduje się, że nie będzie mieć potomstwa. Wraz z pochodzącym z Bombaju mężem decyduje się na adopcję dziewczynki z bombajskiego sierocińca, tak staje się przybraną matką Ushy, przemianowanej na Ashę. Dziewczynka dorasta, zaczynają się jej konflikty z Somer, co prowadzi do nieuniknionych poszukiwań: Asha postanawia znaleźć swoich biologicznych rodziców.

Tak naprawdę schemat z „Sekretnej córki” (adopcja – dorastanie dziecka w nowej rodzinie – decyzja o szukaniu biologicznej matki) jest dobrze znany nie tylko z literatury rozrywkowej, to szkielet wielu wywołujących emocje fabuł. Tu autorce posłużył jako dobry pretekst do ukazania kształtowanych wciąż przez traumy z przeszłości relacji między małżonkami w dwóch różnych miejscach świata. Kavita nie zapomina o tym, co się wydarzyło, ale nie pielęgnuje w sobie nienawiści do Jasu. Musi zresztą skupić się na ryzykownej próbie wyjścia z biednej wioski. Niespodziewanie prawdziwych kłopotów przysparza jej upragniony przez Jasu potomek. Somer z kolei oddala się od rodziny: Indie są dla niej obce, kobieta nie próbuje nawet zrozumieć męża i jego bliskich. W tej rzeczywistości za to świetnie odnajduje się Asha. Gowda prowadzi opowieść z trzech punktów widzenia, trzy kobiety stawia w centrum zainteresowania. To mniej ważne, czy spełnią się ich marzenia – liczy się tylko, jak zbudują one swoje relacje z innymi ludźmi.

Ciekawy wydaje się obraz dwóch różnych rzeczywistości. Gowda prezentuje slumsy w Indiach (od wewnątrz i od zewnątrz, bo trafi do nich w końcu Asha) i bogaty świat Ameryki, w jednej historii marzenia konfrontuje z obskurnym otoczeniem, w drugiej ziszczony sen bohaterów pierwszej opowieści zestawia z niemożliwymi do realizowania pragnieniami. Ta przeplatanka stanowi jeden z większych sukcesów Gowdy.

Autorka wprowadza do książki sporo scen, które mogą się stać zarzewiem konfliktów. Wie dobrze, że bazuje na emocjach bohaterów, a to nie może być solidnym fundamentem opowieści. Kilka razy historia zachwieje się w posadach, co nada „Sekretnej córce” smaku. Jednak chociaż narracja w tomie nastawiona jest na kobiety z różnych kręgów kulturowych, nie wydaje się, żeby Gowda próbowała stawiać banalne pytanie o los przedstawicielek płci pięknej. Nie uogólnia bowiem i nie chce tworzyć opowieści uniwersalnej. Rezygnuje z oczywistości i wzruszających rozwiązań, mnoży za to drobne, codzienne i najzupełniej prywatne klęski, z których składa się mikrokosmos postaci. „Sekretna córka” nie ma być wyciskaczem łez czy czytadłem o posmaku opery mydlanej: to mięsista opowieść, której autorka nie przypochlebia się odbiorcom.

środa, 24 sierpnia 2011

Bill Bryson: Śniadanie z kangurami. Australijskie przygody

Zysk i S-ka, Poznań 2011.

Odkrywanie świata

Cięty język, lekkie pióro, talent do dostrzegania i wydobywania absurdów oraz komentarze często dalekie od politycznej poprawności, a mimo to nieprzekraczające granicy dobrego smaku – to tylko kilka powodów, dla których po książki Billa Brysona sięgam zawsze z niesłabnącym zainteresowaniem. Połączenie luzackiego, „amerykańskiego” stylu z wnikliwymi analizami specyfiki odwiedzanych zakątków owocuje niebanalnymi opowieściami, przy których da się pośmiać, a i zastanowić. Bryson widzi dużo więcej niż zwykły obieżyświat, na więcej też niż przeciętni autorzy współczesnych książek podróżniczych pozwala sobie w tekstach. Nie boi się przerysowania czy satyry, lubi inteligentne złośliwości i nie znosi mdłych, pozbawionych puent opowieści. W tomie „Śniadanie z kangurami. Australijskie przygody” odkrywa przed czytelnikami na nowo kontynent pełen sprzeczności – i przyznaje się do fascynacji nim. Emocjonalny stosunek do odwiedzanego lądu nie przeszkadza Brysonowi jednak w naigrawaniu się z zastanych obyczajów i postaw mieszkańców. To, jak łatwo się domyślić, przekłada się na wartki i barwny tekst.

„Śniadanie z kangurami” wolne jest od stereotypów i nieco różni się od konstrukcji, do których Bryson już swoich odbiorców przyzwyczaił. Do tej pory autor zwykle odkrywał zalety i wady narodów czy krajów, przemieszczając się z miejsca na miejsce. Bazował na obserwacjach otoczenia i własnych doświadczeniach. Tu wprowadza trochę więcej lektur, anegdot szuka nie tylko w codzienności australijskiej, ale także w historii kraju. Sięga po publikacje ważne (oczywiście wytykając przy okazji różne w nich niedociągnięcia), ale i po grafomańskie lub przebrzmiałe pozycje. Znalezionymi informacjami dzieli się w swojej opowieści i przedstawia Australię, jaką mało kto zna. Opowiada o polityce, a właściwie o obrazie polityki australijskiej dla obserwatora z zewnątrz, o zagrożeniach, jadowitych wężach i pająkach czy o krokodylach. Prezentuje napotkanych po drodze ludzi, tych sarkastycznych, którzy za nic mają zasady dobrego wychowania, i tych, którzy zawsze służą pomocą. Trochę opowiada o spędzaniu czasu w australijskich pubach, przytacza fakty z przeszłości i wyśmiewa błędy. Jest wszędzie tam, gdzie warto być, ale z lubością wybiera się w miejsca, które nie mają nic do zaoferowania. W ocenianiu innych jest bezlitosny, ale i bezstronny: tępi złe, niepotrzebne nawyki i zachowania, dostrzega i odnotowuje pozytywne. W krytyce nie oszczędza też siebie: czasem sam przybiera postawę, której nie pochwala.

Autoironia to zresztą silna broń Billa Brysona i jeden z mocniejszych punktów jego książek. W „Śniadaniu z kangurami” pozwala na odmalowanie samotnika, lekko zagubionego, skazanego na życzliwość lub nieżyczliwość spotykanych w Australii osób. To na książkowym Brysonie, jego pomysłach i niepowodzeniach skupiać się będzie uwaga widzów. Obecność autora – kozła ofiarnego – sprawia, że książka przestaje być przewidywalna, Australia zaskakuje bohatera na równi z czytelnikami. Kąśliwe rozdziały, quasi-felietony, przepełnione są zatem dowcipem w dobrym gatunku. Od tego tomu naprawdę trudno się oderwać – i w zasadzie nie wiadomo, czy czytać go dla lepszego poznania australijskiej rzeczywistości i obyczajów, czy też dla rozrywki i przyjemności – bo śmiechu będzie tu mnóstwo. „Śniadanie z kangurami” to jedna z tych lektur, którymi nie rządzi przypadek. Bryson od początku wie, jak poprowadzić opowieść, by zaintrygować odbiorców i nie tworzy tylko po to, by podzielić się wrażeniami z podróży. To świetna, idealnie skomponowana historia podróżnicza z przymrużeniem oka.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Teatr Gry i Ludzie: Opowieści Wagantów


reżyseria: Beata Zawiślak, Bartosz Socha
na scenie: Beata Zawiślak, Bartosz Socha, Jerzy Dłubis

Wszystko jest teatrem

„Ludzie, ludzie, pomóżcie!” – woła mężczyzna, przyodziany w średniowieczny strój. Na policzkach ma wymalowane rumieńce, za pas zatknięte olbrzymie gęsie pióro. Człowiek z innej bajki. Z bajki. Naprawdę wyróżnia się w tłumie i faktycznie potrzebuje pomocy: zabiera ze sobą wszystkie dzieci, by razem z nimi przetoczyć drewniany wóz na zaimprowizowaną scenę pod wieżą szybu Prezydent w Sztygarce. Maluchy uszczęśliwione niecodziennym i nieoczekiwanym początkiem bajkowej przygody raźno biorą się do pracy. A już za chwilę wóz stanie się tłem dla dwóch baśni oraz polem działania dwojga aktorów i niezliczonej ilości lalek.

Przeniesieni ze średniowiecza waganci palą się do opowiedzenia przejmujących historii. Wchodzą sobie w słowo, rywalizując o uwagę dzieci. Mówią z ogromnym przejęciem, tak, by zaangażować odbiorców w samą melodię tekstu, przepychają się, przekomarzają, proponując – na samym początku kilka zakończeń bajki. Koniec? Po kilku zdaniach? Teraz już kilkulatki nie ukrywają zainteresowania akcją. Waganci natomiast z każdą chwilą rozkręcają się coraz bardziej. Na scenę wkraczają kolejne postacie, a drewniany wóz przeistacza się raz w zamek, raz w rzekę. Tekst ożywa nie tylko w ekspresyjnej narracji wagantów, ale też w odgrywanych scenkach. W czepku urodzony książę musi wyruszyć po trzy złote włosy z głowy diabła – przy okazji pomaga spotkanym na swej drodze nieszczęśliwym postaciom. Dzięki sprytowi babki diabła, przemieniony w mrówkę, poznaje rozwiązania dziwnych zagadek i zyskuje szansę nie tylko na własne szczęście. Zamkniętej w lochu królewnie, która ma zamienić słomę w złoto a piasek w drogie kamienie, przychodzi z pomocą karzełek Titelitury – niestety, za przysługę żąda on wysokiej zapłaty.

Uwagę widzów przykuwa jednak nie tylko treść bajek, w których zło obowiązkowo przegrywa, zwyciężane sprytem lub dobrocią, ale również aktorzy i towarzyszące im na scenie lalki. Beata Zawiślak i Bartosz Socha angażują się w prezentowaną opowieść i potrafią zarazić entuzjazmem odbiorców. Ożywiają swoich bohaterów, a sami raz znikają, oddając głos postaciom, raz powracają jako żywiołowi narratorzy. Mówią z zaciekawieniem, obietnicą odkrycia czegoś niezwykłego, tajemniczo i z radością jednocześnie. To sprawia, że mali odbiorcy łatwo dają się wciągnąć w fabułę. Osobnym tematem są zmiany tembru głosu: aktorzy indywidualizują swoich bohaterów: jeden opętańczo się śmieje, drugi skrzeczy, trzeci zawodzi, czwarty łkaniem osiągnie, co zechce. Każda pojawiająca się na scenie postać zapada w pamięć za sprawą sposobu mówienia. Aktorzy wymieniają się lalkami i bez trudu poruszają się na mikroskopijnej przecież scenie. Godna pochwały jest ich umiejętność błyskawicznych metamorfoz, lekkość gry, przekładająca się na płynną historię. Do zmiany scenerii nie potrzeba wiele: kawałek niebieskiego materiału i obrazek z falami będzie udawać rzekę, czerwone materiałowe tło w dolnej części wózka przyniesie obraz piekła.

Być może w tej historii łatwo byłoby się zagubić, gdyby nie pomysł stworzenia lalek z przedmiotów codziennego użytku. Sztućce, worki, miski, świeczniki czy tarka – wszystko może posłużyć za podstawę postaci. Do tego dochodzą owoce i warzywa w niecodziennych funkcjach: zwykle jako fragmenty anatomii poszczególnych bohaterów. Głowa z cebuli, piersi z jabłek, fryzura z papryczek – i już lalka intryguje znanym-nieznanym wyglądem, imponuje oryginalnością i przyciąga wzrok. Przy tych wszystkich pomysłowo wykonanych i ładnie animowanych bohaterach piękny książę – zwykła lalka – wcale nie robi wielkiego wrażenia, mimo że rzeczywiście powinien olśniewać urodą. Jedni cieszą się zatem śledzeniem akcji i zabawą, jakiej dostarczają waganci, drudzy natomiast z upodobaniem analizują listę przedmiotów, które posłużyły do wykonania lalek oraz dbałość o szczegóły: mężczyzna skazany na pływanie po rzece ma korpus z butli i kawałka sieci, uczesanie złośliwego karzełka stanowi chili. Każda wkraczająca na scenę postać to nowa atrakcja.

Do tego jest jeszcze muzyk, w chorzowskim przedstawieniu – skrzypek, Jerzy Dłubis, który siedzi przy wozie i uzupełnia dźwiękami historię. Sygnalizuje upływający szybciej przy skrótach czas, ilustruje prezentowane wydarzenia, a ponadto staje się żywym i malowniczym elementem scenografii. Nie można powiedzieć, że jest w „Opowieściach Wagantów” zbędny: to jeszcze jeden składnik średniowiecznej „egzotyki”. Wciąż przypomina o niezwykłości i baśniowości prezentowanego świata i uszlachetnia spektakl. Na ChTO udowodnił, że nieobce są mu improwizacje. Jak Bartosz Socha i Beata Zawiślak umiał popisać się żartem, choć miał ku temu o wiele mniej niż aktorzy okazji. Narratorzy, jak na prawdziwych wagantów przystało, bawią się co jakiś czas skojarzeniami, wplatają w tekst żarty zrozumiałe dla dorosłych, poza tym, że cieszą maluchy, puszczają oko do ich rodziców. Dzięki temu baśnie braci Grimm nie przerażają tym razem, a wywołują uśmiech na twarzach małych odbiorców.

„Opowieści Wagantów” to przedstawienie atrakcyjne dla dzieci i dla rodziców. Maluchy wciąga w pełen przygód, burzliwy świat baśni, ich rodziców natomiast urzec może stroną plastyczną i profesjonalnym przygotowaniem sztuki. Teatr Gry i Ludzie nie proponuje dzieciom infantylizowanego świata bajki, a dopracowany w najdrobniejszych szczegółach spektakl.

("Opowieści Wagantów" zaprezentowane podczas V Chorzowskiego Teatru Ogrodowego)


foto: Radosław Ragan

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Anna Dziewit-Meller, Marcin Meller: Gaumardżos! Opowieści z Gruzji

Świat Książki, Warszawa 2011.

Podróż opisana

Autorzy książki „Gaumardżos!” o swoich genologicznych wątpliwościach czy rozterkach opowiadają już na samym początku. Bo faktycznie tom trudno jednoznacznie zaklasyfikować, a podtytuł „Opowieści z Gruzji” wydaje się być zbyt ogólnikowy. Anna Dziewit-Meller i Marcin Meller spisują swoje podróżnicze doświadczenia i obserwacje, sięgają po podręcznikowe wiadomości o historii i kulturze kraju oraz prezentują ludzi z Gruzją w jakiś sposób powiązanych. Dzielą się narracją: kiedy opowiadać zaczyna on, można się spodziewać więcej dynamizmu, posmaku przygody, wojen, męskich akcentów i… anegdot. Gdy do głosu dochodzi ona, będzie więcej delikatności, opisu, analiz obyczajów. W relacjach nie wchodzą sobie w drogę, chociaż czasami jedno komentuje obserwacje drugiego w krótkim posłowiu. „Gaumardżos” to książka dwugłosowa, tyle że autorzy podzielili się zadaniami i nie dublują przedstawianych informacji – tom został poddany znakomitej redakcji, skoro podstawy kilku rozdziałów stanowiły publikowane już reportaże. Podczas lektury nie ma się wrażenia czytania przypadkowej składanki: to płynny i jednolity tekst.

Z kronikarskiego obowiązku autorzy przytaczają podstawowe wiadomości na temat kraju. To, co można wyczytać z książek, w „Gaumardżos” właściwie blednie, okazuje się mało znaczącym drobiazgiem. Książka ta bowiem ma przede wszystkim przedstawiać ludzi, ich zachowania i czasem fragmenty pogmatwanych historii. W tomie liczy się, i to bardzo, możliwość skonfrontowania mentalności Gruzinów z polskim spojrzeniem na świat. Tyle że zamiast rzucać ogólne refleksje o sposobie bycia ludzi, Mellerowie wolą przytaczać przykłady na gościnność, serdeczność i zamiłowanie do ucztowania. Nie próbują nawet wyciągać wniosków na temat całego narodu – to i tak da się bez trudu wyczytać. Wolą raczej opisywać przyjęcia, na których byli i gesty nieznanych wcześniej osób, świadczące o bezinteresownej (a niekiedy nawet pozbawionej sensu) życzliwości.

Anna Dziewit-Meller próbuje uzyskać jak najpełniejszy obraz kultury regionu. Wypytuje o wszystko swoich gruzińskich znajomych, porównuje z tym, co jej znane i dąży do stonowanej, chłodnej (choć to niemożliwe) narracji. Marcin Meller wybiera jednostronność, woli wydarzenia i fakty indywidualizowane, wolne w dodatku od interpretacji. Oboje przyznają się do fascynacji Gruzją, ale nie chcą jej postrzegać jednostronnie, z pozycji wielbicieli-wyznawców, szukają zatem także tego, co im się nie podoba i co chcieliby zmienić.

„Gaumardżos” to książka pełna kolorowych fotografii. Nie trzeba wyobrażać sobie miejsc ani sytuacji opisywanych przez Mellerów: wszystko znajdzie się na zdjęciach – nie artystycznych, a zupełnie prywatnych, co nadaje lekturze znamion intymności, a całość pcha w stronę relacji wakacyjnych czy anegdot przywożonych z podróży – tyle że wzbogaconych o zgrabną narrację. „Gaumardżos” to świadectwo wojaży i wyraz zachwytu obcą kulturą.

sobota, 20 sierpnia 2011

Barbara Szordykowska: Historia Finlandii

Trio, Warszawa 2011.

Kraj nieznany

Niewiele wiemy o Finlandii, niewiele robimy, by tę wiedzę zdobyć. Finlandia praktycznie nieobecna jest w mediach, nie rozbudza ciekawości. Ale tom „Historia Finlandii” autorstwa Barbary Szordykowskiej przyniesie sporo ciekawych informacji na temat tego kraju. W obszernym tomie znajduje się opis dziejów od najstarszych kultur, obecnych na terenach Finlandii, aż do czasów współczesnych, chociaż etap rozwoju po drugiej wojnie światowej potraktowany został dość skrótowo (historia najnowsza państw świata należy w Trio do osobnej serii). Zresztą także początki państwa potraktowane są raczej pobieżnie, co nie znaczy, że niedokładnie. Autorka pisze o chrystianizacji, rozwoju handlu czy o budowaniu zamków (ten fragment przydać się może współczesnym turystom, bowiem obok historii i znaczenia budowli oraz kilku wiadomości z dziejów danego miejsca, przedstawia Szordykowska również garść danych rodem z przewodników; zdjęcia będą dodatkową zachętą do zwiedzania).

Prowadzi autorka czytelników przez unie i sojusze, by uatrakcyjnić lekturę próbuje przypomnieć związki z Polską, silnie też akcentuje relacje między Finlandią a Rosją i Szwecją. Kiedy prezentuje działania konkretnych postaci, przybliża ich skrócone lecz dość szczegółowe biografie. Nie komentuje, przynajmniej w pierwszej fazie, działań wojennych, bardziej koncentruje się natomiast na ich konsekwencjach: traktatach, postanowieniach czy zmianach. Przy opisywaniu systemów politycznych przytacza także obiegowe opinie na temat decyzji rządzących. Przy opisie przemysłu i gospodarki chętnie sięga po dane statystyczne.

Barbara Szordykowska przez cały czas konfrontuje dawne oceny wydarzeń z sądami aktualnymi, stara się przedstawić w miarę pełny obraz dziejów i ich interpretacji. Osobny temat stanowią w jej książce przemiany obyczajowe i kulturalne. Co ciekawe, zdarza się, że wiadomości o społeczeństwie przemyca na przykład w rozdziale poświęconym gospodarce, pokazuje kształtowanie się szkolnictwa i nawiązuje do wizerunku studentów-lekkoduchów, nieróżniących się niczym od ich kolegów na całym świecie. Operuje interesującymi wiadomościami (produkcja smoły jako podstawa gospodarki) i pokazuje, jak kształtowała się świadomość narodowa mieszkańców. Przy opisie wojny domowej stawia na dane i oczekiwania ludności, rozwija także rozdział o drugiej wojnie światowej. Naświetla kontakty polsko-fińskie (również w dziedzinie kultury) i drogę Finlandii do Unii Europejskiej. Kwestie literatury, muzyki czy architektury sprowadza raczej do wymieniania najważniejszych artystów i ich dokonań, za to chce też pokazać, z jakim odbiorem spotykają się w Finlandii polscy twórcy.

Książka pełna jest zdjęć (dodatkowo obiekty kulturalne i rozrywkowe znalazły się jeszcze na kolorowej wklejce w środku tomu) oraz map, nieocenionych przy przywoływaniu działań wojennych. Publikację zamyka kalendarium wydarzeń oraz kilka pomniejszych spisów i wykazów, które przydać się mogą studiującym historię Finlandii. Szordykowska tworzy podręcznik akademicki na wysokim poziomie i z pełną świadomością wymogów takiej pozycji.

piątek, 19 sierpnia 2011

Mink Elliott: Stowarzyszenie Wkurzonych Rodziców

Świat Książki, Warszawa 2011.

Spotkanie towarzyskie

Każdy marzy czasem o cudzie, który położyłby kres wszelkim problemom. Niektórzy biorą w końcu sprawy we własne ręce i zaczynają działać, jak Roxy, prawie czterdziestoletnia świeżo upieczona matka, która niedawno przeprowadziła się z Londynu na wieś. Roxy popada w coraz większą frustrację: daleka jest od rozczulania się swoim zbyt dużym dzieckiem, dziewczynką, którą wszyscy biorą za chłopca. Nie ma pracy ani stałego zajęcia, nie ma znajomych, a jej partner trochę się od niej odsuwa. Roxy nie umie sobie poradzić ze stresem, aż w końcu wpada na pomysł zrzeszenia rodziców, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji i czują się niezrozumiani przez otoczenie. Zakłada Stowarzyszenie Wkurzonych Rodziców, którego członkowie spotykają się w knajpie, palą papierosy, wypijają morze alkoholu i narzekają bezkarnie na wszystko, co wyprowadza ich z równowagi. Stowarzyszenie spełnia swoją rolę: już wkrótce bohaterka odnajdzie tam przyjaciół i radość życia, zajmie się też problemami innych i przestanie zadręczać wyłącznie sobą. Znajdzie też wsparcie, gdy zacznie podejrzewać partnera o zdradę.

Mink Elliott skorzystała ze starego pomysłu, w literaturze rozrywkowej co jakiś czas przywoływanego – wypowiedziała wojnę lansowanemu przez media wizerunkowi bezwzględnie szczęśliwych matek. Roxy nie ma zamiaru szczebiotać nad kołyską, jej córka nie budzi zachwytów ani przyjemnych doznań estetycznych (mocno podkreślane są za to jej problemy z trawieniem). Kobieta zdaje sobie sprawę, że powinna być odpowiedzialną matką, ale nie stroni od używek – papierosy i alkohol to stały element jej rozkładu dnia. Elliot pozwala bohaterce na zachowania niezgodne z konwencją, bo zdaje sobie sprawę z faktu, że tylko tak może trafić do czytelniczek zmęczonych macierzyństwem, spragnionych odrobiny szaleństwa – nawet jeśli szczytem owego szaleństwa miałoby być upijanie się do nieprzytomności z przyjacielem gejem w pubie. W tle rozgrywają się drobne dramaty innych, ale Roxy nie poświęca im zbyt wiele czasu, zajęta tym, by wyrwać się z marazmu codzienności. Książka staje się zatem nie tyle antyreklamą macierzyństwa, a próbą odpowiedzi na popularyzowany w prasie i telewizji styl życia. Nie wiadomo naprawdę, czego bohaterka chce, wiadomo za to, czego ma dosyć: chociaż zakończenie i tak jest ukłonem w stronę odbiorczyń lubujących się w ckliwych happy endach.

Uczucia Roxy Mink Elliott sprawnie przenosi na narrację, która obejmuje właściwie tylko wyimek z egzystencji kobiety. Można się zatem spodziewać opowieści gniewnej i buntowniczej, przesyconej nikotynowym dymem i wolnej od czułości. Swoje uzewnętrznienie znajdzie tu za to irytacja, bezradność, rozgoryczenie… Autorka nie próbuje nawet szukać pocieszenia w zwykłym życiu Roxy, celowo podkreśla i wyolbrzymia jej kłopoty, które jedyną przyczynę mają w negatywnym nastawieniu do losu – chce dać swoim czytelniczkom prawo do zdenerwowania i możliwość wylewania żalu. Ale żeby ich nie przygnębić (bo tekst nie pobrzmiewa wesołymi nutami), przenosi opowieść do mocno rozbudowanych dialogów. Przez ten zabieg historia ma stać się bliższa odbiorczyniom i jednocześnie okazuje się bardziej naturalna. Zyskuje też na lekkości: nie jest zestawem depresyjnych obserwacji, a wydarzeniem towarzyskim. Nie dzieje się w niej wiele – to typowa lektura rozrywkowa dla niezadowolonych mam.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Christopher Vogler: Podróż autora. Struktury mityczne dla scenarzystów i pisarzy

Wydawnictwo Wojciech Marzec, Warszawa 2010 (wyd. II).

Księga wtajemniczenia

Ta książka powinna być wydana jako Księga: magiczny rekwizyt, oprawiony w skórę, dostępny tylko nielicznym, tym, którzy mają kompetencje odpowiednie do wykorzystania zawartych w tomie wskazówek. Chociaż z wyglądu nie jest filmowa czy baśniowa, nie przypomina ksiąg mędrców z filmów i bajek, wystarczy do „Podróży autora” zajrzeć, by poczuć się jak odkrywca. Na niespełna pięciuset stronach Christopher Vogler roztacza bowiem wielką opowieść o konstrukcjach (filmowych i książkowych), przykuwających niezawodnie uwagę odbiorców. Staje się przewodnikiem, który ułatwia poruszanie się po świecie fabuł i proponuje analizowanie emocjonujących scenariuszy, aby ułatwić pracę scenarzystom i pisarzom. Ale mimo że książka adresowana jest do środowiska twórców, skorzystają z niej również zwykli czytelnicy, którzy mają ochotę poznać mechanizmy sprawnych opowieści.

Christopher Vogler już samym doświadczeniem przekonuje, że warto mu zaufać: współpracował między innymi z wytwórnią Disneya czy Paramount – a do jego wskazówek stosowali się twórcy z Hollywood. W dość obszernych przedmowach, wprowadzeniach i zaproszeniach do lektury autor tłumaczy się ze swoich inspiracji i odkryć – oraz z fascynacji pracą Josepha Campbella, który odkrył Wyprawę Bohatera. Tę część tomu nasyca akcentami osobistymi, odpowiada na zarzuty, rozwiewa wątpliwości, wyjaśnia zasady konstrukcji książki i odwołuje się do własnych obserwacji czy osiągnięć. Budzi coraz większe zainteresowanie właściwą częścią opowieści przez odsłanianie tajników jej powstawania. Idealnie wprowadza odbiorców w świat fantazji, sprowadzony do powtarzalnych schematów i struktur uchwyconych w dwóch płaszczyznach: kreacji bohatera oraz rozwoju akcji.

Przejście do tych elementów nie będzie w lekturze bolesne, Vogler bowiem, mimo rzeczowego i wolnego od niepotrzebnych dywagacji podejścia, roztacza w narracji aurę tajemniczości czy magiczności. Zdradza czytelnikom sekrety udanej fabuły, zasady komponowania urzekających obrazów i budowania napięcia – a to brzmi, jakby wtajemniczał uczniów w świat dostępny jedynie wybranym. Zresztą, chociaż jeden z zarzutów odnosi się do możliwości produkowania scenariuszy taśmowo według przygotowanego szablonu, książki Voglera nie da się traktować jako matrycy czy trampoliny do stworzenia kasowego przeboju. Jego wskazówki pomogą raczej tym, którzy mają pomysł na fabułę: umożliwią wówczas jej oczyszczenie ze zbędnych partii, nadanie dynamiki czy porównanie z oczekiwaniami współczesnych widzów. Vogler rozbija na części pierwsze samą opowieść i od tej pory omawiać będzie kolejne etapy akcji (części Wyprawy Bohatera) oraz archetypy, charaktery, jakie bohater może na swojej drodze spotkać. Zanurzanie się w świecie fantazji połączone jest z klimatycznym opowiadaniem o rolach kolejnych postaci i emocjach, jakie można w ten sposób wywołać. Autor odwołuje się do znanych fabuł i tłumaczy wybrane rozwiązania. Analizuje a nie syntetyzuje – więc czytelnicy otrzymają zbiór klocków, elementów, z których sami będą musieli złożyć sensowną budowlę. Chociaż Vogler stara się podsuwać kreatywne rozwiązania, stopień ogólności jego uwag jest dość wysoki: to wyzwanie dla leniwych i szukających gotowej recepty na arcydzieło, a przy tym i zabezpieczenie przed masowymi odtwórczymi produkcjami. W tej części tomu rozdziały kończą się pytaniami, które mają pomóc w refleksji nad własnym utworem bądź w lepszym zrozumieniu wskazówek Voglera. To również ćwiczenia utrwalające przywoływane schematy i rozwijające wyobraźnię.

Podróż nie kończy się z opisaniem ostatniego elementu wędrówki. Vogler pokazuje w praktyce, jak funkcjonuje zaprezentowany przez niego szkielet konstrukcyjny na przykładzie kilku filmowych hitów (m.in. „Titanica” czy „Króla Lwa”, do którego autor ma najbardziej osobisty stosunek). W „Dodatkach” mieści się natomiast kilka uwag celnych, a niepasujących do pomysłu książki – aż po krótką wzmiankę o tym, jak reakcje fizjologiczne mogą pomóc w odkryciu dobrych dróg rozwoju fabuły.

„Podróż autora” to książka apetyczna nie tylko dlatego, że obiecuje prezentowanie sekretów twórców (i obietnicy dotrzymuje), ale również ze względu na wewnętrzne zdyscyplinowanie w połączeniu z lekkością stylu. Przejrzysty układ pozwala bez trudu zorientować się w spostrzeżeniach autora i z łatwością odnaleźć się w schematach konstrukcyjnych opowieści zrodzonych w wyobraźni. Do tego dochodzi jeszcze zindywidualizowanie tonu: Vogler bez przerwy odnosi się do swoich odczuć i obserwacji, komentuje doświadczenia i przybliża tajniki warsztatu najlepszych scenarzystów i pisarzy. Roztacza przed odbiorcami światy atrakcyjne i alternatywne, będące na wyciągnięcie ręki. „Podróż autora” kusi i uwodzi nie bez powodu. To jeden z lepszych poradników dla tworzących, jaki można spotkać na rynku wydawniczym.

środa, 17 sierpnia 2011

Julian Tuwim: Cyganka oraz inne satyry i humoreski prozą, teksty kabaretowe i aforyzmy

Iskry, Warszawa 2011.

Humorystyczne perły

Alchemika słowa, Juliana Tuwima, nie pociągały specjalnie formy prozatorskie: wybierał emocje, jakie rodzą się na zderzeniu kolejnych wersów, uwypuklające magię języka. Tekstów pozalirycznych stworzył niewiele, w związku z tym „Cyganka” tomikiem obszernym być nie może, za to z pewnością jest tomikiem atrakcyjnym i to nie tylko dla wielbicieli twórczości tego autora. Na zbiorek składają się, jak głosi podtytuł, „satyry i humoreski prozą, teksty kabaretowe i aforyzmy”, wybrane z rozmaitych pism i literackich działań Tuwima. To oznacza, że mowy być nie może o monotonii czy jednolitej, powtarzalnej formie: „Cyganka” będzie za to dowodem na pastiszowe talenty, językowy słuch Tuwima i jego wyczucie żartu absurdalnego, które przetrwało próbę czasu.

Zabawa gatunkami literackimi rzuca się w oczy: każdy tekst jest osobną całostką, która nie powiela rozwiązań z innych utworów i pokazuje potencjał satyryczny tkwiący w genologii. Jak słusznie w skondensowanym i celnym posłowiu zauważa Tadeusz Januszewski, Tuwim nie przywiązywał wagi do fabuły: w jego tekstach próżno by szukać akcji w służbie śmiechu. Dowcip pojawia się za to w samym koncepcie, w wizji utworu rozwijanego pod dyktando formy. Beztroska zabawa słowem owocuje zaskakującymi miniaturami: wyimkiem z dziennika nerwowca, nonsensownymi dowodami, definicją znajomych, poradnikiem savoir-vivre’u, paradokumentami czy odpowiedziami od redakcji na wymyślone listy czytelników. Są tu pastisze, na przykład wzięta z „Pegaza” definicja słownikowa najkrótszego wyrazu i ostre satyry – porównanie języka różnych codziennych gazet, będące mniej niewinną a bardziej oskarżycielską wersją zabawy z tekstem „Wlazł kotek na płotek”, a także opis zachowań kelnerów, który stanowi już drwinę w czystej postaci. Do tego dochodzi kilka kabaretowych skeczy o ładunku komizmu wciąż dziś wyczuwalnym (dla odróżnienia od przebrzmiałych politycznych utworów i szopek) oraz kilkanaście stron apetycznych aforyzmów, skojarzeń i notatek, które raz zachwycają trafnością oceny ludzi i sytuacji, raz – zawartością absurdu, czarnego humoru lub pozorowanej infantylności.

Radość pisania u Tuwima objawiała się nie tylko w ekstatycznych i żywiołowych utworach z pierwszej dekady Skamandra, ale przede wszystkim w tworzonych przez całe życie tekstach niepoważnych, wolnych od głębszych celów, przeznaczonych dla rozrywki czytających i samego autora. Łatwo to zresztą zaobserwować: partie rozliczeniowe straciły dziś blask i funkcjonują raczej na zasadzie ciekawostek obok wciąż jeszcze świeżych i zachwycających literackich uśmiechów (wystarczy wspomnieć tu choćby sławnego „Ślusarza” czy mniej znaną, a zbudowaną na fascynacji plastycznością języka tytułową „Cygankę”). Zbiorek ten wzbogaci biblioteczkę każdego wielbiciela satyry, a tym, którzy nie orientowali się zbyt dobrze w humorystycznej działalności poety, dostarczy mnóstwa śmiechu. W „Cygance” każda strona przesiąknięta jest żartami wysokiej próby, co może być idealnym wytchnieniem po dzisiejszej mało ambitnej masowej rozrywce. Zbiorek ten wywoła uśmiech u każdego czytelnika.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Izabela Sowa: Smak świeżych malin

Akapit Press, Łódź 2011.

Malina kontra świat

Chociaż bohaterkę „Smaku świeżych malin” Izabeli Sowy poznajemy w chwili operacji plastycznej, mającej na celu poprawienie wyglądu nosa, koniec problemów Maliny nie wydaje się bliski. Ojciec-dorobkiewicz spłoszył narzeczonego dziewczyny, kolejne diety nie przynoszą efektu, pracy nie ma, a depresje bohaterka musi leczyć wciąż nowymi pigułkami. Nic dziwnego, że w toku opowiadania Malina zapomina o swoim nosie i nie zyskuje pewności siebie: w końcu usunięcie przyczyny jednego z licznych kompleksów nie rozwiąże wszystkich kłopotów. Mało tego, w kontekście późniejszych wydarzeń krzywy nos rzeczywiście okazuje się najmniejszym ze zmartwień. Bo w życiu Maliny nic się nie układa, Izabela Sowa pastwi się nad swoją bohaterką, z lubością zsyłając na nią kolejne plagi. Przy okazji mści się na facetach, przedstawiając ich w złym świetle: ojciec Maliny przynosi dziewczynie wstyd i jest doprowadzony do karykaturalnych rozmiarów, nowy partner matki to pracoholik i narkoman, który w dodatku prezentuje chorobliwą zazdrość. Narzeczonemu brak klasy, lekarz cierpi na sklerozę i nie zna się na swoim fachu, a jeden z kumpli odbija partnera koleżance. Życie składa się z mnóstwa malutkich historyjek, poukładanych w rzędzie. W tym wszystkim tkwi zagubiona Malina.

Na taki dynamiczny obraz pozwala konstrukcja książki. Sowa pisze ją w formie dziennika młodej dziewczyny, ale pod kolejnymi datami widnieją króciutkie notatki, zaledwie szkice tego, co w danym dniu się wydarzyło. Właściwe opowieści wprowadzane są przez hasła kluczowe, te hasła, rzucone w notatce, zostają zaraz potem rozwinięte w trochę dłuższe historie: dzięki temu rozwiązaniu autorka może wprowadzać retrospekcje i zaburzać chronologię, a także dodawać do fabuły kolejne drobne opowiastki, które w normalnym toku opowiadania nie zmieściłyby się bez dobrego uzasadnienia. Konsekwencje w kreowaniu postaci widać również dobrze w narracji: Sowa stawia przede wszystkim na pełne ekspresji dialogi, często pozbawiane dodatkowych opisów.

Przy lekturze odnosi się wrażenie, że autorka nie pała zbytnią sympatią do swojej bohaterki. Malina, owszem, ma mnóstwo problemów, które powinny sprawić, że zaskarbi sobie sympatię odbiorczyń, ale jednocześnie bywa, że swoim zachowaniem odstrasza. Zdarza się, że podejmowane przez nią decyzje oddalają ją od czytelniczek, wygląda to tak, jakby działała zamaskowana krytyka bohaterki, która przecież nie ma już nastu lat.

„Smak świeżych malin”” na początku traktowany był jako powieść obyczajowa, teraz przenosi się do działu z literaturą młodzieżową – i słusznie, na taki zabieg pozwala wykreowany w powieści świat i niedojrzała emocjonalnie bohaterka, a także sam sposób opisywania akcji. To jedna z książek, które spodobają się czytelniczkom ze względu na brak idealizowanych zakończeń, cukierkowości czy sentymentalizmu. Sowa proponuje alternatywę wobec powieści Siesickiej czy Musierowicz, książkę, która do gustu przypadnie zmęczonym ubarwianiem codzienności odbiorczyniom. Ta propozycja, choć szorstka i miejscami aż trudna do zaakceptowania (ale niepozbawiona i pierwiastka optymizmu), zajmuje ważne miejsce w literaturze czwartej – nic dziwnego, że po raz kolejny wraca na półki księgarskie. Jako pozycja dla młodzieży ma szansę zaistnieć dłużej niż jako obyczajowe czytadło.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Teatr Polski (Bielsko-Biała): Bóg mordu

Tekst: Yasmina Reza
Przekład: Barbara Grzegorzewska
Reżyseria: Grzegorz Chrapkiewicz
Na scenie: Grażyna Bułka, Anna Guzik, Adam Myrczek, Grzegorz Sikora


Koncert emocji

Dwóch małych chłopców pobiło się ze sobą. Dziecięca sprzeczka nie miałaby poważniejszych konsekwencji, gdyby nie fakt, że jeden z maluchów wybił drugiemu kijem dwa przednie zęby. W tej sytuacji rodzice nie mogą już pozostać obojętni i spotykają się, żeby wyjaśnić sprawę. A dokładniej: rodzice agresora przybywają do rodziców ofiary. W luksusowym wnętrzu zasiadają do kurtuazyjnej rozmowy, w trakcie której niespodziewanie górę zaczynają brać zwykle skrzętnie skrywane emocje. Yasmina Reza w „Bogu mordu” postawiła na rozwój warstwy uczuć, fabułę sprowadzając do prostego spotkania. Cztery osoby, które początkowo starają się być wobec siebie uprzejme, nagle tracą panowanie nad sobą, zapominają o zasadach dobrego wychowania i o dobrodziejstwach dyplomacji. Rozpoczyna się otwarta walka, podczas której światło dzienne ujrzy sporo pretensji i zarzutów, zupełnie jakby istniał tylko bóg mordu, podsuwający swoim wyznawcom pomysły na niezbyt wyrafinowane tortury.

„Bóg mordu”, wystawiany w wielu teatrach, kusi tragifarsowym spojrzeniem na rzeczywistość, a także eksponowaniem kruchości podstaw międzyludzkich relacji. Yasmina Reza lubi psychologiczne rozgrywki i obnażanie obłudy: w „Bogu mordu” te tematy zyskują najpełniejszy wymiar. Widzowie mogą obserwować nagłe przemiany postaci i cieszyć się udanymi, naturalnymi kreacjami aktorów Teatru Polskiego z Bielska-Białej: Grażyna Bułka, Anna Guzik, Adam Myrczek i Grzegorz Sikora zapewniają bowiem sporo rozrywki i realistyczno-groteskową wizję konfliktu. Całości dopełniają idealnie dobrane pozaaktorskie elementy: olśniewająca scenografia, rozwiązania oświetleniowe i tło muzyczne.

Po prezentowanym na 13. Letnim Ogrodzie Teatralnym spektaklu to panie dostały największe brawa, ale naprawdę trudno wyróżnić któregokolwiek z artystów. Anna Guzik jako Veronique, chłodna i dystyngowana, prawdziwa dama – kreuje matkę poszkodowanego chłopca. Z wystudiowanym spokojem próbuje odnieść się do przykrej sytuacji. Potrafi dać do zrozumienia, że gardzi swoimi gośćmi, nie tracąc przy tym godności. Kiedy zdradzi się ze swoimi prawdziwymi uczuciami, nie ma już żadnych hamulców, będzie zaskakiwać swoją postawą. Poza tym przyciąga spojrzenia: w różowej kreacji i na niebotycznie wysokich obcasach porusza się jak modelka, co dodatkowo podkreśla charakter jej bohaterki. Mąż Veronique, Michel, to jakby kopia Ivana ze „Sztuki”: w okularkach i szarym swetrze stanowi kontrast dla wyemancypowanej partnerki. Początkowo wydaje się zahukany i zdominowany prze żonę… ale to on jest odpowiedzialny za tragiczne losy pewnego chomika i okazuje się bezwzględnym mordercą. Najpierw budzi śmiech, lecz w sztuce nie będzie kozłem ofiarnym, jego metamorfozy przebiegają dość szybko. Grzegorz Sikora dobrze poradził sobie z tą niejednowymiarową rolą, potrafi rozbawić, a i zdenerwować. Zupełnie inaczej prezentuje się Alain Adama Myrczka, człowiek interesu, nierozstający się ze swoim telefonem komórkowym. To on łamie najwięcej zasad savoir-vivre’u, o szok przyprawiając grzecznych gospodarzy. Z niezręcznych sytuacji ratują go kolejne rozmowy biznesowe i szemrane sprawki, które stara się tuszować. Adam przynosi wstyd żonie, ale sam nie zdaje sobie sprawy z popełnianych nietaktów. Zresztą przecież niedługo całe towarzystwo do niego dołączy. Jest jeszcze Annette, Grażyna Bułka, której postać umożliwia odrzucenie konwenansów za sprawą… nerwowego odruchu womitalnego. Zaczyna od niepewności, zawstydzenia i zażenowania: źle czuje się w domu Veronique, ze źle wychowanym mężem, przepełniona poczuciem winy za wybryk syna. Już wkrótce jednak znajdzie w sobie siłę, by zawalczyć o swoje racje. Potrafi wpaść w histerię i urządzić awanturę, umie budzić współczucie. Wprowadza do scen mnóstwo dynamiki i nieprzewidywalności. Relacje między bohaterami wciąż się zmieniają, lojalność wobec małżonków przeradza się w porozumienie płci, alkohol dodaje śmiałości i podsyca emocje. Zresztą nie ma się już z czego wycofywać, sytuacja zmierza w jednym kierunku, nie da się cofnąć raz wypowiedzianych słów, trzeba brnąć dalej w relacje, których nie chroni już bezpieczna dyplomacja. W samym tekście niewiele jest żartów, ale stałą rozrywkę widzom zapewnia koncert uczuć i gwałtownych reakcji. Cztery postacie uzupełniają się wzajemnie i rywalizują ze sobą jedynie w płaszczyźnie akcji, dzięki czemu chaos na scenie nie wymyka się spod kontroli, a śledzenie konfliktów może okazać się przyjemnością.

Imponują w bielskiej realizacji rozwiązania scenograficzne: zwracają uwagę zwłaszcza białe ściany i ogromny, fantazyjnie powykręcany żyrandol. Białe oświetlenie uzupełniają jeszcze chłodne halogeny, ukryte przed wzrokiem widzów i jasnoniebieskie filtry na kontrach: podsyca to wrażenie luksusowego i dopracowanego w najdrobniejszych szczegółach wnętrza. Minimalistyczny wystrój stanowi najlepsze tło dla skomplikowanych i wymykających się ze schematów zachowań.
Aktorzy z bielskiego teatru swobodnie bawią się sytuacjami, wczuwają się w historię i uruchamiają całe pokłady emocji. Płynnie przechodzą od charakteru do charakteru, przekonująco się kłócą i budują wyraziste kreacje.

(spektakl wystawiony na 13. Letnim Ogrodzie Teatralnym, 13.08.2011)

niedziela, 14 sierpnia 2011

Katarzyna Prudło: Czy to psota mego kota?

WAM, Kraków 2011.

Dla najmłodszych

Są książeczki, o których trudno byłoby napisać pełnowymiarową recenzję, choćby z racji tego, że nie mają zbyt rozbudowanej warstwy tekstowej i nie ambitnym celom służą, a objętościowo przy tym nie należą do imponujących. Przeznaczone dla maluchów publikacje mieszczą krótkie historyjki lub wierszyki-zagadki i naprawdę trudno komentować je z punktu widzenia dorosłego: w końcu dla dzieci i tak najważniejsze będzie spędzony z rodzicami czas, wspólna lektura, rytm, zabawa, fakt zaproszenia ich do nowego, wymyślonego – więc bajkowego – świata.

Do takich książkowych drobiazgów zaliczyć można małą opowieść „Czy to psota mego kota?” Katarzyny Prudło z rysunkami Małgorzaty Pęcherskiej-Chełkowskiej. To wierszyk oparty na prostym i znanym motywie: mały bohater wszczyna śledztwo, bo z jego talerza zniknęła parówka. O zjedzenie przysmaku podejrzewa wszystkie domowe i przydomowe zwierzęta: psa, kota, kurę i chomika – w końcu, gdy brakuje już postaci, na które można by zrzucić winę, chłopiec przyznaje, kto był sprawcą całego zamieszania. Mały żart, chociaż wtórny, powinien przypaść do gustu kilkulatkom – jest w końcu związany z zaskoczeniem, dzieci nie będą spodziewać się takiego finału.

Naiwnej w gruncie rzeczy opowiastce towarzyszy niezbyt dojrzała (ale nie grafomańska) forma. Katarzyna Prudło każdą zwrotkę poświęca na nowy zwrot akcji, co podkreśla zmienianym ciągle rytmem. Co ciekawe, nie wybiera tak charakterystycznego dla bajek ośmiozgłoskowca, woli dłuższe wersy, które dynamizuje jednak przez rymy męskie (oczywiście nie zawsze). W ten sposób po pierwsze odwraca uwagę od dalekiego od ideału kształtu wierszyka, a po drugie – sprawia, że tekst wydaje się lepszy. Kiedy bowiem autorka przechodzi do rymów półtorazgłoskowych, widać już infantylizm, widać rymy gramatyczne i nieoryginalne (jeden miły dla ucha wyjątek to wcale-zakalec, ale też i w tym momencie Prudło udowadnia, że nie bardzo panuje nad tekstem i prowadzi ją przypadkiem znalezione współbrzmienie). Zdrabnia niepotrzebnie (kurki-pazurki), a kiedy nie jest w stanie utworzyć czterowersu z dwiema parami rymowymi, z jednej pary zwyczajnie rezygnuje.

Ilustratorka spisuje się nieźle: jej obrazki także są naiwne i proste w kresce, ale spodobają się maluchom, zwłaszcza że przypominają rysunki wykonywane przez mamy bądź utalentowane starsze siostry, a to zawsze imponuje. Postacie są na nich bajkowe i wyraziste, nie ma rozpraszających uwagę i niepotrzebnych szczegółów, miny zwierząt zdradzają ich zaniepokojenie i zaangażowanie w problem.
Mimo że tak malutka, jest ta książeczka starannie wydana: na kredowym papierze i zszyta. Zaledwie dwanaście stron nadaje się na rozpoczęcie przygody z lekturą, tomik dla najmłodszych sprawdzi się jako lektura przed snem i źródło rozrywki.

sobota, 13 sierpnia 2011

Agata Bromberek, Agata Wielgołaska: Turcja. Półprzewodnik obyczajowy

Nowy Świat, Warszawa 2011.

Inny świat

W przewodnikach nacisk kładzie się na miejsca i przydatne dla turystów wskazówki. Odbiorcy dowiadują się, co warto zwiedzić i gdzie należy się udać – rzadko jednak mają szansę z książek poznać zwyczaje mieszkańców danego kraju czy regionu. Tymczasem przecież znajomość typowych zachowań tubylców może okazać się równie ważna co wiedza na temat godzin otwarcia kolejnego miejsca do zwiedzania. Z takiego założenia wyszły autorki tomu „Turcja. Półprzewodnik obyczajowy”, Agata Bromberek i Agata Wielgołaska, koncentrując się w swoim tekście nie na tym, co w Turcji zobaczyć warto, ale na tym, czego spodziewać się po ludziach. To książka co najmniej dla kilku grup odbiorców: dla ludzi, którzy chcieliby wyjechać do tego kraju i uniknąć nieporozumień z mieszkańcami, dla tych, którzy mają tureckich znajomych i chcą lepiej pojąć motywy ich zachowań, dla czytelników, którzy planują mieszkanie i pracę w Turcji (także dla tych skuszonych wizją pracy w warunkach „wakacyjnych”) i dla tych, którzy wprawdzie nie mają ochoty ruszać się z domu, ale szukają ciekawej lektury. „Turcja” zaspokoi ciekawość, przyniesie sporo praktycznych wskazówek, wyjaśni różnice kulturowe i najczęstsze przyczyny nieporozumień, a do tego dostarczy sympatycznej opowieści.

Dwie autorki wiadomości encyklopedyczne sprowadzają do minimum, słusznie zakładając, że szukający tradycyjnych i schematycznych przewodników mają już z czego wybierać i sięgną po inne publikacje. Skupiają się za to na opisywaniu tureckich obyczajów, odwołując się bez przerwy do własnych doświadczeń oraz do wywiadów, przeprowadzanych wśród znajomych. Posiłkują się opowieściami przyjaciół i anegdotami przekazywanymi jako plotki, by zbudować spójny obraz tureckiej mentalności.

Nałogi tureckie, poczucie wspólnoty, kultura gadania czy kulinaria. Odrobina polityki i religii. Trochę o modzie, o relacjach damsko-męskich, stosunku do służby wojskowej, o higienie, urzędach i sposobach spędzania wolnego czasu. Po krótkim podwójnym wprowadzeniu, które pełni rolę prezentacji, obie autorki przedstawiają codzienne życie w Turcji, próbując uchwycić je w jak największej liczbie szczegółów. Obalają związane z tym krajem stereotypy i starają się przełożyć zachowania czy deklaracje na polskie realia. Nie gloryfikują Turków i Turcji, ale też nie krytykują nadmiernie, usiłują wypracować wyważony obraz. Kolejne rozdziały, przygotowane bardziej jak naprawdę ciekawe gawędy niże elementy przewodnika, autorki piszą osobno i zawsze filtrują przez własne obserwacje. Uwaga: podpisane są tylko w spisie treści, warto więc czasem sprawdzać, czy nie zmieniła się narratorka-przewodniczka.

Takie podejście nie pozwala oczywiście na wyeliminowanie powtórzeń, zdarzy się więc parę razy, że jedną informacją raczeni będziemy kilkakrotnie, na szczęście w niczym to nie przeszkadza, bo cała książka ma swój bardzo przyjemny rytm. Znacznie trudniej zaakceptować błędy w dzieleniu wyrazów: zabrakło korekty komputerowego składu i pojawia się kilka stron, na których liczne efekty owego braku widnieją.

Książkę czyta się naprawdę dobrze: ma na to wpływ pewna familiarność, fakt, że autorki skłonne są do zwierzeń i dzielą się własnymi przeżyciami, w praktyce sprawdzając trafność kolejnych obyczajowych obserwacji. Lekka narracja i nastawienie na nowości i oryginalne – często egzotyczne – postawy pozwala cieszyć się lekturą. Bromberek i Wielgołaska nie próbują podlizywać się czytelnikom, ale szybko przekonają ich do siebie. Świadome obiegowych opinii na temat Turków i ich zachowań wobec turystów, tłumaczą, w co wierzyć, a czemu nie ufać. Do tego dochodzą akcenty osobiste, które sprawiają, że od książki nie chce się odrywać.

piątek, 12 sierpnia 2011

Teatr Montownia (Rafał Rutkowski): To nie jest kraj dla wielkich ludzi

Tekst i reżyseria: Michał Walczak

To nie jest tekst dla wielkich ludzi

Rafał Rutkowski dobrze czuje się w monodramach utrzymanych w konwencji stand-upu i chętnie do swoich sceniczno-estradowych popisów włącza publiczność. Jest w stanie dobrze sprzedać nawet słabe żarty, dograć je autoironicznym komentarzem, akcentem czy zachowaniem. Ucieka od teatralizacji, nie daje widzom zapomnieć o sztuczności i umowności całego show, dzięki czemu może bez trudu zdobyć uznanie widzów. Przełamanie konwencji teatralnej kabaretem wiąże się jednak ze stałym poszukiwaniem granic i form, a to nie zawsze wychodzi quasi-spektaklom na dobre.

Michał Walczak, który napisał i wyreżyserował monodram „To nie jest kraj dla wielkich ludzi” wpadł w pułapkę puszczania oka do odbiorcy i w testowaniu możliwości stand-upu przesadził. Zastanawiam się, czy było to świadome sprawdzanie publiczności, upajanie się kiczem i wolnością, którą zapewnia stand-up, czy efekt wpadnięcia w pułapki rozrywkowego show. Bo nie da się ukryć, że tekst jest bardzo nierówny i nawet swoboda aktorska Rutkowskiego na pewne fakty nie pomoże. Gdyby Walczakowi chodziło o refleksję nad stanem rodzimej rozrywki, można by mu nawet uwierzyć. Ale jeśli utwór miał bawić, to skierowany został do masowej publiczności, zepsuty tandetą i niskimi żartami na granicy dobrego smaku. Pytanie, czy to satyra na rubaszny humor, czy też wypadek przy pisarskiej pracy świadczy o tym, że nie udało się Walczakowi zbyt dobrze przemycić w tekście autorskiego credo.

Rutkowski wciela się na scenie w kilka postaci. Jest księdzem, który ma udzielić ślubu przyjaciołom z dzieciństwa i właśnie wygłasza kazanie (a podczas niego zdradza trochę niespodziewanych szczegółów z życia młodej pary), zamienia się w głupiutką szczebioczącą blondynkę w piątym miesiącu ciąży, by za moment przedzierzgnąć się w przedwojennego ginekologa, w którym dżentelmeneria ściera się z zamiłowaniem do sprośności. Jest żołnierzem-rekruterem, który przeprowadza test na obecność gejów na sali, ekspertem od filmów, wreszcie przeistacza się w smutnego drugiego klauna na pogrzebie kolegi, lepszego w fachu. Przed spektaklem udaje natomiast własnego technicznego. Każda rola opatrzona jest cudzysłowem: Rutkowski chętnie komentuje część żartów, by podać w wątpliwość strategie odbioru, udowadnia widowni, jak łatwo ją kupić dowcipami nieprzyzwoitymi (tu cudzysłów może służyć zmniejszeniu ewentualnego zażenowania) i czasem bawi się formą, na przykład gdy odgrywa przejmująco rozpacz po stracie przyjaciela. Gdyby oceniać monodram pod kątem aktorskiego kunsztu, Rutkowski zaprezentował cały wachlarz umiejętności i dość przekonująco wcielał się w kolejne postacie. Ale kiedy przesuwa się tekst w stronę stand-upu, a zwłaszcza polskiego odgałęzienia stand-upu (pamiętać trzeba o różnicach w odbiorze dowcipów w różnych krajach), trudno o uznanie dla autora. Tekst ma wiele dłużyzn, których nie ratuje ani niezaprzeczalny talent Rutkowskiego, ani obecność zbyt rzadkich puentek. Rozłożyste autotematyczne wstawki nie spajają historii, wręcz przeciwnie – zamiast uzyskać wrażenie utworu budowanego na oczach widzów, Walczak sugeruje niedopracowanie i brak pomysłu na tkankę łączną. Scenki właściwie prowadzą donikąd, a brak puent w kolejnych sekwencjach bywa nieco frustrujący. Rutkowski dwoi się i troi, by nadać blasku drobnym historiom i uwiarygodnić je, ale na dobrą sprawę poza aktorskimi wprawkami, etiudami dla samego grania, trudno dopatrywać się tu wybitnej rozrywki. W większości przypadków obrazki są po prostu przegadane, nie uratuje ich nawet obecność żartów schlebiających masowym gustom.

W dwóch kawałkach Rutkowski faktycznie może rozbawić: jako ksiądz (choć i temu fragmentowi dobrze zrobiłyby skróty) i jako żołnierz tropiący gejów. Obie te scenki wykorzystują gest i symbol, obie przesyca też humor – nie tylko toporny dowcip. Wielokrotnie bowiem aktor za Walczakiem testuje wrażliwość publiki, dąży do zażenowania odbiorców. Drapie się po tyłku, przeklina, opowiada sprośne dowcipy lub bardzo słabe kawały – fakt, wszystko ma pełnić funkcję cytaty, ale ów cytat bez ostatecznej wizji całości traci sens. Nie sprawdza się również wpisany w tekst schemat dialogu z publicznością: przełamanie bariery między sceną a widownią wypada tu naprawdę sztucznie, albo sam monodram zestarzał się na tyle, że nie robi już wrażenia. Lepiej wypadłby Rutkowski bez reżyserowania odbiorców (wołanie „akcja” niczemu się nie przysłużyło) – niezbyt dobre uzasadnienie dla takich rozwiązań zepsuło efekt. Przerysowanie, które aktor chętnie wykorzystuje do budowania ról komediowych, tu obróciło się przeciwko niemu: zamiast uwypuklać nie zawsze udane przewrotki w tekście, przytłaczało je.
Aktorsko Rafał Rutkowski wypadł bez zarzutu. Gdyby jeszcze miał do tego dobry tekst…


- materiały z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego "Sztajgerowy Cajtung"

czwartek, 11 sierpnia 2011

José Mauro de Vasconcelos: Moje drzewko pomarańczowe

Muza SA, Warszawa 2011 (wyd. II).

Dorosłe dziecko

Smutne opowieści ze świata dzieci zawsze wzruszają, wystarczy mieć dobry pomysł na bohatera, który wzbudzi sympatię odbiorców – a potem pozbawić go jedynego źródła szczęścia. „Moje drzewko pomarańczowe” to historia, w której przesłanie liczy się bardziej niż narracja, a emocje zawarte w fabule przysłaniają sposób opisu. José Mauro de Vasconcelos chce od początku walczyć o wrażliwych czytelników kreacją Zezé, bystrego i mądrego pięciolatka.

Zezé wychowuje się w biednej rodzinie i wszyscy wyładowują na nim swoje frustracje. Nikt poza jedną z sióstr, Glórią, nie dostrzega w chłopcu żadnej z jego zalet: Zezé w oczach najbliższych jest tylko utrapieniem, bez przerwy realizuje głupie pomysły i cały czas za nie obrywa. Jednocześnie ludziom spoza rodziny jawi się jako chłopak niezwykle inteligentny, wrażliwy i uzdolniony. Właściwie nikt przez całą opowieść nie dostrzega w Zezé dziecka i być może stąd biorą się wszystkie kłopoty.

Dla młodszego braciszka Zezé jest pomysłodawcą pięknych wyobrażeniowych światów: proponuje mu zabawy, przy których brak pieniędzy przestaje doskwierać. Tym, co ma, dzieli się z innymi, biedniejszymi. W razie potrzeby zarabia jako pucybut. I przez cały czas cierpi z powodu odrzucenia, bo nikt nie chce choćby spróbować zrozumieć Zezé. Bohater ma swoje marzenia i plany, zaskakuje przenikliwymi pytaniami i głębokim zrozumieniem dorosłych problemów. Swoje talenty może w pełni ujawnić dopiero wtedy, gdy na swojej drodze spotka Poortugala, człowieka, który stanie się jego przyjacielem. Dopiero wówczas Zezé zaczyna rozumieć, co znaczy bardzo kogoś pokochać. W końcu do tej pory jedynym towarzyszem jego zabaw i jedynym powiernikiem było małe drzewko pomarańczowe.

W opowieści mocno zakorzenionej w wyobraźni ścierają się dwie płaszczyzny: realna, w której Zezé jest tylko utrapieniem, niechcianym łobuzem, zasługującym na potępienie i kolejne lania, oraz fantastyczna, pozwalająca odkryć wrażliwość i dorosłe prawie rozumowanie kilkulatka. Tu drzewko pomarańczowe zyskuje głos i możliwość dyskutowania z opiekunem. Z tym dychotomicznym podziałem pokrywa się polaryzacja uczuć: autor prezentuje nienawiść i miłość, w zasadzie nie ma tu pośrednich odcieni emocji (te przejmuje ewentualna i stosunkowo rzadko spotykana litość). Agresja wymierzona w bohatera przekształca się powoli w zamiary autodestrukcyjne. Miłość zradza się nie wiadomo gdzie, lecz nie ma mocy, by życie Zezé na zawsze zamienić w sielankę.

José Mauro de Vasconcelos operuje dialogami pozbawionymi narratorskiego komentarza, a w pierwszoosobowej narracji imituje sposób mówienia dziecka: wybiera proste zdania i opatruje je sporym ładunkiem emocjonalnym, korzysta z umiejętności abstrakcyjnego myślenia i charakterystycznej dziecięcej logiki, by odmalować świat przenikliwie i przejmująco zarazem. Zezé staje się oskarżycielem samego siebie i własnym obrońcą, przytacza opinie innych jakby były to jego osobiste przemyślenia. Jest bajkowym dorosłym, który chwilowo pozostaje uwięziony w ciele dziecka i przez to nie może się odnaleźć, ale musi przedwcześnie dojrzeć. Autor stworzył książkę w konwencji lekko baśniowej, swoim utworem może dotrzeć zarówno do dzieci, jak i do dorosłych.


środa, 10 sierpnia 2011

Józef Łaptos: Belgia

Trio, Warszawa 2010.

Serce Europy?

Historie państw uwikłanych w wielkie konflikty bądź odgrywających dużą rolę w światowej gospodarce, wyrazistych czy bogatych w stereotypy na temat mieszkańców, pisze się łatwiej niż analizy dziejów państw pozbawionych zdynamizowanej, mocnej przeszłości. Na Belgię zwraca się uwagę w kontekście Brukseli, ale poza tym raczej trudno przeciętnym polskim odbiorcom powiedzieć coś o tym kraju. Z pomocą zainteresowanym może przyjść kolejny podręcznik akademicki wydany w serii „Historia państw świata w XX i XXI wieku”, czyli „Belgia” Józefa Łaptosa.

Autor zdecydował się na akademicki styl narracji, rezygnuje z eseistycznych wstawek czy komentarzy z dokumentów i pamiętników, jak to często w publikacjach tego cyklu się zdarzało. Beznamiętny i obiektywny styl ma pomóc w prezentowaniu faktów, a nie ich ocen czy interpretacji. Dla Łaptosa liczą się bowiem dane i wydarzenia: bodaj raz wybija się z tego rytmu, wprowadzając korektę do własnego dawnego artykułu. Korzysta chętnie z danych statystycznych i kondensuje opisy. O polityce pisze szybko i rzeczowo, nie rozwodzi się w nieskończoność nad decyzjami rządzących, wymienia założenia partii, zasady reform czy kierunki rozwoju, lecz stara się ich nie recenzować.

W porównaniu z innymi tomami, w „Belgii” spory nacisk położony jest na politykę zagraniczną (ze względu na fakt, że niewielkich rozmiarów kraj nie może ignorować potężnych sąsiadów) oraz na wewnętrzne podziały. Rozpoczyna się dość zaskakująco: od czasów starożytnego Rzymu. Łaptos nie chce wywodzić historii współczesnej z powietrza, prowadzi więc odbiorców przez dzieje Niderlandów. Sporo uwagi poświęca gospodarce, natomiast raczej niewiele – drugiej wojnie światowej. Co ciekawe, stosunkowo późno wkracza do tomu tematyka obyczajowa, zagadnienia imigrantów, różnych społeczności – o zwyczajach ludzi można się co nieco dowiedzieć dopiero przy opisie złotych lat rozwoju Belgii. Najwięcej emocji wprowadza chyba kwestia kolonii w Afryce i sprawy postkolonialne.

Autorzy książek wydawanych w tej serii często kończą kolejne rozdziały skrótowymi opowieściami o zdobyczach kultury w danym okresie. Łaptos kwestie kulturalne spycha całkiem na margines – przerzuca wiadomości na ten temat do ostatniego rozdziału, uzyskując bardzo skrótowy i pospieszny przegląd. Autor bardziej skupia się na wyliczeniu twórców – architektów, malarzy, pisarzy czy piosenkarzy, a nawet… sportowców. Odrobinę zwalnia przy komiksach, przypominając czytelnikom Tintina, Lucky Luka czy Smerfy. Nie streszcza dzieł, nie charakteryzuje nurtów, ale – to chyba jedyny tematyczny wyjątek – szuka belgijskości w utworach.

Koniec tomu jest już typowy dla całej serii: składają się na niego: kalendarium, słowniczek partii politycznych, wykaz osób sprawujących ważne urzędy, indeks osób połączony z notkami biograficznymi czy krótka bibliografia.
Józef Łaptos pisze książkę daleką od publicystyki, pełną faktów (ale nie ciekawostek). Stawia na wyważony styl i możliwe do udowodnienia treści.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Łukasz Dębski: Literozagadki

Wilga, Warszawa 2011.

Literowe pytania

Krótkie wierszyki-zagadki dla najmłodszych zawsze cieszyły się sporą popularnością, łącząc w sobie walory edukacyjne, lekturę i rozrywkę dla dziecka. Jeśli do tego dojdzie jeszcze klucz abecadłowy, czyli uporządkowanie zagadek według kolejnych liter alfabetu, uruchamia się kolejny dydaktyczny aspekt, odpada za to problem treściowego zespolenia kolejnych utworków. Tym tropem poszedł Łukasz Dębski, kiedy w „Literozagadkach” postanowił oswoić maluchy ze wszystkimi literami polskiego alfabetu, nawet tymi „niepopularnymi” w wierszykach, jak ć, ń, ą czy ę. Stworzył serię bardzo krótkich (czterowersowych) rymowanek, w których rozwiązanie zawiera (gdy tylko jest to możliwe – w nagłosie) daną literę. Zagadki nie są trudne, więc dzieci nie zniechęcą się do literowych łamigłówek, ale może szkoda, że autor nie poszedł tropem ujednolicenia formy i obok rozstrzygnięć ukrytych we współbrzmieniach stawia zupełnie zwyczajne rymowane pytania.

Chociaż nie powinno tak być, forma staje się najsłabszym punktem książki: Łukasz Dębski zbyt łatwo ulega nasuwającym się rymom gramatycznym, gdy jest mu wygodniej, zwyczajnie rezygnuje z jednej pary współbrzmień. Przyzwyczaja dzieci do szukania odpowiedzi w rymie (robi tak przez sześć pierwszych wierszyków), potem zdarza mu się to coraz rzadziej – a przecież nie może uprzedzić dzieci o zmianie strategii. To wprowadza do tomu niepotrzebny chaos i trochę unaiwnia całość, a przecież nietrudno byłoby znaleźć współbrzmienia odpowiadające konkretnym rozwiązaniom i zamknąć je w zgrabnym czterowersie. Zwłaszcza że w „Literozagadkach” nie ma dodatkowych puent w tekstach, cały koncept polega na zrymowaniu podpowiedzi (humorystyczny jest chyba tylko jeden tekst, rymowanka o rowerze, bo już motyw z paskami zebry jest wtórny).

Jeśli któreś dziecko miałoby problem z rozszyfrowaniem literozagadki mimo literowej podpowiedzi, pomogą mu w zadaniu rysunki Aldony Kaszuby-Dębskiej i im warto poświęcić więcej uwagi. Ilustratorka nie chce ugrzecznionych postaci, wprowadza do obrazków pewien chaos (kontrolowany) i lekki absurd (przez który można nawet mówić o specyficznym humorze grafik). Umieszcza rysowane podpowiedzi w centralnych punktach kolejnych stron, ale dodaje także ponadplanowych bohaterów, którzy ubarwiają całość i wprowadzać mogą lekkie zamieszanie. Na rysunkach pojawiają się nie tylko pojedyncze kolorowe litery, ale i wyrazy (wśród których wyszukać można ten właściwy). Kaszuba-Dębska zdradza jednak szczególne upodobanie do imion, którymi podpisuje zbędnych bohaterów. Czasami też komplikuje sytuację, gdy na przykład ni z tego ni z owego konika na biegunach podpisuje jako źrebaka, a konia – jako konika. Tam, gdzie na sąsiadujących ze sobą stronach pojawiają się dwie kolejne litery, autorka miesza je na rysunkach. Może warto było skupić się jednak bardziej na przedmiotach kojarzących się z daną literą, a nie na abstrakcyjnych imionach i kreowanych rysunkowych sytuacjach? Ale wtedy książeczka niczym specjalnym by się nie wyróżniała. No, może poza naprawdę ślicznym wydaniem.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Liane Schneider: Zuzia idzie do fryzjera

Media Rodzina, Poznań 2011.

Nowa fryzura

Wśród stresujących wydarzeń w życiu każdego malucha pierwsza wizyta u fryzjera zwykle plasuje się dość wysoko, chociaż nie wiąże się przecież z żadnymi bolesnymi zabiegami. Liane Schneider próbuje zatem oswoić dzieci z tym doświadczeniem, wysyłając do fryzjera małą Zuzię. Dziewczynka nie lubi czesania, zwykle przy rozczesywaniu potarganych kosmyków przez mamę odczuwa ból – nic więc dziwnego, że nie cieszy się na wieść o planowanym przez rodzicielkę wyjściu. Z pomocą autorce przychodzi druga kilkuletnia bohaterka, która zapewnia Zuzię, że obcinanie włosów nie boli i proponuje szereg zabaw we fryzjera: w efekcie Zuzia kończy z gumą do żucia we włosach i trafia do fryzjerki Niny – a tam szybko przekonuje się, że krótsze włosy są mniej denerwujące (na przykład nie wpadają do oczu), a można je także ładnie ozdobić. Potem dziewczynka przygląda się pracy innych fryzjerów, dowiadując się przy okazji, co można w zakładzie fryzjerskim robić. Wreszcie wraca do domu, czesze lalki oraz własnego tatę, a nawet kota. Wie już, że będzie chętnie wracać do fryzjera.

Fabułka, która dorosłym wydałaby się oczywista i może nawet zbytnio podbarwiona dydaktyzmem, dla małych odbiorców będzie nośnikiem niezwykłej przygody w zwykłym otoczeniu. Zuzia z pobytu w salonie fryzjerskim wyciąga wnioski, którymi dzieli się niebezpośrednio w entuzjastycznej narracji z czytelnikami-odbiorcami, lecz jej zadanie polega przede wszystkim na odkrywaniu nieznanego, sprawdzaniu i testowaniu elementów dorosłego świata oraz na przyzwyczajaniu do nich dzieci. Zuzia jest odważna, nie płacze i nie ucieka od nowych doświadczeń – ale nie przybiera maski idealizowanej superbohaterki, owszem, zmaga się z rozmaitymi lękami i wątpliwościami, ale zawsze przeważa w niej ciekawość i dążenie do sprawdzenia na własnej skórze, o co w których sytuacjach chodzi. Jej ciekawość zostaje nagrodzona całkowitym wyeliminowaniem strachu w codziennych i rutynowych wydarzeniach. Co istotne, Zuzia nie interesuje się niebezpieczeństwami, nie działa impulsywnie, choć w taki właśnie sposób wyraża emocje. Jej przygody zaliczyć można raczej do dziedziny normalnych życiowych przypadków, które same w sobie nie niosą ładunku uczuć. Aby ubarwić „dorosłe” czynności (dla dziecka już i tak atrakcyjne ze względu na to, że trudno dostępne i tajemnicze) Liane Schneider oprawia je w zabawę: Zuzia rozpoczyna swoją fryzjerską przygodę od dokazywania z koleżanką – i na zabawie w domu wizytę u fryzjera kończy. Tym samym przekazuje odbiorcom jasny sygnał: nie ma się czego bać, nie stanie się nic groźnego, a można wzbogacić repertuar domowych rozrywek o kolejne poznane dopiero co zachowania.

Liane Schneider pisze o Zuzi, przesycając narrację wrażeniami dziewczynki. Opowieść staje się dzięki temu pełna ekspresji wewnętrznej, z trudem powstrzymywanej radości. Dużo dialogów, nierozbudowane zdania i proste, choć działające na wyobraźnię opisy – tak jawi się świat Zuzi zamknięty w słowach.
Świat Zuzi zamknięty w obrazkach z kolei zawdzięczają odbiorcy Anette Steinhauer. Ilustratorka także dobrze radzi sobie z odtwarzaniem postaci znanej z całej serii książeczek, powtarza styl Ewy Wntzel-Bürger, najczęściej proponującej wizerunek małej bohaterki. Przyciąga uwagę odbiorców za sprawą wielu kolorów i komiksowej kreski.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Prześmiać kryzys. Rozmowa z Kingą Kaczor

- tekst opublikowany w "Sztajgerowym Cajtungu" (gazetce festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego) nr 4/2011.

Sztajgerowy Cajtung: Co mają zrobić dzisiaj młodzi ludzie, którzy chcą tworzyć teatr? Jak zaistnieć na współczesnej scenie?
Kinga Kaczor: Żeby tworzyć teatr, trzeba przede wszystkim chcieć, jakby powiedziała moja postać z „Kryzysów”: „Gdzie diabeł nie może tam babę pośle”… oj, przepraszam, to nie to… „Dla chcącego nic trudnego”! Tak, to to! (śmiech). Co mogą robić młodzi ludzie? Jeśli chcą i mają pasję, to wszystko się udaje, tylko nie można się bać. No i nie gadać, tylko robić. Przepis? Kilo wiary, dwa kilo pasji, szczypta miłości, no i, jeśli mówimy o teatrze, to jeszcze z pół litra (śmiech). I tyle. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić? Z autopsji wiem, że nie wolno czekać, bo z czekania to tylko frustracje i albo brzuch rośnie, albo się przykleja do kręgosłupa. Trzeba wierzyć, działać i wszystko się stanie. Cud? Tak, bo nagle spadną z nieba cudowni ludzie z pomocą, dadzą kredyt… zaufania, a nawet będą w stanie poruszyć ściany… (śmiech). Kto nie wierzy, niech wpadnie na „Kryzysy”.
A jak zaistnieć? Nie trzeba o tym myśleć. Ja myślę, że warto się po prostu cieszyć.

Sz. C.: Co było dla Was najtrudniejsze przy tworzeniu spektaklu?
K. K.: Pewnego dnia pojawił się kryzys… bez pracy, bez kasy, bez tzw. perspektyw… siedzę, brzuch przykleja mi się do kręgosłupa… i nagle dzwoni do mnie kolega Bercik i mówi „Grochu! Robimy spektakl we dwójkę, mam fajny tekst o kryzysach!”. „O! Bomba!”, mówię, tylko za co i gdzie…? On że „damy radę”, więc ja na to, sceptycznie nastawiona, „Aha…”. To był trudny moment, ale w końcu weszłam w to… wziął mnie na tę swoją „radę”.
Spektakl robiliśmy sami, nikt nad nami nie siedział, więc puszczaliśmy wodze fantazji, bawiliśmy się formą, siedzieliśmy po nocach, a kiedy nie mieliśmy sali na próby, chodziliśmy do ZOO po inspirację (śmiech). Oczywiście nie zawsze było wesoło… w trakcie pracy przeżyliśmy niejeden kryzys… Bercik jest mężczyzną, jam kobietą… więc starcia były nieuniknione. Myślę jednak, że były potrzebne, że to one budowały nam tych ludzi i ich historię.
Scenografia… przy braku środków finansowych nie było łatwo. Musieliśmy się nieźle nagimnastykować i nakombinować..żeby coś sensownego z niczego stworzyć… I gdyby nie ten kryzys, nie powstałaby zapewne tak ogromna scenografia, w dodatku ruchoma! Idąc dalej moją postacią, dodam: „Z pustego i Salomon nie naleje”… ojej, to znów nie to… „Dla chcącego nic trudnego”! O! No, jak widać, kryzys postaci się rozwija.

Sz. C.: Czy przy kreowaniu postaci z „Kryzysów” wzorowaliście się na swoich bliskich?
K. K.: Pewnie tak… trochę schematycznie podeszliśmy do tematu i do postaci… ale większość ludzi wpada w podobne schematy w pewnym wieku, mimo iż mocno się zapierają, zanim ich to dopadnie. No cóż: „Niedaleko pada jabłko od jabłoni”, a „czym skorupka za młodu…” Dobra, przestań! Nic więcej nie powiem.

Sz. C.: Jakie macie plany artystyczne na najbliższy czas?
K. K.: Chcemy na pewno grać „Kryzysy”, bo spektakl musi żyć, a kryzys musi… dojrzewać.
A jeśli chodzi o nowe rzeczy, to na razie nie będziemy zdradzać, żeby nie zapeszyć.

Sz. C.: Wasz przepis na zaradzenie kryzysom?
Może prześmiać, a może nawet prześpiewać…? „Gdyby miało nam być gorzej, niech będzie tak jak teraz”? Może tak? A może po prostu wziąć to wszystko w cudzysłów… i wybrać się na spektakl „Kryzysy albo historia miłosna”? Może… Choć ja wolę wersję „Kryzysy albo szopka miłosna”… No to do zobaczenia!

Sz. C.: Do zobaczenia, dziękuję za rozmowę...

Hubert Bronicki: Czekaj, jeszcze ja! Chcesz wiedzieć, o czym są "Kryzysy"? Powiem ci. Wszystko jest zamieszczone w tytule spektaklu.


(fot. Agnieszka Astaszow)

sobota, 6 sierpnia 2011

Renate Jones: Koty

Muza SA, Warszawa 2011.

Po prostu koci świat

Do tego, że posiadanie kota wiąże się ze sporą odpowiedzialnością i często dużymi wyzwaniami nikogo chyba przekonywać nie trzeba. Na szczęście debiutantom w roli właścicieli tych czworonogów, jak i doświadczonym hodowcom, którzy chcieliby urozmaicić rutynę, z pomocą przychodzi tom „Koty”, zbiór informacji i porad, który zachwyci nie tylko zapalonych kociarzy.

Książka pomyślana została jako kompendium wiedzy o kotach – to popularnonaukowa publikacja, w której fakty i podpowiedzi dla właścicieli tych zwierząt stawiane są na pierwszym miejscu. Chociaż na okładce widnieje tylko nazwisko doktor weterynarii, Renate Jones, kolejne rozdziały przygotowało czworo autorów: dziennikarka Gabriele Metz, organizator wystaw Marc Heppner oraz druga doktor weterynarii – Anna Laukner. Wszyscy próbują uprzedzić najbardziej podstawowe pytania, wytłumaczyć zachowania i potrzeby domowych pupili, a także sprawić, by koty były szczęśliwe. To zresztą najważniejsze założenie publikacji: szczęście i zadowolenie kota staje się priorytetem, twórcy wiele razy odwodzą od pomysłu zakupu lub przygarnięcia czworonoga tych odbiorców, którzy nie byliby w stanie sprostać kolejnym wymaganiom. Kładą duży nacisk na bezpieczeństwo zwierząt, ich komfort i radość, a przedmiotem uwagi autorów stają się niemal wszystkie możliwe scenariusze czy sytuacje, począwszy od rozmnażania kotów, przez zachowania maluchów, aż po opiekę nad kotami starymi i zmęczonymi. Przydatny z pewności będzie przegląd informacji na temat sposobów komunikowania o swoich potrzebach, możliwości fizycznych kota, jego zachowań „socjalnych” czy przyczyn strachu lub stresu. Osobny rozdział został poświęcony zabawom (jak głosi notka o autorach – przetestowanym na ulubieńcach). Co ciekawe, Marc Heppner wprowadził tu raczej rzadko spotykany podział na zabawy uwzględniający temperament kota. Dzięki temu w gąszczu podpowiedzi nie zgubią się nawet początkujący opiekunowie. Autorzy radzą, jak wybierać kota i jak go wychować, oduczając złych nawyków. Zatrzymują się także nad zagadnieniem cech różnych ras – i tu uwaga: w notkach praktycznie wszystkie koty są z różnych powodów wychwalane i gloryfikowane, niemal każdy nadaje się do głaskania i spokojnych zabaw. Takie skrótowe i często subiektywne oceny nie przydałyby się tym, którzy planują zakup przedstawiciela określonej rasy. Idealne wydaje się zatem podsumowanie w formie rozbudowanej tabeli, dzięki której odbiorcy dowiedzą się, jaka rasa nadaje się dla ludzi aktywnych, jaka nie toleruje obecności innych kotów, jaka może być trzymana w mieszkaniu i jaka lubi pieszczoty. Bardzo ważny i potrzebny jest też ostatni rozdział o zdrowiu kotów – od wizyt u weterynarza i informacji o szczepieniach, przez objawy różnych chorób po pierwszą pomoc dla kota. Tego nie mogło w całościowym przeglądzie zasad opiekowania się kotem zabraknąć.

Książka jest ładnie wydana i pełna fotografii, których podpisy także pomagają zorientować się w oczekiwaniach i pomysłach pupili. Ma wyraźnie charakter informacyjny, co tłumaczy obiektywny styl i wyważony język – ale i tak widać, że stworzona została przez miłośników kotów, którym dobro tych zwierząt leży szczególnie na sercu. To oczywiście sprawia, że sięga się po nią z przyjemnością nie tylko po to, by dowiedzieć się czegoś o naszym czworonogu, ale też aby cieszyć się wizerunkami naprawdę zadowolonych kotów.

piątek, 5 sierpnia 2011

Aneta Radziejowska, Marek Rygielski: Nowy Jork. 101 miejsc, któe musisz zobaczyć

Nowy Świat, Warszawa 2011.

Prywatny przewodnik

Z chwilą, gdy rynek wydawniczy zalewają przewodniki po różnych miejscach na świecie oraz relacje z wypraw i podróży, coraz większym uznaniem cieszyć się zaczynają… nieformalne porady znajomych i opinie ludzi, którzy właśnie wrócili z interesującego odbiorców miasta czy kraju. W efekcie czytelnicy przestają sięgać do oficjalnych publikacji, obiektywnych, ale i bezdusznych – a wybierają za to relacje mocno subiektywne. Tę konwencję postanowili wykorzystać Aneta Radziejowska i Marek Rygielski, tworząc prywatny i osobisty przewodnik po Nowym Jorku.

„Nowy Jork. 101 miejsc, które musisz zobaczyć” to lektura wymarzona dla tych, którym nie chce się przedzierać przez setki stron encyklopedycznych i mało w praktyce użytecznych informacji, a wolą skondensowane i szybkie podpowiedzi, co zobaczyć trzeba, co zobaczyć warto, co podoba się innym i dlaczego autorzy odnoszą się do Nowego Jorku z sentymentem, mieszając symbole miasta z miejscami, do których chętnie wracają. Jest tu zatem Empire State Building, ale i klub Bob Bar, jest Statua Wolności i most brookliński, ale i najbardziej nowoczesny sex shop. Muzea, kościoły, parki i sklepy, dzielnice i budynki. To, co zwiedzić trzeba i to, co przyniesie upragniony relaks. Z „Nowym Jorkiem” można odkryć miasto na nowo. Żeby na turystyczne wrażenia zostało jak najwięcej czasu, autorzy wybrali mocno skondensowaną formę opowiadania o mieście. Każdy minirozdzialik rozpoczyna się zdjęciem (przypuszczam, że w wersji czarno-białej tracą one sporo ze swojego uroku, chociaż nie wszystkie), następnie pojawia się opis miejsca, który nigdy nie zajmuje więcej niż stronę – dowiedzieć się można z niego czasem czegoś o historii, czasem o teraźniejszości. To tu autorzy uprzedzają, ostrzegają, zachęcają i przytaczają anegdoty. Pozostawiają też sporo zagadek i podsycają ciekawość, nie chcą zdradzać wszystkiego, by nie odbierać radości zwiedzającym. Dzielą się skrótowo własnymi przeżyciami i wcielają się w przewodników-przyjaciół. Na końcu każdego opisu zamieszczają informacje praktyczne: godziny otwarcia placówek, adresy i adresy stron internetowych, sposoby dotarcia, ceny biletów i wszystko, co może się przydać turystom. Informacje ogólne, zgromadzone na końcu tomu, mapy, wskazówki i kilka stron z kolorowymi fotografiami wieńczy pierwszą z książek w dobrze zapowiadającej się serii „Podróże z wyobraźnią”.

Mocną stroną książki – poza rzetelnym przygotowaniem danych i opinii o miejscach – staje się nieformalny styl narracji. Radziejowska i Rygielski w tekstach kreują się na dobrych znajomych, którzy chętnie posłużą radą i dodatkowo opowiedzą, jak wyglądało ich zetknięcie się z danym miejscem. W ten sposób mogą wzbudzić zaufanie co odważniejszych turystów i sprawić, że ich książka posłuży jako rodzaj mapy. Nie jako źródło historycznej czy geograficznej wiedzy, bo nudne i schematyczne informacje zostały stąd usunięte na rzecz żywiołowej opowieści. „Nowy Jork” zachęca do zwiedzania i odkrywania miejsc bliskich autorom między innymi dzięki nieskrępowanej radości widocznej w kolejnych historiach.

Przydałoby się jednak – i być może to zostanie naprawione w ewentualnych wznowieniach – zamieścić w książce wiadomości o autorach. Jeśli ci mają być przewodnikami, powinni wzbudzać zaufanie i przedstawić swój związek z Nowym Jorkiem. Familiarny niemal styl i kilka emoticonów nie zastąpi notek biograficznych – tego w tomie zabrakło.
Pozostaje w zasadzie tylko zanurzyć się w lekturze lub wyruszyć śladami Anety Radziejowskiej i Marka Rygielskiego w poszukiwaniu własnej trasy po Nowym Jorku.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Pearl S. Buck: Pałac kobiet

Muza SA, Warszawa 2011.

Życie niespokojne

Czytelniczki, które nie lubią, gdy w powieściach dla pań polityka przysłania warstwę obyczajową, z tomu „Pałac kobiet” Pearl S. Buck na pewno będą zadowolone. Autorka bowiem tym razem sprawy zewnętrznego świata zepchnęła do kilku w sumie akapitów, pozwalając swojej bohaterce, pani Wu, zamknąć się we własnym, nie zawsze dającym spokój, domu. „Pałac kobiet” to naprawdę niespieszna powieść, której podstawowa wartość polega na szkicowaniu egzotycznej kultury Chin sprzed wieku oraz na definiowaniu kobiecych charakterów, ukształtowanych przez konwenanse.

Pani Wu w dniu swoich czterdziestych urodzin oznajmia mężowi, że znajdzie dla niego nałożnicę, Drugą Panią – sama bowiem nie nadaje się już do rodzenia dzieci, a nie chce, by małżonek musiał korzystać z usług kurtyzan w domach kwiatów. Zaskoczony decyzją żony pan Wu przystaje na nowe porządki w domu, choć wciąż kocha panią Wu i nie rozumie jej postanowienia. Ale pani Wu nie rezygnuje ze swoich planów. Doskonale panuje nad swoim życiem i nad małżeństwami synów, potrafi manipulować ludźmi, tak, by zawsze robili to, co ona wymyśliła. Aranżuje spotkania młodych i zaradza wszelkim problemom. W żadną sprawę nie angażuje się uczuciowo, może zatem z chłodnym profesjonalizmem realizować własne zamierzenia. Wszystko zmienia się, gdy pani Wu odkrywa, czym naprawdę jest miłość. Teraz będzie musiała naprawić popełnione błędy.

W „Pałacu kobiet” bezemocjonalne postępowanie czterdziestoletniej bohaterki wprowadza spokój do narracji, ale i burzę uczuć u odbiorczyń, dla których decyzje postaci długo pozostaną niezrozumiałe i nieracjonalne. Pani Wu jawi się z początku jako kobieta bezduszna, idealna do przestrzegania zasad wprowadzanych przez wcześniejsze pokolenia. Niewiele brakuje, by bohaterka współczesnym czytelniczkom wydała się papierowa (nawet to nie przeszkodziłoby w rozkoszowaniu się subtelną i piękną narracją). Tyle że na przestrzeganiu surowych reguł nie uda się jej zbudować szczęścia całej rodziny – do powieści wkracza zatem życie z jego wszystkimi pułapkami.

Pearl S. Buck nie wychodzi w tej książce praktycznie poza ogromny dom pani Wu i poza sprawy dwóch pokoleń. Pisze, koncentrując się na odwiecznych tematach: miłości, oddaniu i poświęceniu – dzięki temu znosi różnice kulturowe i czyni tekst bardziej uniwersalnym: chociaż wrażenie egzotyczności oddalanego w czasie i przestrzeni świata jest w „Pałacu kobiet” silne, uwaga odbiorczyń koncentrować się będzie na postawach i emocjach portretowanych tu kobiet. Żony synów, służąca, przyjaciółka, wybranki męża – każda z pań przedstawionych na kartach „Pałacu kobiet” jest inna, każda przeżywa swoje dramaty i każda ma jakieś problemy. Buck nie kopiuje ich zachowań, pozwala im na postępowanie zgodne z charakterem i wciąż między wierszami stawia pytanie o źródło szczęścia.

Ta książka to kawałek świetnej prozy: bez względu na ocenę postępowania bohaterek, pozwala rozkoszować się słowami, delikatny rytm narracji wprowadza spokój jakby na przekór uczuciowym rozterkom. Pearl S. Buck kreśli losy pani Wu i jej rodziny delikatnie, chociaż stanowczo, jest rzeczowa, a mimo to daje się wyczuć w opowieści lekką nutę liryzmu. Ponadto to bardzo interesująca powieść.

środa, 3 sierpnia 2011

Joanna Onoszko: Seretne życie motyli

Znak, Kraków 2011.

Kłótnie na szczycie

Do lektury „Sekretnego życia motyli” warto przystąpić z praktyką w czytaniu literatury górskiej, albo ze znajomością terminów i zwrotów używanych przy wspinaczce – bo wprawdzie Joanna Onoszko słowniczek pojęć na końcu książki podaje, ale nie zawsze chce się z niego korzystać. W końcu w tej powieści nie chodzi o wrażenia sportowe, a o emocje zupełnie innego rodzaju – i na dobrą sprawę akcja mogłaby się rozgrywać gdzie indziej bez szkody dla całości. Autorka jednak potrzebowała postawić swoich bohaterów przed ekstremalnymi wyzwaniami… w ekstremalnych sytuacjach. I zaproponowała opowieść ostrą, bezkompromisową, o drażniącej narracji. Nie mogło być inaczej, skoro rozprawia się w niej z paroma przedawniającymi się zwyczajami i nowe światło rzuca na wyczyny współczesnych wspinaczy. Ale, powtarzam, nie o wspinaczkę naprawdę tu chodzi, a o toksyczny związek, który może zrujnować nawet przyjaźń.

Stefan i Liza wybierają się na Grenlandię, by stworzyć film dokumentalny o swojej dawnej wyprawie (a w marzeniach Lizy także i o miłości). Udział w tym przedsięwzięciu proponują Norze i Alkowi, przyjaciołom, którzy do tej pory nie przeżywali tak kolorowych przygód i momentami skrycie zazdrościli parze, która realizowała swoje marzenia. Tyle że rzeczywistość okazuje się tak bardzo różna od wyobrażeń, jak to możliwe. Stefan jest despotą, któremu nie chce się pracować i który tylko wydaje rozkazy. Swoimi humorami terroryzuje wszystkich. W dodatku zdjęcia, które wykonuje i kręcone sceny składają się wyłącznie z tricków i oszustw, nie mają nic wspólnego z prawdziwą wspinaczką. Mężczyzna, który udawał bohatera i barwne opowieści dokumentował atrakcyjnymi fotografiami, nie ma pojęcia o alpinizmie – co nie przeszkadza mu sprzedawać podrasowanych relacji do specjalistycznych magazynów. W tle rozgrywa się dramat zdominowanej Lizy, która nie chce i nie potrafi uwolnić się od małego, zakompleksionego człowieczka.

Joanna Onoszko wzięła na warsztat temat trudny i delikatny. Z jednej strony próbuje wzniecić dyskusję o szczerości i honorze we wspinaczce, chce zawalczyć z komercjalizowaniem tego sportu i odrzucaniem dawnych ideałów, z drugiej strony natomiast pokazuje mały fragment destrukcyjnego związku. W oba zagadnienia wtrąca czytelników bez uprzedzenia i bez wcześniejszego przygotowania: ci, którzy dotąd nie mieli do czynienia z tematem alpinizmu, nie oswoją się z nim i teraz, i nie pojmą świata, który kształtuje relacje między bohaterami. Wielu odbiorcom będzie też trudno zaakceptować fakt dominacji Stefana i podporządkowanej postawy reszty jego ekipy: od samego początku Stefan jawi się jako despota i furiat, kapryśny, leniwy i nieprzyjemny – brakuje uzasadnienia dla jego posłuchu wśród załogi, przyczyn wpływu, jaki mężczyzna wywiera na innych. Onoszko postawiła na behawioralną historię, nie zajmuje się psychologicznymi aspektami zachowania Lizy, pokazuje tylko jej reakcje, a to może wypaść ostatecznie nie dość przekonująco, jakby nie była to opowieść o kacie i jego ofierze, ale o parze katów, z których jeden na początku ukrywa swoje prawdziwe oblicze. To mylące, chociaż zapewnia odświeżone podejście do tematu toksycznych par.

W narracji jest ta historia pozbawiona emocji – przynajmniej teoretycznie, bo przeważają tu krótkie frazy, pełne agresji i niezgody na prezentowane sceny. Sporo tu wulgaryzmów, stanowiących między innymi podstawę wypowiedzi Stefana (i wywołujących pytanie o przyczyny jego autorytetu), mnóstwo żargonu alpinistów. Joanna Onoszko nie chce ugładzonej i grzecznej opowieści, woli wzbudzać niepokój i fabułą, i sposobem jej prezentowania. To się jej udaje, a lektura wywołuje sporo pytań i emocjonalnych reakcji. „Sekretne życie motyli” nie jest rozrywkową i lekką powiastką, ale stawia ważne pytania.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Jenny Nelson: Toskańska trattoria

Bukowy Las, Wrocław 2011.

Raj gdzie indziej

Modyfikowanie popularnych w czytadłach schematów przeważnie wychodzi na dobre autorom, którzy chcą tworzyć powieści ciekawe i wpisujące się w literacką rozrywkową modę. Postąpiła w ten sposób Jenny Nelson, która w „Toskańskiej trattorii” połączyła dwa nurty charakterystyczne i poszukiwane w obyczajówkach: dążenie do spełnienia zindywidualizowanych marzeń oraz wątek z toskanianów. Uzyskała dzięki temu lekką powieść, która dodaje otuchy, ale też nie kończy się z chwilą trafienia do toskańskiego raju.

Autorka dość szczegółowo prezentuje egzystencję bohaterki, Georgii, z jej „dobrych” czasów. Kobieta realizuje się w pracy jako szef kuchni w ekskluzywnej restauracji na Manhattanie, planuje też ślub. W krótkim czasie traci wszystko – przez bezmyślną postawę właściciela restauracji i druzgoczącą recenzję mściwej dziennikarki zostaje zwolniona z pracy: po ostrej publicznej krytyce nie może też liczyć na dobrą posadę w Nowym Jorku. Narzeczony okazuje się kokainistą, któremu wcale nie spieszy się do ołtarza – i nagle Georgia zostaje sama. By nie pogrążyć się w marazmie, kontaktuje się z włoską znajomą, która akurat otwiera trattorię w małym toskańskim miasteczku – i dostaje tam pracę. Wprawdzie nie na wymarzonym stanowisku, ale… Georgia ma do czego dążyć. Nie obejdzie się bez drobnych romansów i wielkich kłótni, zawiedzionych nadziei i rozkwitających mimo wszystko marzeń. Georgia musi podjąć walkę z własnymi demonami i złą przeszłością, która ściga ją nawet po zmianie kontynentu – ale cały czas pielęgnuje w sobie przekonanie, że kiedyś wróci do ukochanego Nowego Jorku i otworzy tam restaurację.

I tym „Toskańska trattoria” różni się od typowych publikacji z Toskanią związanych. Autorka podkreśla uroki regionu, przede wszystkim skupiając się na połączonym ściśle z posiłkami trybie życia. Ale zachwyt Toskanią nie przeradza się w bezwarunkową fascynację, to, co może urzec czytelników, nie do końca przekona Georgię, stęsknioną za swoim miastem. Różnice między toskanianami a tą powieścią polegają na fakcie, że w toskanianach marzenia postaci finalizują się właśnie we Włoszech. W „Toskańskiej trattorii” pobyt bohaterki we Włoszech jedynie umacnia ją w przekonaniu, że powinna być gdzie indziej i robić co innego. To zaskakujące przełamanie konwencji wychodzi książce na dobre: czytelnicy będą musieli zrezygnować z lekturowych schematów i podążać za bohaterką. Tę natomiast Jenny Nelson poprowadzi dość odważnie przez świat, czasem zsyłając na nią udręki, czasem pełniąc rolę dobrej wróżki.

Narracja w tomie dopasowana jest do stonowanego i kojącego stylu toskańskich opowieści, co sprawia, że lektura przynosi odprężenie i wydaje się apetyczna – tym bardziej, że chociaż autorka zrezygnowała z faszerowania książki przepisami kulinarnymi, w paru miejscach dość szczegółowo przedstawiła poczynania Georgii w kuchni. „Toskańska trattoria” zaczyna więc działać na zmysły odbiorców. To książka, którą przyjemnie się czyta – niby zwyczajna obyczajówka, czerpiąca z modnych nurtów w literaturze rozrywkowej – a jednak napisana jest tak, że nie odczuwa się przy niej niedosytu czy irytacji. Jest ciekawa i dostarcza rozrywki nie tylko miłośnikom książek spod znaku toskanianów.