Czarne, Wołowiec 2019.
Portret z różnych stron
Gomułkę w tej książce portretują ludzie, którzy pisali część jego przemówień, ludzie, którzy go znali, ale też – opisują go wydarzenia, w których brał udział. Piotr Lipiński nie chce tutaj jednoznacznych ocen i komentarzy oczywistych, tom „Gomułka. Władzy nie oddamy” to reportaż historyczny, możliwość przyjrzenia się przeszłości ze szczegółami, daleko wykraczającymi poza te z podręczników szkolnych. Na początku wydaje się, że będzie autor próbował stworzyć biografię w stylu pop, sięga na przykład po wyimki z gazet codziennych, żeby pokazać, czym ekscytowali się dziennikarze w dniu, w którym „towarzysz Wiesław” przychodził na świat – nie jest to zabieg specjalnie potrzebny, chociaż – niestety – coraz częściej stosowany – jednak w pewnym stopniu urozmaica narrację mocno zakotwiczoną w polityce i historii. Piotr Lipiński pyta, co ukształtowało poglądy Gomułki, ale rejestruje też relacje rodzinne czy... perypetie związane z nazwiskiem. Już w czasach wojennych i tużpowojennych zajmuje się odtwarzaniem poglądów politycznych, prezentowanych postaw i przekonań. Tak zaczyna się opowieść, która ma na celu przeanalizowanie kolejnych wyborów bohatera tomu – i scharakteryzowanie go w jak najdokładniejszy sposób. Piotr Lipiński podąża za Gomułką, uciekając od oceniania: chociaż jeśli trafi się jakaś ocena w wypowiedziach innych, nie będzie się bał jej przytoczyć. Rejestruje mechanizmy polityczne i konteksty, do których odwoływał się Gomułka, pokazuje jego postawy wobec kolejnych zagadnień i problemów w kraju. Próbuje rozwiewać mity i odsiewać anegdoty od prawdy – jeśli ktoś zastanawia się, czy naprawdę Gomułka mógł rzucić czymś w telewizor, zirytowany programem – Piotr Lipiński udzieli mu na to odpowiedzi. Ale chociaż stroni od mitotwórczych relacji, jest wyczulony na komiczne historie i puenty – jeśli ma szansę przytoczyć jakiś żart, bo jest to uzasadnione tłem historycznym – zrobi to ze smakiem.
Bardzo długo koncentruje się na sprawach wielkiej polityki i wielkiej historii, portretuje Gomułkę w związku z podejmowanymi decyzjami i z poglądami na to, co dzieje się w kraju – nie interesuje się natomiast jego życiem prywatnym, nie ma dat przełomowych dla codzienności, liczy się wyłącznie praca. Dopiero kiedy uda się już jak najpełniej zaprezentować tę postać od strony znaczenia w historii – decyduje się Piotr Lipiński na drobne odejścia od zawodowej sfery. Na przykład spróbuje odtworzyć dzień Gomułki, pokaże, w jakich okolicznościach spisywał on swoje wspomnienia, jakimi przedmiotami się otaczał. Skupia się autor na tych wiadomościach, które pomogą lepiej zrozumieć Gomułkę, niekoniecznie na ukazaniu przede wszystkim człowieka – aspekt polityczny okazuje się tu nie do przeskoczenia.
Bardzo dynamizuje Lipiński narrację. Kiedy tylko może, posługuje się bezpośrednimi dialogami, cytuje wypowiedzi i wplata je w dyskusje. Umożliwia w ten sposób rozbudzenie zainteresowania tekstem – i ukazuje barwność postaci. Reportażowość przydaje się tu w przemycaniu osobowości i w unikaniu podręcznikowego stylu.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
poniedziałek, 30 września 2019
Zofia Stanecka: Basia i przyjaciele. Janek
Egmont, Warszawa 2019.
Samotność w rodzinie
Podseria Basia i przyjaciele powstała dla odrobinę starszych fanów Basi – dzieci, które uczą się świata i próbują zrozumieć otoczenie. Tomik „Janek” jest w tym wypadku nieco nietypowy, a to za sprawą bohatera: Janek jest przecież starszym bratem Basi, to chłopiec, który bardzo często przewija się przez kolejne lektury. Tym razem jednak Janek czuje się źle i nie wie, jak wywalczyć sobie potrzebne zainteresowanie rodziców. Najpierw okazuje się, że na wyjazd nie może zabrać się z nim ulubiony kuzyn, Antek. Później Janek dowiaduje się, że ma leniwe oko albo wadę wzroku, więc czeka go szereg ćwiczeń lub okulary (a w dodatku Basia przez cały czas naśmiewa się z „leniwego oka” i bezustannie dokucza bratu). Na domiar złego kiedy wszyscy przyjeżdżają nad rzekę, tata ma do Janka pretensje, że nie zajął się Basią, a mama koncentruje się tylko na małym Franku, który zadławił się korą. Chłopiec ma ochotę uciec od rodziny. Marzy o tym, żeby zmienić otoczenie. Odchodzi na ubocze, żeby dać upust żalowi. Niby nie powinien się nad sobą rozczulać, a jednak ma dość.
Zofia Stanecka w tej historyjce pokazuje dzieciom, że czasami każdy potrzebuje oddechu i zrozumienia ze strony bliskich. Janek gniewa się na rodzinę – mnożą się powody, przez które czuje się coraz gorzej. Trochę boi się nieznanego, trochę chciałby być otoczony opieką (jak dzidziuś Franek albo Basia, która o swoje prawa głośno się dopomina). Nawet jeśli nie potrafi sprecyzować istoty problemu, emocje biorą górę. W tej historyjce autorka wyjaśnia dzieciom, że takie stany się zdarzają i nie trzeba od razu uciekać z domu. Rodzina pozostawia Jankowi chwilę na odpoczynek w samotności – ale później do chłopca przychodzi mama i rozmawia z nim o tym, co się wydarzyło. Janek może podzielić się z nią zmartwieniami i żalami – zostanie wysłuchany, a nie wyśmiany. Basia, która w serii Basia i przyjaciele schodzi na dalszy plan, jest tu irytującym przedszkolakiem, który pojawia się wszędzie tam, gdzie nie jest potrzebny. Męczy i komplikuje wszystkie sprawy – ale przydaje się też do rozładowania atmosfery, gdy mama i Janek wszystko już sobie wytłumaczą. To dobra droga postępowania, w końcu Janek – tak samo jak i mama – nie zamieniłby tej rodziny na żadną inną, brakowałoby mu wspólnych wygłupów, a nawet i docinków.
„Janek”, nowy tomik w serii Basia i przyjaciele, przypomina, że najstarsze dzieci też potrzebują wsparcia i pomocy – zwłaszcza wtedy, gdy mają poradzić sobie z nieoczekiwanymi i nowymi wyzwaniami. Tu chłopiec przekazuje odbiorcom ważne prawdy o pokonywaniu stresu i kojeniu żalu. Kilkulatki nie wiedzą jeszcze, jak reagować, nie potrafią poukładać sobie trudnych kwestii – i wtedy do akcji powinni wkroczyć rodzice. Jest to zatem publikacja, która pokazuje, jak dorośli mogą rozmawiać z pociechami, żeby dojść do źródła zmartwienia, a nie eskalować konfliktu. Przydaje się tu mądra mama Basi, doświadczona w rozwiązywaniu podobnych komplikacji. I dlatego seria na rynku podbija serca dzieci i dorosłych: Zofia Stanecka zwyczajnie wie, co dzieje się w rodzinach i potrafi to precyzyjnie i błyskawicznie nakreślić, razem z podpowiedziami dla wszystkich.
Samotność w rodzinie
Podseria Basia i przyjaciele powstała dla odrobinę starszych fanów Basi – dzieci, które uczą się świata i próbują zrozumieć otoczenie. Tomik „Janek” jest w tym wypadku nieco nietypowy, a to za sprawą bohatera: Janek jest przecież starszym bratem Basi, to chłopiec, który bardzo często przewija się przez kolejne lektury. Tym razem jednak Janek czuje się źle i nie wie, jak wywalczyć sobie potrzebne zainteresowanie rodziców. Najpierw okazuje się, że na wyjazd nie może zabrać się z nim ulubiony kuzyn, Antek. Później Janek dowiaduje się, że ma leniwe oko albo wadę wzroku, więc czeka go szereg ćwiczeń lub okulary (a w dodatku Basia przez cały czas naśmiewa się z „leniwego oka” i bezustannie dokucza bratu). Na domiar złego kiedy wszyscy przyjeżdżają nad rzekę, tata ma do Janka pretensje, że nie zajął się Basią, a mama koncentruje się tylko na małym Franku, który zadławił się korą. Chłopiec ma ochotę uciec od rodziny. Marzy o tym, żeby zmienić otoczenie. Odchodzi na ubocze, żeby dać upust żalowi. Niby nie powinien się nad sobą rozczulać, a jednak ma dość.
Zofia Stanecka w tej historyjce pokazuje dzieciom, że czasami każdy potrzebuje oddechu i zrozumienia ze strony bliskich. Janek gniewa się na rodzinę – mnożą się powody, przez które czuje się coraz gorzej. Trochę boi się nieznanego, trochę chciałby być otoczony opieką (jak dzidziuś Franek albo Basia, która o swoje prawa głośno się dopomina). Nawet jeśli nie potrafi sprecyzować istoty problemu, emocje biorą górę. W tej historyjce autorka wyjaśnia dzieciom, że takie stany się zdarzają i nie trzeba od razu uciekać z domu. Rodzina pozostawia Jankowi chwilę na odpoczynek w samotności – ale później do chłopca przychodzi mama i rozmawia z nim o tym, co się wydarzyło. Janek może podzielić się z nią zmartwieniami i żalami – zostanie wysłuchany, a nie wyśmiany. Basia, która w serii Basia i przyjaciele schodzi na dalszy plan, jest tu irytującym przedszkolakiem, który pojawia się wszędzie tam, gdzie nie jest potrzebny. Męczy i komplikuje wszystkie sprawy – ale przydaje się też do rozładowania atmosfery, gdy mama i Janek wszystko już sobie wytłumaczą. To dobra droga postępowania, w końcu Janek – tak samo jak i mama – nie zamieniłby tej rodziny na żadną inną, brakowałoby mu wspólnych wygłupów, a nawet i docinków.
„Janek”, nowy tomik w serii Basia i przyjaciele, przypomina, że najstarsze dzieci też potrzebują wsparcia i pomocy – zwłaszcza wtedy, gdy mają poradzić sobie z nieoczekiwanymi i nowymi wyzwaniami. Tu chłopiec przekazuje odbiorcom ważne prawdy o pokonywaniu stresu i kojeniu żalu. Kilkulatki nie wiedzą jeszcze, jak reagować, nie potrafią poukładać sobie trudnych kwestii – i wtedy do akcji powinni wkroczyć rodzice. Jest to zatem publikacja, która pokazuje, jak dorośli mogą rozmawiać z pociechami, żeby dojść do źródła zmartwienia, a nie eskalować konfliktu. Przydaje się tu mądra mama Basi, doświadczona w rozwiązywaniu podobnych komplikacji. I dlatego seria na rynku podbija serca dzieci i dorosłych: Zofia Stanecka zwyczajnie wie, co dzieje się w rodzinach i potrafi to precyzyjnie i błyskawicznie nakreślić, razem z podpowiedziami dla wszystkich.
niedziela, 29 września 2019
Green Scum: Nuselski punk
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Styl ulicy
Jest w tej książce język, który zwraca na siebie uwagę bardziej niż całą strona fabularna, bo Green Scum skupia się przede wszystkim na formie. Nie interesuje go nawet, jakie informacje przekaże czytelnikom: one nie są ważne, ważny jest stosunek do świata – prezentowany przez Dżudo, bohatera tych historyjek – oraz zakotwiczone w języku emocje. Autor przysłuchuje się kolokwializmom i stylowi ulicy. Nawiązuje częściowo do opowieści sprzed wieku, pamiętając, że wzbudzały one wiele ciepłych uczuć w odbiorcach po dekadach. Jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że jego bohaterom daleko do ideałów i nawet przy najlepszych chęciach trudno będzie wskazać u nich pozytywne cechy. Jednak buntowniczy charakter i prześmiewczość znajdą wielu zwolenników, „Nuselski punk” działać będzie ożywczo w lekturze.
Książka składa się z bardzo krótkich, oszczędnych w narracji rozdziałów, w których Dżudo przerzuca się ze swoimi kolegami opiniami o świecie i o codzienności. Z prostych rozmów przetykanych przekleństwami wyłania się stopniowo rzeczywistość pełna trosk i niepokojów. Każdą opowieść Dżudo kończy tradycyjnie słowami „pieprzyć to”, a jednak narracja zdradza głębokie zaangażowanie. Bohater chce zachowywać pozory, upodabnia się w tym do kompanów, którzy zajmują się wyłącznie jaraniem lub nadużywaniem alkoholu. Zdarza się, że przeżywa kryzys miłosny, dowiaduje się, na kogo nie może liczyć (albo komu mimo wszystko może ufać). Czasami musi wziąć udział w awanturze, załatwić porachunki lub nie dać sobie wejść na głowę. Obowiązków w klasycznym rozumieniu nie ma, jednak na ulicy nie może ani przez moment stracić czujności – to warunek przetrwania. Dżudo relacjonuje swoją codzienność prosto i bez sentymentów, a to automatycznie przykuwa uwagę.
„Nuselski punk” to książka, która nie będzie imponować literackim rozmachem, autor stylizuje narrację tak, by wypadała na jak najprostszą. Jest mu to potrzebne dla obrazowania egzystencji w dzielnicy „proletariacko-romskiej”. Tu trzeba się dostosować i żyć według reguł, które panują wśród miejscowych, nawet jeśli nie wszystkie rozwiązania wydają się sensowne. Ulica nie zna sentymentów, tym silniej wybrzmiewają sytuacje,w których Dżudo musi mierzyć się z własnymi lękami czy dramatami w wymiarze mikro. Green Scum tworzy prozę prześmiewczą, kwestionującą sens własnego istnienia. Pokazuje, że bez względu na maski, jakie się przybiera, pewne sytuacje działają tak samo mocno. Każdy rozdział w tej książce jest osobną zamkniętą historyjką, która poza puentą „pieprzyć to” ma jeszcze własny dodatkowy finał. Siłą pozycji staje się szczerość przekazu, tutaj łatwo uwierzyć w świat kreowany przez autora, nie tylko w planie języka, ale również samej treści i opracowania obserwacji. Jest „Nuselski punk” opowieścią gorzką i pozbawioną nadziei, przynajmniej momentami – bo jednak kto funkcjonuje w tej przestrzeni, radzi sobie siłą rzeczy i jest znacznie silniejszy niż zwykli ludzie. Green Scum odwzorowuje przedziwną, nieco oniryczną atmosferę i kusi czytelników zaproszeniem do świata, do którego zwykli odbiorcy nie mieliby wstępu. Zamienia się w przewodnika.
Styl ulicy
Jest w tej książce język, który zwraca na siebie uwagę bardziej niż całą strona fabularna, bo Green Scum skupia się przede wszystkim na formie. Nie interesuje go nawet, jakie informacje przekaże czytelnikom: one nie są ważne, ważny jest stosunek do świata – prezentowany przez Dżudo, bohatera tych historyjek – oraz zakotwiczone w języku emocje. Autor przysłuchuje się kolokwializmom i stylowi ulicy. Nawiązuje częściowo do opowieści sprzed wieku, pamiętając, że wzbudzały one wiele ciepłych uczuć w odbiorcach po dekadach. Jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że jego bohaterom daleko do ideałów i nawet przy najlepszych chęciach trudno będzie wskazać u nich pozytywne cechy. Jednak buntowniczy charakter i prześmiewczość znajdą wielu zwolenników, „Nuselski punk” działać będzie ożywczo w lekturze.
Książka składa się z bardzo krótkich, oszczędnych w narracji rozdziałów, w których Dżudo przerzuca się ze swoimi kolegami opiniami o świecie i o codzienności. Z prostych rozmów przetykanych przekleństwami wyłania się stopniowo rzeczywistość pełna trosk i niepokojów. Każdą opowieść Dżudo kończy tradycyjnie słowami „pieprzyć to”, a jednak narracja zdradza głębokie zaangażowanie. Bohater chce zachowywać pozory, upodabnia się w tym do kompanów, którzy zajmują się wyłącznie jaraniem lub nadużywaniem alkoholu. Zdarza się, że przeżywa kryzys miłosny, dowiaduje się, na kogo nie może liczyć (albo komu mimo wszystko może ufać). Czasami musi wziąć udział w awanturze, załatwić porachunki lub nie dać sobie wejść na głowę. Obowiązków w klasycznym rozumieniu nie ma, jednak na ulicy nie może ani przez moment stracić czujności – to warunek przetrwania. Dżudo relacjonuje swoją codzienność prosto i bez sentymentów, a to automatycznie przykuwa uwagę.
„Nuselski punk” to książka, która nie będzie imponować literackim rozmachem, autor stylizuje narrację tak, by wypadała na jak najprostszą. Jest mu to potrzebne dla obrazowania egzystencji w dzielnicy „proletariacko-romskiej”. Tu trzeba się dostosować i żyć według reguł, które panują wśród miejscowych, nawet jeśli nie wszystkie rozwiązania wydają się sensowne. Ulica nie zna sentymentów, tym silniej wybrzmiewają sytuacje,w których Dżudo musi mierzyć się z własnymi lękami czy dramatami w wymiarze mikro. Green Scum tworzy prozę prześmiewczą, kwestionującą sens własnego istnienia. Pokazuje, że bez względu na maski, jakie się przybiera, pewne sytuacje działają tak samo mocno. Każdy rozdział w tej książce jest osobną zamkniętą historyjką, która poza puentą „pieprzyć to” ma jeszcze własny dodatkowy finał. Siłą pozycji staje się szczerość przekazu, tutaj łatwo uwierzyć w świat kreowany przez autora, nie tylko w planie języka, ale również samej treści i opracowania obserwacji. Jest „Nuselski punk” opowieścią gorzką i pozbawioną nadziei, przynajmniej momentami – bo jednak kto funkcjonuje w tej przestrzeni, radzi sobie siłą rzeczy i jest znacznie silniejszy niż zwykli ludzie. Green Scum odwzorowuje przedziwną, nieco oniryczną atmosferę i kusi czytelników zaproszeniem do świata, do którego zwykli odbiorcy nie mieliby wstępu. Zamienia się w przewodnika.
Ulf Stark: Siostrzyczka
Zakamarki, Poznań 2019.
Więź
Ten mały chłopiec tłumaczy sobie świat po swojemu i jest w tym bardzo przekonujący, bo tak robi mnóstwo dzieci, niezależnie od okoliczności. Bezimienny bohater relacjonuje pojawienie się na świecie siostrzyczki – a Ulf Stark jak zwykle mistrzowsko operuje emocjami w prostym picture booku z ilustracjami Charlotte Ramel. „Siostrzyczka” to nieskomplikowana fabułka: oto w domu pojawia się dziecko. „Najpierw jej nie było” - mówi chłopczyk, stojąc obok mamy w zaawansowanej ciąży. Tym samym zdradza swój stan wiedzy: bo chwilę później dziecko jest już „piłką w brzuchu mamy”. Bohaterowi wszystko kojarzy się z piłką, bo piłkę uwielbia, nie rozstaje się z taką zabawką – i to ona okazuje się przyczyną małego dramatu.
W „Siostrzyczce” chłopiec musi na chwilę zająć się niemowlęciem: przypilnować, żeby nie zrobiło sobie nic złego, podczas gdy mama idzie rozwiesić pranie. Ponieważ bohater na początku zamienia się w narratora i nie chce specjalnie przerywać swojej trafnej analizy, opowiada o dziecku dalej. A że opowieść ilustruje czynami, w pewnym momencie piłka wpada mu do łóżeczka i wywołuje donośny płacz małej. Chłopiec próbuje różnych sposobów, żeby rozbawić siostrzyczkę. Tak, że kiedy wraca mama, może zdobyć jej pochwałę. Nawet jeśli sam spowodował minikatastrofę. Jest „Siostrzyczka” wzruszającą opowiastką o relacjach z rodzeństwem pojawiającym się na świecie – tu bohater najwyraźniej pogodził się z sytuacją, dostrzega same pozytywne strony posiadania młodszej siostry: wie, że lubi ona ssać jego kciuk, potrafi wywołać uśmiech (albo grymas przypominający uśmiech). Jest dobrym i wrażliwym opiekunem. Pokazuje chłopczyk, jak zajmować się młodszym rodzeństwem – i jakie są zalety posiadania w domu dzidziusia (jak każdy maluch, żyje obietnicą wspólnych zabaw w przyszłości: towarzystwa nie można zignorować). Nie przejmuje się tym, że mama spędza czas z niemowlęciem, a sam zostaje odsunięty na dalszy plan, wydaje się, że rozumie, że taki stan rzeczy nie potrwa wiecznie, nie wiąże się z utratą miłości rodziców – i że osesek potrzebuje mamy bardziej. Być może też chce zasłużyć na uznanie mamy. Niezależnie od przyczyn, dla których jest dobry i miły dla niemowlęcia – daje dobry przykład i udowadnia odbiorcom, że każdy może stanąć na wysokości zadania i zająć się na miarę swoich możliwości opieką nad berbeciem – liczy się nawet zwyczajna obecność i obserwowanie, jakie „zabawy” sprawiają przyjemność maluchowi. Ulf Stark wprowadza zatem szereg przesłań do odbiorców, rozbija wręcz ramy życiowej historyjki i pomaga w dogadywaniu się między rodzeństwem. Charlotte Ramel rozbija patos komicznymi rysunkami, a czasem dopowiada to, czego w słowach nie ma – w końcu „Siostrzyczka” to picture book, w którym jest miejsce na dwie równoległe narracje. Przekonuje zwłaszcza puentujący całość dwukadrowy rysunek.
Ulf Stark nie zawodzi, to autor, który za każdym razem, gdy porusza dziecięce tematy, jest w stanie powiedzieć coś nowego – nawet jeśli odwołuje się do powszechnie znanych zagadnień. „Siostrzyczka” to kolejne spojrzenie na rodzinę i bliskich, przypomnienie o tym, co w życiu naprawdę ważne.
Więź
Ten mały chłopiec tłumaczy sobie świat po swojemu i jest w tym bardzo przekonujący, bo tak robi mnóstwo dzieci, niezależnie od okoliczności. Bezimienny bohater relacjonuje pojawienie się na świecie siostrzyczki – a Ulf Stark jak zwykle mistrzowsko operuje emocjami w prostym picture booku z ilustracjami Charlotte Ramel. „Siostrzyczka” to nieskomplikowana fabułka: oto w domu pojawia się dziecko. „Najpierw jej nie było” - mówi chłopczyk, stojąc obok mamy w zaawansowanej ciąży. Tym samym zdradza swój stan wiedzy: bo chwilę później dziecko jest już „piłką w brzuchu mamy”. Bohaterowi wszystko kojarzy się z piłką, bo piłkę uwielbia, nie rozstaje się z taką zabawką – i to ona okazuje się przyczyną małego dramatu.
W „Siostrzyczce” chłopiec musi na chwilę zająć się niemowlęciem: przypilnować, żeby nie zrobiło sobie nic złego, podczas gdy mama idzie rozwiesić pranie. Ponieważ bohater na początku zamienia się w narratora i nie chce specjalnie przerywać swojej trafnej analizy, opowiada o dziecku dalej. A że opowieść ilustruje czynami, w pewnym momencie piłka wpada mu do łóżeczka i wywołuje donośny płacz małej. Chłopiec próbuje różnych sposobów, żeby rozbawić siostrzyczkę. Tak, że kiedy wraca mama, może zdobyć jej pochwałę. Nawet jeśli sam spowodował minikatastrofę. Jest „Siostrzyczka” wzruszającą opowiastką o relacjach z rodzeństwem pojawiającym się na świecie – tu bohater najwyraźniej pogodził się z sytuacją, dostrzega same pozytywne strony posiadania młodszej siostry: wie, że lubi ona ssać jego kciuk, potrafi wywołać uśmiech (albo grymas przypominający uśmiech). Jest dobrym i wrażliwym opiekunem. Pokazuje chłopczyk, jak zajmować się młodszym rodzeństwem – i jakie są zalety posiadania w domu dzidziusia (jak każdy maluch, żyje obietnicą wspólnych zabaw w przyszłości: towarzystwa nie można zignorować). Nie przejmuje się tym, że mama spędza czas z niemowlęciem, a sam zostaje odsunięty na dalszy plan, wydaje się, że rozumie, że taki stan rzeczy nie potrwa wiecznie, nie wiąże się z utratą miłości rodziców – i że osesek potrzebuje mamy bardziej. Być może też chce zasłużyć na uznanie mamy. Niezależnie od przyczyn, dla których jest dobry i miły dla niemowlęcia – daje dobry przykład i udowadnia odbiorcom, że każdy może stanąć na wysokości zadania i zająć się na miarę swoich możliwości opieką nad berbeciem – liczy się nawet zwyczajna obecność i obserwowanie, jakie „zabawy” sprawiają przyjemność maluchowi. Ulf Stark wprowadza zatem szereg przesłań do odbiorców, rozbija wręcz ramy życiowej historyjki i pomaga w dogadywaniu się między rodzeństwem. Charlotte Ramel rozbija patos komicznymi rysunkami, a czasem dopowiada to, czego w słowach nie ma – w końcu „Siostrzyczka” to picture book, w którym jest miejsce na dwie równoległe narracje. Przekonuje zwłaszcza puentujący całość dwukadrowy rysunek.
Ulf Stark nie zawodzi, to autor, który za każdym razem, gdy porusza dziecięce tematy, jest w stanie powiedzieć coś nowego – nawet jeśli odwołuje się do powszechnie znanych zagadnień. „Siostrzyczka” to kolejne spojrzenie na rodzinę i bliskich, przypomnienie o tym, co w życiu naprawdę ważne.
sobota, 28 września 2019
Sergei Urban: The dad lab. Domowe laboratorium
Bukowy Las, Wrocław 2019.
Zabawna nauka
W erze mediów i gadżetów elektronicznych, kiedy trudno dzieci choćby na chwilę odciągnąć od komputera, Sergei Urban proponuje zestaw prostych doświadczeń, które pokażą maluchom, jak ciekawa jest nauka – i jak atrakcyjny może być świat poza internetem. Co zabawne, ten autor zaistniał w blogosferze, jako tata dwóch chłopców, a „The dad lab” przyniósł mu sławę wśród internautów. Teraz Urban może trafić do jeszcze szerszego grona odbiorców, a jego publikacja „The dad lab. Domowe laboratorium” to znakomita podpowiedź dla wszystkich zabieganych rodziców, którzy muszą zorganizować czas swoim pociechom. Bez wątpienia autorowi uda się przekonać do siebie czytelników, zwłaszcza że przytaczane przez niego propozycje zabaw nie generują wielkich kosztów ani nie wymagają zbyt dużej ilości czasu.
Doświadczenia zostały pogrupowane na takie, przy których można się pobrudzić, na błyskawiczne, na związane z fizyką czy chemią, artystyczne lub „magiczne”, w zależności od tego, jaki efekt chce się uzyskać, można dostosować do codziennych zabaw z dzieckiem konkretny zestaw zadań. Autor podpowiada między innymi, jak zrobić prosty elektromagnes albo rysunek, który będzie przewodził prąd (z bateryjki do diody), jak i po co zrobić wagę z balonów, jak sprawdzić, czy jajka utrzymają ciężar człowieka, jak stworzyć bańkę mydlaną, w której zmieści się dziecko, ale też – jak wyprodukować kolorowego glutka z mąki i wody, przetestować zjawisko powstawania kraterów czy zamrozić plastikowego dinozaura w kuli lodu. Taki zestaw – w książce znajduje się czterdzieści ćwiczeń, część z nich została jeszcze rozszerzona o dalsze możliwości zabawy, kiedy autor zadaje pytania, na które trzeba poszukać odpowiedzi empirycznie – gwarantuje dobrą rozrywkę i zainteresowanie maluchów nauką. Nie będzie problemu z odciągnięciem dzieci od komputerów, jeśli zafunduje im się taki zestaw przeżyć.
Autor stawia na styl pop. Najpierw szybki opis doświadczenia, połączony ze zdjęciami. Na fotografiach znajdują się jego synowie w kolejnych fazach ćwiczenia – jednak już we wstępie Sergei Urban zaznacza, że książka równie dobrze nadaje się dla dziewczynek. Zresztą fakt „męskich” zabaw może sprawić, że ojcowie chętniej zaangażują się w zabawy z pociechami. Zadanie nie nastręcza kłopotów, chociaż jego efekt dla dziecka będzie najczęściej zaskakujący. Następnie autor wprowadza krótkie wyjaśnienie zjawiska, które można było podczas ćwiczenia zaobserwować, podaje też wskazówki dotyczące rozszerzania eksperymentu. Nie zagłębia się ani w fachowe tłumaczenia, ani w skomplikowane naukowe analizy, chce, żeby lektura przebiegała przyjemnie, a do tego zaspokajała ciekawość odbiorców. Proponuje książkę, która ma zastosowanie praktyczne – świetnie się sprawdzi, kiedy dorośli zechcą uruchomić kreatywność pociech i pokazać im kilka ciekawostek. Sergei Urban popisuje się tutaj wyobraźnią w procesie wymyślania twórczych zabaw dla najmłodszych – jego tom może się przydać.
Zabawna nauka
W erze mediów i gadżetów elektronicznych, kiedy trudno dzieci choćby na chwilę odciągnąć od komputera, Sergei Urban proponuje zestaw prostych doświadczeń, które pokażą maluchom, jak ciekawa jest nauka – i jak atrakcyjny może być świat poza internetem. Co zabawne, ten autor zaistniał w blogosferze, jako tata dwóch chłopców, a „The dad lab” przyniósł mu sławę wśród internautów. Teraz Urban może trafić do jeszcze szerszego grona odbiorców, a jego publikacja „The dad lab. Domowe laboratorium” to znakomita podpowiedź dla wszystkich zabieganych rodziców, którzy muszą zorganizować czas swoim pociechom. Bez wątpienia autorowi uda się przekonać do siebie czytelników, zwłaszcza że przytaczane przez niego propozycje zabaw nie generują wielkich kosztów ani nie wymagają zbyt dużej ilości czasu.
Doświadczenia zostały pogrupowane na takie, przy których można się pobrudzić, na błyskawiczne, na związane z fizyką czy chemią, artystyczne lub „magiczne”, w zależności od tego, jaki efekt chce się uzyskać, można dostosować do codziennych zabaw z dzieckiem konkretny zestaw zadań. Autor podpowiada między innymi, jak zrobić prosty elektromagnes albo rysunek, który będzie przewodził prąd (z bateryjki do diody), jak i po co zrobić wagę z balonów, jak sprawdzić, czy jajka utrzymają ciężar człowieka, jak stworzyć bańkę mydlaną, w której zmieści się dziecko, ale też – jak wyprodukować kolorowego glutka z mąki i wody, przetestować zjawisko powstawania kraterów czy zamrozić plastikowego dinozaura w kuli lodu. Taki zestaw – w książce znajduje się czterdzieści ćwiczeń, część z nich została jeszcze rozszerzona o dalsze możliwości zabawy, kiedy autor zadaje pytania, na które trzeba poszukać odpowiedzi empirycznie – gwarantuje dobrą rozrywkę i zainteresowanie maluchów nauką. Nie będzie problemu z odciągnięciem dzieci od komputerów, jeśli zafunduje im się taki zestaw przeżyć.
Autor stawia na styl pop. Najpierw szybki opis doświadczenia, połączony ze zdjęciami. Na fotografiach znajdują się jego synowie w kolejnych fazach ćwiczenia – jednak już we wstępie Sergei Urban zaznacza, że książka równie dobrze nadaje się dla dziewczynek. Zresztą fakt „męskich” zabaw może sprawić, że ojcowie chętniej zaangażują się w zabawy z pociechami. Zadanie nie nastręcza kłopotów, chociaż jego efekt dla dziecka będzie najczęściej zaskakujący. Następnie autor wprowadza krótkie wyjaśnienie zjawiska, które można było podczas ćwiczenia zaobserwować, podaje też wskazówki dotyczące rozszerzania eksperymentu. Nie zagłębia się ani w fachowe tłumaczenia, ani w skomplikowane naukowe analizy, chce, żeby lektura przebiegała przyjemnie, a do tego zaspokajała ciekawość odbiorców. Proponuje książkę, która ma zastosowanie praktyczne – świetnie się sprawdzi, kiedy dorośli zechcą uruchomić kreatywność pociech i pokazać im kilka ciekawostek. Sergei Urban popisuje się tutaj wyobraźnią w procesie wymyślania twórczych zabaw dla najmłodszych – jego tom może się przydać.
Annie Barrows: Nierozłączki. Heca z opiekunką
Akapit Press, Łódź 2019.
Pierwszy zarobek
Pierwszy zarobek czeka Ankę, nieznośną starszą siostrę Pestki. Dziewczynka ma jedenaście lat i w opinii rodziców stała się właśnie na tyle dojrzała, żeby zaopiekować się – za wynagrodzenie – Pestką. Do tej pory Pestka nie cierpiała zostawać w domu z siostrą: Anka jest wredna, a pozbawiona kontroli ze strony rodziców może okazać się nie do wytrzymania. Jednak skoro ma w ten sposób zarobić pieniądze... Anka chce się wykazać i proponuje kolejne zabawy. Pestka jest rozgoryczona: wszystkie dzieci bawią się w wulkan, wykorzystują ziemię w ogródku jednej z koleżanek, robią nawet lawę z węża ogrodowego (i młodszego braciszka któregoś z dzieci): a skoro Pestka musi siedzieć w domu pod okiem Anki, nie ma szansy na rozrywkę. Co gorsza, Lilka tym razem opowiada się za innymi – woli zostać przy wulkanie. W ostatnim (jak na razie) tomiku serii Nierozłączki po raz kolejny dwie sąsiadki – najlepsze przyjaciółki – muszą trochę narozrabiać. Annie Barrows stawia na rozrywkę dla młodych czytelników, udowadnia im, że literatura nie musi być nudna, a do tego – imponuje talentem do obserwacji. W jej ujęciu dzieci wypadają bardzo prawdziwie, ze wszystkimi reakcjami i niebanalnymi pomysłami. Są też śmieszne z perspektywy czytelników, więc historyjki śledzi się z przyjemnością.
Kiedy Pestka zostaje zmuszona do siedzenia w domu – powinna jak najszybciej wymyślić własną zabawę, tak, żeby nie rozpamiętywać zbyt długo, że inni czerpią teraz z jej wyobraźni i krążą wokół wulkanu. Motyw więzienia nie za bardzo się sprawdza, a skoro Lilka właśnie wraca do swojego domu, można razem z nią dokonywać kolejnych wyczynów. Na przykład wejścia na strych, który nie jest strychem. Annie Barrows sięga tym razem po temat bliski dzieciom – każde chciałoby znaleźć sobie tajemne miejsce, które dałoby się przerobić na pokój lub domek – każde chce odkrywać to, co nieznane lub zakazane. Pestka nie należy do wyjątków, mimowolnie pakuje się w tarapaty bez przerwy. Na strychu we własnym domu też można się trochę przestraszyć. Rodzice nawet nie spodziewają się, przed jakim wyzwaniem postawili Ankę – mogą tylko zacząć się dziwić jej reakcją na nieoczekiwaną ofertę pracy.
Jest w „Hecy z opiekunką” humor, odpowiednia porcja przygody, jest też przyjaźń Pestki i Lilki, czyli coś, co w całej serii odgrywa ważną rolę. Annie Barrows pisze powieść dynamiczną i pełną niespodzianek dla najmłodszych, sprawia, że dzieci będą z radością śledzić przygody tej dwójki. Charakterystyczny jest język tomików: prosty ale niepozbawiony puent, komiczny w dialogach i przekonujący w krótkich opisach. Barrows wie, jak prowadzić narrację, żeby nie zmęczyć dzieci i żeby przekonująco oddać codzienność bohaterek – pamięta też, jak podkreślać dowcip. Dzięki temu „Heca z opiekunką” będzie zdobywać szerokie grono odbiorczyń. Są tu ładnie nakreślone charaktery, jest pomysł na rozwój akcji, a realizacja nie pozostawia nic do życzenia. Przydałoby się jak najwięcej takich książek na rynku.
Pierwszy zarobek
Pierwszy zarobek czeka Ankę, nieznośną starszą siostrę Pestki. Dziewczynka ma jedenaście lat i w opinii rodziców stała się właśnie na tyle dojrzała, żeby zaopiekować się – za wynagrodzenie – Pestką. Do tej pory Pestka nie cierpiała zostawać w domu z siostrą: Anka jest wredna, a pozbawiona kontroli ze strony rodziców może okazać się nie do wytrzymania. Jednak skoro ma w ten sposób zarobić pieniądze... Anka chce się wykazać i proponuje kolejne zabawy. Pestka jest rozgoryczona: wszystkie dzieci bawią się w wulkan, wykorzystują ziemię w ogródku jednej z koleżanek, robią nawet lawę z węża ogrodowego (i młodszego braciszka któregoś z dzieci): a skoro Pestka musi siedzieć w domu pod okiem Anki, nie ma szansy na rozrywkę. Co gorsza, Lilka tym razem opowiada się za innymi – woli zostać przy wulkanie. W ostatnim (jak na razie) tomiku serii Nierozłączki po raz kolejny dwie sąsiadki – najlepsze przyjaciółki – muszą trochę narozrabiać. Annie Barrows stawia na rozrywkę dla młodych czytelników, udowadnia im, że literatura nie musi być nudna, a do tego – imponuje talentem do obserwacji. W jej ujęciu dzieci wypadają bardzo prawdziwie, ze wszystkimi reakcjami i niebanalnymi pomysłami. Są też śmieszne z perspektywy czytelników, więc historyjki śledzi się z przyjemnością.
Kiedy Pestka zostaje zmuszona do siedzenia w domu – powinna jak najszybciej wymyślić własną zabawę, tak, żeby nie rozpamiętywać zbyt długo, że inni czerpią teraz z jej wyobraźni i krążą wokół wulkanu. Motyw więzienia nie za bardzo się sprawdza, a skoro Lilka właśnie wraca do swojego domu, można razem z nią dokonywać kolejnych wyczynów. Na przykład wejścia na strych, który nie jest strychem. Annie Barrows sięga tym razem po temat bliski dzieciom – każde chciałoby znaleźć sobie tajemne miejsce, które dałoby się przerobić na pokój lub domek – każde chce odkrywać to, co nieznane lub zakazane. Pestka nie należy do wyjątków, mimowolnie pakuje się w tarapaty bez przerwy. Na strychu we własnym domu też można się trochę przestraszyć. Rodzice nawet nie spodziewają się, przed jakim wyzwaniem postawili Ankę – mogą tylko zacząć się dziwić jej reakcją na nieoczekiwaną ofertę pracy.
Jest w „Hecy z opiekunką” humor, odpowiednia porcja przygody, jest też przyjaźń Pestki i Lilki, czyli coś, co w całej serii odgrywa ważną rolę. Annie Barrows pisze powieść dynamiczną i pełną niespodzianek dla najmłodszych, sprawia, że dzieci będą z radością śledzić przygody tej dwójki. Charakterystyczny jest język tomików: prosty ale niepozbawiony puent, komiczny w dialogach i przekonujący w krótkich opisach. Barrows wie, jak prowadzić narrację, żeby nie zmęczyć dzieci i żeby przekonująco oddać codzienność bohaterek – pamięta też, jak podkreślać dowcip. Dzięki temu „Heca z opiekunką” będzie zdobywać szerokie grono odbiorczyń. Są tu ładnie nakreślone charaktery, jest pomysł na rozwój akcji, a realizacja nie pozostawia nic do życzenia. Przydałoby się jak najwięcej takich książek na rynku.
piątek, 27 września 2019
Leonard Mlodinow: Elastyczny mózg
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Tworzenie
W czasach, gdy wszystko można mieć i wszystko da się zrobić, jedynym ograniczeniem dla człowieka staje się jego własna wyobraźnia. Leonard Mlodinow w książce „Elastyczny mózg” przygląda się umysłowi człowieka pod kątem kreatywności i zdolności do rozwiązywania problemów w nietypowy sposób. Proponuje odbiorcom tekst ciekawy i zakorzeniony w doświadczeniach oraz odkryciach, rzeczowy, ale też bogaty w podpowiedzi i wskazówki dotyczące roli wyobraźni w codziennym życiu. Autor wyjaśnia, że kreatywność płynie z rezygnacji ze skryptów, szablonów myślowych, które wręcz uniemożliwiają dokonywanie odkryć. Sprawdza, jak umysł człowieka ewoluował – skąd biorą się u jednych chęci do ciągłego zmieniania czegoś w życiu, a u innych – tendencja do zostawania w strefie komfortu, pyta, czym są myśli i pokazuje, jak funkcjonuje mózg. Opowiada o teorii myślenia elastycznego i o tym, jak niektóre schorzenia cywilizacyjne wpływają na umiejętność szybkiego radzenia sobie z problemami. Autor podsuwa liczne testy i zagadki dla odbiorców, rozwiewa też wątpliwości dotyczące „lenistwa” i jego roli w wymyślaniu twórczych rozwiązań. Umysł, który nie jest zaprzątnięty zwykłymi codziennymi zadaniami, o wiele lepiej radzi sobie z odkrywaniem nowych dróg i wyszukiwaniem oryginalnych skojarzeń. Nie zabraknie oczywiście w tomie szeregu przypadków pozwalających na dokonywanie odkryć w dziedzinie badań nad mózgiem, „dziwnych” chorób i przełamywania barier myślowych. Pojawią się w książce zadania typowe, często powracające nawet w poradnikach dotyczących samorozwoju – a związane z szukaniem niebanalnych rozwiązań pozornie prostych zagadek. Czytelnicy będą zatem mogli podczas lektury sprawdzić swoje umiejętności w dziedzinie kreatywnego myślenia. Co ważne, autor nie zajmuje się teorią, liczą się dla niego kolejne dowody na wartość nieschematycznego myślenia w dzisiejszym świecie – to niemal przegląd sytuacji i scen, w których przydała się ucieczka od szablonów – i w których oryginalność pozwoliła na wyjście z pułapki czy kryzysu. Mlodinow nie musi powtarzać, że elastyczne myślenie jest gwarancją sukcesu, to zrozumiałe, zwłaszcza przy takiej liczbie przykładów.
Leonard Mlodinow szuka sposobów na zaintrygowanie czytelników kwestią wyobraźni i odwagi w myśleniu – wybiera do tego celu trop książek psychologicznych, bardzo często odwołuje się do konkretnych badań i do zachowań obserwowanych z różnych powodów ludzi – chce wytłumaczyć, jak działa nieszablonowe myślenie, na wyrazistych przykładach. To dobra strategia, oznacza bowiem, że czytelnicy otrzymają ciekawą lekturę wypełnioną barwnymi anegdotami. Autor unika hermetycznego stylu, jeśli musi wyjaśnić coś z naukowego obszaru badań, posługuje się najchętniej dodatkowymi komentarzami, które portretują kolejnych badanych. Dzięki temu „Elastyczny mózg” czyta się z zainteresowaniem aż do samego końca – to naprawdę ciekawa książka dla szerokiego grona odbiorców. Leonard Mlodinow nie musi sięgać do perswazji, żeby przekonać czytelników, że kreatywne myślenie jest zjawiskiem cennym i potrzebnym, to będzie oczywiste po lekturze tomu. Autor jednak wskaże odbiorcom również możliwości działania i drogi dla tych, którzy chcieliby poprawić swoje wyniki w dziedzinie elastycznego myślenia – nie robi tego przez proste podpowiedzi, jednak z jego narracji można będzie wysnuć odpowiednie wnioski. Jest „Elastyczny mózg” książką o myśleniu – pozbawioną malkontenctwa i wypełnioną ciekawostkami.
Tworzenie
W czasach, gdy wszystko można mieć i wszystko da się zrobić, jedynym ograniczeniem dla człowieka staje się jego własna wyobraźnia. Leonard Mlodinow w książce „Elastyczny mózg” przygląda się umysłowi człowieka pod kątem kreatywności i zdolności do rozwiązywania problemów w nietypowy sposób. Proponuje odbiorcom tekst ciekawy i zakorzeniony w doświadczeniach oraz odkryciach, rzeczowy, ale też bogaty w podpowiedzi i wskazówki dotyczące roli wyobraźni w codziennym życiu. Autor wyjaśnia, że kreatywność płynie z rezygnacji ze skryptów, szablonów myślowych, które wręcz uniemożliwiają dokonywanie odkryć. Sprawdza, jak umysł człowieka ewoluował – skąd biorą się u jednych chęci do ciągłego zmieniania czegoś w życiu, a u innych – tendencja do zostawania w strefie komfortu, pyta, czym są myśli i pokazuje, jak funkcjonuje mózg. Opowiada o teorii myślenia elastycznego i o tym, jak niektóre schorzenia cywilizacyjne wpływają na umiejętność szybkiego radzenia sobie z problemami. Autor podsuwa liczne testy i zagadki dla odbiorców, rozwiewa też wątpliwości dotyczące „lenistwa” i jego roli w wymyślaniu twórczych rozwiązań. Umysł, który nie jest zaprzątnięty zwykłymi codziennymi zadaniami, o wiele lepiej radzi sobie z odkrywaniem nowych dróg i wyszukiwaniem oryginalnych skojarzeń. Nie zabraknie oczywiście w tomie szeregu przypadków pozwalających na dokonywanie odkryć w dziedzinie badań nad mózgiem, „dziwnych” chorób i przełamywania barier myślowych. Pojawią się w książce zadania typowe, często powracające nawet w poradnikach dotyczących samorozwoju – a związane z szukaniem niebanalnych rozwiązań pozornie prostych zagadek. Czytelnicy będą zatem mogli podczas lektury sprawdzić swoje umiejętności w dziedzinie kreatywnego myślenia. Co ważne, autor nie zajmuje się teorią, liczą się dla niego kolejne dowody na wartość nieschematycznego myślenia w dzisiejszym świecie – to niemal przegląd sytuacji i scen, w których przydała się ucieczka od szablonów – i w których oryginalność pozwoliła na wyjście z pułapki czy kryzysu. Mlodinow nie musi powtarzać, że elastyczne myślenie jest gwarancją sukcesu, to zrozumiałe, zwłaszcza przy takiej liczbie przykładów.
Leonard Mlodinow szuka sposobów na zaintrygowanie czytelników kwestią wyobraźni i odwagi w myśleniu – wybiera do tego celu trop książek psychologicznych, bardzo często odwołuje się do konkretnych badań i do zachowań obserwowanych z różnych powodów ludzi – chce wytłumaczyć, jak działa nieszablonowe myślenie, na wyrazistych przykładach. To dobra strategia, oznacza bowiem, że czytelnicy otrzymają ciekawą lekturę wypełnioną barwnymi anegdotami. Autor unika hermetycznego stylu, jeśli musi wyjaśnić coś z naukowego obszaru badań, posługuje się najchętniej dodatkowymi komentarzami, które portretują kolejnych badanych. Dzięki temu „Elastyczny mózg” czyta się z zainteresowaniem aż do samego końca – to naprawdę ciekawa książka dla szerokiego grona odbiorców. Leonard Mlodinow nie musi sięgać do perswazji, żeby przekonać czytelników, że kreatywne myślenie jest zjawiskiem cennym i potrzebnym, to będzie oczywiste po lekturze tomu. Autor jednak wskaże odbiorcom również możliwości działania i drogi dla tych, którzy chcieliby poprawić swoje wyniki w dziedzinie elastycznego myślenia – nie robi tego przez proste podpowiedzi, jednak z jego narracji można będzie wysnuć odpowiednie wnioski. Jest „Elastyczny mózg” książką o myśleniu – pozbawioną malkontenctwa i wypełnioną ciekawostkami.
czwartek, 26 września 2019
Emilia Kiereś: Złota Gwiazdka
Akapit Press, Łódź 2018.
Dzieci w święta
Motyw zazdrości o pojawiające się na świecie rodzeństwo wykorzystuje teraz Emilia Kiereś w bożonarodzeniowej historyjce „Złota Gwiazdka”. Znów odbiorcy spotkają się z Antkiem i jego rodziną – tym razem chłopiec jedzie na święta do cioci Ani. Czuje się przy tym trochę samotny, a przynajmniej odstawiony na boczny tor: mama ciągle zajmuje się Stasiem, pragnąc, żeby ten się uśmiechnął. Nie ma czasu dla Marysi (która jest już nastolatką i wiele rzeczy rozumie), ani dla Antka, dla którego taki stan rzeczy to nowość. Chłopiec boi się, że przestanie być rodzicom potrzebny. Nie może nawet porozmawiać z nimi o swoich lękach: fakt, że Marysia bierze na siebie pocieszanie i przekonywanie, że mama nie przestała nikogo kochać, nie pomaga. Antek jest coraz bardziej rozczarowany i wychodzi na to, że święta będą ponure. U cioci chłopiec bawi się sam w lesie, czasami dołącza do niego kuzynka, Tereska – jednak nawet ona nie rozproszy smutków. Na szczęście w okolicy coś się dzieje: bohater tropi tajemniczą dziewczynkę w czerwonej czapce. Chce dowiedzieć się czegoś o niej, a w ten sposób może też zająć czymś myśli. Już wkrótce okazuje się, że niektórzy mają jeszcze większe problemy z młodszym rodzeństwem, niż Antek.
Emilia Kiereś w „Złotej Gwiazdce” wykorzystuje klimat świąt, żeby podsycać nastroje. Podczas gdy wszyscy przygotowują się do uroczystych dni, samotność i żal stają się najbardziej wyjaskrawione, Antek odczuwa negatywne emocje znacznie silniej. Szybko trafi do przekonania odbiorcom: niemal każde dziecko odczuwało zazdrość na widok mamy opiekującej się młodszym rodzeństwem. Antkowi domownicy próbują wytłumaczyć racjonalnie, co się dzieje – i że nie ma powodu do obaw – ale do takich wniosków trzeba jednak dojrzeć samodzielnie. Najlepiej sprawdza się empatia: Antek poznaje Igę, a święta Igi zapowiadają się jeszcze bardziej smutno. Tyle że dziewczynka nie narzeka, wie, że to do niczego by jej nie doprowadziło. Za to bohater może zaangażować się w niesienie pomocy, czy też raczej – w wywołanie uśmiechu u rówieśnicy. I to najlepsza metoda, żeby zapomnieć o swoich zmartwieniach.
Emilia Kiereś w swoich powieściach nie rozwija przesadnie fabuły ani charakterów postaci. Wybiera jasne i zrozumiałe sytuacje, wręcz szablonowe. Proponuje z to odbiorcom bardzo rozbudowane opisy, skupia się na rejestrowaniu wrażeń zmysłowych, na atmosferze i na odczuciach oraz uczuciach bohaterów. Bardzo dokładnie analizuje to, co postacie przeżywają, ale równie starannie odwzorowuje krajobrazy i okoliczności, w jakich dochodzi do autoanaliz. Uczy odbiorców wrażliwości i odnosi się do spraw im najbardziej bliskich – i dlatego „Złota Gwiazdka” to książka, która najmłodszym przypadnie do gustu. Tę drobną świąteczną historyjkę ilustruje Małgorzata Musierowicz (więc przy niektórych portretach rodzinnych można od razu poczuć chęć powrotu do Jeżycjady).
Dzieci w święta
Motyw zazdrości o pojawiające się na świecie rodzeństwo wykorzystuje teraz Emilia Kiereś w bożonarodzeniowej historyjce „Złota Gwiazdka”. Znów odbiorcy spotkają się z Antkiem i jego rodziną – tym razem chłopiec jedzie na święta do cioci Ani. Czuje się przy tym trochę samotny, a przynajmniej odstawiony na boczny tor: mama ciągle zajmuje się Stasiem, pragnąc, żeby ten się uśmiechnął. Nie ma czasu dla Marysi (która jest już nastolatką i wiele rzeczy rozumie), ani dla Antka, dla którego taki stan rzeczy to nowość. Chłopiec boi się, że przestanie być rodzicom potrzebny. Nie może nawet porozmawiać z nimi o swoich lękach: fakt, że Marysia bierze na siebie pocieszanie i przekonywanie, że mama nie przestała nikogo kochać, nie pomaga. Antek jest coraz bardziej rozczarowany i wychodzi na to, że święta będą ponure. U cioci chłopiec bawi się sam w lesie, czasami dołącza do niego kuzynka, Tereska – jednak nawet ona nie rozproszy smutków. Na szczęście w okolicy coś się dzieje: bohater tropi tajemniczą dziewczynkę w czerwonej czapce. Chce dowiedzieć się czegoś o niej, a w ten sposób może też zająć czymś myśli. Już wkrótce okazuje się, że niektórzy mają jeszcze większe problemy z młodszym rodzeństwem, niż Antek.
Emilia Kiereś w „Złotej Gwiazdce” wykorzystuje klimat świąt, żeby podsycać nastroje. Podczas gdy wszyscy przygotowują się do uroczystych dni, samotność i żal stają się najbardziej wyjaskrawione, Antek odczuwa negatywne emocje znacznie silniej. Szybko trafi do przekonania odbiorcom: niemal każde dziecko odczuwało zazdrość na widok mamy opiekującej się młodszym rodzeństwem. Antkowi domownicy próbują wytłumaczyć racjonalnie, co się dzieje – i że nie ma powodu do obaw – ale do takich wniosków trzeba jednak dojrzeć samodzielnie. Najlepiej sprawdza się empatia: Antek poznaje Igę, a święta Igi zapowiadają się jeszcze bardziej smutno. Tyle że dziewczynka nie narzeka, wie, że to do niczego by jej nie doprowadziło. Za to bohater może zaangażować się w niesienie pomocy, czy też raczej – w wywołanie uśmiechu u rówieśnicy. I to najlepsza metoda, żeby zapomnieć o swoich zmartwieniach.
Emilia Kiereś w swoich powieściach nie rozwija przesadnie fabuły ani charakterów postaci. Wybiera jasne i zrozumiałe sytuacje, wręcz szablonowe. Proponuje z to odbiorcom bardzo rozbudowane opisy, skupia się na rejestrowaniu wrażeń zmysłowych, na atmosferze i na odczuciach oraz uczuciach bohaterów. Bardzo dokładnie analizuje to, co postacie przeżywają, ale równie starannie odwzorowuje krajobrazy i okoliczności, w jakich dochodzi do autoanaliz. Uczy odbiorców wrażliwości i odnosi się do spraw im najbardziej bliskich – i dlatego „Złota Gwiazdka” to książka, która najmłodszym przypadnie do gustu. Tę drobną świąteczną historyjkę ilustruje Małgorzata Musierowicz (więc przy niektórych portretach rodzinnych można od razu poczuć chęć powrotu do Jeżycjady).
środa, 25 września 2019
Tara Button: Masz wszystko, czego potrzebujesz
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.
Trwałość
Tara Button tworzy książkową reklamę swojej firmy – i przyjętego trybu życia. Wpisuje się tomem „Masz wszystko, czego potrzebujesz” w modę na ekologię, a czytelnikom uświadamia też, w jakie pułapki wpadają dzisiaj jako konsumenci. Z jednej strony proponuje alternatywę wobec nietrwałych przedmiotów, konsumpcjonizmu i ulegania trendom, z drugiej – trochę zbyt mocno promuje własną markę. „Masz wszystko, czego potrzebujesz” to jednak książka, która w kilku miejscach zainteresowanie wzbudzi – i podsunie czytelnikom rozwiązania nieoczywiste, za to skuteczne.
Przede wszystkim autorka skupia się na wyszukiwaniu firm dbających o środowisko oraz produktów, które mają długą gwarancję ważności, niezależnie od tego, czy chodzi o artykuły gospodarstwa domowego, ubrania, akcesoria biurowe czy telefony. Button tłumaczy, że ludzie przyzwyczaili się do wyrzucania i kupowania nowych przedmiotów – a także że akceptują stan, w którym coś psuje się zaraz po upływie gwarancji. Odsłania mechanizmy stosowane przez wielkie firmy – pytając, jak to możliwe, że dawniej można było tworzyć przedmioty trwałe, a teraz wszystko wydaje się jednorazowe i nie nadaje się do naprawiania. Uderza w tony ideologiczne: nie chodzi tylko o oszczędzanie pieniędzy, czasu i nerwów, ale również o możliwość zostawienia czegoś dla kolejnego pokolenia. Czyli z jednej strony najlepiej ograniczać liczbę przedmiotów, z drugiej – przekazywać swoje zdobycze następcom. Tara Button będzie przekonywać czytelników, jakie przedmioty są w domach niezbędne, a bez czego można się obyć, wymienia rzeczy, które tylko zagracają przestrzeń. Podpowiada, w jaki sposób pozbywać się nietrafionych prezentów czy gadżetów, jak porządkować dom, ale też – czego każdy potrzebuje. Proponuje przegląd garderoby (chociaż nie wszystkich zachwyci wizja naprawiania podziurawionej odzieży…) i kosmetyczki, przejrzy wyposażenie kuchni – żeby ułatwić odbiorcom proces decyzyjny i wskazać, bez ilu rzeczy można się obyć. Podpowiada, jakie firmy zasługują na uznanie, które stawiają na wysoką jakość produktów – a także oblicza zyski, jakie czyni się droższym a bardziej trwałym zakupem (chociaż fakt, że koszt parasola zwróci się już po siedmiu latach nie wypada jak najlepsza reklama). Demaskuje chwyty marketingowe: sama przez lata pracowała w reklamie i nie chce, żeby odbiorcy dawali się nabrać na typowe zagrania copywriterów.
W narracji przyjmuje autorka osobistą perspektywę: to ona proponuje czytelnikom określony sposób bycia, to ona przetestowała go na sobie, to ona wreszcie wybiera i poleca konkretne przedmioty. Potrafi czasem rozśmieszyć, innym razem przygotowuje całe tabelki, żeby pomóc odbiorcom rozstać się z niechcianymi rzeczami. Wszystko płynąć ma z buntu: Button nie zgadza się na spiski wielkich firm: ma nadzieję, że zdecydowane działanie, które zaleca również czytelnikom, zaowocuje zmianą strategii i w konsekwencji doprowadzi i do poprawy jakości oferowanych przedmiotów, i do dbałości o środowisko. Zaangażowania nie można jej odmówić, ale tom „Masz wszystko, czego potrzebujesz” jest całkiem ciekawie przygotowaną lekturą – nie ustępuje już istniejącym na rynku poradnikom dotyczącym porządkowania osobistej przestrzeni. Zwraca też uwagę na fakt, że można działać inaczej: zamiast godzić się na najprostsze rozwiązania.
Trwałość
Tara Button tworzy książkową reklamę swojej firmy – i przyjętego trybu życia. Wpisuje się tomem „Masz wszystko, czego potrzebujesz” w modę na ekologię, a czytelnikom uświadamia też, w jakie pułapki wpadają dzisiaj jako konsumenci. Z jednej strony proponuje alternatywę wobec nietrwałych przedmiotów, konsumpcjonizmu i ulegania trendom, z drugiej – trochę zbyt mocno promuje własną markę. „Masz wszystko, czego potrzebujesz” to jednak książka, która w kilku miejscach zainteresowanie wzbudzi – i podsunie czytelnikom rozwiązania nieoczywiste, za to skuteczne.
Przede wszystkim autorka skupia się na wyszukiwaniu firm dbających o środowisko oraz produktów, które mają długą gwarancję ważności, niezależnie od tego, czy chodzi o artykuły gospodarstwa domowego, ubrania, akcesoria biurowe czy telefony. Button tłumaczy, że ludzie przyzwyczaili się do wyrzucania i kupowania nowych przedmiotów – a także że akceptują stan, w którym coś psuje się zaraz po upływie gwarancji. Odsłania mechanizmy stosowane przez wielkie firmy – pytając, jak to możliwe, że dawniej można było tworzyć przedmioty trwałe, a teraz wszystko wydaje się jednorazowe i nie nadaje się do naprawiania. Uderza w tony ideologiczne: nie chodzi tylko o oszczędzanie pieniędzy, czasu i nerwów, ale również o możliwość zostawienia czegoś dla kolejnego pokolenia. Czyli z jednej strony najlepiej ograniczać liczbę przedmiotów, z drugiej – przekazywać swoje zdobycze następcom. Tara Button będzie przekonywać czytelników, jakie przedmioty są w domach niezbędne, a bez czego można się obyć, wymienia rzeczy, które tylko zagracają przestrzeń. Podpowiada, w jaki sposób pozbywać się nietrafionych prezentów czy gadżetów, jak porządkować dom, ale też – czego każdy potrzebuje. Proponuje przegląd garderoby (chociaż nie wszystkich zachwyci wizja naprawiania podziurawionej odzieży…) i kosmetyczki, przejrzy wyposażenie kuchni – żeby ułatwić odbiorcom proces decyzyjny i wskazać, bez ilu rzeczy można się obyć. Podpowiada, jakie firmy zasługują na uznanie, które stawiają na wysoką jakość produktów – a także oblicza zyski, jakie czyni się droższym a bardziej trwałym zakupem (chociaż fakt, że koszt parasola zwróci się już po siedmiu latach nie wypada jak najlepsza reklama). Demaskuje chwyty marketingowe: sama przez lata pracowała w reklamie i nie chce, żeby odbiorcy dawali się nabrać na typowe zagrania copywriterów.
W narracji przyjmuje autorka osobistą perspektywę: to ona proponuje czytelnikom określony sposób bycia, to ona przetestowała go na sobie, to ona wreszcie wybiera i poleca konkretne przedmioty. Potrafi czasem rozśmieszyć, innym razem przygotowuje całe tabelki, żeby pomóc odbiorcom rozstać się z niechcianymi rzeczami. Wszystko płynąć ma z buntu: Button nie zgadza się na spiski wielkich firm: ma nadzieję, że zdecydowane działanie, które zaleca również czytelnikom, zaowocuje zmianą strategii i w konsekwencji doprowadzi i do poprawy jakości oferowanych przedmiotów, i do dbałości o środowisko. Zaangażowania nie można jej odmówić, ale tom „Masz wszystko, czego potrzebujesz” jest całkiem ciekawie przygotowaną lekturą – nie ustępuje już istniejącym na rynku poradnikom dotyczącym porządkowania osobistej przestrzeni. Zwraca też uwagę na fakt, że można działać inaczej: zamiast godzić się na najprostsze rozwiązania.
wtorek, 24 września 2019
Ryszard Wolański: Tango milonga
Rebis, Poznań 2019.
Melodie z dawnych lat
Ryszard Wolański lubi przedstawiać odbiorcom artystów z dwudziestolecia międzywojennego, teraz jednak przygląda się nie konkretnej postaci, a teatrzykom rewiowym, które funkcjonowały w tym okresie – a przez kolejnych badaczy były raczej pomijane jako zbyt niska forma rozrywki, niezasługująca na opracowanie. Opowiada zatem Wolański, jakie teatry w międzywojniu funkcjonowały, jak kusiły widzów, jak działali w ich obszarze reklamodawcy. Sprawdza repertuar i liczbę premier (oraz ich jakość – to znaczy, czy były to składanki z dawnych numerów, czy zupełnie nowe programy), relacjonuje stosunki na linii dyrekcja – aktorzy, dokłada do tego szereg ciekawostek. Stara się prezentować kolejne przybytki rewii jak najbardziej dokładnie, wiedząc, że odbiorcy raczej nie znajdą nigdzie rozszerzenia wiadomości, które poda. Budzi zainteresowanie rewiami jako takimi, a przy okazji uzupełnia lukę na rynku. Tom „Tango milonga” jest próbą odwzorowania klimatu z dawnych lat – ale też uporządkowania wiedzy na temat muzy podkasanej. Będzie zatem książka Wolańskiego stać obok starych już pozycji Ryszarda Marka Grońskiego o kabarecie międzywojennym jako niezbędny przypis. Autor pomija tematy spoza rewii – jeśli napomknie o kabaretach, Skamandrze czy kawiarniach literackich, to tylko po to, żeby móc prezentować ich wpływ na teatry rewiowe. Jeśli zdarzy mu się odwołać do motywów znanych (jak scena z wymuszaniem coraz wyższego honorarium przez artystkę jeżdżącą od dyrektora do dyrektora) – to po to, by wprowadzić informacje dla odbiorców nowe. Zdarza się, że narracja w wybranym fragmencie wypadać będzie sucho, a to za sprawą konieczności uporządkowania faktów i danych. Jednak Ryszard Wolański raczej dba o to, by czytelnicy podczas lektury dobrze się bawili. „Tango milonga” układa chronologicznie, a w obrębie poszczególnych rozdziałów omawia konkretne teatry i pomysły.
Nie ulega wątpliwości, że inspiracją do stworzenia tej książki był Andrzej Włast i dziwi nawet, że autor nie zdecydował się na wprowadzenie biografii tej postaci. Włast funkcjonuje niby na marginesie, jednak bez niego trudno byłoby w ogóle brać się za opowieść o rewiach. Wolański odrzuca wartościowanie jego utworów, odnotowuje za to kolejne pomysły, które ziszczały się w programach rewiowych. Przetyka opowieść fragmentami piosenek z dawnych lat, sprawiając, że część czytelników będzie jednak nucić podczas lektury. Jest ta książka przygotowana rzetelnie i pełna informacji – ale i tak istnieje tu bardzo rozbudowana strona graficzna. Bogaty materiał zdjęciowy obejmuje między innymi fotosy artystów, ale też przedruki okładek programów czy plakatów – co daje odbiorcom pojęcie o rozmachu, z jakim były przygotowywane rewie.
„Tango milonga” to tom, który pokazuje czytelnikom rozrywkę dzisiaj zapomnianą, charakterystyczną dla czasów dwudziestolecia międzywojennego i przez długi czas traktowaną po macoszemu. Wolański wykorzystuje motyw zainteresowania międzywojniem, żeby poszerzyć wiadomości odbiorców. Czyni to w bardzo udanej publikacji.
Melodie z dawnych lat
Ryszard Wolański lubi przedstawiać odbiorcom artystów z dwudziestolecia międzywojennego, teraz jednak przygląda się nie konkretnej postaci, a teatrzykom rewiowym, które funkcjonowały w tym okresie – a przez kolejnych badaczy były raczej pomijane jako zbyt niska forma rozrywki, niezasługująca na opracowanie. Opowiada zatem Wolański, jakie teatry w międzywojniu funkcjonowały, jak kusiły widzów, jak działali w ich obszarze reklamodawcy. Sprawdza repertuar i liczbę premier (oraz ich jakość – to znaczy, czy były to składanki z dawnych numerów, czy zupełnie nowe programy), relacjonuje stosunki na linii dyrekcja – aktorzy, dokłada do tego szereg ciekawostek. Stara się prezentować kolejne przybytki rewii jak najbardziej dokładnie, wiedząc, że odbiorcy raczej nie znajdą nigdzie rozszerzenia wiadomości, które poda. Budzi zainteresowanie rewiami jako takimi, a przy okazji uzupełnia lukę na rynku. Tom „Tango milonga” jest próbą odwzorowania klimatu z dawnych lat – ale też uporządkowania wiedzy na temat muzy podkasanej. Będzie zatem książka Wolańskiego stać obok starych już pozycji Ryszarda Marka Grońskiego o kabarecie międzywojennym jako niezbędny przypis. Autor pomija tematy spoza rewii – jeśli napomknie o kabaretach, Skamandrze czy kawiarniach literackich, to tylko po to, żeby móc prezentować ich wpływ na teatry rewiowe. Jeśli zdarzy mu się odwołać do motywów znanych (jak scena z wymuszaniem coraz wyższego honorarium przez artystkę jeżdżącą od dyrektora do dyrektora) – to po to, by wprowadzić informacje dla odbiorców nowe. Zdarza się, że narracja w wybranym fragmencie wypadać będzie sucho, a to za sprawą konieczności uporządkowania faktów i danych. Jednak Ryszard Wolański raczej dba o to, by czytelnicy podczas lektury dobrze się bawili. „Tango milonga” układa chronologicznie, a w obrębie poszczególnych rozdziałów omawia konkretne teatry i pomysły.
Nie ulega wątpliwości, że inspiracją do stworzenia tej książki był Andrzej Włast i dziwi nawet, że autor nie zdecydował się na wprowadzenie biografii tej postaci. Włast funkcjonuje niby na marginesie, jednak bez niego trudno byłoby w ogóle brać się za opowieść o rewiach. Wolański odrzuca wartościowanie jego utworów, odnotowuje za to kolejne pomysły, które ziszczały się w programach rewiowych. Przetyka opowieść fragmentami piosenek z dawnych lat, sprawiając, że część czytelników będzie jednak nucić podczas lektury. Jest ta książka przygotowana rzetelnie i pełna informacji – ale i tak istnieje tu bardzo rozbudowana strona graficzna. Bogaty materiał zdjęciowy obejmuje między innymi fotosy artystów, ale też przedruki okładek programów czy plakatów – co daje odbiorcom pojęcie o rozmachu, z jakim były przygotowywane rewie.
„Tango milonga” to tom, który pokazuje czytelnikom rozrywkę dzisiaj zapomnianą, charakterystyczną dla czasów dwudziestolecia międzywojennego i przez długi czas traktowaną po macoszemu. Wolański wykorzystuje motyw zainteresowania międzywojniem, żeby poszerzyć wiadomości odbiorców. Czyni to w bardzo udanej publikacji.
poniedziałek, 23 września 2019
Anna H. Niemczynow: Życie cię kocha, Lili
Filia, Poznań 2019.
Wiara w słowa
Lili bez przerwy powtarza sobie afirmacje, najczęściej przygotowywane przez babcię i jej kreatywne przyjaciółki. Czytelniczki będą mogły pójść w ślady pozytywnie nastawionej do życia bohaterki, bo tom „Życie cię kocha, Lili”, zawiera kilkadziesiąt takich krótkich formułek do powtarzania przed lustrem. Usatysfakcjonowane będą zwłaszcza czytelniczki kolorowych magazynów, które nie są w stanie samodzielnie wypracować podobnych „mantr” i potrzebują wskazówek nawet w procesie zmiany postrzegania rzeczywistości. Ale i odbiorczynie, które szukają lekkiej i ciepłej obyczajówki, mogą czuć się usatysfakcjonowane. Anna H. Niemczynow wprowadza się bowiem na rynek literatury kobiecej w sposób atrakcyjny dla szerokiej grupy odbiorczyń.
Lili to bohaterka, która nie podąża śladami zwykłych postaci z obyczajówek. Zamiast polować na faceta, próbuje rozszyfrować tajemnicę liścików zawieszanych na drzewie. Nie przejmuje się własnym życiem osobistym, przynajmniej nie tak bardzo jakby mogła – jeśli coś pójdzie nie tak, kobiecie pomoże babcia i jej zakręcone towarzystwo. Lili może realizować się w pracy – i tutaj autorka poszła po linii najmniejszego oporu, czyniąc swoją postać dziennikarką. Kobieta pracuje w kolorowym magazynie i chciałaby pisać o rzeczach ambitniejszych niż testy kosmetyków – na razie czeka ją wielkie „wyzwanie”, to jest napisanie artykułu o związkach. Ponieważ jej własny związek nie przetrwał, Lili niekoniecznie czuje się uprawniona do doradzania czytelniczkom – ale wie, jak pokonać kompleksy, a to już dużo. Zamiast rozwijać wątek potencjalnego kochanka, autorka skupia się na budowaniu relacji między Lili i jej szefową, kobietą pogubioną i bezradną wobec rzeczywistości. A ponieważ Lili święcie wierzy w kolejne afirmacje i stara się je stosować na co dzień (tytuły rozdziałów to także afirmacje – które akurat będzie sobie bohaterka powtarzać), musi wypróbować ich zbawienny wpływ również na despotycznej dyrektorce.
Anna H. Niemczynow tworzy książkę naiwną, ale sympatyczną i niepozbawioną humoru. Sama fabuła bywa irytująca w swojej nieprzystawalności do życia – ale dostarcza wytchnienia i rozrywki, jest lekka i oryginalna, a do tego momentami komiczna (wystarczy wspomnieć momenty, w których babcia bierze się do dzieła i próbuje wyremontować mieszkanie wnuczki). „Życie cię kocha, Lili” to książka dla publiczności masowej, taka, która na rynku przetrwa chwilę, ale spełni swoje zadanie. Jeśli autorka kogoś przy okazji przekona do stosowania afirmacji – to już skutek uboczny lektury, liczy się raczej, że przy konstruowaniu historii unika prostych nawiązań do pomysłów z bestsellerów. Naiwność w fabule wpisuje się tu mocno w naiwność w kreacji samej bohaterki, nie ma zatem zgrzytów w tej sferze, a autorka funduje czytelniczkom prostą baśń.
„Życie cię kocha, Lili” to powieść szybka – chyba że ktoś zechce jednak podążać tropem wskazówek przekazywanych przez bohaterkę – obyczajówka w stylu pop, która nie zniechęca do spędzania czasu z książką. Anna H. Niemczynow zbuduje sobie wierne grono czytelniczek.
Wiara w słowa
Lili bez przerwy powtarza sobie afirmacje, najczęściej przygotowywane przez babcię i jej kreatywne przyjaciółki. Czytelniczki będą mogły pójść w ślady pozytywnie nastawionej do życia bohaterki, bo tom „Życie cię kocha, Lili”, zawiera kilkadziesiąt takich krótkich formułek do powtarzania przed lustrem. Usatysfakcjonowane będą zwłaszcza czytelniczki kolorowych magazynów, które nie są w stanie samodzielnie wypracować podobnych „mantr” i potrzebują wskazówek nawet w procesie zmiany postrzegania rzeczywistości. Ale i odbiorczynie, które szukają lekkiej i ciepłej obyczajówki, mogą czuć się usatysfakcjonowane. Anna H. Niemczynow wprowadza się bowiem na rynek literatury kobiecej w sposób atrakcyjny dla szerokiej grupy odbiorczyń.
Lili to bohaterka, która nie podąża śladami zwykłych postaci z obyczajówek. Zamiast polować na faceta, próbuje rozszyfrować tajemnicę liścików zawieszanych na drzewie. Nie przejmuje się własnym życiem osobistym, przynajmniej nie tak bardzo jakby mogła – jeśli coś pójdzie nie tak, kobiecie pomoże babcia i jej zakręcone towarzystwo. Lili może realizować się w pracy – i tutaj autorka poszła po linii najmniejszego oporu, czyniąc swoją postać dziennikarką. Kobieta pracuje w kolorowym magazynie i chciałaby pisać o rzeczach ambitniejszych niż testy kosmetyków – na razie czeka ją wielkie „wyzwanie”, to jest napisanie artykułu o związkach. Ponieważ jej własny związek nie przetrwał, Lili niekoniecznie czuje się uprawniona do doradzania czytelniczkom – ale wie, jak pokonać kompleksy, a to już dużo. Zamiast rozwijać wątek potencjalnego kochanka, autorka skupia się na budowaniu relacji między Lili i jej szefową, kobietą pogubioną i bezradną wobec rzeczywistości. A ponieważ Lili święcie wierzy w kolejne afirmacje i stara się je stosować na co dzień (tytuły rozdziałów to także afirmacje – które akurat będzie sobie bohaterka powtarzać), musi wypróbować ich zbawienny wpływ również na despotycznej dyrektorce.
Anna H. Niemczynow tworzy książkę naiwną, ale sympatyczną i niepozbawioną humoru. Sama fabuła bywa irytująca w swojej nieprzystawalności do życia – ale dostarcza wytchnienia i rozrywki, jest lekka i oryginalna, a do tego momentami komiczna (wystarczy wspomnieć momenty, w których babcia bierze się do dzieła i próbuje wyremontować mieszkanie wnuczki). „Życie cię kocha, Lili” to książka dla publiczności masowej, taka, która na rynku przetrwa chwilę, ale spełni swoje zadanie. Jeśli autorka kogoś przy okazji przekona do stosowania afirmacji – to już skutek uboczny lektury, liczy się raczej, że przy konstruowaniu historii unika prostych nawiązań do pomysłów z bestsellerów. Naiwność w fabule wpisuje się tu mocno w naiwność w kreacji samej bohaterki, nie ma zatem zgrzytów w tej sferze, a autorka funduje czytelniczkom prostą baśń.
„Życie cię kocha, Lili” to powieść szybka – chyba że ktoś zechce jednak podążać tropem wskazówek przekazywanych przez bohaterkę – obyczajówka w stylu pop, która nie zniechęca do spędzania czasu z książką. Anna H. Niemczynow zbuduje sobie wierne grono czytelniczek.
Marcin Sendecki: Wielki skarb
Egmont, Warszawa 2019.
Sekret
Marcin Sendecki na pierwszym poziomie serii Czytam sobie Egmontu realizuje kolejną etykietkę, tym razem to „eko”. „Wielki skarb” jest krótką czytanką dla dzieci, które dopiero uczą się czytać – ale już przemyca ważne zagadnienie i troskę o planetę. Bohaterem tomiku jest... woda. Woda w morzu i w górskich strumykach, woda stojąca i falująca, woda, która rurami przedostaje się do domów i woda, która trafi do fabryk. Woda na każdej stronie, przynajmniej na początku tej małej książeczki, wypada inaczej, jest zatem bardzo ciekawa dla najmłodszych – to zjawisko, któremu warto się przyjrzeć. Woda, dzięki której można zażywać kąpieli i woda, którą nalewa się do kubków, garnków i zlewu. Z wody będzie pyszny kompot i zupa pomidorowa (mógł sobie autor „zupkę” darować, bo jeśli ktoś ma alergię na zdrobnienia, to w tym miejscu jęknie). Ale zasoby wody nie są niewyczerpane, trzeba zatem rozsądnie z nich korzystać. Nie wolno marnować wody, rozumie to tata, mama i mały Tadek. Tylko kot Zenek nie rozumie, biega wokół miski i rozchlapuje jej zawartość. A przecież każda kropla jest cenna.
Woda to skarb, mówi Marcin Sendecki, a ponieważ zachowuje się, jakby zdradzał najmłodszym ogromny sekret, trafi im do przekonania i sprawi, że dzieci będą uważnie sprawdzać, czy nie marnuje się wody w ich najbliższym otoczeniu. Robi pierwszy krok w stronę ochrony środowiska, pokazuje, jak nawet dzieci mogą troszczyć się o planetę. „Wielki skarb” to czytanka, w której nie ma miejsca na przydługie wyjaśnienia. Każda strona to duży obrazek Zofii Różyckiej i drobny komentarz tekstowy – Marcin Sendecki próbuje tu zaintrygować dzieci i przekonać do działania. Ograniczają go wytyczne serii (między innymi brak dwuznaków), ale w narracji radzi sobie całkiem nieźle. Potrafi nawet modyfikować rytm opowiastki przez wprowadzanie silniejszych emocji. Tak zachęci dzieci do lekcji czytania – każdy będzie chciał sprawdzić, o co chodzi z tym skarbem i prześledzić system „uporządkowania” wody.
Marcin Sendecki pisze o wodzie i stara się wywołać w odbiorcach poczucie odpowiedzialności za Ziemię. „Wielki skarb” to nie nawiązanie do bajek i baśni, a do rzeczywistości – i próba szukania rozwiązań zanim będzie za późno. Zofia Różycka natomiast bierze się za ilustrowanie historyjki i ma dość trudne zadanie – sam temat wody jest pozornie nieobrazkowy. Jednak podąża za słowami i zamienia je w ciekawe dla dzieci rysunki, które można uważnie studiować. I tak ciekawie wypadnie woda zwłaszcza w wypadku plątaniny rur pod domami – ale również ta lejąca się z kranu (tutaj przydatne jest kreskowanie). Każdy obrazek pełen jest szczegółów, autorka dba o detale i potrafi rozśmieszyć (na horyzoncie w wielkiej oborze widać maleńką krowę, a kiedy strona przedstawia kota Zenka – następuje zmultiplikowanie jego sylwetki, tak, żeby czytelnicy uświadomili sobie, że to zwierzak, którego wszędzie pełno). W efekcie „Wielki skarb” przyjemnie będzie się dzieciom czytać. To książka, którą warto polecić najmłodszym: nauczą się liter i głoskowania, a przy okazji – dowiedzą się, jak dbać o planetę.
Sekret
Marcin Sendecki na pierwszym poziomie serii Czytam sobie Egmontu realizuje kolejną etykietkę, tym razem to „eko”. „Wielki skarb” jest krótką czytanką dla dzieci, które dopiero uczą się czytać – ale już przemyca ważne zagadnienie i troskę o planetę. Bohaterem tomiku jest... woda. Woda w morzu i w górskich strumykach, woda stojąca i falująca, woda, która rurami przedostaje się do domów i woda, która trafi do fabryk. Woda na każdej stronie, przynajmniej na początku tej małej książeczki, wypada inaczej, jest zatem bardzo ciekawa dla najmłodszych – to zjawisko, któremu warto się przyjrzeć. Woda, dzięki której można zażywać kąpieli i woda, którą nalewa się do kubków, garnków i zlewu. Z wody będzie pyszny kompot i zupa pomidorowa (mógł sobie autor „zupkę” darować, bo jeśli ktoś ma alergię na zdrobnienia, to w tym miejscu jęknie). Ale zasoby wody nie są niewyczerpane, trzeba zatem rozsądnie z nich korzystać. Nie wolno marnować wody, rozumie to tata, mama i mały Tadek. Tylko kot Zenek nie rozumie, biega wokół miski i rozchlapuje jej zawartość. A przecież każda kropla jest cenna.
Woda to skarb, mówi Marcin Sendecki, a ponieważ zachowuje się, jakby zdradzał najmłodszym ogromny sekret, trafi im do przekonania i sprawi, że dzieci będą uważnie sprawdzać, czy nie marnuje się wody w ich najbliższym otoczeniu. Robi pierwszy krok w stronę ochrony środowiska, pokazuje, jak nawet dzieci mogą troszczyć się o planetę. „Wielki skarb” to czytanka, w której nie ma miejsca na przydługie wyjaśnienia. Każda strona to duży obrazek Zofii Różyckiej i drobny komentarz tekstowy – Marcin Sendecki próbuje tu zaintrygować dzieci i przekonać do działania. Ograniczają go wytyczne serii (między innymi brak dwuznaków), ale w narracji radzi sobie całkiem nieźle. Potrafi nawet modyfikować rytm opowiastki przez wprowadzanie silniejszych emocji. Tak zachęci dzieci do lekcji czytania – każdy będzie chciał sprawdzić, o co chodzi z tym skarbem i prześledzić system „uporządkowania” wody.
Marcin Sendecki pisze o wodzie i stara się wywołać w odbiorcach poczucie odpowiedzialności za Ziemię. „Wielki skarb” to nie nawiązanie do bajek i baśni, a do rzeczywistości – i próba szukania rozwiązań zanim będzie za późno. Zofia Różycka natomiast bierze się za ilustrowanie historyjki i ma dość trudne zadanie – sam temat wody jest pozornie nieobrazkowy. Jednak podąża za słowami i zamienia je w ciekawe dla dzieci rysunki, które można uważnie studiować. I tak ciekawie wypadnie woda zwłaszcza w wypadku plątaniny rur pod domami – ale również ta lejąca się z kranu (tutaj przydatne jest kreskowanie). Każdy obrazek pełen jest szczegółów, autorka dba o detale i potrafi rozśmieszyć (na horyzoncie w wielkiej oborze widać maleńką krowę, a kiedy strona przedstawia kota Zenka – następuje zmultiplikowanie jego sylwetki, tak, żeby czytelnicy uświadomili sobie, że to zwierzak, którego wszędzie pełno). W efekcie „Wielki skarb” przyjemnie będzie się dzieciom czytać. To książka, którą warto polecić najmłodszym: nauczą się liter i głoskowania, a przy okazji – dowiedzą się, jak dbać o planetę.
niedziela, 22 września 2019
David Zinczenko, Ted Spiker: Mężczyźni, miłość i seks. Instrukcja obsługi faceta
Rebis, Poznań 2019.
O mężczyznach
Nie jest to książka uporządkowana, nie jest to książka wyczerpująca temat. Poradnik w stylu amerykańskim, oparty na wyznaniach różnych mężczyzn, mocno stereotypowy, mocno tendencyjny, a jednocześnie pozwalający przynajmniej w pewnych kwestiach rozwiać najczęściej powracające wątpliwości kobiet. „Mężczyźni, miłość i seks. Instrukcja obsługi faceta” to tom o krzykliwej okładce i równie krzykliwej formie – trzeba będzie podjąć wysiłek, żeby wyłuskać z niego ważne informacje. Ale – dobra wiadomość – takie się tu znajdą. Ponieważ „2500 facetów współtworzyło tę książkę”, od czasu do czasu pojawiają się męczące – bo łatwe do przewidzenia – kilkuzdaniowe wyznania kolejnych mężczyzn. Mają one uświadomić czytelniczkom, jakie błędy popełniają najczęściej w związkach i jak konkretne postawy są przez ich partnerów odbierane. Gdyby jeszcze owe cytaty nie ciągnęły się w nieskończoność, łatwiej byłoby wyłuskiwać z nich podstawowe prawdy o byciu razem. Przyjęta forma trochę męczy i szybko się zużywa, ale też pasuje do konwencji całości.
David Zinczenko i Ted Spiker stawiają na czytelne sytuacje. Przytaczają list zawierający opis problemu, a następnie – komentarz z poradami. Nie poprzestają na tym: dodatkowo każdy rozdział ma na marginesach kolejne podpowiedzi: co mówić zamiast schematycznych komunikatów, które i tak nie działają, jak interpretować jego postawy i reakcje w określonych okolicznościach. Mnóstwo tu wyliczeń, ramek, przykładów, list i ciekawostek. Wprowadzane są „najpiękniejsze” z perspektywy obu płci wyznania miłości lub pożądania, omówienia postaw, które wprowadzają niepokój albo rodzą wątpliwości. Tak przygotowana książka jest trudna w lekturze – ale kierowana do tych czytelników, którzy przyzwyczaili się już do śledzenia hipertekstów i nie mają problemu z oderwaniem się od jednego nurtu narracji, żeby przejść do kompletnie innego zagadnienia. Chaos w formie jest tu powiązany z chaosem treściowym, nie ma mowy o organizowaniu rozdziałów tematycznie. Autorzy poruszą kwestie domu, dzieci, chorób, pracy, związku, a także łóżkowych wyczynów – seks w końcu jest motorem napędowym tej publikacji i powracać będzie bardzo często – ale tak, żeby czytelnicy nie znudzili się poprawnością czy przewidywalnością. Gdyby wprowadzić porządek do tego tekstu, wyszłoby na jaw, że to zwyczajny poradnik. Tymczasem Zinczenko i Spiker mają na celu przekonanie kobiet, że weszli w posiadanie wyjątkowej wiedzy – i tylko dzięki nim można naprawić swój związek. Owszem, porady są konkretne i rzeczowe, mają też dużo sensu – ale dotarcie do nich, przedarcie się przez narrację tak bardzo rozedrganą będzie wyzwaniem.
Faktem jest, że „Mężczyźni, miłość i seks” to tom, w którym sporo jest uwag na temat kobiecych zachowań, które najbardziej irytują mężczyzn – i męskich postaw, których kobiety nie mogą zrozumieć. Można docenić jakość porad (jeśli przymknąć oko na ich „dziecinny” charakter za sprawą popowego stylu), można też przemyśleć parę informacji. Ale książka nastawiona jest przede wszystkim na robienie szumu wokół siebie, forma przysłania dobrą treść – a chaos niekoniecznie jest tym, co chciałoby się widzieć w poradnikach.
O mężczyznach
Nie jest to książka uporządkowana, nie jest to książka wyczerpująca temat. Poradnik w stylu amerykańskim, oparty na wyznaniach różnych mężczyzn, mocno stereotypowy, mocno tendencyjny, a jednocześnie pozwalający przynajmniej w pewnych kwestiach rozwiać najczęściej powracające wątpliwości kobiet. „Mężczyźni, miłość i seks. Instrukcja obsługi faceta” to tom o krzykliwej okładce i równie krzykliwej formie – trzeba będzie podjąć wysiłek, żeby wyłuskać z niego ważne informacje. Ale – dobra wiadomość – takie się tu znajdą. Ponieważ „2500 facetów współtworzyło tę książkę”, od czasu do czasu pojawiają się męczące – bo łatwe do przewidzenia – kilkuzdaniowe wyznania kolejnych mężczyzn. Mają one uświadomić czytelniczkom, jakie błędy popełniają najczęściej w związkach i jak konkretne postawy są przez ich partnerów odbierane. Gdyby jeszcze owe cytaty nie ciągnęły się w nieskończoność, łatwiej byłoby wyłuskiwać z nich podstawowe prawdy o byciu razem. Przyjęta forma trochę męczy i szybko się zużywa, ale też pasuje do konwencji całości.
David Zinczenko i Ted Spiker stawiają na czytelne sytuacje. Przytaczają list zawierający opis problemu, a następnie – komentarz z poradami. Nie poprzestają na tym: dodatkowo każdy rozdział ma na marginesach kolejne podpowiedzi: co mówić zamiast schematycznych komunikatów, które i tak nie działają, jak interpretować jego postawy i reakcje w określonych okolicznościach. Mnóstwo tu wyliczeń, ramek, przykładów, list i ciekawostek. Wprowadzane są „najpiękniejsze” z perspektywy obu płci wyznania miłości lub pożądania, omówienia postaw, które wprowadzają niepokój albo rodzą wątpliwości. Tak przygotowana książka jest trudna w lekturze – ale kierowana do tych czytelników, którzy przyzwyczaili się już do śledzenia hipertekstów i nie mają problemu z oderwaniem się od jednego nurtu narracji, żeby przejść do kompletnie innego zagadnienia. Chaos w formie jest tu powiązany z chaosem treściowym, nie ma mowy o organizowaniu rozdziałów tematycznie. Autorzy poruszą kwestie domu, dzieci, chorób, pracy, związku, a także łóżkowych wyczynów – seks w końcu jest motorem napędowym tej publikacji i powracać będzie bardzo często – ale tak, żeby czytelnicy nie znudzili się poprawnością czy przewidywalnością. Gdyby wprowadzić porządek do tego tekstu, wyszłoby na jaw, że to zwyczajny poradnik. Tymczasem Zinczenko i Spiker mają na celu przekonanie kobiet, że weszli w posiadanie wyjątkowej wiedzy – i tylko dzięki nim można naprawić swój związek. Owszem, porady są konkretne i rzeczowe, mają też dużo sensu – ale dotarcie do nich, przedarcie się przez narrację tak bardzo rozedrganą będzie wyzwaniem.
Faktem jest, że „Mężczyźni, miłość i seks” to tom, w którym sporo jest uwag na temat kobiecych zachowań, które najbardziej irytują mężczyzn – i męskich postaw, których kobiety nie mogą zrozumieć. Można docenić jakość porad (jeśli przymknąć oko na ich „dziecinny” charakter za sprawą popowego stylu), można też przemyśleć parę informacji. Ale książka nastawiona jest przede wszystkim na robienie szumu wokół siebie, forma przysłania dobrą treść – a chaos niekoniecznie jest tym, co chciałoby się widzieć w poradnikach.
Annie Barrows: Nierozłączki. Lilka i Pestka biją rekord świata
Egmont, Warszawa 2019.
Pomysły
Bardzo łatwo zainteresować maluchy rekordami wszelakimi, wie o tym też nauczycielka Lilki i Pestki. Zdaje sobie ona sprawę z tego, że Pestkę nudzą książki – bez wyjątku. Dlatego podsuwa jej „Księgę rekordów” z nadzieją na to, że dziewczynka znajdzie tu rozrywkę. Oczywiście natychmiast wszystkie dzieci chcą udowodnić, że są lepsze niż przedstawieni rekordziści – i będą wypróbowywać po kolei różne sposoby na zaistnienie w historii. Pestka i Lilka przetestują sporo wyzwań, ale to najważniejsze dopiero przed nimi. Dziewczynki marzą o tym, żeby dokonać wielkiego odkrycia (wprawdzie nie ma o nim mowy w księdze rekordów, ale Lilka, która nie stroni od lektur, inspiruje się kobietą, która odkopała kości dinozaura). Zaczyna się kopanie w ogródku.
Jak zwykle Pestka musi zdenerwować swoją starszą siostrę Ankę i pokłócić się z bliskimi na tyle, by nikt przez chwilę nie kontrolował jej szalonych pomysłów. Zapowiedź wielkiego odkrycia przyciąga tłumy do ogródka Pestki. A ponieważ ostatnio Pestka uratowała Lilkę (przed publicznym przyznaniem się do nieumiejętności zrobienia gwiazdy), teraz to Lilka musi coś wymyślić, żeby Pestka nie straciła twarzy przed gośćmi. Przełamuje przy tym swój lęk przed publicznymi wystąpieniami – ale czego się nie robi dla przyjaciół. Annie Barrows doskonale się bawi, prezentując wybryki dwóch dziewczynek. Fakt, że Lilka jest spokojniejsza i bardziej rozsądna, nie uchroni bohaterek przed tarapatami – i przed zabawnymi błędami. Dziewczynki muszą pobić swój własny rekord, nawet jeśli nie mają na tyle wyobraźni, żeby stworzyć własną konkurencję, w której czują się silne.
Annie Barrows stawia na lekturę bardzo szybką, ale chociaż proponuje czytelnikom powieść w stylu pop, nie upraszcza jej nadmiernie. Daje się poznać jako wnikliwa obserwatorka, opisuje sytuacje i charaktery przekonujące dla odbiorców: wie, jak w określonych okolicznościach reagują maluchy, przekłada to na tekst – więc dla odbiorców zachowania Lilki i Pestki będą zawsze sensowne i naturalne. Annie Barrows kusi przy okazji ciągłymi kłopotami, tu nie ma mowy o słuchaniu dorosłych ani o grzeczności, dzieci robią, na co mają ochotę – i potrafią to we własnym zakresie uzasadnić. W efekcie czytelnicy otrzymują zabawne powieści z zaskakującymi zwrotami akcji. Przygody Lilki i Pestki uświadamiają najmłodszym, że można czytać książki dla rozrywki – trochę w stylu kojarzą się z historyjkami komiksowymi, ale wybrzmiewają bardziej prawdziwie (nawet kiedy dziewczynki przygotowują „magiczne eliksiry”). Sophie Blackall dba z kolei o to, żeby strona graficzna przyciągała uwagę dzieci i kusiła: zaprasza do lektury humorem oraz młodzieżowością rysunków. Dzięki temu Lilka i Pestka dają się jeszcze lepiej poznać. To dziewczynki, z którymi każdy chciałby się bawić – a przez czytanie mogą dopuścić odbiorców do swojego duetu i podzielić się największymi sekretami, tajemnicami, do których dostępu nie mają inni bohaterowie z ich otoczenia. Pestka i Lilka to duet, który szybko przekonuje do siebie.
Pomysły
Bardzo łatwo zainteresować maluchy rekordami wszelakimi, wie o tym też nauczycielka Lilki i Pestki. Zdaje sobie ona sprawę z tego, że Pestkę nudzą książki – bez wyjątku. Dlatego podsuwa jej „Księgę rekordów” z nadzieją na to, że dziewczynka znajdzie tu rozrywkę. Oczywiście natychmiast wszystkie dzieci chcą udowodnić, że są lepsze niż przedstawieni rekordziści – i będą wypróbowywać po kolei różne sposoby na zaistnienie w historii. Pestka i Lilka przetestują sporo wyzwań, ale to najważniejsze dopiero przed nimi. Dziewczynki marzą o tym, żeby dokonać wielkiego odkrycia (wprawdzie nie ma o nim mowy w księdze rekordów, ale Lilka, która nie stroni od lektur, inspiruje się kobietą, która odkopała kości dinozaura). Zaczyna się kopanie w ogródku.
Jak zwykle Pestka musi zdenerwować swoją starszą siostrę Ankę i pokłócić się z bliskimi na tyle, by nikt przez chwilę nie kontrolował jej szalonych pomysłów. Zapowiedź wielkiego odkrycia przyciąga tłumy do ogródka Pestki. A ponieważ ostatnio Pestka uratowała Lilkę (przed publicznym przyznaniem się do nieumiejętności zrobienia gwiazdy), teraz to Lilka musi coś wymyślić, żeby Pestka nie straciła twarzy przed gośćmi. Przełamuje przy tym swój lęk przed publicznymi wystąpieniami – ale czego się nie robi dla przyjaciół. Annie Barrows doskonale się bawi, prezentując wybryki dwóch dziewczynek. Fakt, że Lilka jest spokojniejsza i bardziej rozsądna, nie uchroni bohaterek przed tarapatami – i przed zabawnymi błędami. Dziewczynki muszą pobić swój własny rekord, nawet jeśli nie mają na tyle wyobraźni, żeby stworzyć własną konkurencję, w której czują się silne.
Annie Barrows stawia na lekturę bardzo szybką, ale chociaż proponuje czytelnikom powieść w stylu pop, nie upraszcza jej nadmiernie. Daje się poznać jako wnikliwa obserwatorka, opisuje sytuacje i charaktery przekonujące dla odbiorców: wie, jak w określonych okolicznościach reagują maluchy, przekłada to na tekst – więc dla odbiorców zachowania Lilki i Pestki będą zawsze sensowne i naturalne. Annie Barrows kusi przy okazji ciągłymi kłopotami, tu nie ma mowy o słuchaniu dorosłych ani o grzeczności, dzieci robią, na co mają ochotę – i potrafią to we własnym zakresie uzasadnić. W efekcie czytelnicy otrzymują zabawne powieści z zaskakującymi zwrotami akcji. Przygody Lilki i Pestki uświadamiają najmłodszym, że można czytać książki dla rozrywki – trochę w stylu kojarzą się z historyjkami komiksowymi, ale wybrzmiewają bardziej prawdziwie (nawet kiedy dziewczynki przygotowują „magiczne eliksiry”). Sophie Blackall dba z kolei o to, żeby strona graficzna przyciągała uwagę dzieci i kusiła: zaprasza do lektury humorem oraz młodzieżowością rysunków. Dzięki temu Lilka i Pestka dają się jeszcze lepiej poznać. To dziewczynki, z którymi każdy chciałby się bawić – a przez czytanie mogą dopuścić odbiorców do swojego duetu i podzielić się największymi sekretami, tajemnicami, do których dostępu nie mają inni bohaterowie z ich otoczenia. Pestka i Lilka to duet, który szybko przekonuje do siebie.
sobota, 21 września 2019
Gunilla Bergstrom: Albercie, ty złodzieju!
Zakamarki, Poznań 2019.
Przypadek
Bardzo ważną kwestię porusza Gunilla Bergstrom w książce „Albercie, ty złodzieju!”, a przy okazji zyskuje sensacyjny ton historii. To fabułka, którą poznać powinni wszyscy, pokazuje bowiem, że nie wolno oceniać innych pochopnie – a oskarżenia rzucane bezpodstawnie są bardzo krzywdzące. Co ciekawe, tutaj nie ma mowy o wsparciu ze strony dorosłych czy o pomocy psychologa, dzieci muszą same uporać się z problemem, a problem jest potężny. Albert Albertson i jego koledzy mają swój domek na drzewie. Znieśli tam różne skarby, a całość zamykają na kłódkę, żeby nie wkradły się tam inne dzieci. Tyle że duży i „srebrny” klucz pewnego dnia ginie. Z domku ostatni wychodził Albert, więc wszyscy podejrzewają, że to on ukradł klucz. Mika złości się na Alberta i prosto w twarz rzuca, że to on ukradł klucz. Inne dzieci nie dążą do konfrontacji, za to szepczą po kątach, że to wszystko wina Alberta – nie dają mu szansy na obronę, nie słuchają też zapewnień, że Albert klucza nie zabrał. Chłopiec zostaje wyrzucony na margines grupy, nie ma w nikim wsparcia. Próbuje udowodnić, że nic złego nie zrobił: gorączkowo i wszędzie szuka klucza, ale łatka złodzieja już do niego przylgnęła.
Rzadko kiedy zdarzają się tak emocjonalne opowieści: Gunilla Bergstrom pod pretekstem ilustrowania nieporozumienia między dziećmi odsłania mechanizmy działania grupy. To, co przeżywa Albert, może się zdarzyć w różnych okolicznościach, jednak konsekwencje będą podobne: odrzucenie i rozpacz niesłusznie oskarżonego. Autorka w tym wypadku rezygnuje z dobrego rozwiązania problemu, stawia na przypadek – za to skupia się na odnotowywaniu uczuć samego Alberta. Pozwala towarzyszyć chłopcu, który cierpi, jest zdeterminowany, żeby udowodnić swoją niewinność, zaczyna mieć koszmary i traci pewność siebie. A wszystko przez nieporozumienie. Szkoda, że nie wymyśla Bergstrom, jak chłopiec powinien w takiej sytuacji zadziałać – co zrobić, do kogo się zwrócić ze swoim zmartwieniem. Jednak to jeszcze nie czasy, w których angażuje się dorosłych w sprawy między dziećmi, chodzi tylko o to, by Albertowi uwierzyła Mika, ta, która pierwsza go skrytykowała.
„Albercie, ty złodzieju” to publikacja, którą warto przedstawić dzieciom nie tylko ze względu na rozrywkowy ładunek sensacyjności. Bergstrom odnosi się do tematu istotnego w każdej małej społeczności, przypomina, ile złego robi się sztucznymi – a czasem też i niesprawiedliwymi – podziałami. Można po takiej lekturze porozmawiać z dzieckiem i wytłumaczyć mu, dlaczego nie wolno robić podobnych rzeczy. Albert na własnej skórze przekonuje się, że pomówienia krzywdzą, a nawet jeśli uda się oczyścić z zarzutów, w niektórych ludziach pozostanie podejrzliwość. Ale dowiaduje się też, że ważne jest, by mieć kogoś, na kim można polegać. Albertowi nie zależy przecież na uznaniu całej grupy dzieci, wystarczy mu, że Mika będzie mu ufać. I również taki wątek Gunilla Bergstrom tu wprowadza. Jest tomik „Albercie, ty złodzieju” ważną opowieścią o ludziach.
Przypadek
Bardzo ważną kwestię porusza Gunilla Bergstrom w książce „Albercie, ty złodzieju!”, a przy okazji zyskuje sensacyjny ton historii. To fabułka, którą poznać powinni wszyscy, pokazuje bowiem, że nie wolno oceniać innych pochopnie – a oskarżenia rzucane bezpodstawnie są bardzo krzywdzące. Co ciekawe, tutaj nie ma mowy o wsparciu ze strony dorosłych czy o pomocy psychologa, dzieci muszą same uporać się z problemem, a problem jest potężny. Albert Albertson i jego koledzy mają swój domek na drzewie. Znieśli tam różne skarby, a całość zamykają na kłódkę, żeby nie wkradły się tam inne dzieci. Tyle że duży i „srebrny” klucz pewnego dnia ginie. Z domku ostatni wychodził Albert, więc wszyscy podejrzewają, że to on ukradł klucz. Mika złości się na Alberta i prosto w twarz rzuca, że to on ukradł klucz. Inne dzieci nie dążą do konfrontacji, za to szepczą po kątach, że to wszystko wina Alberta – nie dają mu szansy na obronę, nie słuchają też zapewnień, że Albert klucza nie zabrał. Chłopiec zostaje wyrzucony na margines grupy, nie ma w nikim wsparcia. Próbuje udowodnić, że nic złego nie zrobił: gorączkowo i wszędzie szuka klucza, ale łatka złodzieja już do niego przylgnęła.
Rzadko kiedy zdarzają się tak emocjonalne opowieści: Gunilla Bergstrom pod pretekstem ilustrowania nieporozumienia między dziećmi odsłania mechanizmy działania grupy. To, co przeżywa Albert, może się zdarzyć w różnych okolicznościach, jednak konsekwencje będą podobne: odrzucenie i rozpacz niesłusznie oskarżonego. Autorka w tym wypadku rezygnuje z dobrego rozwiązania problemu, stawia na przypadek – za to skupia się na odnotowywaniu uczuć samego Alberta. Pozwala towarzyszyć chłopcu, który cierpi, jest zdeterminowany, żeby udowodnić swoją niewinność, zaczyna mieć koszmary i traci pewność siebie. A wszystko przez nieporozumienie. Szkoda, że nie wymyśla Bergstrom, jak chłopiec powinien w takiej sytuacji zadziałać – co zrobić, do kogo się zwrócić ze swoim zmartwieniem. Jednak to jeszcze nie czasy, w których angażuje się dorosłych w sprawy między dziećmi, chodzi tylko o to, by Albertowi uwierzyła Mika, ta, która pierwsza go skrytykowała.
„Albercie, ty złodzieju” to publikacja, którą warto przedstawić dzieciom nie tylko ze względu na rozrywkowy ładunek sensacyjności. Bergstrom odnosi się do tematu istotnego w każdej małej społeczności, przypomina, ile złego robi się sztucznymi – a czasem też i niesprawiedliwymi – podziałami. Można po takiej lekturze porozmawiać z dzieckiem i wytłumaczyć mu, dlaczego nie wolno robić podobnych rzeczy. Albert na własnej skórze przekonuje się, że pomówienia krzywdzą, a nawet jeśli uda się oczyścić z zarzutów, w niektórych ludziach pozostanie podejrzliwość. Ale dowiaduje się też, że ważne jest, by mieć kogoś, na kim można polegać. Albertowi nie zależy przecież na uznaniu całej grupy dzieci, wystarczy mu, że Mika będzie mu ufać. I również taki wątek Gunilla Bergstrom tu wprowadza. Jest tomik „Albercie, ty złodzieju” ważną opowieścią o ludziach.
Marta Galewska-Kustra: Pucio umie opowiadać
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
O narodzinach
Pucio jest tym bohaterem, który może dorastać z maluchami – i przyzwyczajać je do kolejnych wyzwań. Marta Galewska-Kustra wykorzystuje tę postać do wprowadzania rozmaitych ćwiczeń logopedycznych i rozwojowych dla kilkulatków. Tomik „Pucio umie opowiadać” to prawdziwa zachęta dla dzieci do ćwiczenia sztuki narracji i dzielenia się emocjami z dorosłymi. Pucio w tej książce przedstawia sytuację, która zmienia domowy rozkład sił. Pierwsza rozkładówka jest prezentacją drzewa genealogicznego: jednak na rysunku nie ma Bobo, małego braciszka Pucia. Wszystko dlatego, że bohater chce podzielić się z odbiorcami historią o tym, jak został starszym bratem.
Marta Galewska-Kustra odwołuje się do tematu powiększenia rodziny, poza uczeniem dzieci narracji będzie zatem również nawiązywać do sytuacji z wielu domów. Pozwoli lepiej zrozumieć maluchom, co dzieje się z mamą i jakie zmiany czekają wszystkich w najbliższym czasie: jeśli ktoś ma podzielić się z potomstwem wiadomością o spodziewanym rodzeństwie, może wykorzystać taką książkę jako pomoc w porządkowaniu przeżyć. Pucio i jego starsza siostra Misia dowiadują się, że mama jest w ciąży. Obserwują ją i wiedzą, że czasami bywa zmęczona, że ma ochotę na różne potrawy, a w sklepie ludzie przepuszczają ją w kolejce do kasy. Skoro ma przyjść na świat nowy członek rodziny, trzeba się dobrze przygotować, między innymi kupić pieluszki, łóżeczko, kocyk, ale też – prezenty (Pucio i Misia mogą wybrać, co chcieliby podarować braciszkowi). A kiedy Bobo już się urodzi, zaczną się nowe wyzwania. Pucio przekonuje się, że mama nie ma dla niego czasu: kiedy nie opiekuje się niemowlęciem, jest tak zmęczona, że błyskawicznie zasypia. Chłopiec próbuje zrozumieć sytuację, ale i tak mocno się nią przejmie. Maluch rośnie szybko i już niedługo będzie można się z nim bawić, na razie przyda się jeszcze trochę cierpliwości. W opiekę nad Bobo zaangażują się wszyscy członkowie rodziny: rodzeństwo również ma do odegrania ważną rolę.
Marta Galewska-Kustra nie sili się tu na wymyślną fabułę, kieruje się zwykłym – życiowym – wydarzeniem i układa drobne opowiastki w całość tak, by zachęcić najmłodszych do rozmów z rodzicami. Uczenie dzieci opowiadania to jedno: po niedługiej czytance można przejść do samodzielnego relacjonowania „przygody” Pucia. Dzieci mogą wyjaśniać, co zapamiętały lub co zrozumiały z czytanki – a w odtwarzaniu kolejności lub w podkreślaniu kolejnych emocjonujących punktów pomogą im ponumerowane wyimki z ilustracji. Po takiej lekturze – i takich ćwiczeniach – nie tylko Pucio będzie umiał opowiadać, ale i mali odbiorcy. Galewska-Kustra zachęca też do czegoś jeszcze: do namawiania dorosłych na wspomnienia. „Zapytajcie rodziców” – kusi autorka i podpowiada, jakie tematy poruszyć. To doskonała okazja, żeby dzieci poczuły się ważne i dowartościowane – i żeby przekonały się, że zachowywały się tak samo jak Bobo, który teraz może je rozśmieszać. „Pucio umie opowiadać” to poza tym książka kartonowa, w której dominują ilustracje Joanny Kłos – i każdy, kto Pucia lubi, ucieszy się z szeregu dowcipnych i ładnych obrazków, które pomagają w doskonaleniu sztuki opowiadania. Bardzo przyda się ta publikacja w procesie rozwijania umiejętności maluchów – ale też w budowaniu więzi międzypokoleniowych.
O narodzinach
Pucio jest tym bohaterem, który może dorastać z maluchami – i przyzwyczajać je do kolejnych wyzwań. Marta Galewska-Kustra wykorzystuje tę postać do wprowadzania rozmaitych ćwiczeń logopedycznych i rozwojowych dla kilkulatków. Tomik „Pucio umie opowiadać” to prawdziwa zachęta dla dzieci do ćwiczenia sztuki narracji i dzielenia się emocjami z dorosłymi. Pucio w tej książce przedstawia sytuację, która zmienia domowy rozkład sił. Pierwsza rozkładówka jest prezentacją drzewa genealogicznego: jednak na rysunku nie ma Bobo, małego braciszka Pucia. Wszystko dlatego, że bohater chce podzielić się z odbiorcami historią o tym, jak został starszym bratem.
Marta Galewska-Kustra odwołuje się do tematu powiększenia rodziny, poza uczeniem dzieci narracji będzie zatem również nawiązywać do sytuacji z wielu domów. Pozwoli lepiej zrozumieć maluchom, co dzieje się z mamą i jakie zmiany czekają wszystkich w najbliższym czasie: jeśli ktoś ma podzielić się z potomstwem wiadomością o spodziewanym rodzeństwie, może wykorzystać taką książkę jako pomoc w porządkowaniu przeżyć. Pucio i jego starsza siostra Misia dowiadują się, że mama jest w ciąży. Obserwują ją i wiedzą, że czasami bywa zmęczona, że ma ochotę na różne potrawy, a w sklepie ludzie przepuszczają ją w kolejce do kasy. Skoro ma przyjść na świat nowy członek rodziny, trzeba się dobrze przygotować, między innymi kupić pieluszki, łóżeczko, kocyk, ale też – prezenty (Pucio i Misia mogą wybrać, co chcieliby podarować braciszkowi). A kiedy Bobo już się urodzi, zaczną się nowe wyzwania. Pucio przekonuje się, że mama nie ma dla niego czasu: kiedy nie opiekuje się niemowlęciem, jest tak zmęczona, że błyskawicznie zasypia. Chłopiec próbuje zrozumieć sytuację, ale i tak mocno się nią przejmie. Maluch rośnie szybko i już niedługo będzie można się z nim bawić, na razie przyda się jeszcze trochę cierpliwości. W opiekę nad Bobo zaangażują się wszyscy członkowie rodziny: rodzeństwo również ma do odegrania ważną rolę.
Marta Galewska-Kustra nie sili się tu na wymyślną fabułę, kieruje się zwykłym – życiowym – wydarzeniem i układa drobne opowiastki w całość tak, by zachęcić najmłodszych do rozmów z rodzicami. Uczenie dzieci opowiadania to jedno: po niedługiej czytance można przejść do samodzielnego relacjonowania „przygody” Pucia. Dzieci mogą wyjaśniać, co zapamiętały lub co zrozumiały z czytanki – a w odtwarzaniu kolejności lub w podkreślaniu kolejnych emocjonujących punktów pomogą im ponumerowane wyimki z ilustracji. Po takiej lekturze – i takich ćwiczeniach – nie tylko Pucio będzie umiał opowiadać, ale i mali odbiorcy. Galewska-Kustra zachęca też do czegoś jeszcze: do namawiania dorosłych na wspomnienia. „Zapytajcie rodziców” – kusi autorka i podpowiada, jakie tematy poruszyć. To doskonała okazja, żeby dzieci poczuły się ważne i dowartościowane – i żeby przekonały się, że zachowywały się tak samo jak Bobo, który teraz może je rozśmieszać. „Pucio umie opowiadać” to poza tym książka kartonowa, w której dominują ilustracje Joanny Kłos – i każdy, kto Pucia lubi, ucieszy się z szeregu dowcipnych i ładnych obrazków, które pomagają w doskonaleniu sztuki opowiadania. Bardzo przyda się ta publikacja w procesie rozwijania umiejętności maluchów – ale też w budowaniu więzi międzypokoleniowych.
piątek, 20 września 2019
Zbigniew Korpolewski: Hanka Bielicka. Umarłam ze śmiechu
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Ukłon
Zbigniew Korpolewski o Hance Bielickiej pisze z perspektywy współtwórcy sukcesu – nawet jeśli ktoś z odbiorców byłby innego zdania, autor jest o tym silnie przekonany i tak prowadzi narrację, by podbijać swoje zasługi jako tekściarza i dostarczyciela monologów (które zresztą w tomie przytacza). „Hanka Bielicka. Umarłam ze śmiechu” to książka osobista, w której maniera niedocenionego satyryka trochę przebija się spod wspomnień – niepotrzebnie, bo gdyby Korpolewski zrezygnował z tak nachalnej autopromocji, wypadłby o wiele ciekawiej z punktu widzenia zwykłych odbiorców – a już na pewno z perspektywy fanów Hanki Bielickiej.
Nie ma tu biografii i odnotowywania kolejnych ważnych dat w życiorysie, nie ma też chronologii, bo to do niczego się nie przydaje. Rytm wyznaczają kolejne monologi, teksty, które Korpolewski dla Hanki Bielickiej pisał. Przywołuje je teraz w książce, nie bacząc na fakt, że odrobinę się zestarzały, a w dodatku bez oprawy w postaci estradowej artystki niewiele odbiorcom radości przyniosą. W przypadku Hanki Bielickiej akurat, jak rzadko kiedy, osobowość sceniczna mocno wpływa na podbijanie żartów i puent. Zwłaszcza kiedy w samych monologach jest ich niewiele lub już zwietrzały. Korpolewski traktuje własne utwory jak świętość, o czym świadczy jego oburzenie, gdy artystka nie wyuczyła się ich co do słowa na pamięć lub ośmieliła się powiedzieć coś własnymi słowami. Nie są to wyznania, które nastroją pozytywnie do autora książki. Znacznie lepszy jest Zbigniew Korpolewski, kiedy ucieka od pisania o sobie, a skupia się na właściwej bohaterce tomu. I dzięki olbrzymiej liczbie anegdot oraz humorowi w prezentowaniu artystki można mu wybaczyć zadufanie i wiarę we własne tekstowe talenty.
„Hanka Bielicka. Umarłam ze śmiechu” to spotkanie. Młody twórca wpada na uznaną już aktorkę i zyskuje jej zaufanie – na tyle, żeby móc opracowywać dla niej sceniczne monologi. Wykorzystuje sytuację, a przy okazji też rejestruje kolejne zetknięcia z żywiołem – nie interesuje go specjalnie, jak wyglądała współpraca Bielickiej z innymi tekściarzami, tak samo jak nie zajmuje się całokształtem scenicznej kreacji. Za to przedstawia odbiorcom własne refleksje, wspomnienia i anegdoty, których był świadkiem. Opisuje je w barwnej relacji, taki zestaw przeżyć lepiej się sprawdza niż skostniałe struktury biografii. Książka „Umarłam ze śmiechu” wraca na rynek, wciąż może być bowiem cennym prezentem dla fanów Hanki Bielickiej i dla tych, którzy chcieliby się dowiedzieć, jak ta artystka na estradzie zaistniała. O filmach świadczą wybrane z archiwum zdjęcia, Korpolewski zajmuje się wyłącznie stroną estradową i wyjazdami, co oznacza, że zwraca uwagę na tematy zwykle pomijane przez biografów.
Na początku może w lekturze lekko przeszkadzać nieco manieryczny ton narracji, później albo czytelnicy przyzwyczajają się do tego, albo sam autor trochę zmniejsza perswazyjność opowieści, portret Hanki Bielickiej wybrzmiewa już inaczej. To książka przede wszystkim dla fanów artystki, trzeba przy lekturze też mieć na uwadze, że nie zawsze utrwalone w mediach wykonania monologów wytrzymują próbę druku.
Ukłon
Zbigniew Korpolewski o Hance Bielickiej pisze z perspektywy współtwórcy sukcesu – nawet jeśli ktoś z odbiorców byłby innego zdania, autor jest o tym silnie przekonany i tak prowadzi narrację, by podbijać swoje zasługi jako tekściarza i dostarczyciela monologów (które zresztą w tomie przytacza). „Hanka Bielicka. Umarłam ze śmiechu” to książka osobista, w której maniera niedocenionego satyryka trochę przebija się spod wspomnień – niepotrzebnie, bo gdyby Korpolewski zrezygnował z tak nachalnej autopromocji, wypadłby o wiele ciekawiej z punktu widzenia zwykłych odbiorców – a już na pewno z perspektywy fanów Hanki Bielickiej.
Nie ma tu biografii i odnotowywania kolejnych ważnych dat w życiorysie, nie ma też chronologii, bo to do niczego się nie przydaje. Rytm wyznaczają kolejne monologi, teksty, które Korpolewski dla Hanki Bielickiej pisał. Przywołuje je teraz w książce, nie bacząc na fakt, że odrobinę się zestarzały, a w dodatku bez oprawy w postaci estradowej artystki niewiele odbiorcom radości przyniosą. W przypadku Hanki Bielickiej akurat, jak rzadko kiedy, osobowość sceniczna mocno wpływa na podbijanie żartów i puent. Zwłaszcza kiedy w samych monologach jest ich niewiele lub już zwietrzały. Korpolewski traktuje własne utwory jak świętość, o czym świadczy jego oburzenie, gdy artystka nie wyuczyła się ich co do słowa na pamięć lub ośmieliła się powiedzieć coś własnymi słowami. Nie są to wyznania, które nastroją pozytywnie do autora książki. Znacznie lepszy jest Zbigniew Korpolewski, kiedy ucieka od pisania o sobie, a skupia się na właściwej bohaterce tomu. I dzięki olbrzymiej liczbie anegdot oraz humorowi w prezentowaniu artystki można mu wybaczyć zadufanie i wiarę we własne tekstowe talenty.
