piątek, 18 lutego 2022

Lucy Maud Montgomery: Anne z Zielonych Szczytów

Marginesy, Warszawa 2022.

Na nowo

Wiele zamieszania na rynku wydawniczym zrobiło nowe tłumaczenie "Ani z Zielonego Wzgórza", książki, która i tak dzieliła społeczeństwo: jedni nie mogą jej znieść i prześledzić przygód rudowłosej sieroty, drudzy nawet w dorosłości powracają do lektury z najmłodszych lat i zatapiają się w zabawnych i wzruszających doświadczeniach bohaterki dla relaksu. Teraz swojską Anię zastępuje Anne, znikają Zielone Wzgórza - w ich miejsce pojawiają się Zielone Szczyty (co wymaga dodatkowego komentarza - bo nie chodzi o ukształtowanie terenu, a o element architektoniczny), nie ma Janki, Józi czy Mateusza - wszyscy zachowują oryginalne imiona. I na tym polega niemal cała rewolucja. Bo chociaż autorka przekładu zajęła się między innymi skrupulatnym sprawdzeniem, jaka flora pojawiała się w otoczeniu Anne - i częstuje czytelników detalami przyrodniczymi - to przecież nie wprowadza rewolucji w samej fabule. Co więcej: mnóstwo sformułowań i zwrotów kojarzonych ze "starej" wersji powieści i tutaj powraca, więc naprawdę nie ma wielkiego problemu z odejściem od tego, co zapamiętane przez odbiorczynie (zwłaszcza te sentymentalnie nastawione do "Ani z Zielonego Wzgórza" i na wszelki wypadek bijące na alarm przed przeczytaniem nowej wersji tłumaczenia).

Anna Bańkowska mocno przywiązuje się do koncepcji pozostawiania oryginalnych nazw i imion, ale wcale nie jest to zabieg, który wydaje się konieczny. Przywiązuje się do przymiotnika "avonleaski", dość często go używa. Zastępuje krople walerianowe tajemniczo brzmiącą anodyną. I unika komentarzy dodawanych do wypowiedzi w dialogach. W efekcie pobrzmiewają niektóre frazy jak urwane, filmowe, a nie powieściowe. Trochę zaburza melodyjność tekstu, kiedy wprowadza do świata Anne - mimo wszystko mocno staromodnego - dzisiejsze kolokwializmy ("kiecki" czy "lale" niespecjalnie przekonują, nawet jeśli chodzi o podkreślenie ładunku emocjonalnego, którego w neutralnych synonimach nie ma). Nie zmienia autorka przekładu wszystkiego, co dawne - wręcz ma się wrażenie, że niektóre frazy tak mocno wgryzły się w jej świadomość, że nie stara się wynajdować innych odpowiedników niż te znane. Zdarza się, że pojawiają się fragmenty chropowate, trochę niedopracowane (motyw mylenia podmiotu domyślnego to już zmora naszych czasów i tu też się niestety da wskazać nonszalancję w tym zakresie), zdarza się, że narracja nie brzmi tak melodyjnie - i tu powrócić musi dyskusja na temat wierności i piękna przekładów. Na pewno Anna Bańkowska wywołała niespodziewanie dużą dyskusję na temat klasyki - jednak "Anne z Zielonych Szczytów" wcale nie jawi się jako wersja przełomowa czy odrzucająca tradycje. Owszem, jeśli ktoś zna na pamięć starą "Anię" i cytuje ją wyrwany ze snu w środku nocy, może być momentami rozczarowany - ale nie jest to aż tak wywrotowa publikacja, jak można by się spodziewać po rozgłosie, który uzyskała. A że poprzednie wersje przekładów nie znikają wcale z rynku, problem mogą mieć jedynie rodzice maluchów, które muszą książkę czytać i przerabiać na lekcjach - to w dzieci uderzą zmiany w onomastyce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz