W.A.B., Warszawa 2020.
Kulisy
Jest to książka, która powinna się obowiązkowo znaleźć w biblioteczkach fanów "Gry o tron" - pozwoli bowiem odbiorcom na przedłużenie radości śledzenia kolejnych wątków cyklu i na odkrywanie wiadomości, którymi podzielić się mogli wyłącznie twórcy - scenarzyści, aktorzy czy ekipa filmowa obecna na planie. James Hibberd wykonał ogromną pracę i zaprezentował czytelnikom imponującą publikację "Ogień nie zabije smoka". To tom, który nie nada się do zwykłej lektury i nie spodoba się raczej ludziom, którzy serialu nie widzieli, będzie im trudniej odnaleźć się w tematach - które bez dodatkowego uporządkowania wydadzą się chaotyczne i komplikowane ponad miarę. Hibberd nie zamierza bowiem prezentować podstaw wiadomości: unika banałów i opowiadania o "Grze o tron" dla laików: nie przejmuje się tymi, którzy nie orientują się w tym zagadnieniu. Nie ma na to czasu. Chociaż tom liczy sobie ponad pięćset stron, a do tego ma kilkanaście wkładek ze zdjęciami - przeznaczony jest wyłącznie dla zaangażowanych. Za to Hibberd proponuje im ciekawą podróż na plan. Wybiera sobie tematy i zagadnienia, które mogą się odbiorcom spodobać albo które i tak budzą pytania, na przykład przejście aktorki nago przez tłum statystów, chociaż w tym wypadku chodzi bardziej o ludzkie emocje; jednak autor przygląda się również widowiskowym scenom z udziałem kaskaderów, albo dramatycznym zakończeniom niektórych wątków. Zajmuje się porównywaniem scenariuszy z książkami i pomysłami autora, pokazuje, jak wyglądało rozesłanie scenariusza z finałem serialu - by zachować w tajemnicy informacje o tym, jak całość ma zostać zakończona. Wybiera motywy warte przeanalizowania, przechodzi też do wyzwań i dylematów aktorskich, do szukania obsady czy do instruowania statystów, jak mają postępować w konkretnych scenach. Jest mowa o efektach specjalnych i o reżyserskich wskazówkach, o odczuciach samych aktorów i o zmaganiach z wyobraźnią autora - przecież rozmach pisarski niekoniecznie jest możliwy do przełożenia na film. Nie zabraknie zatem opowieści o pieniądzach, o budżecie na realizowanie zdjęć i o ryzyku, jakie podjęła ekipa na początku, gdy nie było wiadomo, czy serial odniesie sukces. Pisze Hibberd o kolejnych sezonach i o sytuacji na planie. Sam kreśli specyfikę pracy i wskazuje na najciekawsze wątki, później oddaje głos aktorom i pracownikom: zbiera drobne komentarze, z reguły jednoakapitowe, które następnie zestawia ze sobą, sprawiając, że wzajemnie się uzupełniają i uświadamiają odbiorcom, jak naprawdę wyglądała praca nad serialem. Aktorzy dzielą się swoimi spostrzeżeniami, przeżyciami i uczuciami - dzięki czemu odbiorcy i fani serialu zyskują znakomite uzupełnienie oglądanych scen. "Ogień nie zabije smoka" to zestaw wyjaśnień i ciekawostek, anegdot i wiadomości, które sprawią, że świat "Gry o tron" okaże się dla odbiorców jeszcze bardziej ekscytujący.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
niedziela, 31 stycznia 2021
Elizabeth Barféty: Baletnice. Prawie idealna
Znak, Kraków 2021.
Wymagania
Już w pierwszym tomie cyklu Baletnice Elizabeth Barféty było jasne, że Constance ma poważny problem. Ta dziewczynka wyróżniała się spośród młodych tancerek wielką ambicją, była w stanie pracować najciężej ze wszystkich i realizować najbardziej skomplikowane układy taneczne, byle tylko osiągnąć wszystko, co możliwe i pokazać, że na karierze baletnicy zależy jej bardziej niż koleżankom. Chociaż inne dziewczynki trochę się podśmiewały z prymuski, Constance była lubiana i włączana do różnych zabaw (jeśli tylko pozwalała sobie na chwilę luzu). Nic dziwnego, że teraz Constance dochodzi do sytuacji granicznej. Moment nie jest najlepszy na załamanie nerwowe: zbliżają się cosemestralne pokazy umiejętności uczniów i Constance może tańczyć w pierwszym rzędzie - będzie dostrzeżona przez wszystkich. Jednak im bliżej pokazu, tym bardziej dziewczynka czuje, że to nie dla niej. Zastanawia się nawet, czy chce jeszcze tańczyć - codzienne zajęcia i treningi przestają ją cieszyć. Ponieważ chce to Constance pokonać cięższą pracą - wydaje jej się, że nie powinna bawić się z paczką przyjaciół. Constance przeżywa poważny kryzys. W dodatku jej mama - równie zajęta jak córka, tyle że w pracy - nie znajduje czasu na to, by wspierać dziecko.
Najpierw Constance uniemożliwia sobie występ i prezentację własnego talentu. Później - pogłębia traumę, przeżywa zalążki depresji, nie chce ćwiczyć i wątpi w sens swojej przyszłości w szkole baletowej. Nie szuka pomocy, za to wdaje się w akcje bez sensu i wydarzenia, które mogą rzeczywiście przekreślić jej szansę na szkolne wyczyny. Na szczęście koledzy znajdują sobie zabawę, która na moment odciągnie uwagę od przykrości i pozwoli Constance wreszcie się wyluzować. "Prawie idealna" to tom, w którym chodzi o pokazanie najmłodszym, czym grozi podążanie za nadmiernymi ambicjami. W życiu musi znaleźć się czas na rozrywkę, a obowiązki nie powinny odbierać radości istnienia - kto o tym zapomni, ten zapłaci za to wysoką cenę. Constance to bohaterka, którą zrozumie wiele odbiorczyń, zwłaszcza tych dążących do doskonałości - i jednocześnie ta dziewczynka pozwoli zrozumieć, co czuje się w wypadku porażki. Z tą postacią identyfikować się będzie wiele odbiorczyń, nie tylko małych baletnic - a autorka skomplikowaną sytuację, z której wcale nie tak łatwo znaleźć wyjście, ubiera w zgrabną historyjkę. Dzieci przyciągnie do lektury zwłaszcza za sprawą wybryków: paczka przyjaciół wymyśla grę w wyzwania, które należy realizować w tajemnicy przed kolegami - a to prowadzi do szeregu zaskoczeń. Dzięki temu rozwiązaniu Barféty może przemycić ważne psychologiczne przesłania i niejako zmusić czytelniczki do reagowania zanim dojdzie do katastrofy. Nie wszyscy muszą trenować balet - ale wybujałe ambicje przeszkadzają całkiem sporej liczbie maluchów. "Prawie idealna" oswaja z pozornie negatywnymi uczuciami, rozczarowaniami i pomyłkami, pozwala dzieciom być nieidealnymi.
Wymagania
Już w pierwszym tomie cyklu Baletnice Elizabeth Barféty było jasne, że Constance ma poważny problem. Ta dziewczynka wyróżniała się spośród młodych tancerek wielką ambicją, była w stanie pracować najciężej ze wszystkich i realizować najbardziej skomplikowane układy taneczne, byle tylko osiągnąć wszystko, co możliwe i pokazać, że na karierze baletnicy zależy jej bardziej niż koleżankom. Chociaż inne dziewczynki trochę się podśmiewały z prymuski, Constance była lubiana i włączana do różnych zabaw (jeśli tylko pozwalała sobie na chwilę luzu). Nic dziwnego, że teraz Constance dochodzi do sytuacji granicznej. Moment nie jest najlepszy na załamanie nerwowe: zbliżają się cosemestralne pokazy umiejętności uczniów i Constance może tańczyć w pierwszym rzędzie - będzie dostrzeżona przez wszystkich. Jednak im bliżej pokazu, tym bardziej dziewczynka czuje, że to nie dla niej. Zastanawia się nawet, czy chce jeszcze tańczyć - codzienne zajęcia i treningi przestają ją cieszyć. Ponieważ chce to Constance pokonać cięższą pracą - wydaje jej się, że nie powinna bawić się z paczką przyjaciół. Constance przeżywa poważny kryzys. W dodatku jej mama - równie zajęta jak córka, tyle że w pracy - nie znajduje czasu na to, by wspierać dziecko.
Najpierw Constance uniemożliwia sobie występ i prezentację własnego talentu. Później - pogłębia traumę, przeżywa zalążki depresji, nie chce ćwiczyć i wątpi w sens swojej przyszłości w szkole baletowej. Nie szuka pomocy, za to wdaje się w akcje bez sensu i wydarzenia, które mogą rzeczywiście przekreślić jej szansę na szkolne wyczyny. Na szczęście koledzy znajdują sobie zabawę, która na moment odciągnie uwagę od przykrości i pozwoli Constance wreszcie się wyluzować. "Prawie idealna" to tom, w którym chodzi o pokazanie najmłodszym, czym grozi podążanie za nadmiernymi ambicjami. W życiu musi znaleźć się czas na rozrywkę, a obowiązki nie powinny odbierać radości istnienia - kto o tym zapomni, ten zapłaci za to wysoką cenę. Constance to bohaterka, którą zrozumie wiele odbiorczyń, zwłaszcza tych dążących do doskonałości - i jednocześnie ta dziewczynka pozwoli zrozumieć, co czuje się w wypadku porażki. Z tą postacią identyfikować się będzie wiele odbiorczyń, nie tylko małych baletnic - a autorka skomplikowaną sytuację, z której wcale nie tak łatwo znaleźć wyjście, ubiera w zgrabną historyjkę. Dzieci przyciągnie do lektury zwłaszcza za sprawą wybryków: paczka przyjaciół wymyśla grę w wyzwania, które należy realizować w tajemnicy przed kolegami - a to prowadzi do szeregu zaskoczeń. Dzięki temu rozwiązaniu Barféty może przemycić ważne psychologiczne przesłania i niejako zmusić czytelniczki do reagowania zanim dojdzie do katastrofy. Nie wszyscy muszą trenować balet - ale wybujałe ambicje przeszkadzają całkiem sporej liczbie maluchów. "Prawie idealna" oswaja z pozornie negatywnymi uczuciami, rozczarowaniami i pomyłkami, pozwala dzieciom być nieidealnymi.
sobota, 30 stycznia 2021
Marta Szarejko: Seksuolożki. Nowe rozmowy
Znak, Kraków 2020.
Kobiece problemy
Zakres tematów, jakie porusza Marta Szarejko (oraz jej rozmówczynie) jest ogromny. Drugi tom "Seksuolożek" - czyli "Nowe rozmowy" to zestaw wyjaśnień dotyczących między innymi chorób oraz doświadczeń, które odbierają ochotę na seks lub nie pozwalają czerpać z niego radości, o roli depresji lub zaburzeń osobowości w sypialni, o tym jak żyć z HIV (i dlaczego warto się pod tym kątem przebadać). Pojawiają się tu także tematy związane z dzieciństwem: obok wykorzystywania seksualnego najmłodszych także kwestia przyczyn bólu sromu u małych dziewczynek, podejścia rodziców do sytuacji, w której nakryją (nawet kilkuletnie) dziecko na masturbowaniu się. Znajdzie się miejsce na opowieść o hormonach i o wpływie traum na życie seksualne kobiet. Kobiety na pierwszym planie - co oznacza potężną lekcję akceptacji własnego ciała oraz oswajania z rozmaitymi schorzeniami, które utrudniają bądź uniemożliwiają udane współżycie. Marta Szarejko dociera do specjalistek łączących w swojej pracy różne podejścia - od strony lekarskiej albo psychologicznej, szuka ciekawostek, a czasami zyskuje wiadomości, które ją samą zaskakują. "Seksuolożki. Nowe rozmowy" to książka ważna i potrzebna - kierowana do kobiet i przez kobiety tworzona. A jednym z efektów jej oddziaływania ma być oswojenie z językiem, którym mówi się o kobiecych narządach płciowych i o tabuizowanych do niedawna elementach anatomii. Co ciekawe, część rozmówczyń boi się, że efektem zmian w programie nauczania będzie pogłębiający się tylko problem - tym usilniej zatem dążą do wyjaśniania, rozwiewania wątpliwości i zwracania uwagi na to, co powinno odbiorczynie zaniepokoić lub przynajmniej zastanowić.
"Seksuolożki. Nowe rozmowy" to książka, która urzeka jakością wywiadów. Marta Szarejko wychodzi od kwestii, które mogą intrygować zwyczajne odbiorczynie - pozwala nie tylko na zaprezentowanie wachlarza umiejętności oraz zakresu przeprowadzanych badań swoim interlokutorkom - ale wciela się w czytelniczki, które potrzebują wsparcia lub fachowej porady. Pyta, szuka rozwiązań lub wyzwań i dowiaduje się coraz więcej. Jej siłą jest profesjonalizacja. Nie proponuje czytelniczkom tematów banalnych, wielokrotnie w publikacjach pop przedstawionych i powszechnie znanych. Wręcz przeciwnie: zanurza się w opowieściach wymagających, sprawia, że czytelniczki sporo się z tej książki dowiedzą (albo przynajmniej zyskają podpowiedź, jakich informacji szukać dalej i o jakie wypytywać fachowców). Nie ma tu systemu plotek i wskazywania wyłącznie przykładów z gabinetów: bohaterki tomu bardzo chętnie dzielą się odkryciami i przemyśleniami, sprawiając, że kobiece sprawy wybrzmiewają fascynująco. To książka, którą można przeczytać z ciekawości albo dla informacji, można szukać w niej podpowiedzi dla siebie lub wsparcia w mówieniu o kobiecych przypadłościach. "Seksuolożki. Nowe rozmowy" to także publikacja przekonująca odbiorczynie, że każda z nich może czerpać radość z seksu - a jeśli tego nie robi, powinna poszukać pomocy u specjalistów.
Kobiece problemy
Zakres tematów, jakie porusza Marta Szarejko (oraz jej rozmówczynie) jest ogromny. Drugi tom "Seksuolożek" - czyli "Nowe rozmowy" to zestaw wyjaśnień dotyczących między innymi chorób oraz doświadczeń, które odbierają ochotę na seks lub nie pozwalają czerpać z niego radości, o roli depresji lub zaburzeń osobowości w sypialni, o tym jak żyć z HIV (i dlaczego warto się pod tym kątem przebadać). Pojawiają się tu także tematy związane z dzieciństwem: obok wykorzystywania seksualnego najmłodszych także kwestia przyczyn bólu sromu u małych dziewczynek, podejścia rodziców do sytuacji, w której nakryją (nawet kilkuletnie) dziecko na masturbowaniu się. Znajdzie się miejsce na opowieść o hormonach i o wpływie traum na życie seksualne kobiet. Kobiety na pierwszym planie - co oznacza potężną lekcję akceptacji własnego ciała oraz oswajania z rozmaitymi schorzeniami, które utrudniają bądź uniemożliwiają udane współżycie. Marta Szarejko dociera do specjalistek łączących w swojej pracy różne podejścia - od strony lekarskiej albo psychologicznej, szuka ciekawostek, a czasami zyskuje wiadomości, które ją samą zaskakują. "Seksuolożki. Nowe rozmowy" to książka ważna i potrzebna - kierowana do kobiet i przez kobiety tworzona. A jednym z efektów jej oddziaływania ma być oswojenie z językiem, którym mówi się o kobiecych narządach płciowych i o tabuizowanych do niedawna elementach anatomii. Co ciekawe, część rozmówczyń boi się, że efektem zmian w programie nauczania będzie pogłębiający się tylko problem - tym usilniej zatem dążą do wyjaśniania, rozwiewania wątpliwości i zwracania uwagi na to, co powinno odbiorczynie zaniepokoić lub przynajmniej zastanowić.
"Seksuolożki. Nowe rozmowy" to książka, która urzeka jakością wywiadów. Marta Szarejko wychodzi od kwestii, które mogą intrygować zwyczajne odbiorczynie - pozwala nie tylko na zaprezentowanie wachlarza umiejętności oraz zakresu przeprowadzanych badań swoim interlokutorkom - ale wciela się w czytelniczki, które potrzebują wsparcia lub fachowej porady. Pyta, szuka rozwiązań lub wyzwań i dowiaduje się coraz więcej. Jej siłą jest profesjonalizacja. Nie proponuje czytelniczkom tematów banalnych, wielokrotnie w publikacjach pop przedstawionych i powszechnie znanych. Wręcz przeciwnie: zanurza się w opowieściach wymagających, sprawia, że czytelniczki sporo się z tej książki dowiedzą (albo przynajmniej zyskają podpowiedź, jakich informacji szukać dalej i o jakie wypytywać fachowców). Nie ma tu systemu plotek i wskazywania wyłącznie przykładów z gabinetów: bohaterki tomu bardzo chętnie dzielą się odkryciami i przemyśleniami, sprawiając, że kobiece sprawy wybrzmiewają fascynująco. To książka, którą można przeczytać z ciekawości albo dla informacji, można szukać w niej podpowiedzi dla siebie lub wsparcia w mówieniu o kobiecych przypadłościach. "Seksuolożki. Nowe rozmowy" to także publikacja przekonująca odbiorczynie, że każda z nich może czerpać radość z seksu - a jeśli tego nie robi, powinna poszukać pomocy u specjalistów.
piątek, 29 stycznia 2021
Lynette Noni: Szept
Foksal, Warszawa 2021.
Szansa
Lynette Noni stawia na opowieść z dreszczykiem, a swojej szansy upatruje w budowaniu klimatu dzięki świetnej i drobiazgowej narracji. "Szept" to książka wielowymiarowa, powieść, jakich niewiele na półce z literaturą rozrywkową. Ambitna fantastyka może się podobać nie tylko fanom gatunku, a to z racji poszukiwania przez autorkę różnych genologicznych nawiązań. Początek wzięty z mrocznego thrillera lub wręcz horroru, przechodzi przez kryminał w stronę ledwo zarysowanego romansu jako echa powieści obyczajowej - i to nie dlatego, że Lynette Noni nie ma pomysłu na fabułę, wręcz przeciwnie. Tyle że na początku "Szept" jawi się jako przegląd różnych możliwości narracyjno-fabularnych. Autorka wykorzystuje rozmaite nawiązania do tego, żeby zaprezentować potencjalne losy swojej bohaterki. Dzięki temu przyciągnie i zaintryguje, zapewni odbiorcom zestaw silnych wrażeń i sprawi, że zechcą zaczekać na rozwiązania oraz konieczne wyjaśnienia. Kiedy schodzi z klisz, ma już wierne grono czytelników, którzy bez względu na wybory literackie pozostaną przy lekturze i będą towarzyszyć bohaterce w jej zmaganiach z odkrytą właśnie prawdą. Wtedy też książka zmienia tempo i ujawnia cały wachlarz możliwości twórczych Lynette Noni. "Szept" nie ma szans zginąć na księgarskich półkach. Wszystko zaczyna się w momencie, gdy Obiekt Sześć-Osiem-Cztery po przeszło dwóch latach przebywania w więzieniu zyskuje nadzieję na zmianę swojej beznadziejnej sytuacji. Sześć-Osiem-Cztery to młoda kobieta, nazywana Jane Doe - ponieważ nie chce nikomu zdradzić swojego prawdziwego imienia i nazwiska. Z jakiegoś powodu - na początku czytelnikom nieznanego - Jane Doe nie mówi. A ponieważ w ramach rządowego programu pracujący nad nią eksperci próbują uzyskać pewne informacje, kobieta skazuje się na ciągłe cierpienia. Traktowana jak przedmiot, upokarzana i męczona, prowadzi jedynie monologi wewnętrzne. Nie widzi możliwości ratunku, zresztą sama już nie walczy: nauczyła się, że lepiej wykonywać rozkazy, i tak nic nie wskóra. I oto pewnego dnia do Jane Doe przychodzi nowy człowiek. Przystojny mężczyzna, Landon Ward, który za nic zdaje się mieć procedury i zabezpieczenia. Ward zabiera kobietę do swojego domu, przedstawia siostrze i pozwala na namiastkę normalności. Przez grę na emocjach rząd usiłuje postawić na swoim: Jane Doe nie zna intencji nowego znajomego, ale nie może też zachowywać się wobec niego jak wobec swoich prześladowców, Ward zwyczajnie na to nie zasługuje. Moment, w którym Jane Doe przemówi, stanie się jednocześnie trampoliną do świata fantastyki - i koniecznym wyjaśnieniem dla czytelników. Teraz wszystko się zmieni, także w rytmie powieści.
Jest "Szept" książką starannie dopracowaną. Lynette Noni zna wagę słów, wie, jak wstrząsnąć czytelnikami - ale nie zajmuje się na początku psychologią postaci. Nie zastanawia się nad tym, jak długie więzienie i "tresura" powinny wpłynąć na bohaterkę, przekonuje, że nie pozostawiły śladu w jej umyśle, przynajmniej na razie nie są źródłem traum. I to jedyny punkt, w którym czytelnicy mogą jej nie uwierzyć w świat wykreowany - i fantastyczny. Jest to powieść oryginalna i ważna.
Szansa
Lynette Noni stawia na opowieść z dreszczykiem, a swojej szansy upatruje w budowaniu klimatu dzięki świetnej i drobiazgowej narracji. "Szept" to książka wielowymiarowa, powieść, jakich niewiele na półce z literaturą rozrywkową. Ambitna fantastyka może się podobać nie tylko fanom gatunku, a to z racji poszukiwania przez autorkę różnych genologicznych nawiązań. Początek wzięty z mrocznego thrillera lub wręcz horroru, przechodzi przez kryminał w stronę ledwo zarysowanego romansu jako echa powieści obyczajowej - i to nie dlatego, że Lynette Noni nie ma pomysłu na fabułę, wręcz przeciwnie. Tyle że na początku "Szept" jawi się jako przegląd różnych możliwości narracyjno-fabularnych. Autorka wykorzystuje rozmaite nawiązania do tego, żeby zaprezentować potencjalne losy swojej bohaterki. Dzięki temu przyciągnie i zaintryguje, zapewni odbiorcom zestaw silnych wrażeń i sprawi, że zechcą zaczekać na rozwiązania oraz konieczne wyjaśnienia. Kiedy schodzi z klisz, ma już wierne grono czytelników, którzy bez względu na wybory literackie pozostaną przy lekturze i będą towarzyszyć bohaterce w jej zmaganiach z odkrytą właśnie prawdą. Wtedy też książka zmienia tempo i ujawnia cały wachlarz możliwości twórczych Lynette Noni. "Szept" nie ma szans zginąć na księgarskich półkach. Wszystko zaczyna się w momencie, gdy Obiekt Sześć-Osiem-Cztery po przeszło dwóch latach przebywania w więzieniu zyskuje nadzieję na zmianę swojej beznadziejnej sytuacji. Sześć-Osiem-Cztery to młoda kobieta, nazywana Jane Doe - ponieważ nie chce nikomu zdradzić swojego prawdziwego imienia i nazwiska. Z jakiegoś powodu - na początku czytelnikom nieznanego - Jane Doe nie mówi. A ponieważ w ramach rządowego programu pracujący nad nią eksperci próbują uzyskać pewne informacje, kobieta skazuje się na ciągłe cierpienia. Traktowana jak przedmiot, upokarzana i męczona, prowadzi jedynie monologi wewnętrzne. Nie widzi możliwości ratunku, zresztą sama już nie walczy: nauczyła się, że lepiej wykonywać rozkazy, i tak nic nie wskóra. I oto pewnego dnia do Jane Doe przychodzi nowy człowiek. Przystojny mężczyzna, Landon Ward, który za nic zdaje się mieć procedury i zabezpieczenia. Ward zabiera kobietę do swojego domu, przedstawia siostrze i pozwala na namiastkę normalności. Przez grę na emocjach rząd usiłuje postawić na swoim: Jane Doe nie zna intencji nowego znajomego, ale nie może też zachowywać się wobec niego jak wobec swoich prześladowców, Ward zwyczajnie na to nie zasługuje. Moment, w którym Jane Doe przemówi, stanie się jednocześnie trampoliną do świata fantastyki - i koniecznym wyjaśnieniem dla czytelników. Teraz wszystko się zmieni, także w rytmie powieści.
Jest "Szept" książką starannie dopracowaną. Lynette Noni zna wagę słów, wie, jak wstrząsnąć czytelnikami - ale nie zajmuje się na początku psychologią postaci. Nie zastanawia się nad tym, jak długie więzienie i "tresura" powinny wpłynąć na bohaterkę, przekonuje, że nie pozostawiły śladu w jej umyśle, przynajmniej na razie nie są źródłem traum. I to jedyny punkt, w którym czytelnicy mogą jej nie uwierzyć w świat wykreowany - i fantastyczny. Jest to powieść oryginalna i ważna.
czwartek, 28 stycznia 2021
Marta Guzowska: Detektywi z Tajemniczej 5. Zagadka mazurskiej mumii
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Zuchwała kradzież
Anka, Piotrek i Jagoda, która woli, żeby nazywać ją Jaga i powtarza to przesadnie często, już po raz piąty odkrywają pewną tajemnicę. Marta Guzowska wysyła ich tym razem do ludzi, którzy zajmują się odrestaurowaniem... mazurskiej piramidy. Ponieważ dzieci kojarzą takie budowle niemal wyłącznie z Egiptem, nie mają pojęcia, że piramida może być mniejsza (i mniej rozreklamowana), ale też... że znajduje się w niej prawdziwa mumia. Wyprawa z ciotką i wujkiem to źródło wielu ekscytujących momentów, ale też i zagadek, które koniecznie trzeba rozwiązać. Anka, Piotrek i Jagoda bardzo przejmują się swoim nowym zadaniem, w odróżnieniu od nastolatki, która od pasji rodziców raczej się dystansuje. Nie znaczy to, że dzieci ustaną w wysiłkach: zechcą poznać rozwiązanie mimo wszystko. Im więcej przeszkód, tym lepiej. W odkrywaniu tajemnic mazurskiej piramidy wybitnie przeszkadza jeden z dziennikarzy (chociaż raczej należałoby powiedzieć – paradziennikarzy). Człowiek, który we wszystko się wtrąca i wszędzie węszy sensację, a do tego nie potrafi wypełniać poleceń, bo uważa, że wszystko wie lepiej – może być irytujący i z perspektywy dorosłych zasłużyłby na spacyfikowanie. Jednak Marta Guzowska traktuje go dość pobłażliwie i wykorzystuje jako katalizator wydarzeń. Oto w piramidzie, która musi zostać odremontowana, bo inaczej ulegnie zniszczeniu, znajduje się sarkofag z bezgłową mumią. Przy okazji bohaterowie dowiedzą się, dlaczego nie wolno im dotykać tego „eksponatu”: wyjaśnienie tylko częściowo jest oczywiste, na szczęście ciotka czuwa i jest w stanie dokładnie wszystko wytłumaczyć. Bezgłowa mumia ma na sobie naszyjnik – i ten właśnie naszyjnik zdążą obejrzeć bohaterowie, zanim zniknie. Anka, Piotrek i Jaga zajmą się zatem przeprowadzeniem całego śledztwa: wybiorą podejrzanych, którzy mogli doprowadzić do zaginięcia przedmiotu, rozpatrzą ich motywacje oraz ślady co dziwniejszych zachowań, żeby dojść do właściwych wniosków i odzyskać kosztowności. W tym punkcie rozpoczyna się śledztwo.
Autorka prowadzi opowieść tak, by w pewnym momencie zacząć uczyć logicznego myślenia małych czytelników. Kończy rozdziały „detektywistyczne” pytaniem albo zagadką – bohater oznajmia, że coś odkrył i mali odbiorcy mają do wyboru trzy możliwe rozwiązania. Jeśli nie uda im się odgadnąć pomysłu postaci, na początku kolejnego rozdziału poznają prawdę. W „Zagadce mazurskiej mumii” zadanie jest dość utrudnione: nie zawsze wnioski jawią się jako oczywiste, czasami bohaterowie wykorzystują wiedzę, której czytelnicy jeszcze nie mają. Można wyeliminować część odpowiedzi (nawet tych, które wydają się poprawne i sensowne) – ale nie tędy droga w prowadzeniu detektywistycznego śledztwa. Odbiorcom pozostanie więc podążanie za postaciami i sprawdzanie, co też autorka im zaproponuje. Marta Guzowska dodatkwoo – poza podawaniem wiadomości i ciekawostek z różnych rejonów kraju – dba też o rozwijanie słownika dzieci, wplata w narrację trudniejsze słówka, których znaczenia nie rozumie Jagoda (i przeważnie wypytuje przyjaciół o definicje, co sprawia, że poznają je też odbiorcy). Cała seria jest odpowiedzią na zainteresowanie literaturą kryminalną i detektywistyczno-przygodową dla najmłodszych – całkiem udanym zestawem pomysłów na zagadki do prowadzenia amatorskiego śledztwa.
Zuchwała kradzież
Anka, Piotrek i Jagoda, która woli, żeby nazywać ją Jaga i powtarza to przesadnie często, już po raz piąty odkrywają pewną tajemnicę. Marta Guzowska wysyła ich tym razem do ludzi, którzy zajmują się odrestaurowaniem... mazurskiej piramidy. Ponieważ dzieci kojarzą takie budowle niemal wyłącznie z Egiptem, nie mają pojęcia, że piramida może być mniejsza (i mniej rozreklamowana), ale też... że znajduje się w niej prawdziwa mumia. Wyprawa z ciotką i wujkiem to źródło wielu ekscytujących momentów, ale też i zagadek, które koniecznie trzeba rozwiązać. Anka, Piotrek i Jagoda bardzo przejmują się swoim nowym zadaniem, w odróżnieniu od nastolatki, która od pasji rodziców raczej się dystansuje. Nie znaczy to, że dzieci ustaną w wysiłkach: zechcą poznać rozwiązanie mimo wszystko. Im więcej przeszkód, tym lepiej. W odkrywaniu tajemnic mazurskiej piramidy wybitnie przeszkadza jeden z dziennikarzy (chociaż raczej należałoby powiedzieć – paradziennikarzy). Człowiek, który we wszystko się wtrąca i wszędzie węszy sensację, a do tego nie potrafi wypełniać poleceń, bo uważa, że wszystko wie lepiej – może być irytujący i z perspektywy dorosłych zasłużyłby na spacyfikowanie. Jednak Marta Guzowska traktuje go dość pobłażliwie i wykorzystuje jako katalizator wydarzeń. Oto w piramidzie, która musi zostać odremontowana, bo inaczej ulegnie zniszczeniu, znajduje się sarkofag z bezgłową mumią. Przy okazji bohaterowie dowiedzą się, dlaczego nie wolno im dotykać tego „eksponatu”: wyjaśnienie tylko częściowo jest oczywiste, na szczęście ciotka czuwa i jest w stanie dokładnie wszystko wytłumaczyć. Bezgłowa mumia ma na sobie naszyjnik – i ten właśnie naszyjnik zdążą obejrzeć bohaterowie, zanim zniknie. Anka, Piotrek i Jaga zajmą się zatem przeprowadzeniem całego śledztwa: wybiorą podejrzanych, którzy mogli doprowadzić do zaginięcia przedmiotu, rozpatrzą ich motywacje oraz ślady co dziwniejszych zachowań, żeby dojść do właściwych wniosków i odzyskać kosztowności. W tym punkcie rozpoczyna się śledztwo.
Autorka prowadzi opowieść tak, by w pewnym momencie zacząć uczyć logicznego myślenia małych czytelników. Kończy rozdziały „detektywistyczne” pytaniem albo zagadką – bohater oznajmia, że coś odkrył i mali odbiorcy mają do wyboru trzy możliwe rozwiązania. Jeśli nie uda im się odgadnąć pomysłu postaci, na początku kolejnego rozdziału poznają prawdę. W „Zagadce mazurskiej mumii” zadanie jest dość utrudnione: nie zawsze wnioski jawią się jako oczywiste, czasami bohaterowie wykorzystują wiedzę, której czytelnicy jeszcze nie mają. Można wyeliminować część odpowiedzi (nawet tych, które wydają się poprawne i sensowne) – ale nie tędy droga w prowadzeniu detektywistycznego śledztwa. Odbiorcom pozostanie więc podążanie za postaciami i sprawdzanie, co też autorka im zaproponuje. Marta Guzowska dodatkwoo – poza podawaniem wiadomości i ciekawostek z różnych rejonów kraju – dba też o rozwijanie słownika dzieci, wplata w narrację trudniejsze słówka, których znaczenia nie rozumie Jagoda (i przeważnie wypytuje przyjaciół o definicje, co sprawia, że poznają je też odbiorcy). Cała seria jest odpowiedzią na zainteresowanie literaturą kryminalną i detektywistyczno-przygodową dla najmłodszych – całkiem udanym zestawem pomysłów na zagadki do prowadzenia amatorskiego śledztwa.
środa, 27 stycznia 2021
James Bloodworth: Zatyrani. Reportaż o najgorzej płatnych pracach
Prószyński i S-ka, Warszawa 2021.
Zajęcia z koszmaru
James Bloodworth stawia na reportaż uczestniczący. Postanawia przetestować na własnej skórze problemy i bolączki najgorzej płatnych prac – wie, że inaczej nie uda mu się zdobyć odpowiednich informacji. Jako jeden z szeregowych pracowników może rozmawiać z innymi i nie budzić niczyich podejrzeń, zbierać materiały do książki i przy okazji obserwować to, co dzieje się wokół. Tak powstaje tom „Zatyrani. Reportaż o najgorzej płatnych pracach”. Autor próbuje swoich sił między innymi w wielkiej firmie zajmującej się sprzedażą wysyłkową, w Uberze czy w opiece społecznej. Sprawdza, co dzieje się w call center i u górników. Wyjaśnia, dlaczego tak trudno wyjść z kryzysu, kiedy ma się wprawdzie zajęcie, ale nie pozwala ono na związanie końca z końcem i w efekcie prowadzi do coraz większych frustracji. Sam zresztą sporo wydarzeń i doświadczeń mocno przeżywa, chociaż wie, że zawsze może uciec przed niechcianym losem. Przekonuje się jednak, jakie komplikacje – między innymi zdrowotne – grożą najgorzej opłacanym pracownikom i dowiaduje się, że z tej drogi nie ma jak zawrócić.
Chociaż autor zastrzega się we wstępie, że nie interesuje go teoretyzowanie, niemal każdy rozdział rozpoczyna od dłuższego socjologicznego wprowadzenia: opowiada o aktualnym stanie rzeczy, systemie, który został wprowadzony i funkcjonuje mimo oczywistych słabych stron. Dba o to, by nakreślić tło wydarzeń, szczegóły, nad którymi później nie będzie musiał się już zastanawiać. Dzięki takiemu podejściu wyjaśni ludziom z zewnątrz, jak wygląda środowisko najbiedniejszych pracowników – wie, że ze swoją książką dotrzeć może do różnych grup społecznych i zawodowych i nie chce zostawiać wątpliwości w żadnej z kwestii. W efekcie trochę osłabia przez to wymowę narracji: jeśli odbiorcy czekają na jego doświadczenia, potraktują te wstępy do rozdziałów jak zbędne rozbiegówki. Później jednak autor dzieli się z czytelnikami elementami swoich zajęć. Zwraca uwagę na to, co uniemożliwia godne życie: niskie zarobki zwykle idą w parze z wyzyskiem, chociaż oficjalnie się o tym nie mówi. Firmy zalegają z płatnościami, albo wyśrubowują normy tak, by nie było możliwe ich zrealizowanie. Cierpią na tym nie tylko pracownicy, ale i, na przykład, chorzy i starzy ludzie, którzy liczą na pomoc z opieki społecznej. Bloodworth umiejętnie gra tu na emocjach czytelników: pracownicy, nawet gdyby chcieli rzeczywiście nieść wsparcie, są pozbawieni takiej możliwości przez ograniczenia czasowe. Nawet rzekomo wymarzone zajęcia mają sporo wad, bo zostały tak pomyślane, żeby nie dawać pracownikom-wyrobnikom satysfakcji. James Bloodworth obala przy okazji parę mitów, uświadamia odbiorcom, że nie wszystko jest tak proste, jakby się mogło z zewnątrz wydawać. Pisze tom, który jest w narracji dość poszatkowany, chropowaty i nieoczywisty – ale dba o to, żeby podzielić się własnymi przemyśleniami oraz odkryciami. Nie będzie raczej w stanie wstrząsnąć rynkiem, czy doprowadzić do upragnionych zmian: jednak wyrażenie na głos opinii oraz przedstawienie prawdy o specyfice pracy w różnych zawodach może stać się początkiem kolejnych reporterskich testów. A to daje nadzieję.
Zajęcia z koszmaru
James Bloodworth stawia na reportaż uczestniczący. Postanawia przetestować na własnej skórze problemy i bolączki najgorzej płatnych prac – wie, że inaczej nie uda mu się zdobyć odpowiednich informacji. Jako jeden z szeregowych pracowników może rozmawiać z innymi i nie budzić niczyich podejrzeń, zbierać materiały do książki i przy okazji obserwować to, co dzieje się wokół. Tak powstaje tom „Zatyrani. Reportaż o najgorzej płatnych pracach”. Autor próbuje swoich sił między innymi w wielkiej firmie zajmującej się sprzedażą wysyłkową, w Uberze czy w opiece społecznej. Sprawdza, co dzieje się w call center i u górników. Wyjaśnia, dlaczego tak trudno wyjść z kryzysu, kiedy ma się wprawdzie zajęcie, ale nie pozwala ono na związanie końca z końcem i w efekcie prowadzi do coraz większych frustracji. Sam zresztą sporo wydarzeń i doświadczeń mocno przeżywa, chociaż wie, że zawsze może uciec przed niechcianym losem. Przekonuje się jednak, jakie komplikacje – między innymi zdrowotne – grożą najgorzej opłacanym pracownikom i dowiaduje się, że z tej drogi nie ma jak zawrócić.
Chociaż autor zastrzega się we wstępie, że nie interesuje go teoretyzowanie, niemal każdy rozdział rozpoczyna od dłuższego socjologicznego wprowadzenia: opowiada o aktualnym stanie rzeczy, systemie, który został wprowadzony i funkcjonuje mimo oczywistych słabych stron. Dba o to, by nakreślić tło wydarzeń, szczegóły, nad którymi później nie będzie musiał się już zastanawiać. Dzięki takiemu podejściu wyjaśni ludziom z zewnątrz, jak wygląda środowisko najbiedniejszych pracowników – wie, że ze swoją książką dotrzeć może do różnych grup społecznych i zawodowych i nie chce zostawiać wątpliwości w żadnej z kwestii. W efekcie trochę osłabia przez to wymowę narracji: jeśli odbiorcy czekają na jego doświadczenia, potraktują te wstępy do rozdziałów jak zbędne rozbiegówki. Później jednak autor dzieli się z czytelnikami elementami swoich zajęć. Zwraca uwagę na to, co uniemożliwia godne życie: niskie zarobki zwykle idą w parze z wyzyskiem, chociaż oficjalnie się o tym nie mówi. Firmy zalegają z płatnościami, albo wyśrubowują normy tak, by nie było możliwe ich zrealizowanie. Cierpią na tym nie tylko pracownicy, ale i, na przykład, chorzy i starzy ludzie, którzy liczą na pomoc z opieki społecznej. Bloodworth umiejętnie gra tu na emocjach czytelników: pracownicy, nawet gdyby chcieli rzeczywiście nieść wsparcie, są pozbawieni takiej możliwości przez ograniczenia czasowe. Nawet rzekomo wymarzone zajęcia mają sporo wad, bo zostały tak pomyślane, żeby nie dawać pracownikom-wyrobnikom satysfakcji. James Bloodworth obala przy okazji parę mitów, uświadamia odbiorcom, że nie wszystko jest tak proste, jakby się mogło z zewnątrz wydawać. Pisze tom, który jest w narracji dość poszatkowany, chropowaty i nieoczywisty – ale dba o to, żeby podzielić się własnymi przemyśleniami oraz odkryciami. Nie będzie raczej w stanie wstrząsnąć rynkiem, czy doprowadzić do upragnionych zmian: jednak wyrażenie na głos opinii oraz przedstawienie prawdy o specyfice pracy w różnych zawodach może stać się początkiem kolejnych reporterskich testów. A to daje nadzieję.
wtorek, 26 stycznia 2021
Barbara Stenka: Zostań sama w domu
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Ratunek
Specyficzną tematykę mają książki nagradzane w konkursie literackim im. Astrid Lindgren i Barbara Stenka się w nią idealnie wpisuje. „Zostań sama w domu” to bardzo ważna pozycja, która pokazuje młodym odbiorcom, że nawet z najgorszej sytuacji znajdzie się jakieś wyjście, a przy okazji – że chorób psychicznych nie widać, co nie znaczy, że można je lekceważyć. Bohaterką tej książki jest nastoletnia Diana, dziewczynka, która ma za sobą trudną przeszłość. Stopniowo będzie dzielić się z odbiorcami doświadczeniami prowadzącymi do obecnego stanu rzeczy: teraz Diana mieszka z babcią (którą nazywa „swoją kobietą”), ma kilku dobrych przyjaciół i uczy się na nowo ufać innym. Marzy o tańcu, chociaż na udzie ma wielką bliznę i sądzi, że to przeszkodzi jej w ewentualnej karierze. Diana to osoba o dość skomplikowanej psychice, także przez to, że nie wszystko chce o sobie opowiedzieć.
Podczas wakacji bohaterka przekonuje się, że ludzie bywają ekscentryczni i każdy ma własne specyficzne upodobania lub zachowania. Jest chłopak, który samodzielnie i codziennie oczyszcza małe jezioro, w nadziei, że uda mu się wyzbierać wszystkie śmieci i że zapoczątkuje w ten sposób ekologiczne myślenie w okolicy. Jest przedziwna rodzinka, która na plaży je posiłki w odświętnych strojach, a poza tym zajmuje się obserwowaniem reakcji społeczeństwa na dziwne wydarzenia. Ludzi, którzy dają się spokojnie poznać i rozgryźć, Diana się nie boi. Nie lubi jednak swoich wspomnień. Nie chodzi też do zwyczajnej szkoły, ale o tym opowie, kiedy przyjdzie czas na powrót do obowiązków. Diana dużo przeżyła – i dzieli się z odbiorcami swoją historią, kontrastując ją z sielskimi obrazkami z dziecięcego radia. Ona nie wie, co to znaczy dorastać w prawdziwej i pełnej rodzinie. Gdyby nie babcia, uważałaby, że szpitale są najbardziej przyjaznymi miejscami.
Barbara Stenka skupia się na problemach płynących z niedojrzałości dorosłych i nadmiernej dojrzałości dzieci – która później może przekształcić się w traumę utrudniającą funkcjonowanie w codziennym życiu. Diana zachowuje się niekonwencjonalnie, ale też jej doświadczenia nie należą do prostych. To dziecko dorosłych, którzy nie dojrzeli do obowiązków i którzy nie poradzili sobie z wielką tragedią. Idzie zatem autorka o krok dalej niż przez typowy już w literaturze czwartej rozwód rodziców: teraz rezygnuje z parasola ochronnego nad najmłodszymi. Cierpią tu dzieci, ale i rodzice nie umieją się pozbierać – co wpływa na wszystkich. Wsparciem jest babcia, która wszystko rozumie bez zbędnych wyjaśnień, daje tyle czasu, ile potrzeba na dojście do siebie, dyskretnie czuwa, żeby w razie potrzeby wkroczyć do akcji. Ale babcia też nie zamierza rezygnować z siebie, może dzięki temu właśnie staje się takim wsparciem: chociaż zawsze jest blisko Diany i dodaje jej otuchy, zachowuje się zupełnie inaczej niż typowe babcie. Pozwala Dianie samodzielnie dojrzewać do pewnych decyzji, nie naciska, wychowuje z wyczuciem. I ten obrazek w „Zostań sama w domu” najbardziej cieszy. Chociaż miło by było, gdyby autorka zrezygnowała z okropnego zwrotu „moja kobieta” w narracjach i wypowiedziach dziecka do babci – nie jest to zestawienie o neutralnym brzmieniu i wypada dość paskudnie.
Ratunek
Specyficzną tematykę mają książki nagradzane w konkursie literackim im. Astrid Lindgren i Barbara Stenka się w nią idealnie wpisuje. „Zostań sama w domu” to bardzo ważna pozycja, która pokazuje młodym odbiorcom, że nawet z najgorszej sytuacji znajdzie się jakieś wyjście, a przy okazji – że chorób psychicznych nie widać, co nie znaczy, że można je lekceważyć. Bohaterką tej książki jest nastoletnia Diana, dziewczynka, która ma za sobą trudną przeszłość. Stopniowo będzie dzielić się z odbiorcami doświadczeniami prowadzącymi do obecnego stanu rzeczy: teraz Diana mieszka z babcią (którą nazywa „swoją kobietą”), ma kilku dobrych przyjaciół i uczy się na nowo ufać innym. Marzy o tańcu, chociaż na udzie ma wielką bliznę i sądzi, że to przeszkodzi jej w ewentualnej karierze. Diana to osoba o dość skomplikowanej psychice, także przez to, że nie wszystko chce o sobie opowiedzieć.
Podczas wakacji bohaterka przekonuje się, że ludzie bywają ekscentryczni i każdy ma własne specyficzne upodobania lub zachowania. Jest chłopak, który samodzielnie i codziennie oczyszcza małe jezioro, w nadziei, że uda mu się wyzbierać wszystkie śmieci i że zapoczątkuje w ten sposób ekologiczne myślenie w okolicy. Jest przedziwna rodzinka, która na plaży je posiłki w odświętnych strojach, a poza tym zajmuje się obserwowaniem reakcji społeczeństwa na dziwne wydarzenia. Ludzi, którzy dają się spokojnie poznać i rozgryźć, Diana się nie boi. Nie lubi jednak swoich wspomnień. Nie chodzi też do zwyczajnej szkoły, ale o tym opowie, kiedy przyjdzie czas na powrót do obowiązków. Diana dużo przeżyła – i dzieli się z odbiorcami swoją historią, kontrastując ją z sielskimi obrazkami z dziecięcego radia. Ona nie wie, co to znaczy dorastać w prawdziwej i pełnej rodzinie. Gdyby nie babcia, uważałaby, że szpitale są najbardziej przyjaznymi miejscami.
Barbara Stenka skupia się na problemach płynących z niedojrzałości dorosłych i nadmiernej dojrzałości dzieci – która później może przekształcić się w traumę utrudniającą funkcjonowanie w codziennym życiu. Diana zachowuje się niekonwencjonalnie, ale też jej doświadczenia nie należą do prostych. To dziecko dorosłych, którzy nie dojrzeli do obowiązków i którzy nie poradzili sobie z wielką tragedią. Idzie zatem autorka o krok dalej niż przez typowy już w literaturze czwartej rozwód rodziców: teraz rezygnuje z parasola ochronnego nad najmłodszymi. Cierpią tu dzieci, ale i rodzice nie umieją się pozbierać – co wpływa na wszystkich. Wsparciem jest babcia, która wszystko rozumie bez zbędnych wyjaśnień, daje tyle czasu, ile potrzeba na dojście do siebie, dyskretnie czuwa, żeby w razie potrzeby wkroczyć do akcji. Ale babcia też nie zamierza rezygnować z siebie, może dzięki temu właśnie staje się takim wsparciem: chociaż zawsze jest blisko Diany i dodaje jej otuchy, zachowuje się zupełnie inaczej niż typowe babcie. Pozwala Dianie samodzielnie dojrzewać do pewnych decyzji, nie naciska, wychowuje z wyczuciem. I ten obrazek w „Zostań sama w domu” najbardziej cieszy. Chociaż miło by było, gdyby autorka zrezygnowała z okropnego zwrotu „moja kobieta” w narracjach i wypowiedziach dziecka do babci – nie jest to zestawienie o neutralnym brzmieniu i wypada dość paskudnie.
poniedziałek, 25 stycznia 2021
Krzysztof Pyzia: Stewardesy. Cała prawda o lataniu
Prószyński i S-ka, Warszawa 2021.
Z powietrza
Krzysztof Pyzia informacje od stewardes zbiera, ale ma wyraźne problemy z ich uporządkowaniem, zresztą chaos twórczy widać już we wstępie, kiedy niemal każde zdanie przenosi czytelnika do innej strefy tematycznej i dotyczy innego problemu poruszanego (lub nie) w tomie. Hermetyczne i stosunkowo niewielkie środowisko, prośby wielu pań o zachowanie anonimowości i kategoryczne ucinanie niewygodnych tematów są tu na porządku dziennym. W efekcie autor niby sugeruje, że dostąpił wiedzy tajemnej, ale może jedynie sygnalizować część zagadnień. „Stewardesy. Cała prawda o lataniu” to raczej zestaw wskazówek dla tych, którzy marzą o powietrznej karierze, albo dla stale podróżujących samolotami – by mogli się przekonać, jak od kulis wygląda praca na pokładzie. Po rozbieganym wstępie autor niekoniecznie chce dalej zaprowadzać jakiekolwiek porządki w książce. Umawia się po prostu na rozmowy (często w okolicach lotnisk, bohaterki książki poświęcają mu wolne chwile między kolejnymi lotami), czasami przypomina mu się anegdota lub inne wyznanie, które wtrąca jako komentarz do gotowego wywiadu.Nawet niespecjalnie redaguje te wypowiedzi, zdarzają się tu niewygodne w lekturze powtórzenia czy stylistyczne niezręczności zrozumiałe w języku mówionym, za to w pisanym – zgrzytające. Panie dzielą się szczegółami pracy, przynajmniej jeśli chodzi o zakres obowiązków, rekrutację czy wymogi dotyczące wyglądu, przebieg lotu i zadania na pokładzie. Każda ze stewardes porusza inne kwestie, niektóre bohaterki przygotowują chętnych do pracy, inne relacjonują procedury pokładowe, jeszcze inne opowiadają o tym, co dzieje się podczas turbulencji, jacy pasażerowie są najbardziej kłopotliwi, jakie konsekwencje spotykają tych, którzy nie chcą się dostosować do regulaminu. Znajduje Pyzia także osobę latającą z rodziną królewską w Arabii Saudyjskiej. Dowiaduje się, jak stewardesy wypoczywają, co pakują do bagażu, jakie choroby im grożą i jakie cechy charakteru najbardziej się przydają w tym zawodzie. Odkrywają jego rozmówczynie dość interesujące strony latania, takie, o których rzeczywiście czytelnicy mogli nie wiedzieć (a i, sądząc z zachowania pasażerów, przewijającego się przez te wyznania, również takie, które nie należą do kanonu wiedzy podróżujących). Kiedy trzeba urwać niewygodny lub niebezpieczny temat, radzą sobie bardzo dyplomatycznie. Można by doszukiwać się w tych przemilczeniach sensacji – ale faktem jest, że niczego poza lotniczymi „legendami” Krzysztof Pyzia nie usłyszy w sferze pikanterii.
Jest to publikacja, która przygotuje chętnych do zawodu. Wskaże, na co trzeba się przygotować i z czym się mierzyć, uzmysłowi szerokiej rzeszy czytelników, jak trudna jest praca stewardesy (zarobkowe widełki się tu pojawiają, chociaż nie w każdym wypadku). Liczy się zestaw ciekawostek, możliwość odkrywania czegoś, co jest niedostępne zwyczajnym odbiorcom. „Stewardesy” to książka atrakcyjna właśnie ze względu na możliwość zajrzenia do środowiska zamkniętego. Można było lepiej opracować teksty, zmienić formę albo zdecydować się na inny rodzaj gromadzenia materiałów – ale i tak na rynku się ten tom sprawdzi jako coś oryginalnego.
Z powietrza
Krzysztof Pyzia informacje od stewardes zbiera, ale ma wyraźne problemy z ich uporządkowaniem, zresztą chaos twórczy widać już we wstępie, kiedy niemal każde zdanie przenosi czytelnika do innej strefy tematycznej i dotyczy innego problemu poruszanego (lub nie) w tomie. Hermetyczne i stosunkowo niewielkie środowisko, prośby wielu pań o zachowanie anonimowości i kategoryczne ucinanie niewygodnych tematów są tu na porządku dziennym. W efekcie autor niby sugeruje, że dostąpił wiedzy tajemnej, ale może jedynie sygnalizować część zagadnień. „Stewardesy. Cała prawda o lataniu” to raczej zestaw wskazówek dla tych, którzy marzą o powietrznej karierze, albo dla stale podróżujących samolotami – by mogli się przekonać, jak od kulis wygląda praca na pokładzie. Po rozbieganym wstępie autor niekoniecznie chce dalej zaprowadzać jakiekolwiek porządki w książce. Umawia się po prostu na rozmowy (często w okolicach lotnisk, bohaterki książki poświęcają mu wolne chwile między kolejnymi lotami), czasami przypomina mu się anegdota lub inne wyznanie, które wtrąca jako komentarz do gotowego wywiadu.Nawet niespecjalnie redaguje te wypowiedzi, zdarzają się tu niewygodne w lekturze powtórzenia czy stylistyczne niezręczności zrozumiałe w języku mówionym, za to w pisanym – zgrzytające. Panie dzielą się szczegółami pracy, przynajmniej jeśli chodzi o zakres obowiązków, rekrutację czy wymogi dotyczące wyglądu, przebieg lotu i zadania na pokładzie. Każda ze stewardes porusza inne kwestie, niektóre bohaterki przygotowują chętnych do pracy, inne relacjonują procedury pokładowe, jeszcze inne opowiadają o tym, co dzieje się podczas turbulencji, jacy pasażerowie są najbardziej kłopotliwi, jakie konsekwencje spotykają tych, którzy nie chcą się dostosować do regulaminu. Znajduje Pyzia także osobę latającą z rodziną królewską w Arabii Saudyjskiej. Dowiaduje się, jak stewardesy wypoczywają, co pakują do bagażu, jakie choroby im grożą i jakie cechy charakteru najbardziej się przydają w tym zawodzie. Odkrywają jego rozmówczynie dość interesujące strony latania, takie, o których rzeczywiście czytelnicy mogli nie wiedzieć (a i, sądząc z zachowania pasażerów, przewijającego się przez te wyznania, również takie, które nie należą do kanonu wiedzy podróżujących). Kiedy trzeba urwać niewygodny lub niebezpieczny temat, radzą sobie bardzo dyplomatycznie. Można by doszukiwać się w tych przemilczeniach sensacji – ale faktem jest, że niczego poza lotniczymi „legendami” Krzysztof Pyzia nie usłyszy w sferze pikanterii.
Jest to publikacja, która przygotuje chętnych do zawodu. Wskaże, na co trzeba się przygotować i z czym się mierzyć, uzmysłowi szerokiej rzeszy czytelników, jak trudna jest praca stewardesy (zarobkowe widełki się tu pojawiają, chociaż nie w każdym wypadku). Liczy się zestaw ciekawostek, możliwość odkrywania czegoś, co jest niedostępne zwyczajnym odbiorcom. „Stewardesy” to książka atrakcyjna właśnie ze względu na możliwość zajrzenia do środowiska zamkniętego. Można było lepiej opracować teksty, zmienić formę albo zdecydować się na inny rodzaj gromadzenia materiałów – ale i tak na rynku się ten tom sprawdzi jako coś oryginalnego.
niedziela, 24 stycznia 2021
Eva Meijer: Języki zwierząt
Marginesy, Warszawa 2020.
Porozumienie
Eva Meijer zajmuje się filozofią języka zwierząt, do tematu podchodzi od strony humanistycznej, unika za to reportażowości i przytaczania kolejnych anegdot z historiami zwierząt porozumiewających się z ludźmi lub ze sobą nawzajem. Nie znaczy to, że zarzuci odbiorców mnóstwem teorii i rozważań, zmieni jednak proporcje znane dzięki chociażby programom przyrodniczym. „Języki zwierząt” to nie tylko próba sprawdzenia, czy zwierzęta mówią – ale także okazja do zastanowienia się nad istotą porozumiewania się, nad gramatyką i informacjami przekazywanymi członkom własnej społeczności. To także droga do poznawania specyfiki poszczególnych gatunków – i do zaskakujących odkryć. Eva Meijer od czasu do czasu przytacza opowieści o badaczach, którzy znaleźli metodę rozpoznawania mowy zwierząt – przywołuje także odkrycia związane z samymi pracami nad „tłumaczeniem” wiadomości wysyłanych przez różne stworzenia do siebie nawzajem. Zaczynają przecież powstawać maszyny, które przekładają choćby język pand czy delfinów na ludzkie komunikaty – to nie efekt szalonych pomysłów naukowców, a chęć lepszego zrozumienia świata fauny i możliwość ocalenia gatunków. Człowiek zaczyna z szacunkiem podchodzić do przyrody i parę razy próbuje wyjść naprzeciw oczekiwaniom zwierząt. „Języki zwierząt” to drobny tom, który popularyzuje wiedzę na temat stanu badań i samych odkryć. Autorka nie ogranicza się tu do żadnych gatunków (chociaż na przykład nie pisze o naśladujących ludzką mowę gwarkach) – interesuje ją każda możliwość porozumienia ponadgatunkowego. Rejestruje zatem i opowieści o papugach lub szympansach, które nauczyły się języka (lub języka migowego), żeby uzyskać kontakt z człowiekiem, ale i odkrycia dotyczące innych stworzeń: opowiada między innymi, co oznaczają poszczególne ruchy w tańcu pszczół. Przywoła przykład ostrzeżeń przed drapieżnikiem albo wiadomości o tym, gdzie znajduje się pożywienie. Zwierzęta rozmawiają ze sobą na lądzie, w powietrzu i pod wodą – a każde z odkryć w tej kwestii przybliża ludzi odrobinę do możliwości ocalania przyrody. Znacznie trudniej będzie bowiem niszczyć środowisko, kiedy już pozna się myśli innych mieszkańców Ziemi. Wśród badaczy nie brakuje idealistów. Co ciekawe, nacisk kładziony jest przede wszystkim na zwierzęta, które uczą się wykorzystywać zrozumiałe dla ludzi znaki, znacznie rzadziej dochodzi do komunikacji w drugą stronę. Autorka tomu przekonuje odbiorców, że warto zająć się językiem zwierząt. Nikt już nie ma wątpliwości, że zwierzęta wymieniają między sobą informacje, a ta publikacja wyzwala chęć obserwowania otoczenia. Od czasu do czasu przytacza Eva Meijer przykłady odkryć i przypadki wyjątkowych zwierząt, które uzmysłowiły uczonym, że można przynajmniej próbować zrozumieć specyfikę ich języka – i te fragmenty wypadają w narracji znacznie lepiej niż filozoficzne rozważania, które bywają jednak za bardzo ogólnikowe. „Języki zwierząt” to pozycja przede wszystkim dla zainteresowanych światem przyrody i próbujących pojąć fenomen fauny.
Porozumienie
Eva Meijer zajmuje się filozofią języka zwierząt, do tematu podchodzi od strony humanistycznej, unika za to reportażowości i przytaczania kolejnych anegdot z historiami zwierząt porozumiewających się z ludźmi lub ze sobą nawzajem. Nie znaczy to, że zarzuci odbiorców mnóstwem teorii i rozważań, zmieni jednak proporcje znane dzięki chociażby programom przyrodniczym. „Języki zwierząt” to nie tylko próba sprawdzenia, czy zwierzęta mówią – ale także okazja do zastanowienia się nad istotą porozumiewania się, nad gramatyką i informacjami przekazywanymi członkom własnej społeczności. To także droga do poznawania specyfiki poszczególnych gatunków – i do zaskakujących odkryć. Eva Meijer od czasu do czasu przytacza opowieści o badaczach, którzy znaleźli metodę rozpoznawania mowy zwierząt – przywołuje także odkrycia związane z samymi pracami nad „tłumaczeniem” wiadomości wysyłanych przez różne stworzenia do siebie nawzajem. Zaczynają przecież powstawać maszyny, które przekładają choćby język pand czy delfinów na ludzkie komunikaty – to nie efekt szalonych pomysłów naukowców, a chęć lepszego zrozumienia świata fauny i możliwość ocalenia gatunków. Człowiek zaczyna z szacunkiem podchodzić do przyrody i parę razy próbuje wyjść naprzeciw oczekiwaniom zwierząt. „Języki zwierząt” to drobny tom, który popularyzuje wiedzę na temat stanu badań i samych odkryć. Autorka nie ogranicza się tu do żadnych gatunków (chociaż na przykład nie pisze o naśladujących ludzką mowę gwarkach) – interesuje ją każda możliwość porozumienia ponadgatunkowego. Rejestruje zatem i opowieści o papugach lub szympansach, które nauczyły się języka (lub języka migowego), żeby uzyskać kontakt z człowiekiem, ale i odkrycia dotyczące innych stworzeń: opowiada między innymi, co oznaczają poszczególne ruchy w tańcu pszczół. Przywoła przykład ostrzeżeń przed drapieżnikiem albo wiadomości o tym, gdzie znajduje się pożywienie. Zwierzęta rozmawiają ze sobą na lądzie, w powietrzu i pod wodą – a każde z odkryć w tej kwestii przybliża ludzi odrobinę do możliwości ocalania przyrody. Znacznie trudniej będzie bowiem niszczyć środowisko, kiedy już pozna się myśli innych mieszkańców Ziemi. Wśród badaczy nie brakuje idealistów. Co ciekawe, nacisk kładziony jest przede wszystkim na zwierzęta, które uczą się wykorzystywać zrozumiałe dla ludzi znaki, znacznie rzadziej dochodzi do komunikacji w drugą stronę. Autorka tomu przekonuje odbiorców, że warto zająć się językiem zwierząt. Nikt już nie ma wątpliwości, że zwierzęta wymieniają między sobą informacje, a ta publikacja wyzwala chęć obserwowania otoczenia. Od czasu do czasu przytacza Eva Meijer przykłady odkryć i przypadki wyjątkowych zwierząt, które uzmysłowiły uczonym, że można przynajmniej próbować zrozumieć specyfikę ich języka – i te fragmenty wypadają w narracji znacznie lepiej niż filozoficzne rozważania, które bywają jednak za bardzo ogólnikowe. „Języki zwierząt” to pozycja przede wszystkim dla zainteresowanych światem przyrody i próbujących pojąć fenomen fauny.
Robot Trains. Złota księga bajek
Egmont, Warszawa 2020.
Roboty na torach
Po sukcesie bajki animowanej Tomek i przyjaciele, twórcy prostych historyjek zorientowali się, że na rynku wydawniczym istnieje potężna nisza dotycząca pochodzenia bohaterów. Robot Trains to seria dla najmłodszych bardzo mocno na „Tomkach” wzorowana, a jednocześnie wykorzystująca nieco więcej możliwości technicznych. Podczas gdy Tomek i inne lokomotywy, pociągi czy wagony jeżdżą przez cały czas po torach i nie mogą za bardzo oddalać się od własnego przeznaczenia (chyba że zostaną wysłani na misje na różne kontynenty, ale i tak czeka ich wówczas jazda po przygotowanych szynach), bohaterowie z Robot Trains są bardziej humanoidalni. Na torach przypominają pociągi: są w stanie przewozić z miejsca na miejsce całe składy wagonów, każdy ma sporo siły i potrafi poradzić sobie z typowo pociągowymi wyzwaniami. Ale kiedy nie ma potrzeby przemierzania wielkich dystansów, a liczy się praca w bazie albo w zespole, pociągi przestają być pociągami – zamieniają się w roboty człekokształtne (mają nogi i ręce: w przypadku transformacji w pociąg zostają im tylko talerzowate twarze) i przeżywają przygody zupełnie jak wszyscy zwyczajni wymyśleni bohaterowie. I to jest jednocześnie poszerzenie możliwości fabularnych dla autorów, ale też – ogromne uproszczenie. Bo o ile w przypadku Tomka trzeba było trochę się wysilić, żeby dopasować zestaw wydarzeń zrozumiałych dla małych odbiorców do świata pociągów – najmniej chyba przypominających ludzi bohaterów – o tyle u robotów ze „Złotej księgi bajek” takie dylematy nie istnieją. Porównań z pierwowzorem nie da się uniknąć: podobny jest nie tylko pomysł, ale i sama konstrukcja poszczególnych opowiadań. Za każdym razem dzieci mają do czynienia z bajką, w której mocno zarysowany morał pokazuje im prawdę o nich samych i uczy społecznych zachowań. Za każdym razem będą przeżywać emocjonujące przygody, a w bohaterach odkryją ślady własnych dylematów: niektóre roboty nie wiedzą, co wychodzi im najlepiej, inne mimo siły i własnej potęgi lubią zachwycać się pięknem drobiazgów, jeszcze inne podejmują się każdego zadania i przez to mogą wpakować się w tarapaty. Dla odróżnienia od świata Tomka, w którym nawet jeśli ktoś jest zły, to prawdopodobnie przez własne problemy i szybko się poprawi, tu istnieją trzej wrogowie (dość nieudolni), którzy marzą o tym, żeby wykradać energokule pociągom-robotom. Ubarwia to nieco fabułki i pozwala na zarysowanie innego rodzaju wewnętrznej siły opowieści. Tomik „Złota księga bajek. Robot Trains” został przygotowany tak, by zapewnić maluchom czystą rozrywkę. Każda rozkładówka to dwie partie tekstu i dwa kadry z bajek – tak, by dzieci miały wrażenie oglądania historii kolorowej i bogato zdobionej, a jednocześnie nie czuły się przytłoczone nadmiarem tekstu. Nacisk kładziony jest na dialogi i emocje w nich zarysowywane. Jest to publikacja przeznaczona dla małych fanów Robot Trains i przygotowana tak, żeby dzieci otrzymały tu kilka cennych lekcji na temat zachowań i reakcji na określone wyzwania.
Roboty na torach
Po sukcesie bajki animowanej Tomek i przyjaciele, twórcy prostych historyjek zorientowali się, że na rynku wydawniczym istnieje potężna nisza dotycząca pochodzenia bohaterów. Robot Trains to seria dla najmłodszych bardzo mocno na „Tomkach” wzorowana, a jednocześnie wykorzystująca nieco więcej możliwości technicznych. Podczas gdy Tomek i inne lokomotywy, pociągi czy wagony jeżdżą przez cały czas po torach i nie mogą za bardzo oddalać się od własnego przeznaczenia (chyba że zostaną wysłani na misje na różne kontynenty, ale i tak czeka ich wówczas jazda po przygotowanych szynach), bohaterowie z Robot Trains są bardziej humanoidalni. Na torach przypominają pociągi: są w stanie przewozić z miejsca na miejsce całe składy wagonów, każdy ma sporo siły i potrafi poradzić sobie z typowo pociągowymi wyzwaniami. Ale kiedy nie ma potrzeby przemierzania wielkich dystansów, a liczy się praca w bazie albo w zespole, pociągi przestają być pociągami – zamieniają się w roboty człekokształtne (mają nogi i ręce: w przypadku transformacji w pociąg zostają im tylko talerzowate twarze) i przeżywają przygody zupełnie jak wszyscy zwyczajni wymyśleni bohaterowie. I to jest jednocześnie poszerzenie możliwości fabularnych dla autorów, ale też – ogromne uproszczenie. Bo o ile w przypadku Tomka trzeba było trochę się wysilić, żeby dopasować zestaw wydarzeń zrozumiałych dla małych odbiorców do świata pociągów – najmniej chyba przypominających ludzi bohaterów – o tyle u robotów ze „Złotej księgi bajek” takie dylematy nie istnieją. Porównań z pierwowzorem nie da się uniknąć: podobny jest nie tylko pomysł, ale i sama konstrukcja poszczególnych opowiadań. Za każdym razem dzieci mają do czynienia z bajką, w której mocno zarysowany morał pokazuje im prawdę o nich samych i uczy społecznych zachowań. Za każdym razem będą przeżywać emocjonujące przygody, a w bohaterach odkryją ślady własnych dylematów: niektóre roboty nie wiedzą, co wychodzi im najlepiej, inne mimo siły i własnej potęgi lubią zachwycać się pięknem drobiazgów, jeszcze inne podejmują się każdego zadania i przez to mogą wpakować się w tarapaty. Dla odróżnienia od świata Tomka, w którym nawet jeśli ktoś jest zły, to prawdopodobnie przez własne problemy i szybko się poprawi, tu istnieją trzej wrogowie (dość nieudolni), którzy marzą o tym, żeby wykradać energokule pociągom-robotom. Ubarwia to nieco fabułki i pozwala na zarysowanie innego rodzaju wewnętrznej siły opowieści. Tomik „Złota księga bajek. Robot Trains” został przygotowany tak, by zapewnić maluchom czystą rozrywkę. Każda rozkładówka to dwie partie tekstu i dwa kadry z bajek – tak, by dzieci miały wrażenie oglądania historii kolorowej i bogato zdobionej, a jednocześnie nie czuły się przytłoczone nadmiarem tekstu. Nacisk kładziony jest na dialogi i emocje w nich zarysowywane. Jest to publikacja przeznaczona dla małych fanów Robot Trains i przygotowana tak, żeby dzieci otrzymały tu kilka cennych lekcji na temat zachowań i reakcji na określone wyzwania.
sobota, 23 stycznia 2021
Stanisława Celińska w rozmowie z Karoliną Prewęcką: Niejedno przeszłam
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020 (wznowienie).
Wyznania
Stanisława Celińska rozmawia z Karoliną Prewęcką szczerze, czasami nawet bardziej, niż pozwala na to konwencja wywiadu-rzeki, będącego jednocześnie autorską prezentacją. Próbuje wprowadzić swoje poglądy na kwestię wiary czy roli duchowości w temacie zerwania z alkoholizmem - jednak to sprawy marginalne, mimo że bardzo ważne. W tomie "Niejedno przeszłam" pojawić się muszą, chociaż jedynie dopełniają wątek ról i aktorskich czy piosenkowych osiągnięć. Jest to książka przekrojowa, Stanisława Celińska pod kierunkiem Prewęckiej traktuje ją jako możliwość opowiedzenia o sobie. Powraca pamięcią do dzieciństwa, opowiada o szkole teatralnej i o marzeniach związanych z występowaniem na scenie. To elementy, których można się spodziewać, niemal stałe punkty każdego biograficznego i rozłożystego wywiadu. Tu jednak wydaje się, że dla Celińskiej znacznie ważniejsze niż zanurzanie się w przeszłość są relacje z ukochanym psem (a Karolina Prewęcka monologi do suni odnotowuje i zaznacza w tekście, wiedząc, że odpowiednio zdefiniują całą ludzko-psią przyjaźń).
Istotą tomu są naturalnie kolejne role telewizyjne, filmowe czy teatralne - a także współpraca z reżyserami. Powrót Stanisławy Celińskiej do aktorstwa po życiowym przełomie okazał się nie tylko ważny z artystycznego punktu widzenia, ale również za sprawą wielkiego zaufania do dość kontrowersyjnego - a przynajmniej nie klasycznego - teatru Krzysztofa Warlikowskiego. Temu artyście aktorka pozostała wierna nawet wówczas, gdy opuściła go część zespołu. Celińska wyjaśnia tutaj powody swojej decyzji oraz przedstawia własną perspektywę: tłumaczy, co ceni w tym rodzaju sztuki i skąd czerpie inspiracje do najbardziej wymagających ról. Bez krygowania się rozpatruje temat nagości na scenie i przedstawia znaczenia, którymi sama się kieruje. Opowiada o emocjach i o sposobach kreowania postaci, dzieli się z Prewęcką informacjami, jak buduje role i czego poszukuje w sztuce. Przytacza nietypowe rozwiązania: co robi, kiedy nie może zaśpiewać recitalu, co chce osiągnąć przez wybór niemedialnych tekstów czy wzniosłych zagadnień - jak trafiać do ludzi, którzy znają ją wyłącznie z ról serialowych i nie sądzą, że jest w stanie uruchomić w nich inne emocje. Stanisława Celińska to ciągłe poszukiwanie wyrazu artystycznego, wydaje się, że w tej rozmowie udało się to zaakcentować. Oczywiście książka nie składa się wyłącznie z zapisu szeregu rozmów. Aktorka zaprasza do swojego portretu przyjaciół: zarówno tych z życia zawodowego, jak i z prywatnego - obok znanych reżyserów pojawią się zatem kompletnie nieznane powszechnie sąsiadki, które przedstawią "swoją" Staszkę, obok aktorów z pierwszych stron gazet wypowie się i taksówkarz, który Stanisławę Celińską wozi. To ciekawe podejście, rzadko spotykane w gatunku - twórcze wykorzystanie konwencji. Ponadto Karolina Prewęcka przedstawia na końcu własny ranking sztuk ze Stanisławą Celińską, opisuje własne wrażenia z kolejnych spektakli - tak, żeby czytelnicy przekonali się, że reakcje, o których rozmawia się w tomie, rzeczywiście stają się udziałem publiczności. Jest "Niejedno przeszłam" publikacją, która pozwala lepiej poznać Stanisławę Celińską i pokazać jej pomysły na rzeczywistość.
Wyznania
Stanisława Celińska rozmawia z Karoliną Prewęcką szczerze, czasami nawet bardziej, niż pozwala na to konwencja wywiadu-rzeki, będącego jednocześnie autorską prezentacją. Próbuje wprowadzić swoje poglądy na kwestię wiary czy roli duchowości w temacie zerwania z alkoholizmem - jednak to sprawy marginalne, mimo że bardzo ważne. W tomie "Niejedno przeszłam" pojawić się muszą, chociaż jedynie dopełniają wątek ról i aktorskich czy piosenkowych osiągnięć. Jest to książka przekrojowa, Stanisława Celińska pod kierunkiem Prewęckiej traktuje ją jako możliwość opowiedzenia o sobie. Powraca pamięcią do dzieciństwa, opowiada o szkole teatralnej i o marzeniach związanych z występowaniem na scenie. To elementy, których można się spodziewać, niemal stałe punkty każdego biograficznego i rozłożystego wywiadu. Tu jednak wydaje się, że dla Celińskiej znacznie ważniejsze niż zanurzanie się w przeszłość są relacje z ukochanym psem (a Karolina Prewęcka monologi do suni odnotowuje i zaznacza w tekście, wiedząc, że odpowiednio zdefiniują całą ludzko-psią przyjaźń).
Istotą tomu są naturalnie kolejne role telewizyjne, filmowe czy teatralne - a także współpraca z reżyserami. Powrót Stanisławy Celińskiej do aktorstwa po życiowym przełomie okazał się nie tylko ważny z artystycznego punktu widzenia, ale również za sprawą wielkiego zaufania do dość kontrowersyjnego - a przynajmniej nie klasycznego - teatru Krzysztofa Warlikowskiego. Temu artyście aktorka pozostała wierna nawet wówczas, gdy opuściła go część zespołu. Celińska wyjaśnia tutaj powody swojej decyzji oraz przedstawia własną perspektywę: tłumaczy, co ceni w tym rodzaju sztuki i skąd czerpie inspiracje do najbardziej wymagających ról. Bez krygowania się rozpatruje temat nagości na scenie i przedstawia znaczenia, którymi sama się kieruje. Opowiada o emocjach i o sposobach kreowania postaci, dzieli się z Prewęcką informacjami, jak buduje role i czego poszukuje w sztuce. Przytacza nietypowe rozwiązania: co robi, kiedy nie może zaśpiewać recitalu, co chce osiągnąć przez wybór niemedialnych tekstów czy wzniosłych zagadnień - jak trafiać do ludzi, którzy znają ją wyłącznie z ról serialowych i nie sądzą, że jest w stanie uruchomić w nich inne emocje. Stanisława Celińska to ciągłe poszukiwanie wyrazu artystycznego, wydaje się, że w tej rozmowie udało się to zaakcentować. Oczywiście książka nie składa się wyłącznie z zapisu szeregu rozmów. Aktorka zaprasza do swojego portretu przyjaciół: zarówno tych z życia zawodowego, jak i z prywatnego - obok znanych reżyserów pojawią się zatem kompletnie nieznane powszechnie sąsiadki, które przedstawią "swoją" Staszkę, obok aktorów z pierwszych stron gazet wypowie się i taksówkarz, który Stanisławę Celińską wozi. To ciekawe podejście, rzadko spotykane w gatunku - twórcze wykorzystanie konwencji. Ponadto Karolina Prewęcka przedstawia na końcu własny ranking sztuk ze Stanisławą Celińską, opisuje własne wrażenia z kolejnych spektakli - tak, żeby czytelnicy przekonali się, że reakcje, o których rozmawia się w tomie, rzeczywiście stają się udziałem publiczności. Jest "Niejedno przeszłam" publikacją, która pozwala lepiej poznać Stanisławę Celińską i pokazać jej pomysły na rzeczywistość.
piątek, 22 stycznia 2021
Marta Kisiel: Dywan z wkładką
W.A.B., Warszawa 2021.
Wiejska sielanka
Chociaż panuje moda na bieganie, Tereska Trawna uprawiać joggingu nie zamierzała. Szczęśliwa ze swoimi nadprogramowymi kilogramami, spełniona żona i matka, najchętniej spędzałaby czas na obliczaniu podatków (i zabierając dwunastoletniemu synowi router, bo z niewiadomych przyczyn zasięgu w całym domu nie dało się uzyskać). Jednak rodzinę odwiedza matka Andrzeja, Mira. Odwiedza i zaprowadza własne porządki, a konkretnie - zamierza przekonać synową, że bieganie jest fantastyczne. Tereska nie lubi konfliktów, więc poddaje się presji. Jednak podczas przebieżki wydarza się coś, co sprawia, że teściowa i synowa będą spędzać ze sobą znacznie więcej czasu i znacznie lepiej niż do tej pory się dogadywać. Ku lekkiemu zaniepokojeniu ze strony Andrzeja, nieprzypadkowo wybierającego na miejsce zamieszkania tereny dość od codzienności matki odległe.
"Dywan z wkładką" Marty Kisiel to powieść, którą najlepiej byłoby przepisać każdemu jako rewelacyjne lekarstwo na chandrę. Autorka sięga po komedię kryminalną i sprawdza się w tym gatunku idealnie, aż chce się przekonać wszystkich wokół, żeby odłożyli to, co właśnie dla rozrywki czytają i sięgnęli po "Dywan z wkładką" dla ogromnej dawki śmiechu. Kryminalnie dzieje się tu niezbyt wiele: ot, pojawiają się tajemnicze zwłoki zawinięte w dywan, który do niedawna leżał sobie zapomniany w kącie nowego garażu Trawnych (i przez ów dywan nie można już faktu zignorować). Ktoś w małej społeczności może okazać się mordercą i warto byłoby rozwiązać zagadkę choćby dla komfortu dalszego mieszkania w spokojnej pozornie okolicy. Tereska Trawna nie ma pewności, czy w zbrodnię nie jest zamieszany jej małżonek, dlatego też podąża za teściową i próbuje znaleźć argumenty przemawiające za niewinnością Andrzeja. Z kolei dzieci Tereski - przesadnie przedsiębiorcza i mocno chłonąca wszelkie ideologie Zoja oraz fajtłapowaty Maciejka - śledzą mamę i ukochaną babunię, bojąc się, że planują one z jakiegoś powodu pozbyć się głowy rodziny. Wywołuje to oczywiście sporo zamieszania, a i komplikacji na tle obyczajowym. Ważną rolę odgrywa tu również Pindzia, ukochany pies Trawnych, a dodatkowy kontrapunkt zapewnia jej szpak spod powały. Gadający, żeby było ciekawiej.
Satyra w wykonaniu Marty Kisiel objawia się bardzo celnymi portretami, karykaturami z dobrotliwym brzmieniem - i umiejętnością prowadzenia humorystycznych opisów. Jednoczesny dystans i pobłażliwość wobec postaci to wyznaczniki tej książki. Może się tu zdarzyć wszystko, a autorka wszystko wyśmieje - ale nigdy z poczuciem wyższości. Trawnych lubi się od pierwszych słów powieści, a kolejne rozwiązania w dziedzinie kryminalnego śledztwa czy obyczajowości oznaczają wybuchy śmiechu czytelników. Marta Kisiel idzie w ślady Joanny Chmielewskiej, dobrze wsłuchuje się w jej frazy - ale tworzy własną wersję powieści rozrywkowej. Trudno uwierzyć, że w gatunku komedii kryminalnej debiutuje - jest bardzo przekonująca w kreowaniu postaci oraz w samej intrydze. "Dywan z wkładką" to książka, którą czyta się z przyjemnością i wśród ciągłych chichotów, choćby tylko dla prześmiewczych opisów. Jest to książka, która powinna stać się lekturą obowiązkową - jest bowiem niezawodnym poprawiaczem humoru, lepszym niż rekomendowane przez Tereskę Trawną kasztanki. I chyba po takiej propozycji wydawniczej Marcie Kisiel ciężko będzie wrócić do fantastyki. Czytelnicy będą się domagać kolejnych komedii kryminalnych w takim stylu jak "Dywan z wkładką". A może ktoś przy okazji zacznie biegać.
Wiejska sielanka
Chociaż panuje moda na bieganie, Tereska Trawna uprawiać joggingu nie zamierzała. Szczęśliwa ze swoimi nadprogramowymi kilogramami, spełniona żona i matka, najchętniej spędzałaby czas na obliczaniu podatków (i zabierając dwunastoletniemu synowi router, bo z niewiadomych przyczyn zasięgu w całym domu nie dało się uzyskać). Jednak rodzinę odwiedza matka Andrzeja, Mira. Odwiedza i zaprowadza własne porządki, a konkretnie - zamierza przekonać synową, że bieganie jest fantastyczne. Tereska nie lubi konfliktów, więc poddaje się presji. Jednak podczas przebieżki wydarza się coś, co sprawia, że teściowa i synowa będą spędzać ze sobą znacznie więcej czasu i znacznie lepiej niż do tej pory się dogadywać. Ku lekkiemu zaniepokojeniu ze strony Andrzeja, nieprzypadkowo wybierającego na miejsce zamieszkania tereny dość od codzienności matki odległe.
"Dywan z wkładką" Marty Kisiel to powieść, którą najlepiej byłoby przepisać każdemu jako rewelacyjne lekarstwo na chandrę. Autorka sięga po komedię kryminalną i sprawdza się w tym gatunku idealnie, aż chce się przekonać wszystkich wokół, żeby odłożyli to, co właśnie dla rozrywki czytają i sięgnęli po "Dywan z wkładką" dla ogromnej dawki śmiechu. Kryminalnie dzieje się tu niezbyt wiele: ot, pojawiają się tajemnicze zwłoki zawinięte w dywan, który do niedawna leżał sobie zapomniany w kącie nowego garażu Trawnych (i przez ów dywan nie można już faktu zignorować). Ktoś w małej społeczności może okazać się mordercą i warto byłoby rozwiązać zagadkę choćby dla komfortu dalszego mieszkania w spokojnej pozornie okolicy. Tereska Trawna nie ma pewności, czy w zbrodnię nie jest zamieszany jej małżonek, dlatego też podąża za teściową i próbuje znaleźć argumenty przemawiające za niewinnością Andrzeja. Z kolei dzieci Tereski - przesadnie przedsiębiorcza i mocno chłonąca wszelkie ideologie Zoja oraz fajtłapowaty Maciejka - śledzą mamę i ukochaną babunię, bojąc się, że planują one z jakiegoś powodu pozbyć się głowy rodziny. Wywołuje to oczywiście sporo zamieszania, a i komplikacji na tle obyczajowym. Ważną rolę odgrywa tu również Pindzia, ukochany pies Trawnych, a dodatkowy kontrapunkt zapewnia jej szpak spod powały. Gadający, żeby było ciekawiej.
Satyra w wykonaniu Marty Kisiel objawia się bardzo celnymi portretami, karykaturami z dobrotliwym brzmieniem - i umiejętnością prowadzenia humorystycznych opisów. Jednoczesny dystans i pobłażliwość wobec postaci to wyznaczniki tej książki. Może się tu zdarzyć wszystko, a autorka wszystko wyśmieje - ale nigdy z poczuciem wyższości. Trawnych lubi się od pierwszych słów powieści, a kolejne rozwiązania w dziedzinie kryminalnego śledztwa czy obyczajowości oznaczają wybuchy śmiechu czytelników. Marta Kisiel idzie w ślady Joanny Chmielewskiej, dobrze wsłuchuje się w jej frazy - ale tworzy własną wersję powieści rozrywkowej. Trudno uwierzyć, że w gatunku komedii kryminalnej debiutuje - jest bardzo przekonująca w kreowaniu postaci oraz w samej intrydze. "Dywan z wkładką" to książka, którą czyta się z przyjemnością i wśród ciągłych chichotów, choćby tylko dla prześmiewczych opisów. Jest to książka, która powinna stać się lekturą obowiązkową - jest bowiem niezawodnym poprawiaczem humoru, lepszym niż rekomendowane przez Tereskę Trawną kasztanki. I chyba po takiej propozycji wydawniczej Marcie Kisiel ciężko będzie wrócić do fantastyki. Czytelnicy będą się domagać kolejnych komedii kryminalnych w takim stylu jak "Dywan z wkładką". A może ktoś przy okazji zacznie biegać.
czwartek, 21 stycznia 2021
Olga Mecking: Niksen. Holenderska sztuka nierobienia niczego
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Wsłuchiwanie się w siebie
Każdy kraj musi teraz obowiązkowo znaleźć swój sposób na zwolnienie tempa życia i na relaks. Pojawiła się moda na uzasadnianie czegoś, co powinno być oczywiste - na usprawiedliwianie konieczności odpoczynku. Odbiorcy mogą dowolnie żonglować różnymi pojęciami, w większości wypadków chodzi po prostu o znalezienie czasu dla siebie. Ale bez względu na trendy i naśladowanie poradników, które odniosły sukces, czasami pojawia się coś, co można twórczo wykorzystać. Teraz czas na holenderską ideę niksen - sztukę nicnierobienia, którą przedstawia mieszkająca w Holandii a pochodząca z Polski Olga Mecking. Nie chodzi tu jednak o zwyczajne oderwanie się od pracy. Autorka przekonuje, że niksen nie może wiązać się z oglądaniem filmów dla rozrywki czy ze śledzeniem mediów społecznościowych. Wbrew obawom, niksen nie wiąże się też z bezproduktywnością: kto pozwoli sobie na swobodne błądzenie myślami, szybko zyska na kreatywności. Jednak osiągnięcie takiego stanu nie jest wcale proste. Autorka próbuje przedstawiać swoje wnioski na temat niksen, czasami wyjaśnia zawiłości językowe i rzeczywiste znaczenia. Podsuwa odbiorcom pytania do przemyślenia. Przy okazji zajmuje się też komentowaniem specyfiki życia w Holandii - i nawet jeśli komuś niksen nie wydaje się atrakcyjnym pomysłem na relaks, może zajrzeć po ciekawostki na temat zwyczajnej egzystencji Holendrów. Olga Mecking wyjaśnia wszelkie wątpliwości, wśród nich także te, które zachowania nie są w stylu niksen, chociaż mogą być łudząco podobne. Zawsze, gdy w grę wchodzi opisywanie niemedialnych zachowań (w tym wypadku - leżenia na kanapie, pod kocem, z kubkiem gorącej herbaty), trzeba dokładnie pojąć szczegóły. W niksen nie ma miejsca na planowanie, rozwiązywanie problemów czy rozpamiętywanie minionych wydarzeń. Myśli mają błądzić swobodnie.
Olga Niksen prowadzi narrację dość osobistą. Wplątuje do relacji własne przeżycia i doświadczenia, wykorzystuje wiedzę, którą zdobyła przez samo mieszkanie w różnych krajach. Zachęca do praktykowania niksen, ale też przekonuje, że nie jest idealna i że sama nie zawsze może zastosować się do prezentowanych przez siebie rad. Pisze lekko, ale też rzeczowo: stara się, żeby odbiorcy nie musieli zbyt długo szukać kolejnych wskazówek. Tu nie ma potrzeby przedzierania się przez komplikacje tekstowe - wszystko okazuje się jasne. Również z tego względu idea niksen wypada całkiem atrakcyjnie. "Niksen. Holenderska sztuka nierobienia niczego" to publikacja bardzo sympatyczna. Dobrze przemyślana pod kątem konstrukcyjnym, napisana bez wielkich słów i bez prób wykorzystywania retorycznych chwytów w ramach przekonywania czytelników do określonych zachowań. Stara się Olga Mecking porządkować wiadomości. Tłumaczy wszystko, co może być niejasne, zestawia, porównuje, dzieli się przykładami. Sprawia, że odbiorcy dobrze pojmą ideę niksen i być może zechcą wcielić ją w życie. To niewielka objętościowo książka - cieszy w niej jednak staranne przygotowanie zawartości. "Niksen" to nie jest tom przełomowy - wykorzystuje modę na rynku literackim, więc nie zaskoczy treścią. Zawiera odpowiedź na wszystkie "hygge" czy "ikigai", ale nie rozczarowuje. Olga Mecking niby wpisuje się w trendy rynkowe, a jednak nie odczuwa się tu wtórności. Z tej publikacji można wyciągnąć dla siebie cenną i zagubioną dzisiaj umiejętność relaksowania umysłu - przydatną zwłaszcza wtedy, gdy ktoś czuje się zmęczony nadmiarem obowiązków i zajęć w pracy.
Wsłuchiwanie się w siebie
Każdy kraj musi teraz obowiązkowo znaleźć swój sposób na zwolnienie tempa życia i na relaks. Pojawiła się moda na uzasadnianie czegoś, co powinno być oczywiste - na usprawiedliwianie konieczności odpoczynku. Odbiorcy mogą dowolnie żonglować różnymi pojęciami, w większości wypadków chodzi po prostu o znalezienie czasu dla siebie. Ale bez względu na trendy i naśladowanie poradników, które odniosły sukces, czasami pojawia się coś, co można twórczo wykorzystać. Teraz czas na holenderską ideę niksen - sztukę nicnierobienia, którą przedstawia mieszkająca w Holandii a pochodząca z Polski Olga Mecking. Nie chodzi tu jednak o zwyczajne oderwanie się od pracy. Autorka przekonuje, że niksen nie może wiązać się z oglądaniem filmów dla rozrywki czy ze śledzeniem mediów społecznościowych. Wbrew obawom, niksen nie wiąże się też z bezproduktywnością: kto pozwoli sobie na swobodne błądzenie myślami, szybko zyska na kreatywności. Jednak osiągnięcie takiego stanu nie jest wcale proste. Autorka próbuje przedstawiać swoje wnioski na temat niksen, czasami wyjaśnia zawiłości językowe i rzeczywiste znaczenia. Podsuwa odbiorcom pytania do przemyślenia. Przy okazji zajmuje się też komentowaniem specyfiki życia w Holandii - i nawet jeśli komuś niksen nie wydaje się atrakcyjnym pomysłem na relaks, może zajrzeć po ciekawostki na temat zwyczajnej egzystencji Holendrów. Olga Mecking wyjaśnia wszelkie wątpliwości, wśród nich także te, które zachowania nie są w stylu niksen, chociaż mogą być łudząco podobne. Zawsze, gdy w grę wchodzi opisywanie niemedialnych zachowań (w tym wypadku - leżenia na kanapie, pod kocem, z kubkiem gorącej herbaty), trzeba dokładnie pojąć szczegóły. W niksen nie ma miejsca na planowanie, rozwiązywanie problemów czy rozpamiętywanie minionych wydarzeń. Myśli mają błądzić swobodnie.
Olga Niksen prowadzi narrację dość osobistą. Wplątuje do relacji własne przeżycia i doświadczenia, wykorzystuje wiedzę, którą zdobyła przez samo mieszkanie w różnych krajach. Zachęca do praktykowania niksen, ale też przekonuje, że nie jest idealna i że sama nie zawsze może zastosować się do prezentowanych przez siebie rad. Pisze lekko, ale też rzeczowo: stara się, żeby odbiorcy nie musieli zbyt długo szukać kolejnych wskazówek. Tu nie ma potrzeby przedzierania się przez komplikacje tekstowe - wszystko okazuje się jasne. Również z tego względu idea niksen wypada całkiem atrakcyjnie. "Niksen. Holenderska sztuka nierobienia niczego" to publikacja bardzo sympatyczna. Dobrze przemyślana pod kątem konstrukcyjnym, napisana bez wielkich słów i bez prób wykorzystywania retorycznych chwytów w ramach przekonywania czytelników do określonych zachowań. Stara się Olga Mecking porządkować wiadomości. Tłumaczy wszystko, co może być niejasne, zestawia, porównuje, dzieli się przykładami. Sprawia, że odbiorcy dobrze pojmą ideę niksen i być może zechcą wcielić ją w życie. To niewielka objętościowo książka - cieszy w niej jednak staranne przygotowanie zawartości. "Niksen" to nie jest tom przełomowy - wykorzystuje modę na rynku literackim, więc nie zaskoczy treścią. Zawiera odpowiedź na wszystkie "hygge" czy "ikigai", ale nie rozczarowuje. Olga Mecking niby wpisuje się w trendy rynkowe, a jednak nie odczuwa się tu wtórności. Z tej publikacji można wyciągnąć dla siebie cenną i zagubioną dzisiaj umiejętność relaksowania umysłu - przydatną zwłaszcza wtedy, gdy ktoś czuje się zmęczony nadmiarem obowiązków i zajęć w pracy.
środa, 20 stycznia 2021
Liane Moriarty: Sekret mojego męża
Znak, Kraków 2021.
Zaskoczenie
Wraca na rynek ta powieść - i, jak wszystkie propozycje Liane Moriarty, przyciągnie czytelników natychmiast. Bohater "Sekretu mojego męża", John-Paul, napisał kiedyś list - wyjaśniający pewne sprawy na wypadek jego śmierci. List zaadresował do Cecilii i zgubił. Miał wprawdzie nadzieję, że uda mu się go w porę odnaleźć i zniszczyć, żeby straszna prawda nie wyszła na jaw - jednak ten zamiar się nie powiódł. Po wielu latach list przypadkiem wpadł w ręce Cecilii. Teraz kobieta zastanawia się nad tym, czy powinna go przeczytać. Mąż prosi, by tego nie robiła i bardzo przejmuje się, że jego sekret zostanie ujawniony. Ale zachowuje się na tyle nietypowo, że Cecilia snuje coraz bardziej przerażające scenariusze. W końcu decyduje się na zakazaną lekturę - w najśmielszych snach nie przypuszczałaby, czego będzie dotyczyć wiadomość od męża. Gdy Cecilia przeżywa dylematy moralne, Tess boryka się z nieuchronnymi nadciągającymi właśnie życiowymi zmianami. Jej mąż i najlepsza przyjaciółka, traktowana do tej pory jak siostra, wyznają, że łączy ich wielkie uczucie. Jeszcze go nie skonsumowali, chcą być w porządku wobec Tess - ale krzywdzą ją w najgorszy z możliwych sposobów. Kobieta nie ma pojęcia, co zrobić i jak potraktować wiarołomców. Przewartościowuje swój świat. Z kolei Rachel w ogóle nie radzi sobie z rzeczywistością. Dawno temu straciła nastoletnią córkę i do tej pory nie pogodziła się z jej śmiercią. Liczy na to, że w śledztwie nastąpi jakiś przełom, sama próbuje odkrywać nowe fakty i podsuwać je policjantom. Pielęgnuje w sobie chęć dokonania zemsty i porównuje zmarłą córkę z koleżankami, które miały znacznie więcej szczęścia. Zazdrości wszystkim, którzy nie muszą trwać w uporczywej żałobie. Rachel zachowuje się bardzo dziwnie i z pewnością potrzebowałaby fachowej pomocy. Na to się nie decyduje. To zresztą wyznacznik powieści Liane Moriarty: bohaterowie nie są w stanie udać się po potrzebne wsparcie - i nie potrafią się ze sobą komunikować. Z tego bierze się najwięcej problemów, które wpływają na kształt fabuły. "Sekret mojego męża" to propozycja ciekawa za sprawą potrójnej opowieści bardzo dobrze przez Liane Moriarty prowadzonej. Autorka skupia się nie tylko na przełomowych dylematach w egzystencji trzech kobiet - pozwala również obserwować ich zwyczajne życie, a przez to może też zasygnalizować ich relacje i tematy wpływające na ich codzienne wybory. Każda z bohaterek jest inna i każda daje odbiorcom sporo do myślenia w kwestii etyki czy podejmowania odpowiednich decyzji. Tu nie ma dobrych rozwiązań, ale też brak znajomości wszystkich składników uniemożliwia wybór odpowiedniej drogi. Liane Moriarty bawi się motywem nieświadomości postaci, tylko czytelnikom pokazuje, że dramatów można było uniknąć.
Charakterystyczne dla tej powieści jest umiejętne łączenie wątków thrillerowych i obyczajowych czy psychologicznych. Mocno podkreśla autorka konsekwencje konkretnych decyzji i rozwiązań wprowadzanych w życie. Stawia bohaterów przed dylematami nie do rozwikłania, zmusza ich do zastanawiania się nad sobą i nad życiem. Niektórzy wypracowują sobie niekonwencjonalne metody działania w kryzysowych sytuacjach, inni kompletnie sobie z tym nie radzą - a wszystko składa się na atrakcyjną opowieść. Dobra narracja sprawia, że "Sekret mojego męża" przyciąga. To historia, która jest dopracowana w szczegółach i w psychologicznej warstwie - a to sprawia, że zyska sporo fanów.
Zaskoczenie
Wraca na rynek ta powieść - i, jak wszystkie propozycje Liane Moriarty, przyciągnie czytelników natychmiast. Bohater "Sekretu mojego męża", John-Paul, napisał kiedyś list - wyjaśniający pewne sprawy na wypadek jego śmierci. List zaadresował do Cecilii i zgubił. Miał wprawdzie nadzieję, że uda mu się go w porę odnaleźć i zniszczyć, żeby straszna prawda nie wyszła na jaw - jednak ten zamiar się nie powiódł. Po wielu latach list przypadkiem wpadł w ręce Cecilii. Teraz kobieta zastanawia się nad tym, czy powinna go przeczytać. Mąż prosi, by tego nie robiła i bardzo przejmuje się, że jego sekret zostanie ujawniony. Ale zachowuje się na tyle nietypowo, że Cecilia snuje coraz bardziej przerażające scenariusze. W końcu decyduje się na zakazaną lekturę - w najśmielszych snach nie przypuszczałaby, czego będzie dotyczyć wiadomość od męża. Gdy Cecilia przeżywa dylematy moralne, Tess boryka się z nieuchronnymi nadciągającymi właśnie życiowymi zmianami. Jej mąż i najlepsza przyjaciółka, traktowana do tej pory jak siostra, wyznają, że łączy ich wielkie uczucie. Jeszcze go nie skonsumowali, chcą być w porządku wobec Tess - ale krzywdzą ją w najgorszy z możliwych sposobów. Kobieta nie ma pojęcia, co zrobić i jak potraktować wiarołomców. Przewartościowuje swój świat. Z kolei Rachel w ogóle nie radzi sobie z rzeczywistością. Dawno temu straciła nastoletnią córkę i do tej pory nie pogodziła się z jej śmiercią. Liczy na to, że w śledztwie nastąpi jakiś przełom, sama próbuje odkrywać nowe fakty i podsuwać je policjantom. Pielęgnuje w sobie chęć dokonania zemsty i porównuje zmarłą córkę z koleżankami, które miały znacznie więcej szczęścia. Zazdrości wszystkim, którzy nie muszą trwać w uporczywej żałobie. Rachel zachowuje się bardzo dziwnie i z pewnością potrzebowałaby fachowej pomocy. Na to się nie decyduje. To zresztą wyznacznik powieści Liane Moriarty: bohaterowie nie są w stanie udać się po potrzebne wsparcie - i nie potrafią się ze sobą komunikować. Z tego bierze się najwięcej problemów, które wpływają na kształt fabuły. "Sekret mojego męża" to propozycja ciekawa za sprawą potrójnej opowieści bardzo dobrze przez Liane Moriarty prowadzonej. Autorka skupia się nie tylko na przełomowych dylematach w egzystencji trzech kobiet - pozwala również obserwować ich zwyczajne życie, a przez to może też zasygnalizować ich relacje i tematy wpływające na ich codzienne wybory. Każda z bohaterek jest inna i każda daje odbiorcom sporo do myślenia w kwestii etyki czy podejmowania odpowiednich decyzji. Tu nie ma dobrych rozwiązań, ale też brak znajomości wszystkich składników uniemożliwia wybór odpowiedniej drogi. Liane Moriarty bawi się motywem nieświadomości postaci, tylko czytelnikom pokazuje, że dramatów można było uniknąć.
Charakterystyczne dla tej powieści jest umiejętne łączenie wątków thrillerowych i obyczajowych czy psychologicznych. Mocno podkreśla autorka konsekwencje konkretnych decyzji i rozwiązań wprowadzanych w życie. Stawia bohaterów przed dylematami nie do rozwikłania, zmusza ich do zastanawiania się nad sobą i nad życiem. Niektórzy wypracowują sobie niekonwencjonalne metody działania w kryzysowych sytuacjach, inni kompletnie sobie z tym nie radzą - a wszystko składa się na atrakcyjną opowieść. Dobra narracja sprawia, że "Sekret mojego męża" przyciąga. To historia, która jest dopracowana w szczegółach i w psychologicznej warstwie - a to sprawia, że zyska sporo fanów.
wtorek, 19 stycznia 2021
Adam Leszczyński: Ludowa historia Polski
W.A.B., Warszawa 2020.
Przegląd wieków
Wydawałoby się, że losy chłopów nikogo nie interesowały. Tania siła robocza, dostarczyciele podstawowych produktów żywnościowych dla możnych - historia chłopstwa na przestrzeni wieków nie jawi się fascynująco. Jednak kiedy zostanie opisana tak, jak zrobił to Adam Leszczyński w tomie "Ludowa historia Polski", wszystko się zmienia. Ta książka jest wielką (także z uwagi na objętość) niespodzianką dla odbiorców ceniących sobie fachowe historyczne komentarze w połączeniu z anegdotami oraz ciekawostkami. Ale swoją opowieść autor zaczyna dość nietypowo, od starożytności i przejścia przez różne zwyczaje. Nakreśla w ten sposób kontekst, umożliwia sprawdzenie, jak motyw wyzysku - czy niewolnictwa - mógł odzwierciedlić się w polskich realiach. Wkrótce zresztą zacznie analizować to, co działo się w przeszłości w kraju. Wynotowuje przywileje i ograniczenia chłopstwa, zmieniające się regulacje, powody, dla których chłopi wyrzekali się wolności lub ją tracili. Pisze o sytuacjach, w których bohaterowie tomu mogli liczyć na opiekę czy ochronę i momentach, w których za niesubordynację byli bez litości karani. Organizacja życia codziennego to coś, co autora intryguje - i treść, którą da się wypełnić przestrzenie między wielkimi historycznymi przemianami czy wydarzeniami burzącymi dotychczasowe porządki. Adam Leszczyński przygląda się losom chłopstwa z ciekawością, ale nie bezkrytycznie. Nie zajmuje się motywem nierówności społecznych, raczej szuka pojedynczych obrazków ukazujących również łamanie zasad i niezgodę na istniejące porządki. To staje się jednym z większych atutów książki: autor potrafi wybierać wydarzenia nietypowe lub wyłuskiwać jednorazowe wypadki, by wzbudzić zainteresowanie czytelników. Przedstawia oczywiście bieg historii, prowadzi swoją relację tak, żeby zademonstrować odbiorcom cały szereg komplikacji dotykających nizin społecznych, a jednocześnie nie pomijać wartościowych wniosków. Tu decyzje kolejnych władców i panów zazębiają się z obyczajowością. Życie chłopów podlega stałej obserwacji - i okazuje się bardzo atrakcyjne w lekturze. Autor potrafi wyłuskiwać z przeszłości informacje, które przekuwa następnie na pasjonującą lekturę. Nie można mu niczego zarzucić - zamienia naukowy dyskurs na opowieść przyciągającą szerokie grono odbiorców. "Ludowa historia Polski" to tom znakomicie przygotowany. Kiedy autor dociera do tematów bardziej aktualnych - losów robotników w XX wieku - ma już do zaprezentowania znacznie mniej "egzotycznych" przykładów, ale też nie traci impetu. Stawia na rzeczowe komentarze, proponuje liczne analizy, sprawnie wyciąga wnioski. Pozwala odbiorcom na lepsze zrozumienie sytuacji chłopów i organizacji życia codziennego w różnych wiekach. Jest w stanie zaangażować czytelników w lekturę za pomocą różnych składników udanej całości. "Ludowa historia Polski" to tom, na który warto zwrócić uwagę. Cieszy za sprawą narracji i wyczulenia na anegdoty czy jednostkowe doświadczenia bohaterów.
Poza historiozoficzną warstwą tomu Adam Leszczyński zajmuje się też odszukiwaniem śladów traktowania chłopów w literaturze. Wypisuje co bardziej smakowite cytaty, przytacza scenki, w których autorzy wyłapywali szczegóły dotyczące chłopskiej egzystencji - raz w wersji sielankowej (jak u Mikołaja Reja), raz - w satyrycznej. To zabawa dotycząca najbardziej odległej przeszłości, zresztą wtedy wydaje się najbardziej przekonująca. "Ludowa historia Polski" to tom potężny i tylko z pozoru hermetyczny. Chociaż dotyczy zagadnienia konkretnego i wpisuje się w nurt badań nad historią jest przygotowany tak, by poza informacjami nieść także rozrywkę. Liczy się tu zatem jakość wykonania oraz sama zawartość - zestaw opowieści o traktowaniu chłopów.
Przegląd wieków
Wydawałoby się, że losy chłopów nikogo nie interesowały. Tania siła robocza, dostarczyciele podstawowych produktów żywnościowych dla możnych - historia chłopstwa na przestrzeni wieków nie jawi się fascynująco. Jednak kiedy zostanie opisana tak, jak zrobił to Adam Leszczyński w tomie "Ludowa historia Polski", wszystko się zmienia. Ta książka jest wielką (także z uwagi na objętość) niespodzianką dla odbiorców ceniących sobie fachowe historyczne komentarze w połączeniu z anegdotami oraz ciekawostkami. Ale swoją opowieść autor zaczyna dość nietypowo, od starożytności i przejścia przez różne zwyczaje. Nakreśla w ten sposób kontekst, umożliwia sprawdzenie, jak motyw wyzysku - czy niewolnictwa - mógł odzwierciedlić się w polskich realiach. Wkrótce zresztą zacznie analizować to, co działo się w przeszłości w kraju. Wynotowuje przywileje i ograniczenia chłopstwa, zmieniające się regulacje, powody, dla których chłopi wyrzekali się wolności lub ją tracili. Pisze o sytuacjach, w których bohaterowie tomu mogli liczyć na opiekę czy ochronę i momentach, w których za niesubordynację byli bez litości karani. Organizacja życia codziennego to coś, co autora intryguje - i treść, którą da się wypełnić przestrzenie między wielkimi historycznymi przemianami czy wydarzeniami burzącymi dotychczasowe porządki. Adam Leszczyński przygląda się losom chłopstwa z ciekawością, ale nie bezkrytycznie. Nie zajmuje się motywem nierówności społecznych, raczej szuka pojedynczych obrazków ukazujących również łamanie zasad i niezgodę na istniejące porządki. To staje się jednym z większych atutów książki: autor potrafi wybierać wydarzenia nietypowe lub wyłuskiwać jednorazowe wypadki, by wzbudzić zainteresowanie czytelników. Przedstawia oczywiście bieg historii, prowadzi swoją relację tak, żeby zademonstrować odbiorcom cały szereg komplikacji dotykających nizin społecznych, a jednocześnie nie pomijać wartościowych wniosków. Tu decyzje kolejnych władców i panów zazębiają się z obyczajowością. Życie chłopów podlega stałej obserwacji - i okazuje się bardzo atrakcyjne w lekturze. Autor potrafi wyłuskiwać z przeszłości informacje, które przekuwa następnie na pasjonującą lekturę. Nie można mu niczego zarzucić - zamienia naukowy dyskurs na opowieść przyciągającą szerokie grono odbiorców. "Ludowa historia Polski" to tom znakomicie przygotowany. Kiedy autor dociera do tematów bardziej aktualnych - losów robotników w XX wieku - ma już do zaprezentowania znacznie mniej "egzotycznych" przykładów, ale też nie traci impetu. Stawia na rzeczowe komentarze, proponuje liczne analizy, sprawnie wyciąga wnioski. Pozwala odbiorcom na lepsze zrozumienie sytuacji chłopów i organizacji życia codziennego w różnych wiekach. Jest w stanie zaangażować czytelników w lekturę za pomocą różnych składników udanej całości. "Ludowa historia Polski" to tom, na który warto zwrócić uwagę. Cieszy za sprawą narracji i wyczulenia na anegdoty czy jednostkowe doświadczenia bohaterów.
Poza historiozoficzną warstwą tomu Adam Leszczyński zajmuje się też odszukiwaniem śladów traktowania chłopów w literaturze. Wypisuje co bardziej smakowite cytaty, przytacza scenki, w których autorzy wyłapywali szczegóły dotyczące chłopskiej egzystencji - raz w wersji sielankowej (jak u Mikołaja Reja), raz - w satyrycznej. To zabawa dotycząca najbardziej odległej przeszłości, zresztą wtedy wydaje się najbardziej przekonująca. "Ludowa historia Polski" to tom potężny i tylko z pozoru hermetyczny. Chociaż dotyczy zagadnienia konkretnego i wpisuje się w nurt badań nad historią jest przygotowany tak, by poza informacjami nieść także rozrywkę. Liczy się tu zatem jakość wykonania oraz sama zawartość - zestaw opowieści o traktowaniu chłopów.
poniedziałek, 18 stycznia 2021
Agnieszka Osiecka: Wiersze prawie wszystkie. Tom II
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Życie
Drugi tom "Wierszy prawie wszystkich" Agnieszki Osieckiej to na długi czas pożegnanie z sentymentalnymi rozważaniami na temat zwykle nieszczęśliwej miłości i damsko-męskich relacji. Na pewien czas rezygnuje autorka z opiewania tęsknoty za chłopcami (a bardziej - za samym uczuciem), skupia się za to na zabawach formalnych, czego świadectwem staje się między innymi seria utworów "tanecznych". Agnieszce Osieckiej nie brakuje wyobraźni. Wiersze z drugiej części wyboru są nieco bardziej minorowe i znacznie bardziej życiowe - autorka koncentruje się tutaj na niemożności zrealizowania pragnień albo na rozczarowaniach, na które przychodzi czas po latach. Bohaterowie są znacznie bardziej zgorzkniali, często po prostu pozbawieni nadziei. Nie domagają się już niczego, raczej krytycznie spoglądają na teraźniejszość. Dostrzegają wady partnerów i rzeczywistości, w jakiej się znaleźli, wiedzą, że nie ma recepty na naprawienie takiego stanu rzeczy. Stopniowo uczą się funkcjonować w niegościnnej przestrzeni. Agnieszka Osiecka darzy swoich bohaterów z piosenek i wierszy sympatią, ale nie znaczy to, że będzie im w jakikolwiek sposób ułatwiać egzystencję. Wciąż wszystko obraca się w sferze silnych uczuć. Więcej jest w tym tomie zróżnicowanych historii, więcej minifabuł zamkniętych w zgrabnych tekstach. Agnieszka Osiecka bawi się ponadczasowymi komentarzami, szuka inspiracji w języku i w charakterystycznych zwrotach (albo je tworzy i wkracza do świadomości odbiorców inaczej niż przez literaturę).
Są w tomie piosenki tworzone dla różnych artystów i aż szkoda, że nie jest to opracowanie krytyczne - bo warto rozszyfrować niektórych bohaterów. Czytelnicy otrzymują jednak same teksty - z zaznaczonymi od czasu do czasu miejscami pierwodruków czy pochodzenia (planowane są tomy z utworami pisanymi na sceny teatralne czy dla dzieci). Rzadziej niż w pierwszej części pojawiają się tu porównania podobnych i przerabianych utworów, ale kiedy Agnieszka Osiecka decyduje się na recykling tekstów, łatwo dostrzec źródło autoinspiracji. Ponieważ wiele z zamieszczonych tu piosenek ma swoje historie - warto przyjrzeć się bliżej opracowaniom dotyczącym tej artystki. Tu nic nie zakłóca odbioru. Może poza świadomością, że niektóre propozycje uruchamiają w czytelnikach skojarzenia muzyczne i wręcz zmuszają do śpiewania czy nucenia. Pojawiają się w tej części również utwory nieznane szerszemu gronu odbiorców, więc fani mogą być zachwyceni.
Poezja Agnieszki Osieckiej to nie tylko zestawienie odczuć iw rażeń charakterystycznych dla ludzi wrażliwych. To również popis artystyczny. Nawet jeśli czasem wydaje się, że autorka uwzięła się na jakiś rym i natrętnie go wykorzystuje - ma to swoje wytłumaczenie w brzmieniu i potrzebnej akurat atmosferze. Osiecka czasami imituje twórczość ludową, innym razem proponuje wiersze gęste od słów, znaczeń i sensów. Pokazuje ta autorka, że równie pewnie się czuje w pozornie banalnych utworach, jak i w tych skomplikowanych wersach. "Wiersze prawie wszystkie. Tom II" to ogromna książka, która nie może się odbiorcom znudzić. To przegląd istotnych ludzkich spraw - i zwyczajnych błahostek, które zaprzątają myśli tylko przez chwilę. Osiecka wie, jak wydobywać ze słów prawdę. Cieszy skojarzeniami, nakłania do refleksji, mówi otwarcie o tym, co ludzie czują, ale czego uchwycić nie potrafią. Istnienie tej książki na rynku wydawniczym oznaczać będzie nie tylko ułatwiony dostęp do twórczości poetki piosenki, ale też możliwość przeanalizowania nawiązań do codzienności. Agnieszka Osiecka nie ucieka bowiem od motywów charakterystycznych dla czasów, wplata w teksty komentarze dotyczące otoczenia albo koduje je w języku. Szansa na przypomnienie o Osieckiej to ogromne literackie święto.
Życie
Drugi tom "Wierszy prawie wszystkich" Agnieszki Osieckiej to na długi czas pożegnanie z sentymentalnymi rozważaniami na temat zwykle nieszczęśliwej miłości i damsko-męskich relacji. Na pewien czas rezygnuje autorka z opiewania tęsknoty za chłopcami (a bardziej - za samym uczuciem), skupia się za to na zabawach formalnych, czego świadectwem staje się między innymi seria utworów "tanecznych". Agnieszce Osieckiej nie brakuje wyobraźni. Wiersze z drugiej części wyboru są nieco bardziej minorowe i znacznie bardziej życiowe - autorka koncentruje się tutaj na niemożności zrealizowania pragnień albo na rozczarowaniach, na które przychodzi czas po latach. Bohaterowie są znacznie bardziej zgorzkniali, często po prostu pozbawieni nadziei. Nie domagają się już niczego, raczej krytycznie spoglądają na teraźniejszość. Dostrzegają wady partnerów i rzeczywistości, w jakiej się znaleźli, wiedzą, że nie ma recepty na naprawienie takiego stanu rzeczy. Stopniowo uczą się funkcjonować w niegościnnej przestrzeni. Agnieszka Osiecka darzy swoich bohaterów z piosenek i wierszy sympatią, ale nie znaczy to, że będzie im w jakikolwiek sposób ułatwiać egzystencję. Wciąż wszystko obraca się w sferze silnych uczuć. Więcej jest w tym tomie zróżnicowanych historii, więcej minifabuł zamkniętych w zgrabnych tekstach. Agnieszka Osiecka bawi się ponadczasowymi komentarzami, szuka inspiracji w języku i w charakterystycznych zwrotach (albo je tworzy i wkracza do świadomości odbiorców inaczej niż przez literaturę).
Są w tomie piosenki tworzone dla różnych artystów i aż szkoda, że nie jest to opracowanie krytyczne - bo warto rozszyfrować niektórych bohaterów. Czytelnicy otrzymują jednak same teksty - z zaznaczonymi od czasu do czasu miejscami pierwodruków czy pochodzenia (planowane są tomy z utworami pisanymi na sceny teatralne czy dla dzieci). Rzadziej niż w pierwszej części pojawiają się tu porównania podobnych i przerabianych utworów, ale kiedy Agnieszka Osiecka decyduje się na recykling tekstów, łatwo dostrzec źródło autoinspiracji. Ponieważ wiele z zamieszczonych tu piosenek ma swoje historie - warto przyjrzeć się bliżej opracowaniom dotyczącym tej artystki. Tu nic nie zakłóca odbioru. Może poza świadomością, że niektóre propozycje uruchamiają w czytelnikach skojarzenia muzyczne i wręcz zmuszają do śpiewania czy nucenia. Pojawiają się w tej części również utwory nieznane szerszemu gronu odbiorców, więc fani mogą być zachwyceni.
Poezja Agnieszki Osieckiej to nie tylko zestawienie odczuć iw rażeń charakterystycznych dla ludzi wrażliwych. To również popis artystyczny. Nawet jeśli czasem wydaje się, że autorka uwzięła się na jakiś rym i natrętnie go wykorzystuje - ma to swoje wytłumaczenie w brzmieniu i potrzebnej akurat atmosferze. Osiecka czasami imituje twórczość ludową, innym razem proponuje wiersze gęste od słów, znaczeń i sensów. Pokazuje ta autorka, że równie pewnie się czuje w pozornie banalnych utworach, jak i w tych skomplikowanych wersach. "Wiersze prawie wszystkie. Tom II" to ogromna książka, która nie może się odbiorcom znudzić. To przegląd istotnych ludzkich spraw - i zwyczajnych błahostek, które zaprzątają myśli tylko przez chwilę. Osiecka wie, jak wydobywać ze słów prawdę. Cieszy skojarzeniami, nakłania do refleksji, mówi otwarcie o tym, co ludzie czują, ale czego uchwycić nie potrafią. Istnienie tej książki na rynku wydawniczym oznaczać będzie nie tylko ułatwiony dostęp do twórczości poetki piosenki, ale też możliwość przeanalizowania nawiązań do codzienności. Agnieszka Osiecka nie ucieka bowiem od motywów charakterystycznych dla czasów, wplata w teksty komentarze dotyczące otoczenia albo koduje je w języku. Szansa na przypomnienie o Osieckiej to ogromne literackie święto.
niedziela, 17 stycznia 2021
Józef Tischner: Nadzieja mimo wszystko
Znak, Kraków 2020.
Komentarze
Wychodzi tom pism rozproszonych księdza Józefa Tischnera w momencie, gdy społeczeństwo jest mocno spolaryzowane i gdy coraz silniej podnoszą się głosy o konieczności rozdziału instytucji kościelnych od państwa. Wojciech Bonowicz zresztą przygotowywał ten wybór podczas wiosennego lockdownu, mógł zatem do niektórych spraw społecznych się odnieść. Przedstawia tutaj nie tylko uwagi księdza dotyczące specyfiki świąt (a pisane do rozmaitych magazynów, które potrzebowały nieco bardziej ambitnego spojrzenia na sprawy powtarzane co roku). Odwołuje się Tischner również do kwestii etyki, kraju, historii czy śmierci oraz - niestety - polityki. Jest tu pochodzący z lat 90. głos w dyskusji nad przeniesieniem religii do szkół (co ciekawe, autor wskazuje i wady, i zalety takiego rozwiązania), ale też... refleksje przedwyborcze - i chociaż już historyczne, to zdecydowanie lepiej było wstawić w ich miejsce tematy od polityki oderwane, choćby dlatego - że byłyby bardziej uniwersalne. Tak się jednak nie stało. Józef Tischner opowiada o roli nadziei w kontekście Bożego Narodzenia (co pokazuje, że udało mu się zejść z utartych szlaków i zaprezentować literackiej publiczności coś nowego). W kontekście biografii Antoniego Kępińskiego zwierza się ze swojego lęku przed nawiedzaniem chorych. Pisze o samobójstwach - znowu w obliczu aktualnych (wówczas) wydarzeń, o totalitaryzmie i o... radiu. Pokazuje odbiorcom, że słuchają wybiórczo (przy temacie sztuki streszczania), pisze o ojczyźnie i o wolności (to wreszcie tekst, w którym każda z dzisiaj zwaśnionych stron znajdzie coś dla siebie). "Nadzieja mimo wszystko" zawiera fragmenty, które będą budzić sprzeciw albo wątpliwości - ale to książka, która daje drugie życie tekstom. Niektóre publikowane lub wygłaszane w latach 90. nagle okazują się na nowo aktualne. A to oznacza, że książka może pomóc w zastanawianiu się nad kwestiami, które dzisiaj mocno poruszają opinię publiczną. Ważne jest również zróżnicowanie formalne. Są tu wykłady, wystąpienia rekolekcyjne i te z konferencji, felietony prasowe, wstępy do książek, refleksje, tworzone z potrzeby chwili albo te bardziej uniwersalne. Ksiądz Józef Tischner bardzo dobrze dopasowuje język, stylistykę i treści do przewidywanego grona odbiorców. Inaczej brzmią teksty przeznaczone dla grona akademików, inaczej te dla szerokiej grupy zwykłych czytelników. Zawsze pojawiają się też trzy rodzaje nawiązań. Tischner odwołuje się do własnych wspomnień, do anegdot, które wiążą się z jego znajomymi, do arcydzieł literatury i do filozofów - a także do codziennych obserwacji. Lubi żartować, stara się śmiechem przyciągać do lektury. W bardzo charakterystyczny sposób prowadzi wywody - myśląc także o tym, czy będzie mieć do czynienia z czytelnikami czy z słuchaczami - w tym drugim wypadku dba o to, by nikomu nie umknęło przesłanie. Jest to tom przygotowany także na prezent, jako charakterystyczna publikacja bogato zdobiona zdjęciami. Fotografie mają charakter kojący, zwykle przedstawiają piękno przyrody, uniwersalne urokliwe kadry, które wyciszają. Raczej trudno by je było traktować jako inspiracje fotograficzne, ale szerokiemu gronu odbiorców mogą się podobać. Przypominają obrazki wprowadzane kiedyś w kieszonkowych seriach krzepiących cytatów.
Komentarze
Wychodzi tom pism rozproszonych księdza Józefa Tischnera w momencie, gdy społeczeństwo jest mocno spolaryzowane i gdy coraz silniej podnoszą się głosy o konieczności rozdziału instytucji kościelnych od państwa. Wojciech Bonowicz zresztą przygotowywał ten wybór podczas wiosennego lockdownu, mógł zatem do niektórych spraw społecznych się odnieść. Przedstawia tutaj nie tylko uwagi księdza dotyczące specyfiki świąt (a pisane do rozmaitych magazynów, które potrzebowały nieco bardziej ambitnego spojrzenia na sprawy powtarzane co roku). Odwołuje się Tischner również do kwestii etyki, kraju, historii czy śmierci oraz - niestety - polityki. Jest tu pochodzący z lat 90. głos w dyskusji nad przeniesieniem religii do szkół (co ciekawe, autor wskazuje i wady, i zalety takiego rozwiązania), ale też... refleksje przedwyborcze - i chociaż już historyczne, to zdecydowanie lepiej było wstawić w ich miejsce tematy od polityki oderwane, choćby dlatego - że byłyby bardziej uniwersalne. Tak się jednak nie stało. Józef Tischner opowiada o roli nadziei w kontekście Bożego Narodzenia (co pokazuje, że udało mu się zejść z utartych szlaków i zaprezentować literackiej publiczności coś nowego). W kontekście biografii Antoniego Kępińskiego zwierza się ze swojego lęku przed nawiedzaniem chorych. Pisze o samobójstwach - znowu w obliczu aktualnych (wówczas) wydarzeń, o totalitaryzmie i o... radiu. Pokazuje odbiorcom, że słuchają wybiórczo (przy temacie sztuki streszczania), pisze o ojczyźnie i o wolności (to wreszcie tekst, w którym każda z dzisiaj zwaśnionych stron znajdzie coś dla siebie). "Nadzieja mimo wszystko" zawiera fragmenty, które będą budzić sprzeciw albo wątpliwości - ale to książka, która daje drugie życie tekstom. Niektóre publikowane lub wygłaszane w latach 90. nagle okazują się na nowo aktualne. A to oznacza, że książka może pomóc w zastanawianiu się nad kwestiami, które dzisiaj mocno poruszają opinię publiczną. Ważne jest również zróżnicowanie formalne. Są tu wykłady, wystąpienia rekolekcyjne i te z konferencji, felietony prasowe, wstępy do książek, refleksje, tworzone z potrzeby chwili albo te bardziej uniwersalne. Ksiądz Józef Tischner bardzo dobrze dopasowuje język, stylistykę i treści do przewidywanego grona odbiorców. Inaczej brzmią teksty przeznaczone dla grona akademików, inaczej te dla szerokiej grupy zwykłych czytelników. Zawsze pojawiają się też trzy rodzaje nawiązań. Tischner odwołuje się do własnych wspomnień, do anegdot, które wiążą się z jego znajomymi, do arcydzieł literatury i do filozofów - a także do codziennych obserwacji. Lubi żartować, stara się śmiechem przyciągać do lektury. W bardzo charakterystyczny sposób prowadzi wywody - myśląc także o tym, czy będzie mieć do czynienia z czytelnikami czy z słuchaczami - w tym drugim wypadku dba o to, by nikomu nie umknęło przesłanie. Jest to tom przygotowany także na prezent, jako charakterystyczna publikacja bogato zdobiona zdjęciami. Fotografie mają charakter kojący, zwykle przedstawiają piękno przyrody, uniwersalne urokliwe kadry, które wyciszają. Raczej trudno by je było traktować jako inspiracje fotograficzne, ale szerokiemu gronu odbiorców mogą się podobać. Przypominają obrazki wprowadzane kiedyś w kieszonkowych seriach krzepiących cytatów.
sobota, 16 stycznia 2021
Cyberpunk Girls. Opowiadania
Uroboros, Warszawa 2020.
Świat nowy
To opowieści o kobietach - o kobietach zmuszonych do egzystowania w wybitnie nieprzyjaznych czasach. Bohaterki jednak mają wolę przetrwania i nie wiadomo skąd czerpią ogromną siłę do działania na przekór wszystkiemu. Przeważnie zresztą kierują się uczuciami, które są zrozumiałe dla czytelników, a nawet momentami dość stereotypowe (jak kwestie związane z dziećmi - tu bohaterki są zdolne do bardzo różnych poświęceń, jednak zdarza się też, że traktują potomstwo inaczej, ku zaskoczeniu odbiorców). Pewne jest tylko to, że tom "Cyberpunk Girls. Opowiadania" to wartościowa (i sprytnie obmyślona pod kątem marketingowym) pozycja w dziedzinie s-f. I to nie tylko dlatego, że autorki, które stworzyły tu siedem opowiadań, należą do bardzo utytułowanych i uznanych na rynku. Pojawił się po prostu dobry pomysł na zestawienie małych form - a ich realizacja zasługuje na uwagę. Liczą się tu zarówno pomysły na ekstremalne fabuły, jak i rozwiązania formalne - kwestie narracji oraz samego rozłożenia akcentów. Jakby tego było mało, charakterystyczne dla kolejnych opowiadań jest mocne umotywowanie psychologiczne postaci. Nie ma tu przypadków w sytuacjach, w których bohaterki mają o sobie decydować. Można im wierzyć, bez względu na okoliczności. A te bywają naprawdę dziwaczne.
Autorki przenoszą się do świata z przyszłości, który jednak pewne elementy aktualności przemyca. Odzwierciedlają się w tekstach nastroje społeczne i lęki - w pierwszej historii widać świat, który nie otrząsnął się z pandemii koronawirusa: brak możliwości legalnego zatrudnienia, kary za złamanie kwarantanny oraz odrzucanie tych, którzy nie mają przeciwciał na COVID-19 łączy się z... wszechobecną sztuczną inteligencją i nadużyciami internetu rzeczy. To rzeczywistość, w której jest wiele odnośników do aktualnych odkryć i pytań. Problemy z uzyskaniem pracy doskwierają też innym postaciom - w efekcie, żeby spłacić długi, czasami trzeba będzie podejmować się przedsięwzięć niebezpiecznych i nielegalnych. Niby są zawody, które dają szansę na dobry zarobek - ale kiedy działa się zgodnie z prawem, nie ma szans na przeżycie. Zdarza się nawet tak, że jako zapłatę za usługi, kobiety wybierają bardzo nietypowe rozwiązania. Autorki tomu popisują się znakomitą wyobraźnią i logiką w budowaniu akcji. Przedstawiają świat z przyszłości, ale powiązany z obecnymi uniwersalnymi problemami. Łatwo zrozumieć rozterki postaci, bo w sferze uczuć to historie bardzo prawdziwe. "Cyberpunk Girls. Opowiadania" to propozycja atrakcyjna, dopracowana pod każdym względem. Z uwagi na zróżnicowaną stylistykę, każdy może znaleźć tu coś dla siebie. Ważne jest także to, że autorki odrzucają postępowanie według schematów, scenariusze tworzą tak, żeby były nieprzewidywalne i żeby za każdym fabularnym zakrętem skrywała się dodatkowa informacja o bohaterach, zestaw zaskoczeń albo dopowiedzeń do samej konstrukcji. Przestrzeń z przyszłości wymyślona została tak, by nie budziła wątpliwości - i to czytelnicy mogą docenić. Jest w tej publikacji odwaga narracyjna, powiązana z bardzo dobrym rozumieniem postaci - wolna od błędów czy uproszczeń.
Świat nowy
To opowieści o kobietach - o kobietach zmuszonych do egzystowania w wybitnie nieprzyjaznych czasach. Bohaterki jednak mają wolę przetrwania i nie wiadomo skąd czerpią ogromną siłę do działania na przekór wszystkiemu. Przeważnie zresztą kierują się uczuciami, które są zrozumiałe dla czytelników, a nawet momentami dość stereotypowe (jak kwestie związane z dziećmi - tu bohaterki są zdolne do bardzo różnych poświęceń, jednak zdarza się też, że traktują potomstwo inaczej, ku zaskoczeniu odbiorców). Pewne jest tylko to, że tom "Cyberpunk Girls. Opowiadania" to wartościowa (i sprytnie obmyślona pod kątem marketingowym) pozycja w dziedzinie s-f. I to nie tylko dlatego, że autorki, które stworzyły tu siedem opowiadań, należą do bardzo utytułowanych i uznanych na rynku. Pojawił się po prostu dobry pomysł na zestawienie małych form - a ich realizacja zasługuje na uwagę. Liczą się tu zarówno pomysły na ekstremalne fabuły, jak i rozwiązania formalne - kwestie narracji oraz samego rozłożenia akcentów. Jakby tego było mało, charakterystyczne dla kolejnych opowiadań jest mocne umotywowanie psychologiczne postaci. Nie ma tu przypadków w sytuacjach, w których bohaterki mają o sobie decydować. Można im wierzyć, bez względu na okoliczności. A te bywają naprawdę dziwaczne.
Autorki przenoszą się do świata z przyszłości, który jednak pewne elementy aktualności przemyca. Odzwierciedlają się w tekstach nastroje społeczne i lęki - w pierwszej historii widać świat, który nie otrząsnął się z pandemii koronawirusa: brak możliwości legalnego zatrudnienia, kary za złamanie kwarantanny oraz odrzucanie tych, którzy nie mają przeciwciał na COVID-19 łączy się z... wszechobecną sztuczną inteligencją i nadużyciami internetu rzeczy. To rzeczywistość, w której jest wiele odnośników do aktualnych odkryć i pytań. Problemy z uzyskaniem pracy doskwierają też innym postaciom - w efekcie, żeby spłacić długi, czasami trzeba będzie podejmować się przedsięwzięć niebezpiecznych i nielegalnych. Niby są zawody, które dają szansę na dobry zarobek - ale kiedy działa się zgodnie z prawem, nie ma szans na przeżycie. Zdarza się nawet tak, że jako zapłatę za usługi, kobiety wybierają bardzo nietypowe rozwiązania. Autorki tomu popisują się znakomitą wyobraźnią i logiką w budowaniu akcji. Przedstawiają świat z przyszłości, ale powiązany z obecnymi uniwersalnymi problemami. Łatwo zrozumieć rozterki postaci, bo w sferze uczuć to historie bardzo prawdziwe. "Cyberpunk Girls. Opowiadania" to propozycja atrakcyjna, dopracowana pod każdym względem. Z uwagi na zróżnicowaną stylistykę, każdy może znaleźć tu coś dla siebie. Ważne jest także to, że autorki odrzucają postępowanie według schematów, scenariusze tworzą tak, żeby były nieprzewidywalne i żeby za każdym fabularnym zakrętem skrywała się dodatkowa informacja o bohaterach, zestaw zaskoczeń albo dopowiedzeń do samej konstrukcji. Przestrzeń z przyszłości wymyślona została tak, by nie budziła wątpliwości - i to czytelnicy mogą docenić. Jest w tej publikacji odwaga narracyjna, powiązana z bardzo dobrym rozumieniem postaci - wolna od błędów czy uproszczeń.
Trolle 2: Koloruj i naklejaj
Egmont, Warszawa 2020.
Bohaterowie
To właściwie zeszyt ćwiczeń, niewielki objętościowo (chociaż dużego formatu), prosty w konstrukcji i wykorzystujący to, co dzieci lubią - czyli naklejki. "Trolle 2. Koloruj i naklejaj" to tomik-gadżet, kolorowanka wprowadzająca kolejnych bohaterów opowieści. Dzieci, które są fanami filmu, nie będą miały problemów z wymyśleniem, jak powinni wyglądać ich ulubieni bohaterowie. Te, które nie pamiętają lub nie zagłębiały się w szczegóły wyglądu, mogą skorzystać z podpowiedzi. Każda strona to wielki wzór do pokolorowania - sylwetka kolejnej postaci. Do tego jeden akapit opisu - krótka charakterystyka, która może się przydać w uruchomieniu wyobraźni, a do tego przybliża też kolejnych bohaterów. Tomik przecież ma też znaczenie marketingowe, przybliża do filmu albo zachęca do obejrzenia go, jeśli ktoś nie widział.
Wydaje się, że Trolle idealnie nadają się do kolorowania. To bohaterowie, którzy cechują się wieloma barwami, za każdym razem kolor o czymś u nich mówi. Kolorowe są ich ciała (i to różnokolorowe), kolorowe są czupryny. Trolle uwielbiają tęczowe motywy, a do tego te, które występują na scenie (czyli prawie wszystkie), wybierają ozdoby charakterystyczne dla różnych muzycznych stylów. Oznacza to z perspektywy dzieci mnóstwo przyjemnej pracy. Zadanie polega na zapoznaniu się ze skrótową charakterystyką, odnalezieniu właściwej naklejki - niektórzy bohaterowie pojawiają się tutaj po kilka razy w różnych stylizacjach - przyklejeniu jej w miejscu wyznaczonym na stronie oraz ozdobieniu postaci. Wydaje się nieskomplikowane, jednak Trolle same w sobie to nie smerfy - mają znacznie więcej ozdób i upiększeń, czasem wykorzystują nawet gradienty - dlatego bardzo potrzebne są ściągi w postaci naklejek, tak dzieci mogą porównywać efekt swoich działań z oryginałem i jak najbardziej upodabniać swoją pracę do stanu z kreskówki. Mogą też zrezygnować z podobieństw i wykorzystać własną wyobraźnię - wtedy jednak nie będą mogły powtórzyć bajki. Każdy obrazek to jednocześnie przypomnienie charakterystycznej scenki albo typu postaci, można zatem sięgać po ulubione motywy i bawić się skojarzeniami.
Kolorowanka z Trollami wydaje się świetnym pomysłem z uwagi na barwność pierwowzoru. W Trollach poza brokatem i przytulaskami w warstwie narracyjnej pierwsze, co rzuca się w oczy w stronie graficznej to właśnie nieskrępowana eksplozja barw - liczą się tu kolory złamane, wręcz nienaturalne, oddalające się od barw podstawowych. Mnóstwo różu, cukierkowości, fioletów, seledynu - dzieci będą mogły kombinować z dostępnymi kredkami lub farbami, żeby uzyskać jak najlepszy efekt i żeby upodobnić swojego bohatera do oryginału. Można przecież Trolle ozdabiać na różne sposoby - zwłaszcza że klasyczny podstawowy zestaw kredek to zdecydowanie za mało, tu przydałyby się neonowe barwy i możliwość mieszania kolorów. Same Trolle czasami męczą swoją przewidywalnością i wszechobecną dobrocią, niemożliwością odejścia od rutyny i słodyczy. Ale kiedy stają się bohaterami kolorowanki, dodatkiem do filmu - umożliwiają realizację kreatywnych pomysłów. Pozwalają na wyeksponowanie własnej wrażliwości na kolory, umożliwiają dzieciom zabawę powiązaną z filmem animowanym. To publikacja, w której liczy się wyobraźnia, kreatywność i dobra zabawa - niby zwykła kolorowanka wzbogacona o naklejki, a jednak kusi zwłaszcza przepychem w możliwych do zastosowania kolorach. To nie tylko sposób na przedłużenie zabawy z bohaterami z bajki - a ponieważ wykorzystuje zainteresowanie filmem, będzie jeszcze bardziej przez odbiorców poszukiwaną rozrywką.
Bohaterowie
To właściwie zeszyt ćwiczeń, niewielki objętościowo (chociaż dużego formatu), prosty w konstrukcji i wykorzystujący to, co dzieci lubią - czyli naklejki. "Trolle 2. Koloruj i naklejaj" to tomik-gadżet, kolorowanka wprowadzająca kolejnych bohaterów opowieści. Dzieci, które są fanami filmu, nie będą miały problemów z wymyśleniem, jak powinni wyglądać ich ulubieni bohaterowie. Te, które nie pamiętają lub nie zagłębiały się w szczegóły wyglądu, mogą skorzystać z podpowiedzi. Każda strona to wielki wzór do pokolorowania - sylwetka kolejnej postaci. Do tego jeden akapit opisu - krótka charakterystyka, która może się przydać w uruchomieniu wyobraźni, a do tego przybliża też kolejnych bohaterów. Tomik przecież ma też znaczenie marketingowe, przybliża do filmu albo zachęca do obejrzenia go, jeśli ktoś nie widział.
Wydaje się, że Trolle idealnie nadają się do kolorowania. To bohaterowie, którzy cechują się wieloma barwami, za każdym razem kolor o czymś u nich mówi. Kolorowe są ich ciała (i to różnokolorowe), kolorowe są czupryny. Trolle uwielbiają tęczowe motywy, a do tego te, które występują na scenie (czyli prawie wszystkie), wybierają ozdoby charakterystyczne dla różnych muzycznych stylów. Oznacza to z perspektywy dzieci mnóstwo przyjemnej pracy. Zadanie polega na zapoznaniu się ze skrótową charakterystyką, odnalezieniu właściwej naklejki - niektórzy bohaterowie pojawiają się tutaj po kilka razy w różnych stylizacjach - przyklejeniu jej w miejscu wyznaczonym na stronie oraz ozdobieniu postaci. Wydaje się nieskomplikowane, jednak Trolle same w sobie to nie smerfy - mają znacznie więcej ozdób i upiększeń, czasem wykorzystują nawet gradienty - dlatego bardzo potrzebne są ściągi w postaci naklejek, tak dzieci mogą porównywać efekt swoich działań z oryginałem i jak najbardziej upodabniać swoją pracę do stanu z kreskówki. Mogą też zrezygnować z podobieństw i wykorzystać własną wyobraźnię - wtedy jednak nie będą mogły powtórzyć bajki. Każdy obrazek to jednocześnie przypomnienie charakterystycznej scenki albo typu postaci, można zatem sięgać po ulubione motywy i bawić się skojarzeniami.
Kolorowanka z Trollami wydaje się świetnym pomysłem z uwagi na barwność pierwowzoru. W Trollach poza brokatem i przytulaskami w warstwie narracyjnej pierwsze, co rzuca się w oczy w stronie graficznej to właśnie nieskrępowana eksplozja barw - liczą się tu kolory złamane, wręcz nienaturalne, oddalające się od barw podstawowych. Mnóstwo różu, cukierkowości, fioletów, seledynu - dzieci będą mogły kombinować z dostępnymi kredkami lub farbami, żeby uzyskać jak najlepszy efekt i żeby upodobnić swojego bohatera do oryginału. Można przecież Trolle ozdabiać na różne sposoby - zwłaszcza że klasyczny podstawowy zestaw kredek to zdecydowanie za mało, tu przydałyby się neonowe barwy i możliwość mieszania kolorów. Same Trolle czasami męczą swoją przewidywalnością i wszechobecną dobrocią, niemożliwością odejścia od rutyny i słodyczy. Ale kiedy stają się bohaterami kolorowanki, dodatkiem do filmu - umożliwiają realizację kreatywnych pomysłów. Pozwalają na wyeksponowanie własnej wrażliwości na kolory, umożliwiają dzieciom zabawę powiązaną z filmem animowanym. To publikacja, w której liczy się wyobraźnia, kreatywność i dobra zabawa - niby zwykła kolorowanka wzbogacona o naklejki, a jednak kusi zwłaszcza przepychem w możliwych do zastosowania kolorach. To nie tylko sposób na przedłużenie zabawy z bohaterami z bajki - a ponieważ wykorzystuje zainteresowanie filmem, będzie jeszcze bardziej przez odbiorców poszukiwaną rozrywką.
piątek, 15 stycznia 2021
Johann Hari: Jak odzyskać siebie i utracone więzi
Feeria, Poznań 2020.
O traumach
Często najlepsze publikacje z pogranicza poradnika i literatury chorobowej biorą się z osobistych doświadczeń autorów. Johann Hari od wielu lat boryka się z depresją - i przez długi czas liczył na środki farmakologiczne, które miały regulować poziom serotoniny. Stopniowo musiał zwiększać dawkę leków, wciąż w przekonaniu o konieczności ich zażywania Dopiero kiedy dowiedział się o tym, jaką rolę odgrywa placebo, wiele się zmieniło. "Jak odzyskać siebie i utracone więzi" to tom bardzo rozłożysty. Autor zajmuje się tutaj pozachemicznymi przyczynami depresji. Odnotowuje kilka ważnych wydarzeń lub momentów w życiu każdego człowieka - żeby sprawdzić, co składa się na utratę pewności siebie i kiedy najtrudniej radzić sobie z wyzwaniami. Tu jest miejsce na omówienie znaczenia relacji z innymi ludźmi, na zmiany w pracy i w życiu prywatnym, na brak perspektyw, ale też na przedstawienie roli genów. Chociaż autor doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że cierpiącym na depresję nie pomogą dobre rady optymistów, szuka źródeł choroby. Wszystko po to, żeby nie zatrzymywać się na poziomie leków - część nastrojów i zachowań, które idealnie pasują do szablonów oraz psychotestów wskazujących na depresję, wywodzi się z niepożądanych zmian w zwykłym życiu. I może warto zastanowić się nad zestawem powodów złego humoru i dać sobie prawo do chwilowego przygnębienia, przeżyć żałobę albo przepracować smutek zamiast rzucać się na magiczne pigułki. Farmakologii autor nie wyklucza, zresztą byłby hipokrytą, gdyby po własnych doświadczeniach odmawiał tego czytelnikom. Ale analizuje całkiem dużą część życiowych sytuacji, które można uznać za najczęściej spotykane przyczyny depresji. W ten sposób potrafi przekonująco wytłumaczyć odbiorcom, skąd biorą się ich lęki. Kolejne rozdziały zapewniają rzeczową i dogłębną analizę różnych życiowych sytuacji. Stają się tym samym mapą dla czytelników - zbiorem bardzo przydatnych wyjaśnień. Johann Hari uświadamia, jakie zmiany mogą zaowocować problemami w bliższej lub dalszej przyszłości - i jakie reakcje są całkowicie zwyczajne i spodziewane. Wszystko to staje się przygotowaniem do drugiej części obszernej jak na publikację z dziedziny samorozwoju i psychologii książki. Kiedy już Hari zamknie spis przyczyn złego nastroju, zastanawia się nad tym, czy można przezwyciężyć problemy psychiczne bez leków. Wie, że te oszukują mózg. Jednak świadomy silnego efektu placebo w przypadku części psychicznych zawirowań stara się o wskazówki pomocne przy depresji i stanach lękowych - oraz łagodniejszych schorzeniach. Przedstawia sposoby postępowania w konkretnych przypadkach i dzięki temu może zapewnić ulgę cierpiącym. Oczywiście pod warunkiem, że ci również mają dość środków farmakologicznych na każdy moment egzystencji. Johann Hari nie należy do znachorów i nie zachęca do rezygnowania z leczenia, kiedy jest ono niezbędne. Ale przypomina o istniejących uproszczeniach. Pokazuje, że niektóre reakcje mózgu do złudzenia przypominają depresję, ale można je pokonać samodzielnie. Dzięki takiej postawie trafi do odbiorców. Ponadto "Jak odzyskać siebie i utracone więzi" to książka, która objaśnia świat - pozwala na przegląd psychologicznych ciekawostek. Nie jest to typowy poradnik ani zestaw uproszczeń czy skrótów - autor stara się jak najpełniej zaprezentować zjawiska, które mają silny wpływ na każdego.
O traumach
Często najlepsze publikacje z pogranicza poradnika i literatury chorobowej biorą się z osobistych doświadczeń autorów. Johann Hari od wielu lat boryka się z depresją - i przez długi czas liczył na środki farmakologiczne, które miały regulować poziom serotoniny. Stopniowo musiał zwiększać dawkę leków, wciąż w przekonaniu o konieczności ich zażywania Dopiero kiedy dowiedział się o tym, jaką rolę odgrywa placebo, wiele się zmieniło. "Jak odzyskać siebie i utracone więzi" to tom bardzo rozłożysty. Autor zajmuje się tutaj pozachemicznymi przyczynami depresji. Odnotowuje kilka ważnych wydarzeń lub momentów w życiu każdego człowieka - żeby sprawdzić, co składa się na utratę pewności siebie i kiedy najtrudniej radzić sobie z wyzwaniami. Tu jest miejsce na omówienie znaczenia relacji z innymi ludźmi, na zmiany w pracy i w życiu prywatnym, na brak perspektyw, ale też na przedstawienie roli genów. Chociaż autor doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że cierpiącym na depresję nie pomogą dobre rady optymistów, szuka źródeł choroby. Wszystko po to, żeby nie zatrzymywać się na poziomie leków - część nastrojów i zachowań, które idealnie pasują do szablonów oraz psychotestów wskazujących na depresję, wywodzi się z niepożądanych zmian w zwykłym życiu. I może warto zastanowić się nad zestawem powodów złego humoru i dać sobie prawo do chwilowego przygnębienia, przeżyć żałobę albo przepracować smutek zamiast rzucać się na magiczne pigułki. Farmakologii autor nie wyklucza, zresztą byłby hipokrytą, gdyby po własnych doświadczeniach odmawiał tego czytelnikom. Ale analizuje całkiem dużą część życiowych sytuacji, które można uznać za najczęściej spotykane przyczyny depresji. W ten sposób potrafi przekonująco wytłumaczyć odbiorcom, skąd biorą się ich lęki. Kolejne rozdziały zapewniają rzeczową i dogłębną analizę różnych życiowych sytuacji. Stają się tym samym mapą dla czytelników - zbiorem bardzo przydatnych wyjaśnień. Johann Hari uświadamia, jakie zmiany mogą zaowocować problemami w bliższej lub dalszej przyszłości - i jakie reakcje są całkowicie zwyczajne i spodziewane. Wszystko to staje się przygotowaniem do drugiej części obszernej jak na publikację z dziedziny samorozwoju i psychologii książki. Kiedy już Hari zamknie spis przyczyn złego nastroju, zastanawia się nad tym, czy można przezwyciężyć problemy psychiczne bez leków. Wie, że te oszukują mózg. Jednak świadomy silnego efektu placebo w przypadku części psychicznych zawirowań stara się o wskazówki pomocne przy depresji i stanach lękowych - oraz łagodniejszych schorzeniach. Przedstawia sposoby postępowania w konkretnych przypadkach i dzięki temu może zapewnić ulgę cierpiącym. Oczywiście pod warunkiem, że ci również mają dość środków farmakologicznych na każdy moment egzystencji. Johann Hari nie należy do znachorów i nie zachęca do rezygnowania z leczenia, kiedy jest ono niezbędne. Ale przypomina o istniejących uproszczeniach. Pokazuje, że niektóre reakcje mózgu do złudzenia przypominają depresję, ale można je pokonać samodzielnie. Dzięki takiej postawie trafi do odbiorców. Ponadto "Jak odzyskać siebie i utracone więzi" to książka, która objaśnia świat - pozwala na przegląd psychologicznych ciekawostek. Nie jest to typowy poradnik ani zestaw uproszczeń czy skrótów - autor stara się jak najpełniej zaprezentować zjawiska, które mają silny wpływ na każdego.
czwartek, 14 stycznia 2021
Alan Weiss: Tak jak księżyc. Poetycki żywot Jerzego Harasymowicza
Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2019.
Otoczenie
Jerzy Harasymowicz poddany gruntownej analizie przez Alana Weissa jawi się jako postać niezwykła. Chociaż Weiss proponuje pracę akademicką i wielką pod względem objętościowym, potrafi tak pokierować narracją, żeby trafić do jak najszerszego grona odbiorców - nawet do tych, którzy poezją XX wieku specjalnie się nie interesują. Ten autor jednak wyjątkowo dobrze radzi sobie z opracowywaniem zgromadzonego - imponującego - materiału. Jest tu olbrzymia bibliografia, ale tom nie przytłacza treściami czy ogromem detali. Książkę dobrze się czyta - to pomysł na przybliżenie czytelnikom historii tworzenia. Jerzy Harasymowicz przyciąga tu uwagę, jednak autor nie zajmuje się edukowaniem odbiorców, jak mają odczytywać poezję. Unika też zachwytów nad bohaterem tomu. Wprawdzie bardzo interesuje się jego dokonaniami, ale nie zniechęca do nich czytelników.
"Tak jak księżyc" to publikacja, w której króluje ujęcie synchroniczne. Alan Weiss bardzo dobrze czuje się w prezentowaniu osiągnięć równoległych - szuka w tym celu informacji z prywatnych zapisków lub innych biografii. Następnie układa kolaż z wydarzeń rozgrywających się w tym samym czasie. W ten sposób naświetla kontekst, pozwala zrozumieć część wyborów artystycznych albo życiowych Jerzego Harasymowicza. Robi autor wiele, żeby czytelnikom łatwiej było pojąć konkretne decyzje i rozwiązania. Spore znaczenie ma też rynkowa moda: wielu biografów decyduje się obecnie na akcentowanie tego, co na zewnątrz, co wyznacza możliwości działania postaci. Zwykle kończy się to na prostym przeglądzie prasy codziennej i odnotowywaniu mało istotnych danych związanych z pogodą, kroniką kryminalną albo sensacjami. Tymczasem Alan Weiss nie boi się większego zaangażowania, wybiera wiadomości, które coś dla bohatera znaczą. Ponadto - zajmuje się ten autor również tropieniem literackich przyjaźni. Koncentruje się na grupach literackich, w których działa Harasymowicz - lub które miały wpływ na jego pomysły. To bardzo udane połączenie biografii twórcy oraz motywów najchętniej przez niego wybieranych -z samą literaturą. Tom "Tak jak księżyc" nie jest zwyczajnym przeglądem tematów. Alan Weiss unika w ogóle przeprowadzania literackich analiz i szkolnych interpretacji. Nie zależy mu na tłumaczeniu, co poeta miał na myśli i jaki efekt chciał osiągnąć. Zamiast takich przewidywalnych i coraz częściej (niestety) stosowanych rozwiązań, niekoniecznie atrakcyjnych z perspektywy zwyczajnych odbiorców - autor decyduje się na wprowadzanie fragmentów wierszy. Jest to możliwe dzięki odpowiedniemu wyznaczeniu tła - Alan Weiss tworzy czytelnikom najlepsze warunki do odczytywania przesłań i sensów. Bez trudu wciąga odbiorców do świata, który Harasymowicza inspirował.
Ta publikacja jest bardzo ciekawa - chociaż łączy środowisko naukowe i zwykłych odbiorców. Jerzy Harasymowicz to nie postać z pierwszych stron gazet (ani z czołówki programów szkolnych). Jednak w ujęciu, które prezentuje Alan Weiss, staje się naprawdę ciekawym artystą. Olbrzymia pozycja wydawnicza umożliwia zapoznanie się z poetyckimi wyborami oraz otoczeniem Jerzego Harasymowicza. Autor tomu decyduje się na krótkie rozdziały, ale przesycone treścią. Nie pozwala sobie na przegadanie czy na puste akapity. Zależy mu, żeby każda opowieść miała wewnętrzny sens i prowadziła do zrozumienia bohatera książki. Jerzy Harasymowicz bez tajemnic - oto pomysł autora na potężny tom biograficzny i literacki. Może Alan Weiss znaleźć uznanie odbiorców z różnych grup.
Otoczenie
Jerzy Harasymowicz poddany gruntownej analizie przez Alana Weissa jawi się jako postać niezwykła. Chociaż Weiss proponuje pracę akademicką i wielką pod względem objętościowym, potrafi tak pokierować narracją, żeby trafić do jak najszerszego grona odbiorców - nawet do tych, którzy poezją XX wieku specjalnie się nie interesują. Ten autor jednak wyjątkowo dobrze radzi sobie z opracowywaniem zgromadzonego - imponującego - materiału. Jest tu olbrzymia bibliografia, ale tom nie przytłacza treściami czy ogromem detali. Książkę dobrze się czyta - to pomysł na przybliżenie czytelnikom historii tworzenia. Jerzy Harasymowicz przyciąga tu uwagę, jednak autor nie zajmuje się edukowaniem odbiorców, jak mają odczytywać poezję. Unika też zachwytów nad bohaterem tomu. Wprawdzie bardzo interesuje się jego dokonaniami, ale nie zniechęca do nich czytelników.
"Tak jak księżyc" to publikacja, w której króluje ujęcie synchroniczne. Alan Weiss bardzo dobrze czuje się w prezentowaniu osiągnięć równoległych - szuka w tym celu informacji z prywatnych zapisków lub innych biografii. Następnie układa kolaż z wydarzeń rozgrywających się w tym samym czasie. W ten sposób naświetla kontekst, pozwala zrozumieć część wyborów artystycznych albo życiowych Jerzego Harasymowicza. Robi autor wiele, żeby czytelnikom łatwiej było pojąć konkretne decyzje i rozwiązania. Spore znaczenie ma też rynkowa moda: wielu biografów decyduje się obecnie na akcentowanie tego, co na zewnątrz, co wyznacza możliwości działania postaci. Zwykle kończy się to na prostym przeglądzie prasy codziennej i odnotowywaniu mało istotnych danych związanych z pogodą, kroniką kryminalną albo sensacjami. Tymczasem Alan Weiss nie boi się większego zaangażowania, wybiera wiadomości, które coś dla bohatera znaczą. Ponadto - zajmuje się ten autor również tropieniem literackich przyjaźni. Koncentruje się na grupach literackich, w których działa Harasymowicz - lub które miały wpływ na jego pomysły. To bardzo udane połączenie biografii twórcy oraz motywów najchętniej przez niego wybieranych -z samą literaturą. Tom "Tak jak księżyc" nie jest zwyczajnym przeglądem tematów. Alan Weiss unika w ogóle przeprowadzania literackich analiz i szkolnych interpretacji. Nie zależy mu na tłumaczeniu, co poeta miał na myśli i jaki efekt chciał osiągnąć. Zamiast takich przewidywalnych i coraz częściej (niestety) stosowanych rozwiązań, niekoniecznie atrakcyjnych z perspektywy zwyczajnych odbiorców - autor decyduje się na wprowadzanie fragmentów wierszy. Jest to możliwe dzięki odpowiedniemu wyznaczeniu tła - Alan Weiss tworzy czytelnikom najlepsze warunki do odczytywania przesłań i sensów. Bez trudu wciąga odbiorców do świata, który Harasymowicza inspirował.
Ta publikacja jest bardzo ciekawa - chociaż łączy środowisko naukowe i zwykłych odbiorców. Jerzy Harasymowicz to nie postać z pierwszych stron gazet (ani z czołówki programów szkolnych). Jednak w ujęciu, które prezentuje Alan Weiss, staje się naprawdę ciekawym artystą. Olbrzymia pozycja wydawnicza umożliwia zapoznanie się z poetyckimi wyborami oraz otoczeniem Jerzego Harasymowicza. Autor tomu decyduje się na krótkie rozdziały, ale przesycone treścią. Nie pozwala sobie na przegadanie czy na puste akapity. Zależy mu, żeby każda opowieść miała wewnętrzny sens i prowadziła do zrozumienia bohatera książki. Jerzy Harasymowicz bez tajemnic - oto pomysł autora na potężny tom biograficzny i literacki. Może Alan Weiss znaleźć uznanie odbiorców z różnych grup.
środa, 13 stycznia 2021
Janusz Christa: Kajtek i Koko w kosmosie. Dwór Apodyktusa
Egmont, Warszawa 2020.
Wyobraźnia
Szósty tom przygód w serii Kajtek i Koko w kosmosie przybliża odbiorcom Christę mniej znanego, jeszcze sprzed osiągnięcia największej popularności - ale już umiejętnie operującego różnymi odcieniami komizmu. Na dwór Apodyktusa, władcy, którego już samo imię przedstawia charakter i zapędy. Kajtek i Koko poznają kolejnych dworskich urzędników oraz robota, który zawsze się czegoś boi. Przedziwna wyspa, piraci - którzy w ogóle nie kojarzą się z piratami - wielkie ucieczki i kombinowanie, żeby przetrwać w najbardziej niekorzystnych okolicznościach. Dwór Apodyktusa obfituje w niespodzianki. Ponieważ jest to kosmos - można się spodziewać niespodziewanego, chociaż autor operuje podstawowymi skojarzeniami. Potrafi w zaskakujący sposób przełamać motyw, który wybiera: kosmos daje mu szansę odejścia od typowych rozwiązań wtedy, gdy coś wydaje się zbyt oczywiste.
Kajtek i Koko to bohaterowie, którzy potrafią się odnaleźć w różnych sytuacjach. Radzą sobie dzięki sprytowi, albo sile (Koko przecież słynie z rozwiązywania problemów za pomocą pięści). Uzupełniają się wzajemnie i radzą z każdym kłopotem - tych nie brakuje, akcja w "Dworze Apodyktusa" toczy się szybko i bez przerwy się zmienia, nie ma tu sensu wyliczanie kolejnych pomysłów, bo jest ich zwyczajnie za wiele. Dynamiczne tempo i tematy, które same w sobie mogą być postrzegane jako inspiracja - to coś dla fanów komiksów. Jest tu nie tylko coś dla fanów klasyki komiksowej i Janusza Christy. Ci, którzy wychowywali się na przygodach Kajka i Kokosza - Kajtek i Koko to przecież ich pierwotne wersje - mogą tu odkrywać inspiracje i pierwowzory różnych postaci. Między innymi Hegemona i zbójcerzy. Bardzo ciekawie czyta się książkę z pamięcią o późniejszych kultowych rozwiązaniach i bohaterach, którzy na stałe wpisali się do zbiorowej świadomości. Czasami drogę do przyszłości twórczej otwierają konkretne zwroty albo nawet emocje umieszczane w relacji - czasami wygląd poszczególnych postaci: widać, jak później autor dopracowywał swoje rozwiązania, jak rodziły się postacie. "Dwór Apodyktusa" pokazuje również kształtowanie się wrażliwości twórczej i możliwości działania. Autor otworzył sobie drogę do poszukiwania wygodnych zagadnień i przestrzeni charakterystycznej dla swoich bohaterów. Doprecyzowywał kolejne chwyty i techniki. Nie oznacza to, że "Dwór Apodyktusa" traktowany jest wyłącznie jako poligon doświadczalny i wprawki przed przyszłym sukcesem. To książka, którą z przyjemnością można czytać i odkrywać kolejne zabiegi - zwłaszcza te humorystyczne. Kajtek i Koko w kosmosie to seria różnorodna, wypełniona urozmaiconymi relacjami, chociaż cała akcja toczy się bardzo płynnie i przechodzenie od wątku do wątku nie ma wyczuwalnych granic. Można się przekonać, w którym zagadnieniu autor czuje się najlepiej, które dostarcza mu motywacji i zaprasza do rozwijania tematu. "Dwór Apodyktusa" pokazuje także pracę autora nad warsztatem. Coraz wyraźniejsze są charaktery, coraz lepsze - sceny i same rysunki. Wprawdzie jeszcze ie wszystko jest doszlifowane tak, jak w najsławniejszych komiksach, ale i tak Janusz Christa zwraca na siebie uwagę. Ma sporo do zaoferowania, a dobrze czuje się z długimi historiami. To autor, któremu można zaufać - fani Kajka i Kokosza z pewnością dobrze będą się czuć w świecie z Kajtkiem i Koko, wiele motywów jest tu wartych zachowania - i wiele zostało potraktowanych jako źródło późniejszych komiksów. To zatem propozycja atrakcyjna dla odbiorców - koneserów gatunku.
Wyobraźnia
Szósty tom przygód w serii Kajtek i Koko w kosmosie przybliża odbiorcom Christę mniej znanego, jeszcze sprzed osiągnięcia największej popularności - ale już umiejętnie operującego różnymi odcieniami komizmu. Na dwór Apodyktusa, władcy, którego już samo imię przedstawia charakter i zapędy. Kajtek i Koko poznają kolejnych dworskich urzędników oraz robota, który zawsze się czegoś boi. Przedziwna wyspa, piraci - którzy w ogóle nie kojarzą się z piratami - wielkie ucieczki i kombinowanie, żeby przetrwać w najbardziej niekorzystnych okolicznościach. Dwór Apodyktusa obfituje w niespodzianki. Ponieważ jest to kosmos - można się spodziewać niespodziewanego, chociaż autor operuje podstawowymi skojarzeniami. Potrafi w zaskakujący sposób przełamać motyw, który wybiera: kosmos daje mu szansę odejścia od typowych rozwiązań wtedy, gdy coś wydaje się zbyt oczywiste.
Kajtek i Koko to bohaterowie, którzy potrafią się odnaleźć w różnych sytuacjach. Radzą sobie dzięki sprytowi, albo sile (Koko przecież słynie z rozwiązywania problemów za pomocą pięści). Uzupełniają się wzajemnie i radzą z każdym kłopotem - tych nie brakuje, akcja w "Dworze Apodyktusa" toczy się szybko i bez przerwy się zmienia, nie ma tu sensu wyliczanie kolejnych pomysłów, bo jest ich zwyczajnie za wiele. Dynamiczne tempo i tematy, które same w sobie mogą być postrzegane jako inspiracja - to coś dla fanów komiksów. Jest tu nie tylko coś dla fanów klasyki komiksowej i Janusza Christy. Ci, którzy wychowywali się na przygodach Kajka i Kokosza - Kajtek i Koko to przecież ich pierwotne wersje - mogą tu odkrywać inspiracje i pierwowzory różnych postaci. Między innymi Hegemona i zbójcerzy. Bardzo ciekawie czyta się książkę z pamięcią o późniejszych kultowych rozwiązaniach i bohaterach, którzy na stałe wpisali się do zbiorowej świadomości. Czasami drogę do przyszłości twórczej otwierają konkretne zwroty albo nawet emocje umieszczane w relacji - czasami wygląd poszczególnych postaci: widać, jak później autor dopracowywał swoje rozwiązania, jak rodziły się postacie. "Dwór Apodyktusa" pokazuje również kształtowanie się wrażliwości twórczej i możliwości działania. Autor otworzył sobie drogę do poszukiwania wygodnych zagadnień i przestrzeni charakterystycznej dla swoich bohaterów. Doprecyzowywał kolejne chwyty i techniki. Nie oznacza to, że "Dwór Apodyktusa" traktowany jest wyłącznie jako poligon doświadczalny i wprawki przed przyszłym sukcesem. To książka, którą z przyjemnością można czytać i odkrywać kolejne zabiegi - zwłaszcza te humorystyczne. Kajtek i Koko w kosmosie to seria różnorodna, wypełniona urozmaiconymi relacjami, chociaż cała akcja toczy się bardzo płynnie i przechodzenie od wątku do wątku nie ma wyczuwalnych granic. Można się przekonać, w którym zagadnieniu autor czuje się najlepiej, które dostarcza mu motywacji i zaprasza do rozwijania tematu. "Dwór Apodyktusa" pokazuje także pracę autora nad warsztatem. Coraz wyraźniejsze są charaktery, coraz lepsze - sceny i same rysunki. Wprawdzie jeszcze ie wszystko jest doszlifowane tak, jak w najsławniejszych komiksach, ale i tak Janusz Christa zwraca na siebie uwagę. Ma sporo do zaoferowania, a dobrze czuje się z długimi historiami. To autor, któremu można zaufać - fani Kajka i Kokosza z pewnością dobrze będą się czuć w świecie z Kajtkiem i Koko, wiele motywów jest tu wartych zachowania - i wiele zostało potraktowanych jako źródło późniejszych komiksów. To zatem propozycja atrakcyjna dla odbiorców - koneserów gatunku.
wtorek, 12 stycznia 2021
Agnieszka Osiecka: Wiersze prawie wszystkie. Tom I
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Wrażliwość
Pierwszy tom "Wierszy prawie wszystkich" Agnieszki Osieckiej powraca na rynek i ucieszy nie tylko fanów twórczości tej autorki. Kierowany do szerokiego grona odbiorców jest jednocześnie monumentalnym literackim pomnikiem - i szansą na odkrywanie powtarzanych bez końca historii o zwykle nieszczęśliwych miłościach. Książka została przygotowana tak, by nie zarzucać odbiorców nadmierną ilością szczegółów dotyczących kolejnych utworów. Od czasu do czasu podaje się tutaj źródło piosenki - zwłaszcza gdy ta powiązana jest ze sztuką teatralną albo programem kabaretowym. Jednak poza tym nie ma ani nazwisk kompozytorów, ani pierwszych wykonawców - tak, żeby czytelnicy mogli bez kontekstów podjąć lekturę. Brak obciążeń pozwoli być może na wychwycenie nowych sensów oraz interpretacji. W efekcie starsi czytelnicy co pewien czas będą nucić, młodsi - wyczytają wiele dla siebie. Chociaż Agnieszka Osiecka była uważana za poetkę codzienności, jej teksty są wciąż aktualne - a to za sprawą uczuć. Bohaterowie często poszukują tu miłości albo przynajmniej ersatzu - bliskości drugiego człowieka. Za nic mają trwałe związki: małżeństwo nie jest gwarancją wierności, czasami stanowić będzie przeszkodę w romansie. Miłości u Osieckiej są intensywne, znają ból, tęsknotę, nadzieję lub jej brak - ale przychodzą i odchodzą równie szybko. Nie ma tu większych szans na utrzymanie związku - ale na wartości miłość zyskuje za sprawą intensyfikacji. W "Wierszach prawie wszystkich" Agnieszka Osiecka szuka inspiracji w imionach i kwiatach, w motywach baśniowych i ludowych, w stereotypach i w kliszach. Bierze pod lupę tematy, które z pozoru nie zasługują na analizę, konteksty w powszechnej opinii nienadające się na tło romansu. Niekiedy jeszcze dorzuca autorka obrazki rodzajowe, które wpływają na klimat opowieści. Wiele razy sięga Osiecka po rozbudowane ballady, w kolejnych zwrotkach pokazując różne aspekty uczuć - ale czasami zamiast historii przedstawia po prostu odczucia i przeżycia. Wykorzystuje kolokwialne frazy i fragmenty powiedzeń, do tego - tworzy hasła, które przenikają do codziennego języka. Osiecka pisze językiem zwyczajnym, a ten język - przechwytuje Osiecką: ten mariaż trwa i czytelnicy "Wierszy prawie wszystkich" będą mogli przekonać się, że takie połączenie pozwala wzbudzić refleksję nad ludzkimi troskami i relacjami interpersonalnymi. Wydaje się, że Agnieszka Osiecka rozpisuje na wiersze jeden motyw - ale za każdym podejściem odkrywa coś nowego. Wielką siłą tych utworów jest prostota. Teksty Osieckiej często wywołują zaskoczenie, polegające na odkryciu, że wszystko jest tak proste, niemal dostępne dla każdego, bez specjalnych szyfrów czy udziwnień. Mimo to trzeba przewodnika, który podkreśli znaczenia i podsumuje to, co najważniejsze. Dodatkową zaletą są rytmy. Nie zawsze w "Wierszach prawie wszystkich" pojawiają się powtarzalne konstrukcje, Agnieszka Osiecka wykorzystuje bardzo różne formy, bez przerwy szuka najlepszego sposobu na zaprezentowanie istoty rzeczy. Bywa, że znajdują się tu kilkuwersowe komentarze, albo niemal stronicowe quasi-opowiadania, nie ma za to nudy. Agnieszka Osiecka inspiruje, kolejnym pokoleniom odbiorców pokazuje, jak mówić o wielkich uczuciach bez wielkich słów. Jest to rozwiązanie zapewniające popularność samej autorce i pozwalające przekonać się, że nawet w motywie niespełnionej miłości nie ma nic banalnego. Mistrzowskie zwrotki - mniej lub bardziej znane - to propozycja na uważną lekturę. Agnieszka Osiecka może być dzięki temu tomowi jeszcze bardziej rozpoznawalna: zwłaszcza młodszych czytelników zaskoczy, że to spod jej pióra wyszły charakterystyczne i często cytowane strofy.
Wrażliwość
Pierwszy tom "Wierszy prawie wszystkich" Agnieszki Osieckiej powraca na rynek i ucieszy nie tylko fanów twórczości tej autorki. Kierowany do szerokiego grona odbiorców jest jednocześnie monumentalnym literackim pomnikiem - i szansą na odkrywanie powtarzanych bez końca historii o zwykle nieszczęśliwych miłościach. Książka została przygotowana tak, by nie zarzucać odbiorców nadmierną ilością szczegółów dotyczących kolejnych utworów. Od czasu do czasu podaje się tutaj źródło piosenki - zwłaszcza gdy ta powiązana jest ze sztuką teatralną albo programem kabaretowym. Jednak poza tym nie ma ani nazwisk kompozytorów, ani pierwszych wykonawców - tak, żeby czytelnicy mogli bez kontekstów podjąć lekturę. Brak obciążeń pozwoli być może na wychwycenie nowych sensów oraz interpretacji. W efekcie starsi czytelnicy co pewien czas będą nucić, młodsi - wyczytają wiele dla siebie. Chociaż Agnieszka Osiecka była uważana za poetkę codzienności, jej teksty są wciąż aktualne - a to za sprawą uczuć. Bohaterowie często poszukują tu miłości albo przynajmniej ersatzu - bliskości drugiego człowieka. Za nic mają trwałe związki: małżeństwo nie jest gwarancją wierności, czasami stanowić będzie przeszkodę w romansie. Miłości u Osieckiej są intensywne, znają ból, tęsknotę, nadzieję lub jej brak - ale przychodzą i odchodzą równie szybko. Nie ma tu większych szans na utrzymanie związku - ale na wartości miłość zyskuje za sprawą intensyfikacji. W "Wierszach prawie wszystkich" Agnieszka Osiecka szuka inspiracji w imionach i kwiatach, w motywach baśniowych i ludowych, w stereotypach i w kliszach. Bierze pod lupę tematy, które z pozoru nie zasługują na analizę, konteksty w powszechnej opinii nienadające się na tło romansu. Niekiedy jeszcze dorzuca autorka obrazki rodzajowe, które wpływają na klimat opowieści. Wiele razy sięga Osiecka po rozbudowane ballady, w kolejnych zwrotkach pokazując różne aspekty uczuć - ale czasami zamiast historii przedstawia po prostu odczucia i przeżycia. Wykorzystuje kolokwialne frazy i fragmenty powiedzeń, do tego - tworzy hasła, które przenikają do codziennego języka. Osiecka pisze językiem zwyczajnym, a ten język - przechwytuje Osiecką: ten mariaż trwa i czytelnicy "Wierszy prawie wszystkich" będą mogli przekonać się, że takie połączenie pozwala wzbudzić refleksję nad ludzkimi troskami i relacjami interpersonalnymi. Wydaje się, że Agnieszka Osiecka rozpisuje na wiersze jeden motyw - ale za każdym podejściem odkrywa coś nowego. Wielką siłą tych utworów jest prostota. Teksty Osieckiej często wywołują zaskoczenie, polegające na odkryciu, że wszystko jest tak proste, niemal dostępne dla każdego, bez specjalnych szyfrów czy udziwnień. Mimo to trzeba przewodnika, który podkreśli znaczenia i podsumuje to, co najważniejsze. Dodatkową zaletą są rytmy. Nie zawsze w "Wierszach prawie wszystkich" pojawiają się powtarzalne konstrukcje, Agnieszka Osiecka wykorzystuje bardzo różne formy, bez przerwy szuka najlepszego sposobu na zaprezentowanie istoty rzeczy. Bywa, że znajdują się tu kilkuwersowe komentarze, albo niemal stronicowe quasi-opowiadania, nie ma za to nudy. Agnieszka Osiecka inspiruje, kolejnym pokoleniom odbiorców pokazuje, jak mówić o wielkich uczuciach bez wielkich słów. Jest to rozwiązanie zapewniające popularność samej autorce i pozwalające przekonać się, że nawet w motywie niespełnionej miłości nie ma nic banalnego. Mistrzowskie zwrotki - mniej lub bardziej znane - to propozycja na uważną lekturę. Agnieszka Osiecka może być dzięki temu tomowi jeszcze bardziej rozpoznawalna: zwłaszcza młodszych czytelników zaskoczy, że to spod jej pióra wyszły charakterystyczne i często cytowane strofy.
poniedziałek, 11 stycznia 2021
Hanna Cygler: Złodziejki świąt
Rebis, Poznań 2020.
Dylematy
Elwira boryka się z nieoczekiwanym hejtem w internecie. Jako pisarka - uznana autorka literatury popularnej - powinna systematycznie powiększać grono fanek, tymczasem najwyraźniej komuś zależy na tym, żeby ją zniszczyć. Maria Teresa cierpi na kryzys twórczy, ale już niedługo nie będzie mogła poświęcać się pracy nad książką całymi dniami: zajmie się za to pomocą żonie ojca. Ta dowiaduje się, że cierpi na nowotwór tarczycy. I w zasadzie powinna poddać się operacji jak najszybciej, tyle że jest w ciąży i zależy jej na dziecku. Pomoc ze strony Marii Teresy będzie zatem nieoceniona. Jest tu też redaktorka Jagna, która musi uczestniczyć w co bardziej szalonych przedsięwzięciach promocyjnych i znosić humory rozmaitych ekscentrycznych autorów, a także Selma - znana autorka powieści erotycznych, stylem ubierania się przywodząca na myśl zupełnie inną profesję. Bo Hanna Cygler w stosunku do środowiska wydawniczego jest nie tyle krytyczna, co złośliwa. Obserwuje kolejne bohaterki podczas codziennych perypetii - i naprawdę za nic ma zbliżające się święta. Nie będzie zatem powielania schematów z bożonarodzeniowych historii, łzawych i jednorodnych. Tu zdarzyć się może wszystko, a każda z bohaterek musi znaleźć własny sposób na pokonanie problemów i odnalezienie miejsca dla siebie. Kobiety mają kłopoty w miłości, to lokują uczucia w niewłaściwych mężczyznach, to znów - przestają działać racjonalnie, a poddają się emocjom. Wpadają w tarapaty lub same sobie komplikują życie. "Złodziejki świąt" to powieść, w której akcja zmienia się dość dynamicznie, za sprawą przeskakiwania między różnymi bohaterkami. Autorka ułatwia sobie sprawę także przez odwoływanie się do najsilniejszych uczuć. Niektórym paniom zależy na związkach, inne próbują zrealizować marzenia o rodzinie, jeszcze inne - przedstawiają własną drogę do szczęścia. Jednak za każdym razem za to szczęście w ostateczności i tak odpowiadają inni, którzy pozwalają na spełnianie marzeń lub je torpedują. Przynajmniej dopóki do bohaterek nie dotrze prawda o nich samych.
"Złodziejki świąt" to dobra propozycja obyczajowa. Autorka posługuje się tu wprawnie ironią, ułatwia sobie zadanie przez portretowanie środowiska literatów i otoczki związanej z promowaniem książek - ale chociaż to zagadnienie wydaje się być hermetyczne i raczej nieprzeznaczone dla ogółu czytelników - udaje jej się dzięki ludzkim złośliwościom zaakcentować to, co najważniejsze. Humor pozwala tutaj unikać tanich sentymentów, inaczej powieść stałaby się momentami nieznośnie sentymentalna, zwłaszcza wtedy, gdy w grę wchodzi ludzkie życie i bezinteresowna pomoc. Hanna Cygler pozwala bohaterom wzajemnie się zaskakiwać, szykuje nie zawsze dobre niespodzianki - ale zapewnia dzięki temu odbiorcom sporo materiału do przemyśleń. Jest tom "Złodziejki świąt" ciekawym spojrzeniem na międzyludzkie kontakty. Przynosi ciekawą analizę rozwiązań, które wymusza życie - pokazuje konsekwencje działań, na które bohaterowie nie mają wpływu i takich, które wręcz przesadnie ich angażują. To zdecydowanie literatura rozrywkowa z wyższej półki, w sam raz dla koneserów ambitnych lektur.
Dylematy
Elwira boryka się z nieoczekiwanym hejtem w internecie. Jako pisarka - uznana autorka literatury popularnej - powinna systematycznie powiększać grono fanek, tymczasem najwyraźniej komuś zależy na tym, żeby ją zniszczyć. Maria Teresa cierpi na kryzys twórczy, ale już niedługo nie będzie mogła poświęcać się pracy nad książką całymi dniami: zajmie się za to pomocą żonie ojca. Ta dowiaduje się, że cierpi na nowotwór tarczycy. I w zasadzie powinna poddać się operacji jak najszybciej, tyle że jest w ciąży i zależy jej na dziecku. Pomoc ze strony Marii Teresy będzie zatem nieoceniona. Jest tu też redaktorka Jagna, która musi uczestniczyć w co bardziej szalonych przedsięwzięciach promocyjnych i znosić humory rozmaitych ekscentrycznych autorów, a także Selma - znana autorka powieści erotycznych, stylem ubierania się przywodząca na myśl zupełnie inną profesję. Bo Hanna Cygler w stosunku do środowiska wydawniczego jest nie tyle krytyczna, co złośliwa. Obserwuje kolejne bohaterki podczas codziennych perypetii - i naprawdę za nic ma zbliżające się święta. Nie będzie zatem powielania schematów z bożonarodzeniowych historii, łzawych i jednorodnych. Tu zdarzyć się może wszystko, a każda z bohaterek musi znaleźć własny sposób na pokonanie problemów i odnalezienie miejsca dla siebie. Kobiety mają kłopoty w miłości, to lokują uczucia w niewłaściwych mężczyznach, to znów - przestają działać racjonalnie, a poddają się emocjom. Wpadają w tarapaty lub same sobie komplikują życie. "Złodziejki świąt" to powieść, w której akcja zmienia się dość dynamicznie, za sprawą przeskakiwania między różnymi bohaterkami. Autorka ułatwia sobie sprawę także przez odwoływanie się do najsilniejszych uczuć. Niektórym paniom zależy na związkach, inne próbują zrealizować marzenia o rodzinie, jeszcze inne - przedstawiają własną drogę do szczęścia. Jednak za każdym razem za to szczęście w ostateczności i tak odpowiadają inni, którzy pozwalają na spełnianie marzeń lub je torpedują. Przynajmniej dopóki do bohaterek nie dotrze prawda o nich samych.
"Złodziejki świąt" to dobra propozycja obyczajowa. Autorka posługuje się tu wprawnie ironią, ułatwia sobie zadanie przez portretowanie środowiska literatów i otoczki związanej z promowaniem książek - ale chociaż to zagadnienie wydaje się być hermetyczne i raczej nieprzeznaczone dla ogółu czytelników - udaje jej się dzięki ludzkim złośliwościom zaakcentować to, co najważniejsze. Humor pozwala tutaj unikać tanich sentymentów, inaczej powieść stałaby się momentami nieznośnie sentymentalna, zwłaszcza wtedy, gdy w grę wchodzi ludzkie życie i bezinteresowna pomoc. Hanna Cygler pozwala bohaterom wzajemnie się zaskakiwać, szykuje nie zawsze dobre niespodzianki - ale zapewnia dzięki temu odbiorcom sporo materiału do przemyśleń. Jest tom "Złodziejki świąt" ciekawym spojrzeniem na międzyludzkie kontakty. Przynosi ciekawą analizę rozwiązań, które wymusza życie - pokazuje konsekwencje działań, na które bohaterowie nie mają wpływu i takich, które wręcz przesadnie ich angażują. To zdecydowanie literatura rozrywkowa z wyższej półki, w sam raz dla koneserów ambitnych lektur.
niedziela, 10 stycznia 2021
Bing. Książka do wyklejania
Harperkids, Warszawa 2020.
Uzupełnianie
Dawniej problemem publikacji z naklejkami było to, że tego typu środków zdobienia można użyć tylko raz. Oderwanie i przyklejenie w nowym miejscu - choćby tylko na poprawienie błędów - było właściwie niemożliwe. A przecież dzieci uwielbiają się bawić naklejkami. Stąd też rozwiązanie cenne i oczywiste: śliskie strony, które pozwolą na wielokrotne używanie naklejek. Naklejki to środkowa rozkładówka. Są na nich bohaterowie znani z bajki o Bingu, ale też inne zwierzęta, przekąski, ubrania, zabawki, gadżety i dodatki. Nie jest ich wiele, ale trzeba pamiętać, że książeczka dla maluchów nie powinna zawierać zbyt drobnych elementów: ponadto naklejki do odrywania i używania w innym miejscu powinny być spore i wygodne w użyciu.
Pomysł jest prosty, jak zwykle historie i publikacje o Bingu, nie ma tu żadnych zaskoczeń. Przecież to propozycja dla najmłodszych, nieskomplikowana fabularnie. "Książka do wyklejania" składa się z kolejnych stron tematycznych. Za każdym razem rozkładówka to inny kontekst: raz Bing przygotowuje z przyjaciółmi pyszny zdrowy sok, raz - karmi kaczki w parku, to znów przymierza różne stroje albo biega po ogrodzie i obserwuje to, co można tam spotkać. Jest tu zatem codzienność - naturalne wydarzenia charakterystyczne także dla odbiorców, którzy mogą identyfikować się z Bingiem. Bohater otacza się przyjaciółmi, ma też zawsze pod ręką ulubioną maskotkę. Nie ma czasu na nudę: zawsze jest zajęty czymś ciekawym, co można bez trudu przenieść na codzienność odbiorców - bo przecież i piknik, i przygotowywanie soku, i zabawa w ogródku to zjawiska najzupełniej zwyczajne. A jednak kuszące przez to, że pojawiają się w książeczce i w wykonaniu ulubionej postaci. Bing staje się przez to przewodnikiem po rzeczywistości i po rozrywkach. "Książka do wyklejania" nie zmęczy ilością tekstu: dzieci będą mogły sobie samodzielnie przeczytać polecenia, a te, które nie podołają - zapamiętają wskazówki od rodziców albo wyczytają z kontekstu treść i odpowiednie zagadnienia dopasują do tego, co widzą na obrazkach.
Bing to bohater spokojny. Nigdy nie przeżywa wielkich wstrząsów, nie ma też obaw, że spotka go coś strasznego. Funkcjonuje we własnym środowisku - doskonale znanym. Nie ma zamiaru pouczać ani przekonywać do czegoś (chyba że do spędzania czasu poza komputerem, a to akurat chwalebne rozwiązanie), nie będzie też zaskoczeń, tylko przyjemna zabawa. Tu dzieci mogą trochę pobawić się w autorów: w końcu to one zdecydują, gdzie przykleić kolejne postacie, nie ma wyznaczonych miejsc, trzeba je wpasować w tło. Można czasami wręczyć bohaterom gadżety albo przyłożyć do nich stroje, jednak częściej jest wiele możliwości i miejsca na przyklejanie wybranych naklejek. Co więcej - niektóre motywy będą mogły powracać na kolejnych obrazkach za sprawą odrywania i przyklejania na nowo. Takie rozwiązanie zapewni dzieciom zabawę na dłuższy czas, pozwoli na poprawianie i udoskonalanie obrazków. Nie ma tu mowy o popełnianiu błędów, może więc ta publikacja działać jako pomoc w rozwijaniu umiejętności, wyobraźni przestrzennej czy sprawności manualnej. A ponieważ wszystko to wiąże się z ulubionym kreskówkowym bohaterem maluchów - łatwiej będzie można przekonać dzieci do pracy. Chociaż objętościowo to książka niewielka, nie można w niej narzekać na brak zadań do wykonania.
Uzupełnianie
Dawniej problemem publikacji z naklejkami było to, że tego typu środków zdobienia można użyć tylko raz. Oderwanie i przyklejenie w nowym miejscu - choćby tylko na poprawienie błędów - było właściwie niemożliwe. A przecież dzieci uwielbiają się bawić naklejkami. Stąd też rozwiązanie cenne i oczywiste: śliskie strony, które pozwolą na wielokrotne używanie naklejek. Naklejki to środkowa rozkładówka. Są na nich bohaterowie znani z bajki o Bingu, ale też inne zwierzęta, przekąski, ubrania, zabawki, gadżety i dodatki. Nie jest ich wiele, ale trzeba pamiętać, że książeczka dla maluchów nie powinna zawierać zbyt drobnych elementów: ponadto naklejki do odrywania i używania w innym miejscu powinny być spore i wygodne w użyciu.
Pomysł jest prosty, jak zwykle historie i publikacje o Bingu, nie ma tu żadnych zaskoczeń. Przecież to propozycja dla najmłodszych, nieskomplikowana fabularnie. "Książka do wyklejania" składa się z kolejnych stron tematycznych. Za każdym razem rozkładówka to inny kontekst: raz Bing przygotowuje z przyjaciółmi pyszny zdrowy sok, raz - karmi kaczki w parku, to znów przymierza różne stroje albo biega po ogrodzie i obserwuje to, co można tam spotkać. Jest tu zatem codzienność - naturalne wydarzenia charakterystyczne także dla odbiorców, którzy mogą identyfikować się z Bingiem. Bohater otacza się przyjaciółmi, ma też zawsze pod ręką ulubioną maskotkę. Nie ma czasu na nudę: zawsze jest zajęty czymś ciekawym, co można bez trudu przenieść na codzienność odbiorców - bo przecież i piknik, i przygotowywanie soku, i zabawa w ogródku to zjawiska najzupełniej zwyczajne. A jednak kuszące przez to, że pojawiają się w książeczce i w wykonaniu ulubionej postaci. Bing staje się przez to przewodnikiem po rzeczywistości i po rozrywkach. "Książka do wyklejania" nie zmęczy ilością tekstu: dzieci będą mogły sobie samodzielnie przeczytać polecenia, a te, które nie podołają - zapamiętają wskazówki od rodziców albo wyczytają z kontekstu treść i odpowiednie zagadnienia dopasują do tego, co widzą na obrazkach.
Bing to bohater spokojny. Nigdy nie przeżywa wielkich wstrząsów, nie ma też obaw, że spotka go coś strasznego. Funkcjonuje we własnym środowisku - doskonale znanym. Nie ma zamiaru pouczać ani przekonywać do czegoś (chyba że do spędzania czasu poza komputerem, a to akurat chwalebne rozwiązanie), nie będzie też zaskoczeń, tylko przyjemna zabawa. Tu dzieci mogą trochę pobawić się w autorów: w końcu to one zdecydują, gdzie przykleić kolejne postacie, nie ma wyznaczonych miejsc, trzeba je wpasować w tło. Można czasami wręczyć bohaterom gadżety albo przyłożyć do nich stroje, jednak częściej jest wiele możliwości i miejsca na przyklejanie wybranych naklejek. Co więcej - niektóre motywy będą mogły powracać na kolejnych obrazkach za sprawą odrywania i przyklejania na nowo. Takie rozwiązanie zapewni dzieciom zabawę na dłuższy czas, pozwoli na poprawianie i udoskonalanie obrazków. Nie ma tu mowy o popełnianiu błędów, może więc ta publikacja działać jako pomoc w rozwijaniu umiejętności, wyobraźni przestrzennej czy sprawności manualnej. A ponieważ wszystko to wiąże się z ulubionym kreskówkowym bohaterem maluchów - łatwiej będzie można przekonać dzieci do pracy. Chociaż objętościowo to książka niewielka, nie można w niej narzekać na brak zadań do wykonania.
J. K. Rowling Quidditch przez wieki
Media Rodzina, Poznań 2020.
Zasady gry
Poza potężnymi tomami z przygodami małego czarodzieja na rynku pojawiła się również skrótowa seria ilustrowana, w której chodziło o popisy graficzne. Za ciosem idzie Emily Gravett, dla której J. K. Rowling pisze osobną krótką historię. Ilustratorka tomu "Quidditch przez wieki" zajmuje się przedstawianiem wyimaginowanej historii równie wyimaginowanej gry, która pozwalała na rywalizację między małymi uczniami magii. Z humorem podchodzi do tematu, bawi się gatunkiem i stosuje chwyty kojarzące się raczej z opracowaniami naukowymi niż z picture bookiem. Proponuje Gravett popis graficzny - chodzi jej przede wszystkim o zaakcentowanie własnych umiejętności pastiszowych. A przy okazji wpisuje się w popularną serię i uzupełnia ją o ciekawą propozycję wydawniczą. Wielkoformatowa książka zawiera nie tylko dowcipnie uchwyconą rzekomą przeszłość quidditcha, ale i imponujące pomysły na ilustracje. Zdarzają się tu nawet dodatkowo otwierane strony, które zapewniają możliwość tworzenia jeszcze większych obrazków - nie po to, by prezentować własne możliwości, a po to, żeby jak najlepiej odwzorować źródła inspiracji. Forma jest tu zawsze uzasadniona.
Sam tekst zachwycić może jedynie dzieci - i to te, które już w świat Harry'ego Pottera wkroczyły i nie będą musiały zastanawiać się nad tym, o co chodzi w kolejnych dowcipach. Nie ma tu fabuły, pojawiają się za to krótkie komentarze (dotyczące na przykład miotły jako środka transportu, zasad gry (na różnych kontynentach z rozmaitymi modyfikacjami). Zostały krótko scharakteryzowane drużyny brytyjskie i irlandzkie (z ich strojami, proporczykami czy symbolami), zmiany w przepisach na przestrzeni wieków - z jednej strony to tom, który ucieszy dzieci, z drugiej - właśnie dzieci nie docenią zabaw formą i popisywania się spostrzegawczością w kwestii ironicznych nawiązań. Tekst najbardziej podobać się będzie tym, którzy lubią mieć wszystko uporządkowane - nawet jeśli chodzi o świat wyobraźni. To miły dodatek do serii, który lektury nie zastąpi i nie nadaje się do oceniania pod tym kątem: nie chodzi tu o opowieść. "Quidditch przez wieki" to popis wyobraźniowy i ilustratorski. Emily Gravett czerpie przyjemność z poszukiwania kolejnych motywów. Wykorzystuje twórczość z różnych wieków, tworzy rodzaj albumu: prezentuje różne artystyczne drogi. Będzie imitować ryciny i obrazy sprzed wieków, stare druki, zdobienia, ale też... ilustracje, które mają pełnić funkcje informacyjne (na przykład kosze używane do gry w dawnych czasach). Niezbyt dobrze radzi sobie Gravett z sylwetkami ludzkimi: nawet jeśli dobrze opanowuje stylistykę z innych czasów, widać w postaciach komiksowość, a to, chociaż humorystyczne, trochę psuje efekt. Znacznie lepiej byłoby w tej sferze zrezygnować z puszczania oka do czytelników. W grafice nie ma tu monotonii: Emily Gravett szuka wielu rozwiązań, nie poprzestaje na tym, co raz się sprawdzi. Może pokazać czytelnikom różne drogi opowiadania o jednym motywie. Proponuje picture book wysokiej klasy - coś w sam raz dla kolekcjonerów i dla tych, którzy serię kochają i nie potrafią się od niej oderwać. Jest to też próba przedłużenia możliwości przebywania w świecie młodych czarodziejów. "Quidditch przez wieki" to książka której nie można przeoczyć, kiedy uwielbia się Harry'ego Pottera - ciekawe zjawisko graficzne. Po raz kolejny okazuje się, że pastisz doskonale się sprawdza także w twórczości dla młodszych odbiorców.
Zasady gry
Poza potężnymi tomami z przygodami małego czarodzieja na rynku pojawiła się również skrótowa seria ilustrowana, w której chodziło o popisy graficzne. Za ciosem idzie Emily Gravett, dla której J. K. Rowling pisze osobną krótką historię. Ilustratorka tomu "Quidditch przez wieki" zajmuje się przedstawianiem wyimaginowanej historii równie wyimaginowanej gry, która pozwalała na rywalizację między małymi uczniami magii. Z humorem podchodzi do tematu, bawi się gatunkiem i stosuje chwyty kojarzące się raczej z opracowaniami naukowymi niż z picture bookiem. Proponuje Gravett popis graficzny - chodzi jej przede wszystkim o zaakcentowanie własnych umiejętności pastiszowych. A przy okazji wpisuje się w popularną serię i uzupełnia ją o ciekawą propozycję wydawniczą. Wielkoformatowa książka zawiera nie tylko dowcipnie uchwyconą rzekomą przeszłość quidditcha, ale i imponujące pomysły na ilustracje. Zdarzają się tu nawet dodatkowo otwierane strony, które zapewniają możliwość tworzenia jeszcze większych obrazków - nie po to, by prezentować własne możliwości, a po to, żeby jak najlepiej odwzorować źródła inspiracji. Forma jest tu zawsze uzasadniona.
Sam tekst zachwycić może jedynie dzieci - i to te, które już w świat Harry'ego Pottera wkroczyły i nie będą musiały zastanawiać się nad tym, o co chodzi w kolejnych dowcipach. Nie ma tu fabuły, pojawiają się za to krótkie komentarze (dotyczące na przykład miotły jako środka transportu, zasad gry (na różnych kontynentach z rozmaitymi modyfikacjami). Zostały krótko scharakteryzowane drużyny brytyjskie i irlandzkie (z ich strojami, proporczykami czy symbolami), zmiany w przepisach na przestrzeni wieków - z jednej strony to tom, który ucieszy dzieci, z drugiej - właśnie dzieci nie docenią zabaw formą i popisywania się spostrzegawczością w kwestii ironicznych nawiązań. Tekst najbardziej podobać się będzie tym, którzy lubią mieć wszystko uporządkowane - nawet jeśli chodzi o świat wyobraźni. To miły dodatek do serii, który lektury nie zastąpi i nie nadaje się do oceniania pod tym kątem: nie chodzi tu o opowieść. "Quidditch przez wieki" to popis wyobraźniowy i ilustratorski. Emily Gravett czerpie przyjemność z poszukiwania kolejnych motywów. Wykorzystuje twórczość z różnych wieków, tworzy rodzaj albumu: prezentuje różne artystyczne drogi. Będzie imitować ryciny i obrazy sprzed wieków, stare druki, zdobienia, ale też... ilustracje, które mają pełnić funkcje informacyjne (na przykład kosze używane do gry w dawnych czasach). Niezbyt dobrze radzi sobie Gravett z sylwetkami ludzkimi: nawet jeśli dobrze opanowuje stylistykę z innych czasów, widać w postaciach komiksowość, a to, chociaż humorystyczne, trochę psuje efekt. Znacznie lepiej byłoby w tej sferze zrezygnować z puszczania oka do czytelników. W grafice nie ma tu monotonii: Emily Gravett szuka wielu rozwiązań, nie poprzestaje na tym, co raz się sprawdzi. Może pokazać czytelnikom różne drogi opowiadania o jednym motywie. Proponuje picture book wysokiej klasy - coś w sam raz dla kolekcjonerów i dla tych, którzy serię kochają i nie potrafią się od niej oderwać. Jest to też próba przedłużenia możliwości przebywania w świecie młodych czarodziejów. "Quidditch przez wieki" to książka której nie można przeoczyć, kiedy uwielbia się Harry'ego Pottera - ciekawe zjawisko graficzne. Po raz kolejny okazuje się, że pastisz doskonale się sprawdza także w twórczości dla młodszych odbiorców.
sobota, 9 stycznia 2021
Wigilijne opowieści
W.A.B., Warszawa 2020.
Przemiany
Jest to książka wykorzystująca marketingowy chwyt. Co roku przed świętami ukazuje się na rynku wiele publikacji przeznaczonych na prezenty, tematyzowanych i jednostronnych. W świątecznych opowieściach rzadko kiedy jest miejsce na rezygnację ze schematów: zresztą prawami rynku rządzą w tym przypadku odbiorcy, którzy wprost domagają się opowieści naiwnych. Grudzień oznacza zatem zasypywanie księgarskich lad historiami efemerycznymi i powiązanymi z Bożym Narodzeniem. A ponieważ nie jest to zjawisko, które znacząco zmieniałoby rozkład sił wśród wydawnictw i autorów, nikt nie protestuje, a nawet daje się zaobserwować w ostatnich latach podporządkowywanie się trendom i dostosowywanie do zjawiska. W tym roku wydawnictwo W.A.B. postawiło na zbiory opowiadań tematyzowanych. Tak powstał zestaw historyjek erotycznych w bożonarodzeniowym klimacie, tak też doszło do stworzenia "Wigilijnych opowieści". To zbiór opowiadań tworzonych przez autorów pracujących z wydawnictwem - ale z różnych gatunków. Pojawiają się twórcy komicznych kryminałów, powieści fantastycznych, obyczajówek oraz tekstów obyczajowych czy psychologicznych. Każdy z autorów tak naprawdę popisuje się tym, co ma najlepszego do zaoferowania, niektórzy wykorzystują motyw do zareklamowania własnej twórczości: wprowadzają bohaterów znanych z powieści czy całych serii, tak, żeby przyciągnąć "swoich" czytelników albo żeby zapewnić sobie zainteresowanie nowych odbiorców i zaprosić do śledzenia własnego cyklu. Mogą zatem wykorzystywać opowiadanie jako autopromocję. I jako zabawę, bo przecież świadomość konwencji nie przeszkadza w wymyślaniu swoich historyjek. Każdy kolejny twórca wyciąga asy z rękawa - traktuje opowiadanie jako szansę zwrócenia na siebie uwagi, a do tego odpowiada na zapotrzebowanie czytelników. Budowanie drobnej opowieści nie zajmuje zbyt wiele czasu i nie wymaga wielkich poświęceń, a efekt może niejednego zaskoczyć.
W tym wypadku nie ma mowy o rutynie: w książce mieszczą się opowiadania z różnych przestrzeni gatunkowych, chodzi o zamanifestowanie różnych stylistyk, a także przyciągnięcie do książki autorów, po których w zwyczajnych warunkach odbiorcy by nie sięgnęli. Możliwość sprawdzenia ofert i rynkowych możliwości - to zawsze dodatkowa atrakcja. Autorów łączy tylko jedno: każdy ma podać przepis na wigilijną potrawę. Dwanaście dań to dwanaście literackich całostek. Niektórzy dzielą się przepisami z domowych zeszytów, inni sięgają po podpowiedzi z internetu. I same wigilijne potrawy mogą też inspirować albo zamieniać się w katalizator akcji. Sporo tu oryginalnych pomysłów, rozwiązania twórcze mogą cieszyć. "Wigilijne opowieści" to propozycja efemeryczna, ale przecież też urokliwa, przede wszystkim za sprawą zmian tempa i przez pokazywanie różnych możliwości realizacji bożonarodzeniowego scenariusza. Kto znudzi się jakimś pomysłem, szybko będzie mógł przechodzić do następnego - przekona się wtedy, jak wiele dróg otwiera się za sprawą jednego, pozornie ograniczającego tematu. "Wigilijne opowieści" przedstawiają wyobraźniowy popis, może to być dla czytelników całkiem niezła zabawa. Podobnie zresztą jak i dla autorów, którzy potraktowali działanie w tej publikacji jako rozrywkę - widać to bardzo wyraźnie w kolejnych fabułkach. Jest to publikacja złożona z drobiazgów - ale całkiem atrakcyjnych z perspektywy odbiorców. Czeka ich tu wiele niespodzianek, rozwiązań niebanalnych i odejść od tego, co przewidywalne i typowe. Nawet jeśli ktoś jest znudzony schematami literackimi, tu może poczuć się usatysfakcjonowany. Same przepisy może nie przyciągną odbiorców, są za to ciekawym dodatkiem i być może kogoś zainspirują.
Przemiany
Jest to książka wykorzystująca marketingowy chwyt. Co roku przed świętami ukazuje się na rynku wiele publikacji przeznaczonych na prezenty, tematyzowanych i jednostronnych. W świątecznych opowieściach rzadko kiedy jest miejsce na rezygnację ze schematów: zresztą prawami rynku rządzą w tym przypadku odbiorcy, którzy wprost domagają się opowieści naiwnych. Grudzień oznacza zatem zasypywanie księgarskich lad historiami efemerycznymi i powiązanymi z Bożym Narodzeniem. A ponieważ nie jest to zjawisko, które znacząco zmieniałoby rozkład sił wśród wydawnictw i autorów, nikt nie protestuje, a nawet daje się zaobserwować w ostatnich latach podporządkowywanie się trendom i dostosowywanie do zjawiska. W tym roku wydawnictwo W.A.B. postawiło na zbiory opowiadań tematyzowanych. Tak powstał zestaw historyjek erotycznych w bożonarodzeniowym klimacie, tak też doszło do stworzenia "Wigilijnych opowieści". To zbiór opowiadań tworzonych przez autorów pracujących z wydawnictwem - ale z różnych gatunków. Pojawiają się twórcy komicznych kryminałów, powieści fantastycznych, obyczajówek oraz tekstów obyczajowych czy psychologicznych. Każdy z autorów tak naprawdę popisuje się tym, co ma najlepszego do zaoferowania, niektórzy wykorzystują motyw do zareklamowania własnej twórczości: wprowadzają bohaterów znanych z powieści czy całych serii, tak, żeby przyciągnąć "swoich" czytelników albo żeby zapewnić sobie zainteresowanie nowych odbiorców i zaprosić do śledzenia własnego cyklu. Mogą zatem wykorzystywać opowiadanie jako autopromocję. I jako zabawę, bo przecież świadomość konwencji nie przeszkadza w wymyślaniu swoich historyjek. Każdy kolejny twórca wyciąga asy z rękawa - traktuje opowiadanie jako szansę zwrócenia na siebie uwagi, a do tego odpowiada na zapotrzebowanie czytelników. Budowanie drobnej opowieści nie zajmuje zbyt wiele czasu i nie wymaga wielkich poświęceń, a efekt może niejednego zaskoczyć.
W tym wypadku nie ma mowy o rutynie: w książce mieszczą się opowiadania z różnych przestrzeni gatunkowych, chodzi o zamanifestowanie różnych stylistyk, a także przyciągnięcie do książki autorów, po których w zwyczajnych warunkach odbiorcy by nie sięgnęli. Możliwość sprawdzenia ofert i rynkowych możliwości - to zawsze dodatkowa atrakcja. Autorów łączy tylko jedno: każdy ma podać przepis na wigilijną potrawę. Dwanaście dań to dwanaście literackich całostek. Niektórzy dzielą się przepisami z domowych zeszytów, inni sięgają po podpowiedzi z internetu. I same wigilijne potrawy mogą też inspirować albo zamieniać się w katalizator akcji. Sporo tu oryginalnych pomysłów, rozwiązania twórcze mogą cieszyć. "Wigilijne opowieści" to propozycja efemeryczna, ale przecież też urokliwa, przede wszystkim za sprawą zmian tempa i przez pokazywanie różnych możliwości realizacji bożonarodzeniowego scenariusza. Kto znudzi się jakimś pomysłem, szybko będzie mógł przechodzić do następnego - przekona się wtedy, jak wiele dróg otwiera się za sprawą jednego, pozornie ograniczającego tematu. "Wigilijne opowieści" przedstawiają wyobraźniowy popis, może to być dla czytelników całkiem niezła zabawa. Podobnie zresztą jak i dla autorów, którzy potraktowali działanie w tej publikacji jako rozrywkę - widać to bardzo wyraźnie w kolejnych fabułkach. Jest to publikacja złożona z drobiazgów - ale całkiem atrakcyjnych z perspektywy odbiorców. Czeka ich tu wiele niespodzianek, rozwiązań niebanalnych i odejść od tego, co przewidywalne i typowe. Nawet jeśli ktoś jest znudzony schematami literackimi, tu może poczuć się usatysfakcjonowany. Same przepisy może nie przyciągną odbiorców, są za to ciekawym dodatkiem i być może kogoś zainspirują.
Moje bajeczki o Trollach
Egmont, Warszawa 2020.
Słodkie historie
To niewielka książeczka, która ma spodobać się dzieciom - małym fanom bajek o Trollach. Co ciekawe, dawniej w bajkach można było stawiać na wrogów bohaterów - jednoznacznie czarne charaktery i nie było obaw, że odbiorcy czegoś się przestraszą nad miarę albo odrzucą historyjkę. Teraz jednak, mimo że komentarze Bettelheima są już klasyką, daje się zaobserwować powrót do bajek, w których zupełnie nie ma wrogów. Tak jest z Trollami. Wprawdzie kiedyś ich naturalnymi przeciwnikami było plemię Bergenów, Bergeni w ogóle zjadali Trolle, jednak w pierwszym filmie animowanym doszło do wielkiego rozejmu i od tej pory bohaterowie się przyjaźnią. Oznacza to, że u Trolli wszystko toczy się dobrze, słodko i brokatowo. Nie każdy polubi takie rozwiązania - części małych odbiorców tak skomponowana relacja może wydać się niewystarczająca. "Moje bajeczki o Trollach" to tomik bazujący na drugiej części filmu animowanego, a jednocześnie zestaw prostych historii dla maluchów. W czterech opowiadaniach daje się wyznaczyć najbardziej standardowe motywy z Trollami w rolach głównych. Tu bohaterowie szukają najlepszego święta dla swoich dawnych przeciwników (w końcu święto polegające na jedzeniu trolli nieco się zdezaktualizowało), a przecież nie każdy z Bergenów da się uwieść muzyce pop i brokatowi. W drugiej historyjce bohaterowie przekonują się, że mimo różnych gatunków muzycznych charakteryzujących różne odnogi Trolli, da się ze sobą dogadać. To, że jedni grają ostrego rocka, a inni uwielbiają słodki pop i przytulasy nie oznacza, że trzeba ze sobą walczyć. W "Dźwięku wiosny" najbardziej marudny z Trolli, Mruk, przekonuje się, że dzieje się coś dziwnego: słyszy świergot, nie ma pojęcia, skąd on dochodzi - ale świergot uniemożliwia mu zaśnięcie, a nawet funkcjonowanie. Wszystko przez to, że Mruk nie należy do typowych Trolli, nie umie poświęcić się zabawie ani beztrosce, został stworzony do narzekania i marudzenia - zatem nawet przyjemny według wszystkich dźwięk może mu nie pasować. Odkrycie zagadki to sporo radości dla bohaterów, ale też i dla odbiorców. Małe Trolle uwielbiają zabawy, więc ostatnia historyjka - przygotowanie imprezy królowej Poppy - to już po prostu rodzajowy obrazek bez konieczności szukania tematów do fabuły. "Moje bajeczki o Trollach" to zatem propozycja dla najmłodszych fanów filmu. Kilka prostych historyjek, które wykorzystują charakterystyczne motywy i wizerunki bohaterów: nic nie zaskoczy odbiorców, bo też i w samej koncepcji Trolli nie ma poszukiwania dziwności lub odkrywczości. Trolle z tych historii cechują się dobrymi sercami i sympatią do wszystkich wokół - nawet jeśli ktoś gdzieś zdradza się z innymi uczuciami, nigdy nie są to sceny odwracające od podstawowych założeń.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na obrazkowy charakter tomiku. Chociaż są tu pełne opowiadania, liczą się również bajkowe kadry. Trolle żyją w przesłodzonym świecie - i to bardzo dobrze widać na obrazkach. Użyto tu cukierkowych kolorów, jest mnóstwo różu i barw. Na szczęście sposób ilustrowania wiąże się z ograniczaniem nadmiaru odcieni - zwykle wybierane są motywy zieleni albo fioletów - i do nich dopasowywana jest cała paleta odcieni. Także pewne stonowanie jaskrawości pomaga: nie odwraca uwagi od samych historyjek. Łatwo zatem skusić dzieci do czytania, jeśli zaakceptują one sam motyw słodkich Trolli.
Słodkie historie
To niewielka książeczka, która ma spodobać się dzieciom - małym fanom bajek o Trollach. Co ciekawe, dawniej w bajkach można było stawiać na wrogów bohaterów - jednoznacznie czarne charaktery i nie było obaw, że odbiorcy czegoś się przestraszą nad miarę albo odrzucą historyjkę. Teraz jednak, mimo że komentarze Bettelheima są już klasyką, daje się zaobserwować powrót do bajek, w których zupełnie nie ma wrogów. Tak jest z Trollami. Wprawdzie kiedyś ich naturalnymi przeciwnikami było plemię Bergenów, Bergeni w ogóle zjadali Trolle, jednak w pierwszym filmie animowanym doszło do wielkiego rozejmu i od tej pory bohaterowie się przyjaźnią. Oznacza to, że u Trolli wszystko toczy się dobrze, słodko i brokatowo. Nie każdy polubi takie rozwiązania - części małych odbiorców tak skomponowana relacja może wydać się niewystarczająca. "Moje bajeczki o Trollach" to tomik bazujący na drugiej części filmu animowanego, a jednocześnie zestaw prostych historii dla maluchów. W czterech opowiadaniach daje się wyznaczyć najbardziej standardowe motywy z Trollami w rolach głównych. Tu bohaterowie szukają najlepszego święta dla swoich dawnych przeciwników (w końcu święto polegające na jedzeniu trolli nieco się zdezaktualizowało), a przecież nie każdy z Bergenów da się uwieść muzyce pop i brokatowi. W drugiej historyjce bohaterowie przekonują się, że mimo różnych gatunków muzycznych charakteryzujących różne odnogi Trolli, da się ze sobą dogadać. To, że jedni grają ostrego rocka, a inni uwielbiają słodki pop i przytulasy nie oznacza, że trzeba ze sobą walczyć. W "Dźwięku wiosny" najbardziej marudny z Trolli, Mruk, przekonuje się, że dzieje się coś dziwnego: słyszy świergot, nie ma pojęcia, skąd on dochodzi - ale świergot uniemożliwia mu zaśnięcie, a nawet funkcjonowanie. Wszystko przez to, że Mruk nie należy do typowych Trolli, nie umie poświęcić się zabawie ani beztrosce, został stworzony do narzekania i marudzenia - zatem nawet przyjemny według wszystkich dźwięk może mu nie pasować. Odkrycie zagadki to sporo radości dla bohaterów, ale też i dla odbiorców. Małe Trolle uwielbiają zabawy, więc ostatnia historyjka - przygotowanie imprezy królowej Poppy - to już po prostu rodzajowy obrazek bez konieczności szukania tematów do fabuły. "Moje bajeczki o Trollach" to zatem propozycja dla najmłodszych fanów filmu. Kilka prostych historyjek, które wykorzystują charakterystyczne motywy i wizerunki bohaterów: nic nie zaskoczy odbiorców, bo też i w samej koncepcji Trolli nie ma poszukiwania dziwności lub odkrywczości. Trolle z tych historii cechują się dobrymi sercami i sympatią do wszystkich wokół - nawet jeśli ktoś gdzieś zdradza się z innymi uczuciami, nigdy nie są to sceny odwracające od podstawowych założeń.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na obrazkowy charakter tomiku. Chociaż są tu pełne opowiadania, liczą się również bajkowe kadry. Trolle żyją w przesłodzonym świecie - i to bardzo dobrze widać na obrazkach. Użyto tu cukierkowych kolorów, jest mnóstwo różu i barw. Na szczęście sposób ilustrowania wiąże się z ograniczaniem nadmiaru odcieni - zwykle wybierane są motywy zieleni albo fioletów - i do nich dopasowywana jest cała paleta odcieni. Także pewne stonowanie jaskrawości pomaga: nie odwraca uwagi od samych historyjek. Łatwo zatem skusić dzieci do czytania, jeśli zaakceptują one sam motyw słodkich Trolli.
piątek, 8 stycznia 2021
Ałbena Grabowska: Doktor Bogumił
Marginesy, Warszawa 2020.
Leczenie
Wielką popularnością cieszą się ostatnio reportaże medyczne oraz opowieści z historii medycyny, uświadamiające czytelnikom, że mogą mówić o prawdziwym szczęściu: lekarze dzisiaj nie kwestionują konieczności zachowywania higieny i wiedzą, jak uśmierzać ból, istnieją szczepionki, które pozwalają uniknąć poważnych zagrożeń. Uczeni odkrywają sposoby ratowania do niedawna nieuleczalnie chorych. W takim kontekście można ze spokojem zagłębiać się w temat horrorów pseudomedycznych z całkiem niedalekiej przeszłości. Na rynku jest już kilka pozycji, które pokazują historię medycyny i drogę dojścia do stanu dzisiejszego, ale Ałbena Grabowska postanowiła wybrać inny motyw. Zamienia przeszłość w powieść obyczajową (a nawet - początek powieściowej serii, bardzo gęstej i bardzo obiecującej). "Doktor Bogumił" to ogromna książka opatrzona etykietą "Uczniowie Hippokratesa": Ałbena Grabowska popisuje się tu nie tylko umiejętnością tworzenia obyczajowych fabuł, ale też znajomością historii medycyny, którą zgrabnie wplata do książki. Bohaterem jest tutaj Bogumił Korczyński. W 1850 roku trafia on do szpitala: chce zostać ginekologiem. Problemy kobiece interesują go nie tylko ze względów zawodowych. Bogumił bardzo chciałby pomóc żonie, która ma kłopot z wydawaniem na świat kolejnych dzieci. Ze względu na zbyt małą miednicę (jak podejrzewa bohater), kobieta bardzo cierpi i kiedy wydaje na świat potomstwo, omal nie traci życia. Bogumił szuka sposobu, by jej pomóc: podejrzewa, że można wykonać pewne cięcie, żeby uniknąć bólu i zagrożenia (zarówno życia matki, jak i dziecka), wie też, że parę lat wcześniej pewien dentysta eksperymentował z eterem, żeby uśmierzać ból cierpiących. Co prawda nie doczekał się powszechnego uznania, a nawet zmarł w potępieniu - jednak wyznaczył następnym temat do poszukiwań i dał nadzieję, że nie zawsze chorzy będą skazani na ból.
Teraz Bogumił mógłby poprzestać na zwykłej pracy w szpitalu, ale jemu zależy na zbieraniu informacji. Wybiera się na operacje pokazowe, chce uczestniczyć w wykładach najznamienitszych profesorów. Prosi o rekomendację znajomych i przyswaja sobie rozmaite informacje, które pozwolą mu na zadawanie pytań bez narażania się na wyproszenie z sali. Bogumił przez swoje działania podważa to, co przyjęte w medycynie: jednak jest przekonany, że jego propozycje pozwolą ulepszyć opiekę zdrowotną. Myśli logicznie i znajduje luki w rozumowaniu autorytetów, jednak sam też potrzebuje wsparcia i wiedzy lepszych od siebie, żeby ciągle się rozwijać. Powody osobiste sprawiają, że ma największą motywację. Nie zatrzyma się, póki nie osiągnie swojego celu. Żeby jego działania były dla czytelników zrozumiałe, Bogumił zostaje też zaprezentowany w warunkach domowych: jako mężczyzna, który kocha żonę i jej pragnie, ale jednocześnie chce ochronić przed kolejnymi komplikacjami przy ewentualnych ciążach. Niby istnieje coś, czego nazwy bohater woli nie wymawiać, a co pozwala chronić przed zapłodnieniem kobiety, jednak na użycie tego nie pozwala ani religia, ani niedostępność przedmiotu. I impas trwa.
Ałbena Grabowska wprowadza tu sporo motywów z historii medycyny. Chociaż nie jest to jej podstawowym celem, wprowadza wiele scenek związanych z medycznymi i pseudomedycznymi działaniami, pokazuje, jak dochodziło do pewnych odkryć, albo - jak wyglądały konkretne operacje. Bardzo szczegółowe opisy odróżniają tę powieść od standardowych obyczajówek, sprawiają też jednak, że jest to pozycja ciekawsza i bardziej oryginalna. Udało się autorce zaintrygować czytelników i dostarczyć im ambitnej i wartościowej lektury rozrywkowej.
Leczenie
Wielką popularnością cieszą się ostatnio reportaże medyczne oraz opowieści z historii medycyny, uświadamiające czytelnikom, że mogą mówić o prawdziwym szczęściu: lekarze dzisiaj nie kwestionują konieczności zachowywania higieny i wiedzą, jak uśmierzać ból, istnieją szczepionki, które pozwalają uniknąć poważnych zagrożeń. Uczeni odkrywają sposoby ratowania do niedawna nieuleczalnie chorych. W takim kontekście można ze spokojem zagłębiać się w temat horrorów pseudomedycznych z całkiem niedalekiej przeszłości. Na rynku jest już kilka pozycji, które pokazują historię medycyny i drogę dojścia do stanu dzisiejszego, ale Ałbena Grabowska postanowiła wybrać inny motyw. Zamienia przeszłość w powieść obyczajową (a nawet - początek powieściowej serii, bardzo gęstej i bardzo obiecującej). "Doktor Bogumił" to ogromna książka opatrzona etykietą "Uczniowie Hippokratesa": Ałbena Grabowska popisuje się tu nie tylko umiejętnością tworzenia obyczajowych fabuł, ale też znajomością historii medycyny, którą zgrabnie wplata do książki. Bohaterem jest tutaj Bogumił Korczyński. W 1850 roku trafia on do szpitala: chce zostać ginekologiem. Problemy kobiece interesują go nie tylko ze względów zawodowych. Bogumił bardzo chciałby pomóc żonie, która ma kłopot z wydawaniem na świat kolejnych dzieci. Ze względu na zbyt małą miednicę (jak podejrzewa bohater), kobieta bardzo cierpi i kiedy wydaje na świat potomstwo, omal nie traci życia. Bogumił szuka sposobu, by jej pomóc: podejrzewa, że można wykonać pewne cięcie, żeby uniknąć bólu i zagrożenia (zarówno życia matki, jak i dziecka), wie też, że parę lat wcześniej pewien dentysta eksperymentował z eterem, żeby uśmierzać ból cierpiących. Co prawda nie doczekał się powszechnego uznania, a nawet zmarł w potępieniu - jednak wyznaczył następnym temat do poszukiwań i dał nadzieję, że nie zawsze chorzy będą skazani na ból.
Teraz Bogumił mógłby poprzestać na zwykłej pracy w szpitalu, ale jemu zależy na zbieraniu informacji. Wybiera się na operacje pokazowe, chce uczestniczyć w wykładach najznamienitszych profesorów. Prosi o rekomendację znajomych i przyswaja sobie rozmaite informacje, które pozwolą mu na zadawanie pytań bez narażania się na wyproszenie z sali. Bogumił przez swoje działania podważa to, co przyjęte w medycynie: jednak jest przekonany, że jego propozycje pozwolą ulepszyć opiekę zdrowotną. Myśli logicznie i znajduje luki w rozumowaniu autorytetów, jednak sam też potrzebuje wsparcia i wiedzy lepszych od siebie, żeby ciągle się rozwijać. Powody osobiste sprawiają, że ma największą motywację. Nie zatrzyma się, póki nie osiągnie swojego celu. Żeby jego działania były dla czytelników zrozumiałe, Bogumił zostaje też zaprezentowany w warunkach domowych: jako mężczyzna, który kocha żonę i jej pragnie, ale jednocześnie chce ochronić przed kolejnymi komplikacjami przy ewentualnych ciążach. Niby istnieje coś, czego nazwy bohater woli nie wymawiać, a co pozwala chronić przed zapłodnieniem kobiety, jednak na użycie tego nie pozwala ani religia, ani niedostępność przedmiotu. I impas trwa.
Ałbena Grabowska wprowadza tu sporo motywów z historii medycyny. Chociaż nie jest to jej podstawowym celem, wprowadza wiele scenek związanych z medycznymi i pseudomedycznymi działaniami, pokazuje, jak dochodziło do pewnych odkryć, albo - jak wyglądały konkretne operacje. Bardzo szczegółowe opisy odróżniają tę powieść od standardowych obyczajówek, sprawiają też jednak, że jest to pozycja ciekawsza i bardziej oryginalna. Udało się autorce zaintrygować czytelników i dostarczyć im ambitnej i wartościowej lektury rozrywkowej.
czwartek, 7 stycznia 2021
Bożena Kostuch: Czarodziej z Łysej Góry. Opowieść o Bolesławie Książku
Marginesy, Warszawa 2020.
Ceramika
Na pewno „Czarodziej z Łysej Góry” nie nadaje się do lektury szybkiej i rozrywkowej. Bożena Kostuch pisze raczej pracę dyplomową niż biografię dostosowaną na masowy rynek. Rzecz o Bolesławie Książku przerywana jest raz po raz wyjaśnieniami związanymi z historią, miejscami, ludźmi lub zwyczajami – a sposób wplatania przypisów bezpośrednio po akapicie, do którego się odnoszą, uniemożliwia płynną lekturę. Do tego autorka stara się jak najpełniej prezentować życiorys i dokonania Książka, wyklucza zatem lżejszy styl czy możliwość wybierania określonych zagadnień. Już sam rozmiar kalendarium pokazuje, jak podeszła do szansy na zgromadzenie w jednym miejscu artystycznych osiągnięć bohatera tomu – właściwy tekst jest równie mocno przesycony faktami. Bożena Kostuch podąża za Książkiem, sprawdza jego drogę artystyczną i osiągnięcia, odnotowuje miejsca, w których pojawiały się jego prace (i zaznacza, jeśli jakiejś nie da się już zobaczyć, bo została zniszczona lub zasłonięta). Charakteryzuje styl, a do tego umiejętnie wydobywa z kontekstu to wszystko, co wpływało na kształtowanie się środowiska łysogórskiej ceramiki. Mniej syntetyzuje, bardziej rozbiera na czynniki pierwsze tematy zdobień na kafelkach czy projektów ceramicznych, które nie tylko przetrwały, ale stały się pewnego rodzaju wyznacznikiem dla kolejnych pokoleń twórców. Znajduje nawet autorka fragmenty recenzji i komentarzy dotyczących prac Książka, wprowadza fragmenty z katalogów i z zapisków samego bohatera tomu. Jest tu mnóstwo dat, próba uporządkowania życia i twórczości czy pracy.
Ta szczegółowość i drobiazgowość w wydobywaniu informacji o codzienności nie pozostawia miejsca na przybliżanie samego Książka. Owszem, pod koniec tomu znalazły się wspomnienia – ale pisane przez ludzi, którzy nie mają zacięcia literackiego, więc z konieczności mocno konwencjonalne i przewidywalne. Autorka ucieka od prób pokazywania osobowości, od tematów prywatnych czy od ocen. Liczą się dla niej wyłącznie suche fakty i to z nich układa podstawową część narracji. To zabieg być może cenny dla czytelników – pozwala bowiem uzyskać rzetelne wiadomości – ale utrudniający zwyczajną lekturę, „Czarodziej z Łysej Góry” magiczny ma tylko tytuł.
Oraz warstwę graficzną. Tom zamienia się bowiem miejscami w album: mnóstwo tu zdjęć oraz przedruków projektów, fotografii z rodzinnych albumów, dokumentacji prac, rejestrowania stanu faktycznego. Z tych fotograficznych prezentacji najłatwiej będzie wyciągać to, czego w książce brakuje: emocji na temat poszczególnych prac. Dzięki warstwie zdjęciowej łatwo będzie poznać charakterystyczny styl i określać go bez stosowania skomplikowanych i fachowych wywodów. Warto zapoznać się z materiałami zgromadzonymi przez autorkę – składają się one na świetny portret twórczy. Ceramika jako temat niekoniecznie często musi trafiać na księgarskie lady, tym razem pojawia się, ale tekst jest bardzo wymagający – wielu odbiorców zatrzyma się zatem na śledzeniu grafik.
Ceramika
Na pewno „Czarodziej z Łysej Góry” nie nadaje się do lektury szybkiej i rozrywkowej. Bożena Kostuch pisze raczej pracę dyplomową niż biografię dostosowaną na masowy rynek. Rzecz o Bolesławie Książku przerywana jest raz po raz wyjaśnieniami związanymi z historią, miejscami, ludźmi lub zwyczajami – a sposób wplatania przypisów bezpośrednio po akapicie, do którego się odnoszą, uniemożliwia płynną lekturę. Do tego autorka stara się jak najpełniej prezentować życiorys i dokonania Książka, wyklucza zatem lżejszy styl czy możliwość wybierania określonych zagadnień. Już sam rozmiar kalendarium pokazuje, jak podeszła do szansy na zgromadzenie w jednym miejscu artystycznych osiągnięć bohatera tomu – właściwy tekst jest równie mocno przesycony faktami. Bożena Kostuch podąża za Książkiem, sprawdza jego drogę artystyczną i osiągnięcia, odnotowuje miejsca, w których pojawiały się jego prace (i zaznacza, jeśli jakiejś nie da się już zobaczyć, bo została zniszczona lub zasłonięta). Charakteryzuje styl, a do tego umiejętnie wydobywa z kontekstu to wszystko, co wpływało na kształtowanie się środowiska łysogórskiej ceramiki. Mniej syntetyzuje, bardziej rozbiera na czynniki pierwsze tematy zdobień na kafelkach czy projektów ceramicznych, które nie tylko przetrwały, ale stały się pewnego rodzaju wyznacznikiem dla kolejnych pokoleń twórców. Znajduje nawet autorka fragmenty recenzji i komentarzy dotyczących prac Książka, wprowadza fragmenty z katalogów i z zapisków samego bohatera tomu. Jest tu mnóstwo dat, próba uporządkowania życia i twórczości czy pracy.
Ta szczegółowość i drobiazgowość w wydobywaniu informacji o codzienności nie pozostawia miejsca na przybliżanie samego Książka. Owszem, pod koniec tomu znalazły się wspomnienia – ale pisane przez ludzi, którzy nie mają zacięcia literackiego, więc z konieczności mocno konwencjonalne i przewidywalne. Autorka ucieka od prób pokazywania osobowości, od tematów prywatnych czy od ocen. Liczą się dla niej wyłącznie suche fakty i to z nich układa podstawową część narracji. To zabieg być może cenny dla czytelników – pozwala bowiem uzyskać rzetelne wiadomości – ale utrudniający zwyczajną lekturę, „Czarodziej z Łysej Góry” magiczny ma tylko tytuł.
Oraz warstwę graficzną. Tom zamienia się bowiem miejscami w album: mnóstwo tu zdjęć oraz przedruków projektów, fotografii z rodzinnych albumów, dokumentacji prac, rejestrowania stanu faktycznego. Z tych fotograficznych prezentacji najłatwiej będzie wyciągać to, czego w książce brakuje: emocji na temat poszczególnych prac. Dzięki warstwie zdjęciowej łatwo będzie poznać charakterystyczny styl i określać go bez stosowania skomplikowanych i fachowych wywodów. Warto zapoznać się z materiałami zgromadzonymi przez autorkę – składają się one na świetny portret twórczy. Ceramika jako temat niekoniecznie często musi trafiać na księgarskie lady, tym razem pojawia się, ale tekst jest bardzo wymagający – wielu odbiorców zatrzyma się zatem na śledzeniu grafik.