niedziela, 7 sierpnia 2011

Prześmiać kryzys. Rozmowa z Kingą Kaczor

- tekst opublikowany w "Sztajgerowym Cajtungu" (gazetce festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego) nr 4/2011.

Sztajgerowy Cajtung: Co mają zrobić dzisiaj młodzi ludzie, którzy chcą tworzyć teatr? Jak zaistnieć na współczesnej scenie?
Kinga Kaczor: Żeby tworzyć teatr, trzeba przede wszystkim chcieć, jakby powiedziała moja postać z „Kryzysów”: „Gdzie diabeł nie może tam babę pośle”… oj, przepraszam, to nie to… „Dla chcącego nic trudnego”! Tak, to to! (śmiech). Co mogą robić młodzi ludzie? Jeśli chcą i mają pasję, to wszystko się udaje, tylko nie można się bać. No i nie gadać, tylko robić. Przepis? Kilo wiary, dwa kilo pasji, szczypta miłości, no i, jeśli mówimy o teatrze, to jeszcze z pół litra (śmiech). I tyle. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić? Z autopsji wiem, że nie wolno czekać, bo z czekania to tylko frustracje i albo brzuch rośnie, albo się przykleja do kręgosłupa. Trzeba wierzyć, działać i wszystko się stanie. Cud? Tak, bo nagle spadną z nieba cudowni ludzie z pomocą, dadzą kredyt… zaufania, a nawet będą w stanie poruszyć ściany… (śmiech). Kto nie wierzy, niech wpadnie na „Kryzysy”.
A jak zaistnieć? Nie trzeba o tym myśleć. Ja myślę, że warto się po prostu cieszyć.

Sz. C.: Co było dla Was najtrudniejsze przy tworzeniu spektaklu?
K. K.: Pewnego dnia pojawił się kryzys… bez pracy, bez kasy, bez tzw. perspektyw… siedzę, brzuch przykleja mi się do kręgosłupa… i nagle dzwoni do mnie kolega Bercik i mówi „Grochu! Robimy spektakl we dwójkę, mam fajny tekst o kryzysach!”. „O! Bomba!”, mówię, tylko za co i gdzie…? On że „damy radę”, więc ja na to, sceptycznie nastawiona, „Aha…”. To był trudny moment, ale w końcu weszłam w to… wziął mnie na tę swoją „radę”.
Spektakl robiliśmy sami, nikt nad nami nie siedział, więc puszczaliśmy wodze fantazji, bawiliśmy się formą, siedzieliśmy po nocach, a kiedy nie mieliśmy sali na próby, chodziliśmy do ZOO po inspirację (śmiech). Oczywiście nie zawsze było wesoło… w trakcie pracy przeżyliśmy niejeden kryzys… Bercik jest mężczyzną, jam kobietą… więc starcia były nieuniknione. Myślę jednak, że były potrzebne, że to one budowały nam tych ludzi i ich historię.
Scenografia… przy braku środków finansowych nie było łatwo. Musieliśmy się nieźle nagimnastykować i nakombinować..żeby coś sensownego z niczego stworzyć… I gdyby nie ten kryzys, nie powstałaby zapewne tak ogromna scenografia, w dodatku ruchoma! Idąc dalej moją postacią, dodam: „Z pustego i Salomon nie naleje”… ojej, to znów nie to… „Dla chcącego nic trudnego”! O! No, jak widać, kryzys postaci się rozwija.

Sz. C.: Czy przy kreowaniu postaci z „Kryzysów” wzorowaliście się na swoich bliskich?
K. K.: Pewnie tak… trochę schematycznie podeszliśmy do tematu i do postaci… ale większość ludzi wpada w podobne schematy w pewnym wieku, mimo iż mocno się zapierają, zanim ich to dopadnie. No cóż: „Niedaleko pada jabłko od jabłoni”, a „czym skorupka za młodu…” Dobra, przestań! Nic więcej nie powiem.

Sz. C.: Jakie macie plany artystyczne na najbliższy czas?
K. K.: Chcemy na pewno grać „Kryzysy”, bo spektakl musi żyć, a kryzys musi… dojrzewać.
A jeśli chodzi o nowe rzeczy, to na razie nie będziemy zdradzać, żeby nie zapeszyć.

Sz. C.: Wasz przepis na zaradzenie kryzysom?
Może prześmiać, a może nawet prześpiewać…? „Gdyby miało nam być gorzej, niech będzie tak jak teraz”? Może tak? A może po prostu wziąć to wszystko w cudzysłów… i wybrać się na spektakl „Kryzysy albo historia miłosna”? Może… Choć ja wolę wersję „Kryzysy albo szopka miłosna”… No to do zobaczenia!

Sz. C.: Do zobaczenia, dziękuję za rozmowę...

Hubert Bronicki: Czekaj, jeszcze ja! Chcesz wiedzieć, o czym są "Kryzysy"? Powiem ci. Wszystko jest zamieszczone w tytule spektaklu.


(fot. Agnieszka Astaszow)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz