Prószyński i S-ka, Warszawa 2022.
Okiem kierowników
Krzysztof Daukszewicz jako pierwszy dostrzegł kreatywność i poczucie humoru przedstawicieli marginesu i anegdotami z życia meneli dzieli się nie od dzisiaj. "Jak płynie wódeczka na wsi i w miasteczkach" to zbiór prawie wszystkich menelików - czyli nie lada gratka dla fanów ciętych ripost i zaskakujących scenek z życia wziętych. Prawie nie ma tu za to polityki i satyry, która łatwo przeminie. Menele są ponadczasowi - i zapewniają rozrywkę dzięki sympatycznemu ujęciu. Tutaj nie ma mowy o żebraniu na tani alkohol - monety wręczane są zwykle jako nagroda za puenty (o czym najbardziej zainteresowani często nie mają pojęcia). Krzysztof Daukszewicz dzieli się historiami swoich spotkań z menelami - ale zbiera też opowieści od innych satyryków, a później, między innymi dzięki Arturowi Andrusowi, zbiera też opowieści od fanów. Uzupełnia meneliki z życia wzięte dowcipami o menelach (zresztą część menelików zaczyna już przechodzić w świat żartów, są za dobre, żeby poprzestać na pojedynczych anegdotach), a do całości dokłada swoje limeryki i nagrobki - pisane dla relaksu, a czasem też dla odreagowania.
"Jak płynie wódeczka na wsi i w miasteczkach" to znakomity dowód na pomysłowość mężczyzn i kobiet nadużywających tanich win. Te anegdoty bazują niejednokrotnie na zaskoczeniu świadków i uczestników wydarzeń: okazuje się, że wzgardzani menele potrafią posługiwać się intertekstualnymi skojarzeniami, czerpać ze skarbnicy cytatów albo przez naiwne spojrzenie na rzeczywistość oceniać towarzyszy w sposób, który nie przyszedłby do głowy zawodowemu satyrykowi. Menele wspinają się na szczyty dowcipu, kiedy chcą zdobyć pieniądze na alkohol - to nie ulega wątpliwości. Zdarza im się jednak unosić honorem, zmieniać spodziewane reakcje, urozmaicać schematy. Mają czas na filozofowanie, mają też własne poglądy na różne sprawy - i tymi poglądami podzielą się z wiernymi słuchaczami. Nie robią tego jednak dla poklasku - raczej nawet nie spodziewają się ratyfikacji, a już na pewno nie utrwalenia w literaturze.
Krzysztof Daukszewicz opisuje wydarzenia zwięźle i radzi sobie z przedstawianiem puent bez zarzutu: wydobywa cały komizm sytuacji, wie, jak przekonać odbiorców do świata, który jest im obcy. Budzi nawet sympatię do przedstawicieli marginesu - przynajmniej do tych, którym procenty nie zniszczyły doszczętnie mózgu ani wyobraźni. Nie jest to drobna książka - widać w porównaniu do pierwszych wydań, jak rozrasta się zestaw opowieści o menelach i ich standardowych zainteresowaniach. Różne mechanizmy komizmotwórcze uaktywniają się w tych anegdotach - ale zderzenie oczekiwań i niechęci społecznej do meneli oraz ich reakcje wypełnione humorem i trafnymi ocenami rzeczywistości - zaskakująco trzeźwymi - składa się na wielki sukces zbiorku. Krzysztof Daukszewicz sam doskonale się bawi, obserwując meneli w ich naturalnym środowisku - udowadnia odbiorcom, że warto być wyczulonym na otoczenie. Prezentuje cały wachlarz charakterów, bogatą galerię postaci - które przecież zamieniają się w wyjątkowego przedstawiciela stereotypowo postrzeganej grupy. Zyskuje dzięki temu uznanie szerokich grup czytelników.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
poniedziałek, 28 lutego 2022
niedziela, 27 lutego 2022
Janusz Filipiak: Dlaczego się udało. Filozofia i strategie twórcy Comarchu
Znak, Kraków 2022.
Sposób na sukces
Na rynku co pewien czas pojawiają się autobiografie twórców wielkich firm i wielkich biznesów. Przeważnie - z zachodnich rynków i odnoszące się do rozpoznawalnych marek. Jednak książka Janusza Filipiaka znacznie różni się od tych pozycji - i to nie tylko rozmiarami. "Dlaczego się udało. Filozofia i strategie twórcy Comarchu" to publikacja dwutorowa. Najpierw autor - przy współudziale ghostwritera, Krzysztofa Domaradzkiego - przedstawia siebie i drogę do sukcesu. Wpuszcza odbiorców do swojego życia na tyle, by móc ich przekonać, że w pełni zasłużył na wysoką pensję i uznanie. W drugiej części tomu koncentruje się na strategiach prowadzenia wielkiej firmy - sam znacznie bardziej ceni te rozdziały. I przy okazji dzieli się z czytelnikami wiedzą na temat zarządzania ogromnym biznesem. Z tych rad nie wszyscy będą mogli skorzystać, dlatego też autor nie musi się obawiać konkurencji. To niemal wykład na temat rozsądnego budowania firmy - przy całej świadomości, że dzisiaj nie udałoby się stworzyć od podstaw struktur Comarchu.
Wątki osobiste sprowadzają się do obecności żony w sukcesie - rola Elżbiety jest nieoceniona i autor stara się co pewien czas o tym przypominać. Podkreśla też Janusz Filipiak trudności, które przezwyciężał: zaznacza dość często, że wyszedł z biedy, że wielu rzeczy musiał sobie odmawiać na początku kariery - a teraz po prostu odbiera to, co mu się należy. Wzbudza tym naturalnie zazdrość wielu postronnych, więc książka staje się okazją do udzielenia niezbędnych wyjaśnień - autor stawia czoła tym, którzy przeciwstawiają się "kominom płacowym". Tłumaczy, jak ważne jest zapewnienie odpowiednich zarobków ludziom, którzy chcą pracować i potrafią to robić. Jednocześnie rozwiewa wątpliwości co do dzielenia się z biedniejszymi: nie może psuć rynku, ale też nie rezygnuje z różnych form pomocy czy tworzenia miejsc pracy. W zasadzie rozwija w "Dlaczego się udało" część komentarzy z wywiadów (które zostały przepublikowane w tym tomie). Doskonale wie, co może wzbudzić silniejsze emocje u odbiorców - i stara się jak najpełniej informować o swojej roli w Comarchu i o zestawie obowiązków. Osobny temat zapewnia przez motyw piłki nożnej i afer korupcyjnych z tym sportem związanych. Na początku książki pokazuje proces tworzenia firmy - i pokonywanie rozmaitych wyzwań. Skupia się na przeszkodach i na decyzjach, które należało podejmować, pozwala wywnioskować, jakie postawy pomagały w odniesieniu sukcesu. Gdzieś w tle przemyca drobne wiadomości na temat swoich bliskich - ale generalnie chroni rodzinę, to w końcu opowieść o firmie. I Janusz Filipiak znajduje sporo miejsca na przedstawienie własnych poglądów na temat szefowania wielkiemu przedsięwzięciu. Uczy, jak to robić - i przestrzega przed różnymi rodzajami błędów. Proponuje strategie inne niż w podręcznikach do zarządzania, ale informuje czytelników, dlaczego odrzucane koncepcje traktuje jako niesprawdzające się w określonych warunkach. I ogrom informacji to coś, co odbiorcy powinni docenić. W pewnym momencie książka przekształca się wręcz w podręcznik biznesu. Ponieważ wysokość zarobków może działać na wyobraźnię, czytelnikom nie będzie przeszkadzał raczej beznamiętny styl - bez trudu wyłapią komentarze dotyczące charakteru autora lub niepopularne poglądy - ale znacznie ciekawsze okazuje się podglądanie kulis sukcesu. Czasami pojawia się też odrobina humoru. "Dlaczego się udało" to publikacja, w której najbardziej liczy się zrozumienie technik zarządzania firmą - a dopiero w drugiej kolejności motyw wielkiego sukcesu.
Sposób na sukces
Na rynku co pewien czas pojawiają się autobiografie twórców wielkich firm i wielkich biznesów. Przeważnie - z zachodnich rynków i odnoszące się do rozpoznawalnych marek. Jednak książka Janusza Filipiaka znacznie różni się od tych pozycji - i to nie tylko rozmiarami. "Dlaczego się udało. Filozofia i strategie twórcy Comarchu" to publikacja dwutorowa. Najpierw autor - przy współudziale ghostwritera, Krzysztofa Domaradzkiego - przedstawia siebie i drogę do sukcesu. Wpuszcza odbiorców do swojego życia na tyle, by móc ich przekonać, że w pełni zasłużył na wysoką pensję i uznanie. W drugiej części tomu koncentruje się na strategiach prowadzenia wielkiej firmy - sam znacznie bardziej ceni te rozdziały. I przy okazji dzieli się z czytelnikami wiedzą na temat zarządzania ogromnym biznesem. Z tych rad nie wszyscy będą mogli skorzystać, dlatego też autor nie musi się obawiać konkurencji. To niemal wykład na temat rozsądnego budowania firmy - przy całej świadomości, że dzisiaj nie udałoby się stworzyć od podstaw struktur Comarchu.
Wątki osobiste sprowadzają się do obecności żony w sukcesie - rola Elżbiety jest nieoceniona i autor stara się co pewien czas o tym przypominać. Podkreśla też Janusz Filipiak trudności, które przezwyciężał: zaznacza dość często, że wyszedł z biedy, że wielu rzeczy musiał sobie odmawiać na początku kariery - a teraz po prostu odbiera to, co mu się należy. Wzbudza tym naturalnie zazdrość wielu postronnych, więc książka staje się okazją do udzielenia niezbędnych wyjaśnień - autor stawia czoła tym, którzy przeciwstawiają się "kominom płacowym". Tłumaczy, jak ważne jest zapewnienie odpowiednich zarobków ludziom, którzy chcą pracować i potrafią to robić. Jednocześnie rozwiewa wątpliwości co do dzielenia się z biedniejszymi: nie może psuć rynku, ale też nie rezygnuje z różnych form pomocy czy tworzenia miejsc pracy. W zasadzie rozwija w "Dlaczego się udało" część komentarzy z wywiadów (które zostały przepublikowane w tym tomie). Doskonale wie, co może wzbudzić silniejsze emocje u odbiorców - i stara się jak najpełniej informować o swojej roli w Comarchu i o zestawie obowiązków. Osobny temat zapewnia przez motyw piłki nożnej i afer korupcyjnych z tym sportem związanych. Na początku książki pokazuje proces tworzenia firmy - i pokonywanie rozmaitych wyzwań. Skupia się na przeszkodach i na decyzjach, które należało podejmować, pozwala wywnioskować, jakie postawy pomagały w odniesieniu sukcesu. Gdzieś w tle przemyca drobne wiadomości na temat swoich bliskich - ale generalnie chroni rodzinę, to w końcu opowieść o firmie. I Janusz Filipiak znajduje sporo miejsca na przedstawienie własnych poglądów na temat szefowania wielkiemu przedsięwzięciu. Uczy, jak to robić - i przestrzega przed różnymi rodzajami błędów. Proponuje strategie inne niż w podręcznikach do zarządzania, ale informuje czytelników, dlaczego odrzucane koncepcje traktuje jako niesprawdzające się w określonych warunkach. I ogrom informacji to coś, co odbiorcy powinni docenić. W pewnym momencie książka przekształca się wręcz w podręcznik biznesu. Ponieważ wysokość zarobków może działać na wyobraźnię, czytelnikom nie będzie przeszkadzał raczej beznamiętny styl - bez trudu wyłapią komentarze dotyczące charakteru autora lub niepopularne poglądy - ale znacznie ciekawsze okazuje się podglądanie kulis sukcesu. Czasami pojawia się też odrobina humoru. "Dlaczego się udało" to publikacja, w której najbardziej liczy się zrozumienie technik zarządzania firmą - a dopiero w drugiej kolejności motyw wielkiego sukcesu.
Pierwsze bajeczki. Dzień dobry, traktorku!
Harperkids, Warszawa 2022.
Dzień w pracy
"Dzień dobry, traktorku", historia w serii Pierwsze bajeczki pod szyldem Akademii Mądrego Dziecka to kartonowa i niewielka publikacja z ruchomymi elementami. Picture book, w którym zabawa jest równie ważna ja lektura - czy też opowiadanie dzieciom, co dzieje się na kolejnych stronach. Przez poruszanie odpowiednio zaznaczonymi elementami stron dzieci modyfikują wygląd obrazków i zmieniają nieco akcję przedstawianą na nich: traktor jedzie przed siebie (a zza niego wyłaniają się zwierzęta), koła się obracają, pole zostaje zaorane, a bele siana - przerzucone. Traktorek wieczorem może się udać na zasłużony odpoczynek. Nie ma mowy o tym, że kieruje nim dziewczynka: ludzie się nie liczą, a sam bohater jest antropomorfizowany, żeby łatwiej było dotrzeć do najmłodszych odbiorców tomiku. Dzieciom spodoba się zwyczajna przygoda traktorka - będą mogły kibicować mu w pracy i przy okazji dowiadywać się, do czego taka maszyna jest w gospodarstwie potrzebna. Tu mogą wkroczyć także dorośli, którzy będą w stanie udzielić więcej informacji na temat obowiązków na wsi - jeśli jednak nie będą oni mieli ochoty albo czasu na snucie własnych narracji, dziecko samo sporo wywnioskuje z tej bogato ilustrowanej opowieści. Rysunki są tutaj stworzone komputerowo - pozbawione konturów i bardzo proste, przekonają najmłodszych odbiorców, wywołają też uśmiechy na dziecięcych twarzach - są sympatyczne i ciekawe. Wciąż przewijają się przez nie zwierzęta, które z zaciekawieniem przyglądają się pracy traktorka. Jednocześnie rytm bajki pasuje do rytmu dnia dziecka - rano jest czas na ruszanie do pracy (lub zabawy), wieczorem - pora na odpoczynek. Dzięki takiej lekturze dzieci mogą się dowiedzieć, do czego używa się traktorów - i urozmaicić własne zabawy. Kolorowy tomik wprost zachęca do zdobywania i zapamiętywania informacji. Zasadniczym celem tej książeczki jest zabawa. Najmłodsi mogą tu ćwiczyć sprawność manualną przez przesuwanie wybranych elementów: czasem trzeba wyciągnąć część strony, czasem przesunąć wystający kawałek tak, by poruszyć pozornie niezwiązane z nim części obrazka, innym razem - zwyczajnie poruszyć kawałkiem obrazka. Ta zmienność sprawia, że dzieciom nie znudzi się rozrywka: mogą cieszyć się możliwościami, jakie przynosi im książeczka. To jednocześnie odejście od standardowych i linearnych lektur - książka bardziej kojarzy się z zabawą niż z czytaniem. Dzieci mogą ćwiczyć czytanie liter albo przepisywać okrągłe zdania - traktować tomik treningowo, dzięki czemu dłużej może posłużyć (i także starszemu rodzeństwu odbiorców). Oczywiście jest to jedna z publikacji w cieszącej się sporą popularnością serii - i nie zawiedzie maluchów. To kolejna propozycja rozwojowa, przydatna dla kilkulatków, które lubią poznawać świat i potrzebują dodatkowych bodźców, żeby w książkach dostrzec coś atrakcyjnego.
Dzień w pracy
"Dzień dobry, traktorku", historia w serii Pierwsze bajeczki pod szyldem Akademii Mądrego Dziecka to kartonowa i niewielka publikacja z ruchomymi elementami. Picture book, w którym zabawa jest równie ważna ja lektura - czy też opowiadanie dzieciom, co dzieje się na kolejnych stronach. Przez poruszanie odpowiednio zaznaczonymi elementami stron dzieci modyfikują wygląd obrazków i zmieniają nieco akcję przedstawianą na nich: traktor jedzie przed siebie (a zza niego wyłaniają się zwierzęta), koła się obracają, pole zostaje zaorane, a bele siana - przerzucone. Traktorek wieczorem może się udać na zasłużony odpoczynek. Nie ma mowy o tym, że kieruje nim dziewczynka: ludzie się nie liczą, a sam bohater jest antropomorfizowany, żeby łatwiej było dotrzeć do najmłodszych odbiorców tomiku. Dzieciom spodoba się zwyczajna przygoda traktorka - będą mogły kibicować mu w pracy i przy okazji dowiadywać się, do czego taka maszyna jest w gospodarstwie potrzebna. Tu mogą wkroczyć także dorośli, którzy będą w stanie udzielić więcej informacji na temat obowiązków na wsi - jeśli jednak nie będą oni mieli ochoty albo czasu na snucie własnych narracji, dziecko samo sporo wywnioskuje z tej bogato ilustrowanej opowieści. Rysunki są tutaj stworzone komputerowo - pozbawione konturów i bardzo proste, przekonają najmłodszych odbiorców, wywołają też uśmiechy na dziecięcych twarzach - są sympatyczne i ciekawe. Wciąż przewijają się przez nie zwierzęta, które z zaciekawieniem przyglądają się pracy traktorka. Jednocześnie rytm bajki pasuje do rytmu dnia dziecka - rano jest czas na ruszanie do pracy (lub zabawy), wieczorem - pora na odpoczynek. Dzięki takiej lekturze dzieci mogą się dowiedzieć, do czego używa się traktorów - i urozmaicić własne zabawy. Kolorowy tomik wprost zachęca do zdobywania i zapamiętywania informacji. Zasadniczym celem tej książeczki jest zabawa. Najmłodsi mogą tu ćwiczyć sprawność manualną przez przesuwanie wybranych elementów: czasem trzeba wyciągnąć część strony, czasem przesunąć wystający kawałek tak, by poruszyć pozornie niezwiązane z nim części obrazka, innym razem - zwyczajnie poruszyć kawałkiem obrazka. Ta zmienność sprawia, że dzieciom nie znudzi się rozrywka: mogą cieszyć się możliwościami, jakie przynosi im książeczka. To jednocześnie odejście od standardowych i linearnych lektur - książka bardziej kojarzy się z zabawą niż z czytaniem. Dzieci mogą ćwiczyć czytanie liter albo przepisywać okrągłe zdania - traktować tomik treningowo, dzięki czemu dłużej może posłużyć (i także starszemu rodzeństwu odbiorców). Oczywiście jest to jedna z publikacji w cieszącej się sporą popularnością serii - i nie zawiedzie maluchów. To kolejna propozycja rozwojowa, przydatna dla kilkulatków, które lubią poznawać świat i potrzebują dodatkowych bodźców, żeby w książkach dostrzec coś atrakcyjnego.
sobota, 26 lutego 2022
Kuba Szpilka: Chodząc w Tatry
Czarne, Wołowiec 2022.
Refleksje z wędrówek
Podczas gdy rynek zalewają produkcje spod znaku literatury górskiej - autobiografie i opowieści o mrożących krew w żyłach wyczynach himalaistów - Kuba Szpilka proponuje książkę niespieszną i spokojną, wypełnioną felietonami refleksyjnymi. "Chodząc w Tatry" to bardzo przyjemna alternatywa dla głośnych i medialnych pozycji - tu nie będzie ani nawiązań do najbardziej brawurowych górskich akcji, ani wyliczeń wypadków. Tylko autor i góry, cisza i wsłuchiwanie się w siebie - na górskich szlakach. Tatry w tym ujęciu budzą respekt swoim majestatem i chociaż czasami pojawia się w nich zbyt wielu turystów, Kuba Szpilka jest w stanie się od tego tematu odciąć na tyle, żeby pokazać czytelnikom, ile mogą znaczyć góry. Impulsem do stworzenia tekstów stają się kolejne wyprawy, drobne wypady na szlak, rekreacyjne, czasami - wyczynowe. Tatry sprzyjają rozmyślaniom: a to o foczeniu, które często powraca w wywodach, a to porach roku, które w górach intensywnieją. Odnotowuje Kuba Szpilka ważne postacie, które można spotkać na szlakach, tropi "ślady żydowskie", czyta stare książki i ogląda wystawy, żeby przekonać się, jak Tatry mogły być ukazywane. Ale nie proponuje czytelnikom kompilacji tego, co już zapisane, nie chce powtarzać wiadomości - woli podzielić się tym, co przychodzi mu do głowy podczas eskapad. Niekiedy tylko szuka możliwości pouczenia, przemówienia do rozsądku głośnemu i śmiecącemu tłumowi: obraz Tatr po najazdach turystów bywa przerażający, a przecież to dla człowieka, który góry kocha i spędza w nich każdą wolną chwilę dodatkowy powód do przykrości. "Chodząc w Tatry" to publikacja do niespiesznej lektury dla przyjemności. Przeznaczona nie tylko dla tych, którzy góry kochają, ale i dla miłośników lektur wyciszających, lifestyle'owych i przygotowywanych na przekór obowiązującym modom. Kuba Szpilka nie zamierza się nikomu przypochlebiać, nie szuka taniego uznania ani możliwości dotarcia do szerokiej grupy odbiorców. Wie doskonale, że znajdzie wspólny język z tymi, którzy góry kochają bezwarunkowo - i że do nich bez problemu trafi. To z nimi dzieli się zestawem przemyśleń, które momentami wydają się dość oczywiste, a czasem pozwalają na zastanowienie się nad własnymi priorytetami. Nie ma w tej książce pogoni za karierą ani rezygnowania z siebie, doznania są intensywne i chwilami wzniosłe. Autor próbuje zrozumieć Tatry i wie, że mu się to nie uda do końca - ale już ta cząstka, której doświadcza, wystarcza, żeby przeżywać kolejne olśnienia i zachwyty. Unika Kuba Szpilka egzaltacji, jest pełen podziwu dla Tatr i przedstawia siebie w ich obliczu, skupia się na tym, co do gór przyciąga i co sprawia, że człowiek zawsze czuje respekt w stosunku do nich. Liczy się tu zestaw spostrzeżeń filozoficznych i duchowych, to jak wejście do świata samorozwoju - ale nie od strony kioskowych poradników, a uczciwego, dogłębnego poznania. To książka idealna dla wszystkich, którzy chcą się dowiedzieć, dlaczego Tatry przyciągają do siebie.
Refleksje z wędrówek
Podczas gdy rynek zalewają produkcje spod znaku literatury górskiej - autobiografie i opowieści o mrożących krew w żyłach wyczynach himalaistów - Kuba Szpilka proponuje książkę niespieszną i spokojną, wypełnioną felietonami refleksyjnymi. "Chodząc w Tatry" to bardzo przyjemna alternatywa dla głośnych i medialnych pozycji - tu nie będzie ani nawiązań do najbardziej brawurowych górskich akcji, ani wyliczeń wypadków. Tylko autor i góry, cisza i wsłuchiwanie się w siebie - na górskich szlakach. Tatry w tym ujęciu budzą respekt swoim majestatem i chociaż czasami pojawia się w nich zbyt wielu turystów, Kuba Szpilka jest w stanie się od tego tematu odciąć na tyle, żeby pokazać czytelnikom, ile mogą znaczyć góry. Impulsem do stworzenia tekstów stają się kolejne wyprawy, drobne wypady na szlak, rekreacyjne, czasami - wyczynowe. Tatry sprzyjają rozmyślaniom: a to o foczeniu, które często powraca w wywodach, a to porach roku, które w górach intensywnieją. Odnotowuje Kuba Szpilka ważne postacie, które można spotkać na szlakach, tropi "ślady żydowskie", czyta stare książki i ogląda wystawy, żeby przekonać się, jak Tatry mogły być ukazywane. Ale nie proponuje czytelnikom kompilacji tego, co już zapisane, nie chce powtarzać wiadomości - woli podzielić się tym, co przychodzi mu do głowy podczas eskapad. Niekiedy tylko szuka możliwości pouczenia, przemówienia do rozsądku głośnemu i śmiecącemu tłumowi: obraz Tatr po najazdach turystów bywa przerażający, a przecież to dla człowieka, który góry kocha i spędza w nich każdą wolną chwilę dodatkowy powód do przykrości. "Chodząc w Tatry" to publikacja do niespiesznej lektury dla przyjemności. Przeznaczona nie tylko dla tych, którzy góry kochają, ale i dla miłośników lektur wyciszających, lifestyle'owych i przygotowywanych na przekór obowiązującym modom. Kuba Szpilka nie zamierza się nikomu przypochlebiać, nie szuka taniego uznania ani możliwości dotarcia do szerokiej grupy odbiorców. Wie doskonale, że znajdzie wspólny język z tymi, którzy góry kochają bezwarunkowo - i że do nich bez problemu trafi. To z nimi dzieli się zestawem przemyśleń, które momentami wydają się dość oczywiste, a czasem pozwalają na zastanowienie się nad własnymi priorytetami. Nie ma w tej książce pogoni za karierą ani rezygnowania z siebie, doznania są intensywne i chwilami wzniosłe. Autor próbuje zrozumieć Tatry i wie, że mu się to nie uda do końca - ale już ta cząstka, której doświadcza, wystarcza, żeby przeżywać kolejne olśnienia i zachwyty. Unika Kuba Szpilka egzaltacji, jest pełen podziwu dla Tatr i przedstawia siebie w ich obliczu, skupia się na tym, co do gór przyciąga i co sprawia, że człowiek zawsze czuje respekt w stosunku do nich. Liczy się tu zestaw spostrzeżeń filozoficznych i duchowych, to jak wejście do świata samorozwoju - ale nie od strony kioskowych poradników, a uczciwego, dogłębnego poznania. To książka idealna dla wszystkich, którzy chcą się dowiedzieć, dlaczego Tatry przyciągają do siebie.
Beata Ostrowicka: Elementarz. Moje pierwsze czytanki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2022.
Bajki z życia
Tak powinny wyglądać pierwsze lektury i cieszy fakt, że "Elementarz. Moje pierwsze czytanki" to publikacja, która na rynek wraca. Dzieci mogą sporo się z niej dowiedzieć - nie tylko w dziedzinie ekologii czy rytmu natury. Przekonają się, jak ważne są relacje interpersonalne, kontakt ze zwierzętami czy rozmowy i zabawy z kolegami. Dowiedzą się też, że czasami można mieć gorszy humor czy słabszy dzień - nie zawsze trzeba być wzorem do naśladowania. A to wszystko dzięki "ludzkim", dobrze stworzonym bohaterom. Beata Ostrowicka opiera się na bardzo klasycznych czytankach - lekturach służących do nauki liter - i tworzy własną historię rozpisaną na wiele drobnych tekstów. Z czasem czytanki z tej książki rozbudowują się coraz bardziej i zaczynają sklejać się ze sobą w jedną wielką opowieść o zwyczajnych dzieciach. Te dzieci szybko staną się bliskie odbiorcom - co zachęci tylko maluchy do czytania i sprawdzania, co też bohaterowie wymyślili. Dzięki temu czytelnicy będą ćwiczyć sztukę rozpoznawania liter i składania ich w słowa, a przy okazji - dowiadywać się, że książki mogą wiązać się z prawdziwą przyjemnością. Tu owa przyjemność polega na zwyczajności świata przedstawionego. Antek, Lenka i Ada, ich rodzice i przyjaciele przeżywają zupełnie zwyczajne przygody - doświadczają świata w dzisiejszej wersji. Czasami pojawia się kolega z innego kraju, czasami zachoruje ulubiony zwierzak. Starość i przemijanie to zagadnienia zupełnie naturalne, nie ma potęgowania emocji - wszystko wydaje się zwyczajne, nie ma konieczności dodatkowego omawiania z pociechami poruszanych przez autorkę tematów (chociaż, oczywiście, można wykorzystać je jako punkt wyjścia do dyskusji i wyjaśnień). Bohaterowie czas spędzają bardzo twórczo, często przygotowują coś, dzięki czemu nie będą się nudzić i wciągną w swoje rozrywki także odbiorców. Proponowana przez Beatę Ostrowicką lektura ucieszy.
Tomik został podzielony tak, by pasował do edukacyjnych porządków: najpierw pojawiają się proste słowa, w których nie ma dwuznaków ani znaków diakrytycznych - przez co dla dorosłych brzmieć te teksty mogą dziwnie i nienaturalnie, ale Beata Ostrowicka wypełnia je silnymi emocjami i dzięki temu przyciągnie dzieci. Stopniowo rozbudowuje historyjki - stają się one nie tylko coraz dłuższe, ale też coraz bardziej bogate w słownictwo. Raczej rzadko zdarzają się tu potknięcia stylistyczne czy zbyt ambitne słowa - dzieci nie zniechęcą się poziomem trudności, ale będą rozwijać swój zasób leksykalny. Dodatkowym atutem staje się fakt, że Katarzyna Kołodziej - czyli uznana ilustratorka pracująca między innymi dla Naszej Księgarni - ozdabia kolejne strony wyrazistymi i komiksowymi scenkami. Sporo tu humoru, w płaszczyźnie ilustracji tak samo jak w treści historyjek. Beata Ostrowicka wie, jak przyciągać dzieci do swoich narracji. Sprawia, że maluchy zechcą same ćwiczyć czytanie - bo zwyczajnie zaangażuje je w świat Lenki i jej towarzyszy. To naprawdę dobre teksty do poznawania liter i utrwalania wiadomości w tej dziedzinie, a wychowawcze i edukacyjne treści zostały bardzo zgrabnie ukryte w codziennych scenkach.
Bajki z życia
Tak powinny wyglądać pierwsze lektury i cieszy fakt, że "Elementarz. Moje pierwsze czytanki" to publikacja, która na rynek wraca. Dzieci mogą sporo się z niej dowiedzieć - nie tylko w dziedzinie ekologii czy rytmu natury. Przekonają się, jak ważne są relacje interpersonalne, kontakt ze zwierzętami czy rozmowy i zabawy z kolegami. Dowiedzą się też, że czasami można mieć gorszy humor czy słabszy dzień - nie zawsze trzeba być wzorem do naśladowania. A to wszystko dzięki "ludzkim", dobrze stworzonym bohaterom. Beata Ostrowicka opiera się na bardzo klasycznych czytankach - lekturach służących do nauki liter - i tworzy własną historię rozpisaną na wiele drobnych tekstów. Z czasem czytanki z tej książki rozbudowują się coraz bardziej i zaczynają sklejać się ze sobą w jedną wielką opowieść o zwyczajnych dzieciach. Te dzieci szybko staną się bliskie odbiorcom - co zachęci tylko maluchy do czytania i sprawdzania, co też bohaterowie wymyślili. Dzięki temu czytelnicy będą ćwiczyć sztukę rozpoznawania liter i składania ich w słowa, a przy okazji - dowiadywać się, że książki mogą wiązać się z prawdziwą przyjemnością. Tu owa przyjemność polega na zwyczajności świata przedstawionego. Antek, Lenka i Ada, ich rodzice i przyjaciele przeżywają zupełnie zwyczajne przygody - doświadczają świata w dzisiejszej wersji. Czasami pojawia się kolega z innego kraju, czasami zachoruje ulubiony zwierzak. Starość i przemijanie to zagadnienia zupełnie naturalne, nie ma potęgowania emocji - wszystko wydaje się zwyczajne, nie ma konieczności dodatkowego omawiania z pociechami poruszanych przez autorkę tematów (chociaż, oczywiście, można wykorzystać je jako punkt wyjścia do dyskusji i wyjaśnień). Bohaterowie czas spędzają bardzo twórczo, często przygotowują coś, dzięki czemu nie będą się nudzić i wciągną w swoje rozrywki także odbiorców. Proponowana przez Beatę Ostrowicką lektura ucieszy.
Tomik został podzielony tak, by pasował do edukacyjnych porządków: najpierw pojawiają się proste słowa, w których nie ma dwuznaków ani znaków diakrytycznych - przez co dla dorosłych brzmieć te teksty mogą dziwnie i nienaturalnie, ale Beata Ostrowicka wypełnia je silnymi emocjami i dzięki temu przyciągnie dzieci. Stopniowo rozbudowuje historyjki - stają się one nie tylko coraz dłuższe, ale też coraz bardziej bogate w słownictwo. Raczej rzadko zdarzają się tu potknięcia stylistyczne czy zbyt ambitne słowa - dzieci nie zniechęcą się poziomem trudności, ale będą rozwijać swój zasób leksykalny. Dodatkowym atutem staje się fakt, że Katarzyna Kołodziej - czyli uznana ilustratorka pracująca między innymi dla Naszej Księgarni - ozdabia kolejne strony wyrazistymi i komiksowymi scenkami. Sporo tu humoru, w płaszczyźnie ilustracji tak samo jak w treści historyjek. Beata Ostrowicka wie, jak przyciągać dzieci do swoich narracji. Sprawia, że maluchy zechcą same ćwiczyć czytanie - bo zwyczajnie zaangażuje je w świat Lenki i jej towarzyszy. To naprawdę dobre teksty do poznawania liter i utrwalania wiadomości w tej dziedzinie, a wychowawcze i edukacyjne treści zostały bardzo zgrabnie ukryte w codziennych scenkach.
piątek, 25 lutego 2022
Marta Krajewska: Pragnę więcej
Lipstick Books, Warszawa 2022.
Tajemnice ciała
Wreszcie literatura erotyczna, która nie zmęczy, a przekona do gatunku. Wreszcie coś ładnego narracyjnie zamiast pokracznych opisów zbliżeń. Marta Krajewska może być z siebie dumna, stworzyła bowiem świat, do którego przekona czytelników bez trudu. "Pragnę więcej" to opowieść z zamierzchłej przeszłości, albo z rzeczywistości alternatywnej: przedstawieni tu Słowianie nie tworzą żadnego państwa, żyją we własnym gronie, w Wilczej Dolinie, nie szukają szczęścia poza znanymi sobie terenami. Oddają cześć swoim bogom, w rozwiązywaniu problemów pomaga im opiekun, a w skrajnych przypadkach można udać się po pomoc do wiedźm (chociaż nie wszyscy to popierają). W tym świecie małżeństwa najczęściej są aranżowane, a młodzi słuchają starszych - i to w różnych sferach codzienności. Akcja "Pragnę więcej" rozpinana jest na kanwie z lokalnych świąt i uroczystości członków niewielkiej społeczności - bo tak najłatwiej jest zarysować ważne wydarzenia w egzystencji kolejnych postaci.
Marta Krajewska podąża za dwiema kobietami. Jaruna właśnie zostaje wprowadzona w dorosłość. Nie jest do końca pewna siebie: jej związki z mamunami podkreślają wszyscy, którzy akurat mają ochotę na złośliwości pod adresem dziewczyny. To potęguje kompleksy i sprawia, że Jaruna nigdzie nie czuje się do końca dobrze. Sułka z kolei postanawia odkrywać uciechy cielesne - wbrew ostrzeżeniom ze strony najbliższych, rzuca się w wir przyjemności, szuka przygód w ramionach wciąż innych mężczyzn. Jaruna w pewnym momencie traci ukochanego przez zadawniony spór między przedstawicielami starszego pokolenia: musi wyjść za swojego przyjaciela z dawnych lat, obecnie - ukochanego jej najlepszej przyjaciółki. Nie ma na to ochoty, ale nie da rady sprzeciwić się woli starszych, musi zrealizować narzucony jej scenariusz. Sułka, gdy zachodzi w ciążę, przekonuje się, że romans z żonatym nie był dobrym pomysłem - i dowiaduje się, kto kochał ją naprawdę. Obie kobiety są sobie potrzebne, ale przez długi czas ich drogi się nie skrzyżują, każda musi samodzielnie stawiać czoła kolejnym problemom.
Z jednej strony jest tu egzotyka płynąca z obyczajowości, idealnie przez Martę Krajewską oddawanej. Autorka stawia na przekonujące i malownicze obrazki rodzajowe, scenki, które zaangażują czytelników i pozwolą im na zrozumienie mechanizmów rządzących wykreowanym światem. Jest tu ciekawie, dużo się dzieje, a do tego nie ma się wrażenia, że to wymuszone przestoje między kolejnymi opisami erotycznych podbojów. Świat pradawnych Słowian kusi i uwodzi - tu liczy się rytm natury i ciężka praca, a do tego - możliwość zabawy, kiedy nadchodzi święto. Tym wątkiem autorka spore grono czytelników do siebie przekona. Z drugiej strony - stawia na uczucia i emocje zrozumiałe bez względu na kontekst i uniwersalne. Są tu i zdrady, i wielkie tęsknoty, miłości i przywiązanie budowane powoli. Do tego autorka dodaje kwestię autoerotyzmu i poznawania własnych potrzeb: jedna z kobiet ma problem z osiągnięciem spełnienia i nie wie, jak się tego nauczyć. Co ciekawe, przejście w świat prasłowiańskich wierzeń umożliwia autorce rezygnację z kolokwializmów i dosłowności: ucieczka w omówienia bardzo dobrze robi opowieści i samej narracji. "Pragnę więcej" to książka starannie dopracowana - zachwyca na różnych płaszczyznach i cieszy czytelników udanymi pomysłami.
Tajemnice ciała
Wreszcie literatura erotyczna, która nie zmęczy, a przekona do gatunku. Wreszcie coś ładnego narracyjnie zamiast pokracznych opisów zbliżeń. Marta Krajewska może być z siebie dumna, stworzyła bowiem świat, do którego przekona czytelników bez trudu. "Pragnę więcej" to opowieść z zamierzchłej przeszłości, albo z rzeczywistości alternatywnej: przedstawieni tu Słowianie nie tworzą żadnego państwa, żyją we własnym gronie, w Wilczej Dolinie, nie szukają szczęścia poza znanymi sobie terenami. Oddają cześć swoim bogom, w rozwiązywaniu problemów pomaga im opiekun, a w skrajnych przypadkach można udać się po pomoc do wiedźm (chociaż nie wszyscy to popierają). W tym świecie małżeństwa najczęściej są aranżowane, a młodzi słuchają starszych - i to w różnych sferach codzienności. Akcja "Pragnę więcej" rozpinana jest na kanwie z lokalnych świąt i uroczystości członków niewielkiej społeczności - bo tak najłatwiej jest zarysować ważne wydarzenia w egzystencji kolejnych postaci.
Marta Krajewska podąża za dwiema kobietami. Jaruna właśnie zostaje wprowadzona w dorosłość. Nie jest do końca pewna siebie: jej związki z mamunami podkreślają wszyscy, którzy akurat mają ochotę na złośliwości pod adresem dziewczyny. To potęguje kompleksy i sprawia, że Jaruna nigdzie nie czuje się do końca dobrze. Sułka z kolei postanawia odkrywać uciechy cielesne - wbrew ostrzeżeniom ze strony najbliższych, rzuca się w wir przyjemności, szuka przygód w ramionach wciąż innych mężczyzn. Jaruna w pewnym momencie traci ukochanego przez zadawniony spór między przedstawicielami starszego pokolenia: musi wyjść za swojego przyjaciela z dawnych lat, obecnie - ukochanego jej najlepszej przyjaciółki. Nie ma na to ochoty, ale nie da rady sprzeciwić się woli starszych, musi zrealizować narzucony jej scenariusz. Sułka, gdy zachodzi w ciążę, przekonuje się, że romans z żonatym nie był dobrym pomysłem - i dowiaduje się, kto kochał ją naprawdę. Obie kobiety są sobie potrzebne, ale przez długi czas ich drogi się nie skrzyżują, każda musi samodzielnie stawiać czoła kolejnym problemom.
Z jednej strony jest tu egzotyka płynąca z obyczajowości, idealnie przez Martę Krajewską oddawanej. Autorka stawia na przekonujące i malownicze obrazki rodzajowe, scenki, które zaangażują czytelników i pozwolą im na zrozumienie mechanizmów rządzących wykreowanym światem. Jest tu ciekawie, dużo się dzieje, a do tego nie ma się wrażenia, że to wymuszone przestoje między kolejnymi opisami erotycznych podbojów. Świat pradawnych Słowian kusi i uwodzi - tu liczy się rytm natury i ciężka praca, a do tego - możliwość zabawy, kiedy nadchodzi święto. Tym wątkiem autorka spore grono czytelników do siebie przekona. Z drugiej strony - stawia na uczucia i emocje zrozumiałe bez względu na kontekst i uniwersalne. Są tu i zdrady, i wielkie tęsknoty, miłości i przywiązanie budowane powoli. Do tego autorka dodaje kwestię autoerotyzmu i poznawania własnych potrzeb: jedna z kobiet ma problem z osiągnięciem spełnienia i nie wie, jak się tego nauczyć. Co ciekawe, przejście w świat prasłowiańskich wierzeń umożliwia autorce rezygnację z kolokwializmów i dosłowności: ucieczka w omówienia bardzo dobrze robi opowieści i samej narracji. "Pragnę więcej" to książka starannie dopracowana - zachwyca na różnych płaszczyznach i cieszy czytelników udanymi pomysłami.
czwartek, 24 lutego 2022
Katrine Marcal: Matka wynalazku
Czarne, Wołowiec 2022.
Pomysłowa przeszłość
Nie będzie to jeszcze jedna publikacja pokazująca rolę kobiet w rozwoju nauki - chociaż momentami można odnieść takie wrażenie. Jednak Katrine Marcal w pewnym momencie wytraca impet, przestaje sprawdzać, jak płeć piękna przyczyniała się do wynajdowania kolejnych wygodnych rozwiązań - i przechodzi do bardziej filozoficznych tematów, refleksji nad cielesnością ogólnie i nad losem kobiet w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Schodzi z drogi, która na początku okazywała się bardzo wciągająca - na rzecz niekonkretnych rozważań. Tu już stawia na retorykę i zamiast przekonywać odbiorców przykładami, proponuje po prostu tekst zaangażowany. Przypomina, że kobietę traktowano dawniej jako coś związanego z naturą, więc - siłą rzeczy - gorszego i mniej cenionego, prześladowania czarownic stają się tłem finału książki. Gdyby jednak autorka z tego dyskursu zrezygnowała i pozostała przy opowieściach wypełniających pierwszą część tomu, to nawet bez odwołań do dawnych wierzeń i do mitów udałoby się jej przykuć do książki i zachęcić do samodzielnych refleksji daleko większe grono odbiorców.
Bo najpierw jest przegląd dokonań z historii. Kobiety albo pojawiają się tutaj jako te, które przyczyniły się do rozwoju techniki i do powstawania kolejnych wynalazków, albo jako te, które pozostawały na uboczu i inspirowały swoimi potrzebami. Autorka podkreśla również sytuacje, w których tematy "kobiece" miały wpływać na obniżenie zainteresowania produktem (pierwsze samochody elektryczne określane były jako pojazdy dla pań i nie zrobiły zawrotnej kariery nawet mimo tego, że na pierwszą dłuższą przejażdżkę powstającym pierwszym automobilem wybrała się kobieta - żona konstruktora). Schodzenie z podziału na wynalazki męskie i kobiece przysłuża się książce, bo pozwala uchwycić na przykład istotę wpadania na pomysły oczywiste a jednak przez długi czas niezrealizowane.
Jest w tej książce boleśnie mało przykładów, a te, które są, jasno pokazują, że warto prześledzić historię wynalazków pod kątem kreatywnych pań. Kobiety w informatyce to dla autorki tomu okazja do pokazywania, jak zmienia się podejście do wynagrodzenia (i ocena jakości wykonywanych zadań), kobiety w internecie to z kolei przypomnienie, że dzisiejszy świat mediów elektronicznych rządzi się swoimi prawami i może pozwolić na zbicie fortuny instagramerkom i youtuberkom: sprzedawanie zwyczajnego życia przed kamerami wiąże się z intratnymi kontraktami i z popularnością, która idzie w parze z dużymi pieniędzmi. To znów wykorzystywanie motywu kobiecości w sposób, który do niedawna był jeszcze dla odbiorców nie do wyobrażenia. Kwintesencją podziałów okazuje się relacja na temat skafandrów szytych przez kracwowe dla astronautów. Inżynierowie z NASA, którzy nie są w stanie porozumieć się ze szwaczkami i potrzebują "tłumaczy", żeby podjąć dialog i skorzystać z fachowych umiejętności krawcowych to idealne pokazanie konfliktów nie tylko na linii płci. Ale takich olśnień jest w książce zdecydowanie za mało, chociaż te, które są, zachwycają. Walizki na kółkach i balkoniki dla osób, które mają problemy z chodzeniem, szachy i gra w tenisa - wszystkie te tematy powiązane są w jakiś sposób z motywem płci i z rolą kobiet w historii postępu. "Matka wynalazku" to wprowadzenie do rozłożystej opowieści o znaczeniu kobiet i o możliwościach, które płyną po zaakceptowaniu różnic między płciami.
Pomysłowa przeszłość
Nie będzie to jeszcze jedna publikacja pokazująca rolę kobiet w rozwoju nauki - chociaż momentami można odnieść takie wrażenie. Jednak Katrine Marcal w pewnym momencie wytraca impet, przestaje sprawdzać, jak płeć piękna przyczyniała się do wynajdowania kolejnych wygodnych rozwiązań - i przechodzi do bardziej filozoficznych tematów, refleksji nad cielesnością ogólnie i nad losem kobiet w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Schodzi z drogi, która na początku okazywała się bardzo wciągająca - na rzecz niekonkretnych rozważań. Tu już stawia na retorykę i zamiast przekonywać odbiorców przykładami, proponuje po prostu tekst zaangażowany. Przypomina, że kobietę traktowano dawniej jako coś związanego z naturą, więc - siłą rzeczy - gorszego i mniej cenionego, prześladowania czarownic stają się tłem finału książki. Gdyby jednak autorka z tego dyskursu zrezygnowała i pozostała przy opowieściach wypełniających pierwszą część tomu, to nawet bez odwołań do dawnych wierzeń i do mitów udałoby się jej przykuć do książki i zachęcić do samodzielnych refleksji daleko większe grono odbiorców.
Bo najpierw jest przegląd dokonań z historii. Kobiety albo pojawiają się tutaj jako te, które przyczyniły się do rozwoju techniki i do powstawania kolejnych wynalazków, albo jako te, które pozostawały na uboczu i inspirowały swoimi potrzebami. Autorka podkreśla również sytuacje, w których tematy "kobiece" miały wpływać na obniżenie zainteresowania produktem (pierwsze samochody elektryczne określane były jako pojazdy dla pań i nie zrobiły zawrotnej kariery nawet mimo tego, że na pierwszą dłuższą przejażdżkę powstającym pierwszym automobilem wybrała się kobieta - żona konstruktora). Schodzenie z podziału na wynalazki męskie i kobiece przysłuża się książce, bo pozwala uchwycić na przykład istotę wpadania na pomysły oczywiste a jednak przez długi czas niezrealizowane.
Jest w tej książce boleśnie mało przykładów, a te, które są, jasno pokazują, że warto prześledzić historię wynalazków pod kątem kreatywnych pań. Kobiety w informatyce to dla autorki tomu okazja do pokazywania, jak zmienia się podejście do wynagrodzenia (i ocena jakości wykonywanych zadań), kobiety w internecie to z kolei przypomnienie, że dzisiejszy świat mediów elektronicznych rządzi się swoimi prawami i może pozwolić na zbicie fortuny instagramerkom i youtuberkom: sprzedawanie zwyczajnego życia przed kamerami wiąże się z intratnymi kontraktami i z popularnością, która idzie w parze z dużymi pieniędzmi. To znów wykorzystywanie motywu kobiecości w sposób, który do niedawna był jeszcze dla odbiorców nie do wyobrażenia. Kwintesencją podziałów okazuje się relacja na temat skafandrów szytych przez kracwowe dla astronautów. Inżynierowie z NASA, którzy nie są w stanie porozumieć się ze szwaczkami i potrzebują "tłumaczy", żeby podjąć dialog i skorzystać z fachowych umiejętności krawcowych to idealne pokazanie konfliktów nie tylko na linii płci. Ale takich olśnień jest w książce zdecydowanie za mało, chociaż te, które są, zachwycają. Walizki na kółkach i balkoniki dla osób, które mają problemy z chodzeniem, szachy i gra w tenisa - wszystkie te tematy powiązane są w jakiś sposób z motywem płci i z rolą kobiet w historii postępu. "Matka wynalazku" to wprowadzenie do rozłożystej opowieści o znaczeniu kobiet i o możliwościach, które płyną po zaakceptowaniu różnic między płciami.
środa, 23 lutego 2022
Katarzyna Czajka-Kominiarczuk: Mam nadzieję
W.A.B., Warszawa 2022.
Otucha
Bardzo zgrabnie połączyła Katarzyna Czajka-Kominiarczuk modę na lifestyle'owe opowieści i na poradniki dotyczące samorozwoju. Jej książka "Mam nadzieję" to zestaw życzliwych uwag i wskazówek zamieszczonych w całkiem przyjemnych w lekturze felietonowych tekstach - może miejscami aż zbyt prostych, ale chodzi przecież o to, żeby dotrzeć do maksymalnie szerokiego grona odbiorców, bez ograniczeń wiekowych - i przekonać ich, że powinni decydować o sobie i nie kierować się pomysłami innych. Autorka nie zamierza obiecywać, że wszystko się jakoś ułoży: przekonuje czytelników, że w życiu pojawiają się i wzloty, i upadki - i na tym polega jego piękno. Pozwala jednak oceniać rzeczywistość tak, by ograniczyć frustracje i stresy, zapewnić sobie spokój i mierzyć się z przeciwnościami losu bez kompleksów. Kieruje się do zagubionych - do tych, którzy potrzebują wsparcia, komentarza krzepiącego i optymistycznego - ale nie: wypełnionego gotowymi receptami na szczęście. W ogóle nie ma tutaj pogoni za wiecznym zadowoleniem, Katarzyna Czajka-Kominiarczuk próbuje odwieść czytelników od takiej wizji. Przypomina, że nie warto wytyczać sobie granic wieku na zrobienie czegoś, uczy, że w każdym momencie życia można podejmować nowe wyzwania. Wyczula na krytyków: ważną częścią jej książki jest przekonywanie odbiorców, że oni sami mogą siebie oceniać, ale nie powinni kierować się opiniami innych. Podpowiada, jak nie dopuszczać do siebie złośliwości i stereotypów, które zwykle podcinają skrzydła - co przyda się zwłaszcza zagubionym i niepewnym siebie. Autorka pisze o tym, jak nie dać się lękom i jak nauczyć się prosić o pomoc, jak traktować siebie i jak wypracować dystans niezbędny do właściwego odbierania rzeczywistości. Wyczula na internetowych specjalistów od wszystkiego (zwłaszcza - od układania innym życia), podpowiada, jak dążyć do doskonałości i jednocześnie jak nie zapędzić się w zamiarze bycia idealnym. Proponuje, by być sobą - i uczy, jak to zrobić.
Kiedy czyta się tę książkę, ma się wrażenie, że to luźne przemyślenia, niekoniecznie układające się w ważny dla odbiorców plan. Jednak pod pozorami plotek przy kawie Katarzyna Czajka-Kominiarczuk przemyca dla czytelników ważne treści. Nie buduje konkretnych planów działania, nie ma tu tak charakterystycznych dla kioskowych poradników wyliczeń, podsumowań i ramek z cytatami do zapamiętania. Potrzebne informacje należy sobie samodzielnie wyłuskać z tekstu - i będą dzięki temu znacznie bardziej wyraziste, lepiej wpłyną na odbiorców. "Mam nadzieję" to zatem zestaw refleksji, który ma szansę dotrzeć do każdego czytelnika w inny sposób. Autorka odnosi się do typowych problemów dzisiejszych czasów, ale zachowuje przy tym wysoki stopień ogólności wywodów, tak, żeby nie dawać konkretnych rad na konkretne zmartwienia - a żeby nauczyć odbiorców właściwego podejścia do codziennych wyzwań. To się sprawdza. Podobnie jak przesycanie opowieści własnymi doświadczeniami: Katarzyna Czajka-Kominiarczuk dużo zyska dzięki tej szczerości i zapraszaniu czytelników do swojego świata. To próba uzyskania normalności na przekór wszystkiemu - i przypomnienie istotnych, a gubionych każdego dnia prawd. W "Mam nadzieję" nie znajdzie się ani wielkich odkryć, ani przełomowych czy wywrotowych tez. Ale autorka skupia się na tym, co czytelnicy powinni wiedzieć, a o czym często zapominają - i uświadamia im, jak niewiele trzeba, żeby ulepszyć swoje życie.
Otucha
Bardzo zgrabnie połączyła Katarzyna Czajka-Kominiarczuk modę na lifestyle'owe opowieści i na poradniki dotyczące samorozwoju. Jej książka "Mam nadzieję" to zestaw życzliwych uwag i wskazówek zamieszczonych w całkiem przyjemnych w lekturze felietonowych tekstach - może miejscami aż zbyt prostych, ale chodzi przecież o to, żeby dotrzeć do maksymalnie szerokiego grona odbiorców, bez ograniczeń wiekowych - i przekonać ich, że powinni decydować o sobie i nie kierować się pomysłami innych. Autorka nie zamierza obiecywać, że wszystko się jakoś ułoży: przekonuje czytelników, że w życiu pojawiają się i wzloty, i upadki - i na tym polega jego piękno. Pozwala jednak oceniać rzeczywistość tak, by ograniczyć frustracje i stresy, zapewnić sobie spokój i mierzyć się z przeciwnościami losu bez kompleksów. Kieruje się do zagubionych - do tych, którzy potrzebują wsparcia, komentarza krzepiącego i optymistycznego - ale nie: wypełnionego gotowymi receptami na szczęście. W ogóle nie ma tutaj pogoni za wiecznym zadowoleniem, Katarzyna Czajka-Kominiarczuk próbuje odwieść czytelników od takiej wizji. Przypomina, że nie warto wytyczać sobie granic wieku na zrobienie czegoś, uczy, że w każdym momencie życia można podejmować nowe wyzwania. Wyczula na krytyków: ważną częścią jej książki jest przekonywanie odbiorców, że oni sami mogą siebie oceniać, ale nie powinni kierować się opiniami innych. Podpowiada, jak nie dopuszczać do siebie złośliwości i stereotypów, które zwykle podcinają skrzydła - co przyda się zwłaszcza zagubionym i niepewnym siebie. Autorka pisze o tym, jak nie dać się lękom i jak nauczyć się prosić o pomoc, jak traktować siebie i jak wypracować dystans niezbędny do właściwego odbierania rzeczywistości. Wyczula na internetowych specjalistów od wszystkiego (zwłaszcza - od układania innym życia), podpowiada, jak dążyć do doskonałości i jednocześnie jak nie zapędzić się w zamiarze bycia idealnym. Proponuje, by być sobą - i uczy, jak to zrobić.
Kiedy czyta się tę książkę, ma się wrażenie, że to luźne przemyślenia, niekoniecznie układające się w ważny dla odbiorców plan. Jednak pod pozorami plotek przy kawie Katarzyna Czajka-Kominiarczuk przemyca dla czytelników ważne treści. Nie buduje konkretnych planów działania, nie ma tu tak charakterystycznych dla kioskowych poradników wyliczeń, podsumowań i ramek z cytatami do zapamiętania. Potrzebne informacje należy sobie samodzielnie wyłuskać z tekstu - i będą dzięki temu znacznie bardziej wyraziste, lepiej wpłyną na odbiorców. "Mam nadzieję" to zatem zestaw refleksji, który ma szansę dotrzeć do każdego czytelnika w inny sposób. Autorka odnosi się do typowych problemów dzisiejszych czasów, ale zachowuje przy tym wysoki stopień ogólności wywodów, tak, żeby nie dawać konkretnych rad na konkretne zmartwienia - a żeby nauczyć odbiorców właściwego podejścia do codziennych wyzwań. To się sprawdza. Podobnie jak przesycanie opowieści własnymi doświadczeniami: Katarzyna Czajka-Kominiarczuk dużo zyska dzięki tej szczerości i zapraszaniu czytelników do swojego świata. To próba uzyskania normalności na przekór wszystkiemu - i przypomnienie istotnych, a gubionych każdego dnia prawd. W "Mam nadzieję" nie znajdzie się ani wielkich odkryć, ani przełomowych czy wywrotowych tez. Ale autorka skupia się na tym, co czytelnicy powinni wiedzieć, a o czym często zapominają - i uświadamia im, jak niewiele trzeba, żeby ulepszyć swoje życie.
wtorek, 22 lutego 2022
Tomek Żarnecki, Gosia Kulik: Jak ugryźć teatr współczesny?
Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2019.
Za kulisami
Tomek Żarnecki i Gosia Kulik postanawiają przybliżyć młodym czytelnikom historię teatru w skrócie. Wymyślają postać biletera, który ma skrzywienie kulinarne (z niewiadomych względów - często posługuje się metaforami związanymi z jedzeniem, niby może w ten sposób wprowadzić trochę humoru, ale jest to raczej dowcip wymuszony i niekoniecznie wszystkich czytelników przekona). Podróż zaczyna się w XIX wieku: autorzy omawiają między innymi zawód klakiera, podają nazwę najtańszego miejsca w teatrze i tłumaczą, jak dobierano role. Przedstawiają też schematyczną rozkładówkę pełną wynalazków z przełomu XIX i XX wieku, żeby uświadomić czytelnikom, co działo się poza teatrem. Dalej już kierują się tematami: pojawi się naturalizm w teatrze (z przypomnieniem, czym różnił się on od realizmu), opisują pojawienie się prawdziwych mebli na scenie, rolę reflektorów. Przywołują metodę Stanisławskiego, pomysły ekspresjonistów - i tak dalej, aż do megamusicali. Równolegle przedstawiają wybitnych twórców teatralnych, poświęcają całe rozdziały wybranym artystom, wizjonerom i reżyserom, którzy zmienili kształt teatru. Oczywiście nie chodzi o prezentowanie encyklopedycznych notek czy zestawu informacji, który zmęczyłby młodych czytelników: autorzy starają się podkreślać praktyczne wiadomości i szukają tego, co zapadnie w pamięć odbiorcom. Liczy się możliwość przekazywania wiedzy w nienachalny sposób, bez chęci moralizowania i zarzucania szczegółami. Kiedy to konieczne, twórcy wybierają mnemotechniczne chwyty lub wyliczenia, które pozwalają uporządkować dane. Dzięki takiemu podejściu łatwiej będzie zrozumieć, jak zmieniał się teatr i czego mogli dokonywać kolejni artyści. Tom może być traktowany jako inspiracja - ale przede wszystkim ma na celu przybliżenie czytelnikom ciekawostek związanych z historią teatru współczesnego. Przywraca zainteresowanie tym rodzajem sztuki, uświadamia odbiorcom - zwłaszcza tym młodszym - na ile sposobów można opowiadać historie na scenie. Ta lektura pozwala zastąpić nudne lekcje, a jest wartościowa: skondensowana i ciekawa. Co prawda momenty, w których narrator przypomina sobie, że powinien być zabawny i wyluzowany, stają się najsłabszym punktem opowieści - ale da się je znieść, zwłaszcza że nie przypomina sobie tego bardzo często, więc wyklucza się motyw natręctwa.
Książka zwraca na siebie uwagę rozmiarami (co sprawia automatycznie, że jest średnio wygodna jako lektura codzienna, ale też jako kompendium wiedzy, po które się sięga dla sprawdzenia ciekawostek związanych z teatrem). Jest też bogato ilustrowana w stylu młodzieżowym: obrazki są humorystyczne w duchu, wykorzystujące niestaranną kreskę, karykatury i brzydotę doskonale zaplanowaną. Nie odciągają te ilustracje uwagi od treści, raczej trochę rozdmuchują objętość książki, tak, żeby młodzi odbiorcy nie zniechęcili się nadmiarem tekstu na gigantycznych stronach. "Jak ugryźć teatr współczesny" to publikacja, która całkiem nieźle wyjaśnia przemiany w teatrze XIX i XX wieku, może pomóc w rozwijaniu pasji, a do tego porządkuje wiadomości. Zalet ma tyle, że można jej wybaczyć niedociągnięcia.
Za kulisami
Tomek Żarnecki i Gosia Kulik postanawiają przybliżyć młodym czytelnikom historię teatru w skrócie. Wymyślają postać biletera, który ma skrzywienie kulinarne (z niewiadomych względów - często posługuje się metaforami związanymi z jedzeniem, niby może w ten sposób wprowadzić trochę humoru, ale jest to raczej dowcip wymuszony i niekoniecznie wszystkich czytelników przekona). Podróż zaczyna się w XIX wieku: autorzy omawiają między innymi zawód klakiera, podają nazwę najtańszego miejsca w teatrze i tłumaczą, jak dobierano role. Przedstawiają też schematyczną rozkładówkę pełną wynalazków z przełomu XIX i XX wieku, żeby uświadomić czytelnikom, co działo się poza teatrem. Dalej już kierują się tematami: pojawi się naturalizm w teatrze (z przypomnieniem, czym różnił się on od realizmu), opisują pojawienie się prawdziwych mebli na scenie, rolę reflektorów. Przywołują metodę Stanisławskiego, pomysły ekspresjonistów - i tak dalej, aż do megamusicali. Równolegle przedstawiają wybitnych twórców teatralnych, poświęcają całe rozdziały wybranym artystom, wizjonerom i reżyserom, którzy zmienili kształt teatru. Oczywiście nie chodzi o prezentowanie encyklopedycznych notek czy zestawu informacji, który zmęczyłby młodych czytelników: autorzy starają się podkreślać praktyczne wiadomości i szukają tego, co zapadnie w pamięć odbiorcom. Liczy się możliwość przekazywania wiedzy w nienachalny sposób, bez chęci moralizowania i zarzucania szczegółami. Kiedy to konieczne, twórcy wybierają mnemotechniczne chwyty lub wyliczenia, które pozwalają uporządkować dane. Dzięki takiemu podejściu łatwiej będzie zrozumieć, jak zmieniał się teatr i czego mogli dokonywać kolejni artyści. Tom może być traktowany jako inspiracja - ale przede wszystkim ma na celu przybliżenie czytelnikom ciekawostek związanych z historią teatru współczesnego. Przywraca zainteresowanie tym rodzajem sztuki, uświadamia odbiorcom - zwłaszcza tym młodszym - na ile sposobów można opowiadać historie na scenie. Ta lektura pozwala zastąpić nudne lekcje, a jest wartościowa: skondensowana i ciekawa. Co prawda momenty, w których narrator przypomina sobie, że powinien być zabawny i wyluzowany, stają się najsłabszym punktem opowieści - ale da się je znieść, zwłaszcza że nie przypomina sobie tego bardzo często, więc wyklucza się motyw natręctwa.
Książka zwraca na siebie uwagę rozmiarami (co sprawia automatycznie, że jest średnio wygodna jako lektura codzienna, ale też jako kompendium wiedzy, po które się sięga dla sprawdzenia ciekawostek związanych z teatrem). Jest też bogato ilustrowana w stylu młodzieżowym: obrazki są humorystyczne w duchu, wykorzystujące niestaranną kreskę, karykatury i brzydotę doskonale zaplanowaną. Nie odciągają te ilustracje uwagi od treści, raczej trochę rozdmuchują objętość książki, tak, żeby młodzi odbiorcy nie zniechęcili się nadmiarem tekstu na gigantycznych stronach. "Jak ugryźć teatr współczesny" to publikacja, która całkiem nieźle wyjaśnia przemiany w teatrze XIX i XX wieku, może pomóc w rozwijaniu pasji, a do tego porządkuje wiadomości. Zalet ma tyle, że można jej wybaczyć niedociągnięcia.
poniedziałek, 21 lutego 2022
Dan Zettwoch: Samochody i ich fascynujące silniki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2022.
Pojazdy
Takiej książki potrzebowali wszyscy. Bardzo długo będzie inspirowała dzieci, pozwoli też ojcom na spędzanie czasu ze swoimi pociechami - bo trudno się będzie oderwać od prezentacji historii samochodów w komiksowej wersji. "Samochody i ich fascynujące silniki" to "naukomiks", który bardzo szczegółowo prezentuje nie tylko historię motoryzacji, ale i budowę silnika samochodu. Zaspokoi ciekawość dzieci i pomoże im w rozwijaniu pasji, a do tego - zachęci maluchy do nauki (bo przecież liczą się tu między innymi prawa fizyki). Nie jest to tomik tylko dla chłopców: pierwszą samochodową wyprawę odbywa kobieta - co powinno rozbudzić wyobraźnię kilkulatków i przekonać je, że wszystko jest możliwe. Dwutorowo biegnie ta opowieść: z jednej strony dzieci otrzymują relację o początkach samochodów, o pierwszych wynalazkach i problemach, które należało przezwyciężyć, żeby móc przemierzać dalekie trasy - z drugiej strony mogą zajrzeć pod maskę i sprawdzić, co dzieje się w silniku. Dan Zettwoch zachęca do zadawania pytań "jak to działa" i "dlaczego to się sprawdza", a przy okazji podsuwa całą masę ciekawostek. Wprowadza bohaterów, którzy potem przez dekady będą funkcjonować na marginesie rozwoju motoryzacji - i cieszyć humorem. Niektórych odbiorców zainteresuje najbardziej przeszłość - budowanie aut z rurek i desek, naprawianie ich szpilką do włosów i kupowanie benzyny w aptece - inni ucieszą się z futurystycznych wizji i przedziwnych aut bezzałogowych. Znajdzie się miejsce na zaprezentowanie historii samochodów elektrycznych i na wskazanie najdziwniejszych pojazdów, jakie ludzie wymyślili. Znajdzie się też miejsce na przedstawianie konstruktorów i ich wizji. Dzieci dowiedzą się, skąd wzięło się pojęcie koni mechanicznych i jak postrzegano pojazdy w przeszłości. Czasami zyskają też garść informacji dotyczących nie tylko branży motoryzacyjnej: w końcu można zahaczyć o wynalezienie koła czy o pochodzenie ropy naftowej. Wszystko to pojawia się we wzmiankach, w dodatkowych kadrach, które zaintrygują i przekonają do zgłębiania wiedzy.
Tomik składa się z szeregu objaśnień dotyczących różnych aspektów działania samochodów. Rozbijanie na części pierwsze elementów składowych aut, tłumaczenie, jak działa silnik i omawianie drobnych części to coś w sam raz dla małych odkrywców: ta książka przynosi naprawdę szeroką wiedzę z dziedziny motoryzacji i nie tylko kilkulatki - nawet ich starsze rodzeństwo - zareagują na ten tomik z zachwytem. Nie ma tu infantylizowania ani zbywania odbiorców, wszystko można przekazać w czytelnych i rzeczowych komentarzach. Forma komiksu nadaje lekkości, ale nie umniejsza wartości edukacyjnych. Rozrywkę zapewnia natomiast humor, obecny w kolejnych kadrach i opowieściach (ironiczne wstawki pokazujące porażki na drodze rozwoju motoryzacji spodobają się nawet dorosłym czytelnikom). Nie chodzi tu zatem jedynie o przedstawienie historii motoryzacji: liczy się też możliwość utrwalenia wiadomości i zapewnienie dzieciom zabawy. O samochodach można opowiadać długo: to nie jest książka do przeczytania na jeden raz i odłożenia na półkę, dzieci będą dzięki niej poznawać specyfikę konstrukcji i zastanawiać się nad wynalazkami. To tomik, który może zachęcić maluchy do uczenia się - podpowiada, czym się zainteresować, żeby zajmować się samochodami znacznie bardziej fachowo. Wyjątkowo udane połączenie treści i formy sprawia, że "Samochody i ich fascynujące silniki" to publikacja, która powinna się znaleźć w każdym domu. Nie tylko dzieci docenią szczegółowość opisów i komizm - rzadko zdarza się to połączenie w wysokiej jakości w literaturze czwartej. Tym razem Dan Zettwoch wie, co zrobić, żeby zjednoczyć nad tomikiem fanów motoryzacji w każdym wieku.
Pojazdy
Takiej książki potrzebowali wszyscy. Bardzo długo będzie inspirowała dzieci, pozwoli też ojcom na spędzanie czasu ze swoimi pociechami - bo trudno się będzie oderwać od prezentacji historii samochodów w komiksowej wersji. "Samochody i ich fascynujące silniki" to "naukomiks", który bardzo szczegółowo prezentuje nie tylko historię motoryzacji, ale i budowę silnika samochodu. Zaspokoi ciekawość dzieci i pomoże im w rozwijaniu pasji, a do tego - zachęci maluchy do nauki (bo przecież liczą się tu między innymi prawa fizyki). Nie jest to tomik tylko dla chłopców: pierwszą samochodową wyprawę odbywa kobieta - co powinno rozbudzić wyobraźnię kilkulatków i przekonać je, że wszystko jest możliwe. Dwutorowo biegnie ta opowieść: z jednej strony dzieci otrzymują relację o początkach samochodów, o pierwszych wynalazkach i problemach, które należało przezwyciężyć, żeby móc przemierzać dalekie trasy - z drugiej strony mogą zajrzeć pod maskę i sprawdzić, co dzieje się w silniku. Dan Zettwoch zachęca do zadawania pytań "jak to działa" i "dlaczego to się sprawdza", a przy okazji podsuwa całą masę ciekawostek. Wprowadza bohaterów, którzy potem przez dekady będą funkcjonować na marginesie rozwoju motoryzacji - i cieszyć humorem. Niektórych odbiorców zainteresuje najbardziej przeszłość - budowanie aut z rurek i desek, naprawianie ich szpilką do włosów i kupowanie benzyny w aptece - inni ucieszą się z futurystycznych wizji i przedziwnych aut bezzałogowych. Znajdzie się miejsce na zaprezentowanie historii samochodów elektrycznych i na wskazanie najdziwniejszych pojazdów, jakie ludzie wymyślili. Znajdzie się też miejsce na przedstawianie konstruktorów i ich wizji. Dzieci dowiedzą się, skąd wzięło się pojęcie koni mechanicznych i jak postrzegano pojazdy w przeszłości. Czasami zyskają też garść informacji dotyczących nie tylko branży motoryzacyjnej: w końcu można zahaczyć o wynalezienie koła czy o pochodzenie ropy naftowej. Wszystko to pojawia się we wzmiankach, w dodatkowych kadrach, które zaintrygują i przekonają do zgłębiania wiedzy.
Tomik składa się z szeregu objaśnień dotyczących różnych aspektów działania samochodów. Rozbijanie na części pierwsze elementów składowych aut, tłumaczenie, jak działa silnik i omawianie drobnych części to coś w sam raz dla małych odkrywców: ta książka przynosi naprawdę szeroką wiedzę z dziedziny motoryzacji i nie tylko kilkulatki - nawet ich starsze rodzeństwo - zareagują na ten tomik z zachwytem. Nie ma tu infantylizowania ani zbywania odbiorców, wszystko można przekazać w czytelnych i rzeczowych komentarzach. Forma komiksu nadaje lekkości, ale nie umniejsza wartości edukacyjnych. Rozrywkę zapewnia natomiast humor, obecny w kolejnych kadrach i opowieściach (ironiczne wstawki pokazujące porażki na drodze rozwoju motoryzacji spodobają się nawet dorosłym czytelnikom). Nie chodzi tu zatem jedynie o przedstawienie historii motoryzacji: liczy się też możliwość utrwalenia wiadomości i zapewnienie dzieciom zabawy. O samochodach można opowiadać długo: to nie jest książka do przeczytania na jeden raz i odłożenia na półkę, dzieci będą dzięki niej poznawać specyfikę konstrukcji i zastanawiać się nad wynalazkami. To tomik, który może zachęcić maluchy do uczenia się - podpowiada, czym się zainteresować, żeby zajmować się samochodami znacznie bardziej fachowo. Wyjątkowo udane połączenie treści i formy sprawia, że "Samochody i ich fascynujące silniki" to publikacja, która powinna się znaleźć w każdym domu. Nie tylko dzieci docenią szczegółowość opisów i komizm - rzadko zdarza się to połączenie w wysokiej jakości w literaturze czwartej. Tym razem Dan Zettwoch wie, co zrobić, żeby zjednoczyć nad tomikiem fanów motoryzacji w każdym wieku.
niedziela, 20 lutego 2022
Weronika Gogola: Ufo nad Bratysławą
Czarne, Wołowiec 2021.
Sąsiedzi
Weronika Gogola nie wdaje się w pogoń za oryginalnością - stawia na to, co sprawdzone. Przedstawia Słowację - kraj, który wybrała na swój dom - w krótkich felietonowych komentarzach pokazujących kształtowanie się państwa i kultury oraz fascynacje związane z odkrywaniem inności i bliskości jednocześnie. "Ufo nad Bratysławą" tylko tytuł ma niezwykły, przyciągający i intrygujący. Dalej jest poznawanie ciekawostek i tych obszarów życia na Słowacji, które przeanalizować należy, żeby pojąć jej specyfikę. Weronika Gogola ucieka od przewodnikowych informacji. Czasami tylko opowiada o tym, czego można się po słowackiej stronie spodziewać. Sama niekiedy występuje jako ta "naiwna", w studenckich czasach odkrywająca powszechnie znane dowcipy językowe czy spory o pochodzenie Janosika - zwykle jednak zamienia się w publicystkę, która opowie o przemianach społecznych i o kolejnych zjawiskach charakteryzujących Słowaków. I będzie to lekturowo całkiem ciekawa przygoda.
"Ufo nad Bratysławą" rozpoczyna się od szeregu tekstów dotyczących polityki: sprawdza autorka, jak objąć rząd dusz na Słowacji, jak dokonywali tego przedstawiciele władzy. Są tu głosy buntu i próby kupienia jak największej liczby głosów przez działania niekoniecznie wartościowe na dłuższą metę, ale zapewniające chwilową rozrywkę i poczucie światowości. Nie zabraknie tu oryginałów, ludzi, którzy realizują własne wizje rzeczywistości bez oglądania się na innych. Oglądanie tego, co dzieje się na słowackiej arenie politycznej jest autorce potrzebne, pozwala bowiem dość szybko scharakteryzować specyfikę podejścia miejscowych do codziennych wyborów. Potrzeby lokalsów niekiedy zestawia Weronika Gogola ze spojrzeniem z zewnątrz - potrafi wskazywać punkty dzielące narody i sygnalizujące zmiany mentalności po dwóch stronach granicy. Chociaż nie tylko polsko-słowackie relacje ją interesują. Chodzi tu o jak najpełniejsze zdefiniowanie Słowaków - uchwycenie ich sposobu patrzenia na świat. Całkiem nieźle się to w tomie "Ufo nad Bratysławą" sprawdza i - zachęca odbiorców do śledzenia kolejnych opowieści.
Do analiz politycznych, które wcale nie są hermetyczne czy męczące dla przypadkowych czytelników - a to za sprawą obficie dodawanych ciekawostek i anegdot - dokłada Weronika Gogola także opowieść o kulturze i zwyczajach. Potrafi przyciągnąć czytelników opowieścią o plażach na Słowacji i o konkursie na kopanie grobów, o spektaklu teatralnym poświęconym Janowi Pawłowi II i o celebrowaniu tradycji i zwyczajów z przeszłości. Sięga po malownicze scenki i po humor, dyskretnie uzupełniający narrację. Tak, żeby nie przesadzić i nie przekolorować obrazu, a jednocześnie zapewnić odbiorcom wrażenie egzotyki. Bywa, że posługuje się własnymi wrażeniami - ale tylko w roli dodatku do konkretnych opisów. "Ufo nad Bratysławą" to zestaw krótkich komentarzy na temat specyfiki Słowacji - coś w sam raz dla fanów serii Sulina. Na uwagę zasługuje tutaj sprawność w prowadzeniu opowieści: Weronika Gogola unika i naiwności, i przesadnie hermetycznych sformułowań. Nawet jeśli musi posługiwać się wiadomościami z podręczników, potrafi przekuć je na plastyczny i dynamiczny styl, tak, by odbiorcy przez cały czas mieli wrażenie, że odkrywają samodzielnie codzienność słowacką - i że uzyskują dostęp do nieznanych wcześniej informacji.
Sąsiedzi
Weronika Gogola nie wdaje się w pogoń za oryginalnością - stawia na to, co sprawdzone. Przedstawia Słowację - kraj, który wybrała na swój dom - w krótkich felietonowych komentarzach pokazujących kształtowanie się państwa i kultury oraz fascynacje związane z odkrywaniem inności i bliskości jednocześnie. "Ufo nad Bratysławą" tylko tytuł ma niezwykły, przyciągający i intrygujący. Dalej jest poznawanie ciekawostek i tych obszarów życia na Słowacji, które przeanalizować należy, żeby pojąć jej specyfikę. Weronika Gogola ucieka od przewodnikowych informacji. Czasami tylko opowiada o tym, czego można się po słowackiej stronie spodziewać. Sama niekiedy występuje jako ta "naiwna", w studenckich czasach odkrywająca powszechnie znane dowcipy językowe czy spory o pochodzenie Janosika - zwykle jednak zamienia się w publicystkę, która opowie o przemianach społecznych i o kolejnych zjawiskach charakteryzujących Słowaków. I będzie to lekturowo całkiem ciekawa przygoda.
"Ufo nad Bratysławą" rozpoczyna się od szeregu tekstów dotyczących polityki: sprawdza autorka, jak objąć rząd dusz na Słowacji, jak dokonywali tego przedstawiciele władzy. Są tu głosy buntu i próby kupienia jak największej liczby głosów przez działania niekoniecznie wartościowe na dłuższą metę, ale zapewniające chwilową rozrywkę i poczucie światowości. Nie zabraknie tu oryginałów, ludzi, którzy realizują własne wizje rzeczywistości bez oglądania się na innych. Oglądanie tego, co dzieje się na słowackiej arenie politycznej jest autorce potrzebne, pozwala bowiem dość szybko scharakteryzować specyfikę podejścia miejscowych do codziennych wyborów. Potrzeby lokalsów niekiedy zestawia Weronika Gogola ze spojrzeniem z zewnątrz - potrafi wskazywać punkty dzielące narody i sygnalizujące zmiany mentalności po dwóch stronach granicy. Chociaż nie tylko polsko-słowackie relacje ją interesują. Chodzi tu o jak najpełniejsze zdefiniowanie Słowaków - uchwycenie ich sposobu patrzenia na świat. Całkiem nieźle się to w tomie "Ufo nad Bratysławą" sprawdza i - zachęca odbiorców do śledzenia kolejnych opowieści.
Do analiz politycznych, które wcale nie są hermetyczne czy męczące dla przypadkowych czytelników - a to za sprawą obficie dodawanych ciekawostek i anegdot - dokłada Weronika Gogola także opowieść o kulturze i zwyczajach. Potrafi przyciągnąć czytelników opowieścią o plażach na Słowacji i o konkursie na kopanie grobów, o spektaklu teatralnym poświęconym Janowi Pawłowi II i o celebrowaniu tradycji i zwyczajów z przeszłości. Sięga po malownicze scenki i po humor, dyskretnie uzupełniający narrację. Tak, żeby nie przesadzić i nie przekolorować obrazu, a jednocześnie zapewnić odbiorcom wrażenie egzotyki. Bywa, że posługuje się własnymi wrażeniami - ale tylko w roli dodatku do konkretnych opisów. "Ufo nad Bratysławą" to zestaw krótkich komentarzy na temat specyfiki Słowacji - coś w sam raz dla fanów serii Sulina. Na uwagę zasługuje tutaj sprawność w prowadzeniu opowieści: Weronika Gogola unika i naiwności, i przesadnie hermetycznych sformułowań. Nawet jeśli musi posługiwać się wiadomościami z podręczników, potrafi przekuć je na plastyczny i dynamiczny styl, tak, by odbiorcy przez cały czas mieli wrażenie, że odkrywają samodzielnie codzienność słowacką - i że uzyskują dostęp do nieznanych wcześniej informacji.
Na plaży
Harperkids, Warszawa 2022.
Niespodzianki
Wystarczyło raz odkryć, jaką popularnością cieszą się książeczki-zabawki, żeby móc opanować rynek dla najmłodszych. W serii Akademia Mądrego Dziecka pojawiają się kolejne propozycje, które mogą kilkulatki zaskoczyć i zachęcić do spędzania czasu z książkami. Już nie tylko przesuwane elementy stron, pozwalające uzupełnić rysunki albo zmienić ich treść, nie tylko puzzle, ale i wyskakujące okienka. W podcyklu Pop-up - to fragmenty tomiku, które zapewniają trójwymiarowość, budują kolejne scenki i bohaterów. Dawniej te rozwiązania stosowane były - na o wiele mniejszą skalę - w grach planszowych lub w kartkach z życzeniami. Tutaj pozwalają na uzupełnienie bajki i dodanie do niej niespodzianek dla najmłodszych. "Na plaży", książeczka, która firmowana jest hasłem Zabawa i przygoda (znak kolejnej odnogi cyklu), to zaledwie kilka rozkładówek, które jednak dostarczą maluchom sporo przyjemności. Na pierwszej stronie trzeba pozbierać muszle i powrzucać je do wiaderka - ale wiaderko wygląda jak "prawdziwe", odchyla się ze strony. Dziewczynka i jej psi towarzysz wstają, przed oczami dzieci buduje się wielki i wielokondygnacyjny zamek z piasku. Jest tu trójwymiarowy parasol plażowy i... trójwymiarowa żółwica. Zdjęcia z wyprawy na plażę także wysuwają się przed tło - i nawiązują do starych albumów. Na każdej rozkładówce znajduje się ilustracja wykorzystująca "wyskakujące okienka", a także krótki tekstowy komentarz. Nie ma tradycyjnej opowieści, są za to zwroty do dzieci - zachęty do działania (należy na przykład pozbierać muszle czy przyłożyć jedną z nich do ucha i posłuchać szumu morza - to właśnie robi bohaterka, a odbiorcy mogą iść w jej ślady, jeśli uruchomią wyobraźnię. Do tego sporo jest wykrzyknień i zachwytów - tak, żeby energia i entuzjazm udzieliły się maluchom. "Na plaży" to przecież zaproszenie do wspólnej zabawy. Może być ta książeczka używana jako reklama wakacyjnych rozrywek - i przybliżać klimat wakacji w zimowym czasie - ale równie dobrze może zostać wykorzystana do lekcji czytania lub opowiadania - warto z dzieckiem prześledzić rysunki, przejąć narrację i komentować to, co dzieje się na obrazkach.
Grafiki nie są tu specjalnie wyszukane: to komputerowo tworzone proste kształty składające się na czytelne przesłania. Mało jest szczegółów, nie ma kolorowego tła - bo i tak najbardziej atrakcyjne stają się części ruchome i trójwymiarowe. "Na plaży" to książeczka przygotowana z myślą o kilkulatkach - ma je zafascynować i przekonać, że warto sięgać po lektury. Zapewnia miłą zabawę, sposób na spędzanie czasu - i przy okazji pozwala przygotować dzieci na wakacyjne rozrywki. Jest to także szansa na przywrócenie książek do codzienności najmłodszych.
Niespodzianki
Wystarczyło raz odkryć, jaką popularnością cieszą się książeczki-zabawki, żeby móc opanować rynek dla najmłodszych. W serii Akademia Mądrego Dziecka pojawiają się kolejne propozycje, które mogą kilkulatki zaskoczyć i zachęcić do spędzania czasu z książkami. Już nie tylko przesuwane elementy stron, pozwalające uzupełnić rysunki albo zmienić ich treść, nie tylko puzzle, ale i wyskakujące okienka. W podcyklu Pop-up - to fragmenty tomiku, które zapewniają trójwymiarowość, budują kolejne scenki i bohaterów. Dawniej te rozwiązania stosowane były - na o wiele mniejszą skalę - w grach planszowych lub w kartkach z życzeniami. Tutaj pozwalają na uzupełnienie bajki i dodanie do niej niespodzianek dla najmłodszych. "Na plaży", książeczka, która firmowana jest hasłem Zabawa i przygoda (znak kolejnej odnogi cyklu), to zaledwie kilka rozkładówek, które jednak dostarczą maluchom sporo przyjemności. Na pierwszej stronie trzeba pozbierać muszle i powrzucać je do wiaderka - ale wiaderko wygląda jak "prawdziwe", odchyla się ze strony. Dziewczynka i jej psi towarzysz wstają, przed oczami dzieci buduje się wielki i wielokondygnacyjny zamek z piasku. Jest tu trójwymiarowy parasol plażowy i... trójwymiarowa żółwica. Zdjęcia z wyprawy na plażę także wysuwają się przed tło - i nawiązują do starych albumów. Na każdej rozkładówce znajduje się ilustracja wykorzystująca "wyskakujące okienka", a także krótki tekstowy komentarz. Nie ma tradycyjnej opowieści, są za to zwroty do dzieci - zachęty do działania (należy na przykład pozbierać muszle czy przyłożyć jedną z nich do ucha i posłuchać szumu morza - to właśnie robi bohaterka, a odbiorcy mogą iść w jej ślady, jeśli uruchomią wyobraźnię. Do tego sporo jest wykrzyknień i zachwytów - tak, żeby energia i entuzjazm udzieliły się maluchom. "Na plaży" to przecież zaproszenie do wspólnej zabawy. Może być ta książeczka używana jako reklama wakacyjnych rozrywek - i przybliżać klimat wakacji w zimowym czasie - ale równie dobrze może zostać wykorzystana do lekcji czytania lub opowiadania - warto z dzieckiem prześledzić rysunki, przejąć narrację i komentować to, co dzieje się na obrazkach.
Grafiki nie są tu specjalnie wyszukane: to komputerowo tworzone proste kształty składające się na czytelne przesłania. Mało jest szczegółów, nie ma kolorowego tła - bo i tak najbardziej atrakcyjne stają się części ruchome i trójwymiarowe. "Na plaży" to książeczka przygotowana z myślą o kilkulatkach - ma je zafascynować i przekonać, że warto sięgać po lektury. Zapewnia miłą zabawę, sposób na spędzanie czasu - i przy okazji pozwala przygotować dzieci na wakacyjne rozrywki. Jest to także szansa na przywrócenie książek do codzienności najmłodszych.
sobota, 19 lutego 2022
Małgorzata Starosta: Tajemnica carycy
W. A. B., Warszawa 2022.
Ozdoba
Małgorzata Starosta całkiem nieźle się bawi, wyszukując kolejną aferę kryminalną w otoczeniu Agaty Śródki, niskiej i energicznej restauratorki. "Tajemnica carycy" to druga komedia kryminalna z tą bohaterką - i autorka znów zaczyna od potężnego zamieszania po to, by później tylko jeszcze bardziej dynamizować akcję. Agata Śródka nie ma ani chwili na odpoczynek czy refleksję nad minionymi wydarzeniami - dowiaduje się bowiem, że jej francuski konsjerż bez jej wiedzy i zgody zgłosił ją do programu telewizyjnego. Bohaterka będzie musiała oceniać uczestników kulinarnego show. Ale żeby udowodnić swój talent i dać dobry przykład adeptom sztuki kulinarnej, w finale powinna przygotować czekoladową replikę jaja Fabergé. Jakiekolwiek potknięcie oczywiście nie wchodzi w grę: Agata Śródka musi wykazać się perfekcjonizmem. Tymczasem przyjaciółka Agaty, Katarzyna, właścicielka urokliwego zamku w Roztoce, zamierza otworzyć swój przybytek i zaprezentować gościom idealne miejsce do spędzania wolnego czasu. Nie poradzi sobie sama, a na pewno będzie jej raźniej, kiedy pojawi się przy niej prawdziwa przyjaciółka. Agata nie może odmówić: zwłaszcza że sama potrzebuje wsparcia. Być może wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby nie zwłoki. Oto przedstawiciele przestępczego światka uznali, że nieczynne i nieodwiedzane ruiny zamku świetnie nadają się na zakopanie trupa. Gdy denat zostaje znaleziony, rusza śledztwo - obfitujące w zagadki i w silne emocje przedstawicieli prawa. Michel popada w konflikt ze wszystkimi, którzy znajdą się w jego zasięgu, mamusia konsjerża idealnie dogaduje się z Agatą i Katarzyną - a potencjalni katrupiciele czają się w pobliżu, żeby naprawić popełnione błędy i nie dać się złapać.
Małgorzata Starosta pisze komedię kryminalną, która będzie się podobać szerokiemu gronu odbiorczyń - nie trzeba gustować w gatunku, żeby dobrze się bawić. Zwłoki są tu przecież tylko dodatkiem do akcji, sposobem na wprowadzenie gwałtownych uczuć i kreatywnych pomysłów - a nie metodą popisywania się brutalnością czy mrokiem. Autorka stawia na śmiech. Wybiera silne charaktery i mocno przerysowane sylwetki. Każda postać w tej książce jest niczym wyjęta z satyr i dowcipów - to sporo ułatwia w narracji, ale też pomaga we wprowadzaniu wybuchowych scenek. Relacje między żyjącymi stają się znacznie bardziej interesujące niż wynik samego śledztwa - bardziej liczy się to, jak Agata Śródka i jej przyjaciółki poradzą sobie z nieoczekiwanymi wyzwaniami. Czasami Małgorzata Starosta wybiera dowcipy zbyt proste - ale ubarwia nimi zwyczajność w powieści, tak, żeby na pewno czytelniczki nie mogły się ani na chwilę zatrzymać w śledzeniu przygód bohaterów. "Tajemnica carycy" to zestawianie bardzo krótkich i silnie puentowanych rozdziałów z przekonującymi mimo hiperbolizacji charakterami. Czyta się tę powieść przyjemnie, to dobra odskocznia, rozrywka nieskomplikowana, za to z ładnie poprowadzoną narracją. Małgorzata Starosta dobrze panuje nad wymyślonymi postaciami, zachęca też czytelniczki do odwiedzenia miejsca, które staje się areną dziwnych wydarzeń. Nie skupia się na tworzeniu skomplikowanej intrygi, woli dobrą zabawę i towarzyskie kontakty - to spodoba się jej czytelniczkom i sprawi, że "Tajemnica carycy" będzie uwodzić odbiorczynie.
Ozdoba
Małgorzata Starosta całkiem nieźle się bawi, wyszukując kolejną aferę kryminalną w otoczeniu Agaty Śródki, niskiej i energicznej restauratorki. "Tajemnica carycy" to druga komedia kryminalna z tą bohaterką - i autorka znów zaczyna od potężnego zamieszania po to, by później tylko jeszcze bardziej dynamizować akcję. Agata Śródka nie ma ani chwili na odpoczynek czy refleksję nad minionymi wydarzeniami - dowiaduje się bowiem, że jej francuski konsjerż bez jej wiedzy i zgody zgłosił ją do programu telewizyjnego. Bohaterka będzie musiała oceniać uczestników kulinarnego show. Ale żeby udowodnić swój talent i dać dobry przykład adeptom sztuki kulinarnej, w finale powinna przygotować czekoladową replikę jaja Fabergé. Jakiekolwiek potknięcie oczywiście nie wchodzi w grę: Agata Śródka musi wykazać się perfekcjonizmem. Tymczasem przyjaciółka Agaty, Katarzyna, właścicielka urokliwego zamku w Roztoce, zamierza otworzyć swój przybytek i zaprezentować gościom idealne miejsce do spędzania wolnego czasu. Nie poradzi sobie sama, a na pewno będzie jej raźniej, kiedy pojawi się przy niej prawdziwa przyjaciółka. Agata nie może odmówić: zwłaszcza że sama potrzebuje wsparcia. Być może wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby nie zwłoki. Oto przedstawiciele przestępczego światka uznali, że nieczynne i nieodwiedzane ruiny zamku świetnie nadają się na zakopanie trupa. Gdy denat zostaje znaleziony, rusza śledztwo - obfitujące w zagadki i w silne emocje przedstawicieli prawa. Michel popada w konflikt ze wszystkimi, którzy znajdą się w jego zasięgu, mamusia konsjerża idealnie dogaduje się z Agatą i Katarzyną - a potencjalni katrupiciele czają się w pobliżu, żeby naprawić popełnione błędy i nie dać się złapać.
Małgorzata Starosta pisze komedię kryminalną, która będzie się podobać szerokiemu gronu odbiorczyń - nie trzeba gustować w gatunku, żeby dobrze się bawić. Zwłoki są tu przecież tylko dodatkiem do akcji, sposobem na wprowadzenie gwałtownych uczuć i kreatywnych pomysłów - a nie metodą popisywania się brutalnością czy mrokiem. Autorka stawia na śmiech. Wybiera silne charaktery i mocno przerysowane sylwetki. Każda postać w tej książce jest niczym wyjęta z satyr i dowcipów - to sporo ułatwia w narracji, ale też pomaga we wprowadzaniu wybuchowych scenek. Relacje między żyjącymi stają się znacznie bardziej interesujące niż wynik samego śledztwa - bardziej liczy się to, jak Agata Śródka i jej przyjaciółki poradzą sobie z nieoczekiwanymi wyzwaniami. Czasami Małgorzata Starosta wybiera dowcipy zbyt proste - ale ubarwia nimi zwyczajność w powieści, tak, żeby na pewno czytelniczki nie mogły się ani na chwilę zatrzymać w śledzeniu przygód bohaterów. "Tajemnica carycy" to zestawianie bardzo krótkich i silnie puentowanych rozdziałów z przekonującymi mimo hiperbolizacji charakterami. Czyta się tę powieść przyjemnie, to dobra odskocznia, rozrywka nieskomplikowana, za to z ładnie poprowadzoną narracją. Małgorzata Starosta dobrze panuje nad wymyślonymi postaciami, zachęca też czytelniczki do odwiedzenia miejsca, które staje się areną dziwnych wydarzeń. Nie skupia się na tworzeniu skomplikowanej intrygi, woli dobrą zabawę i towarzyskie kontakty - to spodoba się jej czytelniczkom i sprawi, że "Tajemnica carycy" będzie uwodzić odbiorczynie.
piątek, 18 lutego 2022
Lucy Maud Montgomery: Anne z Zielonych Szczytów
Marginesy, Warszawa 2022.
Na nowo
Wiele zamieszania na rynku wydawniczym zrobiło nowe tłumaczenie "Ani z Zielonego Wzgórza", książki, która i tak dzieliła społeczeństwo: jedni nie mogą jej znieść i prześledzić przygód rudowłosej sieroty, drudzy nawet w dorosłości powracają do lektury z najmłodszych lat i zatapiają się w zabawnych i wzruszających doświadczeniach bohaterki dla relaksu. Teraz swojską Anię zastępuje Anne, znikają Zielone Wzgórza - w ich miejsce pojawiają się Zielone Szczyty (co wymaga dodatkowego komentarza - bo nie chodzi o ukształtowanie terenu, a o element architektoniczny), nie ma Janki, Józi czy Mateusza - wszyscy zachowują oryginalne imiona. I na tym polega niemal cała rewolucja. Bo chociaż autorka przekładu zajęła się między innymi skrupulatnym sprawdzeniem, jaka flora pojawiała się w otoczeniu Anne - i częstuje czytelników detalami przyrodniczymi - to przecież nie wprowadza rewolucji w samej fabule. Co więcej: mnóstwo sformułowań i zwrotów kojarzonych ze "starej" wersji powieści i tutaj powraca, więc naprawdę nie ma wielkiego problemu z odejściem od tego, co zapamiętane przez odbiorczynie (zwłaszcza te sentymentalnie nastawione do "Ani z Zielonego Wzgórza" i na wszelki wypadek bijące na alarm przed przeczytaniem nowej wersji tłumaczenia).
Anna Bańkowska mocno przywiązuje się do koncepcji pozostawiania oryginalnych nazw i imion, ale wcale nie jest to zabieg, który wydaje się konieczny. Przywiązuje się do przymiotnika "avonleaski", dość często go używa. Zastępuje krople walerianowe tajemniczo brzmiącą anodyną. I unika komentarzy dodawanych do wypowiedzi w dialogach. W efekcie pobrzmiewają niektóre frazy jak urwane, filmowe, a nie powieściowe. Trochę zaburza melodyjność tekstu, kiedy wprowadza do świata Anne - mimo wszystko mocno staromodnego - dzisiejsze kolokwializmy ("kiecki" czy "lale" niespecjalnie przekonują, nawet jeśli chodzi o podkreślenie ładunku emocjonalnego, którego w neutralnych synonimach nie ma). Nie zmienia autorka przekładu wszystkiego, co dawne - wręcz ma się wrażenie, że niektóre frazy tak mocno wgryzły się w jej świadomość, że nie stara się wynajdować innych odpowiedników niż te znane. Zdarza się, że pojawiają się fragmenty chropowate, trochę niedopracowane (motyw mylenia podmiotu domyślnego to już zmora naszych czasów i tu też się niestety da wskazać nonszalancję w tym zakresie), zdarza się, że narracja nie brzmi tak melodyjnie - i tu powrócić musi dyskusja na temat wierności i piękna przekładów. Na pewno Anna Bańkowska wywołała niespodziewanie dużą dyskusję na temat klasyki - jednak "Anne z Zielonych Szczytów" wcale nie jawi się jako wersja przełomowa czy odrzucająca tradycje. Owszem, jeśli ktoś zna na pamięć starą "Anię" i cytuje ją wyrwany ze snu w środku nocy, może być momentami rozczarowany - ale nie jest to aż tak wywrotowa publikacja, jak można by się spodziewać po rozgłosie, który uzyskała. A że poprzednie wersje przekładów nie znikają wcale z rynku, problem mogą mieć jedynie rodzice maluchów, które muszą książkę czytać i przerabiać na lekcjach - to w dzieci uderzą zmiany w onomastyce.
Na nowo
Wiele zamieszania na rynku wydawniczym zrobiło nowe tłumaczenie "Ani z Zielonego Wzgórza", książki, która i tak dzieliła społeczeństwo: jedni nie mogą jej znieść i prześledzić przygód rudowłosej sieroty, drudzy nawet w dorosłości powracają do lektury z najmłodszych lat i zatapiają się w zabawnych i wzruszających doświadczeniach bohaterki dla relaksu. Teraz swojską Anię zastępuje Anne, znikają Zielone Wzgórza - w ich miejsce pojawiają się Zielone Szczyty (co wymaga dodatkowego komentarza - bo nie chodzi o ukształtowanie terenu, a o element architektoniczny), nie ma Janki, Józi czy Mateusza - wszyscy zachowują oryginalne imiona. I na tym polega niemal cała rewolucja. Bo chociaż autorka przekładu zajęła się między innymi skrupulatnym sprawdzeniem, jaka flora pojawiała się w otoczeniu Anne - i częstuje czytelników detalami przyrodniczymi - to przecież nie wprowadza rewolucji w samej fabule. Co więcej: mnóstwo sformułowań i zwrotów kojarzonych ze "starej" wersji powieści i tutaj powraca, więc naprawdę nie ma wielkiego problemu z odejściem od tego, co zapamiętane przez odbiorczynie (zwłaszcza te sentymentalnie nastawione do "Ani z Zielonego Wzgórza" i na wszelki wypadek bijące na alarm przed przeczytaniem nowej wersji tłumaczenia).
Anna Bańkowska mocno przywiązuje się do koncepcji pozostawiania oryginalnych nazw i imion, ale wcale nie jest to zabieg, który wydaje się konieczny. Przywiązuje się do przymiotnika "avonleaski", dość często go używa. Zastępuje krople walerianowe tajemniczo brzmiącą anodyną. I unika komentarzy dodawanych do wypowiedzi w dialogach. W efekcie pobrzmiewają niektóre frazy jak urwane, filmowe, a nie powieściowe. Trochę zaburza melodyjność tekstu, kiedy wprowadza do świata Anne - mimo wszystko mocno staromodnego - dzisiejsze kolokwializmy ("kiecki" czy "lale" niespecjalnie przekonują, nawet jeśli chodzi o podkreślenie ładunku emocjonalnego, którego w neutralnych synonimach nie ma). Nie zmienia autorka przekładu wszystkiego, co dawne - wręcz ma się wrażenie, że niektóre frazy tak mocno wgryzły się w jej świadomość, że nie stara się wynajdować innych odpowiedników niż te znane. Zdarza się, że pojawiają się fragmenty chropowate, trochę niedopracowane (motyw mylenia podmiotu domyślnego to już zmora naszych czasów i tu też się niestety da wskazać nonszalancję w tym zakresie), zdarza się, że narracja nie brzmi tak melodyjnie - i tu powrócić musi dyskusja na temat wierności i piękna przekładów. Na pewno Anna Bańkowska wywołała niespodziewanie dużą dyskusję na temat klasyki - jednak "Anne z Zielonych Szczytów" wcale nie jawi się jako wersja przełomowa czy odrzucająca tradycje. Owszem, jeśli ktoś zna na pamięć starą "Anię" i cytuje ją wyrwany ze snu w środku nocy, może być momentami rozczarowany - ale nie jest to aż tak wywrotowa publikacja, jak można by się spodziewać po rozgłosie, który uzyskała. A że poprzednie wersje przekładów nie znikają wcale z rynku, problem mogą mieć jedynie rodzice maluchów, które muszą książkę czytać i przerabiać na lekcjach - to w dzieci uderzą zmiany w onomastyce.
czwartek, 17 lutego 2022
Stephane Garnier: Żyć jak Mały Książę
Prószyński i S-ka, Warszawa 2022.
Radość życia
Stephane Garnier wybrał sobie już na wstępie sposób przyciągnięcia czytelniczek do poradnika dotyczącego samorozwoju. "Żyć jak Mały Książę" to podążanie za klasyczną historią (która, notabene, ostatnio na rynku w wielu komentarzach dała o sobie znać). "Mały Książę" jest uniwersalny - i sam w sobie stanowi wskazówkę co do tego, jak cieszyć się każdą chwilą i jak zachować umiejętność dziecięcego obserwowania świata. Jednak jeśli ktoś potrzebuje wskazówek bardziej czytelnych i materiału do przemyślenia - może spokojnie wykorzystać podpowiedzi Garniera.
Autor stawia na zwięzłość i jednoczesne rozrzedzanie poleceń. Wprowadza krótkie rozdziały, do których czytelniczki próbuje przyciągnąć za pomocą osobistych wyznań - sięga do swoich doświadczeń po to, żeby autobiograficznymi motywami zaprosić do lektury i do udziału w opowieści. Buduje sobie więź z odbiorczyniami - sugeruje im, że każdy ma swoje słabości i że nie zawsze porady będą skuteczne - ale zawsze warto walczyć o ich wcielanie w życie. Przewodnikiem po tej publikacji ma być Mały Książę, którego złote myśli i wskazówki powracają w formie cytatów, ale i nawiązań do książki. Autor przypomina też odbiorczyniom, czego sam się z "Małego Księcia" nauczył - i nie robi tego w celu rozreklamowania pozycji, która reklamy nie potrzebuje, a po to, by wskazać płaszczyznę porozumienia. Wybiera scenki niemal oczywiste - i interpretuje je (bez poszukiwania wywrotowych koncepcji: dodaje po prostu omówienia). Jest tu całkiem sporo motywów oczywistych, przekonujących - bo też i nienadających się do zakwestionowania. Garnier rezygnuje z przesadnej erudycyjności czy z hermetycznych komentarzy - zależy mu na tym, żeby dotrzeć do szerokiego grona odbiorczyń. Zestawia ten autor postrzeganie rzeczywistości przez dorosłych i przez dzieci i pokazuje zalety różnych podejść. Chce, żeby czytelniczki jak najwięcej z dziecka w sobie ocaliły - naświetla metody i zachowania, które teoretycznie są dziecinnie proste, ale w praktyce - trzeba o ich znaczeniu przypomnieć.
Jest to trochę tomik motywacyjny, wypełniony zwrotami do czytelników - i wyjaśnieniami wszędzie tam, gdzie mogłyby się pojawić wątpliwości. Trudno po "Żyć jak Mały Książę" oczekiwać wywrotowych tez i podpowiedzi, które należałoby dokładnie przeanalizować. Wszystko ma przychodzić bez większego wysiłku, ma się dać wprowadzić w życie niemal natychmiast - a nawiązanie do lubianej lektury pomaga w przekonywaniu nieprzekonanych. Autor chętnie sięga po pytania retoryczne i po wykrzyknienia, zależy mu na tym, żeby nasycić tekst energią i perswazjami, utrzymywać czytelniczki w świadomości, że łatwo da się zaradzić problemom. O ile "Mały Książę" to opowieść wielopoziomowa i uniwersalna, nie znudzi się czytelnikom, o tyle "Żyć jak Mały Książę" to jedynie przypis motywacyjno-coachingowy, zestaw wskazówek dla tych odbiorczyń, które potrzebują omówienia oczywistości. Kto obserwuje rynek poradników motywacyjnych, wie, że trzeba pomysłu, żeby się wybić i zwrócić na siebie uwagę. Garnier pomysł ma i konsekwentnie go realizuje.
Radość życia
Stephane Garnier wybrał sobie już na wstępie sposób przyciągnięcia czytelniczek do poradnika dotyczącego samorozwoju. "Żyć jak Mały Książę" to podążanie za klasyczną historią (która, notabene, ostatnio na rynku w wielu komentarzach dała o sobie znać). "Mały Książę" jest uniwersalny - i sam w sobie stanowi wskazówkę co do tego, jak cieszyć się każdą chwilą i jak zachować umiejętność dziecięcego obserwowania świata. Jednak jeśli ktoś potrzebuje wskazówek bardziej czytelnych i materiału do przemyślenia - może spokojnie wykorzystać podpowiedzi Garniera.
Autor stawia na zwięzłość i jednoczesne rozrzedzanie poleceń. Wprowadza krótkie rozdziały, do których czytelniczki próbuje przyciągnąć za pomocą osobistych wyznań - sięga do swoich doświadczeń po to, żeby autobiograficznymi motywami zaprosić do lektury i do udziału w opowieści. Buduje sobie więź z odbiorczyniami - sugeruje im, że każdy ma swoje słabości i że nie zawsze porady będą skuteczne - ale zawsze warto walczyć o ich wcielanie w życie. Przewodnikiem po tej publikacji ma być Mały Książę, którego złote myśli i wskazówki powracają w formie cytatów, ale i nawiązań do książki. Autor przypomina też odbiorczyniom, czego sam się z "Małego Księcia" nauczył - i nie robi tego w celu rozreklamowania pozycji, która reklamy nie potrzebuje, a po to, by wskazać płaszczyznę porozumienia. Wybiera scenki niemal oczywiste - i interpretuje je (bez poszukiwania wywrotowych koncepcji: dodaje po prostu omówienia). Jest tu całkiem sporo motywów oczywistych, przekonujących - bo też i nienadających się do zakwestionowania. Garnier rezygnuje z przesadnej erudycyjności czy z hermetycznych komentarzy - zależy mu na tym, żeby dotrzeć do szerokiego grona odbiorczyń. Zestawia ten autor postrzeganie rzeczywistości przez dorosłych i przez dzieci i pokazuje zalety różnych podejść. Chce, żeby czytelniczki jak najwięcej z dziecka w sobie ocaliły - naświetla metody i zachowania, które teoretycznie są dziecinnie proste, ale w praktyce - trzeba o ich znaczeniu przypomnieć.
Jest to trochę tomik motywacyjny, wypełniony zwrotami do czytelników - i wyjaśnieniami wszędzie tam, gdzie mogłyby się pojawić wątpliwości. Trudno po "Żyć jak Mały Książę" oczekiwać wywrotowych tez i podpowiedzi, które należałoby dokładnie przeanalizować. Wszystko ma przychodzić bez większego wysiłku, ma się dać wprowadzić w życie niemal natychmiast - a nawiązanie do lubianej lektury pomaga w przekonywaniu nieprzekonanych. Autor chętnie sięga po pytania retoryczne i po wykrzyknienia, zależy mu na tym, żeby nasycić tekst energią i perswazjami, utrzymywać czytelniczki w świadomości, że łatwo da się zaradzić problemom. O ile "Mały Książę" to opowieść wielopoziomowa i uniwersalna, nie znudzi się czytelnikom, o tyle "Żyć jak Mały Książę" to jedynie przypis motywacyjno-coachingowy, zestaw wskazówek dla tych odbiorczyń, które potrzebują omówienia oczywistości. Kto obserwuje rynek poradników motywacyjnych, wie, że trzeba pomysłu, żeby się wybić i zwrócić na siebie uwagę. Garnier pomysł ma i konsekwentnie go realizuje.
środa, 16 lutego 2022
Mika Modrzyńska: Styczniowa letnia noc
Media Rodzina, Poznań 2022.
Urok wolności
Mika Modrzyńska pożeniła chick lit z literaturą erotyczną - "Styczniowa letnia noc" to lekkie babskie czytadło dla szerokiego grona młodych czytelniczek. Akcja zaczyna się w punkcie, który wydaje się wręcz obowiązkowy w powieściach obyczajowych z ostatnich lat: oto Zuza przekonuje się, że jej narzeczony wcale nie zamierza dzielić z nią życia. Co więcej - na myśl o zbliżającym się ślubie wpada w panikę i rozstaje się z ukochaną przy świadkach. Zuza wie już, że na Mikołaja nie będzie mogła liczyć. Automatycznie więc postanawia coś w swoim życiu zmienić - żeby pogodzić się z sytuacją, przyjmuje zaproszenie najlepszej przyjaciółki, Oli - na Nową Zelandię. Udaje się tam nie tylko po to, by lizać rany po nieudanym związku. Zuza przekonuje się, że do tej pory była bardzo zachowawcza i rezygnowała z wielu przyjemności tylko dla własnej wygody. Teraz nie ma już nic do stracenia: facet jej nie rzuci, rozstał się z nią w najbrzydszy możliwy sposób - pora zatem wprowadzić zmiany. Nowa Zelandia jest idealnym miejscem do tego, by zaszaleć. A ponieważ Zuza trafia tam na sylwestra - to kolejny powód do spróbowania czegoś innego. Okazja nadarza się błyskawicznie, bo w Nowej Zelandii Zuzę wita Simon. Mężczyzna o ciele boga, seksowny i idealny na chwilę zapomnienia. Simon to chodzący ideał: niczego nie wymaga, stanowi przeciwieństwo Mikołaja, nie można się z nim nudzić i, co najważniejsze, uwodzi Zuzę bardzo umiejętnie. I chociaż wszyscy wokół ostrzegają kobietę, że jej wybranek to rasowy uwodziciel i człowiek, który podrywa wszystkie kobiety, a związek rozpadł mu się przez skłonność do zdrad - Zuza nie zamierza się tym przejmować. Chce korzystać z życia i decyduje się na relację niezobowiązującą, opierającą się przede wszystkim na seksie.
W zasadzie Zuza dzieli się niemal wyłącznie emocjami związanymi z bliskością Simona. Mika Modrzyńska nie stara się przesadnie komplikować akcji: pozwala bohaterce na znalezienie pracy w Nowej Zelandii (opieka nad dziećmi) i na prowadzenie bujnego życia towarzyskiego (spotkania z dawno niewidzianą przyjaciółką i grupą jej znajomych należą do obowiązkowych zagadnień i przerywników w scenach zbliżeń). Co ciekawe, Mika Modrzyńska nie chce, żeby jej bohaterka uzależniła się od kolejnego faceta: Simon ma być tylko klinem na nieszczęśliwą miłość, to Zuza ma nadawać ton relacji i dyktować warunki. Kobieta nie przyjmuje do wiadomości, że otoczenie może oceniać Simona mylnie - zakłada, że znajomi mają rację, sama siebie chroni zatem przed odrzuceniem za sprawą licznych zastrzeżeń i uciekania od zauroczenia. Autorka nie szuka zaskoczeń, chyba że za takie uznać rezygnację z wielkiej miłości: próbuje uciekać od uczuć na rzecz podkreślania zabawy fizyczną bliskością. Jednak w pewnym momencie musi wrócić do bezpiecznych kolein i postawić na rozwiązania, które nie rozczarują odbiorczyń. "Styczniowa letnia noc" to prosta historia ze sporą dawką erotyzmu.
Urok wolności
Mika Modrzyńska pożeniła chick lit z literaturą erotyczną - "Styczniowa letnia noc" to lekkie babskie czytadło dla szerokiego grona młodych czytelniczek. Akcja zaczyna się w punkcie, który wydaje się wręcz obowiązkowy w powieściach obyczajowych z ostatnich lat: oto Zuza przekonuje się, że jej narzeczony wcale nie zamierza dzielić z nią życia. Co więcej - na myśl o zbliżającym się ślubie wpada w panikę i rozstaje się z ukochaną przy świadkach. Zuza wie już, że na Mikołaja nie będzie mogła liczyć. Automatycznie więc postanawia coś w swoim życiu zmienić - żeby pogodzić się z sytuacją, przyjmuje zaproszenie najlepszej przyjaciółki, Oli - na Nową Zelandię. Udaje się tam nie tylko po to, by lizać rany po nieudanym związku. Zuza przekonuje się, że do tej pory była bardzo zachowawcza i rezygnowała z wielu przyjemności tylko dla własnej wygody. Teraz nie ma już nic do stracenia: facet jej nie rzuci, rozstał się z nią w najbrzydszy możliwy sposób - pora zatem wprowadzić zmiany. Nowa Zelandia jest idealnym miejscem do tego, by zaszaleć. A ponieważ Zuza trafia tam na sylwestra - to kolejny powód do spróbowania czegoś innego. Okazja nadarza się błyskawicznie, bo w Nowej Zelandii Zuzę wita Simon. Mężczyzna o ciele boga, seksowny i idealny na chwilę zapomnienia. Simon to chodzący ideał: niczego nie wymaga, stanowi przeciwieństwo Mikołaja, nie można się z nim nudzić i, co najważniejsze, uwodzi Zuzę bardzo umiejętnie. I chociaż wszyscy wokół ostrzegają kobietę, że jej wybranek to rasowy uwodziciel i człowiek, który podrywa wszystkie kobiety, a związek rozpadł mu się przez skłonność do zdrad - Zuza nie zamierza się tym przejmować. Chce korzystać z życia i decyduje się na relację niezobowiązującą, opierającą się przede wszystkim na seksie.
W zasadzie Zuza dzieli się niemal wyłącznie emocjami związanymi z bliskością Simona. Mika Modrzyńska nie stara się przesadnie komplikować akcji: pozwala bohaterce na znalezienie pracy w Nowej Zelandii (opieka nad dziećmi) i na prowadzenie bujnego życia towarzyskiego (spotkania z dawno niewidzianą przyjaciółką i grupą jej znajomych należą do obowiązkowych zagadnień i przerywników w scenach zbliżeń). Co ciekawe, Mika Modrzyńska nie chce, żeby jej bohaterka uzależniła się od kolejnego faceta: Simon ma być tylko klinem na nieszczęśliwą miłość, to Zuza ma nadawać ton relacji i dyktować warunki. Kobieta nie przyjmuje do wiadomości, że otoczenie może oceniać Simona mylnie - zakłada, że znajomi mają rację, sama siebie chroni zatem przed odrzuceniem za sprawą licznych zastrzeżeń i uciekania od zauroczenia. Autorka nie szuka zaskoczeń, chyba że za takie uznać rezygnację z wielkiej miłości: próbuje uciekać od uczuć na rzecz podkreślania zabawy fizyczną bliskością. Jednak w pewnym momencie musi wrócić do bezpiecznych kolein i postawić na rozwiązania, które nie rozczarują odbiorczyń. "Styczniowa letnia noc" to prosta historia ze sporą dawką erotyzmu.
wtorek, 15 lutego 2022
Marlon James: Czarny lampart, czerwony wilk
Echa, Warszawa 2021.
Poszukiwania
W tej powieści nic nie może być oczywiste. Tylko tyle, że zaginęło dziecko i na poszukiwania wyrusza Tropiciel - wraz z rozmaitymi przewodnikami, którzy rozumieją świat z pogranicza jawy i snu, wierzeń i wątpliwości. Tropiciel przemierza szlaki, narażając się na wciąż nowe niebezpieczeństwa i tylko hasło "pierdolić bogów" powraca jak ponury refren pokazujący jednocześnie wszechmocność bohatera i jego bezradność w obliczu działań sił wyższych. Marlon James nie zamierza czytelników rozpieszczać. Podsuwa im monumentalną powieść, olbrzymią rozmiarami, ale nie dość przesyconą wydarzeniami, w dużej części opartą na prostych dialogach, w których nieoczywiste wychodzi na pierwszy plan. Nie ma jak ominąć kłopotów, bo zwiastuje je wszystko. Do tego śmierć miesza się ciągle z pożądaniem - i w obliczu tych zjawisk blednie wątek kryminalny. Tak naprawdę nie ma znaczenia ani anonimowe zaginione dziecko, ani demony, które mogą opętać nie tylko najmłodszych. Ma znaczenie wyłącznie droga - w wersji literackiej. Droga, która jest jednocześnie celem i metodą.
Marlon James bardzo dużo od swoich czytelników wymaga, chociaż stwarza pozory powieści fantasy. Unika jednak gatunkowych schematów, poszukuje raczej nowych środków wyrazu, próbuje zaskoczyć odbiorców i zmusić ich do przewartościowań lekturowych. Eksperyment, który oferuje, nie wszystkim przypadnie do gustu - między innymi za sprawą rozmycia treści. Wprawdzie dość przekonująco wypada autor, kiedy usiłuje nakreślać relacje wśród przedstawicieli prymitywnych kultur, jest w stanie całkiem nieźle zaprezentować inność dzikości - ale w pewnym momencie czytelnikom zabraknie uzasadnienia dla dalszej lektury. Sprawność warsztatowa to jedno - ale powraca wrażenie, że Marlon James ukrywa tym brak rozwiązań w samej treści. Potrafi oczarować motywami z wierzeń i programową naiwnością części postaci, łatwo manewruje między światem realnym i tym wyobraźniowym, stanowiącym podstawę do tworzenia się ludowych religii, ale gubi po drodze sensy i dosłowności. W "Czarnym Lamparcie, Czerwonym Wilku" to czary przejmują część wyjaśnień - automatycznie trudniej będzie czytelnikom przejść do świata przedstawionego. Chyba że skoncentrują się na samej melodii języka, na przaśności części komentarzy i na celności w omawianiu zjawisk charakterystycznych dla prymitywnych ludów. Jest to powieść rozłożysta i trudna - a jednocześnie magnetyczna, jeśli ktoś ceni sobie nieoczywiste rozwiązania i niespodzianki wywoływane przez czystą kreację. Co ciekawe, autor utrzymuje rytm poppowieści, nie stara się uwodzić czytelników słowem - wprawdzie odrobinę modyfikuje języki kolejnych części tomu (każda ma rzucić nowe światło na śledztwo), ale najbardziej interesuje go pulsujący rytm książki. Żeby go uzyskać, tworzy zatem historię płynną i magmową. Specyficzny to tekst i na pewno momentami rozdrażni czytelników, ale jednocześnie budzi podziw dla sprawności stylistycznej autora i pomysłów.
Poszukiwania
W tej powieści nic nie może być oczywiste. Tylko tyle, że zaginęło dziecko i na poszukiwania wyrusza Tropiciel - wraz z rozmaitymi przewodnikami, którzy rozumieją świat z pogranicza jawy i snu, wierzeń i wątpliwości. Tropiciel przemierza szlaki, narażając się na wciąż nowe niebezpieczeństwa i tylko hasło "pierdolić bogów" powraca jak ponury refren pokazujący jednocześnie wszechmocność bohatera i jego bezradność w obliczu działań sił wyższych. Marlon James nie zamierza czytelników rozpieszczać. Podsuwa im monumentalną powieść, olbrzymią rozmiarami, ale nie dość przesyconą wydarzeniami, w dużej części opartą na prostych dialogach, w których nieoczywiste wychodzi na pierwszy plan. Nie ma jak ominąć kłopotów, bo zwiastuje je wszystko. Do tego śmierć miesza się ciągle z pożądaniem - i w obliczu tych zjawisk blednie wątek kryminalny. Tak naprawdę nie ma znaczenia ani anonimowe zaginione dziecko, ani demony, które mogą opętać nie tylko najmłodszych. Ma znaczenie wyłącznie droga - w wersji literackiej. Droga, która jest jednocześnie celem i metodą.
Marlon James bardzo dużo od swoich czytelników wymaga, chociaż stwarza pozory powieści fantasy. Unika jednak gatunkowych schematów, poszukuje raczej nowych środków wyrazu, próbuje zaskoczyć odbiorców i zmusić ich do przewartościowań lekturowych. Eksperyment, który oferuje, nie wszystkim przypadnie do gustu - między innymi za sprawą rozmycia treści. Wprawdzie dość przekonująco wypada autor, kiedy usiłuje nakreślać relacje wśród przedstawicieli prymitywnych kultur, jest w stanie całkiem nieźle zaprezentować inność dzikości - ale w pewnym momencie czytelnikom zabraknie uzasadnienia dla dalszej lektury. Sprawność warsztatowa to jedno - ale powraca wrażenie, że Marlon James ukrywa tym brak rozwiązań w samej treści. Potrafi oczarować motywami z wierzeń i programową naiwnością części postaci, łatwo manewruje między światem realnym i tym wyobraźniowym, stanowiącym podstawę do tworzenia się ludowych religii, ale gubi po drodze sensy i dosłowności. W "Czarnym Lamparcie, Czerwonym Wilku" to czary przejmują część wyjaśnień - automatycznie trudniej będzie czytelnikom przejść do świata przedstawionego. Chyba że skoncentrują się na samej melodii języka, na przaśności części komentarzy i na celności w omawianiu zjawisk charakterystycznych dla prymitywnych ludów. Jest to powieść rozłożysta i trudna - a jednocześnie magnetyczna, jeśli ktoś ceni sobie nieoczywiste rozwiązania i niespodzianki wywoływane przez czystą kreację. Co ciekawe, autor utrzymuje rytm poppowieści, nie stara się uwodzić czytelników słowem - wprawdzie odrobinę modyfikuje języki kolejnych części tomu (każda ma rzucić nowe światło na śledztwo), ale najbardziej interesuje go pulsujący rytm książki. Żeby go uzyskać, tworzy zatem historię płynną i magmową. Specyficzny to tekst i na pewno momentami rozdrażni czytelników, ale jednocześnie budzi podziw dla sprawności stylistycznej autora i pomysłów.
poniedziałek, 14 lutego 2022
Paweł Ochman: Kasze w roślinnej kuchni regionalnej
Marginesy, Warszawa 2022.
Smaki
Paweł Ochman wkracza na rynek z kolejną książką - sprawia wręcz wrażenie, jakby celowo dawkował odbiorcom przepisy gromadzone na festiwalach smaków i podczas podróży po kraju. Nie oznacza to, że pozostawia niedosyt, wręcz przeciwnie: każda jego książka jest wypełniona przepisami po brzegi: różnorodne propozycje zadowolą smakoszy i pokażą bogactwo kulinarne różnych regionów. Tym razem Paweł Ochman sięga po temat kasz, uznając, że niesłusznie zostały zapomniane - czy wyparte przez ziemniaki z dań nie tylko obiadowych. Tymczasem kuchnie regionalne ratują tradycje i potrawy: autor gromadzi ciekawe przepisy i pokazuje, jak wpisują się one w przeszłość różnych stron Polski. Rys historyczny i omówienie różnych rodzajów kasz - tych najbardziej popularnych w Polsce - to zestaw obowiązkowy, wyjaśnienie i zachęta do próbowania nowych potraw. Paweł Ochman następnie dzieli książkę ze względu na wybrane rodzaje kasz. Mógłby wprawdzie postawić na klasyczne rozwiązania i przyporządkowanie dań do ich przeznaczenia (przekąski, dania obiadowe, kasze w zupach, kasze w deserach itp.), jednak to na dłuższą metę okazałoby się nudne dla odbiorców, w dodatku - należy jeszcze pamiętać o kolejnym grupowaniu potraw ze względu na miejsce pochodzenia. Tu rytm nadają kasze - w końcu autor zamierza przekonać użytkowników tej książki do różnych rodzajów kasz - a najłatwiej tego dokona przez wskazywanie, ile można z nich zrobić. Za każdym razem autor dzieli się z odbiorcami sposobem odkrycia potrawy, czasami - własne próby przygotowania dań. Komentuje własne poprawki lub uwagi, które otrzymał od pań z kół gospodyń. Jeśli znajdzie fachowe podpowiedzi - przemyca je we wprowadzeniach. Podrzuca też metody na urozmaicenie smaku, przypomina, jakich potraw szukać na festiwalach smaków. Bywa, że rozwiewa wątpliwości dotyczące tradycji. Wydaje się, że szuka bez przerwy superlatyw, którymi może zachwalać i reklamować kasze w regionalnych wydaniach. Dba o to, żeby czytelników zachęcać do testowania smaków - kasze pomagają urozmaicić jadłospis i dają szansę na zdrowe gotowanie. "Kasze w roślinnej kuchni regionalnej" to propozycja zawierająca także modyfikacje tradycyjnych przepisów - dostosowanie ich do bezmięsnych potraw. Trudno powiedzieć, czy czytelników ucieszą potrawy "świąteczne", te, które pokazują bogactwo lokalnych smaków, czy też - kasze na słodko, nieco dzisiaj zapomniane - mnóstwo jest propozycji, które intrygują i zachęcają do eksperymentowania w ramach różnych posiłków.
Same przepisy oczywiście należą do standardowych: autor ucieka od wskazywania stopnia trudności czy czasu przygotowania potrawy, podaje po prostu listę składników i sposób przyrządzenia dania - stawiając na konkretne miary i wartości, nie ma tu miejsca na gotowanie "na oko" i doprawianie według uznania. Wszystko po to, żeby jak najpełniej odwzorowywać tradycyjne smaki. Paweł Ochman dodaje też apetyczne zdjęcia, dzięki którym łatwiej przekonać się do kucharzenia. "Kasze w roślinnej kuchni regionalnej" to ładnie przygotowana publikacja, która przyda się w kuchni.
Smaki
Paweł Ochman wkracza na rynek z kolejną książką - sprawia wręcz wrażenie, jakby celowo dawkował odbiorcom przepisy gromadzone na festiwalach smaków i podczas podróży po kraju. Nie oznacza to, że pozostawia niedosyt, wręcz przeciwnie: każda jego książka jest wypełniona przepisami po brzegi: różnorodne propozycje zadowolą smakoszy i pokażą bogactwo kulinarne różnych regionów. Tym razem Paweł Ochman sięga po temat kasz, uznając, że niesłusznie zostały zapomniane - czy wyparte przez ziemniaki z dań nie tylko obiadowych. Tymczasem kuchnie regionalne ratują tradycje i potrawy: autor gromadzi ciekawe przepisy i pokazuje, jak wpisują się one w przeszłość różnych stron Polski. Rys historyczny i omówienie różnych rodzajów kasz - tych najbardziej popularnych w Polsce - to zestaw obowiązkowy, wyjaśnienie i zachęta do próbowania nowych potraw. Paweł Ochman następnie dzieli książkę ze względu na wybrane rodzaje kasz. Mógłby wprawdzie postawić na klasyczne rozwiązania i przyporządkowanie dań do ich przeznaczenia (przekąski, dania obiadowe, kasze w zupach, kasze w deserach itp.), jednak to na dłuższą metę okazałoby się nudne dla odbiorców, w dodatku - należy jeszcze pamiętać o kolejnym grupowaniu potraw ze względu na miejsce pochodzenia. Tu rytm nadają kasze - w końcu autor zamierza przekonać użytkowników tej książki do różnych rodzajów kasz - a najłatwiej tego dokona przez wskazywanie, ile można z nich zrobić. Za każdym razem autor dzieli się z odbiorcami sposobem odkrycia potrawy, czasami - własne próby przygotowania dań. Komentuje własne poprawki lub uwagi, które otrzymał od pań z kół gospodyń. Jeśli znajdzie fachowe podpowiedzi - przemyca je we wprowadzeniach. Podrzuca też metody na urozmaicenie smaku, przypomina, jakich potraw szukać na festiwalach smaków. Bywa, że rozwiewa wątpliwości dotyczące tradycji. Wydaje się, że szuka bez przerwy superlatyw, którymi może zachwalać i reklamować kasze w regionalnych wydaniach. Dba o to, żeby czytelników zachęcać do testowania smaków - kasze pomagają urozmaicić jadłospis i dają szansę na zdrowe gotowanie. "Kasze w roślinnej kuchni regionalnej" to propozycja zawierająca także modyfikacje tradycyjnych przepisów - dostosowanie ich do bezmięsnych potraw. Trudno powiedzieć, czy czytelników ucieszą potrawy "świąteczne", te, które pokazują bogactwo lokalnych smaków, czy też - kasze na słodko, nieco dzisiaj zapomniane - mnóstwo jest propozycji, które intrygują i zachęcają do eksperymentowania w ramach różnych posiłków.
Same przepisy oczywiście należą do standardowych: autor ucieka od wskazywania stopnia trudności czy czasu przygotowania potrawy, podaje po prostu listę składników i sposób przyrządzenia dania - stawiając na konkretne miary i wartości, nie ma tu miejsca na gotowanie "na oko" i doprawianie według uznania. Wszystko po to, żeby jak najpełniej odwzorowywać tradycyjne smaki. Paweł Ochman dodaje też apetyczne zdjęcia, dzięki którym łatwiej przekonać się do kucharzenia. "Kasze w roślinnej kuchni regionalnej" to ładnie przygotowana publikacja, która przyda się w kuchni.
niedziela, 13 lutego 2022
Michał Rusinek: Podbipięta, czyli co się kryje w nazwiskach
Znak, Kraków 2022.
Kto jest kim
Dla Michała Rusinka nie ma rzeczy niemożliwych: nawet opowieść o nazwiskach potrafi przekuć w coś atrakcyjnego dla młodych czytelników (a gdyby dzieciom towarzyszyli w lekturze rodzice, również będą usatysfakcjonowani). Książka "Podbipięta, czyli co się kryje w nazwiskach" płynie z naturalnego zainteresowania najmłodszych najbliższym otoczeniem. Kiedy kilkulatki zaczynają zadawać pytania dotyczące zasłyszanych słów, w pewnym momencie mogą zastanowić się też nad określeniami, które charakteryzują każdego człowieka z osobna. I tu z pomocą przychodzi Michał Rusinek, który dowcipnie, skrótowo i bardzo rzeczowo wyjaśnia, skąd biorą się nazwiska. Oczywiście nie omówi wszystkich, z jakimi spotkają się odbiorcy - ale pokaże, jakie mechanizmy najczęściej pozwalały na tworzenie nazwisk lub przydomków, jakie treści są zakodowane w nazwiskach i - co można z nich wyczytać.
Nazwiska grupuje autor w kilku przejrzystych rozdziałach: pokazuje, jakie miana mogły zostać stworzone od imion lub od imion rodziców, kiedy decydowano się na takie formy i jakie znaczenia "dodatkowe" niosły. Przytacza przykłady nazwisk pochodzących od słów w obcych językach. Nie zabraknie nazwisk mających swoje źródło w wykonywanym zawodzie (to znowu okazja do przyjrzenia się dawnym zajęciom i nieistniejącym już sposobom na życie). Michał Rusinek tłumaczy, kiedy nazwisko wywodziło się od przezwiska, a kiedy - od przedmiotu lub części ciała. Wylicza zakodowane w nazwiskach zwierzęta i rośliny, analizuje też nazwiska złożone, czyli słowa, które powstały na skutek zbitek wyrazowych: a to nie koniec przygód detektywistycznych. Całość wieńczy krótka opowieść o przydomkach. Najpierw autor wyjaśnia, co kierowało twórcami nazwiska - podaje proste wytłumaczenie dla całej grupy nazwisk. Później przytacza szereg przykładów z krótkimi omówieniami: sięga po te najbardziej popularne i po znane z przestrzeni publicznej (między innymi kultury i polityki). To sprawia, że dzieci mogą odnaleźć w książce nazwiska swoje i znajomych, ale też - postaci, o których gdzieś mogły usłyszeć. Czasami nazwisko, które na pierwszy rzut oka wydaje się po prostu "dziwnym" słowem, bez jakichkolwiek odniesień do pozaonomastycznej rzeczywistości, zyskuje nowe znaczenie i zamienia się w ciekawostkę językową. To zachęca odbiorców do uważnego przyglądania się otoczeniu, do sprawdzania, jakie sensy można wyczytać ze słów, które w ogóle nie kojarzyły się z czymś realnym. Michał Rusinek pisze dowcipnie, inteligentnie i bez infantylizowania. Szanuje swoich czytelników, pozwala im na przeżycie ciekawej lekturowej przygody. Nie zanudza - stawia na zwięzłość i na konkrety, można tę książkę studiować przez korzystanie z indeksu i sprawdzanie wyjaśnień określonych nazwisk - ale łatwo jest się wciągnąć w opowieść i śledzić kolejne komentarze.
Oczywiście na przyjemność odbioru książki wpływ mają także ilustracje Joanny Rusinek, która - jak zawsze - popisuje się poczuciem humoru w obrazkach. Stawia na kolory i wyraziste sylwetki, sięga do postaci bajkowych i do karykatur, bez trudu wykorzystuje znaczenia z tekstu i przekuwa je na interesujące scenki, które przykuwają wzrok.
Kto jest kim
Dla Michała Rusinka nie ma rzeczy niemożliwych: nawet opowieść o nazwiskach potrafi przekuć w coś atrakcyjnego dla młodych czytelników (a gdyby dzieciom towarzyszyli w lekturze rodzice, również będą usatysfakcjonowani). Książka "Podbipięta, czyli co się kryje w nazwiskach" płynie z naturalnego zainteresowania najmłodszych najbliższym otoczeniem. Kiedy kilkulatki zaczynają zadawać pytania dotyczące zasłyszanych słów, w pewnym momencie mogą zastanowić się też nad określeniami, które charakteryzują każdego człowieka z osobna. I tu z pomocą przychodzi Michał Rusinek, który dowcipnie, skrótowo i bardzo rzeczowo wyjaśnia, skąd biorą się nazwiska. Oczywiście nie omówi wszystkich, z jakimi spotkają się odbiorcy - ale pokaże, jakie mechanizmy najczęściej pozwalały na tworzenie nazwisk lub przydomków, jakie treści są zakodowane w nazwiskach i - co można z nich wyczytać.
Nazwiska grupuje autor w kilku przejrzystych rozdziałach: pokazuje, jakie miana mogły zostać stworzone od imion lub od imion rodziców, kiedy decydowano się na takie formy i jakie znaczenia "dodatkowe" niosły. Przytacza przykłady nazwisk pochodzących od słów w obcych językach. Nie zabraknie nazwisk mających swoje źródło w wykonywanym zawodzie (to znowu okazja do przyjrzenia się dawnym zajęciom i nieistniejącym już sposobom na życie). Michał Rusinek tłumaczy, kiedy nazwisko wywodziło się od przezwiska, a kiedy - od przedmiotu lub części ciała. Wylicza zakodowane w nazwiskach zwierzęta i rośliny, analizuje też nazwiska złożone, czyli słowa, które powstały na skutek zbitek wyrazowych: a to nie koniec przygód detektywistycznych. Całość wieńczy krótka opowieść o przydomkach. Najpierw autor wyjaśnia, co kierowało twórcami nazwiska - podaje proste wytłumaczenie dla całej grupy nazwisk. Później przytacza szereg przykładów z krótkimi omówieniami: sięga po te najbardziej popularne i po znane z przestrzeni publicznej (między innymi kultury i polityki). To sprawia, że dzieci mogą odnaleźć w książce nazwiska swoje i znajomych, ale też - postaci, o których gdzieś mogły usłyszeć. Czasami nazwisko, które na pierwszy rzut oka wydaje się po prostu "dziwnym" słowem, bez jakichkolwiek odniesień do pozaonomastycznej rzeczywistości, zyskuje nowe znaczenie i zamienia się w ciekawostkę językową. To zachęca odbiorców do uważnego przyglądania się otoczeniu, do sprawdzania, jakie sensy można wyczytać ze słów, które w ogóle nie kojarzyły się z czymś realnym. Michał Rusinek pisze dowcipnie, inteligentnie i bez infantylizowania. Szanuje swoich czytelników, pozwala im na przeżycie ciekawej lekturowej przygody. Nie zanudza - stawia na zwięzłość i na konkrety, można tę książkę studiować przez korzystanie z indeksu i sprawdzanie wyjaśnień określonych nazwisk - ale łatwo jest się wciągnąć w opowieść i śledzić kolejne komentarze.
Oczywiście na przyjemność odbioru książki wpływ mają także ilustracje Joanny Rusinek, która - jak zawsze - popisuje się poczuciem humoru w obrazkach. Stawia na kolory i wyraziste sylwetki, sięga do postaci bajkowych i do karykatur, bez trudu wykorzystuje znaczenia z tekstu i przekuwa je na interesujące scenki, które przykuwają wzrok.
Pora na kąpiel, hipopotamku!
Harperkids, Warszawa 2022.
W wodzie
To idealna zachęta do kąpieli - wszystkie maluchy będą chciały pójść w ślady hipopotamka, bohatera tomiku "Pora na kąpiel, hipopotamku". W Akademii Mądrego Dziecka pojawia się kolejna niewielka kartonowa publikacja z przesuwanymi elementami - w ramach podcyklu Pierwsze bajeczki. Oznacza to, że można razem z dzieckiem prześledzić drobną historyjkę, a potem wzorować się na małym bohaterze, który z radością zażywa codziennych kąpieli. Mama hipopotamka zaprasza swoją pociechę do wody - to szansa na liczne wybryki i zabawy, hipopotamek po takim relaksie może uciąć sobie drzemkę, a po wszystkim zjeść kolację - nazajutrz czeka go znowu niewątpliwa przyjemność: możliwość zanurzenia się w wodzie. To również rodzaj reklamy dla małych odbiorców: skoro hipopotamek tak dobrze bawił się w kąpieli i nie może się doczekać następnej, oznacza, że nie można się bać cowieczornego mycia. Taki tomik pomaga rodzicom w przekonywaniu najmłodszych do kąpieli - i do książeczek.
Bo ta pozycja składa się zaledwie z kilku bardzo grubych stron - dlatego, że pojawiają się w niej elementy do przesuwania, wyciągania lub obracania - dzieci mają poruszać wyznaczonymi częściami kartek, żeby wpłynąć na ilustracje i na zabawy hipopotamka. Bohater może się chować przed mamą, albo kręcić w wodzie, może iść na spacer lub zamykać oczy podczas drzemki. Takie odkrycia na pewno ucieszą kilkulatki - i zamieniają lekturę w rozrywkę. Tu nie chodzi tylko o czytanie o przygodach hipopotamka, ewentualnie - opowiadanie o tym, co bohater może jeszcze wymyślić (jeśli rodzice chcą wieczorem dodać coś do bajki): ważniejsza jest możliwość wpływania na obrazki. To sposób na poćwiczenie zdolności manualnych i na testowanie umiejętności. Dzieci będą oglądać kolorowe ilustracje, ale także mogą wprowadzać do nich zmiany - to coś, czego po książkach nikt się nie spodziewa, więc wiadomo, że zaintryguje kilkulatki i nakłoni je do odkrywania niespodzianek. Mały hipopotamek wynurza się z wody, albo zanurza w nią z pluskiem, kiedy przechodzi, pojawia się ptak, który go obserwował - to zapowiedź zabaw dla maluchów - one z pewnością docenią urozmaicenia i możliwość odkrywania czegoś, czego wcześniej nie widziały. "Pora na kąpiel, hipopotamku" to propozycja z jednej strony podporządkowana potrzebom rodziców, z drugiej - pozwalająca kilkulatkom na zabawę samą książeczką, niekoniecznie w związku z treściami. Po takiej przygodzie każdy będzie chciał brać kąpiel jak hipopotamek - można zatem uznać, że tomik spełni swoją rolę i zaprosi dzieci do wody. Sympatycznie, wesoło i ciekawie - dzieci, które nie skupiają się zbyt długo na jednej czynności, nie zdążą się znudzić czytaniem i przesuwaniem elementów stron, pozostałe będą mogły wyciągać własne wnioski na temat bohatera i jego przygód.
W wodzie
To idealna zachęta do kąpieli - wszystkie maluchy będą chciały pójść w ślady hipopotamka, bohatera tomiku "Pora na kąpiel, hipopotamku". W Akademii Mądrego Dziecka pojawia się kolejna niewielka kartonowa publikacja z przesuwanymi elementami - w ramach podcyklu Pierwsze bajeczki. Oznacza to, że można razem z dzieckiem prześledzić drobną historyjkę, a potem wzorować się na małym bohaterze, który z radością zażywa codziennych kąpieli. Mama hipopotamka zaprasza swoją pociechę do wody - to szansa na liczne wybryki i zabawy, hipopotamek po takim relaksie może uciąć sobie drzemkę, a po wszystkim zjeść kolację - nazajutrz czeka go znowu niewątpliwa przyjemność: możliwość zanurzenia się w wodzie. To również rodzaj reklamy dla małych odbiorców: skoro hipopotamek tak dobrze bawił się w kąpieli i nie może się doczekać następnej, oznacza, że nie można się bać cowieczornego mycia. Taki tomik pomaga rodzicom w przekonywaniu najmłodszych do kąpieli - i do książeczek.
Bo ta pozycja składa się zaledwie z kilku bardzo grubych stron - dlatego, że pojawiają się w niej elementy do przesuwania, wyciągania lub obracania - dzieci mają poruszać wyznaczonymi częściami kartek, żeby wpłynąć na ilustracje i na zabawy hipopotamka. Bohater może się chować przed mamą, albo kręcić w wodzie, może iść na spacer lub zamykać oczy podczas drzemki. Takie odkrycia na pewno ucieszą kilkulatki - i zamieniają lekturę w rozrywkę. Tu nie chodzi tylko o czytanie o przygodach hipopotamka, ewentualnie - opowiadanie o tym, co bohater może jeszcze wymyślić (jeśli rodzice chcą wieczorem dodać coś do bajki): ważniejsza jest możliwość wpływania na obrazki. To sposób na poćwiczenie zdolności manualnych i na testowanie umiejętności. Dzieci będą oglądać kolorowe ilustracje, ale także mogą wprowadzać do nich zmiany - to coś, czego po książkach nikt się nie spodziewa, więc wiadomo, że zaintryguje kilkulatki i nakłoni je do odkrywania niespodzianek. Mały hipopotamek wynurza się z wody, albo zanurza w nią z pluskiem, kiedy przechodzi, pojawia się ptak, który go obserwował - to zapowiedź zabaw dla maluchów - one z pewnością docenią urozmaicenia i możliwość odkrywania czegoś, czego wcześniej nie widziały. "Pora na kąpiel, hipopotamku" to propozycja z jednej strony podporządkowana potrzebom rodziców, z drugiej - pozwalająca kilkulatkom na zabawę samą książeczką, niekoniecznie w związku z treściami. Po takiej przygodzie każdy będzie chciał brać kąpiel jak hipopotamek - można zatem uznać, że tomik spełni swoją rolę i zaprosi dzieci do wody. Sympatycznie, wesoło i ciekawie - dzieci, które nie skupiają się zbyt długo na jednej czynności, nie zdążą się znudzić czytaniem i przesuwaniem elementów stron, pozostałe będą mogły wyciągać własne wnioski na temat bohatera i jego przygód.
sobota, 12 lutego 2022
Fannie Flagg: Wciąż o tobie śnię
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022.
Plany na koniec
Maggie kiedyś omal nie została miss Stanów Zjednoczonych (ale jako kandydatka z Alabamy spotkała się z dużym ostracyzmem ze strony społeczeństwa). Teraz jednak - już na emeryturze - nie pamięta o dawnych sukcesach i porażkach. Całą energię poświęca na zaplanowanie ostatniego kroku. Nie zamierza nic pozostawiać przypadkowi: zanim stanie się zniedołężniała, skończy ze sobą. Wie, co zrobić: ma obmyślone wszystkie detale. Pilnuje się też, żeby nie zdradzić swoich zamiarów przed znajomymi: ci na pewno nie zrozumieliby potrzeby popełnienia samobójstwa, próbowaliby odwieść Maggie od ostatecznego kroku lub wpłynąć na bieg wydarzeń. Tymczasem Maggie ma po prostu dość życia i bardzo chętnie odejdzie ze świata, bez oglądania się na potrzeby i przekonania innych. Nie zastanawia się nad słusznością podjętej decyzji: realizuje kolejne punkty z ostatniej listy.
"Wciąż o tobie śnię" to książka, którą Fannie Flagg może znów podbić serca czytelniczek - stęsknionych za wolnymi od schematów fabułami. Ta autorka zwykle dokłada do swoich opowieści element społeczny lub powiązany z minorowymi tonami i nastrojami. Tym razem odwołuje się do kwestii rasizmu i praw kobiet - jedna z bohaterek chce zająć się polityką w najbliższym otoczeniu: wie, że będzie musiała pokonać lata uprzedzeń, ale walczy - nie tylko dla siebie. W ogóle motyw pokonywania własnych słabości oraz komplikacji płynących z otoczenia powraca tu dość często, najbardziej inspirującą postacią może być Hazel, kobieta, która przekuła w atut to, co w zwykłych warunkach uniemożliwiałoby jej normalne życie. Hazel nie tylko radzi sobie z własnymi ograniczeniami, ale jeszcze pomaga wszystkim wokół - to postać, której naprawdę może brakować.
Jak zwykle u Fannie Flagg - jest tu trochę wesoło, trochę nostalgicznie. "Wciąż o tobie śnię" to powieść wypełniona nietypowymi wyzwaniami, jednak stała pozostaje kwestia przyjaźni i bliskości. Nawet jeśli ktoś zachowuje się jak wróg, nie zawsze zasługuje na potępienie czy krytykę. Ostra rywalizacja między przedstawicielkami rynku nieruchomości urozmaica jeszcze akcję i pozwala na przyciągnięcie większej grupy odbiorczyń do lektury. Fannie Flagg nie boi się komplikowania fabuły - doskonale nad nią panuje i jest w stanie w odpowiednim momencie zasygnalizować ważne fakty z życia bohaterek. Odsłania ich tajemnice stopniowo, pozwalając coraz bardziej zanurzać się w wymyślonym świecie. "Wciąż o tobie śnię" to propozycja dla czytelniczek, które szukają historii ambitnych i ciekawych, przyciągających ogromem uczuć i szczerością. Kwintesencją sukcesu literackiego jest w tym wypadku dobry pomysł - bo warsztatem Fannie Flagg uwodzi od dawna. Rezygnacja z kolein scenariuszowych sprawia, że można akcję śledzić z zainteresowaniem - "Wciąż o tobie śnię" to zestaw ciekawostek, możliwość zajrzenia do najbardziej prywatnych spraw bohaterki, która znalazła się na rozdrożu. Bez taniego sentymentalizmu i bez podporządkowywania się masowej publiczności - Fannie Flagg zaprasza do swojego świata za sprawą nietypowych rozwiązań i historii czerpiących z najskrytszych przeżyć postaci. Bez wątpienia warto po "Wciąż o tobie śnię" sięgnąć, żeby przeżyć wyjątkową lekturową przygodę.
Plany na koniec
Maggie kiedyś omal nie została miss Stanów Zjednoczonych (ale jako kandydatka z Alabamy spotkała się z dużym ostracyzmem ze strony społeczeństwa). Teraz jednak - już na emeryturze - nie pamięta o dawnych sukcesach i porażkach. Całą energię poświęca na zaplanowanie ostatniego kroku. Nie zamierza nic pozostawiać przypadkowi: zanim stanie się zniedołężniała, skończy ze sobą. Wie, co zrobić: ma obmyślone wszystkie detale. Pilnuje się też, żeby nie zdradzić swoich zamiarów przed znajomymi: ci na pewno nie zrozumieliby potrzeby popełnienia samobójstwa, próbowaliby odwieść Maggie od ostatecznego kroku lub wpłynąć na bieg wydarzeń. Tymczasem Maggie ma po prostu dość życia i bardzo chętnie odejdzie ze świata, bez oglądania się na potrzeby i przekonania innych. Nie zastanawia się nad słusznością podjętej decyzji: realizuje kolejne punkty z ostatniej listy.
"Wciąż o tobie śnię" to książka, którą Fannie Flagg może znów podbić serca czytelniczek - stęsknionych za wolnymi od schematów fabułami. Ta autorka zwykle dokłada do swoich opowieści element społeczny lub powiązany z minorowymi tonami i nastrojami. Tym razem odwołuje się do kwestii rasizmu i praw kobiet - jedna z bohaterek chce zająć się polityką w najbliższym otoczeniu: wie, że będzie musiała pokonać lata uprzedzeń, ale walczy - nie tylko dla siebie. W ogóle motyw pokonywania własnych słabości oraz komplikacji płynących z otoczenia powraca tu dość często, najbardziej inspirującą postacią może być Hazel, kobieta, która przekuła w atut to, co w zwykłych warunkach uniemożliwiałoby jej normalne życie. Hazel nie tylko radzi sobie z własnymi ograniczeniami, ale jeszcze pomaga wszystkim wokół - to postać, której naprawdę może brakować.
Jak zwykle u Fannie Flagg - jest tu trochę wesoło, trochę nostalgicznie. "Wciąż o tobie śnię" to powieść wypełniona nietypowymi wyzwaniami, jednak stała pozostaje kwestia przyjaźni i bliskości. Nawet jeśli ktoś zachowuje się jak wróg, nie zawsze zasługuje na potępienie czy krytykę. Ostra rywalizacja między przedstawicielkami rynku nieruchomości urozmaica jeszcze akcję i pozwala na przyciągnięcie większej grupy odbiorczyń do lektury. Fannie Flagg nie boi się komplikowania fabuły - doskonale nad nią panuje i jest w stanie w odpowiednim momencie zasygnalizować ważne fakty z życia bohaterek. Odsłania ich tajemnice stopniowo, pozwalając coraz bardziej zanurzać się w wymyślonym świecie. "Wciąż o tobie śnię" to propozycja dla czytelniczek, które szukają historii ambitnych i ciekawych, przyciągających ogromem uczuć i szczerością. Kwintesencją sukcesu literackiego jest w tym wypadku dobry pomysł - bo warsztatem Fannie Flagg uwodzi od dawna. Rezygnacja z kolein scenariuszowych sprawia, że można akcję śledzić z zainteresowaniem - "Wciąż o tobie śnię" to zestaw ciekawostek, możliwość zajrzenia do najbardziej prywatnych spraw bohaterki, która znalazła się na rozdrożu. Bez taniego sentymentalizmu i bez podporządkowywania się masowej publiczności - Fannie Flagg zaprasza do swojego świata za sprawą nietypowych rozwiązań i historii czerpiących z najskrytszych przeżyć postaci. Bez wątpienia warto po "Wciąż o tobie śnię" sięgnąć, żeby przeżyć wyjątkową lekturową przygodę.
Grzegorz Kasdepke: Drużyna pani Miłki, czyli o szacunku, odwadze i innych wartościach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2022 (wznowienie)
Nie o sporcie
Ta książka na rynek powraca regularnie i wciąż nie słabnie zainteresowanie nią, a to dlatego, że Grzegorz Kasdepke trafił w temat, który zwyczajnie jest potrzebny rodzicom, wychowawcom i samym dzieciom. To zresztą kontynuacja serii dotyczącej wartości - czyli abstrakcyjnych pojęć, których znaczenie trzeba wytłumaczyć najmłodszym w możliwie jak najprostszy sposób. Pani Miłka to przedszkolanka, która dała się poznać jako autorka nietuzinkowych pomysłów w tej kwestii: doskonale panuje nad swoimi podopiecznymi, jest w stanie nie tylko zapobiec emocjonalnym katastrofom w najbliższym otoczeniu, ale i wytłumaczyć dzieciom, co właściwie czują i co się z nimi dzieje, kiedy doznają nowych wrażeń. "Drużyna pani Miłki, czyli o szacunku, odwadze i innych wartościach" to książka, w której Grzegorz Kasdepke próbuje sprostać wymaganiom także chłopców: wiadomo, że motyw uczuć przyciąga raczej płeć piękną i odstrasza kilkuletnich odbiorców, sięga zatem autor po sport, żeby wyrównać szanse lekturowe. Dzieci z przedszkola zaczynają rozgrywać mecze, ale nie takie zwyczajne (być może ku rozczarowaniu kilkulatków). Pani Miłka dysponuje nie tylko żółtą i czerwoną kartką, wycina sobie też kartki w kwiatki i w słoneczka, żeby nimi nagradzać. Według dzieci grać w piłkę może wszystko, co ma nogi, nawet stół i manekin - czytelników czeka zatem sporo zaskoczeń. Na pewno nie ma tu standardowych rozgrywek, a piłka nożna potrzebna jest autorowi tylko do tego, żeby uruchomić konkretne reakcje maluchów. Dzieci w przedszkolu mają swoje sympatie i antypatie, jedno chce wszystkich cmokać, drugie tego nie znosi, niektóre się kłócą, niektóre popisują się nadmierną brawurą albo potrafią powiedzieć coś przykrego kolegom - wszystko podlega ocenie i zostaje odpowiednio skomentowane przez panią Miłkę - która pozwala bohaterom na uświadamianie sobie, co właściwie przeżywają. Do wniosków wyciąganych przez przedszkolaki dodaje jeszcze swoje komentarze, tak, żeby odbiorcy otrzymali pełne i precyzyjne wyjaśnienia, które w dodatku ich nie znudzą. Jakby tego było mało, autor decyduje się jeszcze na wskazywanie porad dla dorosłych i wskazówek dla dzieci - po każdym małym opowiadaniu bogatym w temat wartości pojawia się jeszcze półstronicowe omówienie dla każdej z dwóch grup wiekowych: tu Kasdepke wyznacza tematy do refleksji, zadaje odpowiednie pytania pozwalające zastanowić się nad światem wartości i sprawdzające stopień zrozumienia tematu. Dzięki tym pedagogicznym informacjom autor może dążyć do utrwalenia wiadomości i podpowiedzieć metody prowadzenia rozmów z pociechami. Przydaje się zatem ten tomik nie tylko jako lektura rozrywkowo-edukacyjna, pomaga też wzmacniać więzi między dziećmi i rodzicami, a także uczy powrotu do dialogu. "Drużyna pani Miłki" to zatem książka, która koniecznie musi znaleźć się w biblioteczkach maluchów i w programach szkolnych.
Nie o sporcie
Ta książka na rynek powraca regularnie i wciąż nie słabnie zainteresowanie nią, a to dlatego, że Grzegorz Kasdepke trafił w temat, który zwyczajnie jest potrzebny rodzicom, wychowawcom i samym dzieciom. To zresztą kontynuacja serii dotyczącej wartości - czyli abstrakcyjnych pojęć, których znaczenie trzeba wytłumaczyć najmłodszym w możliwie jak najprostszy sposób. Pani Miłka to przedszkolanka, która dała się poznać jako autorka nietuzinkowych pomysłów w tej kwestii: doskonale panuje nad swoimi podopiecznymi, jest w stanie nie tylko zapobiec emocjonalnym katastrofom w najbliższym otoczeniu, ale i wytłumaczyć dzieciom, co właściwie czują i co się z nimi dzieje, kiedy doznają nowych wrażeń. "Drużyna pani Miłki, czyli o szacunku, odwadze i innych wartościach" to książka, w której Grzegorz Kasdepke próbuje sprostać wymaganiom także chłopców: wiadomo, że motyw uczuć przyciąga raczej płeć piękną i odstrasza kilkuletnich odbiorców, sięga zatem autor po sport, żeby wyrównać szanse lekturowe. Dzieci z przedszkola zaczynają rozgrywać mecze, ale nie takie zwyczajne (być może ku rozczarowaniu kilkulatków). Pani Miłka dysponuje nie tylko żółtą i czerwoną kartką, wycina sobie też kartki w kwiatki i w słoneczka, żeby nimi nagradzać. Według dzieci grać w piłkę może wszystko, co ma nogi, nawet stół i manekin - czytelników czeka zatem sporo zaskoczeń. Na pewno nie ma tu standardowych rozgrywek, a piłka nożna potrzebna jest autorowi tylko do tego, żeby uruchomić konkretne reakcje maluchów. Dzieci w przedszkolu mają swoje sympatie i antypatie, jedno chce wszystkich cmokać, drugie tego nie znosi, niektóre się kłócą, niektóre popisują się nadmierną brawurą albo potrafią powiedzieć coś przykrego kolegom - wszystko podlega ocenie i zostaje odpowiednio skomentowane przez panią Miłkę - która pozwala bohaterom na uświadamianie sobie, co właściwie przeżywają. Do wniosków wyciąganych przez przedszkolaki dodaje jeszcze swoje komentarze, tak, żeby odbiorcy otrzymali pełne i precyzyjne wyjaśnienia, które w dodatku ich nie znudzą. Jakby tego było mało, autor decyduje się jeszcze na wskazywanie porad dla dorosłych i wskazówek dla dzieci - po każdym małym opowiadaniu bogatym w temat wartości pojawia się jeszcze półstronicowe omówienie dla każdej z dwóch grup wiekowych: tu Kasdepke wyznacza tematy do refleksji, zadaje odpowiednie pytania pozwalające zastanowić się nad światem wartości i sprawdzające stopień zrozumienia tematu. Dzięki tym pedagogicznym informacjom autor może dążyć do utrwalenia wiadomości i podpowiedzieć metody prowadzenia rozmów z pociechami. Przydaje się zatem ten tomik nie tylko jako lektura rozrywkowo-edukacyjna, pomaga też wzmacniać więzi między dziećmi i rodzicami, a także uczy powrotu do dialogu. "Drużyna pani Miłki" to zatem książka, która koniecznie musi znaleźć się w biblioteczkach maluchów i w programach szkolnych.
piątek, 11 lutego 2022
Graham Masterton: Do ostatniej kropli krwi
Albatros, Warszawa 2021.
Zagrożenia
Katie Maguire to postać, która przyciąga szerokie grono odbiorczyń - i nie ma znaczenia, że jako pani nadkomisarz pada ofiarą dziennikarskich ataków. Musi być silna, choćby ze względu na przykrości, jakie ją spotykają. W płonącym samochodzie ginie jej były kochanek, sędzia Quinn, inny z partnerów - i przełożonych w pracy - stara się w przedziwny sposób zwrócić na siebie uwagę kobiety. Katie znalazła swoje szczęście z kobietą i nie potrzebuje już szukać partnera do seksualnych ekscesów, może skupić się na prowadzonych sprawach - w śledztwach dzieje się bardzo dużo. Aż dziwne, że miasto jest aż tak bogate w przestępców: jest tu cała wojna gangów, porachunki w grupach mafijnych (nie bez trupów), jest atak terrorystyczny, jest strzelanina, jest cały szereg rozmaitych aktów agresji, które pokazują mieszkańcom jedno: mimo zapewnień pani nadkomisarz, że wszystko jest pod kontrolą, miejsce staje się coraz mniej bezpieczne. "Do ostatniej kropli krwi", thriller Grahama Mastertona, to jedna z powieści, w których trup ściele się gęsto i prawdopodobnie po to, żeby odwrócić uwagę od dość słabej jakościowo intrygi.
Autor przełącza się ze scen z Katie na obrazki z zasad działania przestępców, po to, żeby podsycić jeszcze okrucieństwo - ale i tak wypełnia kolejne strony obrazami cierpienia i przerażających śmierci, chce podsycać lęk i wzbudzać nienawiść do tych, którzy bez skrupułów pozbawiają innych życia. Kolejnymi zgonami wypełnia strony, żeby zwiększać napięcie i presję na śledczych - Katie Maguire znajduje się w sporych tarapatach przez to, że ma wroga wśród dziennikarzy i wśród przełożonych. Liczyć może wyłącznie na swoją ukochaną, ale w pracy jest skazana sama na siebie. Potrafi czytać pozostawione ślady i nie ma problemów z wnioskowaniem - tutaj autor nie zaskakuje niczym, konstrukcja "zawodowa" bohaterki to wykorzystanie schematów z powieści detektywistycznych i sensacyjnych. Żeby odbiorcom trochę wynagrodzić jednokierunkowość wysiłków, pozwala sobie autor na wkroczenie do życia prywatnego, a nawet intymnego postaci. Katie Maguire interesuje go z różnych powodów - pozwala to czytelnikom na lepsze poznanie bohaterki i na stworzenie wrażenia wielokierunkowości w fabule. To oczywiście wrażenie złudne, widać, jak Masterton realizuje schemat powieściowy, który po prostu wypełnia treścią - jednak czytelnicy spragnieni sensacji i mocnej prozy mogą się w tym tomie odnaleźć. Jest to zawsze spore ryzyko - epatowanie przemocą i rezygnacja ze sporej części codziennych tematów automatycznie czyni książkę bardziej tendencyjną. Graham Masterton może trafić do masowej publiczności, ale czytelników oczekujących bardziej ambitnych lektur rozrywkowych rozczaruje przez decyzje pisarskie i rozwiązania w zakresie fabuły.
Zagrożenia
Katie Maguire to postać, która przyciąga szerokie grono odbiorczyń - i nie ma znaczenia, że jako pani nadkomisarz pada ofiarą dziennikarskich ataków. Musi być silna, choćby ze względu na przykrości, jakie ją spotykają. W płonącym samochodzie ginie jej były kochanek, sędzia Quinn, inny z partnerów - i przełożonych w pracy - stara się w przedziwny sposób zwrócić na siebie uwagę kobiety. Katie znalazła swoje szczęście z kobietą i nie potrzebuje już szukać partnera do seksualnych ekscesów, może skupić się na prowadzonych sprawach - w śledztwach dzieje się bardzo dużo. Aż dziwne, że miasto jest aż tak bogate w przestępców: jest tu cała wojna gangów, porachunki w grupach mafijnych (nie bez trupów), jest atak terrorystyczny, jest strzelanina, jest cały szereg rozmaitych aktów agresji, które pokazują mieszkańcom jedno: mimo zapewnień pani nadkomisarz, że wszystko jest pod kontrolą, miejsce staje się coraz mniej bezpieczne. "Do ostatniej kropli krwi", thriller Grahama Mastertona, to jedna z powieści, w których trup ściele się gęsto i prawdopodobnie po to, żeby odwrócić uwagę od dość słabej jakościowo intrygi.
Autor przełącza się ze scen z Katie na obrazki z zasad działania przestępców, po to, żeby podsycić jeszcze okrucieństwo - ale i tak wypełnia kolejne strony obrazami cierpienia i przerażających śmierci, chce podsycać lęk i wzbudzać nienawiść do tych, którzy bez skrupułów pozbawiają innych życia. Kolejnymi zgonami wypełnia strony, żeby zwiększać napięcie i presję na śledczych - Katie Maguire znajduje się w sporych tarapatach przez to, że ma wroga wśród dziennikarzy i wśród przełożonych. Liczyć może wyłącznie na swoją ukochaną, ale w pracy jest skazana sama na siebie. Potrafi czytać pozostawione ślady i nie ma problemów z wnioskowaniem - tutaj autor nie zaskakuje niczym, konstrukcja "zawodowa" bohaterki to wykorzystanie schematów z powieści detektywistycznych i sensacyjnych. Żeby odbiorcom trochę wynagrodzić jednokierunkowość wysiłków, pozwala sobie autor na wkroczenie do życia prywatnego, a nawet intymnego postaci. Katie Maguire interesuje go z różnych powodów - pozwala to czytelnikom na lepsze poznanie bohaterki i na stworzenie wrażenia wielokierunkowości w fabule. To oczywiście wrażenie złudne, widać, jak Masterton realizuje schemat powieściowy, który po prostu wypełnia treścią - jednak czytelnicy spragnieni sensacji i mocnej prozy mogą się w tym tomie odnaleźć. Jest to zawsze spore ryzyko - epatowanie przemocą i rezygnacja ze sporej części codziennych tematów automatycznie czyni książkę bardziej tendencyjną. Graham Masterton może trafić do masowej publiczności, ale czytelników oczekujących bardziej ambitnych lektur rozrywkowych rozczaruje przez decyzje pisarskie i rozwiązania w zakresie fabuły.
czwartek, 10 lutego 2022
Jaga Słowińska: Czarnolas
Korporacja Ha!art, Kraków 2020.
Utrata
Stworzenie sobie literackiego azylu, w którym każdą sytuację da się odwrócić, a każde przykre doświadczenie można zamienić na krzepiącą przygodę, to często sposób na pokonanie własnych traum i lęków. Ale Jaga Słowińska nie sprawia wrażenia, jakby uprawiała autoterapię. Jej "Czarnolas" to opowieść sprawdzająca możliwości słów i gatunków, rozpięta między oniryzmem i baśniowością historia z przeżywania żałoby lub życia jako takiego. Autorka zaprasza do mikroświata, w którym prym wiedzie Józef. Człowiek gwarantujący spokój i poczucie bezpieczeństwa. Józef niekoniecznie dobrze włada słowami, ale budiz szacunek ludzi. Ciężka praca wygładza jego myśli, bohater jest poczciwy i niegroźny, stanowi opokę dla siostry, która nie może znaleźć szczęścia. Zojka potrzebuje opiekuna, który czuwałby nad nią i zapewniał schronienie po kolejnych sercowych porażkach. Sama nie poradzi sobie w codzienności, chociaż wszystko mogłoby się zmienić, gdy zachodzi w ciążę z Mikołajem. Problem w tym, że Mikołaj pewnego dnia nie wraca do domu, a Książę - dziecko Zojki - nie zagwarantuje wsparcia. Wkrótce zatem z życiem żegna się i sama kobieta. Józef opiekuje się Księciem najlepiej, jak potrafi - chociaż może przewidzieć, że wkrótce las upomni się i o niego. Na szczęście są jeszcze zwierzęta. Maleńka wioska, jeden dom, groza czająca się w czarnym lesie - zderzone z sielankowością zwykłego życia. Bohaterowie nie szukają tu wielkich wyzwań ani filozofii, chociaż ich działania odbiorcom wydają się wręcz magiczne. Prostota w działaniach i czary w opisie - na tym polega urok "Czarnolasu". Autorka decyduje się na bardzo krótkie rozdziały, czasami ich funkcję pełni jedno zdanie albo komentarz do tego, co już się wydarzyło - i wtedy puenty wybrzmiewają jeszcze silniej. Pisze o zwykłych sprawach, które urastają do rangi wszechświata, kosmosu dla postaci. Narodziny i śmierć, pożądanie i rozstania, próby przezwyciężenia przemijania i nicości - to wszystko przy okazji podglądania codzienności zupełnie zwyczajnej. Bohaterowie są tu ciężko doświadczani. Ale prawdziwą siłą prozy Jagi Słowińskiej staje się możliwość uchwycenia tego, co już zbanalizowane i obecne w każdej fabule. Ta autorka znajduje sposób na mówienie o miłości i na narrację nabrzmiałą znaczeniami ale nieoczywistą. Przypomina ten tekst trochę ludową kołysankę, trochę dawne bajania - nie jest przezroczysty, skupia na sobie uwagę i sprawia, że czytelnicy dają się ponieść charakterystycznemu rytmowi. Jaga Słowińska może się popisywać stylistyką, potrafi zapewnić odbiorcom silne wrażenia na etapie samych komentarzy. Zamienia prozę w poezję - mimochodem i delikatnie, "Czarnolas" to popis bez wywyższania się i poszukiwania poklasku. Skondensowana i wartka opowieść, w której dzieje się dużo zarówno w planie akcji, jak i w samych słowach - autorka przypomina, dlaczego sięga się po literaturę. I pozostaje z odbiorcami, którzy potrzebują wsparcia albo tęsknią - uruchamia silne emocje, których nie zlikwiduje nawet świadomość rytmu natury narzucająca nieuchronne rozwiązania.
Utrata
Stworzenie sobie literackiego azylu, w którym każdą sytuację da się odwrócić, a każde przykre doświadczenie można zamienić na krzepiącą przygodę, to często sposób na pokonanie własnych traum i lęków. Ale Jaga Słowińska nie sprawia wrażenia, jakby uprawiała autoterapię. Jej "Czarnolas" to opowieść sprawdzająca możliwości słów i gatunków, rozpięta między oniryzmem i baśniowością historia z przeżywania żałoby lub życia jako takiego. Autorka zaprasza do mikroświata, w którym prym wiedzie Józef. Człowiek gwarantujący spokój i poczucie bezpieczeństwa. Józef niekoniecznie dobrze włada słowami, ale budiz szacunek ludzi. Ciężka praca wygładza jego myśli, bohater jest poczciwy i niegroźny, stanowi opokę dla siostry, która nie może znaleźć szczęścia. Zojka potrzebuje opiekuna, który czuwałby nad nią i zapewniał schronienie po kolejnych sercowych porażkach. Sama nie poradzi sobie w codzienności, chociaż wszystko mogłoby się zmienić, gdy zachodzi w ciążę z Mikołajem. Problem w tym, że Mikołaj pewnego dnia nie wraca do domu, a Książę - dziecko Zojki - nie zagwarantuje wsparcia. Wkrótce zatem z życiem żegna się i sama kobieta. Józef opiekuje się Księciem najlepiej, jak potrafi - chociaż może przewidzieć, że wkrótce las upomni się i o niego. Na szczęście są jeszcze zwierzęta. Maleńka wioska, jeden dom, groza czająca się w czarnym lesie - zderzone z sielankowością zwykłego życia. Bohaterowie nie szukają tu wielkich wyzwań ani filozofii, chociaż ich działania odbiorcom wydają się wręcz magiczne. Prostota w działaniach i czary w opisie - na tym polega urok "Czarnolasu". Autorka decyduje się na bardzo krótkie rozdziały, czasami ich funkcję pełni jedno zdanie albo komentarz do tego, co już się wydarzyło - i wtedy puenty wybrzmiewają jeszcze silniej. Pisze o zwykłych sprawach, które urastają do rangi wszechświata, kosmosu dla postaci. Narodziny i śmierć, pożądanie i rozstania, próby przezwyciężenia przemijania i nicości - to wszystko przy okazji podglądania codzienności zupełnie zwyczajnej. Bohaterowie są tu ciężko doświadczani. Ale prawdziwą siłą prozy Jagi Słowińskiej staje się możliwość uchwycenia tego, co już zbanalizowane i obecne w każdej fabule. Ta autorka znajduje sposób na mówienie o miłości i na narrację nabrzmiałą znaczeniami ale nieoczywistą. Przypomina ten tekst trochę ludową kołysankę, trochę dawne bajania - nie jest przezroczysty, skupia na sobie uwagę i sprawia, że czytelnicy dają się ponieść charakterystycznemu rytmowi. Jaga Słowińska może się popisywać stylistyką, potrafi zapewnić odbiorcom silne wrażenia na etapie samych komentarzy. Zamienia prozę w poezję - mimochodem i delikatnie, "Czarnolas" to popis bez wywyższania się i poszukiwania poklasku. Skondensowana i wartka opowieść, w której dzieje się dużo zarówno w planie akcji, jak i w samych słowach - autorka przypomina, dlaczego sięga się po literaturę. I pozostaje z odbiorcami, którzy potrzebują wsparcia albo tęsknią - uruchamia silne emocje, których nie zlikwiduje nawet świadomość rytmu natury narzucająca nieuchronne rozwiązania.
środa, 9 lutego 2022
S&S Alliance: Chcę zrobić kupę! / Chcę się wykąpać!
Harperkids, Warszawa 2022.
Przykład
Ten temat, kiedy został już przez literaturę czwartą oswojony, przestał być postrzegany jako tabu i zaczyna inspirować - a na pewno zachęca autorów do wprowadzania ciągle nowych rozwiązań. Wiadomo, że temat kupy najmłodszych przyciągnie, a do tego - czasami może się przydać przy nauce korzystania z nocnika. "Chcę zrobić kupę!" to książeczka wydana pod szyldem Akademii Mądrego Dziecka i opatrzona nagłówkiem "Zwyczaje zwierząt" - znajdą się tu ciekawostki na temat odchodów różnych gatunków. Ale liczy się też zaskoczenie, jakie twórcy zapewniają odbiorcom, także za sprawą nietypowego układu stron. Każda rozkładówka ma tutaj zagiętą dwukrotnie kartkę (z bardzo sztywnego papieru). Ilustracja na niej wydaje się dość abstrakcyjna w połączeniu z tytułem tomiku - pojawiają się tu rozmaite rośliny, kwiatki albo zabawki. Do tego pytanie zachęcające maluchy do zastanowienia się nad znaczeniem przedmiotu na rysunku. Wystarczy jednak wyprostować kartkę, żeby ujawnił się właściwy sens ilustracji - przeważnie wyłania się wówczas z obrazka zwierzę (które robi kupę, ku uciesze najmłodszych) i komentarz dotyczący nietypowości jego odchodów. I tak zamiast chmurek na niebie pojawiają się znakujące teren szczeniaczki, a zamiast wieży z klocków - wombaty budujące wieże z "kwadratowych" odchodów. Z każdą kolejną stroną niespodzianek przybywa. Z odchodów łaskuna robi się kawę, z odchodów pandy - serwetki pachnące bambusem. Dzięki temu autorzy nie muszą się obawiać wtórności w temacie, ani - przekraczania granic dobrego smaku. Łatwiej będzie im też przekonać dzieci do lektury pełnej odkryć i niezwykłości. Motyw odchodów, które są przydatne do różnych celów rozbudza ciekawość światem przyrody - i zachęca kilkulatki do poznawania tajemnic natury. Ostatnia rozkładówka przeznaczona jest dla samych odbiorców: tu autorzy uczą, jak się załatwiać (przypominając o konieczności spuszczenia wody i umycia rąk po wszystkim) - więc jeśli rodzic próbuje odzwyczaić dziecko od pieluch, będzie to dobra lektura pomocnicza.
Wszystko bazuje tutaj na dobrym pomyśle na książkę. Liczy się możliwość odkrywania zamaskowanych treści, poznawania ciekawostek, które na pierwszy rzut oka nie istnieją w tomiku. Dzieci mogą się doskonale bawić, kiedy kwiatek zamieni się w drzewo dla defekującego leniwca: ten rodzaj humoru, chociaż dorosłym wydaje się zbyt płaski, najmłodszych urzeknie bez wątpienia. "Chcę zrobić kupę" to publikacja pozwalająca na odejście od typowych rozwiązań w literaturze edukacyjnej: maluchy, nawet jeśli temat poznały już z różnych serii (bo niemal każdy bohater objaśniający świat ma w swoim zestawie przygód motyw korzystania z nocnika), tym razem odkryją go na nowo i przekonają się, że kupa kupie nierówna. Jeśli ma to być element przyciągający do książek - można pogratulować twórcom.
Harperkids, Warszawa 2022.
W wannie
W podcyklu Zwyczaje zwierząt w Akademii Mądrego Dziecka pojawiają się tomiki, które pomogą rodzicom w przekonaniu pociech do zwyczajnych codziennych czynności. "Chcę się wykąpać" to propozycja wręcz zapraszająca do zabawy w wannie, najpierw jednak mali czytelnicy będą mogli podejrzeć, jak o higienę dbają różni przedstawiciele świata zwierząt. Koty myją się językami, hipopotamy zażywają błotnych kąpieli, a wrony uwielbiają nacierać pióra śniegiem - najbardziej zaskakujące jednak dla dzieci może być czyszczenie się przez jeże. Dlatego warto zagłębić się w lekturę - dzieci przekonają się, że kąpiele (i ogólnie - dbanie o czyste ciało) to nic nadzwyczajnego i być może uznają, że same powinny iść w ślady bohaterów tomiku. Walorem tej książeczki są z jednej strony ciekawostki związane ze światem zwierząt - kolejne dane i fakty, o których odbiorcy prawdopodobnie do tej pory nie wiedzieli. Z drugiej strony - liczy się oryginalna forma, która staje się wyróżnikiem podserii.
Strony w tym tomiku są dość sztywne, ale ma to swoje wyjaśnienie w sposobie korzystania z publikacji. Nie wystarczy odwracać kolejne kartki - każdą parzystą część rozkładówki należy otworzyć - tak, że dwukrotnie zwiększy się powierzchnia strony. Wtedy oczom dzieci ukaże się rozwiązanie zagadki i dodatkowe wyjaśnienia dotyczące zwierząt. To element niespodzianki. Najpierw pojawia się pytanie związane z drobnym rysunkiem - sugerujące, że na ilustracji widnieje coś innego, niż wydaje się dzieciom. Niekoniecznie szampon, grzebień czy motyl - po otwarciu strony dzieci zobaczą cały obrazek z zupełnie nieoczekiwanym bohaterem w trakcie codziennych ablucji (i dodatkowo - komentarz dotyczący nowej treści). I tak maluchy przekonają się, że każde stworzenie na swoje możliwości stara się dbać o higienę i szuka najlepszego sposobu, żeby oczyścić swoją skórę i chronić się przed pasożytami. Nie ma tu nudy, bo też i informacje się nie powtarzają. Zaledwie kilka rozkładówek nie pozwala na kopiowanie raz wprowadzonego rozwiązania czy tematu - liczy się wydobywanie ze świata przyrody najbardziej zaskakujących ciekawostek. Wszystko po to, żeby zachęcić najmłodszych do nauki i żeby przyciągnąć ich do lektury. Osobną kwestią staje się tu zachęcanie do kąpieli - wiadomo, że w ten sposób twórcy próbują wesprzeć rodziców w ich zwykłych walkach o higienę. "Chcę się wykąpać" to książeczka, w której można znaleźć całkiem sporo nowinek - maluchy będą zatem usatysfakcjonowane takim zestawem ciekawostek. Rozrywkę zapewni im możliwość zgadywania, co kryje się pod fragmentami obrazków (zagadki zostały przygotowane tak, by wprowadzać w błąd, co na pewno rozbawi dzieci). Nie da się przewidzieć, jakie treści przyniosą kolejne rozkładówki - i dzięki temu mali odbiorcy będą chcieli poznawać kolejne ciekawostki. Ponieważ znalazło się tu zaledwie kilka rozkładówek (ma na to wpływ także nietypowa forma), dane łatwiej zapadną w pamięć i pomogą w gromadzeniu dalszych informacji.
Przykład
Ten temat, kiedy został już przez literaturę czwartą oswojony, przestał być postrzegany jako tabu i zaczyna inspirować - a na pewno zachęca autorów do wprowadzania ciągle nowych rozwiązań. Wiadomo, że temat kupy najmłodszych przyciągnie, a do tego - czasami może się przydać przy nauce korzystania z nocnika. "Chcę zrobić kupę!" to książeczka wydana pod szyldem Akademii Mądrego Dziecka i opatrzona nagłówkiem "Zwyczaje zwierząt" - znajdą się tu ciekawostki na temat odchodów różnych gatunków. Ale liczy się też zaskoczenie, jakie twórcy zapewniają odbiorcom, także za sprawą nietypowego układu stron. Każda rozkładówka ma tutaj zagiętą dwukrotnie kartkę (z bardzo sztywnego papieru). Ilustracja na niej wydaje się dość abstrakcyjna w połączeniu z tytułem tomiku - pojawiają się tu rozmaite rośliny, kwiatki albo zabawki. Do tego pytanie zachęcające maluchy do zastanowienia się nad znaczeniem przedmiotu na rysunku. Wystarczy jednak wyprostować kartkę, żeby ujawnił się właściwy sens ilustracji - przeważnie wyłania się wówczas z obrazka zwierzę (które robi kupę, ku uciesze najmłodszych) i komentarz dotyczący nietypowości jego odchodów. I tak zamiast chmurek na niebie pojawiają się znakujące teren szczeniaczki, a zamiast wieży z klocków - wombaty budujące wieże z "kwadratowych" odchodów. Z każdą kolejną stroną niespodzianek przybywa. Z odchodów łaskuna robi się kawę, z odchodów pandy - serwetki pachnące bambusem. Dzięki temu autorzy nie muszą się obawiać wtórności w temacie, ani - przekraczania granic dobrego smaku. Łatwiej będzie im też przekonać dzieci do lektury pełnej odkryć i niezwykłości. Motyw odchodów, które są przydatne do różnych celów rozbudza ciekawość światem przyrody - i zachęca kilkulatki do poznawania tajemnic natury. Ostatnia rozkładówka przeznaczona jest dla samych odbiorców: tu autorzy uczą, jak się załatwiać (przypominając o konieczności spuszczenia wody i umycia rąk po wszystkim) - więc jeśli rodzic próbuje odzwyczaić dziecko od pieluch, będzie to dobra lektura pomocnicza.
Wszystko bazuje tutaj na dobrym pomyśle na książkę. Liczy się możliwość odkrywania zamaskowanych treści, poznawania ciekawostek, które na pierwszy rzut oka nie istnieją w tomiku. Dzieci mogą się doskonale bawić, kiedy kwiatek zamieni się w drzewo dla defekującego leniwca: ten rodzaj humoru, chociaż dorosłym wydaje się zbyt płaski, najmłodszych urzeknie bez wątpienia. "Chcę zrobić kupę" to publikacja pozwalająca na odejście od typowych rozwiązań w literaturze edukacyjnej: maluchy, nawet jeśli temat poznały już z różnych serii (bo niemal każdy bohater objaśniający świat ma w swoim zestawie przygód motyw korzystania z nocnika), tym razem odkryją go na nowo i przekonają się, że kupa kupie nierówna. Jeśli ma to być element przyciągający do książek - można pogratulować twórcom.
Harperkids, Warszawa 2022.
W wannie
W podcyklu Zwyczaje zwierząt w Akademii Mądrego Dziecka pojawiają się tomiki, które pomogą rodzicom w przekonaniu pociech do zwyczajnych codziennych czynności. "Chcę się wykąpać" to propozycja wręcz zapraszająca do zabawy w wannie, najpierw jednak mali czytelnicy będą mogli podejrzeć, jak o higienę dbają różni przedstawiciele świata zwierząt. Koty myją się językami, hipopotamy zażywają błotnych kąpieli, a wrony uwielbiają nacierać pióra śniegiem - najbardziej zaskakujące jednak dla dzieci może być czyszczenie się przez jeże. Dlatego warto zagłębić się w lekturę - dzieci przekonają się, że kąpiele (i ogólnie - dbanie o czyste ciało) to nic nadzwyczajnego i być może uznają, że same powinny iść w ślady bohaterów tomiku. Walorem tej książeczki są z jednej strony ciekawostki związane ze światem zwierząt - kolejne dane i fakty, o których odbiorcy prawdopodobnie do tej pory nie wiedzieli. Z drugiej strony - liczy się oryginalna forma, która staje się wyróżnikiem podserii.
Strony w tym tomiku są dość sztywne, ale ma to swoje wyjaśnienie w sposobie korzystania z publikacji. Nie wystarczy odwracać kolejne kartki - każdą parzystą część rozkładówki należy otworzyć - tak, że dwukrotnie zwiększy się powierzchnia strony. Wtedy oczom dzieci ukaże się rozwiązanie zagadki i dodatkowe wyjaśnienia dotyczące zwierząt. To element niespodzianki. Najpierw pojawia się pytanie związane z drobnym rysunkiem - sugerujące, że na ilustracji widnieje coś innego, niż wydaje się dzieciom. Niekoniecznie szampon, grzebień czy motyl - po otwarciu strony dzieci zobaczą cały obrazek z zupełnie nieoczekiwanym bohaterem w trakcie codziennych ablucji (i dodatkowo - komentarz dotyczący nowej treści). I tak maluchy przekonają się, że każde stworzenie na swoje możliwości stara się dbać o higienę i szuka najlepszego sposobu, żeby oczyścić swoją skórę i chronić się przed pasożytami. Nie ma tu nudy, bo też i informacje się nie powtarzają. Zaledwie kilka rozkładówek nie pozwala na kopiowanie raz wprowadzonego rozwiązania czy tematu - liczy się wydobywanie ze świata przyrody najbardziej zaskakujących ciekawostek. Wszystko po to, żeby zachęcić najmłodszych do nauki i żeby przyciągnąć ich do lektury. Osobną kwestią staje się tu zachęcanie do kąpieli - wiadomo, że w ten sposób twórcy próbują wesprzeć rodziców w ich zwykłych walkach o higienę. "Chcę się wykąpać" to książeczka, w której można znaleźć całkiem sporo nowinek - maluchy będą zatem usatysfakcjonowane takim zestawem ciekawostek. Rozrywkę zapewni im możliwość zgadywania, co kryje się pod fragmentami obrazków (zagadki zostały przygotowane tak, by wprowadzać w błąd, co na pewno rozbawi dzieci). Nie da się przewidzieć, jakie treści przyniosą kolejne rozkładówki - i dzięki temu mali odbiorcy będą chcieli poznawać kolejne ciekawostki. Ponieważ znalazło się tu zaledwie kilka rozkładówek (ma na to wpływ także nietypowa forma), dane łatwiej zapadną w pamięć i pomogą w gromadzeniu dalszych informacji.
wtorek, 8 lutego 2022
Kosmiczny lęk / Szkoła fobii. Duńskie sztuki współczesne
ADiT, Warszawa 2022.
Niepokój
Lektura dwóch tomów duńskich sztuk współczesnych nie napawa optymizmem. Autorzy sięgają raczej po lęki i rozterki ludzi - w wymiarze uniwersalnym - niż po próby naprawienia panującego stanu rzeczy. Zamiast lekarstwa na ponurą codzienność podsuwają obrazki, które jeszcze bardziej przygnębiają. Stawianie na rozczarowania i brak nadziei to wyznacznik niemal wszystkich tekstów zgromadzonych w dwóch książkach - do tego stopnia, że ma się wrażenie obcowania cały czas z tymi samymi bohaterami, tyle że w różnych kontekstach. Wszyscy operują tymi samymi emocjami - owszem, istniejącymi w codziennym życiu, ale też często skrywanymi. Zupełnie jakby scena miała pomóc je uwypuklić dla samego powiedzenia o nich. To mało: brakuje w tych utworach puent, brakuje powodu, dla którego trzeba śledzić doświadczenia i wywody postaci przez całe akty sztuki. A skoro autorzy nie widzą możliwości powiedzenia czegoś nowego - trudno określić ich cele w tworzeniu powtarzalnych i minorowych w tonie scenek.
Bohaterowie w tych książkach przeważnie orientują się w pewnym momencie, że łączące ich relacje da się sprowadzić jedynie do motywu pożądania i nienawiści (czasem - pożądania płynącego z nienawiści, częściej jednak z wzajemnej wrogości rozpoczynającej się od odrzucenia). Trzeba dokopać się do pewnych elementów przeszłości, które pozwolą zrozumieć, dlaczego uruchamia się cały proces odrzucenia i samotności. Na oczach widzów - tu czytelników - rozpadają się mikroświaty, związki i rodziny: każdy ma pretensje do pozostałych, łatwo formułuje się przykre sądy i słowa, od których nie ma już odwrotu. Co ciekawe, rzadko kiedy autorzy decydują się na wulgarną dosłowność, zwykle bazują na drobnych gestach i na zawieszonych w powietrzu pretensjach, które dopiero z czasem mogą zacząć narastać i nawarstwiać się. Nie wiadomo, jak długo czytelnicy wytrzymać mogą tego typu wiwisekcje bez choćby odrobiny uśmiechu: faktem jest, że nagromadzenie tego typu tekstów raczej nie wzbudzi zainteresowania współzesną dramaturgią duńską, nawet mimo świadomości, że teatr "psychologiczny" i teatr moralnego niepokoju to zjawiska, które cieszą się tam ogromną popularnością. Pozostawiają te utwory bardzo dużo miejsca na popisy dla interpretatorów, pytanie tylko, czy tę rolę przejmą twórcy spektakli - zbyt łatwo jest tu ulec pokusie dosłowności i przedstawiać po prostu rodzajowe obrazki bez większej refleksji. I "Kosmiczny lęk", i "Szkoła fobii" to oprawy dla nonsensownych śmierci (także - towarzyskich), królestwo rozpadu i nieporozumień. Wszystko pod pozorami zwyczajności: w naturalnej scenerii, daleko od teatralizacji. Uczucia na pokaz w "codziennym" otoczeniu wydają się wręcz karykaturalne. Te sztuki nie pozwalają na ucieczkę, nie pozostawiają pola dla wyobraźni. Prowadzą do jednoznacznych ocen człowieczeństwa (czy też upadku człowieczeństwa), drażnią i niepokoją. Pierwiastek lęku rozrasta się w nich przez cały czas i wpływać będzie na czytelników.
Niepokój
Lektura dwóch tomów duńskich sztuk współczesnych nie napawa optymizmem. Autorzy sięgają raczej po lęki i rozterki ludzi - w wymiarze uniwersalnym - niż po próby naprawienia panującego stanu rzeczy. Zamiast lekarstwa na ponurą codzienność podsuwają obrazki, które jeszcze bardziej przygnębiają. Stawianie na rozczarowania i brak nadziei to wyznacznik niemal wszystkich tekstów zgromadzonych w dwóch książkach - do tego stopnia, że ma się wrażenie obcowania cały czas z tymi samymi bohaterami, tyle że w różnych kontekstach. Wszyscy operują tymi samymi emocjami - owszem, istniejącymi w codziennym życiu, ale też często skrywanymi. Zupełnie jakby scena miała pomóc je uwypuklić dla samego powiedzenia o nich. To mało: brakuje w tych utworach puent, brakuje powodu, dla którego trzeba śledzić doświadczenia i wywody postaci przez całe akty sztuki. A skoro autorzy nie widzą możliwości powiedzenia czegoś nowego - trudno określić ich cele w tworzeniu powtarzalnych i minorowych w tonie scenek.
Bohaterowie w tych książkach przeważnie orientują się w pewnym momencie, że łączące ich relacje da się sprowadzić jedynie do motywu pożądania i nienawiści (czasem - pożądania płynącego z nienawiści, częściej jednak z wzajemnej wrogości rozpoczynającej się od odrzucenia). Trzeba dokopać się do pewnych elementów przeszłości, które pozwolą zrozumieć, dlaczego uruchamia się cały proces odrzucenia i samotności. Na oczach widzów - tu czytelników - rozpadają się mikroświaty, związki i rodziny: każdy ma pretensje do pozostałych, łatwo formułuje się przykre sądy i słowa, od których nie ma już odwrotu. Co ciekawe, rzadko kiedy autorzy decydują się na wulgarną dosłowność, zwykle bazują na drobnych gestach i na zawieszonych w powietrzu pretensjach, które dopiero z czasem mogą zacząć narastać i nawarstwiać się. Nie wiadomo, jak długo czytelnicy wytrzymać mogą tego typu wiwisekcje bez choćby odrobiny uśmiechu: faktem jest, że nagromadzenie tego typu tekstów raczej nie wzbudzi zainteresowania współzesną dramaturgią duńską, nawet mimo świadomości, że teatr "psychologiczny" i teatr moralnego niepokoju to zjawiska, które cieszą się tam ogromną popularnością. Pozostawiają te utwory bardzo dużo miejsca na popisy dla interpretatorów, pytanie tylko, czy tę rolę przejmą twórcy spektakli - zbyt łatwo jest tu ulec pokusie dosłowności i przedstawiać po prostu rodzajowe obrazki bez większej refleksji. I "Kosmiczny lęk", i "Szkoła fobii" to oprawy dla nonsensownych śmierci (także - towarzyskich), królestwo rozpadu i nieporozumień. Wszystko pod pozorami zwyczajności: w naturalnej scenerii, daleko od teatralizacji. Uczucia na pokaz w "codziennym" otoczeniu wydają się wręcz karykaturalne. Te sztuki nie pozwalają na ucieczkę, nie pozostawiają pola dla wyobraźni. Prowadzą do jednoznacznych ocen człowieczeństwa (czy też upadku człowieczeństwa), drażnią i niepokoją. Pierwiastek lęku rozrasta się w nich przez cały czas i wpływać będzie na czytelników.
poniedziałek, 7 lutego 2022
Francoise Laurent, Nicolas Gouny: Wiem, co jem! Chlebek
Harperkids, Warszawa 2022.
Pieczywo
Akademia Mądrego Dziecka pozwala najmłodszym zaspokoić ciekawość i przy okazji dostarcza lektur atrakcyjnych - edukacyjnych i rozrywkowych jednocześnie. "Wiem, co jem! Chlebek" to propozycja nie tylko dla małych niejadków. Francoise Laurent i Nicolas Gouny stworzyli opowieść kilkupłaszczyznową i pełną ciekawostek z różnych dziedzin. Maluchy dowiedzą się między innymi, jak dawniej wyglądała uprawa zboża (w jaki sposób rolnicy oddzielali ziarno od łodyg i jak ten proces upraszczają maszyny obecnie). Znajdzie się miejsce na przypomnienie o konieczności dbania o środowisko (zbyt duża ilość nawozów sztucznych nie sprzyja zwierzętom i roślinom, na szczęście istnieją ekologiczne alternatywy. Autorzy zabierają dzieci do fabryk: nowoczesnych młynów, w których przygotowuje się zboże tak, by uzyskać różne typy mąki. Następnym przystankiem na drodze jest piekarnia - i tutaj autorzy opowiadają o sposobie przyrządzania bochenków chleba. Co ciekawe, odnotowują także istnienie "punktów wypieku", w których przygotowuje się pieczywo z zamrożonego ciasta (to znowu miejsce na wskazanie mankamentów takiego rozwiązania, żeby dzieci dobrze wiedziały, z czym mają do czynienia). Pod koniec opowieści pojawiają się rodzaje pieczywa znane w różnych kręgach kulturowych, a także - drobne ciekawostki dotyczące wypieków. Porównywanie tego, co działo się z procesem przygotowywania pieczywa dawniej i dzisiaj stanowi dodatkowy smak lektury i sprawia, że autorzy zaskoczą odbiorców częścią wiadomości. Tomik ma przyciągać dzieci i zachęcać do odkrywania świata - a także do przyglądania się mniej popularnym w literaturze czwartej zawodom.
Ta publikacja została stworzona tak, by zaspokoić ciekawość najmłodszych i podsunąć im w miarę szczegółowe informacje na temat kolejnych poziomów przygotowywania pieczywa. Nie tylko krok po kroku wyjaśniają autorzy, jak dochodzi do powstania chleba - tłumaczą, co jest potrzebne do takiego procesu i ile pracy wymaga uprawa zboża i późniejsze jego przygotowanie. Jest tu naprawdę dużo detali, które przykują uwagę dzieci - bo w "Chlebku" nie tylko tekst odgrywa wielką rolę. Podzielony na niewielkie akapity daje się znacznie łatwiej przyswoić: ilustracje wręcz przenoszą najmłodszych do kolejnych miejsc pozwalających na przygotowanie wypieku. Przed dziećmi roztacza się tutaj wizję ciężkiej i bardzo satysfakcjonującej pracy: maluchy poznają to, co na co dzień ukryte, dowiadują się też rzeczy, które mogą potem zaobserwować przy posiłkach (na przykład - dlaczego pieczywo ma nacięcia na skórce). Niejadków taka książka może przekonać do spróbowania nowych smaków, dzieci zafascynowane opowieściami spod szyldu "jak to działa" znajdą również sporo dla siebie. Mało tego - tak przygotowana publikacja nie znudzi nawet rodziców, którzy będą towarzyszyć pociechom w lekturze. "Wiem, co jem! Chlebek" to kolorowy i zabawny tomik wypełniony wartościowymi treściami - może przydać się jako lektura do czytania przed snem albo jako pomoc w udzielaniu wyjaśnień dla ciekawych świata kilkulatków.
Pieczywo
Akademia Mądrego Dziecka pozwala najmłodszym zaspokoić ciekawość i przy okazji dostarcza lektur atrakcyjnych - edukacyjnych i rozrywkowych jednocześnie. "Wiem, co jem! Chlebek" to propozycja nie tylko dla małych niejadków. Francoise Laurent i Nicolas Gouny stworzyli opowieść kilkupłaszczyznową i pełną ciekawostek z różnych dziedzin. Maluchy dowiedzą się między innymi, jak dawniej wyglądała uprawa zboża (w jaki sposób rolnicy oddzielali ziarno od łodyg i jak ten proces upraszczają maszyny obecnie). Znajdzie się miejsce na przypomnienie o konieczności dbania o środowisko (zbyt duża ilość nawozów sztucznych nie sprzyja zwierzętom i roślinom, na szczęście istnieją ekologiczne alternatywy. Autorzy zabierają dzieci do fabryk: nowoczesnych młynów, w których przygotowuje się zboże tak, by uzyskać różne typy mąki. Następnym przystankiem na drodze jest piekarnia - i tutaj autorzy opowiadają o sposobie przyrządzania bochenków chleba. Co ciekawe, odnotowują także istnienie "punktów wypieku", w których przygotowuje się pieczywo z zamrożonego ciasta (to znowu miejsce na wskazanie mankamentów takiego rozwiązania, żeby dzieci dobrze wiedziały, z czym mają do czynienia). Pod koniec opowieści pojawiają się rodzaje pieczywa znane w różnych kręgach kulturowych, a także - drobne ciekawostki dotyczące wypieków. Porównywanie tego, co działo się z procesem przygotowywania pieczywa dawniej i dzisiaj stanowi dodatkowy smak lektury i sprawia, że autorzy zaskoczą odbiorców częścią wiadomości. Tomik ma przyciągać dzieci i zachęcać do odkrywania świata - a także do przyglądania się mniej popularnym w literaturze czwartej zawodom.
Ta publikacja została stworzona tak, by zaspokoić ciekawość najmłodszych i podsunąć im w miarę szczegółowe informacje na temat kolejnych poziomów przygotowywania pieczywa. Nie tylko krok po kroku wyjaśniają autorzy, jak dochodzi do powstania chleba - tłumaczą, co jest potrzebne do takiego procesu i ile pracy wymaga uprawa zboża i późniejsze jego przygotowanie. Jest tu naprawdę dużo detali, które przykują uwagę dzieci - bo w "Chlebku" nie tylko tekst odgrywa wielką rolę. Podzielony na niewielkie akapity daje się znacznie łatwiej przyswoić: ilustracje wręcz przenoszą najmłodszych do kolejnych miejsc pozwalających na przygotowanie wypieku. Przed dziećmi roztacza się tutaj wizję ciężkiej i bardzo satysfakcjonującej pracy: maluchy poznają to, co na co dzień ukryte, dowiadują się też rzeczy, które mogą potem zaobserwować przy posiłkach (na przykład - dlaczego pieczywo ma nacięcia na skórce). Niejadków taka książka może przekonać do spróbowania nowych smaków, dzieci zafascynowane opowieściami spod szyldu "jak to działa" znajdą również sporo dla siebie. Mało tego - tak przygotowana publikacja nie znudzi nawet rodziców, którzy będą towarzyszyć pociechom w lekturze. "Wiem, co jem! Chlebek" to kolorowy i zabawny tomik wypełniony wartościowymi treściami - może przydać się jako lektura do czytania przed snem albo jako pomoc w udzielaniu wyjaśnień dla ciekawych świata kilkulatków.
niedziela, 6 lutego 2022
Marian Pilot: Dzikie mieso
Korporacja ha!art, Kraków 2021.
Słowa
Marian Pilot pisze książkę, która ma wykorzystywać "wszystkie dostępne gwary, dialekty i odmiany języka polskiego". Proponuje tom, który przyciągnie filologów - a jednak nie uruchamia całego potencjału pomysłu. "Dzikie mieso" to zbiór rozdziałów podsłuchanych - notatek z codzienności ludzi posługujących się nieliterackimi odmianami polszczyzny. Czytelnicy nie dostaną żadnych dodatkowych informacji: kto rozmawia (czy rozmawia, czy po prostu monologuje), z jakiej okazji przedstawia się konkretny tekst. Nie wiadomo też, jaka jest przyczyna powstania wypowiedzi i inspiracja: a to może mieć znaczenie przy odbiorze. Autor jednak najwyraźniej chce, żeby czytelnicy skupiali się na samej warstwie brzmieniowej, żeby odkrywali treści niejako wtórnie, po przejściu przez nieprzezroczystą płaszczyznę formy. "Dzikie mieso" jest zatem wyzwaniem dla czytelników - i okazją do zaprezentowania bogactwa lokalnych kultur. Oczywiście bardziej by cieszyło, gdyby autor nie bawił się w zagadki i przynajmniej opatrzył rozdziały minimalnymi "metryczkami" - tu jednak najwyraźniej liczy się także indywidualizm samych mówiących. Wszelkiego rodzaju oboczności, ślady indywidualnego języka mogłyby w takim wypadku stać się punktem zapalnym i przyczyną niepotrzebnych dyskusji ze strony purystów.
Pytanie, czy "Dzikie mieso" jest pokazaniem mentalności ludzi prostych, czy czystą kreacją - są w rozdziałach wyjaśnienia kierowane do zwykłych odbiorców, ale też wielkie dramaty zakodowane w "dziwnych" sformułowaniach. Jest przeszłość i zestaw informacji o normalnych dla autorów wypowiedzi zajęciach. Jest specyficzna melodia - a raczej mnóstwo melodii, które korespondują ze sobą przez nawiązania do polszczyzny, ale oddalają się od języka literackiego tak bardzo, jak to tylko możliwe. Marian Pilot nie zamierza przemycać w tej książce wiadomości czy fabuł uniwersalnych: przez zatrzymanie uwagi odbiorców na języku nie może sobie pozwalać na budowanie wielu planów znaczeniowych. Pokazuje za to, jak funkcjonuje język - który z narzędzia zamienia się w tworzywo. To literacki eksperyment i jako taki nie wszystkich musi przekonywać - na pewno jednak pozwoli docenić wszelkiego rodzaju odmiany polszczyzny, przypomnieć o ich kulturotwórczym i nieoczekiwanie poetyckim wydźwięku. Nie ma w tomie "Dzikie mieso" przypisów ani objaśnień, wszystko musi zostać zderzone z wrażliwością odbiorców i ich umiejętnościami czy kompetencjami językowymi: co ciekawe, najlepiej sprawdziłoby się takie zestawienie w audiobooku, wieża Babel, którą przedstawia Marian Pilot, funkcjonuje w uproszczonym zapisie. Lektura będzie tu polegała nie tylko na deszyfrowaniu treści, na odkrywaniu zawartości ukrytej w niecodziennych sformułowaniach - ale i na budowaniu sobie portretu narratorów. Jest to literackie wyzwanie i publikacja niszowa - która spełni swoją rolę, ale też sporą część czytelników rozczaruje za sprawą upajania się brzmieniem bez wchodzenia w samą strukturę gwar i odmian języka.
Słowa
Marian Pilot pisze książkę, która ma wykorzystywać "wszystkie dostępne gwary, dialekty i odmiany języka polskiego". Proponuje tom, który przyciągnie filologów - a jednak nie uruchamia całego potencjału pomysłu. "Dzikie mieso" to zbiór rozdziałów podsłuchanych - notatek z codzienności ludzi posługujących się nieliterackimi odmianami polszczyzny. Czytelnicy nie dostaną żadnych dodatkowych informacji: kto rozmawia (czy rozmawia, czy po prostu monologuje), z jakiej okazji przedstawia się konkretny tekst. Nie wiadomo też, jaka jest przyczyna powstania wypowiedzi i inspiracja: a to może mieć znaczenie przy odbiorze. Autor jednak najwyraźniej chce, żeby czytelnicy skupiali się na samej warstwie brzmieniowej, żeby odkrywali treści niejako wtórnie, po przejściu przez nieprzezroczystą płaszczyznę formy. "Dzikie mieso" jest zatem wyzwaniem dla czytelników - i okazją do zaprezentowania bogactwa lokalnych kultur. Oczywiście bardziej by cieszyło, gdyby autor nie bawił się w zagadki i przynajmniej opatrzył rozdziały minimalnymi "metryczkami" - tu jednak najwyraźniej liczy się także indywidualizm samych mówiących. Wszelkiego rodzaju oboczności, ślady indywidualnego języka mogłyby w takim wypadku stać się punktem zapalnym i przyczyną niepotrzebnych dyskusji ze strony purystów.
Pytanie, czy "Dzikie mieso" jest pokazaniem mentalności ludzi prostych, czy czystą kreacją - są w rozdziałach wyjaśnienia kierowane do zwykłych odbiorców, ale też wielkie dramaty zakodowane w "dziwnych" sformułowaniach. Jest przeszłość i zestaw informacji o normalnych dla autorów wypowiedzi zajęciach. Jest specyficzna melodia - a raczej mnóstwo melodii, które korespondują ze sobą przez nawiązania do polszczyzny, ale oddalają się od języka literackiego tak bardzo, jak to tylko możliwe. Marian Pilot nie zamierza przemycać w tej książce wiadomości czy fabuł uniwersalnych: przez zatrzymanie uwagi odbiorców na języku nie może sobie pozwalać na budowanie wielu planów znaczeniowych. Pokazuje za to, jak funkcjonuje język - który z narzędzia zamienia się w tworzywo. To literacki eksperyment i jako taki nie wszystkich musi przekonywać - na pewno jednak pozwoli docenić wszelkiego rodzaju odmiany polszczyzny, przypomnieć o ich kulturotwórczym i nieoczekiwanie poetyckim wydźwięku. Nie ma w tomie "Dzikie mieso" przypisów ani objaśnień, wszystko musi zostać zderzone z wrażliwością odbiorców i ich umiejętnościami czy kompetencjami językowymi: co ciekawe, najlepiej sprawdziłoby się takie zestawienie w audiobooku, wieża Babel, którą przedstawia Marian Pilot, funkcjonuje w uproszczonym zapisie. Lektura będzie tu polegała nie tylko na deszyfrowaniu treści, na odkrywaniu zawartości ukrytej w niecodziennych sformułowaniach - ale i na budowaniu sobie portretu narratorów. Jest to literackie wyzwanie i publikacja niszowa - która spełni swoją rolę, ale też sporą część czytelników rozczaruje za sprawą upajania się brzmieniem bez wchodzenia w samą strukturę gwar i odmian języka.
sobota, 5 lutego 2022
Marianna Enriquez: Nasza część nocy
Echa, Warszawa 2021.
Mrok
Marianna Enriquez dba o to, żeby przy lekturze tomu „Nasza część nocy” nikt nie poczuł się zbyt pewnie czy dobrze. Historia rozpięta między erotycznymi doświadczeniami i połączeniem ze światem duchów czy demonów ma wyzwalać niepokój. Autorka atakuje najbardziej podstawowe więzi: ukazuje rodzinę, która nie zapewnia azylu, mało tego – może przyczynić się do katastrofy. Wszystko przez wyjątkowe umiejętności nawiązywania kontaktu z zaświatami – po ojcu dziedziczy je syn. Niechciane talenty można wzmacniać za sprawą strachu i bólu, w dodatku Bractwo potrzebuje nowego medium do kontaktowania się z Ciemnością. Bractwo jest tajnym stowarzyszeniem, które działa na prawach sekty – bardzo chętnie poświęci ludzkie życie, jeśli będzie to oznaczało przybliżenie się do mrocznego celu. Na razie mały Gaspar uczy się, jak nie dać się opanować duchom: widzi dziwnych ludzi wokół siebie, ojciec na szczęście może mu przedstawić kilka wyjątkowo przydatnych w takich okolicznościach sztuczek. Odpieranie ataków zjaw w połączeniu z ciągłą ucieczką – już samo to wystarczyłoby do budzenia lęku. Jednak Marianna Enriquez na tym nie poprzestaje. Ojciec Gaspara jest człowiekiem, na którym nie można polegać: jego słabości uzewnętrzniają się i w aktach autoagresji, i w sferze seksualnej. Niby próbuje chronić dziecko, ale nie zachowuje się jak dorosły – być może to właśnie jemu bardziej przyda się pomoc. Gaspar na razie nie zdaje sobie do końca sprawy z zagrożenia, jakie na niego czyha: Bractwo nie dotarło do niego. Chłopiec jeszcze ma szansę na ratunek.
Autorka rozbudowuje tę historię, wplatając wciąż nowe wątki – jednak pozostaje w klimatach mrocznych i operuje często zjawiskami niemożliwymi do wytłumaczenia na drodze rozumowej. Zagrożenie, które płynie ze strony przybyszów z zaświatów łączy się na pewnym etapie z tym, co mogą zafundować agresorzy z Bractwa. Tu nie ma miejsca na sentymenty. A jednak Marianna Enriquez dość mocno rozbudowuje kwestię relacji międzyludzkich – łóżkowe dokonania Juana są rodzajem eskapizmu, ale też jedyną szansą na normalność w nienormalnych okolicznościach. Do tego dokłada Enriquez motywy nawiązujące do pozaliterackiej otoczki: wplata tę historię w dzieje Argentyny, żeby jeszcze bardziej czytelników do siebie przywiązać. Z czasem zmienia perspektywy i szuka nowych ujęć tematu: tak, żeby rozwiązać zagadki, z którymi nie poradziliby sobie bohaterowie przy ich stanie wiedzy. Autorka rozkoszuje się mrokiem i strachem, to, co niszczy Juana, daje jej pisarski napęd – destrukcyjna siła uczuć przejawia się tutaj w kolejnych próbach samookaleczania – i nie tylko. A przecież mocną stroną tomu staje się zmysłowość, nastawienie na odczuwanie – przejście w sferę cielesności, która może stać się wyzwoleniem. To propozycja dla czytelników, którzy lubią prozę wypełnioną niepokojem i prowadzącą do uruchomienia najskrytszych lęków, wykorzystującą nawiązania do świata realnego, ale też mocno tkwiącą w onirycznych tonacjach.
Mrok
Marianna Enriquez dba o to, żeby przy lekturze tomu „Nasza część nocy” nikt nie poczuł się zbyt pewnie czy dobrze. Historia rozpięta między erotycznymi doświadczeniami i połączeniem ze światem duchów czy demonów ma wyzwalać niepokój. Autorka atakuje najbardziej podstawowe więzi: ukazuje rodzinę, która nie zapewnia azylu, mało tego – może przyczynić się do katastrofy. Wszystko przez wyjątkowe umiejętności nawiązywania kontaktu z zaświatami – po ojcu dziedziczy je syn. Niechciane talenty można wzmacniać za sprawą strachu i bólu, w dodatku Bractwo potrzebuje nowego medium do kontaktowania się z Ciemnością. Bractwo jest tajnym stowarzyszeniem, które działa na prawach sekty – bardzo chętnie poświęci ludzkie życie, jeśli będzie to oznaczało przybliżenie się do mrocznego celu. Na razie mały Gaspar uczy się, jak nie dać się opanować duchom: widzi dziwnych ludzi wokół siebie, ojciec na szczęście może mu przedstawić kilka wyjątkowo przydatnych w takich okolicznościach sztuczek. Odpieranie ataków zjaw w połączeniu z ciągłą ucieczką – już samo to wystarczyłoby do budzenia lęku. Jednak Marianna Enriquez na tym nie poprzestaje. Ojciec Gaspara jest człowiekiem, na którym nie można polegać: jego słabości uzewnętrzniają się i w aktach autoagresji, i w sferze seksualnej. Niby próbuje chronić dziecko, ale nie zachowuje się jak dorosły – być może to właśnie jemu bardziej przyda się pomoc. Gaspar na razie nie zdaje sobie do końca sprawy z zagrożenia, jakie na niego czyha: Bractwo nie dotarło do niego. Chłopiec jeszcze ma szansę na ratunek.
Autorka rozbudowuje tę historię, wplatając wciąż nowe wątki – jednak pozostaje w klimatach mrocznych i operuje często zjawiskami niemożliwymi do wytłumaczenia na drodze rozumowej. Zagrożenie, które płynie ze strony przybyszów z zaświatów łączy się na pewnym etapie z tym, co mogą zafundować agresorzy z Bractwa. Tu nie ma miejsca na sentymenty. A jednak Marianna Enriquez dość mocno rozbudowuje kwestię relacji międzyludzkich – łóżkowe dokonania Juana są rodzajem eskapizmu, ale też jedyną szansą na normalność w nienormalnych okolicznościach. Do tego dokłada Enriquez motywy nawiązujące do pozaliterackiej otoczki: wplata tę historię w dzieje Argentyny, żeby jeszcze bardziej czytelników do siebie przywiązać. Z czasem zmienia perspektywy i szuka nowych ujęć tematu: tak, żeby rozwiązać zagadki, z którymi nie poradziliby sobie bohaterowie przy ich stanie wiedzy. Autorka rozkoszuje się mrokiem i strachem, to, co niszczy Juana, daje jej pisarski napęd – destrukcyjna siła uczuć przejawia się tutaj w kolejnych próbach samookaleczania – i nie tylko. A przecież mocną stroną tomu staje się zmysłowość, nastawienie na odczuwanie – przejście w sferę cielesności, która może stać się wyzwoleniem. To propozycja dla czytelników, którzy lubią prozę wypełnioną niepokojem i prowadzącą do uruchomienia najskrytszych lęków, wykorzystującą nawiązania do świata realnego, ale też mocno tkwiącą w onirycznych tonacjach.
piątek, 4 lutego 2022
Thich Nhat Hanh: Cisza
Czarna Owca, Warszawa 2022.
Uważność do potęgi
Po raz kolejny na rynku pojawia się pochwała uważności, tom (niewielki objętościowo, w odróżnieniu od pierwszych propozycji w tym temacie) polegający na nakłanianiu odbiorców do medytacji i trenowania uważności. "Cisza" to przygotowana przez buddyjskiego mnicha przemowa motywująca do wprowadzenia w życie potrzebnych zmian. Nie ma tu porządkowania medytacji od strony technicznej, raczej podpowiedzi, jak oczyścić umysł, żeby móc wprowadzić w życie efekt uważności. To właściwie miniwykłady dotyczące wyciszania się: autor pokazuje, jak nie bać się ciszy, jak wyłączyć "radio Myślotok" i jak doprowadzić do ładu wrażenia zmysłowe. Przypomina o tym, co ogólnie znane: jak negatywne myśli mogą wpływać na zdrowie i po co otaczać się dobrem, a zrezygnować z tego, co minorowe. "Cisza" to próba nauczenia odbiorców stanu prowadzącego do medytacji. Już same uwagi zamieszczone w książce mogą zostać potraktowane jak wprowadzenie do treningu uważności, Thich Nhat Hanh pisze tak, by zainspirować czytelników. Nie zarzuca ich szczegółami ani konkretami, chociaż co pewien czas wprowadza tezy, które dadzą się przełożyć na lepsze rozumienie uważności jako takiej - przybliża świat za pomocą dźwięków i bezdźwięków, prowadzi do tego, żeby tytułowa cisza nabrała charakteru i była rozumiana przez wszystkich. Przygotowuje także na to, co nastąpi po wyłączeniu hałasów i zakłóceń z otoczenia: wie, że nie wszyscy odbiorcy potrafią przyjąć stan ciszy i wsłuchiwać się w samych siebie, zwłaszcza dzisiaj, gdy dominuje konsumpcyjny styl życia i zabieganie. Tu cisza ma wyjątkowe znaczenie - i autor do uwypuklenia go dąży. Przez cały tom prowadzi narrację łagodnie i bez prawienia morałów, odbiorcy mają potraktować go jak przewodnika po świecie uważności. Zrozumieją, dlaczego uważność jest tak istotna w codziennym życiu - i co da im praktykowanie takiej sztuki. Nie wprowadza wrażenia wyjątkowości czy zagłębiania się w różne aspekty duchowości, stara się, żeby książka mogła przekonać jak najszerszą grupę odbiorców - i w związku z tym rezygnuje z tematów pobocznych. "Cisza" koncentruje się na wyciszeniu, na osobistym doznaniu każdego z odbiorców. Analizuje indywidualne przeżycia i odnosi się do tego, co może być dla czytelników niezrozumiałe, zaskakujące czy po prostu nowe - szuka wyjaśnień i komentarzy nastawiających na konkretne reakcje. "Cisza" to tom, który wydaje się - w dobie zalewu poradników kioskowych i tych dotyczących samorozwoju - relacją rozmytą i przegadaną, pozbawioną rzeczowości i niezbyt esencjonalną. A przecież na tym polega jej istota, książka ma pokazać, czym zająć myśli i na czym się skupić, kiedy będzie się próbowało wprowadzić w życie niełatwy obecnie trening uważności.
Uważność do potęgi
Po raz kolejny na rynku pojawia się pochwała uważności, tom (niewielki objętościowo, w odróżnieniu od pierwszych propozycji w tym temacie) polegający na nakłanianiu odbiorców do medytacji i trenowania uważności. "Cisza" to przygotowana przez buddyjskiego mnicha przemowa motywująca do wprowadzenia w życie potrzebnych zmian. Nie ma tu porządkowania medytacji od strony technicznej, raczej podpowiedzi, jak oczyścić umysł, żeby móc wprowadzić w życie efekt uważności. To właściwie miniwykłady dotyczące wyciszania się: autor pokazuje, jak nie bać się ciszy, jak wyłączyć "radio Myślotok" i jak doprowadzić do ładu wrażenia zmysłowe. Przypomina o tym, co ogólnie znane: jak negatywne myśli mogą wpływać na zdrowie i po co otaczać się dobrem, a zrezygnować z tego, co minorowe. "Cisza" to próba nauczenia odbiorców stanu prowadzącego do medytacji. Już same uwagi zamieszczone w książce mogą zostać potraktowane jak wprowadzenie do treningu uważności, Thich Nhat Hanh pisze tak, by zainspirować czytelników. Nie zarzuca ich szczegółami ani konkretami, chociaż co pewien czas wprowadza tezy, które dadzą się przełożyć na lepsze rozumienie uważności jako takiej - przybliża świat za pomocą dźwięków i bezdźwięków, prowadzi do tego, żeby tytułowa cisza nabrała charakteru i była rozumiana przez wszystkich. Przygotowuje także na to, co nastąpi po wyłączeniu hałasów i zakłóceń z otoczenia: wie, że nie wszyscy odbiorcy potrafią przyjąć stan ciszy i wsłuchiwać się w samych siebie, zwłaszcza dzisiaj, gdy dominuje konsumpcyjny styl życia i zabieganie. Tu cisza ma wyjątkowe znaczenie - i autor do uwypuklenia go dąży. Przez cały tom prowadzi narrację łagodnie i bez prawienia morałów, odbiorcy mają potraktować go jak przewodnika po świecie uważności. Zrozumieją, dlaczego uważność jest tak istotna w codziennym życiu - i co da im praktykowanie takiej sztuki. Nie wprowadza wrażenia wyjątkowości czy zagłębiania się w różne aspekty duchowości, stara się, żeby książka mogła przekonać jak najszerszą grupę odbiorców - i w związku z tym rezygnuje z tematów pobocznych. "Cisza" koncentruje się na wyciszeniu, na osobistym doznaniu każdego z odbiorców. Analizuje indywidualne przeżycia i odnosi się do tego, co może być dla czytelników niezrozumiałe, zaskakujące czy po prostu nowe - szuka wyjaśnień i komentarzy nastawiających na konkretne reakcje. "Cisza" to tom, który wydaje się - w dobie zalewu poradników kioskowych i tych dotyczących samorozwoju - relacją rozmytą i przegadaną, pozbawioną rzeczowości i niezbyt esencjonalną. A przecież na tym polega jej istota, książka ma pokazać, czym zająć myśli i na czym się skupić, kiedy będzie się próbowało wprowadzić w życie niełatwy obecnie trening uważności.
czwartek, 3 lutego 2022
Stuart Gibbs: Szkoła szpiegów. W obozie wroga
Agora, Warszawa 2022.
Problemy
W Szkole Szpiegów bez przerwy są jakieś wyzwania, egzaminy i misje. Benjamin Ripley nawet nie domyślał się, jak często będzie się sprawdzać jego umiejętności. Od razu rzucony na głęboką wodę, musi radzić sobie z wieloma wyzwaniami, na jakie zwyczajne życie go nie przygotowało. Ale jeśli chce zostać szpiegiem, nie ma innego wyjścia: musi się podporządkować regułom. I działać. Ale Akademia Szpiegostwa nie jest miejscem idealnym, często zdarzają się tu wpadki i pomyłki, nawet te dużego kalibru. Tym razem ktoś załadowuje ostrą amunicję do potężnej broni. Erica, która jest zdecydowanie wybitną uczennicą szkoły szpiegów, w ostatniej chwili odkrywa prawdę. Nie można już cofnąć wystrzału, można jeszcze zmienić cel, tak, żeby pociski nie trafiły w grupę uczniów, a w budynek szkoły, który podczas egzaminów powinien być pusty. Powinien być, ale nie jest - dyrektor spędza akurat czas w toalecie i po wybuchu ukazuje się uczniom z deską sedesową na szyi. To już wystarczający powód do zemsty - znalezienie winnego nie trwa długo, przecież to Benjamin przekierował lufę prosto na budynek szkoły (inna rzecz, że nie celował specjalnie, starał się po prostu ocalić jak największą grupę ludzi). I tak - zaraz na początku trzeciego tomu cyklu Szkoła Szpiegów - Benjamin Ripley wylatuje z hukiem z placówki, do której niedawno został przyjęty. Rodzice dowiadują się, że zostało mu cofnięte stypendium (w końcu jego edukacja w supertajnej szkole musiała być połączona z budowaniem alternatywnej tożsamości dla bliskich) i Ben wraca do swojej starej szkoły, a tam spotyka starych wrogów. Taki stan rzeczy nie może trwać długo, więc już przy pierwszym konflikcie Benjamin Ripley zostaje przejęty przez sieć Pająka - największego wroga Akademii. Chociaż bohater jest na początku swojej drogi do kariery szpiega, na koncie ma już kilkakrotne pokrzyżowanie planów Pająkowi i jego ekipie - może zatem dziwić się, że dostaje miejsce w konkurencyjnej szkole. To da się łatwo wytłumaczyć: Pająk też chce rekrutować najlepszych, ponadto liczy na to, że Benjamin będzie się kierował chęcią zemsty na tych, którzy pozbawili go szans na karierę szpiega. Jednak wszystko tu ma swoje drugie dno...
Stuart Gibbs po raz kolejny zaczyna historię. Wie, że początki cykli zawsze przyciągają największą liczbę fanów, funduje zatem odbiorcom następny początek: Benjamin musi nauczyć się zasad panujących w nowej szkole, poznaje nowych kolegów i odkrywa przerażające fakty. Niby inni uczniowie potrafią wyjaśnić każde niepokojące zjawisko, jednak odcięcie od świata i niemożność skontaktowania się z dawnymi znajomymi budzi podejrzenia. Wkrótce Benjamin odkryje, że jest zwyczajnie więziony w nowej placówce. Ale o to chodzi: o stałą obecność przygody, zagrożenia, które prowokują do kreatywnego myślenia i do działania wbrew wszystkiemu. Benjamin Ripley nie może się poddawać, nawet jeśli sytuacja wydaje się przegrana. Do tego Stuart Gibbs stale sięga po humor, który spodoba się najmłodszym: jest tu mnóstwo niespodzianek i zaskoczeń, jest trochę scenek obliczonych na wywoływanie śmiechu - to się sprawdza i dla czytelników będzie przede wszystkim sygnałem, że warto zaufać autorowi i sięgnąć po tę serię.
Problemy
W Szkole Szpiegów bez przerwy są jakieś wyzwania, egzaminy i misje. Benjamin Ripley nawet nie domyślał się, jak często będzie się sprawdzać jego umiejętności. Od razu rzucony na głęboką wodę, musi radzić sobie z wieloma wyzwaniami, na jakie zwyczajne życie go nie przygotowało. Ale jeśli chce zostać szpiegiem, nie ma innego wyjścia: musi się podporządkować regułom. I działać. Ale Akademia Szpiegostwa nie jest miejscem idealnym, często zdarzają się tu wpadki i pomyłki, nawet te dużego kalibru. Tym razem ktoś załadowuje ostrą amunicję do potężnej broni. Erica, która jest zdecydowanie wybitną uczennicą szkoły szpiegów, w ostatniej chwili odkrywa prawdę. Nie można już cofnąć wystrzału, można jeszcze zmienić cel, tak, żeby pociski nie trafiły w grupę uczniów, a w budynek szkoły, który podczas egzaminów powinien być pusty. Powinien być, ale nie jest - dyrektor spędza akurat czas w toalecie i po wybuchu ukazuje się uczniom z deską sedesową na szyi. To już wystarczający powód do zemsty - znalezienie winnego nie trwa długo, przecież to Benjamin przekierował lufę prosto na budynek szkoły (inna rzecz, że nie celował specjalnie, starał się po prostu ocalić jak największą grupę ludzi). I tak - zaraz na początku trzeciego tomu cyklu Szkoła Szpiegów - Benjamin Ripley wylatuje z hukiem z placówki, do której niedawno został przyjęty. Rodzice dowiadują się, że zostało mu cofnięte stypendium (w końcu jego edukacja w supertajnej szkole musiała być połączona z budowaniem alternatywnej tożsamości dla bliskich) i Ben wraca do swojej starej szkoły, a tam spotyka starych wrogów. Taki stan rzeczy nie może trwać długo, więc już przy pierwszym konflikcie Benjamin Ripley zostaje przejęty przez sieć Pająka - największego wroga Akademii. Chociaż bohater jest na początku swojej drogi do kariery szpiega, na koncie ma już kilkakrotne pokrzyżowanie planów Pająkowi i jego ekipie - może zatem dziwić się, że dostaje miejsce w konkurencyjnej szkole. To da się łatwo wytłumaczyć: Pająk też chce rekrutować najlepszych, ponadto liczy na to, że Benjamin będzie się kierował chęcią zemsty na tych, którzy pozbawili go szans na karierę szpiega. Jednak wszystko tu ma swoje drugie dno...
Stuart Gibbs po raz kolejny zaczyna historię. Wie, że początki cykli zawsze przyciągają największą liczbę fanów, funduje zatem odbiorcom następny początek: Benjamin musi nauczyć się zasad panujących w nowej szkole, poznaje nowych kolegów i odkrywa przerażające fakty. Niby inni uczniowie potrafią wyjaśnić każde niepokojące zjawisko, jednak odcięcie od świata i niemożność skontaktowania się z dawnymi znajomymi budzi podejrzenia. Wkrótce Benjamin odkryje, że jest zwyczajnie więziony w nowej placówce. Ale o to chodzi: o stałą obecność przygody, zagrożenia, które prowokują do kreatywnego myślenia i do działania wbrew wszystkiemu. Benjamin Ripley nie może się poddawać, nawet jeśli sytuacja wydaje się przegrana. Do tego Stuart Gibbs stale sięga po humor, który spodoba się najmłodszym: jest tu mnóstwo niespodzianek i zaskoczeń, jest trochę scenek obliczonych na wywoływanie śmiechu - to się sprawdza i dla czytelników będzie przede wszystkim sygnałem, że warto zaufać autorowi i sięgnąć po tę serię.