Wyprawa po owoc
Japońskie baśnie z jednej strony kuszą oryginalnością i egzotyką, z drugiej nierzadko pełne są wyrafinowanych tortur dla bohaterów. Okrucieństwo, z jakim traktowane bywają postacie, trudno zneutralizować, same opowieści wybrzmiewają często jako smutne, wbrew szczęśliwym zakończeniom. Historie Dalekiego Wschodu mają też w samej fabule mniej pobocznych czynników łagodzących grozę, przez co mogą być oceniane jako okrutne i fascynująco piękne zarazem.
W bajce „Naranaszi, czyli czarodziejski owoc” o odmiennej kulturze przypomina wszystko, począwszy od kostiumów aktorów oraz… realizatorów światła w spektaklu. Nutę inności da się też bez trudu wyczuć w konstrukcji historii, chociaż baśniowe motywy jako takie nie zaskakują. Tajemnicza choroba matki (w połączeniu z panującą w okolicy suszą) skłania trzech synów do wyruszenia po czarodziejski owoc naranaszi. Owoc znajduje się na drzewie rosnącym na wysokiej górze, a drogi do niego strzegą rozmaite potwory. Najstarszy syn, przepełniony pychą i nadmierną wiarą we własne możliwości, ignoruje życzliwe porady napotkanego na drodze mędrca – za butę zostaje surowo ukarany: ginie, pożarty przez węża morskiego. Na wyprawę wyrusza średni syn, ale i on nie chce słuchać rad – ścigany przez dzikie zwierzęta podziela los starszego brata. W słowa mędrca uważnie wsłuchuje się dopiero najmłodszy syn, który z życzliwością odnosi się także do mijanych po drodze wieśniaków. Problem w tym, że wąż morski (czy raczej morski potwór) jest wybitnie żarłoczny… Łatwo domyślić się happy endu, w końcu fabuła, jak na baśń przystało, nie będzie specjalnie skomplikowana, ale parę zaskoczeń młodych odbiorców w „Naranaszi” czeka.
Na uwagę nawet bardziej niż treść bajki zasługuje jej adaptacja w wykonaniu Ateneum. O ile lalki, prowadzone przez aktorów, jawią się zupełnie zwyczajnie (choć artyści do perfekcji dopracowali wszelkie mikrogesty i spojrzenia postaci, tak, że można o animatorach lalek zapomnieć podczas śledzenia opowieści), o tyle już galeria potworów zachwyca. Straszne stworzenia zostały ograniczone do wielkich, kosmatych i zębatych pysków, których jedną część (głowę z górną szczęką) aktorzy zakładają na jedną rękę, a drugą część (dolną szczękę) na drugą dłoń. Paszcze robią wielkie wrażenie i wprowadzają lekki akcent humorystyczny dla maluchów, które bawią wszystkie sceny pościgów. Potwór, który zjada braci, zajmuje dużą część sceny i może faktycznie budzić lęk, zwłaszcza że widać, jak pożera wszystkich braci. Poza tym scenografia nie jest zbyt skomplikowana, a jej sukces tkwi w realizowanych ładnie pomysłach. Ramy z rozpiętym na nich materiałem pełnią funkcję zastawek i elementów krajobrazu, mogą zamienić się w górę czy drzewo, mogą zaznaczyć istnienie drzwi lub – morze. Stanowią tło dla wyświetlanych obrazów, ale naprawdę uatrakcyjniają bajkę w dwóch sytuacjach: kiedy do historii wkracza gra cieni i odpowiednio upozowani aktorzy tworzą sylwetki gnębionych suszą mieszkańców wioski oraz kiedy najmłodszy z braci walczy z potworami i materiał zaczyna opinać twarze postaci. To efekty, które i dorosłym nie wydadzą się nudne. Ciekawa jest też scena wewnątrz morskiego potwora. Ateneum w tym spektaklu wykorzystuje możliwości, jakie daje gra świateł: to szczegóły, które przyjemnie oglądać: czerwone latarki symbolizujące oczy potwora w morzu, świetlny tunel z wnętrza oprawcy – światła nie tylko budują atmosferę, ale współtworzą całość.
Wrażenia egzotyczności dopełnia jeszcze warstwa muzyczna spektaklu. Bracia, wyruszając po owoc naranaszi, śpiewają kilkuwersowy refren, który łatwo zapada w pamięć. Sceny wędrówki i walk także opatrzone są odpowiednim muzycznym komentarzem.
Ateneum to jeden z tych teatrów, które przedstawienia dla najmłodszych przygotowują z największą starannością, dzięki czemu także dorośli chętnie śledzą losy bohaterów opowieści. W „Naranaszi” każdy widz znajdzie coś co go zachwyci, zdziwi i przestraszy. Potem można podziwiać twórców przedstawienia za pomysły i sposób ich realizacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz