Zysk i S-ka, Poznań 2011.
Odkrywanie świata
Cięty język, lekkie pióro, talent do dostrzegania i wydobywania absurdów oraz komentarze często dalekie od politycznej poprawności, a mimo to nieprzekraczające granicy dobrego smaku – to tylko kilka powodów, dla których po książki Billa Brysona sięgam zawsze z niesłabnącym zainteresowaniem. Połączenie luzackiego, „amerykańskiego” stylu z wnikliwymi analizami specyfiki odwiedzanych zakątków owocuje niebanalnymi opowieściami, przy których da się pośmiać, a i zastanowić. Bryson widzi dużo więcej niż zwykły obieżyświat, na więcej też niż przeciętni autorzy współczesnych książek podróżniczych pozwala sobie w tekstach. Nie boi się przerysowania czy satyry, lubi inteligentne złośliwości i nie znosi mdłych, pozbawionych puent opowieści. W tomie „Śniadanie z kangurami. Australijskie przygody” odkrywa przed czytelnikami na nowo kontynent pełen sprzeczności – i przyznaje się do fascynacji nim. Emocjonalny stosunek do odwiedzanego lądu nie przeszkadza Brysonowi jednak w naigrawaniu się z zastanych obyczajów i postaw mieszkańców. To, jak łatwo się domyślić, przekłada się na wartki i barwny tekst.
„Śniadanie z kangurami” wolne jest od stereotypów i nieco różni się od konstrukcji, do których Bryson już swoich odbiorców przyzwyczaił. Do tej pory autor zwykle odkrywał zalety i wady narodów czy krajów, przemieszczając się z miejsca na miejsce. Bazował na obserwacjach otoczenia i własnych doświadczeniach. Tu wprowadza trochę więcej lektur, anegdot szuka nie tylko w codzienności australijskiej, ale także w historii kraju. Sięga po publikacje ważne (oczywiście wytykając przy okazji różne w nich niedociągnięcia), ale i po grafomańskie lub przebrzmiałe pozycje. Znalezionymi informacjami dzieli się w swojej opowieści i przedstawia Australię, jaką mało kto zna. Opowiada o polityce, a właściwie o obrazie polityki australijskiej dla obserwatora z zewnątrz, o zagrożeniach, jadowitych wężach i pająkach czy o krokodylach. Prezentuje napotkanych po drodze ludzi, tych sarkastycznych, którzy za nic mają zasady dobrego wychowania, i tych, którzy zawsze służą pomocą. Trochę opowiada o spędzaniu czasu w australijskich pubach, przytacza fakty z przeszłości i wyśmiewa błędy. Jest wszędzie tam, gdzie warto być, ale z lubością wybiera się w miejsca, które nie mają nic do zaoferowania. W ocenianiu innych jest bezlitosny, ale i bezstronny: tępi złe, niepotrzebne nawyki i zachowania, dostrzega i odnotowuje pozytywne. W krytyce nie oszczędza też siebie: czasem sam przybiera postawę, której nie pochwala.
Autoironia to zresztą silna broń Billa Brysona i jeden z mocniejszych punktów jego książek. W „Śniadaniu z kangurami” pozwala na odmalowanie samotnika, lekko zagubionego, skazanego na życzliwość lub nieżyczliwość spotykanych w Australii osób. To na książkowym Brysonie, jego pomysłach i niepowodzeniach skupiać się będzie uwaga widzów. Obecność autora – kozła ofiarnego – sprawia, że książka przestaje być przewidywalna, Australia zaskakuje bohatera na równi z czytelnikami. Kąśliwe rozdziały, quasi-felietony, przepełnione są zatem dowcipem w dobrym gatunku. Od tego tomu naprawdę trudno się oderwać – i w zasadzie nie wiadomo, czy czytać go dla lepszego poznania australijskiej rzeczywistości i obyczajów, czy też dla rozrywki i przyjemności – bo śmiechu będzie tu mnóstwo. „Śniadanie z kangurami” to jedna z tych lektur, którymi nie rządzi przypadek. Bryson od początku wie, jak poprowadzić opowieść, by zaintrygować odbiorców i nie tworzy tylko po to, by podzielić się wrażeniami z podróży. To świetna, idealnie skomponowana historia podróżnicza z przymrużeniem oka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz