Egmont, Warszawa 2019.
Odczarowanie
Liz Braswell proponuje młodym odbiorcom odczarowanie mitu cukierkowego Disneya: wprowadza na rynek „mroczną” serię, w której przedstawia bardziej ostre wersje znanych baśni i historii, które zawładnęły masową wyobraźnią. W „Potędze magii” przychodzi czas na opowieść o Aladynie i Dżasminie. Jest tu i latający dywan, i dżin spełniający życzenia (nastawiony dość sarkastycznie do tych, którzy chcą rządzić światem – i bardzo świadomy swojego losu), ale przede wszystkim – jest wizja pięknej przyjaźni ponad podziałami. Temat miłości Aladyna i Dżasminy schodzi na dalszy plan: z drobnych wzmianek wynika, że bohaterowie mają się ku sobie, trochę na przekór różnicom społecznym – Dżasmina jest piękna i odważna, a takiej właśnie partnerki potrzebuje dojrzewający na oczach czytelników Aladyn; zwłaszcza kiedy rozwiąże się problem z jego przyjaciółką – dla której dobrą partią by nie był. Więź między przyszłą sułtanką i jednym z Ulicznych Szczurów może zatem rozkwitać w najlepsze – ale na marginesie. Aktualnie bardziej ważne są relacje z innymi postaciami. W chwili największego zagrożenia – kiedy pewna postać próbuje przejąć władzę i podporządkować sobie społeczeństwo za pomocą magii – liczy się każdy sojusznik. Uliczne Szczury to gromada dzieci ulicy, młodych ludzi, których bieda pchnęła do kradzieży i kombinatorstwa. Wiedzą, jak wybrnąć z każdych tarapatów, grają na nosie strażnikom i posługują się swoistym pojęciem honoru. Jednak Aladynowi nie pasuje do końca taki los – w odróżnieniu od przyjaciół, chce porzucić złodziejski fach, kiedy to tylko będzie możliwe. Nie przeszkadza mu to jednak w akceptowaniu wyborów innych ludzi – proponuje zatem skrótową lekcję tolerancji (oraz sensu przyjaźni). W tej powieści pojawia się również sporo scen walki: mrok zapewnia obecność „nieumarłych”, wskrzeszonych z grobów zmarłych mieszkańców – którzy mają teraz stać się podstawą armii. Dobrym bohaterom trudno walczyć z takim przeciwnikiem, jednak kiedy w grę wchodzi konieczność przywrócenia sprawiedliwości, trzeba odrzucić w kąt stare zasady i uprzedzenia. Liz Braswell w scenach batalistycznych i motywach „grozy” nie do końca przekonuje – tu jest odtwórcza i nie działa na wyobraźnię odbiorców, nawet tych młodych. Nie potrafi do końca oddać atmosfery zła, to, co sprawdza się jako filmowe przedstawienie, tutaj traci na jakości. Za to autorka nie pomija żadnej wymiany spojrzeń między bohaterami, żadnego lęku nie pozostawia bez komentarza. Umożliwia śledzenie dojrzewania postaci, pokazuje, jak stają się coraz silniejsze nie tylko za sprawą bliskości i budowanej stopniowo relacji. Uważnie obserwuje każdy najdrobniejszy gest, który później może zaważyć na ocenie bohaterów. W komizmie – skupia się autorka na akcentowaniu tego, co sprawdza się w sztukach wizualnych. Opowiada dowcipy sytuacyjne: rejestruje każde mrugnięcie okiem do widza, przez co czasami zagaduje sobie puenty. Nie pozwala, żeby żart wybrzmiewał sam z siebie – prezentuje go jako system zachowań i relacji. To rozwiązanie sprawia, że łatwo wyobrazić sobie scenę na dużym ekranie, za to mniej jest z niej śmiechu przy lekturze. „Potęga magii. Mroczna baśń” to jednak historia, w której śmiech jest tylko dodatkiem do fabuły – można zatem nie przejmować się niedociągnięciami w tym akurat zakresie.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
piątek, 31 stycznia 2020
czwartek, 30 stycznia 2020
Anders Hansen: Wyloguj swój mózg
Znak, Kraków 2020.
Uzależnienie XXI wieku
Anders Hansen tłumaczy czytelnikom, dlaczego warto popracować nad swoimi nawykami i odrywać się przynajmniej na pewną część dnia od urządzeń elektronicznych i dostępu do nowych mediów. Jego książka „Wyloguj swój mózg” nie jest długim traktatem na temat szkodliwości zdobyczy cywilizacyjnych, jednak porządkuje już przez część społeczeństwa uświadamiane wiadomości i badania – oraz podpowiada, co robić, by uniknąć nieprzyjemnych skutków „przedawkowania”. Wprawdzie nie da się znaleźć w tej książce programu wyjścia z uzależnienia od nowych mediów, ale dobrze uzasadniona konieczność takiego zachowania to już coś – może pewne problemy naświetlić. Anders Hansen stawia przede wszystkim na opowieści o dzieciach i młodzieży: pokazuje, co tracą nastolatki przez zmiany zachowań. Wyjaśnia, że lepsze wyniki w nauce osiągają ci, którzy podczas lekcji nie mają dostępu do telefonów – i opowiada o tym, jak mózg przełącza się między czynnościami, co wpływa na jego wydajność. Rzecz nie dotyczy zresztą tylko młodych ludzi, w przypadku prowadzenia samochodu wyciszenie lub wyłączenie telefonu okazuje się równie ważne – to wykluczenie czynnika rozpraszającego. Nawet jeśli ktoś jest przekonany, że poradzi sobie z dodatkowym bodźcem na drodze, nigdy nie wie, w którym momencie przez sygnał przychodzącej wiadomości straci koncentrację na decydującą chwilę. Hansen nie bawi się w straszaki – jeśli już, to przytacza badania prowadzone przez jego uczelnię, żeby przekonać odbiorców o zasadności przestróg. Raczej zajmuje się opisywaniem tego, co ludzie tracą przez swobodny i wszechobecny dostęp do smartfonów czy internetu. Przypomina, że dorastają już pokolenia, które nie pamiętają świata bez Sieci – automatycznie wypracowują sobie nowe zwyczaje i inne systemy zachowań. Nastolatki nie chcą się już spotykać z rówieśnikami, wystarcza im ersatz wirtualnych spotkań. Tymczasem mózg przyzwyczaja się do zalewu bodźców. Każdy sygnał przychodzącej wiadomości, każdy lajk w portalach społecznościowych to rodzaj nagrody – opowiada Hansen, komentując zasady uzależnienia. Twierdzi, że cyberuzależnienie jest bliższe narkomanii niż łaknieniu słodyczy – co może części czytelników dać sporo do myślenia i wpłynąć na wyobraźnię, a także – przekonać do wprowadzania zmian. Osobną kwestią stają się zaburzenia snu czy depresje – również przez autora naświetlane jako konsekwencje wszechobecności nowych mediów.
Autor analizuje problemy płynące ze stałej obecności w internecie – i ciągłej „dostępności”, ale bez histeryzowania czy katastroficznych wizji. Przekonuje między innymi, że – przynajmniej na razie – obejdzie się bez ewolucyjnych przemian związanych ze zmianą stylu życia. Prowadzi zgrabną opowieść, bez odwoływania się do języka nauki: chce dotrzeć do szerokiego grona odbiorców i to mu dobrze wychodzi. Odrzuca też formę poradnika – chociaż czasami przydałyby się wskazówki, jak wcielać w życie jego uwagi. Do tego jednak trzeba dotrzeć samodzielnie i wypracować sobie własne metody na odcinanie dostępu do Sieci. Hansen podsunie argumenty, dlaczego warto to zrobić. Jest tom „Wyloguj swój mózg” ciekawą lekturą nie tylko dla tych, którzy zachłysnęli się dostępem do internetu i do zalewu informacji.
Uzależnienie XXI wieku
Anders Hansen tłumaczy czytelnikom, dlaczego warto popracować nad swoimi nawykami i odrywać się przynajmniej na pewną część dnia od urządzeń elektronicznych i dostępu do nowych mediów. Jego książka „Wyloguj swój mózg” nie jest długim traktatem na temat szkodliwości zdobyczy cywilizacyjnych, jednak porządkuje już przez część społeczeństwa uświadamiane wiadomości i badania – oraz podpowiada, co robić, by uniknąć nieprzyjemnych skutków „przedawkowania”. Wprawdzie nie da się znaleźć w tej książce programu wyjścia z uzależnienia od nowych mediów, ale dobrze uzasadniona konieczność takiego zachowania to już coś – może pewne problemy naświetlić. Anders Hansen stawia przede wszystkim na opowieści o dzieciach i młodzieży: pokazuje, co tracą nastolatki przez zmiany zachowań. Wyjaśnia, że lepsze wyniki w nauce osiągają ci, którzy podczas lekcji nie mają dostępu do telefonów – i opowiada o tym, jak mózg przełącza się między czynnościami, co wpływa na jego wydajność. Rzecz nie dotyczy zresztą tylko młodych ludzi, w przypadku prowadzenia samochodu wyciszenie lub wyłączenie telefonu okazuje się równie ważne – to wykluczenie czynnika rozpraszającego. Nawet jeśli ktoś jest przekonany, że poradzi sobie z dodatkowym bodźcem na drodze, nigdy nie wie, w którym momencie przez sygnał przychodzącej wiadomości straci koncentrację na decydującą chwilę. Hansen nie bawi się w straszaki – jeśli już, to przytacza badania prowadzone przez jego uczelnię, żeby przekonać odbiorców o zasadności przestróg. Raczej zajmuje się opisywaniem tego, co ludzie tracą przez swobodny i wszechobecny dostęp do smartfonów czy internetu. Przypomina, że dorastają już pokolenia, które nie pamiętają świata bez Sieci – automatycznie wypracowują sobie nowe zwyczaje i inne systemy zachowań. Nastolatki nie chcą się już spotykać z rówieśnikami, wystarcza im ersatz wirtualnych spotkań. Tymczasem mózg przyzwyczaja się do zalewu bodźców. Każdy sygnał przychodzącej wiadomości, każdy lajk w portalach społecznościowych to rodzaj nagrody – opowiada Hansen, komentując zasady uzależnienia. Twierdzi, że cyberuzależnienie jest bliższe narkomanii niż łaknieniu słodyczy – co może części czytelników dać sporo do myślenia i wpłynąć na wyobraźnię, a także – przekonać do wprowadzania zmian. Osobną kwestią stają się zaburzenia snu czy depresje – również przez autora naświetlane jako konsekwencje wszechobecności nowych mediów.
Autor analizuje problemy płynące ze stałej obecności w internecie – i ciągłej „dostępności”, ale bez histeryzowania czy katastroficznych wizji. Przekonuje między innymi, że – przynajmniej na razie – obejdzie się bez ewolucyjnych przemian związanych ze zmianą stylu życia. Prowadzi zgrabną opowieść, bez odwoływania się do języka nauki: chce dotrzeć do szerokiego grona odbiorców i to mu dobrze wychodzi. Odrzuca też formę poradnika – chociaż czasami przydałyby się wskazówki, jak wcielać w życie jego uwagi. Do tego jednak trzeba dotrzeć samodzielnie i wypracować sobie własne metody na odcinanie dostępu do Sieci. Hansen podsunie argumenty, dlaczego warto to zrobić. Jest tom „Wyloguj swój mózg” ciekawą lekturą nie tylko dla tych, którzy zachłysnęli się dostępem do internetu i do zalewu informacji.
środa, 29 stycznia 2020
Graeme Simsion, Anne Buist: Na szlaku szczęścia
Media Rodzina, Poznań 2019.
Poznawanie siebie
Oni idą. Idą, żeby zmierzyć się z własnymi problemami, których nikt inny nie zrozumie – nawet jeśli przeżywa podobne wydarzenia. Zoe i Martin to bohaterowie tomu „Na szlaku szczęścia”. Stracili swoich bliskich, mierzą się z rodzinnymi wyzwaniami. Zoe pochowała męża, nie potrafi pogodzić się z bólem. Martin wie, że jego rodzina się rozpadła – próbuje jednak uchronić córkę przed popełnianiem błędów. Oboje potrzebują czasu, samotności i ciszy, żeby uporać się z troskami, wsłuchać w siebie i pojąć, jak powinni się zachować. Oboje wyjeżdżają do Francji, żeby wyjść na pielgrzymi szlak z Cluny, na Camino. Tu się poznają, na początku wędrówki. Nie zmienia to faktu, że będą iść osobno, przypadkowi znajomi nie wpisują się w koncepcję samotności. Ta droga dla niektórych jest przeżyciem duchowym, dla Zoe i Martina – okazją do uspokojenia emocji. A uspokajanie emocji niezbyt dobrze koresponduje z burzą zmysłów, jaka towarzyszy zakochaniu. Dlatego też w uczucie, które zwiąże bohaterów, momentami trudno uwierzyć. Owszem, myślą o sobie i chcą się do siebie zbliżyć – jednak w bezpośredniej konfrontacji przestają dążyć do zacieśnienia relacji. Tylko autorzy wiedzą, że droga prowadzić będzie do romansu, do ułożenia sobie życia na nowo – i znowu w parze. Unikają klimatów charakterystycznych dla powieści romantycznych, uciekają w ogóle od beletrystyki, zupełnie jakby chcieli po prostu przelać na papier własne doświadczenia pielgrzymkowe – sporo w tym ryzyka, bo istnieje prawdopodobieństwo, że czytelnicy nie odnajdą się w takiej zabawie.
Bardzo precyzyjnie pokazują Simsion i Buist charaktery ludzi spotykanych na trasie. Wprowadzają czasami utrudnienia – bywa, że zawodzi organizm, ale też i możliwości spotkania: bohaterowie umawiają się na kolejne przystanki, ale dają sobie w tym swobodę wyboru, mogą nie dotrzeć lub w ostatniej chwili zmienić plany. Wpływają na nich inni ludzie – każdy, kogo spotkają na szlaku, może rzucić nowe światło na życiorys Zoe lub Martina – i nigdy nie wiadomo, jaka informacja przeważy podczas budowania relacji. Autorzy „Na szlaku szczęścia” bardzo mocno podkreślają rozwój duchowej strony postaci – idzie się po to, żeby nabrać sił i dystansu psychicznego do zmartwień. Wiąże się to również z wyrzeczeniami cielesnymi, trzeba ograniczać bagaż, uważać na kontuzje, radzić sobie z pęcherzami na stopach i wciąż planować kolejne etapy marszu. To zadanie mocno absorbujące, nic więc dziwnego, że oczyszcza i ułatwia zrozumienie codziennych trosk.
Cechą charakterystyczną tomu „Na szlaku szczęścia” jest ciągłe i szybkie zmienianie rozdziałów. Autorzy piszą po kawałeczku, wprowadzają drobne przygody albo tylko migawki z przejść Zoe i Martina, przeplatają losy bohaterów: jeszcze na dobre nie rozkręci się jedna perspektywa, a już trzeba przechodzić do drugiej, jeszcze druga nie wybrzmi – wraca się do poprzedniej postaci. Te przeskoki, sprawdzone w warsztatach kreatywnego pisania, tu zostały doprowadzone do absurdu, nie da się już bardziej zdynamizować narracji – a i tak pozostaje wrażenie statyczności obrazków, bo niewiele się podczas trasy dzieje (przynajmniej jeśli chodzi o rytm zmieniających się krajobrazów i parcie do celu).
Poznawanie siebie
Oni idą. Idą, żeby zmierzyć się z własnymi problemami, których nikt inny nie zrozumie – nawet jeśli przeżywa podobne wydarzenia. Zoe i Martin to bohaterowie tomu „Na szlaku szczęścia”. Stracili swoich bliskich, mierzą się z rodzinnymi wyzwaniami. Zoe pochowała męża, nie potrafi pogodzić się z bólem. Martin wie, że jego rodzina się rozpadła – próbuje jednak uchronić córkę przed popełnianiem błędów. Oboje potrzebują czasu, samotności i ciszy, żeby uporać się z troskami, wsłuchać w siebie i pojąć, jak powinni się zachować. Oboje wyjeżdżają do Francji, żeby wyjść na pielgrzymi szlak z Cluny, na Camino. Tu się poznają, na początku wędrówki. Nie zmienia to faktu, że będą iść osobno, przypadkowi znajomi nie wpisują się w koncepcję samotności. Ta droga dla niektórych jest przeżyciem duchowym, dla Zoe i Martina – okazją do uspokojenia emocji. A uspokajanie emocji niezbyt dobrze koresponduje z burzą zmysłów, jaka towarzyszy zakochaniu. Dlatego też w uczucie, które zwiąże bohaterów, momentami trudno uwierzyć. Owszem, myślą o sobie i chcą się do siebie zbliżyć – jednak w bezpośredniej konfrontacji przestają dążyć do zacieśnienia relacji. Tylko autorzy wiedzą, że droga prowadzić będzie do romansu, do ułożenia sobie życia na nowo – i znowu w parze. Unikają klimatów charakterystycznych dla powieści romantycznych, uciekają w ogóle od beletrystyki, zupełnie jakby chcieli po prostu przelać na papier własne doświadczenia pielgrzymkowe – sporo w tym ryzyka, bo istnieje prawdopodobieństwo, że czytelnicy nie odnajdą się w takiej zabawie.
Bardzo precyzyjnie pokazują Simsion i Buist charaktery ludzi spotykanych na trasie. Wprowadzają czasami utrudnienia – bywa, że zawodzi organizm, ale też i możliwości spotkania: bohaterowie umawiają się na kolejne przystanki, ale dają sobie w tym swobodę wyboru, mogą nie dotrzeć lub w ostatniej chwili zmienić plany. Wpływają na nich inni ludzie – każdy, kogo spotkają na szlaku, może rzucić nowe światło na życiorys Zoe lub Martina – i nigdy nie wiadomo, jaka informacja przeważy podczas budowania relacji. Autorzy „Na szlaku szczęścia” bardzo mocno podkreślają rozwój duchowej strony postaci – idzie się po to, żeby nabrać sił i dystansu psychicznego do zmartwień. Wiąże się to również z wyrzeczeniami cielesnymi, trzeba ograniczać bagaż, uważać na kontuzje, radzić sobie z pęcherzami na stopach i wciąż planować kolejne etapy marszu. To zadanie mocno absorbujące, nic więc dziwnego, że oczyszcza i ułatwia zrozumienie codziennych trosk.
Cechą charakterystyczną tomu „Na szlaku szczęścia” jest ciągłe i szybkie zmienianie rozdziałów. Autorzy piszą po kawałeczku, wprowadzają drobne przygody albo tylko migawki z przejść Zoe i Martina, przeplatają losy bohaterów: jeszcze na dobre nie rozkręci się jedna perspektywa, a już trzeba przechodzić do drugiej, jeszcze druga nie wybrzmi – wraca się do poprzedniej postaci. Te przeskoki, sprawdzone w warsztatach kreatywnego pisania, tu zostały doprowadzone do absurdu, nie da się już bardziej zdynamizować narracji – a i tak pozostaje wrażenie statyczności obrazków, bo niewiele się podczas trasy dzieje (przynajmniej jeśli chodzi o rytm zmieniających się krajobrazów i parcie do celu).
wtorek, 28 stycznia 2020
Nadine Dorries: Anioły z Lovely Lane
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Pomoc
Te kobiety chcą z różnych powodów uczyć się pielęgniarstwa. Spotykają się na kursie mimo różnic w pochodzeniu, poglądach czy charakterach. Wszystkie zamierzają służyć ludziom. Wiedzą, że czeka je ciężka praca pełna wyrzeczeń – ale piękna w powołaniu. O pielęgniarstwie i kulisach obyczajowych podjętych decyzji pisze Nadine Dorries w powieści „Anioły z Lovely Lane”. Prowadzi tu historię kilku pań, które zaczynają kurs pielęgniarstwa i muszą mierzyć się z rozmaitymi szykanami ze strony przełożonych, pokazuje też losy kobiet skazanych na pomoc pielęgniarek. Niewielka grupka bohaterek zapewnia szeroki przekrój społeczny – autorce wyraźnie zależy na tym, żeby podkreślać skomplikowaną codzienność płci pięknej w czasach, gdy nie było mowy o równouprawnieniu. Jest w końcu rok 1953 i w Anglii konserwatyzm kwitnie w najlepsze. Nikt nie mówi głośno o molestowaniu seksualnym, kobiety muszą dbać o reputację – w przypadku nieślubnej ciąży to one będą oskarżone o rozwiązłość. Traktowane jak zabawki, nie mogą pokonać silniejszych przeciwników. Do tego jako pielęgniarki powinny być łagodne, czułe i dobre – również dla zespołu lekarskiego. I tak cztery kobiety rozpoczynające karierę w zawodzie, który zdecydowanie nie jest dla wszystkich, przekonują się, jaka jest cena samodzielności i odpowiedzialności. „Anioły z Lovely Lane” to książka obliczona na reakcję społeczną, ale mocno konserwatywna w formie: narracja brzmi jakby pochodziła z czasów opisywanych przez autorkę, co świadczy o dobrym wyczuciu stylistycznym. Charakterystyczne literackie chwyty podsycają prawdopodobieństwo akcji. Nadine Dorries stara się zróżnicować doświadczenia bohaterek, każdą z nich konfrontuje z innymi problemami na co dzień. Przyszłe pielęgniarki są zniechęcane do zawodu przez wymagania przełożonych, brak możliwości spoufalania się (publicznie nie wolno zwracać się do siebie po imieniu), a i absurdalne zakazy (ta, która biega po korytarzu i zostanie na tym przyłapana, może pożegnać się z marzeniami o pracy w szpitalu). Wśród starszych wiekiem i doświadczeniem pielęgniarek znajdują się takie, które robią wiele, żeby obrzydzić młodszym koleżankom pracę. Nie uwzględniają jednak tego, że motywacje postaci są bardzo różne i często silniejsze niż jakiekolwiek trudności.
Skupia się Dorries na początkach: towarzyszy bohaterkom jeszcze przed przyjazdem do szpitala, pokazuje, do czego musiałyby wrócić, gdyby im się nie powiodło. Analizuje każde zalecenie i poradę w pracy, pokazuje też komplikacje zawodowe (jedna z pacjentek po spartaczonej aborcji trafia do szpitala, w którym bohaterki stawiają pierwsze kroki). Poza tym bardzo dużo miejsca poświęca relacjom damsko-męskim: pielęgniarki nie flirtują przeważnie z nowymi znajomymi, ale są przez nich bezwzględnie oceniane i czasem nawet wykorzystywane. To łatwy cel: mają dostarczać rozrywki (także lekarzom!) i składać się w ofierze, kiedy tylko mężczyźni wyrażą taką wolę. „Anioły z Lovely Lane” to ciekawa opowieść społeczno-obyczajowa, chociaż momentami wydaje się, że za bardzo oczywiste rozwiązania autorka proponuje – stereotypy jako budulec historii nie zawsze się sprawdzają.
Pomoc
Te kobiety chcą z różnych powodów uczyć się pielęgniarstwa. Spotykają się na kursie mimo różnic w pochodzeniu, poglądach czy charakterach. Wszystkie zamierzają służyć ludziom. Wiedzą, że czeka je ciężka praca pełna wyrzeczeń – ale piękna w powołaniu. O pielęgniarstwie i kulisach obyczajowych podjętych decyzji pisze Nadine Dorries w powieści „Anioły z Lovely Lane”. Prowadzi tu historię kilku pań, które zaczynają kurs pielęgniarstwa i muszą mierzyć się z rozmaitymi szykanami ze strony przełożonych, pokazuje też losy kobiet skazanych na pomoc pielęgniarek. Niewielka grupka bohaterek zapewnia szeroki przekrój społeczny – autorce wyraźnie zależy na tym, żeby podkreślać skomplikowaną codzienność płci pięknej w czasach, gdy nie było mowy o równouprawnieniu. Jest w końcu rok 1953 i w Anglii konserwatyzm kwitnie w najlepsze. Nikt nie mówi głośno o molestowaniu seksualnym, kobiety muszą dbać o reputację – w przypadku nieślubnej ciąży to one będą oskarżone o rozwiązłość. Traktowane jak zabawki, nie mogą pokonać silniejszych przeciwników. Do tego jako pielęgniarki powinny być łagodne, czułe i dobre – również dla zespołu lekarskiego. I tak cztery kobiety rozpoczynające karierę w zawodzie, który zdecydowanie nie jest dla wszystkich, przekonują się, jaka jest cena samodzielności i odpowiedzialności. „Anioły z Lovely Lane” to książka obliczona na reakcję społeczną, ale mocno konserwatywna w formie: narracja brzmi jakby pochodziła z czasów opisywanych przez autorkę, co świadczy o dobrym wyczuciu stylistycznym. Charakterystyczne literackie chwyty podsycają prawdopodobieństwo akcji. Nadine Dorries stara się zróżnicować doświadczenia bohaterek, każdą z nich konfrontuje z innymi problemami na co dzień. Przyszłe pielęgniarki są zniechęcane do zawodu przez wymagania przełożonych, brak możliwości spoufalania się (publicznie nie wolno zwracać się do siebie po imieniu), a i absurdalne zakazy (ta, która biega po korytarzu i zostanie na tym przyłapana, może pożegnać się z marzeniami o pracy w szpitalu). Wśród starszych wiekiem i doświadczeniem pielęgniarek znajdują się takie, które robią wiele, żeby obrzydzić młodszym koleżankom pracę. Nie uwzględniają jednak tego, że motywacje postaci są bardzo różne i często silniejsze niż jakiekolwiek trudności.
Skupia się Dorries na początkach: towarzyszy bohaterkom jeszcze przed przyjazdem do szpitala, pokazuje, do czego musiałyby wrócić, gdyby im się nie powiodło. Analizuje każde zalecenie i poradę w pracy, pokazuje też komplikacje zawodowe (jedna z pacjentek po spartaczonej aborcji trafia do szpitala, w którym bohaterki stawiają pierwsze kroki). Poza tym bardzo dużo miejsca poświęca relacjom damsko-męskim: pielęgniarki nie flirtują przeważnie z nowymi znajomymi, ale są przez nich bezwzględnie oceniane i czasem nawet wykorzystywane. To łatwy cel: mają dostarczać rozrywki (także lekarzom!) i składać się w ofierze, kiedy tylko mężczyźni wyrażą taką wolę. „Anioły z Lovely Lane” to ciekawa opowieść społeczno-obyczajowa, chociaż momentami wydaje się, że za bardzo oczywiste rozwiązania autorka proponuje – stereotypy jako budulec historii nie zawsze się sprawdzają.
poniedziałek, 27 stycznia 2020
A. A. Milne: Niedźwiodek Puch (tłumaczenie na śląski: Grzegorz Kulik)
Media Rodzina, Poznań 2019.
Miś Maryś
„Kubusia Puchatka” znają wszyscy – to zatem doskonała lektura, żeby ćwiczyć na niej sprawność językową. Tym razem ukazuje się po śląsku, jako „Niedźwiodek Puch”, w przekładzie Grzegorza Kulika – i jest okazją nie tylko do zapoznania się z rytmem i melodią śląskiej mowy (na płycie dołączonej do książki tekst czyta Mirosław Neinert), ale i głosem w dyskusji o kształtowanie się języka regionalnego. Grzegorz Kulik chce być poza sporami – nie wyzwala wątpliwości, umożliwia za to cieszenie się odkrywaniem znanego-nieznanego. Do książki dołączony jest słowniczek pojęć, ale większość da się wyczytać z kontekstu (albo z pierwowzoru): chyba że ktoś chce w tomie czytać każdą literkę i skupiać się na poprawności lub trafności przekładu. „Kubuś Puchatek” po śląsku przede wszystkim może bawić – chociaż faktem jest, że znacznie bardziej bawi polski przekład Ireny Tuwim, a to za sprawą rozmaitych językowych smaczków i detali, których w transpozycji na śląski próżno by szukać. Kulik łatwej rywalizacji nie ma, mierzy się w końcu z mistrzynią języka i zabaw lingwistycznych: wyraźnie słabną jego siły w piosenkach oraz w dalekoplanowych komentarzach dotyczących bohaterów. Autor przekładu zajmuje się odwzorowywaniem fabuły, a nie opisów charakteryzujących bohaterów w danym momencie – zależy mu na tym, żeby zgadzał się przebieg wydarzeń i żeby w miarę możliwości oddać sens dialogów, a w konsekwencji odsuwa od siebie najdrobniejsze humorystyczne popisy – te, które na przestrzeni pojedynczych zdań wyzwalają radość czytelników. W przypadku „powinszowania urodzin” czy „proszę pukać”, w przypadku podskoków Prosiaczka w kieszeni Kangurzycy – robi się czasami żal, że Grzegorz Kulik nie popracował nad tekstem z kimś, kto lepiej wyczuwa humorystyczne puenty i kto potrafi bawić się językiem (można było zrobić z przekładu perełkę, wystarczy przypomnieć „Fistaszki” w wykonaniu Michała Rusinka, może przydałby się konsultant, który zwracałby uwagę na żarty – żeby nie zanikały w tłumaczeniu). Grzegorz Kulik odpuszcza kompletnie również piosenki – nie da się ukryć, że jest w nich słaby w ramach rymów, a ponieważ nie potrafi rozśmieszać czytelników współbrzmieniami – nie dba też i o całą wymowę tekstów, zupełnie jakby traktował wszelkiego rodzaju mruczanki jako zbędny dodatek do bajki. Tymczasem fani Kubusia Puchatka wiedzą doskonale, że bez piosenek ta historia się nie obejdzie.
Dla zwykłych czytelników ważne będzie zatem w ogóle dotarcie do dużego tekstu po śląsku: „Kubuś Puchatek” nadaje się na ćwiczenie czytania i na rozrywkę dość nieoczekiwaną: po „Małym Księciu” przychodzi czas na kolejną dziecięcą z pozoru – ale uniwersalną lekturę oswajającą z regionalnymi językami. W przypadku „Niedźwiodka Pucha” zadanie nie wydaje się specjalnie trudne: wystarczy odrobina osłuchania się ze śląskimi akcentami (i zaakceptowanie faktu, że Kłapouchy nazywa się Ijok), żeby sobie poradzić. Klasyczne ilustracje (w kolorze) umilają jeszcze przedzieranie się przez utwór. W ogóle „Niedźwiodek Puch” urzeka jakością wydania – to książka, którą można potraktować jako prezent i ozdobę biblioteczki.
Miś Maryś
„Kubusia Puchatka” znają wszyscy – to zatem doskonała lektura, żeby ćwiczyć na niej sprawność językową. Tym razem ukazuje się po śląsku, jako „Niedźwiodek Puch”, w przekładzie Grzegorza Kulika – i jest okazją nie tylko do zapoznania się z rytmem i melodią śląskiej mowy (na płycie dołączonej do książki tekst czyta Mirosław Neinert), ale i głosem w dyskusji o kształtowanie się języka regionalnego. Grzegorz Kulik chce być poza sporami – nie wyzwala wątpliwości, umożliwia za to cieszenie się odkrywaniem znanego-nieznanego. Do książki dołączony jest słowniczek pojęć, ale większość da się wyczytać z kontekstu (albo z pierwowzoru): chyba że ktoś chce w tomie czytać każdą literkę i skupiać się na poprawności lub trafności przekładu. „Kubuś Puchatek” po śląsku przede wszystkim może bawić – chociaż faktem jest, że znacznie bardziej bawi polski przekład Ireny Tuwim, a to za sprawą rozmaitych językowych smaczków i detali, których w transpozycji na śląski próżno by szukać. Kulik łatwej rywalizacji nie ma, mierzy się w końcu z mistrzynią języka i zabaw lingwistycznych: wyraźnie słabną jego siły w piosenkach oraz w dalekoplanowych komentarzach dotyczących bohaterów. Autor przekładu zajmuje się odwzorowywaniem fabuły, a nie opisów charakteryzujących bohaterów w danym momencie – zależy mu na tym, żeby zgadzał się przebieg wydarzeń i żeby w miarę możliwości oddać sens dialogów, a w konsekwencji odsuwa od siebie najdrobniejsze humorystyczne popisy – te, które na przestrzeni pojedynczych zdań wyzwalają radość czytelników. W przypadku „powinszowania urodzin” czy „proszę pukać”, w przypadku podskoków Prosiaczka w kieszeni Kangurzycy – robi się czasami żal, że Grzegorz Kulik nie popracował nad tekstem z kimś, kto lepiej wyczuwa humorystyczne puenty i kto potrafi bawić się językiem (można było zrobić z przekładu perełkę, wystarczy przypomnieć „Fistaszki” w wykonaniu Michała Rusinka, może przydałby się konsultant, który zwracałby uwagę na żarty – żeby nie zanikały w tłumaczeniu). Grzegorz Kulik odpuszcza kompletnie również piosenki – nie da się ukryć, że jest w nich słaby w ramach rymów, a ponieważ nie potrafi rozśmieszać czytelników współbrzmieniami – nie dba też i o całą wymowę tekstów, zupełnie jakby traktował wszelkiego rodzaju mruczanki jako zbędny dodatek do bajki. Tymczasem fani Kubusia Puchatka wiedzą doskonale, że bez piosenek ta historia się nie obejdzie.
Dla zwykłych czytelników ważne będzie zatem w ogóle dotarcie do dużego tekstu po śląsku: „Kubuś Puchatek” nadaje się na ćwiczenie czytania i na rozrywkę dość nieoczekiwaną: po „Małym Księciu” przychodzi czas na kolejną dziecięcą z pozoru – ale uniwersalną lekturę oswajającą z regionalnymi językami. W przypadku „Niedźwiodka Pucha” zadanie nie wydaje się specjalnie trudne: wystarczy odrobina osłuchania się ze śląskimi akcentami (i zaakceptowanie faktu, że Kłapouchy nazywa się Ijok), żeby sobie poradzić. Klasyczne ilustracje (w kolorze) umilają jeszcze przedzieranie się przez utwór. W ogóle „Niedźwiodek Puch” urzeka jakością wydania – to książka, którą można potraktować jako prezent i ozdobę biblioteczki.
niedziela, 26 stycznia 2020
Agnieszka Olejnik: Szczypta nadziei
Filia, Poznań 2019.
Rozstania
Dworek w Miłosnej po raz kolejny zaprasza w swoje progi, gościnne, ale wypełnione rozmaitymi żalami i tęsknotami. Do Igora i Ady, którzy próbują znaleźć szczęście w nieformalnym związku powraca Monika, kuzynka Ady a prawowita żona Igora. Monika nie zaznała radości w ramionach kochanka i postanowiła naprawić to, co wydarzyło się kiedyś – nie ma jednak pojęcia o zmianach, jakie zaszły pod jej nieobecność w Miłosnej. Musi – wbrew wszystkiemu – walczyć o dziecko. Radek od dawna nie mówi i nie można nic na to poradzić. Monika zderza się z obojętnością Igora, skrywaną niechęcią Ady i z ogólnym ostracyzmem. Z kolei Ada nie koncentruje się na złamanym sercu: działa, bo musi pomóc swojemu nastoletniemu synowi: Dawid chciałby zostać pisarzem i właśnie zbiera rodowe historie w nadziei, że znajdzie tam materiał na pracę konkursową. W nadrabianiu szkolnych zaległości pomaga mu Zuza, dziewczyna z patologicznej rodziny, za maską agresji skrywająca mądrość i wrażliwość. Bohaterów wokół dworku w Miłosnej jest wielu, a Agnieszka Olejnik każdemu przypisuje inne zmartwienia. Ktoś boryka się ze śmiercią ojca, ktoś inny uczy się oswajać tęsknotę. Do tego zbliża się Boże Narodzenie, czas cudów – każdy ma cichą nadzieję na to, że w Wigilię spełnią się jego życzenia.
Jest „Szczypta nadziei” powieścią nietypową w realizacji. Niby to zwykła obyczajówka, o niezbyt rozbudowanej warstwie narracyjnej – autorka nie sili się na szczegółowe opisy, stawia bardziej na rozwój akcji i na zaskakiwanie czytelniczek kolejnymi emocjonalnymi perypetiami postaci. Unika rozkoszowania się detalami, woli konkrety i działanie. Nie ma więc w książce atmosfery przytulności, tak charakterystycznej dla wielu babskich czytadeł. Zupełnie jakby Agnieszkę Olejnik bardziej ciągnęło do psychologizowania i odczytywania motywacji postaci. Do tego bardzo często autorka odbija się od zagadnień związanych ze stratą. Jedni muszą pogodzić się ze śmiercią wielkiej miłości, inni wypełniają pustkę po odejściu członka rodziny, jeszcze inni – tracą szansę na szczęście lub wymarzone uczucie. Chodzi o to, żeby wyeksponować siłę, jaką można mieć na przekór okolicznościom. Siły uczy między innymi nastoletnia Zuza, opiekująca się niepełnosprawnym braciszkiem i dbająca o to, żeby dziecko mogło odczuć magię świąt – nawet jeśli matka alkoholiczka i jej partnerzy rujnują poczucie bezpieczeństwa. Agnieszka Olejnik nie chce obiecywać bohaterom złotych gór, ale kieruje się zasadą, że jeśli zatrzaskuje się przed postaciami jedno wejście, los natychmiast podsuwa nowe rozwiązanie – już na starcie lepsze niż poprzednie. Jest „Szczypta nadziei” powieścią o życiowych trudnych wyborach i o komplikacjach, jakie rodzą się na płaszczyźnie międzyludzkiej. Jest zestawem kłopotów i prób wyjścia z trudnych sytuacji z twarzą. Trochę Agnieszka Olejnik popada w klimaty tasiemcowych telenowel, jednak przecież proponuje serię obyczajówek – i w związku z tym może sobie pozwolić na rozwlekłość w układaniu losów postaci.
Rozstania
Dworek w Miłosnej po raz kolejny zaprasza w swoje progi, gościnne, ale wypełnione rozmaitymi żalami i tęsknotami. Do Igora i Ady, którzy próbują znaleźć szczęście w nieformalnym związku powraca Monika, kuzynka Ady a prawowita żona Igora. Monika nie zaznała radości w ramionach kochanka i postanowiła naprawić to, co wydarzyło się kiedyś – nie ma jednak pojęcia o zmianach, jakie zaszły pod jej nieobecność w Miłosnej. Musi – wbrew wszystkiemu – walczyć o dziecko. Radek od dawna nie mówi i nie można nic na to poradzić. Monika zderza się z obojętnością Igora, skrywaną niechęcią Ady i z ogólnym ostracyzmem. Z kolei Ada nie koncentruje się na złamanym sercu: działa, bo musi pomóc swojemu nastoletniemu synowi: Dawid chciałby zostać pisarzem i właśnie zbiera rodowe historie w nadziei, że znajdzie tam materiał na pracę konkursową. W nadrabianiu szkolnych zaległości pomaga mu Zuza, dziewczyna z patologicznej rodziny, za maską agresji skrywająca mądrość i wrażliwość. Bohaterów wokół dworku w Miłosnej jest wielu, a Agnieszka Olejnik każdemu przypisuje inne zmartwienia. Ktoś boryka się ze śmiercią ojca, ktoś inny uczy się oswajać tęsknotę. Do tego zbliża się Boże Narodzenie, czas cudów – każdy ma cichą nadzieję na to, że w Wigilię spełnią się jego życzenia.
Jest „Szczypta nadziei” powieścią nietypową w realizacji. Niby to zwykła obyczajówka, o niezbyt rozbudowanej warstwie narracyjnej – autorka nie sili się na szczegółowe opisy, stawia bardziej na rozwój akcji i na zaskakiwanie czytelniczek kolejnymi emocjonalnymi perypetiami postaci. Unika rozkoszowania się detalami, woli konkrety i działanie. Nie ma więc w książce atmosfery przytulności, tak charakterystycznej dla wielu babskich czytadeł. Zupełnie jakby Agnieszkę Olejnik bardziej ciągnęło do psychologizowania i odczytywania motywacji postaci. Do tego bardzo często autorka odbija się od zagadnień związanych ze stratą. Jedni muszą pogodzić się ze śmiercią wielkiej miłości, inni wypełniają pustkę po odejściu członka rodziny, jeszcze inni – tracą szansę na szczęście lub wymarzone uczucie. Chodzi o to, żeby wyeksponować siłę, jaką można mieć na przekór okolicznościom. Siły uczy między innymi nastoletnia Zuza, opiekująca się niepełnosprawnym braciszkiem i dbająca o to, żeby dziecko mogło odczuć magię świąt – nawet jeśli matka alkoholiczka i jej partnerzy rujnują poczucie bezpieczeństwa. Agnieszka Olejnik nie chce obiecywać bohaterom złotych gór, ale kieruje się zasadą, że jeśli zatrzaskuje się przed postaciami jedno wejście, los natychmiast podsuwa nowe rozwiązanie – już na starcie lepsze niż poprzednie. Jest „Szczypta nadziei” powieścią o życiowych trudnych wyborach i o komplikacjach, jakie rodzą się na płaszczyźnie międzyludzkiej. Jest zestawem kłopotów i prób wyjścia z trudnych sytuacji z twarzą. Trochę Agnieszka Olejnik popada w klimaty tasiemcowych telenowel, jednak przecież proponuje serię obyczajówek – i w związku z tym może sobie pozwolić na rozwlekłość w układaniu losów postaci.
Gordon Korman: Nienauczalni
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.
Wśród innych
Kierunek rozwoju fabuły tej powieści całkiem łatwo przewidzieć, przypomina bowiem scenariusze filmów familijnych. Gordon Korman zresztą zaskakiwać puentą wcale nie ma ochoty, chociaż i tak dostarczy swoim młodym czytelnikom sporo emocji. „Nienauczalni” to historia rozpisana na wiele głosów – mimo to krótka. Wszystko zaczyna się z chwilą, gdy Kiana przybywa do nowej szkoły w Greenwich. Ma tu spędzić kilka tygodni (i nie narobić sobie zaległości w nauce): w sam raz na czas, kiedy jej mama pracuje na planie w Kalifornii. U ojca i „macoszydła” dziewczynka może nie czuje się najlepiej, ale przynajmniej może się pocieszać tymczasowością planu: jej męka szybko się skończy, Kiana nie musi zatem przejmować się drobnymi niedogodnościami. A ponieważ w szkole nie udaje jej się zapisać na zajęcia, podąża do pierwszej klasy, do jakiej zostaje przypadkiem skierowana. Tak trafia do grona „nienauczalnych”, tych, których nauczyciele ignorują i którzy nie nadają się do szkolnego życia. Są tu dzieci z rozmaitymi zaburzeniami i problemami. Jedne nie potrafią się skupić, inne mają kłopoty z czytaniem lub pohamowaniem ataków agresji, jeszcze inne są zmęczone pracą i przestają przyswajać wiadomości z wyczerpania. Każdy ma swoją historię: pewien chłopiec codziennie wozi babcię do domu starców (i odbiera wieczorem), ktoś robił karierę w futbolu, ale przez kontuzję musi przeczekać rok. Kiana stopniowo dowiaduje się, kto jest kim – i czego może dokonać. Sama niespecjalnie afiszuje się ze swoimi dramatami, dobrze czuje się wśród „dziwaków” i nawet dostrzega ich potencjał. Nienauczalnymi opiekuje się pan Kermit – dla niego to też zesłanie. Nauczyciel, który w przeszłości popadł w poważny konflikt ze swoim przełożonym, został skazany na klasę, która nie daje żadnych nadziei – musi tu tylko przeczekać do emerytury. Chyba że ktoś zechce mu zaszkodzić. Wtedy sprawa jest banalna: jeśli nienauczalni nie zdadzą testu, pan Kermit będzie musiał poszukać sobie innego zajęcia, co wydaje się w jego wieku i z jego przeszłością niemożliwe. Nagle okazuje się, że jest o co walczyć i – porzucić wygodne nawyki.
Jeden temat – ważny dla odbiorców „Nienauczalnych” – to budowanie się tożsamości w obrębie klasy. Dzieciaki, które pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego, dowiadują się, jak to jest stanąć w obronie kogoś, kto dyskretnie się o nie troszczył – nabierają pewności siebie i siły w walce z tymi, którzy skazali ich na wegetowanie w klasie bez perspektyw. W dodatku każdy może wykorzystać własne talenty (a tych uczniowie z klasy nienauczalnych nie są pozbawieni) do wygrania sprawy skazanej na niepowodzenie. Pojawia się tu przyjaźń, zaufanie i umiejętność dotarcia do tych najbardziej odsuniętych na margines. Ale poza tym niemal każdy boryka się z własnymi domowymi wyzwaniami, nawet Kiana, przekonana, że mama po nią wróci – niedługo zrozumie, że życie nie zawsze umożliwia realizowanie pierwotnych planów. „Nienauczalni” to książka przepełniona humorem, ciekawa z perspektywy młodych odbiorców i przekazująca cenne wartości.
Wśród innych
Kierunek rozwoju fabuły tej powieści całkiem łatwo przewidzieć, przypomina bowiem scenariusze filmów familijnych. Gordon Korman zresztą zaskakiwać puentą wcale nie ma ochoty, chociaż i tak dostarczy swoim młodym czytelnikom sporo emocji. „Nienauczalni” to historia rozpisana na wiele głosów – mimo to krótka. Wszystko zaczyna się z chwilą, gdy Kiana przybywa do nowej szkoły w Greenwich. Ma tu spędzić kilka tygodni (i nie narobić sobie zaległości w nauce): w sam raz na czas, kiedy jej mama pracuje na planie w Kalifornii. U ojca i „macoszydła” dziewczynka może nie czuje się najlepiej, ale przynajmniej może się pocieszać tymczasowością planu: jej męka szybko się skończy, Kiana nie musi zatem przejmować się drobnymi niedogodnościami. A ponieważ w szkole nie udaje jej się zapisać na zajęcia, podąża do pierwszej klasy, do jakiej zostaje przypadkiem skierowana. Tak trafia do grona „nienauczalnych”, tych, których nauczyciele ignorują i którzy nie nadają się do szkolnego życia. Są tu dzieci z rozmaitymi zaburzeniami i problemami. Jedne nie potrafią się skupić, inne mają kłopoty z czytaniem lub pohamowaniem ataków agresji, jeszcze inne są zmęczone pracą i przestają przyswajać wiadomości z wyczerpania. Każdy ma swoją historię: pewien chłopiec codziennie wozi babcię do domu starców (i odbiera wieczorem), ktoś robił karierę w futbolu, ale przez kontuzję musi przeczekać rok. Kiana stopniowo dowiaduje się, kto jest kim – i czego może dokonać. Sama niespecjalnie afiszuje się ze swoimi dramatami, dobrze czuje się wśród „dziwaków” i nawet dostrzega ich potencjał. Nienauczalnymi opiekuje się pan Kermit – dla niego to też zesłanie. Nauczyciel, który w przeszłości popadł w poważny konflikt ze swoim przełożonym, został skazany na klasę, która nie daje żadnych nadziei – musi tu tylko przeczekać do emerytury. Chyba że ktoś zechce mu zaszkodzić. Wtedy sprawa jest banalna: jeśli nienauczalni nie zdadzą testu, pan Kermit będzie musiał poszukać sobie innego zajęcia, co wydaje się w jego wieku i z jego przeszłością niemożliwe. Nagle okazuje się, że jest o co walczyć i – porzucić wygodne nawyki.
Jeden temat – ważny dla odbiorców „Nienauczalnych” – to budowanie się tożsamości w obrębie klasy. Dzieciaki, które pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego, dowiadują się, jak to jest stanąć w obronie kogoś, kto dyskretnie się o nie troszczył – nabierają pewności siebie i siły w walce z tymi, którzy skazali ich na wegetowanie w klasie bez perspektyw. W dodatku każdy może wykorzystać własne talenty (a tych uczniowie z klasy nienauczalnych nie są pozbawieni) do wygrania sprawy skazanej na niepowodzenie. Pojawia się tu przyjaźń, zaufanie i umiejętność dotarcia do tych najbardziej odsuniętych na margines. Ale poza tym niemal każdy boryka się z własnymi domowymi wyzwaniami, nawet Kiana, przekonana, że mama po nią wróci – niedługo zrozumie, że życie nie zawsze umożliwia realizowanie pierwotnych planów. „Nienauczalni” to książka przepełniona humorem, ciekawa z perspektywy młodych odbiorców i przekazująca cenne wartości.
sobota, 25 stycznia 2020
Piotr Marecki, Tomasz Tdc Cieślewicz: Oni migają tymi kolorami w sposób profesjonalny. Narodziny gamedevu z ducha demosceny w Polsce
Ha!art, Kraków 2020.
Stare komputery
Tomasz Tdc Cieślewicz ma sporo do opowiedzenia o pierwszych grach komputerowych w Polsce, narodzinach demosceny i o gamedevie. Nic dziwnego: jeszcze jako nastolatek zafascynowany postępem techniki trafił do prężnie rozwijającej się firmy, która umożliwiła mu realizację marzeń i pracę przy przygotowywaniu gier. Uczył się od najlepszych i jednocześnie kolejne wyzwania pozwoliły mu na podnoszenie kwalifikacji. Uczestniczył również w spotkaniach i życiu towarzyskim ówczesnych „nerdów”. Teraz opowiada w wywiadzie rzece o kulisach pracy na pierwszych komputerach dostępnych zwykłym użytkownikom. „Oni migają tymi kolorami w sposób profesjonalny” to wywiad, jaki z Cieślewiczem przeprowadza Piotr Marecki – wywiad przypominający formą luźną rozmowę, ale pełen ciekawostek i wiadomości, jakich zwykli odbiorcy nie mają. Na potrzeby tej książki trzeba się przenieść do rzeczywistości lat 80. i 90. XX wieku – ci, którzy jako dzieci fascynowali się pierwszymi komputerami i grami będą bardzo usatysfakcjonowani lekturą, podobnie zresztą jak ci odbiorcy, których interesuje rozwój informatyki w Polsce. Tu otrzymają dostęp za kulisy powstawania gier i całego środowiska komputerowego. Tomasz Tdc Cieślewicz wymienia swoich mistrzów i osoby, bez których nie obyła się żadna gra, podaje nazwiska najlepszych grafików czy twórców muzyki – oddaje im w ten sposób hołd, ale też uświadamia czytelnikom, jaką pracę wykonywali w czasach, gdy gry nie były jeszcze produktami medialnymi. Charakteryzuje środowisko, pozwala na wejście w świat pierwszych informatyków czy programistów.
Osobną kwestię stanowi tu opowieść o prawach autorskich i o kopiowaniu kaset z grami. Autorzy przywołują urządzenia pozwalające na jednoczesne przegrywanie gry na wiele nośników, analizują też proces początków walki z piractwem – i uświadamiania społeczeństwu, czym jest piractwo w zakresie gier komputerowych. Jedna rzecz to kupowanie gier z legalnych źródeł, druga – podejście samych twórców. Ci wielokrotnie korzystali z dorobku innych, przejmowali czyjąś pracę, żeby ją udoskonalić i wzbogacić o własne pomysły – nierzadko dopiero z takich hybryd powstawały prace, które zachwycały szerokie grono odbiorców. Cieślewicz czasami przywołuje konkretne tytuły (starzy gracze z pewnością nie pozostaną obojętni na te wzmianki oraz printscreeny), pozwala przypomnieć sobie o ulubionych rozrywkach. Przedstawia historię niektórych gier i prowadzi do emocjonalnych reakcji czytelników. Oprócz tego zajmuje się oczywiście i sprzętami – ma dla czytelników całkiem sporo anegdot związanych z konkretnymi markami i tłumaczy, w jaki sposób dokonywało się wyborów między ZX Spectrum, Atari czy Commodore i na co pozwalały kolejne maszyny. Komputery traktuje się tu w opowieści z wielkim sentymentem – to początek niezwykłej drogi, dzisiaj trudnej do zrozumienia przez młodsze pokolenia. „Oni migają tymi kolorami w sposób profesjonalny” to książka bardzo ciekawa i nawet nie będzie w niej przeszkadzać fakt, że czasami dość hermetyczna – kiedy autorzy wpadają w żargon i posługują się sformułowaniami nieczytelnymi dla ogółu. Warto przejść przez tę lekturę – zwłaszcza jeśli należało się do grupy wyznawców jednego ze starych komputerów i chciałoby się przypomnieć stare, dobre czasy.
Stare komputery
Tomasz Tdc Cieślewicz ma sporo do opowiedzenia o pierwszych grach komputerowych w Polsce, narodzinach demosceny i o gamedevie. Nic dziwnego: jeszcze jako nastolatek zafascynowany postępem techniki trafił do prężnie rozwijającej się firmy, która umożliwiła mu realizację marzeń i pracę przy przygotowywaniu gier. Uczył się od najlepszych i jednocześnie kolejne wyzwania pozwoliły mu na podnoszenie kwalifikacji. Uczestniczył również w spotkaniach i życiu towarzyskim ówczesnych „nerdów”. Teraz opowiada w wywiadzie rzece o kulisach pracy na pierwszych komputerach dostępnych zwykłym użytkownikom. „Oni migają tymi kolorami w sposób profesjonalny” to wywiad, jaki z Cieślewiczem przeprowadza Piotr Marecki – wywiad przypominający formą luźną rozmowę, ale pełen ciekawostek i wiadomości, jakich zwykli odbiorcy nie mają. Na potrzeby tej książki trzeba się przenieść do rzeczywistości lat 80. i 90. XX wieku – ci, którzy jako dzieci fascynowali się pierwszymi komputerami i grami będą bardzo usatysfakcjonowani lekturą, podobnie zresztą jak ci odbiorcy, których interesuje rozwój informatyki w Polsce. Tu otrzymają dostęp za kulisy powstawania gier i całego środowiska komputerowego. Tomasz Tdc Cieślewicz wymienia swoich mistrzów i osoby, bez których nie obyła się żadna gra, podaje nazwiska najlepszych grafików czy twórców muzyki – oddaje im w ten sposób hołd, ale też uświadamia czytelnikom, jaką pracę wykonywali w czasach, gdy gry nie były jeszcze produktami medialnymi. Charakteryzuje środowisko, pozwala na wejście w świat pierwszych informatyków czy programistów.
Osobną kwestię stanowi tu opowieść o prawach autorskich i o kopiowaniu kaset z grami. Autorzy przywołują urządzenia pozwalające na jednoczesne przegrywanie gry na wiele nośników, analizują też proces początków walki z piractwem – i uświadamiania społeczeństwu, czym jest piractwo w zakresie gier komputerowych. Jedna rzecz to kupowanie gier z legalnych źródeł, druga – podejście samych twórców. Ci wielokrotnie korzystali z dorobku innych, przejmowali czyjąś pracę, żeby ją udoskonalić i wzbogacić o własne pomysły – nierzadko dopiero z takich hybryd powstawały prace, które zachwycały szerokie grono odbiorców. Cieślewicz czasami przywołuje konkretne tytuły (starzy gracze z pewnością nie pozostaną obojętni na te wzmianki oraz printscreeny), pozwala przypomnieć sobie o ulubionych rozrywkach. Przedstawia historię niektórych gier i prowadzi do emocjonalnych reakcji czytelników. Oprócz tego zajmuje się oczywiście i sprzętami – ma dla czytelników całkiem sporo anegdot związanych z konkretnymi markami i tłumaczy, w jaki sposób dokonywało się wyborów między ZX Spectrum, Atari czy Commodore i na co pozwalały kolejne maszyny. Komputery traktuje się tu w opowieści z wielkim sentymentem – to początek niezwykłej drogi, dzisiaj trudnej do zrozumienia przez młodsze pokolenia. „Oni migają tymi kolorami w sposób profesjonalny” to książka bardzo ciekawa i nawet nie będzie w niej przeszkadzać fakt, że czasami dość hermetyczna – kiedy autorzy wpadają w żargon i posługują się sformułowaniami nieczytelnymi dla ogółu. Warto przejść przez tę lekturę – zwłaszcza jeśli należało się do grupy wyznawców jednego ze starych komputerów i chciałoby się przypomnieć stare, dobre czasy.
piątek, 24 stycznia 2020
Michał R. Wiśniewski: Wszyscy jesteśmy cyborgami
Czarne, Wołowiec 2019.
Przegląd cyfrowy
Michał R. Wiśniewski prowadzi opowieść dotyczącą przemian internetowych i tego, co obserwować mogli internauci na przestrzeni ostatnich dekad. Funduje czytelnikom podróż w czasie i przegląd tego, co im znane – bo bezpośrednio doświadczane. Dlatego też trafi przede wszystkim do odbiorców, którzy dzisiaj mają ponad trzydzieści lat – młodszym z kolei pokaże, jak wyglądał internet u zarania powszechnej dostępności. Prześledzi wpływ Sieci na popkulturę i pośrednio na zwykłych użytkowników. „Wszyscy jesteśmy cyborgami” to narracyjny popis wysokiej klasy, zestaw esejów na tematy bliskie, a jednak już często egzotyczne. Pokazuje Michał R. Wiśniewski, jak przenosiła się informacja, jak kształtowały się społeczeństwa cyfrowe. Odnotowuje kolejne zjawiska – między innymi platformy blogowe – sprawdza, co dały odbiorcom i w jaki sposób wpłynęły na ich odbieranie postępu. Napomyka o pomysłach realizowanych przez kolejne pokolenia i tłumaczy, co atrakcyjnego jest w modnych aktualnie zachowaniach. Oczywiście nie analizuje wszystkich zjawisk związanych z internetem – jednak jest w stanie zaakcentować te, które kształtowały zbiorową mentalność. Rejestruje istnienie memów i portali społecznościowych, odwołuje się do konsekwencji ich powszechnego stosowania. Jest w stanie też omówić związki przyczynowo-skutkowe w przypadku mniej popularnych a jednak istotnych w rozwoju internetu motywów. Dla czytelników będzie przewodnikiem po tym, co w internecie wartościowe i ciekawe, albo przynajmniej niezwykłe z socjologicznego punktu widzenia.
Cechą charakterystyczną tej książki jest gawędziarstwo przy jednoczesnym wysokim profesjonalizmie. Wiśniewski nie jest tylko obserwatorem internetu – rozumie go w pełni i potrafi przełożyć na wiadomości cenne dla odbiorców. Uczestniczy w sieciowych przemianach, ale zachowuje do nich dystans tak, by móc poprowadzić popularnonaukową opowieść poświęconą internautom i ich potrzebom. Ciekawym aspektem tomu staje się przekładanie kodów internetowych na książki i filmy przeznaczone dla masowej publiczności – pojawi się tu i pierwsza powieść wykorzystująca obecność w Sieci, i film, w którym bohaterowie poznają się przez internet. Michał R. Wiśniewski nie sprawdza każdego tropu, skupia się jedynie na tych o przełomowym charakterze – dzięki czemu nie zanudzi czytelników, a pozostawi nawet lekki niedosyt. Pisze bardzo swobodnie i styl jego opowieści przypadnie do gustu odbiorcom bez względu na ich stosunek do prezentowanych zjawisk. Internet jako zjawisko kulturowe zyskuje tu naprawdę dobry zestaw interpretacji i odczytań. Michał R. Wiśniewski nie tylko odnotowuje konkretne wydarzenia czy zachowania internautów – wie, jak umieścić je w szerszym społecznym kontekście, radzi sobie równie dobrze z omawianiem przyczyn jak i efektów działań w Sieci. Nie traktuje internetu bałwochwalczo, w ogóle ocen unika. Na prywatność pozwala sobie tylko od czasu do czasu, gdy odwołuje się do własnych doświadczeń albo gdy wprowadza luźniejsze uwagi o podłożu autobiograficznym – tak, by jeszcze bardziej zaintrygować odbiorców. „Wszyscy jesteśmy cyborgami” to bardzo ciekawa publikacja kulturoznawcza, nie tylko świetnie napisana, ale jeszcze starannie obmyślona. Pozwala na przetrawienie internetowych zdobyczy i zachowanie tego, co ulotne.
Przegląd cyfrowy
Michał R. Wiśniewski prowadzi opowieść dotyczącą przemian internetowych i tego, co obserwować mogli internauci na przestrzeni ostatnich dekad. Funduje czytelnikom podróż w czasie i przegląd tego, co im znane – bo bezpośrednio doświadczane. Dlatego też trafi przede wszystkim do odbiorców, którzy dzisiaj mają ponad trzydzieści lat – młodszym z kolei pokaże, jak wyglądał internet u zarania powszechnej dostępności. Prześledzi wpływ Sieci na popkulturę i pośrednio na zwykłych użytkowników. „Wszyscy jesteśmy cyborgami” to narracyjny popis wysokiej klasy, zestaw esejów na tematy bliskie, a jednak już często egzotyczne. Pokazuje Michał R. Wiśniewski, jak przenosiła się informacja, jak kształtowały się społeczeństwa cyfrowe. Odnotowuje kolejne zjawiska – między innymi platformy blogowe – sprawdza, co dały odbiorcom i w jaki sposób wpłynęły na ich odbieranie postępu. Napomyka o pomysłach realizowanych przez kolejne pokolenia i tłumaczy, co atrakcyjnego jest w modnych aktualnie zachowaniach. Oczywiście nie analizuje wszystkich zjawisk związanych z internetem – jednak jest w stanie zaakcentować te, które kształtowały zbiorową mentalność. Rejestruje istnienie memów i portali społecznościowych, odwołuje się do konsekwencji ich powszechnego stosowania. Jest w stanie też omówić związki przyczynowo-skutkowe w przypadku mniej popularnych a jednak istotnych w rozwoju internetu motywów. Dla czytelników będzie przewodnikiem po tym, co w internecie wartościowe i ciekawe, albo przynajmniej niezwykłe z socjologicznego punktu widzenia.
Cechą charakterystyczną tej książki jest gawędziarstwo przy jednoczesnym wysokim profesjonalizmie. Wiśniewski nie jest tylko obserwatorem internetu – rozumie go w pełni i potrafi przełożyć na wiadomości cenne dla odbiorców. Uczestniczy w sieciowych przemianach, ale zachowuje do nich dystans tak, by móc poprowadzić popularnonaukową opowieść poświęconą internautom i ich potrzebom. Ciekawym aspektem tomu staje się przekładanie kodów internetowych na książki i filmy przeznaczone dla masowej publiczności – pojawi się tu i pierwsza powieść wykorzystująca obecność w Sieci, i film, w którym bohaterowie poznają się przez internet. Michał R. Wiśniewski nie sprawdza każdego tropu, skupia się jedynie na tych o przełomowym charakterze – dzięki czemu nie zanudzi czytelników, a pozostawi nawet lekki niedosyt. Pisze bardzo swobodnie i styl jego opowieści przypadnie do gustu odbiorcom bez względu na ich stosunek do prezentowanych zjawisk. Internet jako zjawisko kulturowe zyskuje tu naprawdę dobry zestaw interpretacji i odczytań. Michał R. Wiśniewski nie tylko odnotowuje konkretne wydarzenia czy zachowania internautów – wie, jak umieścić je w szerszym społecznym kontekście, radzi sobie równie dobrze z omawianiem przyczyn jak i efektów działań w Sieci. Nie traktuje internetu bałwochwalczo, w ogóle ocen unika. Na prywatność pozwala sobie tylko od czasu do czasu, gdy odwołuje się do własnych doświadczeń albo gdy wprowadza luźniejsze uwagi o podłożu autobiograficznym – tak, by jeszcze bardziej zaintrygować odbiorców. „Wszyscy jesteśmy cyborgami” to bardzo ciekawa publikacja kulturoznawcza, nie tylko świetnie napisana, ale jeszcze starannie obmyślona. Pozwala na przetrawienie internetowych zdobyczy i zachowanie tego, co ulotne.
czwartek, 23 stycznia 2020
Piotr Szarota: Paryż 1938
Iskry, Warszawa 2019.
Miasto
Sprawdziła się ta formuła, więc Piotr Szarota podąża za ciosem i proponuje czytelnikom przegląd wydarzeń kulturalno-społecznych z Paryża z 1938 roku. Rytm książki „Paryż 1938” wyznaczają kolejne miesiące – a autor bez fabularyzowania zajmuje się tym, co stało się w kręgach artystycznej bohemy, wśród filozofów, uczonych, aktorów i twórców. Sprawdza nastroje społeczne i konfrontuje je z zestawem wydarzeń, które rzutowały na życiowe wybory bohaterów opowieści. Żeby odrobinę ograniczyć chaos, autor na początku wprowadza listę postaci. Przywołuje skrótowe (ograniczone do kilku wersów) życiorysy z uwzględnieniem informacji, ile lat mają w omawianym roku i dlaczego znalazły się w Paryżu. Bo są tu przedstawiciele nie tylko różnych zawodów, ale też różnych narodowości, między innymi Francuzi, Polacy czy Rosjanie. Nie mają w zasadzie wspólnej płaszczyzny działań – opowieść nie dotyczy przecież pracy nad konkretnymi dziełami, a ogólnego kontekstu, rzeczywistości Paryża w przededniu wojny.
Piotr Szarota naświetla nastroje i działania z kolejnych miesięcy. Nie prowadzi linearnych opowieści poświęconych bohaterom – raczej wykorzystuje ich jako tło, jeśli ktoś akurat przewija się przez Paryż, pojawia się tu z powodów osobistych czy zawodowych, a do tego robi coś zasługującego na uwagę z perspektywy czasu – trafi do relacji, Tyle że „jego” wątek urwie się z upływem miesiąca – i niekoniecznie pojawi się w kolejnej części. Jeśli po drodze stanie się coś bardziej istotnego, Piotr Szarota przerzuci się na inną relację. Będzie próbował odtworzyć powody, dla których część bohaterów do Paryża trafiła – i decyzje polityczne prowadzące do konkretnych rozwiązań biograficznych. Pokaże, skąd wzięły się w Paryżu niektóre grupy twórców i co w ten sposób chciały uzyskać. Tu właściwym bohaterem książki jest sam Paryż – Szarota zajmuje się odtwarzaniem klimatu i przemian społecznych, rejestruje reakcje mieszkańców czy przybyszy. Wykorzystuje wyzwania związane z wojennym czasem, trudności w codziennej egzystencji, niepokoje oraz wątpliwości. Tworzy esej – rozbudowany i uporządkowany ze względu na czas, ale kompletnie nieprzewidywalny w ramach ludzkich losów. Udaje mu się dzięki temu przekonać czytelników do sprawdzania historii miejsca. Jego opowieść jest zupełnie inna niż ta z podręczników – Piotr Szarota nie zamierza bowiem analizować wydarzeń przez pryzmat związków przyczynowo-skutkowych; pokazuje chętniej za to, jak wpływały one na indywidualne wybory osób wybitnych, jednostek, które zaistniały w zbiorowej świadomości. „Paryż 1938” to książka obszerna i pozwalająca czytelnikom na proste sprawdzenie kontekstu.
Piotr Szarota stawia na styl obiektywny i pozbawiony oceniania, jest przewodnikiem po historii miejsca. A i tak interesuje go najbardziej zestaw relacji międzyludzkich, możliwość sprawdzania wzajemnych wpływów i znajomości. Autor zaspokaja ciekawość czytelników przez nawiązania do znajomości dziejów – i przez zderzanie wielkich biografii. W efekcie „Paryż 1938” to publikacja dla dociekliwych i ceniących sobie nietypowe sposoby porządkowania wiadomości.
Miasto
Sprawdziła się ta formuła, więc Piotr Szarota podąża za ciosem i proponuje czytelnikom przegląd wydarzeń kulturalno-społecznych z Paryża z 1938 roku. Rytm książki „Paryż 1938” wyznaczają kolejne miesiące – a autor bez fabularyzowania zajmuje się tym, co stało się w kręgach artystycznej bohemy, wśród filozofów, uczonych, aktorów i twórców. Sprawdza nastroje społeczne i konfrontuje je z zestawem wydarzeń, które rzutowały na życiowe wybory bohaterów opowieści. Żeby odrobinę ograniczyć chaos, autor na początku wprowadza listę postaci. Przywołuje skrótowe (ograniczone do kilku wersów) życiorysy z uwzględnieniem informacji, ile lat mają w omawianym roku i dlaczego znalazły się w Paryżu. Bo są tu przedstawiciele nie tylko różnych zawodów, ale też różnych narodowości, między innymi Francuzi, Polacy czy Rosjanie. Nie mają w zasadzie wspólnej płaszczyzny działań – opowieść nie dotyczy przecież pracy nad konkretnymi dziełami, a ogólnego kontekstu, rzeczywistości Paryża w przededniu wojny.
Piotr Szarota naświetla nastroje i działania z kolejnych miesięcy. Nie prowadzi linearnych opowieści poświęconych bohaterom – raczej wykorzystuje ich jako tło, jeśli ktoś akurat przewija się przez Paryż, pojawia się tu z powodów osobistych czy zawodowych, a do tego robi coś zasługującego na uwagę z perspektywy czasu – trafi do relacji, Tyle że „jego” wątek urwie się z upływem miesiąca – i niekoniecznie pojawi się w kolejnej części. Jeśli po drodze stanie się coś bardziej istotnego, Piotr Szarota przerzuci się na inną relację. Będzie próbował odtworzyć powody, dla których część bohaterów do Paryża trafiła – i decyzje polityczne prowadzące do konkretnych rozwiązań biograficznych. Pokaże, skąd wzięły się w Paryżu niektóre grupy twórców i co w ten sposób chciały uzyskać. Tu właściwym bohaterem książki jest sam Paryż – Szarota zajmuje się odtwarzaniem klimatu i przemian społecznych, rejestruje reakcje mieszkańców czy przybyszy. Wykorzystuje wyzwania związane z wojennym czasem, trudności w codziennej egzystencji, niepokoje oraz wątpliwości. Tworzy esej – rozbudowany i uporządkowany ze względu na czas, ale kompletnie nieprzewidywalny w ramach ludzkich losów. Udaje mu się dzięki temu przekonać czytelników do sprawdzania historii miejsca. Jego opowieść jest zupełnie inna niż ta z podręczników – Piotr Szarota nie zamierza bowiem analizować wydarzeń przez pryzmat związków przyczynowo-skutkowych; pokazuje chętniej za to, jak wpływały one na indywidualne wybory osób wybitnych, jednostek, które zaistniały w zbiorowej świadomości. „Paryż 1938” to książka obszerna i pozwalająca czytelnikom na proste sprawdzenie kontekstu.
Piotr Szarota stawia na styl obiektywny i pozbawiony oceniania, jest przewodnikiem po historii miejsca. A i tak interesuje go najbardziej zestaw relacji międzyludzkich, możliwość sprawdzania wzajemnych wpływów i znajomości. Autor zaspokaja ciekawość czytelników przez nawiązania do znajomości dziejów – i przez zderzanie wielkich biografii. W efekcie „Paryż 1938” to publikacja dla dociekliwych i ceniących sobie nietypowe sposoby porządkowania wiadomości.
środa, 22 stycznia 2020
Stephanie Land: Sprzątaczka
Czarne, Wołowiec 2019.
Motywacja
Stephanie Land przerabia lekcję dotyczącą bezpieczeństwa najbliższych. To ze względu na swoją małą córeczkę jest w stanie dokonywać rzeczy niemożliwych. Boryka się z biedą, ma problemy finansowe do tego stopnia, że czasami musi korzystać z noclegowni dla bezdomnych, a poza tym – imać się najpodlejszych zajęć, żeby przetrwać. Chce zapewnić dziecku dobre warunki życia, jednak ma to swoją cenę. Jeśli dziewczynka rozchoruje się od czarnej pleśni obecnej w mieszkaniu, kobieta musi stanąć na głowie, żeby zdobyć lepsze lokum. Nie może liczyć na wsparcie rodziny ani ojca dziecka (i kolejnych partnerów) – każdy ma swoje finansowe zmartwienia i nikt nie kwapi się do tego, by przyjść z pomocą czy choćby zdjąć z głowy Stephanie jeden z problemów. „Sprzątaczka” nie jest jednak książką złożoną z narzekań i utyskiwań. Kobieta zakasuje rękawy i przystępuje do pracy ponad siły – zajęcia nieprzynoszącego chluby (przynajmniej w oczach większej części społeczeństwa), za to zapewniającego stabilność finansową. Stephanie Land porzuca ambicje i marzenia – zatrudnia się jako sprzątaczka. Na początku korzysta z programów pozwalających bezdomnym wyjść z biedy – ale wie, jak oszczędzać i jak nie stracić szansy na lepsze jutro. Haruje ciężej niż inni, żeby tylko nie wracać do nędzy. Bardzo rzadko decyduje się na drobne przyjemności dla córki – stara się, by małej niczego nie brakowało, nawet jeśli sama miałaby przy tym zacisnąć pasa. Z czasem Stephanie przekonuje się, że ciężka praca przynosi efekty – i że nie musi wiązać się z jedną firmą. Jako coraz lepiej wykwalifikowana sprzątaczka, może przebierać w ofertach, a nawet piąć się po szczeblach kariery – trafiać do coraz lepszych pracodawców, aż w końcu – założyć własną firmę.
Opowiada autorka o kulisach pracy sprzątaczki. Przypomina sobie najtrudniejsze momenty i wyzwania związane ze sprzątaniem cudzych domów, tłumaczy, jak przez rodzaj zaśmiecenia pomieszczeń może wyczytywać informacje o właścicielach. Na nikim się nie wyżywa, dba o anonimowość tych, którzy jej zaufali – jednak zdradza czytelnikom ciekawostki, na które sami by nie wpadli. Wiadomości z pierwszej ręki przekuwa na barwną historię. Temat sprzątania domów innych – i buntu organizmu, który przecież ma ograniczoną wytrzymałość – to jeden z aspektów tomu „Sprzątaczka”. Stephanie Land wie doskonale, że musi czytelnikom podsunąć coś osobistego, decyduje się zatem na ujawnianie szczegółów z prywatnego życia. Wyjaśnia, dlaczego rodzina nie może jej pomóc – i kto najbardziej wpływał na podejmowane przez nią decyzje. Omawia swoje związki, chociaż nie ma w nich powodów do radości: jeden z mężczyzn okazuje się domowym tyranem, inny – znęca się psychicznie. Nawet jeśli Stephanie Land potrzebuje materialnego wsparcia, nie jest w stanie znieść pewnych zachowań – uczy tym samym czytelniczki poczucia własnej wartości i godności. Własnym przykładem udowadnia, że z każdej sytuacji da się wyjść – tyle tylko, że nie zawsze jest to proste. Jest „Sprzątaczka” książką, której akcja wydaje się jak z warsztatów kreatywnego pisania – pojawia się nawet nieoczekiwany punkt zwrotny w losach Stephanie i jej córki. Autorka ma tendencje do drobiazgowego analizowania każdego życiowego przystanku – ale to nie będzie odbiorcom przeszkadzać.
Motywacja
Stephanie Land przerabia lekcję dotyczącą bezpieczeństwa najbliższych. To ze względu na swoją małą córeczkę jest w stanie dokonywać rzeczy niemożliwych. Boryka się z biedą, ma problemy finansowe do tego stopnia, że czasami musi korzystać z noclegowni dla bezdomnych, a poza tym – imać się najpodlejszych zajęć, żeby przetrwać. Chce zapewnić dziecku dobre warunki życia, jednak ma to swoją cenę. Jeśli dziewczynka rozchoruje się od czarnej pleśni obecnej w mieszkaniu, kobieta musi stanąć na głowie, żeby zdobyć lepsze lokum. Nie może liczyć na wsparcie rodziny ani ojca dziecka (i kolejnych partnerów) – każdy ma swoje finansowe zmartwienia i nikt nie kwapi się do tego, by przyjść z pomocą czy choćby zdjąć z głowy Stephanie jeden z problemów. „Sprzątaczka” nie jest jednak książką złożoną z narzekań i utyskiwań. Kobieta zakasuje rękawy i przystępuje do pracy ponad siły – zajęcia nieprzynoszącego chluby (przynajmniej w oczach większej części społeczeństwa), za to zapewniającego stabilność finansową. Stephanie Land porzuca ambicje i marzenia – zatrudnia się jako sprzątaczka. Na początku korzysta z programów pozwalających bezdomnym wyjść z biedy – ale wie, jak oszczędzać i jak nie stracić szansy na lepsze jutro. Haruje ciężej niż inni, żeby tylko nie wracać do nędzy. Bardzo rzadko decyduje się na drobne przyjemności dla córki – stara się, by małej niczego nie brakowało, nawet jeśli sama miałaby przy tym zacisnąć pasa. Z czasem Stephanie przekonuje się, że ciężka praca przynosi efekty – i że nie musi wiązać się z jedną firmą. Jako coraz lepiej wykwalifikowana sprzątaczka, może przebierać w ofertach, a nawet piąć się po szczeblach kariery – trafiać do coraz lepszych pracodawców, aż w końcu – założyć własną firmę.
Opowiada autorka o kulisach pracy sprzątaczki. Przypomina sobie najtrudniejsze momenty i wyzwania związane ze sprzątaniem cudzych domów, tłumaczy, jak przez rodzaj zaśmiecenia pomieszczeń może wyczytywać informacje o właścicielach. Na nikim się nie wyżywa, dba o anonimowość tych, którzy jej zaufali – jednak zdradza czytelnikom ciekawostki, na które sami by nie wpadli. Wiadomości z pierwszej ręki przekuwa na barwną historię. Temat sprzątania domów innych – i buntu organizmu, który przecież ma ograniczoną wytrzymałość – to jeden z aspektów tomu „Sprzątaczka”. Stephanie Land wie doskonale, że musi czytelnikom podsunąć coś osobistego, decyduje się zatem na ujawnianie szczegółów z prywatnego życia. Wyjaśnia, dlaczego rodzina nie może jej pomóc – i kto najbardziej wpływał na podejmowane przez nią decyzje. Omawia swoje związki, chociaż nie ma w nich powodów do radości: jeden z mężczyzn okazuje się domowym tyranem, inny – znęca się psychicznie. Nawet jeśli Stephanie Land potrzebuje materialnego wsparcia, nie jest w stanie znieść pewnych zachowań – uczy tym samym czytelniczki poczucia własnej wartości i godności. Własnym przykładem udowadnia, że z każdej sytuacji da się wyjść – tyle tylko, że nie zawsze jest to proste. Jest „Sprzątaczka” książką, której akcja wydaje się jak z warsztatów kreatywnego pisania – pojawia się nawet nieoczekiwany punkt zwrotny w losach Stephanie i jej córki. Autorka ma tendencje do drobiazgowego analizowania każdego życiowego przystanku – ale to nie będzie odbiorcom przeszkadzać.
wtorek, 21 stycznia 2020
Kazimierz Kutz: Będzie skandal. Autoportret
Znak, Kraków 2019.
Opowieści z przymrużeniem oka
Musiałby Kazimierz Kutz trafić do czytelników kompletnie pozbawionych poczucia humoru, żeby książką autobiograficzną „Będzie skandal” wywołać jakikolwiek skandal. To publikacja żartobliwa i napisana gawędziarsko oraz prześmiewczo – pełna drobnych flirtów, romansów i zauroczeń, a także – czasami – mocnych słów. Kutz nie zajmuje się precyzyjnym odtwarzaniem własnego życiorysu, ucieka od porządkowania wydarzeń z autobiografii. Stawia na historię, którą będzie się dobrze czytać – wprowadzającą odbiorców w świat smaczków i anegdot z planów oraz z życia osobistego. Pewnych tematów unika, inne eksponuje nad miarę – tylko po to, żeby kupić odbiorców poczuciem humoru i umiejętnością dystansowania się od zwyczajnych spraw. „Będzie skandal” to dodatek do biografii reżysera – ale dodatek wypełniony dowcipami wysokiej próby i komizmem z życia wziętym. Nikt przy tej książce nudzić się nie będzie, bo też i Kutz na takie reakcje nie pozwoli. Opowiada czytelnikom o pracy nad kolejnymi filmami – rejestruje perypetie związane z decyzjami władz i z pracą z aktorami, przedstawia wydarzenia, których był świadkiem (a które potrafi znakomicie puentować). Jest gawędziarzem i showmanem – w tomie wybija się na pierwszy plan nie za sprawą uczestniczenia w kolejnych sytuacjach, ale – przez rodzaj wybranego komentarza. Wie, co zrobić, żeby podbić humor w opowieści, wyczuwa, kiedy może podkreślić puentę mocniejszym zwrotem. Eksponuje poczucie humoru i błyszczy jako komentator. Praca schodzi na dalszy plan, skoro liczą się najbardziej międzyludzkie relacje i scenki nieznaczące dla samych filmów.
W tomie „Będzie skandal. Autoportret” Kazimierz Kutz wykorzystuje ironiczne podejście do zawodu i do znajomości. Nie zamierza w żaden sposób narzekać na los, czasy, brak możliwości rozwoju czy rozmaite przeszkody na drodze do sławy – komponuje tę opowieść z żartów i z motywów, które jego samego śmieszyły. W ten sposób jawi się czytelnikom jako postać z dystansem do siebie i świata – i automatycznie budzi sympatię. Ucieka od polityki (chyba że akurat rzecz dotyczy zamierzchłych czasów i dyskusji z władzami), nie zajmuje się też przesadnie wyzwaniami związanymi z tworzeniem filmów – jeśli owe wyzwania nie brzmią wystarczająco malowniczo. Kutz wie, co zaciekawi odbiorców, zajmuje się w pierwszej kolejności zakulisowymi informacjami, scenkami, do których zwykli widzowie nie mieli dostępu. Ujawnia, jak wyglądało kształtowanie się niektórych zależności i znajomości na planie, czasami napomyka o konkretnych artystach i sposobach dotarcia do nich. Nie kreuje w książce siebie jako wielkiego reżysera, bardziej zależy mu chyba na etykietce dowcipnisia i eksponowaniu talentów literacko-gawędziarskich. Uzupełnia więc książką swoją biografię i dorobek artystyczny, nie może za to ich zastąpić. „Będzie skandal” to propozycja składająca się z międzyludzkich drobiazgów, z wyznań i komentarzy, które na pewno nie zrujnują reżyserowi reputacji i nie nadają się na obyczajowe wstrząsy rodem z portali brukowych. To książka dobrze napisana i przygotowana tak, by dać radość szerokiemu gronu odbiorców.
Opowieści z przymrużeniem oka
Musiałby Kazimierz Kutz trafić do czytelników kompletnie pozbawionych poczucia humoru, żeby książką autobiograficzną „Będzie skandal” wywołać jakikolwiek skandal. To publikacja żartobliwa i napisana gawędziarsko oraz prześmiewczo – pełna drobnych flirtów, romansów i zauroczeń, a także – czasami – mocnych słów. Kutz nie zajmuje się precyzyjnym odtwarzaniem własnego życiorysu, ucieka od porządkowania wydarzeń z autobiografii. Stawia na historię, którą będzie się dobrze czytać – wprowadzającą odbiorców w świat smaczków i anegdot z planów oraz z życia osobistego. Pewnych tematów unika, inne eksponuje nad miarę – tylko po to, żeby kupić odbiorców poczuciem humoru i umiejętnością dystansowania się od zwyczajnych spraw. „Będzie skandal” to dodatek do biografii reżysera – ale dodatek wypełniony dowcipami wysokiej próby i komizmem z życia wziętym. Nikt przy tej książce nudzić się nie będzie, bo też i Kutz na takie reakcje nie pozwoli. Opowiada czytelnikom o pracy nad kolejnymi filmami – rejestruje perypetie związane z decyzjami władz i z pracą z aktorami, przedstawia wydarzenia, których był świadkiem (a które potrafi znakomicie puentować). Jest gawędziarzem i showmanem – w tomie wybija się na pierwszy plan nie za sprawą uczestniczenia w kolejnych sytuacjach, ale – przez rodzaj wybranego komentarza. Wie, co zrobić, żeby podbić humor w opowieści, wyczuwa, kiedy może podkreślić puentę mocniejszym zwrotem. Eksponuje poczucie humoru i błyszczy jako komentator. Praca schodzi na dalszy plan, skoro liczą się najbardziej międzyludzkie relacje i scenki nieznaczące dla samych filmów.
W tomie „Będzie skandal. Autoportret” Kazimierz Kutz wykorzystuje ironiczne podejście do zawodu i do znajomości. Nie zamierza w żaden sposób narzekać na los, czasy, brak możliwości rozwoju czy rozmaite przeszkody na drodze do sławy – komponuje tę opowieść z żartów i z motywów, które jego samego śmieszyły. W ten sposób jawi się czytelnikom jako postać z dystansem do siebie i świata – i automatycznie budzi sympatię. Ucieka od polityki (chyba że akurat rzecz dotyczy zamierzchłych czasów i dyskusji z władzami), nie zajmuje się też przesadnie wyzwaniami związanymi z tworzeniem filmów – jeśli owe wyzwania nie brzmią wystarczająco malowniczo. Kutz wie, co zaciekawi odbiorców, zajmuje się w pierwszej kolejności zakulisowymi informacjami, scenkami, do których zwykli widzowie nie mieli dostępu. Ujawnia, jak wyglądało kształtowanie się niektórych zależności i znajomości na planie, czasami napomyka o konkretnych artystach i sposobach dotarcia do nich. Nie kreuje w książce siebie jako wielkiego reżysera, bardziej zależy mu chyba na etykietce dowcipnisia i eksponowaniu talentów literacko-gawędziarskich. Uzupełnia więc książką swoją biografię i dorobek artystyczny, nie może za to ich zastąpić. „Będzie skandal” to propozycja składająca się z międzyludzkich drobiazgów, z wyznań i komentarzy, które na pewno nie zrujnują reżyserowi reputacji i nie nadają się na obyczajowe wstrząsy rodem z portali brukowych. To książka dobrze napisana i przygotowana tak, by dać radość szerokiemu gronu odbiorców.
poniedziałek, 20 stycznia 2020
Dariusz Michalski: Starszy Pan B. Opowieść o Jeremim Przyborze
Iskry, Warszawa 2019.
Kabaret i życie
Jeremi Przybora wprawdzie bardziej intryguje odbiorców jako twórca Kabaretu Starszych Panów niż jako człowiek, którego życie zasługuje na odkrywanie – ale w serii biografii proponowanych przez Dariusza Michalskiego tej sylwetki brakowało. Po kilkunastu latach od wydania książki „Starszy Pan A” poświęconej Jerzemu Wasowskiemu, Michalski zdecydował się na „bliźniaczą” pozycję - „Starszy Pan B”. Opowieść o Jeremim Przyborze (taki podtytuł nosi zresztą potężny tom) jest spotkaniem nie tylko z życiorysowymi meandrami satyryka, ale też – z najlepszymi pomysłami piosenkowymi i kabaretowymi. Dariusz Michalski wybiera kolejne wątki z doświadczeń Przybory i rozpracowuje je w osobnych rozdziałach. Unika tworzenia wielkiej narracji, raczej skacze po tematach, sięgając po te najbardziej czytelników przyciągające. Ma to swoje źródło w istnieniu na rynku trzech tomów memuarów Przybory oraz jednej małej autobiograficznej książki napisanej wcześniej – nie ma sensu zatem prowadzenie opowieści o życiu, można skupiać się na dokonaniach i znajomościach, które przetrwały w pamięci potomnych. Dariusz Michalski decyduje się na rozdziały konkretne, poświęcone a to artystom, z którymi Przybora współpracował, a to partnerkom (dla Agnieszki Osieckiej i Alicji Wirth przeznacza najwięcej miejsca), a to dzieciom (Marta i Kot mimo wszystko zawsze pozostawali w cieniu). Bardzo często przechodzi w relacji od ludzi i życia do twórczości – przygląda się i Kabaretowi Starszych Panów, i divertimentom czy Teatrowi Niedużemu, adaptacjom historii dla dzieci (piosenki z „Piotrusia Pana”) i Eterkowi. Porządkuje, chociaż nie ma zamiaru przynosić czytelnikom pełnej opowieści, woli wybieranie tego, co najciekawsze i najbardziej urzekające z perspektywy widzów. Będzie zatem powracać do kabaretowych anegdot i do kulis powstawania sławnego programu, ale i do motywu pisania piosenek z Jerzym Wasowskim. Sięga do zapisków Przybory, do opinii aktorów i twórców o nim – ale też do opowieści Marii Wasowskiej. Wprowadza dość obszerne cytaty, tak, żeby sportretować Jeremiego Przyborę z różnych punktów widzenia, przypomina też najlepsze piosenki. Robi wiele, by odbiorcy mogli przypomnieć sobie klimat Kabaretu. Czasami wylicza zawartość niektórych programów Kabaretu, podpowiada, gdzie można znaleźć konkretne piosenki. Nie zamierza natomiast wyrównywać proporcji, wyraźnie przeważają motywy z KSP, po macoszemu są za to traktowane inne rodzaje twórczości. Nikomu nie będzie to przeszkadzać, zwłaszcza że Dariusz Michalski wie, jak zainteresować czytelników swoją książką.
Jeremi Przybora w tym tomie zostaje rozczytany na różne sposoby – i z uwzględnieniem rozmaitych form działalności scenicznej, estradowej, telewizyjnej czy radiowej. Michalski raczej unika oceniania, chociaż zdarza mu się przytaczać opinie na temat wybranych dzieł. Do Starszego Pana B czuje sympatię – przekłada się to na narrację, ale nie jest przeszkodą w śledzeniu opowieści. Ważne, że autor tomu nie poprzestaje na wiadomościach uzyskiwanych z pierwszej ręki i komentarze Przybory przeplata jeszcze dodatkami z różnych źródeł, sam też wie doskonale, o czym i o kim pisze. To sprawia, że „Starszy Pan B” to tom, który na rynku zagości na długo.
Kabaret i życie
Jeremi Przybora wprawdzie bardziej intryguje odbiorców jako twórca Kabaretu Starszych Panów niż jako człowiek, którego życie zasługuje na odkrywanie – ale w serii biografii proponowanych przez Dariusza Michalskiego tej sylwetki brakowało. Po kilkunastu latach od wydania książki „Starszy Pan A” poświęconej Jerzemu Wasowskiemu, Michalski zdecydował się na „bliźniaczą” pozycję - „Starszy Pan B”. Opowieść o Jeremim Przyborze (taki podtytuł nosi zresztą potężny tom) jest spotkaniem nie tylko z życiorysowymi meandrami satyryka, ale też – z najlepszymi pomysłami piosenkowymi i kabaretowymi. Dariusz Michalski wybiera kolejne wątki z doświadczeń Przybory i rozpracowuje je w osobnych rozdziałach. Unika tworzenia wielkiej narracji, raczej skacze po tematach, sięgając po te najbardziej czytelników przyciągające. Ma to swoje źródło w istnieniu na rynku trzech tomów memuarów Przybory oraz jednej małej autobiograficznej książki napisanej wcześniej – nie ma sensu zatem prowadzenie opowieści o życiu, można skupiać się na dokonaniach i znajomościach, które przetrwały w pamięci potomnych. Dariusz Michalski decyduje się na rozdziały konkretne, poświęcone a to artystom, z którymi Przybora współpracował, a to partnerkom (dla Agnieszki Osieckiej i Alicji Wirth przeznacza najwięcej miejsca), a to dzieciom (Marta i Kot mimo wszystko zawsze pozostawali w cieniu). Bardzo często przechodzi w relacji od ludzi i życia do twórczości – przygląda się i Kabaretowi Starszych Panów, i divertimentom czy Teatrowi Niedużemu, adaptacjom historii dla dzieci (piosenki z „Piotrusia Pana”) i Eterkowi. Porządkuje, chociaż nie ma zamiaru przynosić czytelnikom pełnej opowieści, woli wybieranie tego, co najciekawsze i najbardziej urzekające z perspektywy widzów. Będzie zatem powracać do kabaretowych anegdot i do kulis powstawania sławnego programu, ale i do motywu pisania piosenek z Jerzym Wasowskim. Sięga do zapisków Przybory, do opinii aktorów i twórców o nim – ale też do opowieści Marii Wasowskiej. Wprowadza dość obszerne cytaty, tak, żeby sportretować Jeremiego Przyborę z różnych punktów widzenia, przypomina też najlepsze piosenki. Robi wiele, by odbiorcy mogli przypomnieć sobie klimat Kabaretu. Czasami wylicza zawartość niektórych programów Kabaretu, podpowiada, gdzie można znaleźć konkretne piosenki. Nie zamierza natomiast wyrównywać proporcji, wyraźnie przeważają motywy z KSP, po macoszemu są za to traktowane inne rodzaje twórczości. Nikomu nie będzie to przeszkadzać, zwłaszcza że Dariusz Michalski wie, jak zainteresować czytelników swoją książką.
Jeremi Przybora w tym tomie zostaje rozczytany na różne sposoby – i z uwzględnieniem rozmaitych form działalności scenicznej, estradowej, telewizyjnej czy radiowej. Michalski raczej unika oceniania, chociaż zdarza mu się przytaczać opinie na temat wybranych dzieł. Do Starszego Pana B czuje sympatię – przekłada się to na narrację, ale nie jest przeszkodą w śledzeniu opowieści. Ważne, że autor tomu nie poprzestaje na wiadomościach uzyskiwanych z pierwszej ręki i komentarze Przybory przeplata jeszcze dodatkami z różnych źródeł, sam też wie doskonale, o czym i o kim pisze. To sprawia, że „Starszy Pan B” to tom, który na rynku zagości na długo.
niedziela, 19 stycznia 2020
Rachael Lippincott, Mikki Daughtry, Tobias Iaconis: Trzy kroki od siebie
Media Rodzina, Poznań 2019.
Choroba
Stella jest nastolatką, która ciężko pracuje, żeby inni zrozumieli, czym jest mukowiscydoza – i żeby pojęli, jak ważne jest odpowiednie leczenie. Dziewczyna przygotowuje nawet samodzielnie aplikacje dotyczące zażywania leków, żeby pomóc innym chorym. Nagrywa filmiki, w których pokazuje, jak żyć z mukowiscydozą, dzieli się swoim życiem prywatnym i codziennymi wyzwaniami – tak, że staje się niemal gwiazdą internetu. Nie należy do anonimowych postaci. W szpitalu czuje się jak w drugim domu: od dziecka jest tu stałym bywalcem, do tego stopnia, że teraz, jako nastolatka, w ogóle nie życzy sobie wsparcia rodziców przy kolejnej wizycie. Poradzi sobie. Z kolei Will – również chory na mukowiscydozę, a do tego jeszcze cierpiący na zakażenie lekoodporną bakterią – ma dość ciągłej opiekuńczości ze strony mamy. Poddawany kolejnym eksperymentalnym terapiom, z których żadna nie przynosi efektów, jest zmęczony. Chciałby wreszcie przez moment zwyczajnie pożyć – a nie podporządkowywać się zaleceniom lekarzy. Nastoletni chłopak realizuje swój młodzieńczy bunt przez odmawianie stosowania się do nakazów. I tak młodo umrze – może zatem przestać tracić czas na leczenie. Takiego podejścia Stella nie rozumie, dla Willa jednak to jej perfekcjonizm wydaje się nie do zaakceptowania. Oboje mają swoje powody, by zachowywać się tak, jak się zachowują – i oboje nie chcą o tym rozmawiać, do czytelników powieści „Trzy kroki od siebie” będzie należało rozszyfrowanie źródeł postaw. I w jednym, i w drugim przypadku rzecz opiera się o rodziców – tyle że Stella i Will mają skrajnie różne domowe wzorce i motywacje do działania.
Tych dwoje różni się od siebie tak bardzo, jak to tylko możliwe. W swoich oczach wzajemnie wypadają nastolatki najgorzej: nie chcą zrozumieć swoich racji ani zachowań, łatwo oceniają i krytykują w duchu. Tyle tylko, że czytelników nie da się w ten sposób zwieźć: odbiorcy od początku tomu „Trzy kroki od siebie” będą wiedzieć, że sytuacja zmierza w stronę romansu – tym bardziej skomplikowanego, że niemożliwego do zrealizowania. Bo trudno o budowanie bliskości, jeśli nie wolno zbliżyć się do ukochanej osoby na mniej niż trzy kroki. A to odległość „bezpieczna” - żeby Stella nie zaraziła się groźną bakterią. Autorzy książki (i scenariusza do filmu) postawili na proste wzruszenia i sentymentalizm. Wykorzystali boom na historie o chorobach, który zaistniał z sukcesem „Jeśli zostanę” (Gayle Forman) oraz „Gwiazd naszych wina” (John Green) – i tworzą opowieść raczej wtórną wobec tamtych, a na pewno mniej skomplikowaną fabularnie. Odbiorców zaintryguje przede wszystkim, jak młodzieży uda się omijać zakazy i nakazy wygłaszane przez pielęgniarki oraz rodziców – bo chociaż niektórych wskazówek zbagatelizować nie wolno, miłość ma swoje prawa. Finał wydaje się znany, ale też nie dla finału książkę się czyta – a dla samego śledzenia drogi do niego. Stella i Will rzucają nowe światło na codzienne problemy i wyzwania, pokazują odbiorcom, że czasami warto z dystansem spojrzeć na własne zmartwienia. To książka dla nastolatków, starszych czytelników może znużyć przewidywalnością i jednokierunkowością wysiłków – ale też dość prostą narracją.
Choroba
Stella jest nastolatką, która ciężko pracuje, żeby inni zrozumieli, czym jest mukowiscydoza – i żeby pojęli, jak ważne jest odpowiednie leczenie. Dziewczyna przygotowuje nawet samodzielnie aplikacje dotyczące zażywania leków, żeby pomóc innym chorym. Nagrywa filmiki, w których pokazuje, jak żyć z mukowiscydozą, dzieli się swoim życiem prywatnym i codziennymi wyzwaniami – tak, że staje się niemal gwiazdą internetu. Nie należy do anonimowych postaci. W szpitalu czuje się jak w drugim domu: od dziecka jest tu stałym bywalcem, do tego stopnia, że teraz, jako nastolatka, w ogóle nie życzy sobie wsparcia rodziców przy kolejnej wizycie. Poradzi sobie. Z kolei Will – również chory na mukowiscydozę, a do tego jeszcze cierpiący na zakażenie lekoodporną bakterią – ma dość ciągłej opiekuńczości ze strony mamy. Poddawany kolejnym eksperymentalnym terapiom, z których żadna nie przynosi efektów, jest zmęczony. Chciałby wreszcie przez moment zwyczajnie pożyć – a nie podporządkowywać się zaleceniom lekarzy. Nastoletni chłopak realizuje swój młodzieńczy bunt przez odmawianie stosowania się do nakazów. I tak młodo umrze – może zatem przestać tracić czas na leczenie. Takiego podejścia Stella nie rozumie, dla Willa jednak to jej perfekcjonizm wydaje się nie do zaakceptowania. Oboje mają swoje powody, by zachowywać się tak, jak się zachowują – i oboje nie chcą o tym rozmawiać, do czytelników powieści „Trzy kroki od siebie” będzie należało rozszyfrowanie źródeł postaw. I w jednym, i w drugim przypadku rzecz opiera się o rodziców – tyle że Stella i Will mają skrajnie różne domowe wzorce i motywacje do działania.
Tych dwoje różni się od siebie tak bardzo, jak to tylko możliwe. W swoich oczach wzajemnie wypadają nastolatki najgorzej: nie chcą zrozumieć swoich racji ani zachowań, łatwo oceniają i krytykują w duchu. Tyle tylko, że czytelników nie da się w ten sposób zwieźć: odbiorcy od początku tomu „Trzy kroki od siebie” będą wiedzieć, że sytuacja zmierza w stronę romansu – tym bardziej skomplikowanego, że niemożliwego do zrealizowania. Bo trudno o budowanie bliskości, jeśli nie wolno zbliżyć się do ukochanej osoby na mniej niż trzy kroki. A to odległość „bezpieczna” - żeby Stella nie zaraziła się groźną bakterią. Autorzy książki (i scenariusza do filmu) postawili na proste wzruszenia i sentymentalizm. Wykorzystali boom na historie o chorobach, który zaistniał z sukcesem „Jeśli zostanę” (Gayle Forman) oraz „Gwiazd naszych wina” (John Green) – i tworzą opowieść raczej wtórną wobec tamtych, a na pewno mniej skomplikowaną fabularnie. Odbiorców zaintryguje przede wszystkim, jak młodzieży uda się omijać zakazy i nakazy wygłaszane przez pielęgniarki oraz rodziców – bo chociaż niektórych wskazówek zbagatelizować nie wolno, miłość ma swoje prawa. Finał wydaje się znany, ale też nie dla finału książkę się czyta – a dla samego śledzenia drogi do niego. Stella i Will rzucają nowe światło na codzienne problemy i wyzwania, pokazują odbiorcom, że czasami warto z dystansem spojrzeć na własne zmartwienia. To książka dla nastolatków, starszych czytelników może znużyć przewidywalnością i jednokierunkowością wysiłków – ale też dość prostą narracją.
sobota, 18 stycznia 2020
Ladislav Čumba: Wittgenstein: wiadomo, że...
Iskry, Warszawa 2019.
Życiorys w świecie
Przedziwna jest ta książka, złożona z misternie odwzorowywanych skrawków, znajdowanych niemal przypadkiem i wypychana do granic możliwości ilustracjami niekoniecznie mocno związanymi z tematem. Ladislav Čumba podchodzi do zagadnienia bardzo swobodnie. Prezentuje życie i twórczość Wittgensteina jako patchwork (ze szczególnym uwzględnieniem motywów czeskich) i zarzuca odbiorców mnóstwem mało istotnych informacji kontekstowych. Czasami ma się wrażenie, że w ogóle nie chce zagłębiać się w biografię filozofa, a poprzestaje na dodawaniu przypisów do miejsc jego bytności – tak, żeby uzupełnić wiedzę, którą czytelnicy zapewne już mają o ciekawostki, jakich sami by nie szukali. „Wittgenstein: wiadomo, że...” to książka, która na parę pytań odpowie, ale mnóstwo zrodzi.
Przede wszystkim autor dość beztrosko podchodzi do schematów biograficznych. Nie interesują go punkty, które powinien wypełnić, zresztą biografię jako gatunek odrzuca na starcie – i postanawia poprzestać na zszywaniu opowieści z drobnych wzmianek i małych śledztw w sprawie filozofa – między innymi stąd weźmie się w tomie... analiza stanu hutnictwa w Czechach. To motyw, który zyskuje znaczenie dopiero w zestawieniu z fragmentem życiorysu – na pierwszy rzut oka wydaje się bowiem zbędny. Čumba nie boi się oryginalnych rozwiązań, zwraca na siebie uwagę dostrzeganiem tego, co dla innych niepotrzebne. Wittgensteina czasami czyta przez pryzmat jego zapisków, częściej przez znalezione odniesienia. Jeśli trafia na trop szkoły – poświęci się odkrywaniu sekretów budynku bądź pracowników – ale tylko na chwilę. Wszystko zresztą jest w tej książce tylko na chwilę, zajmuje numerowany akapit albo dwa – i znika. Zupełnie jakby autor chciał stworzyć skarbnicę wiedzy o Wittgensteinie w oderwaniu od sztampowych opisów. Nudzi się klasycznymi narracjami i nie chce, żeby czytelnicy odnieśli to samo wrażenie, dlatego też zajmuje się nietypową perspektywą. Nigdy nie wiadomo, dokąd zaprowadzą go poszukiwania i co stanie się efektem pracy – można być pewnym jedynie, że notki biograficznej się na podstawie tej publikacji nie ułoży, podobnie jak zestawu narzędzi do odczytywania Wittgensteina.
Pozorny chaos tekstowy łączy się w „Wittgenstein: wiadomo, że” z chaosem ilustracyjnym. Mnóstwo zdjęć, tabelek, wykresów, notatek, przedruków, dokumentów i map się tutaj pojawia, często z zaznaczonymi na różowo składnikami akurat omawianymi. Jeśli część schematów może faktycznie rzucić światło na życiorys Wittgensteina (lub jego przodków), część została dodana dla wypełnienia miejsca i spokojnie mogłaby zostać z książki usunięta. Wydawnictwo zapełnia strony fotografiami i dużym drukiem (oraz interlinią), bo w innym przypadku całość zamieniłaby się w broszurkę. Ladislav Čumba próbuje przekonać odbiorców, że o filozofach można też pisać lekko i nie do końca poważnie – z humorem, z nastawieniem na świat wokół, z dystansem do dzieł. Jeśli ma zamiar zbierać fakty, które coś o Wittgensteinie mówią, przydałoby się jeszcze ich przeinterpretowanie, pokazanie czytelnikowi, co znaczą w kontekście biografii.
Życiorys w świecie
Przedziwna jest ta książka, złożona z misternie odwzorowywanych skrawków, znajdowanych niemal przypadkiem i wypychana do granic możliwości ilustracjami niekoniecznie mocno związanymi z tematem. Ladislav Čumba podchodzi do zagadnienia bardzo swobodnie. Prezentuje życie i twórczość Wittgensteina jako patchwork (ze szczególnym uwzględnieniem motywów czeskich) i zarzuca odbiorców mnóstwem mało istotnych informacji kontekstowych. Czasami ma się wrażenie, że w ogóle nie chce zagłębiać się w biografię filozofa, a poprzestaje na dodawaniu przypisów do miejsc jego bytności – tak, żeby uzupełnić wiedzę, którą czytelnicy zapewne już mają o ciekawostki, jakich sami by nie szukali. „Wittgenstein: wiadomo, że...” to książka, która na parę pytań odpowie, ale mnóstwo zrodzi.
Przede wszystkim autor dość beztrosko podchodzi do schematów biograficznych. Nie interesują go punkty, które powinien wypełnić, zresztą biografię jako gatunek odrzuca na starcie – i postanawia poprzestać na zszywaniu opowieści z drobnych wzmianek i małych śledztw w sprawie filozofa – między innymi stąd weźmie się w tomie... analiza stanu hutnictwa w Czechach. To motyw, który zyskuje znaczenie dopiero w zestawieniu z fragmentem życiorysu – na pierwszy rzut oka wydaje się bowiem zbędny. Čumba nie boi się oryginalnych rozwiązań, zwraca na siebie uwagę dostrzeganiem tego, co dla innych niepotrzebne. Wittgensteina czasami czyta przez pryzmat jego zapisków, częściej przez znalezione odniesienia. Jeśli trafia na trop szkoły – poświęci się odkrywaniu sekretów budynku bądź pracowników – ale tylko na chwilę. Wszystko zresztą jest w tej książce tylko na chwilę, zajmuje numerowany akapit albo dwa – i znika. Zupełnie jakby autor chciał stworzyć skarbnicę wiedzy o Wittgensteinie w oderwaniu od sztampowych opisów. Nudzi się klasycznymi narracjami i nie chce, żeby czytelnicy odnieśli to samo wrażenie, dlatego też zajmuje się nietypową perspektywą. Nigdy nie wiadomo, dokąd zaprowadzą go poszukiwania i co stanie się efektem pracy – można być pewnym jedynie, że notki biograficznej się na podstawie tej publikacji nie ułoży, podobnie jak zestawu narzędzi do odczytywania Wittgensteina.
Pozorny chaos tekstowy łączy się w „Wittgenstein: wiadomo, że” z chaosem ilustracyjnym. Mnóstwo zdjęć, tabelek, wykresów, notatek, przedruków, dokumentów i map się tutaj pojawia, często z zaznaczonymi na różowo składnikami akurat omawianymi. Jeśli część schematów może faktycznie rzucić światło na życiorys Wittgensteina (lub jego przodków), część została dodana dla wypełnienia miejsca i spokojnie mogłaby zostać z książki usunięta. Wydawnictwo zapełnia strony fotografiami i dużym drukiem (oraz interlinią), bo w innym przypadku całość zamieniłaby się w broszurkę. Ladislav Čumba próbuje przekonać odbiorców, że o filozofach można też pisać lekko i nie do końca poważnie – z humorem, z nastawieniem na świat wokół, z dystansem do dzieł. Jeśli ma zamiar zbierać fakty, które coś o Wittgensteinie mówią, przydałoby się jeszcze ich przeinterpretowanie, pokazanie czytelnikowi, co znaczą w kontekście biografii.
piątek, 17 stycznia 2020
Agnieszka Krawczyk: Najmilszy prezent
Filia, Poznań 2019.
Z serca
Coraz rzadziej konsumenci dają się przekonać, że najcenniejszy prezent to ten, w który wkłada się serce i wysiłek. Wszystko można kupić, a skoro tak – nie warto tracić czasu. Z tego założenia nie wychodzi jednak pani Flora, starsza mieszkanka ulicy Wierzbowej i emerytowana bibliotekarka. Pani Flora co roku wysyła sąsiadom własnoręcznie przygotowywane kartki. Teraz jednak jeszcze więcej pracy poświęca na nietypowe prezenty: zamierza przenieść się do domu spokojnej starości, więc wszystkim z ulicy Wierzbowej próbuje dostarczyć tradycyjne listy. Pisze je samodzielnie stworzonymi atramentami z roślin, ozdabia rysunkami – robi wiele, by zostać zapamiętaną jak najlepiej. A te listy poza jakością wykonania mają jeszcze jedną zaletę: trafiają w sedno problemów lub charakterów adresatów. Flora jest świetną obserwatorką, chociaż niektórzy mogliby pomyśleć, że to wścibska staruszka, która cierpi na nadmiar wolnego czasu. Kobieta dostrzega więcej niż zabiegani sąsiedzi – może zatem ostrzegać znajomych albo podrzucać im dyskretnie podpowiedzi dotyczące dalszego życia i wyborów, przed którymi stają. Rozumie dylematy każdego – i każdemu podsuwa proste rozwiązania (niewidoczne na pierwszy rzut oka lub wymagające głębszej refleksji). Żeby dopełnić wizerunków sąsiadów, Flora wykorzystuje w listach cytaty z dawnych poradników – sięga po książki zapomniane, niechciane i niepotrzebne, dając im drugie życie.
„Najmilszy prezent” to jednak nie tylko Flora Majewska. Starsza pani jest katalizatorem akcji, a odbiorczynie mogą obserwować wydarzenia na ulicy Wierzbowej w każdym z domów po kolei. Dowiedzą się między innymi, jakie problemy gnębią mamę kilkuletniej dziewczynki odwiedzającej sąsiadów, dlaczego i z kim do domu sprowadza się pewien sławny rzeźbiarz oraz – jak stroniący od ludzi lekarz poradzi sobie na prowincji. Nie wszyscy z ulicy Wierzbowej są ideałami: jedna z pań jest apodyktyczna i chce uniemożliwić mężowi realizowanie nowo odkrytych pasji, inna lubi rządzić i dyktować ludziom warunki. Ktoś jest kłótliwy, ktoś inny postanawia wreszcie postawić na swoim po latach upokorzeń i ustępstw. Nie dochodzi do poważniejszych – kryminalnych – kłopotów, to w końcu ciepła i świąteczna obyczajówka – ale Agnieszce Krawczyk nie brakuje pomysłów na międzyludzkie relacje. „Najmilszy prezent” składa się właśnie z prób poznawania najbliższego otoczenia. Niektórzy mogą dzielić się dylematami z innymi – i w ten sposób szukać drogi dla siebie, inni wolą nie przyznawać się do planów w obawie przed ich storpedowaniem. Są tu sąsiedzi wyjęci z rozmaitych kodeksów i niepisanych umów: małe dzieci mogą bezkarnie dopytywać się o szczegóły, starsze panie owe szczegóły widzą i rozumieją.
Agnieszka Krawczyk proponuje odbiorczyniom książkę, w której nie ma może ekstremalnie przyspieszonej fabuły, ale nadzieja i optymizm pozwalają na dobrą zabawę. Czytelniczki przekonają się, jak niewiele czasem trzeba, żeby przynieść komuś trochę szczęścia i dodać wiary w siebie, nauczą się empatii i zaangażują w opowieść. „Najmilszy prezent” ma być pierwszą częścią cyklu – ulica Wierzbowa stanie się zatem jeszcze miejscem niejednego kryzysu. To literacki azyl, przestrzeń, w której można się ochronić przed codziennym stresem i zabieganiem. Sprawdzi się nie tylko w okresie przedświątecznym.
Z serca
Coraz rzadziej konsumenci dają się przekonać, że najcenniejszy prezent to ten, w który wkłada się serce i wysiłek. Wszystko można kupić, a skoro tak – nie warto tracić czasu. Z tego założenia nie wychodzi jednak pani Flora, starsza mieszkanka ulicy Wierzbowej i emerytowana bibliotekarka. Pani Flora co roku wysyła sąsiadom własnoręcznie przygotowywane kartki. Teraz jednak jeszcze więcej pracy poświęca na nietypowe prezenty: zamierza przenieść się do domu spokojnej starości, więc wszystkim z ulicy Wierzbowej próbuje dostarczyć tradycyjne listy. Pisze je samodzielnie stworzonymi atramentami z roślin, ozdabia rysunkami – robi wiele, by zostać zapamiętaną jak najlepiej. A te listy poza jakością wykonania mają jeszcze jedną zaletę: trafiają w sedno problemów lub charakterów adresatów. Flora jest świetną obserwatorką, chociaż niektórzy mogliby pomyśleć, że to wścibska staruszka, która cierpi na nadmiar wolnego czasu. Kobieta dostrzega więcej niż zabiegani sąsiedzi – może zatem ostrzegać znajomych albo podrzucać im dyskretnie podpowiedzi dotyczące dalszego życia i wyborów, przed którymi stają. Rozumie dylematy każdego – i każdemu podsuwa proste rozwiązania (niewidoczne na pierwszy rzut oka lub wymagające głębszej refleksji). Żeby dopełnić wizerunków sąsiadów, Flora wykorzystuje w listach cytaty z dawnych poradników – sięga po książki zapomniane, niechciane i niepotrzebne, dając im drugie życie.
„Najmilszy prezent” to jednak nie tylko Flora Majewska. Starsza pani jest katalizatorem akcji, a odbiorczynie mogą obserwować wydarzenia na ulicy Wierzbowej w każdym z domów po kolei. Dowiedzą się między innymi, jakie problemy gnębią mamę kilkuletniej dziewczynki odwiedzającej sąsiadów, dlaczego i z kim do domu sprowadza się pewien sławny rzeźbiarz oraz – jak stroniący od ludzi lekarz poradzi sobie na prowincji. Nie wszyscy z ulicy Wierzbowej są ideałami: jedna z pań jest apodyktyczna i chce uniemożliwić mężowi realizowanie nowo odkrytych pasji, inna lubi rządzić i dyktować ludziom warunki. Ktoś jest kłótliwy, ktoś inny postanawia wreszcie postawić na swoim po latach upokorzeń i ustępstw. Nie dochodzi do poważniejszych – kryminalnych – kłopotów, to w końcu ciepła i świąteczna obyczajówka – ale Agnieszce Krawczyk nie brakuje pomysłów na międzyludzkie relacje. „Najmilszy prezent” składa się właśnie z prób poznawania najbliższego otoczenia. Niektórzy mogą dzielić się dylematami z innymi – i w ten sposób szukać drogi dla siebie, inni wolą nie przyznawać się do planów w obawie przed ich storpedowaniem. Są tu sąsiedzi wyjęci z rozmaitych kodeksów i niepisanych umów: małe dzieci mogą bezkarnie dopytywać się o szczegóły, starsze panie owe szczegóły widzą i rozumieją.
Agnieszka Krawczyk proponuje odbiorczyniom książkę, w której nie ma może ekstremalnie przyspieszonej fabuły, ale nadzieja i optymizm pozwalają na dobrą zabawę. Czytelniczki przekonają się, jak niewiele czasem trzeba, żeby przynieść komuś trochę szczęścia i dodać wiary w siebie, nauczą się empatii i zaangażują w opowieść. „Najmilszy prezent” ma być pierwszą częścią cyklu – ulica Wierzbowa stanie się zatem jeszcze miejscem niejednego kryzysu. To literacki azyl, przestrzeń, w której można się ochronić przed codziennym stresem i zabieganiem. Sprawdzi się nie tylko w okresie przedświątecznym.
czwartek, 16 stycznia 2020
Margaret Atwood: Kamienne posłanie
Wielka Litera, Warszawa 2019.
Granica wyobraźni
Constance zaczęła tworzyć Alphinlandię na długo przed poznaniem swojego męża – a już po śmierci ukochanego rozrastający się ponad miarę świat pozwolił jej na zachowanie zdrowych zmysłów i przejście żałoby. Teraz Constance może wysłuchiwać komentarzy Ewana z zaświatów – nikogo to nie dziwi, zawsze miała bujną wyobraźnię i nie bała się jej używać. Trzeba przyznać, że Margaret Atwood wie, jak zacząć zbiór opowiadań „Kamienne posłanie”, żeby zapewnić sobie trwałą uwagę odbiorców. Proponuje rzeczywistość trochę oniryczną, ale dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach. Sam proces tworzenia będzie tu zajmować ważne miejsce – dla kolejnych bohaterów. Constance swój związek przenosi do sfery nie do końca udanych spraw, następne postacie ujawniają sieć zależności i wzajemnych relacji. Bo chociaż „Kamienne posłanie” to zestaw małych form, Margaret Atwood nie ucieka w nim od świata, którym zaintrygowała czytelników. Stopniowo pojawiają się osoby, które pozostawały w tle w jednych historiach – w innych można poznać ich dążenia i marzenia oraz motywacje, jakich nie było widać wcześniej. Autorka umożliwia wnikanie w głąb tej przestrzeni – bez przeszkód, ale i bez pośpiechu. Wie znacznie więcej, niż chce ujawnić – daje czytelnikom szansę snucia własnych historii zanim poznają prawdę. Operuje tym, co znane i tym, co niewytłumaczalne, bawi się zjawiskowo historiami jednostek układającymi się w cały bogaty repertuar wydarzeń. Nawet jeśli nie ma spektakularnej akcji – a trudno czasami o taką w opowiadaniach – liczą się związki międzyludzkie i zależności, które wcześniej były niedostrzegane, a pełnią ważną rolę w budowaniu opowieści. Margaret Atwood przechodzi od zjawiska do zjawiska, porywa się na wielkie komentarze dotyczące malutkich spraw, wyimki rzeczywistości bohaterów rozdmuchuje na olbrzymią skalę – tak, żeby czytelnikom pokazać możliwości tkwiące w literaturze.
Karmi ta autorka odbiorców narracją. W „Kamiennym posłaniu” rzuca się w oczy wyczulenie na słowo i umiejętność prowadzenia relacji niemal bez fabuły – a to dzięki spostrzegawczości. Atwood bardzo lubi podkreślać obecność detali w najbliższym otoczeniu bohaterów, jest w stanie skupiać się na nich prawie całkowicie. Oddala konieczność budzenia silnych emocji przez akcję – może ten sam efekt uzyskać dzięki zabawom tekstowym. „Kamienne posłanie” jest zatem próbą spowolnienia do granic możliwości opowieści. Międzyludzkie relacje rozwijają się swoim trybem, nie ma sensu ich podsycać – i tak nie uda się przyspieszyć historii. A przecież w takiej postawie autorskiej nie ma drwiny z czytelników, jest za to chęć zatrzymania ich nad lekturą. Margaret Atwood może sobie pozwolić na operowanie niepopularnymi środkami – dzięki temu, że jest w swojej książce bardzo precyzyjna i daje się poznać jako wyrafinowana obserwatorka codzienności. Nie umyka jej żaden szczegół relacji międzyludzkich, odnotowuje każdą zależność – i wkleja do refleksji postaci, żeby wypadały jak najbardziej wiarygodnie. Dla tej autorki najważniejsze będzie sedno interpersonalnych kontaktów, cała reszta to tylko dodatek ubarwiający historię.
Granica wyobraźni
Constance zaczęła tworzyć Alphinlandię na długo przed poznaniem swojego męża – a już po śmierci ukochanego rozrastający się ponad miarę świat pozwolił jej na zachowanie zdrowych zmysłów i przejście żałoby. Teraz Constance może wysłuchiwać komentarzy Ewana z zaświatów – nikogo to nie dziwi, zawsze miała bujną wyobraźnię i nie bała się jej używać. Trzeba przyznać, że Margaret Atwood wie, jak zacząć zbiór opowiadań „Kamienne posłanie”, żeby zapewnić sobie trwałą uwagę odbiorców. Proponuje rzeczywistość trochę oniryczną, ale dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach. Sam proces tworzenia będzie tu zajmować ważne miejsce – dla kolejnych bohaterów. Constance swój związek przenosi do sfery nie do końca udanych spraw, następne postacie ujawniają sieć zależności i wzajemnych relacji. Bo chociaż „Kamienne posłanie” to zestaw małych form, Margaret Atwood nie ucieka w nim od świata, którym zaintrygowała czytelników. Stopniowo pojawiają się osoby, które pozostawały w tle w jednych historiach – w innych można poznać ich dążenia i marzenia oraz motywacje, jakich nie było widać wcześniej. Autorka umożliwia wnikanie w głąb tej przestrzeni – bez przeszkód, ale i bez pośpiechu. Wie znacznie więcej, niż chce ujawnić – daje czytelnikom szansę snucia własnych historii zanim poznają prawdę. Operuje tym, co znane i tym, co niewytłumaczalne, bawi się zjawiskowo historiami jednostek układającymi się w cały bogaty repertuar wydarzeń. Nawet jeśli nie ma spektakularnej akcji – a trudno czasami o taką w opowiadaniach – liczą się związki międzyludzkie i zależności, które wcześniej były niedostrzegane, a pełnią ważną rolę w budowaniu opowieści. Margaret Atwood przechodzi od zjawiska do zjawiska, porywa się na wielkie komentarze dotyczące malutkich spraw, wyimki rzeczywistości bohaterów rozdmuchuje na olbrzymią skalę – tak, żeby czytelnikom pokazać możliwości tkwiące w literaturze.
Karmi ta autorka odbiorców narracją. W „Kamiennym posłaniu” rzuca się w oczy wyczulenie na słowo i umiejętność prowadzenia relacji niemal bez fabuły – a to dzięki spostrzegawczości. Atwood bardzo lubi podkreślać obecność detali w najbliższym otoczeniu bohaterów, jest w stanie skupiać się na nich prawie całkowicie. Oddala konieczność budzenia silnych emocji przez akcję – może ten sam efekt uzyskać dzięki zabawom tekstowym. „Kamienne posłanie” jest zatem próbą spowolnienia do granic możliwości opowieści. Międzyludzkie relacje rozwijają się swoim trybem, nie ma sensu ich podsycać – i tak nie uda się przyspieszyć historii. A przecież w takiej postawie autorskiej nie ma drwiny z czytelników, jest za to chęć zatrzymania ich nad lekturą. Margaret Atwood może sobie pozwolić na operowanie niepopularnymi środkami – dzięki temu, że jest w swojej książce bardzo precyzyjna i daje się poznać jako wyrafinowana obserwatorka codzienności. Nie umyka jej żaden szczegół relacji międzyludzkich, odnotowuje każdą zależność – i wkleja do refleksji postaci, żeby wypadały jak najbardziej wiarygodnie. Dla tej autorki najważniejsze będzie sedno interpersonalnych kontaktów, cała reszta to tylko dodatek ubarwiający historię.
środa, 15 stycznia 2020
Michael J. Gelb: Myśleć jak Leonardo da Vinci. Siedem kroków do genialności na co dzień
Rebis, Poznań 2019.
Rytm wskazówek
Grunt to uwieść tytułem, cała reszta nie ma już większego znaczenia. Michael J. Gelb jako mówca motywacyjny zdaje sobie z tego sprawę i proponuje czytelnikom książkę, która sprzeda się „sama” przez nawiązanie do największego geniusza – i obietnicę wypracowania w sobie talentów oraz kreatywności. „Myśleć jak Leonardo da Vinci” to publikacja albumowa, obszerna i wydana w twardych okładkach, tak, żeby na pewno wyróżniała się wśród poradników dotyczących samorozwoju. Tego typu lektury zwykle nie mają tak bogatej oprawy graficznej – ale nawiązanie do mistrza zobowiązuje. Michael J. Gelb zresztą sprawia wrażenie, jakby potrzebował kolejnych reprodukcji, wycinków dzieł i studiów Leonarda – w ten sposób chce przekonać odbiorców, że zna się na rzeczy i potrafi wydobyć z twórczości mistrza wskazówki postępowania dla zwykłych czytelników.
Oczywiście nie będzie tu odtwarzania procesów myślowych ani wyciągania z dokonań czy biografii Leonarda da Vinci porad. Gelb tworzy własny program inspirowany geniuszem – i wykorzystujący jego sylwetkę jako wabik dla tych, którzy chcą szybko i łatwo osiągnąć sukces. Autor przygotowuje siedem zasad – uwag, które można zilustrować pomysłami Leonarda – a które pozwolą zbliżyć się do kreatywnego umysłu. Siedem zasad rozbija następnie na siedem rozdziałów, żeby nie dało się streścić programu wykorzystuje włoskie nazwy i metaforyczne określenia – tak, by spis treści nie był jednocześnie końcem lektury, a podsycał ciekawość. Każda z zasad została wymyślona tak, by dało się ją obudować schematem działania. Najpierw więc Michael J. Gelb omawia kolejne kroki, przekonuje czytelników do swoich racji i do zanurzenia się w głąb książki. Zestawia enigmatyczną wskazówkę z pomysłami Leonarda da Vinci – tak, by umotywować obecność w tomie i jednocześnie zachęcić do pójścia w ślady mistrza. To pierwsza część rozdziału-zasady. Druga obejmować będzie zestaw poleceń dla odbiorców. Tutaj już Gelb nie odchodzi zbyt daleko od standardowych poradników do samorozwoju, wybiera to, co przez czytelników oczekiwane i naturalne dla nich – listy, uwagi, pytania, zadania i ćwiczenia. Mnoży podpowiedzi i polecenia dla odbiorców, tak, żeby każdy na pewno zastanowił się nad własnym życiem i poszukał szansy zmiany na lepsze. Rzecz jasna takie podejście wymusza niejako rozdmuchiwanie wskazówek – ale inaczej Gelb nie zbudowałby swojego programu.
Autor gromadzi dość banalne podpowiedzi z różnych „teorii”, wie, jak umotywować swoje pomysły – nie zaszkodzi odbiorcom, umożliwi im co najwyżej lepsze poznanie siebie czy zatrzymanie się nad codziennymi sprawami. W narracji bardziej stawia na opisowość niż na konkrety, więc automatycznie trochę przegaduje tom, nie pomogą tu nawet wyliczenia i ramki. Wie, jak trafić na rynek i zwrócić na siebie uwagę, inna rzecz, czy uda mu się przekonać czytelników do wcielenia w życie nakreślonego dość ogólnie programu. „Myśleć jak Leonardo da Vinci” to książka do samorozwoju – udająca bardziej zaawansowany program.
Rytm wskazówek
Grunt to uwieść tytułem, cała reszta nie ma już większego znaczenia. Michael J. Gelb jako mówca motywacyjny zdaje sobie z tego sprawę i proponuje czytelnikom książkę, która sprzeda się „sama” przez nawiązanie do największego geniusza – i obietnicę wypracowania w sobie talentów oraz kreatywności. „Myśleć jak Leonardo da Vinci” to publikacja albumowa, obszerna i wydana w twardych okładkach, tak, żeby na pewno wyróżniała się wśród poradników dotyczących samorozwoju. Tego typu lektury zwykle nie mają tak bogatej oprawy graficznej – ale nawiązanie do mistrza zobowiązuje. Michael J. Gelb zresztą sprawia wrażenie, jakby potrzebował kolejnych reprodukcji, wycinków dzieł i studiów Leonarda – w ten sposób chce przekonać odbiorców, że zna się na rzeczy i potrafi wydobyć z twórczości mistrza wskazówki postępowania dla zwykłych czytelników.
Oczywiście nie będzie tu odtwarzania procesów myślowych ani wyciągania z dokonań czy biografii Leonarda da Vinci porad. Gelb tworzy własny program inspirowany geniuszem – i wykorzystujący jego sylwetkę jako wabik dla tych, którzy chcą szybko i łatwo osiągnąć sukces. Autor przygotowuje siedem zasad – uwag, które można zilustrować pomysłami Leonarda – a które pozwolą zbliżyć się do kreatywnego umysłu. Siedem zasad rozbija następnie na siedem rozdziałów, żeby nie dało się streścić programu wykorzystuje włoskie nazwy i metaforyczne określenia – tak, by spis treści nie był jednocześnie końcem lektury, a podsycał ciekawość. Każda z zasad została wymyślona tak, by dało się ją obudować schematem działania. Najpierw więc Michael J. Gelb omawia kolejne kroki, przekonuje czytelników do swoich racji i do zanurzenia się w głąb książki. Zestawia enigmatyczną wskazówkę z pomysłami Leonarda da Vinci – tak, by umotywować obecność w tomie i jednocześnie zachęcić do pójścia w ślady mistrza. To pierwsza część rozdziału-zasady. Druga obejmować będzie zestaw poleceń dla odbiorców. Tutaj już Gelb nie odchodzi zbyt daleko od standardowych poradników do samorozwoju, wybiera to, co przez czytelników oczekiwane i naturalne dla nich – listy, uwagi, pytania, zadania i ćwiczenia. Mnoży podpowiedzi i polecenia dla odbiorców, tak, żeby każdy na pewno zastanowił się nad własnym życiem i poszukał szansy zmiany na lepsze. Rzecz jasna takie podejście wymusza niejako rozdmuchiwanie wskazówek – ale inaczej Gelb nie zbudowałby swojego programu.
Autor gromadzi dość banalne podpowiedzi z różnych „teorii”, wie, jak umotywować swoje pomysły – nie zaszkodzi odbiorcom, umożliwi im co najwyżej lepsze poznanie siebie czy zatrzymanie się nad codziennymi sprawami. W narracji bardziej stawia na opisowość niż na konkrety, więc automatycznie trochę przegaduje tom, nie pomogą tu nawet wyliczenia i ramki. Wie, jak trafić na rynek i zwrócić na siebie uwagę, inna rzecz, czy uda mu się przekonać czytelników do wcielenia w życie nakreślonego dość ogólnie programu. „Myśleć jak Leonardo da Vinci” to książka do samorozwoju – udająca bardziej zaawansowany program.
wtorek, 14 stycznia 2020
Dominika Słowik: Zimowla
Znak, Kraków 2019.
Baśń we wspomnieniach
W „Zimowli” Dominiki Słowik przeszłość przybiera fantazyjne kształty. Robi się migotliwa i zamiast rozwiewać tajemnice – przynosi coraz więcej pytań bez odpowiedzi. Składa się z wydarzeń, ich interpretacji z perspektywy dziecka, świadomości dorosłych, którzy potrafią na obserwacje z dzieciństwa nałożyć później zdobytą wiedzę. Składa się też z zestawu zabobonów, lokalnych powiedzeń, rodzinnych przyzwyczajeń i sekretów. Przeszłość taka jest nie do rozplątania, uniemożliwia wprowadzanie jednoznacznych ocen. Przeszłość to coś, co odkrywać można po latach z fascynacją i grozą. Kolejne sieci znaczeń splątują się w węzły nie do pokonania, nawet przez wyjątkowo sprawnego narratora. A Dominika Słowik udowadnia, że w narracji oniryczno-realistycznej nie ma sobie równych. „Zimowla” to nie tylko spojrzenie na dawne czasy z perspektywy jednostki – to przede wszystkim popis literacki, umiejętne i staranne mieszanie doświadczeń pokoleniowych z indywidualnymi, odrobina magii istniejącej na co dzień (a wydobywanej albo przez dzieci, albo przez naiwne obserwatorki). „Zimowla” to zabawa tradycją, drobna kpina z systemu wspomnień i możliwość przekucia na literaturę pozbawionych znaczenia doświadczeń. To, co dla dziecka było całym kosmosem spraw, składającym się na istnienie jako takie, po latach przestaje intrygować – albo właśnie ujawnia baśniowy potencjał.
Dla młodszych i starszych największą zagadką jest Magda Dygnarówna, dziewczyna, która nocami lunatykuje – chodzi nago i śpiewa przerażające pieśni. Nikt nie rozumie jej stanu, żaden lekarz ani egzorcysta nie mogą pomóc na nietypowy przypadek. Rodzina Magdy próbuje wszystkich sposobów na pozbycie się problemu, jednak przed mieszkańcami Cukrówki nie da się ukryć, że coś jest nie tak. Niby nikt nie deklaruje wiary w gusła, ale gdy w grę wchodzi niewytłumaczalne na drodze rozumowej zjawisko – wszystkim jakoś bliżej do zapomnianych obrządków i wierzeń. Bohaterka tomu – koleżanka Magdy – też próbuje rozszyfrować zjawisko. Poza tym spędza czas z kolegami i testuje wszelkie dostępne rozrywki Cukrówki. Między innymi poznaje bliżej działalność innych postaci, równie barwnych jak Dygnarówna i równie tajemniczych w swoich codziennych zadaniach. Galeria drugoplanowych bohaterów jest przebogata i z każdym wprowadzanym charakterem pojawia się coś, co część odbiorców będzie pamiętać z własnego dzieciństwa (lub z lektur) – ale wzbogacone o pierwiastek surrealizmu.
Dominika Słowik chce w pierwszej kolejności uwodzić melodią słów. Bawi się tekstem, brzmieniami i znaczeniami, prowadzi historię niespieszną, przesyconą wewnętrzną muzyką, silnie zrytmizowaną. Umożliwia nie tylko przypominanie sobie o typowych dla najmłodszych odkryciach – zanurza czytelników w świat, który wywodzi się z wcale nie beztroskiej nieświadomości. Daje prawo wstępu na tereny nieodkryte i zepchnięte na margines wyobraźni, a przecież – o wielkim potencjale baśniowym. Jest „Zimowla” książką, która zwraca na siebie uwagę precyzją odtwarzania przeżyć. Każde słowo i każda informacja zostały tu starannie obudowane tekstowo, czyta się tę powieść nie tylko ze względu na przesłania i treści – nie tylko z uwagi na celne spostrzeżenia autorki – ale za sprawą samej realizacji.
Baśń we wspomnieniach
W „Zimowli” Dominiki Słowik przeszłość przybiera fantazyjne kształty. Robi się migotliwa i zamiast rozwiewać tajemnice – przynosi coraz więcej pytań bez odpowiedzi. Składa się z wydarzeń, ich interpretacji z perspektywy dziecka, świadomości dorosłych, którzy potrafią na obserwacje z dzieciństwa nałożyć później zdobytą wiedzę. Składa się też z zestawu zabobonów, lokalnych powiedzeń, rodzinnych przyzwyczajeń i sekretów. Przeszłość taka jest nie do rozplątania, uniemożliwia wprowadzanie jednoznacznych ocen. Przeszłość to coś, co odkrywać można po latach z fascynacją i grozą. Kolejne sieci znaczeń splątują się w węzły nie do pokonania, nawet przez wyjątkowo sprawnego narratora. A Dominika Słowik udowadnia, że w narracji oniryczno-realistycznej nie ma sobie równych. „Zimowla” to nie tylko spojrzenie na dawne czasy z perspektywy jednostki – to przede wszystkim popis literacki, umiejętne i staranne mieszanie doświadczeń pokoleniowych z indywidualnymi, odrobina magii istniejącej na co dzień (a wydobywanej albo przez dzieci, albo przez naiwne obserwatorki). „Zimowla” to zabawa tradycją, drobna kpina z systemu wspomnień i możliwość przekucia na literaturę pozbawionych znaczenia doświadczeń. To, co dla dziecka było całym kosmosem spraw, składającym się na istnienie jako takie, po latach przestaje intrygować – albo właśnie ujawnia baśniowy potencjał.
Dla młodszych i starszych największą zagadką jest Magda Dygnarówna, dziewczyna, która nocami lunatykuje – chodzi nago i śpiewa przerażające pieśni. Nikt nie rozumie jej stanu, żaden lekarz ani egzorcysta nie mogą pomóc na nietypowy przypadek. Rodzina Magdy próbuje wszystkich sposobów na pozbycie się problemu, jednak przed mieszkańcami Cukrówki nie da się ukryć, że coś jest nie tak. Niby nikt nie deklaruje wiary w gusła, ale gdy w grę wchodzi niewytłumaczalne na drodze rozumowej zjawisko – wszystkim jakoś bliżej do zapomnianych obrządków i wierzeń. Bohaterka tomu – koleżanka Magdy – też próbuje rozszyfrować zjawisko. Poza tym spędza czas z kolegami i testuje wszelkie dostępne rozrywki Cukrówki. Między innymi poznaje bliżej działalność innych postaci, równie barwnych jak Dygnarówna i równie tajemniczych w swoich codziennych zadaniach. Galeria drugoplanowych bohaterów jest przebogata i z każdym wprowadzanym charakterem pojawia się coś, co część odbiorców będzie pamiętać z własnego dzieciństwa (lub z lektur) – ale wzbogacone o pierwiastek surrealizmu.
Dominika Słowik chce w pierwszej kolejności uwodzić melodią słów. Bawi się tekstem, brzmieniami i znaczeniami, prowadzi historię niespieszną, przesyconą wewnętrzną muzyką, silnie zrytmizowaną. Umożliwia nie tylko przypominanie sobie o typowych dla najmłodszych odkryciach – zanurza czytelników w świat, który wywodzi się z wcale nie beztroskiej nieświadomości. Daje prawo wstępu na tereny nieodkryte i zepchnięte na margines wyobraźni, a przecież – o wielkim potencjale baśniowym. Jest „Zimowla” książką, która zwraca na siebie uwagę precyzją odtwarzania przeżyć. Każde słowo i każda informacja zostały tu starannie obudowane tekstowo, czyta się tę powieść nie tylko ze względu na przesłania i treści – nie tylko z uwagi na celne spostrzeżenia autorki – ale za sprawą samej realizacji.
poniedziałek, 13 stycznia 2020
Karolina Kuszyk: Poniemieckie
Czarne, Wołowiec 2019.
Tajemnice sprzętów
Poniemieckie mogą być domy albo przedmioty. Budowle niszczeją najczęściej pozostawiane same sobie, rzadko kiedy nowi właściciele chcą o nie zadbać – i potrafią to robić. Jeśli uda się znaleźć fundusze, można coś odrestaurować – często jednak zapuszczonych budynków nie da się już dzisiaj ocalić mimo chęci. To, c poniemieckie, na początku było skreślane z definicji – Karolina Kuszyk sprawdza, jak zmienia się mentalność społeczności na Zachodzie i Północy kraju. Wystarczy przejechać się w pobliżu granicy, żeby na własne oczy zobaczyć skalę problemu. Poniemieckie są również przedmioty pozostawiane w domach przez wysiedlonych. Te powracają do łask dzięki rozmaitym modom. Coraz rzadziej przypominają bezpośrednio o krzywdzie i kojarzą się z przykrą przeszłością – zaczyna się doceniać ich wartość w perspektywie dziejów. Pojawiają się też fundacje dbające o to, co poniemieckie – a wszystko wiąże się z ewolucją w myśleniu. Stopniowo do akceptowania „poniemieckiego” przekonują się też mieszkańcy. Karolina Kuszyk sprawdza te metamorfozy. Sama kojarzy podejście do rzeczy poniemieckich i może konfrontować to, co odkrywa z własnymi przemyśleniami.
Swój reportaż dzieli na tematy – osobno relacjonuje kwestię domów, mebli czy przedmiotów codziennego użytku, przygląda się naczyniom czy obrazom, które pozostały w domach. Zwykłe elementy wystroju mogą nabierać nowego znaczenia w tej samej przestrzeni – ale w innym kontekście społecznym. I to autorka całkiem nieźle przedstawia czytelnikom. „Poniemieckie” wiąże się z ludzkimi historiami. Czasami to zestaw maszyn gospodarskich albo przedmiotów wyjątkowo trwałych, przeżywających kolejnych właścicieli. Czasem jednak – przypomnienie o krzywdach i rozterkach, skojarzenia ze złą przeszłością i zmartwieniami. Na niektórych przedmiotach ciąży widmo „złych” Niemców – i w związku z tym rzeczy zasługują na pogardę. „Poniemieckie” to między innymi przegląd uczuć, jakie wywoływać mogą zwyczajne z pozoru sprzęty. Tutaj rzeczy nabierają znaczeń nieoczekiwanie, tylko ze względu na mentalność przesiedleńców. Karolina Kuszyk prowadzi opowieść o budowaniu własnego domu w nowym miejscu – o tym, jak oswaja się cudzą własność i jak podchodzi się do tematu ewentualnego powrotu właścicieli (którzy mieliby pełne prawo upomnieć się o swoje rzeczy).
Jest tom „Poniemieckie” książką bardzo osobistą. Dla Karoliny Kuszyk apel o ocalanie pamiątek z przeszłości to tylko jeden z aspektów reportażu. Gromadzenie wiadomości i losów rzeczy oznacza tu pośrednio również charakteryzowanie miejscowej ludności. Autorka chce dowiedzieć się, dlaczego społeczeństwo przyjmowało określone postawy – i gdzie leżą przyczyny problemów z akceptowaniem poniemieckości w każdym wymiarze. Kuszyk spotyka się z mieszkańcami, wypytuje o rodzinne historie funkcjonujące w świadomości potomnych – i to też próbuje zaprezentować bez większego oceniania, zależy jej na ocaleniu. Czytelnikom proponuje narrację zaangażowaną, pełną przypadków i mieszania się wielkiej historii z losami jednostek. Skupiona na przedmiotach i ludziach autorka nie zajmuje się tu udzielaniem lekcji na temat przeszłości – ani polityką. Interesuje ją bardziej organizowanie sobie prywatnej przestrzeni w miejscu, które wcześniej było domem dla kogoś innego. „Poniemieckie” to opowieść prowadzona bardzo naturalnie – nawet gdy autorka dotyka spraw niewygodnych. Nie ma podsycania konfliktów ani wskazywania, kto ma rację. Karolina Kuszyk zamierza za to przekonywać czytelników, że warto zdobyć się na szacunek dla przeszłości i ocalać pamiątki. „Poniemieckie” to porozumienie poza złymi doświadczeniami, lektura wypełniona silnymi emocjami i narracjami przemycanymi w drobiazgach.
Tajemnice sprzętów
Poniemieckie mogą być domy albo przedmioty. Budowle niszczeją najczęściej pozostawiane same sobie, rzadko kiedy nowi właściciele chcą o nie zadbać – i potrafią to robić. Jeśli uda się znaleźć fundusze, można coś odrestaurować – często jednak zapuszczonych budynków nie da się już dzisiaj ocalić mimo chęci. To, c poniemieckie, na początku było skreślane z definicji – Karolina Kuszyk sprawdza, jak zmienia się mentalność społeczności na Zachodzie i Północy kraju. Wystarczy przejechać się w pobliżu granicy, żeby na własne oczy zobaczyć skalę problemu. Poniemieckie są również przedmioty pozostawiane w domach przez wysiedlonych. Te powracają do łask dzięki rozmaitym modom. Coraz rzadziej przypominają bezpośrednio o krzywdzie i kojarzą się z przykrą przeszłością – zaczyna się doceniać ich wartość w perspektywie dziejów. Pojawiają się też fundacje dbające o to, co poniemieckie – a wszystko wiąże się z ewolucją w myśleniu. Stopniowo do akceptowania „poniemieckiego” przekonują się też mieszkańcy. Karolina Kuszyk sprawdza te metamorfozy. Sama kojarzy podejście do rzeczy poniemieckich i może konfrontować to, co odkrywa z własnymi przemyśleniami.
Swój reportaż dzieli na tematy – osobno relacjonuje kwestię domów, mebli czy przedmiotów codziennego użytku, przygląda się naczyniom czy obrazom, które pozostały w domach. Zwykłe elementy wystroju mogą nabierać nowego znaczenia w tej samej przestrzeni – ale w innym kontekście społecznym. I to autorka całkiem nieźle przedstawia czytelnikom. „Poniemieckie” wiąże się z ludzkimi historiami. Czasami to zestaw maszyn gospodarskich albo przedmiotów wyjątkowo trwałych, przeżywających kolejnych właścicieli. Czasem jednak – przypomnienie o krzywdach i rozterkach, skojarzenia ze złą przeszłością i zmartwieniami. Na niektórych przedmiotach ciąży widmo „złych” Niemców – i w związku z tym rzeczy zasługują na pogardę. „Poniemieckie” to między innymi przegląd uczuć, jakie wywoływać mogą zwyczajne z pozoru sprzęty. Tutaj rzeczy nabierają znaczeń nieoczekiwanie, tylko ze względu na mentalność przesiedleńców. Karolina Kuszyk prowadzi opowieść o budowaniu własnego domu w nowym miejscu – o tym, jak oswaja się cudzą własność i jak podchodzi się do tematu ewentualnego powrotu właścicieli (którzy mieliby pełne prawo upomnieć się o swoje rzeczy).
Jest tom „Poniemieckie” książką bardzo osobistą. Dla Karoliny Kuszyk apel o ocalanie pamiątek z przeszłości to tylko jeden z aspektów reportażu. Gromadzenie wiadomości i losów rzeczy oznacza tu pośrednio również charakteryzowanie miejscowej ludności. Autorka chce dowiedzieć się, dlaczego społeczeństwo przyjmowało określone postawy – i gdzie leżą przyczyny problemów z akceptowaniem poniemieckości w każdym wymiarze. Kuszyk spotyka się z mieszkańcami, wypytuje o rodzinne historie funkcjonujące w świadomości potomnych – i to też próbuje zaprezentować bez większego oceniania, zależy jej na ocaleniu. Czytelnikom proponuje narrację zaangażowaną, pełną przypadków i mieszania się wielkiej historii z losami jednostek. Skupiona na przedmiotach i ludziach autorka nie zajmuje się tu udzielaniem lekcji na temat przeszłości – ani polityką. Interesuje ją bardziej organizowanie sobie prywatnej przestrzeni w miejscu, które wcześniej było domem dla kogoś innego. „Poniemieckie” to opowieść prowadzona bardzo naturalnie – nawet gdy autorka dotyka spraw niewygodnych. Nie ma podsycania konfliktów ani wskazywania, kto ma rację. Karolina Kuszyk zamierza za to przekonywać czytelników, że warto zdobyć się na szacunek dla przeszłości i ocalać pamiątki. „Poniemieckie” to porozumienie poza złymi doświadczeniami, lektura wypełniona silnymi emocjami i narracjami przemycanymi w drobiazgach.
niedziela, 12 stycznia 2020
Nele Neuhaus: Wśród rekinów
Media Rodzina, Poznań 2019.
Kłopoty w biznesach
Alex zajmuje się biznesem i jest w tym naprawdę dobra. Jako menadżerka stawia wszystko na imponującą karierę, chce poznać wpływowych ludzi, bo wie, że dzięki temu będzie mogła się przebić. Alex ma wszystko, żeby stać się superbohaterką. Jest odważna, zdecydowana i nie kieruje się sentymentami. To ucieleśnienie marzeń wielu mężczyzn – dlatego też wpada w oko jednemu z ważnych rekinów biznesu. Sergio postanawia zdobyć tę kobietę i wykorzystuje całe swoje doświadczenie notorycznego podrywacza. Szybko osiąga cel, chociaż nie zdaje sobie sprawy, że Alex również podejmuje grę i zna reguły obowiązujące w tym świecie. A ponieważ Nele Neuhaus nie tworzy harlequina a powieść sensacyjną, będzie mieć dla czytelników już na starcie mnóstwo niespodzianek. Szybkie zwroty akcji, zmiany w damsko-męskich relacjach, sojusze i układy sił nigdy na zawsze – to cecha fabuły „Wśród rekinów”. Alex wkracza w środowisko z definicji bardzo nieprzyjazne i płaci wysoką cenę za realizowanie swoich planów. Raz rozdaje karty, raz staje się ofiarą. Wikła się w rozmaite relacje – najpierw to próba odegrania się na Sergiu, później – coraz więcej intryg, z których nie ma już wyjścia. Alex musi przetrwać – ale to wyjątkowo trudne. Sergio jest człowiekiem potężnym, wpływowym, niebezpiecznym, a do tego nie potrafi przegrywać. Alex wkracza w prawdziwy gang. Świat tu zaprezentowany nie ma nic wspólnego z warunkami znanymi odbiorcom – to opowieść z innych niż normalnie sfer. A jednak Nele Neuhaus odwzorowuje go precyzyjnie i z wyczuciem. Jest w narracji bardzo szczegółowa – co zresztą przejawia się i w późniejszych książkach.
Bo „Wśród rekinów” to powieść debiutancka tej autorki. Kiedy Nele Neuhaus wypracowała sobie już miejsce na rynku wydawniczym, może trafić do swojej publiczności literackiej. Odbiorcy bez trudu dostrzegą tu zapowiedź rozwiązań szczególnie lubianych przez pisarkę. Najbardziej rzuca się w oczy precyzja w konstruowaniu przestrzeni i samych intryg. Nele Neuhaus niczego nie pozostawia wyobraźni czytelników, wyjaśnia każdy element powieściowej rzeczywistości. Widać to umiłowanie do detalu również w rozmowach. Narrator podsłuchuje tutaj każdą bez wyjątku wymianę zdań, nawet jeśli ta nie posuwa akcji do przodu. Co ważne, Neuhaus nie poprzestaje na pojedynczym kierunku rozwoju sytuacji – z jednym punktem kulminacyjnym. Tutaj każda relacja między postaciami rozwija się w osobną historię trzymającą w napięciu. Wydarzenia ogniskują się na Alex, ale każdy z bohaterów wprowadza osobne napięcia i popycha opowieść w nową stronę.
W książce „Wśród rekinów” nie ma miejsca na sentymenty i rozwiązania rodem z obyczajówek albo powieści psychologicznych, króluje tu sensacyjność nawet wtedy, gdy postacie wikłają się w nierokujące związki. Tutaj nie ma mowy o kompromisach, wciąż trwa zacięta walka. W dodatku bohaterowie nie cofną się przed niczym, nawet jeśli trzeba pozbawić życia kogoś z najbliższego otoczenia. Nele Neuhaus stopniowo rozbudowuje kolejne konflikty i zestawy kłopotów: nigdy się nimi nie nasyca. Wprowadza czytelników w krainę obcych im zmartwień, wyimaginowanych wręcz – i zmuszających do zastanowienia nad systemem wartości. W przestrzeni stworzonej przez Nele Neuhaus prawie nie ma miejsca na ludzkie odruchy, liczą się za to umowy i zależności. Biznes to przykrywka – ale pozwala na uwypuklanie najciemniejszych stron charakteru i do komentowania podłości ludzkiej. Nele Neuhaus znakomicie sobie radzi z przedstawianiem niby-realistycznych sytuacji. Proponuje czytelnikom przygodę wyrazistą i złożoną, a do tego wypełnioną zaskoczeniami. Bardzo obszerna jest ta historia, a w każdym kawałku wciągająca dla odbiorców.
Kłopoty w biznesach
Alex zajmuje się biznesem i jest w tym naprawdę dobra. Jako menadżerka stawia wszystko na imponującą karierę, chce poznać wpływowych ludzi, bo wie, że dzięki temu będzie mogła się przebić. Alex ma wszystko, żeby stać się superbohaterką. Jest odważna, zdecydowana i nie kieruje się sentymentami. To ucieleśnienie marzeń wielu mężczyzn – dlatego też wpada w oko jednemu z ważnych rekinów biznesu. Sergio postanawia zdobyć tę kobietę i wykorzystuje całe swoje doświadczenie notorycznego podrywacza. Szybko osiąga cel, chociaż nie zdaje sobie sprawy, że Alex również podejmuje grę i zna reguły obowiązujące w tym świecie. A ponieważ Nele Neuhaus nie tworzy harlequina a powieść sensacyjną, będzie mieć dla czytelników już na starcie mnóstwo niespodzianek. Szybkie zwroty akcji, zmiany w damsko-męskich relacjach, sojusze i układy sił nigdy na zawsze – to cecha fabuły „Wśród rekinów”. Alex wkracza w środowisko z definicji bardzo nieprzyjazne i płaci wysoką cenę za realizowanie swoich planów. Raz rozdaje karty, raz staje się ofiarą. Wikła się w rozmaite relacje – najpierw to próba odegrania się na Sergiu, później – coraz więcej intryg, z których nie ma już wyjścia. Alex musi przetrwać – ale to wyjątkowo trudne. Sergio jest człowiekiem potężnym, wpływowym, niebezpiecznym, a do tego nie potrafi przegrywać. Alex wkracza w prawdziwy gang. Świat tu zaprezentowany nie ma nic wspólnego z warunkami znanymi odbiorcom – to opowieść z innych niż normalnie sfer. A jednak Nele Neuhaus odwzorowuje go precyzyjnie i z wyczuciem. Jest w narracji bardzo szczegółowa – co zresztą przejawia się i w późniejszych książkach.
Bo „Wśród rekinów” to powieść debiutancka tej autorki. Kiedy Nele Neuhaus wypracowała sobie już miejsce na rynku wydawniczym, może trafić do swojej publiczności literackiej. Odbiorcy bez trudu dostrzegą tu zapowiedź rozwiązań szczególnie lubianych przez pisarkę. Najbardziej rzuca się w oczy precyzja w konstruowaniu przestrzeni i samych intryg. Nele Neuhaus niczego nie pozostawia wyobraźni czytelników, wyjaśnia każdy element powieściowej rzeczywistości. Widać to umiłowanie do detalu również w rozmowach. Narrator podsłuchuje tutaj każdą bez wyjątku wymianę zdań, nawet jeśli ta nie posuwa akcji do przodu. Co ważne, Neuhaus nie poprzestaje na pojedynczym kierunku rozwoju sytuacji – z jednym punktem kulminacyjnym. Tutaj każda relacja między postaciami rozwija się w osobną historię trzymającą w napięciu. Wydarzenia ogniskują się na Alex, ale każdy z bohaterów wprowadza osobne napięcia i popycha opowieść w nową stronę.
W książce „Wśród rekinów” nie ma miejsca na sentymenty i rozwiązania rodem z obyczajówek albo powieści psychologicznych, króluje tu sensacyjność nawet wtedy, gdy postacie wikłają się w nierokujące związki. Tutaj nie ma mowy o kompromisach, wciąż trwa zacięta walka. W dodatku bohaterowie nie cofną się przed niczym, nawet jeśli trzeba pozbawić życia kogoś z najbliższego otoczenia. Nele Neuhaus stopniowo rozbudowuje kolejne konflikty i zestawy kłopotów: nigdy się nimi nie nasyca. Wprowadza czytelników w krainę obcych im zmartwień, wyimaginowanych wręcz – i zmuszających do zastanowienia nad systemem wartości. W przestrzeni stworzonej przez Nele Neuhaus prawie nie ma miejsca na ludzkie odruchy, liczą się za to umowy i zależności. Biznes to przykrywka – ale pozwala na uwypuklanie najciemniejszych stron charakteru i do komentowania podłości ludzkiej. Nele Neuhaus znakomicie sobie radzi z przedstawianiem niby-realistycznych sytuacji. Proponuje czytelnikom przygodę wyrazistą i złożoną, a do tego wypełnioną zaskoczeniami. Bardzo obszerna jest ta historia, a w każdym kawałku wciągająca dla odbiorców.
Tomasz Samojlik: Żubr Pompik. Wyprawy. Żubrza Góra
Media Rodzina, Poznań 2019.
Odkrycie
Żubry, które wędrują sobie po całej Polsce (nie dlatego, że zwykle te zwierzęta tak robią, a dlatego, że bohaterowie cyklu Tomasza Samojlika są przewodnikami po świecie przyrody i odkrywają atrakcje kolejnych miejsc), zawędrowały na Babią Górę. „Żubrza Góra” to następna przygoda – i pouczenie dla maluchów. Pompik, Polinka, Pomruk i Porada mają zamiar zostać odkrywcami – na Babiej Górze chcą poznać lokalną atrakcję i są przekonani, że tą atrakcją jest... okrzyk jeleni. Chodzi oczywiście o endemiczny gatunek roślin, tyle tylko, że Polinka przekręca jego nazwę – w efekcie nieporozumienia bohaterowie wpadają na ideę, której normalnie by nie odkryli. Każdy testuje inny rodzaj atrakcji dostępnych na Babiej Górze, a wszystkiemu przyglądają się młode i krytycznie nastawione jelenie. Pomruk zniechęca się do przysmaku miejscowych rogaczy (chociaż dla nich to ambrozja), Polinka – do dokonywania odkryć. Tylko jedna Porada wie, że prawdziwe szczęście to możliwość wspólnego odkrywania nowych miejsc. Rodzinna atmosfera, miłość, jaką darzą się żubry i wyrozumiałość – to coś, czego nie można zignorować. „Żubrza Góra” jest zatem kolejnym tomikiem w cyklu, pokazującym, jak ważna jest bliskość, obecność członków rodziny i możliwość spędzania czasu razem. Tomasz Samojlik takie właśnie pedagogiczne wstawki wykorzystuje w omawianiu codzienności żubrów – żeby dzieci przekonały się, że przyjemnie jest wybierać się na wędrówki z rodzicami i rodzeństwem.
Bo odbiorcy tej serii są jak Pompik i Polinka. Dwa radosne, rozbrykane żuberki czasami popełniają gafy, a czasami zaliczają potężne wpadki – tak, że w efekcie chcą tylko ukryć się przed wzrokiem innych. Każdy z rodziny żubrów ma swoje słabości: tata Pomruk na przykład uwielbia jeść, za to nie znosi się męczyć. Polinka jest impulsywna i często nie do zatrzymania, kiedy coś sobie wymyśli. Pompik niby wydaje się bardziej rozsądny, ale często zdarzają mu się pomyłki lub prowokowanie kłopotów. Na szczęście mama Porada czuwa nad wszystkimi, jest wyrozumiała, serdeczna i troskliwa – pod jej opieką nic złego stać się nikomu nie może. Tomasz Samojlik stawia na familiarny charakter bajki, wie, że takim obrazkiem przyciągnie maluchy do lektury. Udaje mu się nawet zaangażować dzieci w potyczki żubrów, łatwo w kłótniach bohaterów opowiedzieć się za jedną ze stron.
I na marginesie tych przekomarzanek oraz dyskusji pojawiają się wiadomości z dziedziny przyrody. Każde miejsce, jakie zwiedzają żubry, ma swoje cechy charakterystyczne, unikatowe – każde warto odwiedzić z innego powodu. Bohaterowie muszą się przekonać, co cennego znajdą na Babiej Górze. Poza tym przejdą krótki kurs nazw odgłosów wydawanych przez przedstawicieli różnych gatunków – to sposób na poszerzanie wiedzy odbiorców, ale też i na wzbogacanie ich słownika. Bogato ilustrowana i prosta przygoda żubra Pompika oraz jego rodziny to okazja do zapoznawania się z atrakcjami przyrodniczymi Polski – i jednocześnie wyrobienia w najmłodszych szacunku do natury.
Odkrycie
Żubry, które wędrują sobie po całej Polsce (nie dlatego, że zwykle te zwierzęta tak robią, a dlatego, że bohaterowie cyklu Tomasza Samojlika są przewodnikami po świecie przyrody i odkrywają atrakcje kolejnych miejsc), zawędrowały na Babią Górę. „Żubrza Góra” to następna przygoda – i pouczenie dla maluchów. Pompik, Polinka, Pomruk i Porada mają zamiar zostać odkrywcami – na Babiej Górze chcą poznać lokalną atrakcję i są przekonani, że tą atrakcją jest... okrzyk jeleni. Chodzi oczywiście o endemiczny gatunek roślin, tyle tylko, że Polinka przekręca jego nazwę – w efekcie nieporozumienia bohaterowie wpadają na ideę, której normalnie by nie odkryli. Każdy testuje inny rodzaj atrakcji dostępnych na Babiej Górze, a wszystkiemu przyglądają się młode i krytycznie nastawione jelenie. Pomruk zniechęca się do przysmaku miejscowych rogaczy (chociaż dla nich to ambrozja), Polinka – do dokonywania odkryć. Tylko jedna Porada wie, że prawdziwe szczęście to możliwość wspólnego odkrywania nowych miejsc. Rodzinna atmosfera, miłość, jaką darzą się żubry i wyrozumiałość – to coś, czego nie można zignorować. „Żubrza Góra” jest zatem kolejnym tomikiem w cyklu, pokazującym, jak ważna jest bliskość, obecność członków rodziny i możliwość spędzania czasu razem. Tomasz Samojlik takie właśnie pedagogiczne wstawki wykorzystuje w omawianiu codzienności żubrów – żeby dzieci przekonały się, że przyjemnie jest wybierać się na wędrówki z rodzicami i rodzeństwem.
Bo odbiorcy tej serii są jak Pompik i Polinka. Dwa radosne, rozbrykane żuberki czasami popełniają gafy, a czasami zaliczają potężne wpadki – tak, że w efekcie chcą tylko ukryć się przed wzrokiem innych. Każdy z rodziny żubrów ma swoje słabości: tata Pomruk na przykład uwielbia jeść, za to nie znosi się męczyć. Polinka jest impulsywna i często nie do zatrzymania, kiedy coś sobie wymyśli. Pompik niby wydaje się bardziej rozsądny, ale często zdarzają mu się pomyłki lub prowokowanie kłopotów. Na szczęście mama Porada czuwa nad wszystkimi, jest wyrozumiała, serdeczna i troskliwa – pod jej opieką nic złego stać się nikomu nie może. Tomasz Samojlik stawia na familiarny charakter bajki, wie, że takim obrazkiem przyciągnie maluchy do lektury. Udaje mu się nawet zaangażować dzieci w potyczki żubrów, łatwo w kłótniach bohaterów opowiedzieć się za jedną ze stron.
I na marginesie tych przekomarzanek oraz dyskusji pojawiają się wiadomości z dziedziny przyrody. Każde miejsce, jakie zwiedzają żubry, ma swoje cechy charakterystyczne, unikatowe – każde warto odwiedzić z innego powodu. Bohaterowie muszą się przekonać, co cennego znajdą na Babiej Górze. Poza tym przejdą krótki kurs nazw odgłosów wydawanych przez przedstawicieli różnych gatunków – to sposób na poszerzanie wiedzy odbiorców, ale też i na wzbogacanie ich słownika. Bogato ilustrowana i prosta przygoda żubra Pompika oraz jego rodziny to okazja do zapoznawania się z atrakcjami przyrodniczymi Polski – i jednocześnie wyrobienia w najmłodszych szacunku do natury.
sobota, 11 stycznia 2020
Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi
Czarne, Wołowiec 2019.
Groza życia
Białoruś staje się areną dramatycznych dla zwykłych ludzi wydarzeń. Łamane są prawa człowieka, nie można wygłaszać otwarcie swoich poglądów, kto wyróżnia się z tłumu, będzie napiętnowany. Oburzenie wywołują drastyczne kary dla nastolatków – kilkanaście lat więzienia za posiadanie niewielkiej ilości narkotyków to przesada nie tylko według matek oskarżonych i osadzonych w więzieniach dzieci. Białoruskie kobiety wiedzą, że nie mają co liczyć na swoich rodaków, szczęścia w miłości chcą szukać gdzie indziej. Feministki prowokują, krzykiem chcą zwrócić na siebie uwagę i wywalczyć polepszenie sytuacji płci pięknej: nie mają już nic do stracenia, sięgają po sztukę, żeby wykorzystać ją jako poligon, przede wszystkim do celów pozaartystycznych. Jeśli ktoś jest homoseksualistą, liczy się z zerwaniem kontaktów z rodziną: starsze pokolenie może w ogóle nie zaakceptować przemian obyczajowych. W Białorusi na ulicach nie ma gangów – i to jeden z nielicznych pozytywów, jakie wskazują bohaterowie tych reportaży. Chociaż niektórzy znaleźli właśnie tu swoje miejsce na ziemi, porzucili kraje, w których według powszechnych sądów żyje się lepiej i na Białorusi układają sobie codzienność. Inni po prostu próbują przetrwać, wiedzą, że nie mają innego wyjścia, choćby nie wiadomo jak pragnęli lepszego życia. „Ojczyzna dobrej jakości” to bardzo gorzki tytuł: powodów do zadowolenia próżno u bohaterów książki – w większości – szukać. Niektórzy potrzebują tylko tego, żeby ktoś ich wysłuchał, inni widzą szansę na szerzenie informacji o codziennych wyzwaniach: nagłaśnianie dramatów jest jedyną metodą ratunku.
Książka powstała jako efekt wyjazdu na Białoruś grona dziennikarzy z Polski i Niemiec (oraz z tekstów białoruskich żurnalistów): panuje tu zatem specyficzna konkurencja w wyszukiwaniu co bardziej kontrowersyjnych kwestii – ale też dają się wyznaczyć dwa nurty pisania o rzeczywistości nie do pomyślenia w cywilizowanym świecie. Jedni dziennikarze zwracają baczną uwagę na szarych ludzi oraz ich interpretacje wyzwań. Rozmawiają z tymi, którzy sami nie potrafiliby nawet dotrzeć z problemem do mediów, odnotowują ich zmartwienia i sposoby walki z reżimem. Drudzy stawiają na analizy systemu prawnego, na odwołania do dokumentów i faktów. Pierwsi operują silnymi emocjami, drudzy próbują chłodnego dystansu – w obu przypadkach jednak prawda znajduje drogę do czytelników: widać wyraźnie, jakie problemy dominują. Niektóre kwestie – uwypuklane w jednych reportażach – stają się tłem w innych. „Ojczyzna dobrej jakości” jest tomem zwięzłym i przez to jeszcze bardziej wstrząsającym: czytelnikom dostarcza się zaledwie migawki z tego, co zasługuje na pełne opracowanie – tak najłatwiej zwrócić uwagę na tragedie w mikroskali, które składają się następnie na obraz warunków, w jakich funkcjonują ludzie. Ta lektura nie może przejść bez echa, w czytelnikach zostawia wyraźny ślad. Autorzy postarali się przedstawić Białoruś za pomocą wycinka rzeczywistości – drobnego motywu, który dla bohaterów reportaży staje się całym światem. Czynią to na różne sposoby, różnymi poetykami – co nie ma podczas czytania większego znaczenia, liczą się bowiem doświadczenia.
Groza życia
Białoruś staje się areną dramatycznych dla zwykłych ludzi wydarzeń. Łamane są prawa człowieka, nie można wygłaszać otwarcie swoich poglądów, kto wyróżnia się z tłumu, będzie napiętnowany. Oburzenie wywołują drastyczne kary dla nastolatków – kilkanaście lat więzienia za posiadanie niewielkiej ilości narkotyków to przesada nie tylko według matek oskarżonych i osadzonych w więzieniach dzieci. Białoruskie kobiety wiedzą, że nie mają co liczyć na swoich rodaków, szczęścia w miłości chcą szukać gdzie indziej. Feministki prowokują, krzykiem chcą zwrócić na siebie uwagę i wywalczyć polepszenie sytuacji płci pięknej: nie mają już nic do stracenia, sięgają po sztukę, żeby wykorzystać ją jako poligon, przede wszystkim do celów pozaartystycznych. Jeśli ktoś jest homoseksualistą, liczy się z zerwaniem kontaktów z rodziną: starsze pokolenie może w ogóle nie zaakceptować przemian obyczajowych. W Białorusi na ulicach nie ma gangów – i to jeden z nielicznych pozytywów, jakie wskazują bohaterowie tych reportaży. Chociaż niektórzy znaleźli właśnie tu swoje miejsce na ziemi, porzucili kraje, w których według powszechnych sądów żyje się lepiej i na Białorusi układają sobie codzienność. Inni po prostu próbują przetrwać, wiedzą, że nie mają innego wyjścia, choćby nie wiadomo jak pragnęli lepszego życia. „Ojczyzna dobrej jakości” to bardzo gorzki tytuł: powodów do zadowolenia próżno u bohaterów książki – w większości – szukać. Niektórzy potrzebują tylko tego, żeby ktoś ich wysłuchał, inni widzą szansę na szerzenie informacji o codziennych wyzwaniach: nagłaśnianie dramatów jest jedyną metodą ratunku.
Książka powstała jako efekt wyjazdu na Białoruś grona dziennikarzy z Polski i Niemiec (oraz z tekstów białoruskich żurnalistów): panuje tu zatem specyficzna konkurencja w wyszukiwaniu co bardziej kontrowersyjnych kwestii – ale też dają się wyznaczyć dwa nurty pisania o rzeczywistości nie do pomyślenia w cywilizowanym świecie. Jedni dziennikarze zwracają baczną uwagę na szarych ludzi oraz ich interpretacje wyzwań. Rozmawiają z tymi, którzy sami nie potrafiliby nawet dotrzeć z problemem do mediów, odnotowują ich zmartwienia i sposoby walki z reżimem. Drudzy stawiają na analizy systemu prawnego, na odwołania do dokumentów i faktów. Pierwsi operują silnymi emocjami, drudzy próbują chłodnego dystansu – w obu przypadkach jednak prawda znajduje drogę do czytelników: widać wyraźnie, jakie problemy dominują. Niektóre kwestie – uwypuklane w jednych reportażach – stają się tłem w innych. „Ojczyzna dobrej jakości” jest tomem zwięzłym i przez to jeszcze bardziej wstrząsającym: czytelnikom dostarcza się zaledwie migawki z tego, co zasługuje na pełne opracowanie – tak najłatwiej zwrócić uwagę na tragedie w mikroskali, które składają się następnie na obraz warunków, w jakich funkcjonują ludzie. Ta lektura nie może przejść bez echa, w czytelnikach zostawia wyraźny ślad. Autorzy postarali się przedstawić Białoruś za pomocą wycinka rzeczywistości – drobnego motywu, który dla bohaterów reportaży staje się całym światem. Czynią to na różne sposoby, różnymi poetykami – co nie ma podczas czytania większego znaczenia, liczą się bowiem doświadczenia.
piątek, 10 stycznia 2020
Anda Rottenberg: Lista. Dziennik 2005
Krytyka Polityczna, Warszawa 2019.
Po ujawnieniu
Sprawdzanie listy Wildsteina stało się w pewnych kręgach i w pewnym momencie historycznym niemal obowiązkiem, każdy próbował odnaleźć nazwisko swoje i znajomych, żeby przekonać się, kto był tajnym współpracownikiem, a kto – poszkodowanym. Zaspokajanie ciekawości wiązało się też z rozmaitymi przewartościowaniami. Anda Rottenberg publikuje swoje zapiski z pierwszej połowy 2005 roku – od chwili ujawnienia listy nazwisk po dokument stwierdzający jej status. Na początku bardzo angażuje się w sytuację, temat listy powraca w rozmowach ze znajomymi i w rozważaniach, staje się elementem zastępczym – przykrywa wszystkie inne doniesienia medialne i troski dnia codziennego. Autorka niby zdaje sobie z tego sprawę, a jednak dołącza do zawirowań wokół listy i pokazuje odbiorcom, jak wyglądało całe zjawisko socjologiczne z perspektywy tych, który mnie było wszystko jedno. Bo młodsi natychmiast zareagowali szeregiem żartów, wykazując się kompletnym niezrozumieniem tła wydarzeń. Anda Rottenberg z listy sobie nie drwi – natomiast pokazuje odbiorcom, jak kształtowała się dyktowana nią codzienność. Zajmuje ją to przez kilkanaście dni, początkowe zapiski odnoszą się do listy i do reakcji na nią, prezentują konkretne dialogi i oczekiwania. Z czasem temat przycicha – pojawiać się będzie jak refren w różnych sytuacjach, zwłaszcza wtedy, gdy polityka wkracza do kultury i utrudnia działalność artystyczną albo popularyzowanie sztuki. Tu Anda Rottenberg pozostaje sobą: zjadliwą komentatorką codzienności, wydarzeń, których nie da się oderwać od życia artystycznego.
„Lista. Dziennik 2005” to zaledwie mały wyimek zapisków tej autorki – możliwość przyjrzenia się z bliska problemom płynącym z małego polskiego piekiełka przy organizacji wystaw czy pracy dziennikarskiej. Anda Rottenberg krytykuje posunięcia rządu, nie milczy, kiedy dostrzega absurdy polityki. Na kartach dziennika zapisuje własne dylematy i ironiczne spostrzeżenia, prowadzi czytelników przez wyzwania w swojej pracy i cofa się do przeszłości, kiedy potrzebuje lepiej naświetlić konkretne wydarzenia. Chce, żeby rzeczywistość komentowała się sama, więc pokazuje odbiorcom wyraziste sytuacje. Odnotowuje rozmowy i przebieg spotkań – nie tych towarzyskich, a tych, podczas których zapadają ważne decyzje bądź wymienia się istotnymi poglądami. W tym wszystkim „Lista” jest tomem bardzo literackim. W odróżnieniu od warsztatowych diariuszy pisarzy, Anda Rottenberg nie potrzebuje ani notatek dla pamięci, ani literackich rozbiegówek: jej codzienne notatki są w zasadzie gotowymi felietonami, tekstami, w które każdy chce się zagłębiać, żeby poznawać punkt widzenia autorki. Erudycyjne i przesycone odwołaniami do świata sztuki teksty nie należą do hermetycznych, więc czerpać z nich może szerokie grono czytelników. Anda Rottenberg to autorka, która dziennikiem potrafi mocno przyciągnąć – i pokazać odbiorcom niebezpieczeństwa płynące z mieszania polityki i sztuki. „Lista. Dziennik 2005” to lektura boleśnie krótka – ledwo można wkroczyć w rzeczywistość filtrowaną przez zdystansowaną autorkę, a już trzeba ten tom kończyć. To jednak lektura warta ocalenia i rozpowszechniania – nawet jeśli kogoś nie zainteresuje temat (rama kompozycyjna całości, przecież nie jedyne zagadnienie), z pewnością zachwyci się warsztatem.
Anda Rott
Po ujawnieniu
Sprawdzanie listy Wildsteina stało się w pewnych kręgach i w pewnym momencie historycznym niemal obowiązkiem, każdy próbował odnaleźć nazwisko swoje i znajomych, żeby przekonać się, kto był tajnym współpracownikiem, a kto – poszkodowanym. Zaspokajanie ciekawości wiązało się też z rozmaitymi przewartościowaniami. Anda Rottenberg publikuje swoje zapiski z pierwszej połowy 2005 roku – od chwili ujawnienia listy nazwisk po dokument stwierdzający jej status. Na początku bardzo angażuje się w sytuację, temat listy powraca w rozmowach ze znajomymi i w rozważaniach, staje się elementem zastępczym – przykrywa wszystkie inne doniesienia medialne i troski dnia codziennego. Autorka niby zdaje sobie z tego sprawę, a jednak dołącza do zawirowań wokół listy i pokazuje odbiorcom, jak wyglądało całe zjawisko socjologiczne z perspektywy tych, który mnie było wszystko jedno. Bo młodsi natychmiast zareagowali szeregiem żartów, wykazując się kompletnym niezrozumieniem tła wydarzeń. Anda Rottenberg z listy sobie nie drwi – natomiast pokazuje odbiorcom, jak kształtowała się dyktowana nią codzienność. Zajmuje ją to przez kilkanaście dni, początkowe zapiski odnoszą się do listy i do reakcji na nią, prezentują konkretne dialogi i oczekiwania. Z czasem temat przycicha – pojawiać się będzie jak refren w różnych sytuacjach, zwłaszcza wtedy, gdy polityka wkracza do kultury i utrudnia działalność artystyczną albo popularyzowanie sztuki. Tu Anda Rottenberg pozostaje sobą: zjadliwą komentatorką codzienności, wydarzeń, których nie da się oderwać od życia artystycznego.
„Lista. Dziennik 2005” to zaledwie mały wyimek zapisków tej autorki – możliwość przyjrzenia się z bliska problemom płynącym z małego polskiego piekiełka przy organizacji wystaw czy pracy dziennikarskiej. Anda Rottenberg krytykuje posunięcia rządu, nie milczy, kiedy dostrzega absurdy polityki. Na kartach dziennika zapisuje własne dylematy i ironiczne spostrzeżenia, prowadzi czytelników przez wyzwania w swojej pracy i cofa się do przeszłości, kiedy potrzebuje lepiej naświetlić konkretne wydarzenia. Chce, żeby rzeczywistość komentowała się sama, więc pokazuje odbiorcom wyraziste sytuacje. Odnotowuje rozmowy i przebieg spotkań – nie tych towarzyskich, a tych, podczas których zapadają ważne decyzje bądź wymienia się istotnymi poglądami. W tym wszystkim „Lista” jest tomem bardzo literackim. W odróżnieniu od warsztatowych diariuszy pisarzy, Anda Rottenberg nie potrzebuje ani notatek dla pamięci, ani literackich rozbiegówek: jej codzienne notatki są w zasadzie gotowymi felietonami, tekstami, w które każdy chce się zagłębiać, żeby poznawać punkt widzenia autorki. Erudycyjne i przesycone odwołaniami do świata sztuki teksty nie należą do hermetycznych, więc czerpać z nich może szerokie grono czytelników. Anda Rottenberg to autorka, która dziennikiem potrafi mocno przyciągnąć – i pokazać odbiorcom niebezpieczeństwa płynące z mieszania polityki i sztuki. „Lista. Dziennik 2005” to lektura boleśnie krótka – ledwo można wkroczyć w rzeczywistość filtrowaną przez zdystansowaną autorkę, a już trzeba ten tom kończyć. To jednak lektura warta ocalenia i rozpowszechniania – nawet jeśli kogoś nie zainteresuje temat (rama kompozycyjna całości, przecież nie jedyne zagadnienie), z pewnością zachwyci się warsztatem.
Anda Rott
czwartek, 9 stycznia 2020
Stanisław Sątowicz: Byłem gorylem Gomułki i Gierka
Fabuła Fraza, Warszawa 2019.
Z boku
Trochę się czasami Stanisławowi Sątowiczowi ulewa goryczy na tematy aktualnej polityki i podejścia do dawnych czasów. Nie zamierza jednak się tłumaczyć ze swoich zawodowych wyborów, nie czuje się też winny czy rozczarowany własną karierą. „Byłem gorylem Gomułki i Gierka” to, jak twierdzi, jego jedyna książka, która umożliwia odbiorcom zorientowanie się w meandrach nietypowej pracy – i sprawdzenie, jak zachowywali się politycy według ich „cienia” i od strony zupełnie prywatnej. Książka, którą Sątowicz proponuje, jest zbiorem luźnych wspomnień i anegdot, bardziej przypisem do podręczników do historii niż próbą ich znaczącego uzupełnienia. Nie ma tu porządkowania pod kątem biografii ani gromadzenia faktów w celu prostowania historii. Dla autora to szansa na podzielenie się własnymi przemyśleniami oraz wspomnieniami, dla odbiorców – czysta rozrywka i możliwość zagłębienia się w relację niebanalną. Sątowicz pisze w zasadzie dla siebie – ale robi to tak, że z powodzeniem może swoje zapiski udostępnić szerokiemu gronu odbiorców. I nie ma co zajmować się drobnymi porozrzucanymi po narracji deklaracjami politycznymi – to jak felietonowy komentarz, rodzaj autocharakterystyki niepotrzebnej w lekturze – lepiej od razu zanurzyć się w codzienność „goryla”. Ochranianie Gomułki, a potem również Gierka, wiązało się z rozmaitymi wyrzeczeniami, ale i możliwościami. Autor opowiada między innymi o znajomości rodzin, o znanych sąsiadach, o zwyczajach i codzienności „towarzyszy”. Sięga po obiegowe żarty, jeśli chce skomentować postawy tych, którym towarzyszy. Wyjaśnia przy okazji odbiorcom specyfikę pracy – wie, że nie każdy zdaje sobie sprawę z organizacji zajęcia, a teraz może bez przeszkód ujawniać dawne tajemnice. Rozwiewa wątpliwości, podaje ciekawostki – zresztą próba zaintrygowania odbiorców wybrzmiewa tu bardzo silnie, wydaje się, że autor jak na krygowanie się we wstępie jest bardzo świadomy warsztatu literackiego i radzi sobie bez zarzutu z tokiem narracji. Wie, jak przyciągnąć czytelników, dzieli się prywatnymi opowieściami – a do tego wprowadza własne wnioski i analizy. Takimi zabiegami przekonuje do siebie całkiem szybko, a ponieważ rytm książki został dobrze przemyślany, całość czyta się błyskawicznie. Opowiada Sątowicz o nietypowych korzyściach ze stanowiska (i o konsekwencjach w innym ustroju), o zwierzętach, jakie towarzyszyły „jego” politykom, o dostępnej broni, o posiłkach, o nieznaczących rozmowach na tematy neutralne, o wymianach uprzejmości i o humorach. Zamienia się w uważnego obserwatora, przedstawia czytelnikom to wszystko, co wydaje mu się intrygujące lub niezwykłe, a co stanowiło dla niego po prostu element codzienności. Zwierza się czasami z wyzwań, którym musiał stawiać czoła. Czasami wpada w reportażowe tony, czasami fabularyzuje, posługując się choćby bezpośrednimi dialogami. Tworzy publikację dla ciekawskich i cieszy fakt, że potrafi prowadzić gawędziarską narrację – taka najlepiej pasuje. Nie ma tu sztucznie wytwarzanego dystansu czy chwalenia się osiągnięciami, nie ma też nadmiernej dyscypliny – dzięki temu opowieść wypada naturalnie i może czytelników rzeczywiście na chwilę wciągnąć.
Z boku
Trochę się czasami Stanisławowi Sątowiczowi ulewa goryczy na tematy aktualnej polityki i podejścia do dawnych czasów. Nie zamierza jednak się tłumaczyć ze swoich zawodowych wyborów, nie czuje się też winny czy rozczarowany własną karierą. „Byłem gorylem Gomułki i Gierka” to, jak twierdzi, jego jedyna książka, która umożliwia odbiorcom zorientowanie się w meandrach nietypowej pracy – i sprawdzenie, jak zachowywali się politycy według ich „cienia” i od strony zupełnie prywatnej. Książka, którą Sątowicz proponuje, jest zbiorem luźnych wspomnień i anegdot, bardziej przypisem do podręczników do historii niż próbą ich znaczącego uzupełnienia. Nie ma tu porządkowania pod kątem biografii ani gromadzenia faktów w celu prostowania historii. Dla autora to szansa na podzielenie się własnymi przemyśleniami oraz wspomnieniami, dla odbiorców – czysta rozrywka i możliwość zagłębienia się w relację niebanalną. Sątowicz pisze w zasadzie dla siebie – ale robi to tak, że z powodzeniem może swoje zapiski udostępnić szerokiemu gronu odbiorców. I nie ma co zajmować się drobnymi porozrzucanymi po narracji deklaracjami politycznymi – to jak felietonowy komentarz, rodzaj autocharakterystyki niepotrzebnej w lekturze – lepiej od razu zanurzyć się w codzienność „goryla”. Ochranianie Gomułki, a potem również Gierka, wiązało się z rozmaitymi wyrzeczeniami, ale i możliwościami. Autor opowiada między innymi o znajomości rodzin, o znanych sąsiadach, o zwyczajach i codzienności „towarzyszy”. Sięga po obiegowe żarty, jeśli chce skomentować postawy tych, którym towarzyszy. Wyjaśnia przy okazji odbiorcom specyfikę pracy – wie, że nie każdy zdaje sobie sprawę z organizacji zajęcia, a teraz może bez przeszkód ujawniać dawne tajemnice. Rozwiewa wątpliwości, podaje ciekawostki – zresztą próba zaintrygowania odbiorców wybrzmiewa tu bardzo silnie, wydaje się, że autor jak na krygowanie się we wstępie jest bardzo świadomy warsztatu literackiego i radzi sobie bez zarzutu z tokiem narracji. Wie, jak przyciągnąć czytelników, dzieli się prywatnymi opowieściami – a do tego wprowadza własne wnioski i analizy. Takimi zabiegami przekonuje do siebie całkiem szybko, a ponieważ rytm książki został dobrze przemyślany, całość czyta się błyskawicznie. Opowiada Sątowicz o nietypowych korzyściach ze stanowiska (i o konsekwencjach w innym ustroju), o zwierzętach, jakie towarzyszyły „jego” politykom, o dostępnej broni, o posiłkach, o nieznaczących rozmowach na tematy neutralne, o wymianach uprzejmości i o humorach. Zamienia się w uważnego obserwatora, przedstawia czytelnikom to wszystko, co wydaje mu się intrygujące lub niezwykłe, a co stanowiło dla niego po prostu element codzienności. Zwierza się czasami z wyzwań, którym musiał stawiać czoła. Czasami wpada w reportażowe tony, czasami fabularyzuje, posługując się choćby bezpośrednimi dialogami. Tworzy publikację dla ciekawskich i cieszy fakt, że potrafi prowadzić gawędziarską narrację – taka najlepiej pasuje. Nie ma tu sztucznie wytwarzanego dystansu czy chwalenia się osiągnięciami, nie ma też nadmiernej dyscypliny – dzięki temu opowieść wypada naturalnie i może czytelników rzeczywiście na chwilę wciągnąć.
środa, 8 stycznia 2020
Adam Robiński: Kiczery. Podróż przez Bieszczady
Czarne, Wołowiec 2019.
Spotkania
Przed Adamem Robińskim Bieszczady odsłaniają swoje tajemnice – zwłaszcza za sprawą ludzi, którzy przyjechali tu i osiedlili się, chociaż nie zamierzali zostawać zbyt długo. Bo ten rejon jak mało który pozwala na ucieczkę od pędu cywilizacyjnego i daje szansę na życie w zgodzie z naturą. Co prawda oznacza to wiele wyrzeczeń – w dodatku wszyscy turyści wypytują o niedźwiedzie, jakby to był jedyny motyw kojarzący się z Bieszczadami. Podróż Adama Robińskiego rozpoczyna się jeszcze w jego dzieciństwie, jako kolekcjonowanie starych i dziwnych map – w końcu autor podejmuje decyzję o wyruszeniu w nieznane. W Bieszczadach szuka realizacji swoich planów z dzieciństwa. Nie zamierza bawić się w tej książce w przewodnika po górach: interesują go zwłaszcza inni ludzie. Odstępuje im miejsce w książce, bo chce scharakteryzować Bieszczady przez pryzmat różnych wspomnień i opowieści – czy to snutych przy ogniskach wieczorami, czy – towarzyszących prezentacji nietypowych zawodów i sposobów na życie. W efekcie Robiński proponuje publikację, która zamienia się w zestaw fiszek, drobnych opowieści spotykanych na trasach rozmówców. Autor pilnie wysłuchuje wszystkich zwierzeń i nadziei, gromadzi je i tworzy wielowymiarowy portret bieszczadzkich tras. Ludzie odbierają te tereny na różne sposoby, każdy akcentuje to, co dla niego najważniejsze, a autor stara się jedynie pogrupować motywy, żeby nie pogłębiać chaosu panującego w życiu. I tak unika jakichkolwiek porządków, schematów czy widocznych założeń konstrukcyjnych, woli, żeby opowieść rozwijała się razem z drogą, z przemierzanymi szlakami i była sumą przypadków. Same Bieszczady zresztą nie poddają się systematyzacji – nie da się ich uregulować, a to również ze względu na rodzaje przedstawianych historii.
Adam Robiński nie odwołuje się do stereotypów, chyba że chce pokazać ich nieprzystawalność do rzeczywistości. Wie, że Bieszczady zaskakują, a także – że są bezlitosne dla tych, którzy nie potrafią się dostosować do surowych warunków życia. Absolutnie nie zachęca do przeniesienia się tutaj, tak samo jak odradzają to jego interlokutorzy – ale udaje mu się odtworzyć urok miejsca za sprawą kolejnych indywidualnych relacji. Bieszczady są zmienne i każdemu jawią się inaczej, przedstawianych przez ludzi opowieści nie da się posegregować – trzeba wpaść w nurt relacji i przyjmować kolejne wątki, taki system lektury pozwala rzeczywiście poznać specyfikę miejsca, a może też przygotować się na wyprawę.
„Kiczery” to książka, w której od czasu do czasu autor ujawnia zgryźliwe poczucie humoru. Prowadzi narrację osobistą, może zatem pozwalać sobie na komentarze spoza obiektywnego nurtu – dzięki temu łatwiej znajdzie wspólny język z czytelnikami. Tutaj liczy się osobista perspektywa, umiejętność przekazania odbiorcom własnych zachwytów lub przestróg. Wie Robiński, jak poruszać, jak przekonać do troski o przyrodę. A jednocześnie nie zatraca niemal dziecięcej fascynacji miejscem, przedstawia czytelnikom przygodę w tradycyjnym znaczeniu.
Spotkania
Przed Adamem Robińskim Bieszczady odsłaniają swoje tajemnice – zwłaszcza za sprawą ludzi, którzy przyjechali tu i osiedlili się, chociaż nie zamierzali zostawać zbyt długo. Bo ten rejon jak mało który pozwala na ucieczkę od pędu cywilizacyjnego i daje szansę na życie w zgodzie z naturą. Co prawda oznacza to wiele wyrzeczeń – w dodatku wszyscy turyści wypytują o niedźwiedzie, jakby to był jedyny motyw kojarzący się z Bieszczadami. Podróż Adama Robińskiego rozpoczyna się jeszcze w jego dzieciństwie, jako kolekcjonowanie starych i dziwnych map – w końcu autor podejmuje decyzję o wyruszeniu w nieznane. W Bieszczadach szuka realizacji swoich planów z dzieciństwa. Nie zamierza bawić się w tej książce w przewodnika po górach: interesują go zwłaszcza inni ludzie. Odstępuje im miejsce w książce, bo chce scharakteryzować Bieszczady przez pryzmat różnych wspomnień i opowieści – czy to snutych przy ogniskach wieczorami, czy – towarzyszących prezentacji nietypowych zawodów i sposobów na życie. W efekcie Robiński proponuje publikację, która zamienia się w zestaw fiszek, drobnych opowieści spotykanych na trasach rozmówców. Autor pilnie wysłuchuje wszystkich zwierzeń i nadziei, gromadzi je i tworzy wielowymiarowy portret bieszczadzkich tras. Ludzie odbierają te tereny na różne sposoby, każdy akcentuje to, co dla niego najważniejsze, a autor stara się jedynie pogrupować motywy, żeby nie pogłębiać chaosu panującego w życiu. I tak unika jakichkolwiek porządków, schematów czy widocznych założeń konstrukcyjnych, woli, żeby opowieść rozwijała się razem z drogą, z przemierzanymi szlakami i była sumą przypadków. Same Bieszczady zresztą nie poddają się systematyzacji – nie da się ich uregulować, a to również ze względu na rodzaje przedstawianych historii.
Adam Robiński nie odwołuje się do stereotypów, chyba że chce pokazać ich nieprzystawalność do rzeczywistości. Wie, że Bieszczady zaskakują, a także – że są bezlitosne dla tych, którzy nie potrafią się dostosować do surowych warunków życia. Absolutnie nie zachęca do przeniesienia się tutaj, tak samo jak odradzają to jego interlokutorzy – ale udaje mu się odtworzyć urok miejsca za sprawą kolejnych indywidualnych relacji. Bieszczady są zmienne i każdemu jawią się inaczej, przedstawianych przez ludzi opowieści nie da się posegregować – trzeba wpaść w nurt relacji i przyjmować kolejne wątki, taki system lektury pozwala rzeczywiście poznać specyfikę miejsca, a może też przygotować się na wyprawę.
„Kiczery” to książka, w której od czasu do czasu autor ujawnia zgryźliwe poczucie humoru. Prowadzi narrację osobistą, może zatem pozwalać sobie na komentarze spoza obiektywnego nurtu – dzięki temu łatwiej znajdzie wspólny język z czytelnikami. Tutaj liczy się osobista perspektywa, umiejętność przekazania odbiorcom własnych zachwytów lub przestróg. Wie Robiński, jak poruszać, jak przekonać do troski o przyrodę. A jednocześnie nie zatraca niemal dziecięcej fascynacji miejscem, przedstawia czytelnikom przygodę w tradycyjnym znaczeniu.
wtorek, 7 stycznia 2020
Oswald Mentzel: Chłopskie życie, czyli przygody krowiarczyka Otto
Atut, Wrocław 2019.
Z perspektywy obory
Krowiarczyk Otto jest postacią, której chce się kibicować – mimo dystansu czasowego i przemian obyczajowych. Bohater sprzed wieku pokazuje na swoim przykładzie losy ludzi z dolnośląskiej wsi. Jako czternastolatek kończy beztroskie życie przy rodzinie i udaje się na służbę do gospodarza. Tutaj będzie się zajmował krowami, ale też rozmaitymi pracami w obejściu – może asystować gospodyni przy dojeniu, pomagać w karmieniu świń lub kosić trawę. Pracodawcy mają opiekować się zatrudnianymi młodocianymi i wręcz zastępować im rodziców. Poza wypłatą zapewniają dach nad głową i wyżywienie. Jednak nie wszystko będzie przebiegało idealnie. Otto jest chłopcem inteligentnym, potrafi czytać i rachować (czas wolny spędza na przykład nad „Don Kichotem”), błyskawicznie się uczy, a do tego ma dobre podejście do zwierząt. Dzięki temu może całkiem szybko „awansować”: z krowiarza stanie się wolarzem, a z wolarza – głównym parobkiem. Wszystko toczyłoby się jak najlepiej, gdyby nie fakt, że opowieść rozpoczyna się w 1911 roku – zbliżająca się wojna zmieni wszystkie plany. Oswald Mentzel prowadzi tę opowieść bez sentymentów, za to z ogromną szczegółowością, która pozwala dobrze przyjrzeć się gospodarskiej codzienności sprzed wieku. Relację oparł na własnych doświadczeniach, zna zatem dokładnie swojego bohatera i rozumie jego potrzeby, może też przekonująco odmalować naiwność w jednych kwestiach i dojrzałość w innych.
Ta opowieść nie ma osi fabularnej w tradycyjnym znaczeniu. Utrzymana jest w formie pamiętnika, ale ma też swoje punkty kulminacyjne (genialna scena ze zmierzającym do rzeźni wołem!). Autor skupia się tutaj na odmalowywaniu trudów gospodarskiego życia, a i losów zatrudnianych jako parobków dzieci. Odnosi się do rzeczywistych zdjęć, zresztą do książki dodane zostało kilka fotografii miejsc opisywanych w tomie. Można tu prześledzić rozwiązania stosowane na wsiach, udogodnienia, ale też same zasady, jakie przyswajali najemnicy (bardzo dokładnie opisze Mentzel choćby skład paszy zwierząt). Pochylanie się nad najzwyklejszą czynnością, omawianie każdego detalu to cecha charakterystyczna tomu, powód, dla którego odbiorcy będą po tę lekturę sięgać. Opisy są tu rozłożyste i przesycone danymi – autor nie zajmuje się zbyt długo odczuciami chłopca, praktycznie nie pozwala mu przeżywać tego, co zwykle stanowi fabularne spoiwo. Otto potrzebny jest, żeby móc przedstawić obyczaje oraz zwyczaje, utrwala rzeczywistość, którą zmiotła wojna. „Chłopskie życie” to trochę literatura małych ojczyzn, ale trochę też lekcja historii w wymiarze pozapolitycznym. Autor pozwala obserwować relacje między gospodarzami i ich pracownikami, samych pracowników (Otto przecież nie jest jedyny, chociaż stanowi wyjątek, jeśli chodzi o stopień wykształcenia), szacunek dla pracy, uczciwe wykonywanie obowiązków. Nie jest to powieść, która imponowałaby pomysłami na akcję – za to uwodzi czytelników innymi wartościami. O trudach translatorskich pisze w posłowiu tłumaczka – i tu też pojawia się jedyny w książce (poza narracją) stylistyczny zgrzyt, czyli pisanie o sobie w trzeciej osobie – niezręcznie i fałszywie to wypada.
Z perspektywy obory
Krowiarczyk Otto jest postacią, której chce się kibicować – mimo dystansu czasowego i przemian obyczajowych. Bohater sprzed wieku pokazuje na swoim przykładzie losy ludzi z dolnośląskiej wsi. Jako czternastolatek kończy beztroskie życie przy rodzinie i udaje się na służbę do gospodarza. Tutaj będzie się zajmował krowami, ale też rozmaitymi pracami w obejściu – może asystować gospodyni przy dojeniu, pomagać w karmieniu świń lub kosić trawę. Pracodawcy mają opiekować się zatrudnianymi młodocianymi i wręcz zastępować im rodziców. Poza wypłatą zapewniają dach nad głową i wyżywienie. Jednak nie wszystko będzie przebiegało idealnie. Otto jest chłopcem inteligentnym, potrafi czytać i rachować (czas wolny spędza na przykład nad „Don Kichotem”), błyskawicznie się uczy, a do tego ma dobre podejście do zwierząt. Dzięki temu może całkiem szybko „awansować”: z krowiarza stanie się wolarzem, a z wolarza – głównym parobkiem. Wszystko toczyłoby się jak najlepiej, gdyby nie fakt, że opowieść rozpoczyna się w 1911 roku – zbliżająca się wojna zmieni wszystkie plany. Oswald Mentzel prowadzi tę opowieść bez sentymentów, za to z ogromną szczegółowością, która pozwala dobrze przyjrzeć się gospodarskiej codzienności sprzed wieku. Relację oparł na własnych doświadczeniach, zna zatem dokładnie swojego bohatera i rozumie jego potrzeby, może też przekonująco odmalować naiwność w jednych kwestiach i dojrzałość w innych.
Ta opowieść nie ma osi fabularnej w tradycyjnym znaczeniu. Utrzymana jest w formie pamiętnika, ale ma też swoje punkty kulminacyjne (genialna scena ze zmierzającym do rzeźni wołem!). Autor skupia się tutaj na odmalowywaniu trudów gospodarskiego życia, a i losów zatrudnianych jako parobków dzieci. Odnosi się do rzeczywistych zdjęć, zresztą do książki dodane zostało kilka fotografii miejsc opisywanych w tomie. Można tu prześledzić rozwiązania stosowane na wsiach, udogodnienia, ale też same zasady, jakie przyswajali najemnicy (bardzo dokładnie opisze Mentzel choćby skład paszy zwierząt). Pochylanie się nad najzwyklejszą czynnością, omawianie każdego detalu to cecha charakterystyczna tomu, powód, dla którego odbiorcy będą po tę lekturę sięgać. Opisy są tu rozłożyste i przesycone danymi – autor nie zajmuje się zbyt długo odczuciami chłopca, praktycznie nie pozwala mu przeżywać tego, co zwykle stanowi fabularne spoiwo. Otto potrzebny jest, żeby móc przedstawić obyczaje oraz zwyczaje, utrwala rzeczywistość, którą zmiotła wojna. „Chłopskie życie” to trochę literatura małych ojczyzn, ale trochę też lekcja historii w wymiarze pozapolitycznym. Autor pozwala obserwować relacje między gospodarzami i ich pracownikami, samych pracowników (Otto przecież nie jest jedyny, chociaż stanowi wyjątek, jeśli chodzi o stopień wykształcenia), szacunek dla pracy, uczciwe wykonywanie obowiązków. Nie jest to powieść, która imponowałaby pomysłami na akcję – za to uwodzi czytelników innymi wartościami. O trudach translatorskich pisze w posłowiu tłumaczka – i tu też pojawia się jedyny w książce (poza narracją) stylistyczny zgrzyt, czyli pisanie o sobie w trzeciej osobie – niezręcznie i fałszywie to wypada.
poniedziałek, 6 stycznia 2020
Mariette Lindstein: Biała krypta
Bukowy Las, Wrocław 2019.
Ratunek
Kiedy w grę wchodzi fanatyzm, trudno o zdrowy rozsądek. Wie o tym Alex, której rodzina rozpadła się za sprawą sekt. Najpierw rodzice opuścili dwie dziewczyny, bliźniaczki – Alex i Dani nie chciały trafić z nimi do grupy wyznaniowej, za którą podążali. Później w niewyjaśnionych okolicznościach Dani zniknęła i nie można trafić na jej trop. Alex została sama – a właśnie teraz najbardziej potrzebuje wsparcia. Zatrudniła się w portalu randkowym, który kojarzy ludzi ze względu na ich upodobania seksualne: ułatwia spotkania tym, którzy wiedzą, czego chcą. Sama Alex pracuje z Carlem, psychologiem stosującym niekonwencjonalne metody docierania do pacjentów. Chociaż Alex pacjentką nie jest, i na niej wypróbowuje swoje rozwiązania. Zresztą przez nietypowe doświadczenia i eksplozję emocji Alex może dotrzeć do zakamarków umysłu, których istnienia wcześniej nawet nie podejrzewała. A to w pewien sposób przybliża ją do rozwiązania zagadki zniknięcia Dani. Przecież osławiona więź między bliźniaczkami nie może zniknąć, gdy jedna z kobiet ma poważne kłopoty. Alex przez cały czas zastanawia się, jak pomóc Dani. Jest przez to bezbronna i podatna na wpływy, może się okazać, że na własne życzenie zrobi sobie krzywdę – nie może jednak ustać w poszukiwaniach, przecież Dani jest jedyną bliską jej osobą, jaką jeszcze – prawdopodobnie – można ocalić. Trzeba się jednak bardzo spieszyć, bo dochodzące z podświadomości sygnały są bardzo niepokojące. Alex nie oddziela wytworów wyobraźni od przeczuć, a przeczuć od wiedzy – jednak liczy na to, że uda jej się dotrzeć do bliźniaczki zanim będzie za późno i że uwolni ją z pułapki.
Drobne narracyjne migawki w powieści pokazują, co w tym samym czasie dzieje się z Dani. Kobieta odcięta od świata, więziona i zmuszana do uległości wobec anonimowego przywódcy, jest przygotowywana do pewnego rytuału. W miejscu, w którym się znajduje, wszyscy wierzą, że została wybrana i że jej los jest już przesądzony. Dani ma wziąć udział w wielkiej ceremonii, zanim jednak do niej dojdzie, musi przejść szereg upokarzających i wywołujących ból zadań. Kobieta uczy się, jakich reakcji się od niej oczekuje, ale przez cały czas snuje plany ucieczki. Nie wie, czy może liczyć na kogokolwiek, zwłaszcza że nie ma jak poinformować Alex o swoich przeżyciach. Rozdzielone bliźniaczki toczą zatem każda swoją walkę – żeby sobie wzajemnie pomóc. Obie przecież potrzebują wsparcia. „Biała krypta” nie jest jednak sensacyjną powieścią o ucieczce z niewoli – to literacka analiza działania sekty. Mariette Lindstein ostrzega czytelników, pokazuje im, jak funkcjonuje sekta i jakie mechanizmy destrukcyjne wprowadza w życie. Tu sekta ma wiele wymiarów – osobnym tematem jest motyw porzucenia dzieci przez rodziców poszukujących wiary dla siebie, osobnym – krzywda, jaka dzieje się Dani. Lindstein wie, o czym pisze – i mniej ważna staje się dla niej akcja, a bardziej przesłania dla odbiorców.
Ratunek
Kiedy w grę wchodzi fanatyzm, trudno o zdrowy rozsądek. Wie o tym Alex, której rodzina rozpadła się za sprawą sekt. Najpierw rodzice opuścili dwie dziewczyny, bliźniaczki – Alex i Dani nie chciały trafić z nimi do grupy wyznaniowej, za którą podążali. Później w niewyjaśnionych okolicznościach Dani zniknęła i nie można trafić na jej trop. Alex została sama – a właśnie teraz najbardziej potrzebuje wsparcia. Zatrudniła się w portalu randkowym, który kojarzy ludzi ze względu na ich upodobania seksualne: ułatwia spotkania tym, którzy wiedzą, czego chcą. Sama Alex pracuje z Carlem, psychologiem stosującym niekonwencjonalne metody docierania do pacjentów. Chociaż Alex pacjentką nie jest, i na niej wypróbowuje swoje rozwiązania. Zresztą przez nietypowe doświadczenia i eksplozję emocji Alex może dotrzeć do zakamarków umysłu, których istnienia wcześniej nawet nie podejrzewała. A to w pewien sposób przybliża ją do rozwiązania zagadki zniknięcia Dani. Przecież osławiona więź między bliźniaczkami nie może zniknąć, gdy jedna z kobiet ma poważne kłopoty. Alex przez cały czas zastanawia się, jak pomóc Dani. Jest przez to bezbronna i podatna na wpływy, może się okazać, że na własne życzenie zrobi sobie krzywdę – nie może jednak ustać w poszukiwaniach, przecież Dani jest jedyną bliską jej osobą, jaką jeszcze – prawdopodobnie – można ocalić. Trzeba się jednak bardzo spieszyć, bo dochodzące z podświadomości sygnały są bardzo niepokojące. Alex nie oddziela wytworów wyobraźni od przeczuć, a przeczuć od wiedzy – jednak liczy na to, że uda jej się dotrzeć do bliźniaczki zanim będzie za późno i że uwolni ją z pułapki.
Drobne narracyjne migawki w powieści pokazują, co w tym samym czasie dzieje się z Dani. Kobieta odcięta od świata, więziona i zmuszana do uległości wobec anonimowego przywódcy, jest przygotowywana do pewnego rytuału. W miejscu, w którym się znajduje, wszyscy wierzą, że została wybrana i że jej los jest już przesądzony. Dani ma wziąć udział w wielkiej ceremonii, zanim jednak do niej dojdzie, musi przejść szereg upokarzających i wywołujących ból zadań. Kobieta uczy się, jakich reakcji się od niej oczekuje, ale przez cały czas snuje plany ucieczki. Nie wie, czy może liczyć na kogokolwiek, zwłaszcza że nie ma jak poinformować Alex o swoich przeżyciach. Rozdzielone bliźniaczki toczą zatem każda swoją walkę – żeby sobie wzajemnie pomóc. Obie przecież potrzebują wsparcia. „Biała krypta” nie jest jednak sensacyjną powieścią o ucieczce z niewoli – to literacka analiza działania sekty. Mariette Lindstein ostrzega czytelników, pokazuje im, jak funkcjonuje sekta i jakie mechanizmy destrukcyjne wprowadza w życie. Tu sekta ma wiele wymiarów – osobnym tematem jest motyw porzucenia dzieci przez rodziców poszukujących wiary dla siebie, osobnym – krzywda, jaka dzieje się Dani. Lindstein wie, o czym pisze – i mniej ważna staje się dla niej akcja, a bardziej przesłania dla odbiorców.
niedziela, 5 stycznia 2020
Karolina Prewęcka: Mela Muter. Gorączka życia
Fabuła Fraza, Warszawa 2019.
Życie w sztuce
Mela Muter to nie tylko malarka, ale i muza rozmaitych twórców, kobieta inteligentna i piękna, na długo przez szerokie grono odbiorców zapomniana. Teraz Karolina Prewęcka przybliża czytelnikom jej postać i dokonania, przypominając jednocześnie o roli, jaką odegrała w życiu kulturalnym ta, którą później starano się wymazać ze wspomnień. Mela Muter niby jest samoukiem jeśli chodzi o malowanie – w rzeczywistości pobiera jednak nauki i rozwija się w tej dziedzinie w Paryżu. Pozuje artystom – biografię Prewęckiej zdobi szereg portretów w różnych stylach i technikach. Przyjaźni się z poetami – wielką rolę w jej życiu odegra Staff, ale i Rainer Maria Rilke się tu pojawi. Gdzieś w tle przewija się Olga Boznańska – na brak kontaktów z artystami Mela Muter narzekać nie może. Tom „Gorączka życia” pokazuje ją w pracy twórczej – między innymi za sprawą drobnych analiz czy komentarzy do wybieranych rodzajów malarstwa – ale też w prywatnej codzienności. Karolina Prewęcka przeprowadza czytelników i przez portrety rodzinne, pokazuje, w jakim domu przyszła na świat Mela Muter – ale długo opowiada również o małżeństwie artystki i o późniejszych perypetiach rozwodowych, zwraca uwagę tak samo baczną na dokonania w ramach sztuki jak i na towarzyskie relacje. Mela Muter funkcjonuje tu jako postać wyjątkowo barwna i obrastająca anegdotami – działa w ten sposób na ciekawość odbiorców, co jest tym ważniejsze, że opowieści i obrazy się zachowały – a fotografie w niewielkim tylko stopniu. Karolina Prewęcka pokazuje też swoją bohaterkę w kontekście wielkich wydarzeń, stara się odwzorować jej charakter i przyczynić się do wprowadzenia osoby z krwi i kości do świadomości społecznej. To zadanie niełatwe, jednak tom „Gorączka życia” będzie dobrym sposobem na przyjrzenie się tej postaci.
Karolina Prewęcka wybiera dość krótkie rozdziały, w których bardzo starannie wyważa proporcje: raz rejestruje spotkania lub dane biograficzne, raz – wrażenia, zupełnie jakby zależało jej na przekonaniu czytelników co do prawdziwości bohaterki tomu. Pozwala przeżywać doświadczenia Meli Muter, towarzyszyć jej w rozważaniach i pomysłach – dzięki temu zresztą lektura nabiera barw i okazuje się bardzo intrygująca nie tylko dla odbiorców poszukujących wiadomości z dziedziny historii sztuki. Równie dobrze autorka czuje się w żydowskiej rodzinie, jak i na ulicach Paryża, za każdym razem przedstawia Melę Muter zjawiskowo. W efekcie ta publikacja nawet dla czytelników, którzy nie interesowali się do tej pory historią sztuki może być wciągająca. Sporo w książce reprodukcji, tak, że tom „Gorączka życia” zamienia się wręcz w album, dzięki któremu odbiorcy mogą obejrzeć artystyczne dokonania Meli Muter – ale też ją samą w ujęciu innych artystów: wiele tu jej portretów lub nawet zdjęć. Ważne jest to, że żadna praca nie pozostaje bez komentarza, autorka dba o to, by w podpisach zawierały się kolejne detale biograficzne.
Życie w sztuce
Mela Muter to nie tylko malarka, ale i muza rozmaitych twórców, kobieta inteligentna i piękna, na długo przez szerokie grono odbiorców zapomniana. Teraz Karolina Prewęcka przybliża czytelnikom jej postać i dokonania, przypominając jednocześnie o roli, jaką odegrała w życiu kulturalnym ta, którą później starano się wymazać ze wspomnień. Mela Muter niby jest samoukiem jeśli chodzi o malowanie – w rzeczywistości pobiera jednak nauki i rozwija się w tej dziedzinie w Paryżu. Pozuje artystom – biografię Prewęckiej zdobi szereg portretów w różnych stylach i technikach. Przyjaźni się z poetami – wielką rolę w jej życiu odegra Staff, ale i Rainer Maria Rilke się tu pojawi. Gdzieś w tle przewija się Olga Boznańska – na brak kontaktów z artystami Mela Muter narzekać nie może. Tom „Gorączka życia” pokazuje ją w pracy twórczej – między innymi za sprawą drobnych analiz czy komentarzy do wybieranych rodzajów malarstwa – ale też w prywatnej codzienności. Karolina Prewęcka przeprowadza czytelników i przez portrety rodzinne, pokazuje, w jakim domu przyszła na świat Mela Muter – ale długo opowiada również o małżeństwie artystki i o późniejszych perypetiach rozwodowych, zwraca uwagę tak samo baczną na dokonania w ramach sztuki jak i na towarzyskie relacje. Mela Muter funkcjonuje tu jako postać wyjątkowo barwna i obrastająca anegdotami – działa w ten sposób na ciekawość odbiorców, co jest tym ważniejsze, że opowieści i obrazy się zachowały – a fotografie w niewielkim tylko stopniu. Karolina Prewęcka pokazuje też swoją bohaterkę w kontekście wielkich wydarzeń, stara się odwzorować jej charakter i przyczynić się do wprowadzenia osoby z krwi i kości do świadomości społecznej. To zadanie niełatwe, jednak tom „Gorączka życia” będzie dobrym sposobem na przyjrzenie się tej postaci.
Karolina Prewęcka wybiera dość krótkie rozdziały, w których bardzo starannie wyważa proporcje: raz rejestruje spotkania lub dane biograficzne, raz – wrażenia, zupełnie jakby zależało jej na przekonaniu czytelników co do prawdziwości bohaterki tomu. Pozwala przeżywać doświadczenia Meli Muter, towarzyszyć jej w rozważaniach i pomysłach – dzięki temu zresztą lektura nabiera barw i okazuje się bardzo intrygująca nie tylko dla odbiorców poszukujących wiadomości z dziedziny historii sztuki. Równie dobrze autorka czuje się w żydowskiej rodzinie, jak i na ulicach Paryża, za każdym razem przedstawia Melę Muter zjawiskowo. W efekcie ta publikacja nawet dla czytelników, którzy nie interesowali się do tej pory historią sztuki może być wciągająca. Sporo w książce reprodukcji, tak, że tom „Gorączka życia” zamienia się wręcz w album, dzięki któremu odbiorcy mogą obejrzeć artystyczne dokonania Meli Muter – ale też ją samą w ujęciu innych artystów: wiele tu jej portretów lub nawet zdjęć. Ważne jest to, że żadna praca nie pozostaje bez komentarza, autorka dba o to, by w podpisach zawierały się kolejne detale biograficzne.
Morris, Goscinny: Lucky Luke. W górę Missisipi
Egmont, Warszawa 2019.
Na wodzie
Kapitan Barrows ma poważny problem: chciałby spokojnie przeprowadzać rejsy przez Missisipi, ale uniemożliwia mu to były pirat, rywal i przeciwnik, który nie wie, co to znaczy grać fair. Konkurent wyzywa Barrowsa na pojedynek w postaci wyścigu po rzece. Kto wygra, będzie mógł kontynuować swój biznes, przegrany straci wszystko. A ponieważ nie zamierza przebierać w środkach – i zastosuje każdą metodę na zwycięstwo – kapitanowi Barrowsowi trzeba będzie pomóc. Na szczęście na jego drodze staje Lucky Luke – i zostaje błyskawicznie zaangażowany w akcję. Kapitan Barrows przytomnie zwraca się z prośbą o ratunek, a samotny kowboj nigdy nie odmawia potrzebującym. Tak zaczyna się historia „W górę Missisipi”, komiks klasyczny, przygotowywany jeszcze przez duet Morris i Goscinny – więc absolutna podstawa cyklu.
W tej bajce wszystko toczy się zgodnie z planem i schematem znanym odbiorcom w każdym wieku. Na początku Lucky Luke zostaje wmieszany w potyczkę dwóch dżentelmenów (nawet jeśli jeden z nich jest podejrzanej konduity, i tak nie ma mowy o prostym mordobiciu czy skandalach), opowiada się po stronie dobra – i uczestniczy w przeprawie. Ma za zadanie bezpiecznie doprowadzić z punktu A do punktu B uczestników wyprawy. To oznacza – w prostej linii – konieczność przewidywania niebezpieczeństw i reagowanie na zagrożenia. Na szczęście Lucky Luke jest wybitnym strzelcem, a jego dzielny koń Jolly Jumper dorównuje mu inteligencją i sprytem. Obaj wiedzą, jak wyjść cało z opresji, znają pułapki przygotowywane przez przeciwników i radzą sobie w każdej sytuacji. Wszystko musi zakończyć się triumfem Lucky Luke'a – a właściwie człowieka, który poprosił go o pomoc: samotny kowboj jedzie dalej na swoją prerię i trafia na kolejnych potrzebujących wsparcia. Ten system prowadzi do śmiechu odbiorców, wiąże się z powtarzalnością i systematycznością, która podsyca komizm. Śmiech jest bowiem podstawową wartością historii. Uruchamiany na różnych płaszczyznach – przy fabule polega na powtarzalności i przewidywalności rozwiązań. Tu i tak zmiana tła jest potężna, bo rzecz rozgrywa się na wodzie – kowboj na statku to okazja do nowych opowieści i scenek. Sytuacje znane wilkom morskim przefiltrowane przez poetykę Dzikiego Zachodu to zabawa, którą proponują autorzy czytelnikom. Jak zwykle w przypadku przygód Lucky Luke'a będzie tu bardzo dużo drugoplanowych żartów i pomysłów, które ucieszą odbiorców w różnym wieku. Co ważne, humor z tych komiksów się nie starzeje – w dalszym ciągu można znaleźć fanów cyklu wśród przedstawicieli kilku pokoleń. Dzieciom spodoba się coś innego niż dorosłym – ci ostatni będą odczytywać kolejne zabawy intertekstualne i nawiązania do rzeczywistości. Ta opowieść przygotowana została starannie, z dbałością o detale i ze świadomością konwencji. Lucky Luke może doprowadzić do weryfikowania stereotypów, chociaż chyba częściej tylko je podsyca. Jest przy tym sympatyczny, nie papierowy – to zapewni mu przychylność odbiorców. O kresce komiksowej nie ma już co pisać, wiadomo, że przygody Lucky Luke'a to popis rysownika.
Na wodzie
Kapitan Barrows ma poważny problem: chciałby spokojnie przeprowadzać rejsy przez Missisipi, ale uniemożliwia mu to były pirat, rywal i przeciwnik, który nie wie, co to znaczy grać fair. Konkurent wyzywa Barrowsa na pojedynek w postaci wyścigu po rzece. Kto wygra, będzie mógł kontynuować swój biznes, przegrany straci wszystko. A ponieważ nie zamierza przebierać w środkach – i zastosuje każdą metodę na zwycięstwo – kapitanowi Barrowsowi trzeba będzie pomóc. Na szczęście na jego drodze staje Lucky Luke – i zostaje błyskawicznie zaangażowany w akcję. Kapitan Barrows przytomnie zwraca się z prośbą o ratunek, a samotny kowboj nigdy nie odmawia potrzebującym. Tak zaczyna się historia „W górę Missisipi”, komiks klasyczny, przygotowywany jeszcze przez duet Morris i Goscinny – więc absolutna podstawa cyklu.
W tej bajce wszystko toczy się zgodnie z planem i schematem znanym odbiorcom w każdym wieku. Na początku Lucky Luke zostaje wmieszany w potyczkę dwóch dżentelmenów (nawet jeśli jeden z nich jest podejrzanej konduity, i tak nie ma mowy o prostym mordobiciu czy skandalach), opowiada się po stronie dobra – i uczestniczy w przeprawie. Ma za zadanie bezpiecznie doprowadzić z punktu A do punktu B uczestników wyprawy. To oznacza – w prostej linii – konieczność przewidywania niebezpieczeństw i reagowanie na zagrożenia. Na szczęście Lucky Luke jest wybitnym strzelcem, a jego dzielny koń Jolly Jumper dorównuje mu inteligencją i sprytem. Obaj wiedzą, jak wyjść cało z opresji, znają pułapki przygotowywane przez przeciwników i radzą sobie w każdej sytuacji. Wszystko musi zakończyć się triumfem Lucky Luke'a – a właściwie człowieka, który poprosił go o pomoc: samotny kowboj jedzie dalej na swoją prerię i trafia na kolejnych potrzebujących wsparcia. Ten system prowadzi do śmiechu odbiorców, wiąże się z powtarzalnością i systematycznością, która podsyca komizm. Śmiech jest bowiem podstawową wartością historii. Uruchamiany na różnych płaszczyznach – przy fabule polega na powtarzalności i przewidywalności rozwiązań. Tu i tak zmiana tła jest potężna, bo rzecz rozgrywa się na wodzie – kowboj na statku to okazja do nowych opowieści i scenek. Sytuacje znane wilkom morskim przefiltrowane przez poetykę Dzikiego Zachodu to zabawa, którą proponują autorzy czytelnikom. Jak zwykle w przypadku przygód Lucky Luke'a będzie tu bardzo dużo drugoplanowych żartów i pomysłów, które ucieszą odbiorców w różnym wieku. Co ważne, humor z tych komiksów się nie starzeje – w dalszym ciągu można znaleźć fanów cyklu wśród przedstawicieli kilku pokoleń. Dzieciom spodoba się coś innego niż dorosłym – ci ostatni będą odczytywać kolejne zabawy intertekstualne i nawiązania do rzeczywistości. Ta opowieść przygotowana została starannie, z dbałością o detale i ze świadomością konwencji. Lucky Luke może doprowadzić do weryfikowania stereotypów, chociaż chyba częściej tylko je podsyca. Jest przy tym sympatyczny, nie papierowy – to zapewni mu przychylność odbiorców. O kresce komiksowej nie ma już co pisać, wiadomo, że przygody Lucky Luke'a to popis rysownika.
sobota, 4 stycznia 2020
Błażej Strzelczyk: Moja żona głaszcze jeże. Rozmowy małżeńskie
Czarne, Wołowiec 2019.
Długoletnie związki
Błażej Strzelczyk chce się dowiedzieć, jak funkcjonują związku z długim stażem – co zrobić, żeby nie znudzić się drugą osobą, jak wypracowywać kompromisy, ale też – czy możliwa jest miłość, kiedy ciało coraz bardziej się starzeje. Przeprowadza dziesięć rozmów z małżonkami, którzy wytrwali ze sobą przez dekady – i z cyklu wywiadów układa opowieść dla odbiorców. Opowieść anegdotyczną i pełną ciekawostek, za każdym razem prezentującą inne zagadnienia. Bo chociaż Błażej Strzelczyk pewne pytania stara się powtarzać: zależy mu między innymi na dowiedzeniu się, jak starzeć się wspólnie, to jednak daje się poprowadzić rozmówcom i umożliwia im przedstawienie własnego mikroświata. I tak w przypadku Hanny i Antoniego Gucwińskich będzie śledzić relacje dotyczące zwierząt, w przypadku Barbary i Ludwika Wilczyńskich – górskie wyprawy. Przy Henryce Krzywonos-Strycharskiej i Krzysztofie Strycharskim najpierw zainteresuje się wprawdzie przepisem na związek, ale dość szybko przejdzie do tematu adoptowania dzieci i tworzenia rodziny zastępczej. U Grażyny i Wojciecha Jagielskich sprawdza, jaka jest cena za pozwalanie małżonkowi na realizowanie pasji – dowie się też, jak partnerzy w związku uzupełniają się wzajemnie. Czasami zadaje pytania o przeszłość, o to, jak małżeństwa radziły sobie w trudnej politycznej codzienności, czasami – próbuje zaprezentować teraźniejszość z wyzwaniami, na jakie młodzi dawniej ludzie nie byli przygotowani, kiedy decydowali się spędzić razem życie. Wypytuje – może niedyskretnie, ale na pewno intrygująco z perspektywy czytelników – o kłótnie i sposoby dochodzenia do porozumienia, zdarza się, że dowiaduje się pewnych rzeczy równolegle z mężem. Błażej Strzelczyk nie chce przeszkadzać rozmówcom, pytania zadaje jakby nieśmiało i z boku, żeby pchnąć rozmowę dalej lub zdobyć jakieś niezbędne akurat uzupełnienie – ale unika radykalnych zmian w dyskusjach. Jeśli nie otrzymuje odpowiedzi na konkretne pytanie, nie nalega. Pozostaje na marginesie – bo wie, że właściwymi bohaterami książki są jego bohaterowie i to, co uda im się odkryć.
W tych wyznaniach widać, jak ludzie potrafią różnie oceniać jedną sytuację – i jak uczą się dążenia do porozumienia. Nie ma małżeństw idealnych, niektórzy kłócą się w ogóle w towarzystwie dziennikarza – dyskusje dotyczą różnych kwestii. Równie często rozmówcy podkreślają konieczność wybaczania i przepracowania tego, co było dawniej – przypominają trudne dla siebie momenty i uświadamiają czytelnikom, że zawsze trzeba szukać kompromisów. Jedni poświęcają się bardziej, inni nie muszą, bo mają identyczne zainteresowania i priorytety. Liczą się tu wzajemne wpływy i oczekiwania, umiejętność pozostawiania za sobą uraz i mówienia o oczekiwaniach. Całkiem niezłą receptę na związek odkrywa się tutaj mimochodem, przy okazji śledzenia komentarzy kolejnych par. Błażej Strzelczyk dzięki wysłuchiwaniu szeregu historii o byciu razem może pokazać czytelnikom, jak pracować nad sobą. Ta lektura przynosi rozrywkę, ale można z niej również dowiedzieć się czegoś ważnego o relacjach z drugim człowiekiem – Strzelczyk przypomina, jak budować udany związek na długie lata.
Długoletnie związki
Błażej Strzelczyk chce się dowiedzieć, jak funkcjonują związku z długim stażem – co zrobić, żeby nie znudzić się drugą osobą, jak wypracowywać kompromisy, ale też – czy możliwa jest miłość, kiedy ciało coraz bardziej się starzeje. Przeprowadza dziesięć rozmów z małżonkami, którzy wytrwali ze sobą przez dekady – i z cyklu wywiadów układa opowieść dla odbiorców. Opowieść anegdotyczną i pełną ciekawostek, za każdym razem prezentującą inne zagadnienia. Bo chociaż Błażej Strzelczyk pewne pytania stara się powtarzać: zależy mu między innymi na dowiedzeniu się, jak starzeć się wspólnie, to jednak daje się poprowadzić rozmówcom i umożliwia im przedstawienie własnego mikroświata. I tak w przypadku Hanny i Antoniego Gucwińskich będzie śledzić relacje dotyczące zwierząt, w przypadku Barbary i Ludwika Wilczyńskich – górskie wyprawy. Przy Henryce Krzywonos-Strycharskiej i Krzysztofie Strycharskim najpierw zainteresuje się wprawdzie przepisem na związek, ale dość szybko przejdzie do tematu adoptowania dzieci i tworzenia rodziny zastępczej. U Grażyny i Wojciecha Jagielskich sprawdza, jaka jest cena za pozwalanie małżonkowi na realizowanie pasji – dowie się też, jak partnerzy w związku uzupełniają się wzajemnie. Czasami zadaje pytania o przeszłość, o to, jak małżeństwa radziły sobie w trudnej politycznej codzienności, czasami – próbuje zaprezentować teraźniejszość z wyzwaniami, na jakie młodzi dawniej ludzie nie byli przygotowani, kiedy decydowali się spędzić razem życie. Wypytuje – może niedyskretnie, ale na pewno intrygująco z perspektywy czytelników – o kłótnie i sposoby dochodzenia do porozumienia, zdarza się, że dowiaduje się pewnych rzeczy równolegle z mężem. Błażej Strzelczyk nie chce przeszkadzać rozmówcom, pytania zadaje jakby nieśmiało i z boku, żeby pchnąć rozmowę dalej lub zdobyć jakieś niezbędne akurat uzupełnienie – ale unika radykalnych zmian w dyskusjach. Jeśli nie otrzymuje odpowiedzi na konkretne pytanie, nie nalega. Pozostaje na marginesie – bo wie, że właściwymi bohaterami książki są jego bohaterowie i to, co uda im się odkryć.
W tych wyznaniach widać, jak ludzie potrafią różnie oceniać jedną sytuację – i jak uczą się dążenia do porozumienia. Nie ma małżeństw idealnych, niektórzy kłócą się w ogóle w towarzystwie dziennikarza – dyskusje dotyczą różnych kwestii. Równie często rozmówcy podkreślają konieczność wybaczania i przepracowania tego, co było dawniej – przypominają trudne dla siebie momenty i uświadamiają czytelnikom, że zawsze trzeba szukać kompromisów. Jedni poświęcają się bardziej, inni nie muszą, bo mają identyczne zainteresowania i priorytety. Liczą się tu wzajemne wpływy i oczekiwania, umiejętność pozostawiania za sobą uraz i mówienia o oczekiwaniach. Całkiem niezłą receptę na związek odkrywa się tutaj mimochodem, przy okazji śledzenia komentarzy kolejnych par. Błażej Strzelczyk dzięki wysłuchiwaniu szeregu historii o byciu razem może pokazać czytelnikom, jak pracować nad sobą. Ta lektura przynosi rozrywkę, ale można z niej również dowiedzieć się czegoś ważnego o relacjach z drugim człowiekiem – Strzelczyk przypomina, jak budować udany związek na długie lata.