„Hanka Bielicka. Umarłam ze śmiechu” to spotkanie. Młody twórca wpada na uznaną już aktorkę i zyskuje jej zaufanie – na tyle, żeby móc opracowywać dla niej sceniczne monologi. Wykorzystuje sytuację, a przy okazji też rejestruje kolejne zetknięcia z żywiołem – nie interesuje go specjalnie, jak wyglądała współpraca Bielickiej z innymi tekściarzami, tak samo jak nie zajmuje się całokształtem scenicznej kreacji. Za to przedstawia odbiorcom własne refleksje, wspomnienia i anegdoty, których był świadkiem. Opisuje je w barwnej relacji, taki zestaw przeżyć lepiej się sprawdza niż skostniałe struktury biografii. Książka „Umarłam ze śmiechu” wraca na rynek, wciąż może być bowiem cennym prezentem dla fanów Hanki Bielickiej i dla tych, którzy chcieliby się dowiedzieć, jak ta artystka na estradzie zaistniała. O filmach świadczą wybrane z archiwum zdjęcia, Korpolewski zajmuje się wyłącznie stroną estradową i wyjazdami, co oznacza, że zwraca uwagę na tematy zwykle pomijane przez biografów.
Na początku może w lekturze lekko przeszkadzać nieco manieryczny ton narracji, później albo czytelnicy przyzwyczajają się do tego, albo sam autor trochę zmniejsza perswazyjność opowieści, portret Hanki Bielickiej wybrzmiewa już inaczej. To książka przede wszystkim dla fanów artystki, trzeba przy lekturze też mieć na uwadze, że nie zawsze utrwalone w mediach wykonania monologów wytrzymują próbę druku.
czwartek, 19 września 2019
Elizabeth Gilbert: Miasto dziewcząt
Rebis, Warszawa 2019.
Retro opowieść
Elizabeth Gilbert z właściwą sobie wyobraźnią i niepowtarzalnym stylem narracji zabiera odbiorców w zamierzchłą przeszłość, do Nowego Jorku z 1940 roku. Trafia tu dziewiętnastoletnia Vivian, która z perspektywy czasu, u schyłku życia, prowadzi opowieść, żeby wyjaśnić pewnej dziewczynie sedno relacji z jej ojcem. Vivian prowadziła burzliwe życie i na początku nawet nie spodziewała się, co przyniesie jej los: zasmakowała najróżniejszych relacji międzyludzkich, wolnej miłości, ale dowiedziała się też, co znaczy przyjaźń i jak kształtuje się atmosferę w pracy. A wszystko w nietypowych okolicznościach, w podupadającym rewiowym teatrzyku. Taki przybytek prowadzi ciotka Peg, osoba, która ma przejąć opiekę nad Vivian. Tyle tylko, że krewna daleka jest od sentymentów i od matkowania młodej dziewczynie – rzuca ją w wir przygód i pozwala funkcjonować wśród artystów. Vivian odkrywa w sobie talent do szycia: jest w stanie nie tylko odpowiednio wykorzystać zdobyte materiały (które w czasach wojennych trzeba pozyskiwać z nietypowych źródeł), ale też dopasować kostium do postaci tak, by uwypuklić zalety jej sylwetki. Nic dziwnego, że błyskawicznie Vivian zdobywa zaufanie całego zespołu i gdyby poprzestała na byciu twórczą krawcową, niewiele mogłoby się zepsuć. Ale młoda dziewczyna naśladuje bardziej przebojowe znajome, a do tego nie potrafi jeszcze myśleć o konsekwencjach swoich wyborów.
„Miasto dziewcząt” biegnie kilkoma torami. Opowieści Vivian o szyciu i strojach, chociaż mogłyby być najsłabszym elementem książki, wciągają i urzekają zmysłowością. Stanowią jednak przerywnik w fabule – i uzasadnienie działalności bohaterki. Vivian do szycia będzie czasami powracać, dużo bardziej istotne dla odbiorców stanie się jednak jej życie miłosne. W tej dziedzinie autorka puszcza wodze fantazji i nie poprzestaje na „zwykłych” romansach: bohaterka może przecież wśród aktorów – przedstawicieli zawodu o wątpliwej reputacji – zasmakować prawdziwego życia i poznawać siebie. Jednak ceną za wolną miłość może być samotność w przyszłości, Vivian przekonuje się, że swoboda obyczajowa czasami przynosi sporo szkody. Trzecim tematem wiodącym w powieści okazuje się samo funkcjonowanie teatrzyku rewiowego – tutaj Gilbert zajmuje się między innymi przygotowaniem premiery „Miasta dziewcząt”, pozwala czytelnikom uczestniczyć w próbach i śledzić powstawanie kolejnych elementów sztuki. I również ten temat nieodpowiednio wykorzystany zamęczyłby odbiorców, tu o znużeniu nie ma mowy: wątek uatrakcyjnia jeszcze bardziej cały tekst.
„Miasto dziewcząt” jest powieścią sycącą i mocno zmysłową. Elizabeth Gilbert ucieka od oczywistości, wie, jak poprowadzić historię, żeby przytrzymać odbiorców przy lekturze. Funduje wstrząsy emocjonalne, ale i refleksje na temat relacji międzyludzkich, nigdy nie jest dosłowna czy przewidywalna. Tę powieść czyta się z przyjemnością ze względu na doskonale przemyślane detale, wielobarwność tła i samo przeniesienie akcji do nietypowego miejsca. To obyczajówka, która się nie nudzi, sposób na dobrą rozrywkę. „Miasto dziewcząt” to oczywiście także głos w sprawie kobiet – jednak nie widać w nim tendencyjności czy publicystyki, autorka pozwala przede wszystkim zanurzyć się w rozbudowanej i nieobojętnej historii. Ucieszy fanów gęstych obyczajówek i niepospolitych romansów, to tom, który można powoli smakować dla własnej satysfakcji.
Retro opowieść
Elizabeth Gilbert z właściwą sobie wyobraźnią i niepowtarzalnym stylem narracji zabiera odbiorców w zamierzchłą przeszłość, do Nowego Jorku z 1940 roku. Trafia tu dziewiętnastoletnia Vivian, która z perspektywy czasu, u schyłku życia, prowadzi opowieść, żeby wyjaśnić pewnej dziewczynie sedno relacji z jej ojcem. Vivian prowadziła burzliwe życie i na początku nawet nie spodziewała się, co przyniesie jej los: zasmakowała najróżniejszych relacji międzyludzkich, wolnej miłości, ale dowiedziała się też, co znaczy przyjaźń i jak kształtuje się atmosferę w pracy. A wszystko w nietypowych okolicznościach, w podupadającym rewiowym teatrzyku. Taki przybytek prowadzi ciotka Peg, osoba, która ma przejąć opiekę nad Vivian. Tyle tylko, że krewna daleka jest od sentymentów i od matkowania młodej dziewczynie – rzuca ją w wir przygód i pozwala funkcjonować wśród artystów. Vivian odkrywa w sobie talent do szycia: jest w stanie nie tylko odpowiednio wykorzystać zdobyte materiały (które w czasach wojennych trzeba pozyskiwać z nietypowych źródeł), ale też dopasować kostium do postaci tak, by uwypuklić zalety jej sylwetki. Nic dziwnego, że błyskawicznie Vivian zdobywa zaufanie całego zespołu i gdyby poprzestała na byciu twórczą krawcową, niewiele mogłoby się zepsuć. Ale młoda dziewczyna naśladuje bardziej przebojowe znajome, a do tego nie potrafi jeszcze myśleć o konsekwencjach swoich wyborów.
„Miasto dziewcząt” biegnie kilkoma torami. Opowieści Vivian o szyciu i strojach, chociaż mogłyby być najsłabszym elementem książki, wciągają i urzekają zmysłowością. Stanowią jednak przerywnik w fabule – i uzasadnienie działalności bohaterki. Vivian do szycia będzie czasami powracać, dużo bardziej istotne dla odbiorców stanie się jednak jej życie miłosne. W tej dziedzinie autorka puszcza wodze fantazji i nie poprzestaje na „zwykłych” romansach: bohaterka może przecież wśród aktorów – przedstawicieli zawodu o wątpliwej reputacji – zasmakować prawdziwego życia i poznawać siebie. Jednak ceną za wolną miłość może być samotność w przyszłości, Vivian przekonuje się, że swoboda obyczajowa czasami przynosi sporo szkody. Trzecim tematem wiodącym w powieści okazuje się samo funkcjonowanie teatrzyku rewiowego – tutaj Gilbert zajmuje się między innymi przygotowaniem premiery „Miasta dziewcząt”, pozwala czytelnikom uczestniczyć w próbach i śledzić powstawanie kolejnych elementów sztuki. I również ten temat nieodpowiednio wykorzystany zamęczyłby odbiorców, tu o znużeniu nie ma mowy: wątek uatrakcyjnia jeszcze bardziej cały tekst.
„Miasto dziewcząt” jest powieścią sycącą i mocno zmysłową. Elizabeth Gilbert ucieka od oczywistości, wie, jak poprowadzić historię, żeby przytrzymać odbiorców przy lekturze. Funduje wstrząsy emocjonalne, ale i refleksje na temat relacji międzyludzkich, nigdy nie jest dosłowna czy przewidywalna. Tę powieść czyta się z przyjemnością ze względu na doskonale przemyślane detale, wielobarwność tła i samo przeniesienie akcji do nietypowego miejsca. To obyczajówka, która się nie nudzi, sposób na dobrą rozrywkę. „Miasto dziewcząt” to oczywiście także głos w sprawie kobiet – jednak nie widać w nim tendencyjności czy publicystyki, autorka pozwala przede wszystkim zanurzyć się w rozbudowanej i nieobojętnej historii. Ucieszy fanów gęstych obyczajówek i niepospolitych romansów, to tom, który można powoli smakować dla własnej satysfakcji.
środa, 18 września 2019
Natalka Suszczyńska: Dropie
Korporacja Ha!art, Kraków 2019.
Nonsensy
Natalka Suszczyńska wygłupia się w „Dropiach”, udając przy tym śmiertelnie poważną – i takim połączeniem groteski oraz dystansu do siebie i świata przekona odbiorców. „Dropie” to tomik, który na dłuższą metę stałby się nużący przez jednokierunkowość wysiłków, jednak w pierwszym odbiorze cieszy. Autorka odwołuje się do sytuacji nieobcych czytelnikom, po czym doprowadza je na skraj absurdu, żeby uświadomić ich literacki potencjał. Prześmiewczość staje się podstawowym sposobem definiowania rzeczywistości i automatycznie – szansą na określanie jej. Nieprzypadkowo bohaterka zaczyna od trudności ze znalezieniem sobie mieszkania, w jej poszukiwaniach w końcu psia buda (razem z prawowitym mieszkańcem) okazuje się najlepszym lokum – dalej jest tylko gorzej, bo dzisiejsza rzeczywistość, kreowana przez młodych ambitnych, nie pozostawia możliwości na normalną egzystencję. Dotychczasowe ideały biorą w łeb, zostają przewartościowane i zagłuszone przez żądania kolejnych pokoleń. Roszczeniowość młodych wypiera zdrowy rozsądek – z czasem staje się jasne, że trzeba nie lada wyobraźni, by przetrwać. I w „Dropiach” ta wyobraźnia dochodzi do głosu, pozwalając bohaterce (a czasami też jej męskiemu wcieleniu) na realizowanie najbardziej szalonych pomysłów. Tylko tak daje się utrzymać na powierzchni, chociaż już niekoniecznie przy zdrowych zmysłach.
Natalka Suszczyńska ucieka od malkontenctwa. Obce jest jej narzekanie i biadolenie, obce jest rejestrowanie obowiązkowych punktów Bildungsroman: rezygnacja z powieściowych klisz sprawia, że po te historie sięga się z przyjemnością i dla szeregu zaskoczeń, który autorka przygotowuje. Ani przez moment nie chce czytelników nudzić ani zmuszać do buntu, w tej narracji nie ma miejsca na negatywne emocje. Owszem, w podskórnej warstwie lektury one istnieją i mają się całkiem nieźle, w końcu skłaniają do brania spraw w swoje ręce i działania zgodnie z narzucanymi możliwościami – ale w narracji do głosu nie dochodzą, zostają zawczasu zamienione na śmiech. Suszczyńska lubi śmiech satyryczny, kiedy ironizuje, to właśnie po to, by odbiorcom wskazać niedoskonałości systemu. Podkreśla to, co potrzebuje zmian, drwi ze schematów. Funduje czytelnikom ożywczą prozę – niby klasyczną, bez fajerwerków, a jednak przez zawartość satyrycznego śmiechu – odświeżającą. „Dropie” to rozprawianie się z tym, co boli – ale bez tonów martyrologicznych. Pierwszoosobowa narracja sprawia, że łatwo jest uwierzyć bohaterce i wczuć się w jej odkrycia, podążać jej śladem i znajdować coraz to nowe absurdy w obserwowanym otoczeniu. Nie ma tutaj przekładania rzeczywistości bezpośrednio, Suszczyńska proponuje raczej krzywe zwierciadło i mocno podbudowaną wyobraźnię – na takiej bazie tworzy opowieść, która zapada w pamięć. W pewnym momencie ten dystans do świata, który narratorzy prezentują, zaczyna uwierać – ale wtedy książka się kończy. Natalka Suszczyńska dobrze czuje się w przyjętym stylu tworzenia, a do tego potrafi wykorzystywać tematy wielokrotnie eksploatowane w literaturze różnych pokoleń – tyle że robi to po swojemu, nie chce powtarzać sprawdzonych rozwiązań.
Nonsensy
Natalka Suszczyńska wygłupia się w „Dropiach”, udając przy tym śmiertelnie poważną – i takim połączeniem groteski oraz dystansu do siebie i świata przekona odbiorców. „Dropie” to tomik, który na dłuższą metę stałby się nużący przez jednokierunkowość wysiłków, jednak w pierwszym odbiorze cieszy. Autorka odwołuje się do sytuacji nieobcych czytelnikom, po czym doprowadza je na skraj absurdu, żeby uświadomić ich literacki potencjał. Prześmiewczość staje się podstawowym sposobem definiowania rzeczywistości i automatycznie – szansą na określanie jej. Nieprzypadkowo bohaterka zaczyna od trudności ze znalezieniem sobie mieszkania, w jej poszukiwaniach w końcu psia buda (razem z prawowitym mieszkańcem) okazuje się najlepszym lokum – dalej jest tylko gorzej, bo dzisiejsza rzeczywistość, kreowana przez młodych ambitnych, nie pozostawia możliwości na normalną egzystencję. Dotychczasowe ideały biorą w łeb, zostają przewartościowane i zagłuszone przez żądania kolejnych pokoleń. Roszczeniowość młodych wypiera zdrowy rozsądek – z czasem staje się jasne, że trzeba nie lada wyobraźni, by przetrwać. I w „Dropiach” ta wyobraźnia dochodzi do głosu, pozwalając bohaterce (a czasami też jej męskiemu wcieleniu) na realizowanie najbardziej szalonych pomysłów. Tylko tak daje się utrzymać na powierzchni, chociaż już niekoniecznie przy zdrowych zmysłach.
Natalka Suszczyńska ucieka od malkontenctwa. Obce jest jej narzekanie i biadolenie, obce jest rejestrowanie obowiązkowych punktów Bildungsroman: rezygnacja z powieściowych klisz sprawia, że po te historie sięga się z przyjemnością i dla szeregu zaskoczeń, który autorka przygotowuje. Ani przez moment nie chce czytelników nudzić ani zmuszać do buntu, w tej narracji nie ma miejsca na negatywne emocje. Owszem, w podskórnej warstwie lektury one istnieją i mają się całkiem nieźle, w końcu skłaniają do brania spraw w swoje ręce i działania zgodnie z narzucanymi możliwościami – ale w narracji do głosu nie dochodzą, zostają zawczasu zamienione na śmiech. Suszczyńska lubi śmiech satyryczny, kiedy ironizuje, to właśnie po to, by odbiorcom wskazać niedoskonałości systemu. Podkreśla to, co potrzebuje zmian, drwi ze schematów. Funduje czytelnikom ożywczą prozę – niby klasyczną, bez fajerwerków, a jednak przez zawartość satyrycznego śmiechu – odświeżającą. „Dropie” to rozprawianie się z tym, co boli – ale bez tonów martyrologicznych. Pierwszoosobowa narracja sprawia, że łatwo jest uwierzyć bohaterce i wczuć się w jej odkrycia, podążać jej śladem i znajdować coraz to nowe absurdy w obserwowanym otoczeniu. Nie ma tutaj przekładania rzeczywistości bezpośrednio, Suszczyńska proponuje raczej krzywe zwierciadło i mocno podbudowaną wyobraźnię – na takiej bazie tworzy opowieść, która zapada w pamięć. W pewnym momencie ten dystans do świata, który narratorzy prezentują, zaczyna uwierać – ale wtedy książka się kończy. Natalka Suszczyńska dobrze czuje się w przyjętym stylu tworzenia, a do tego potrafi wykorzystywać tematy wielokrotnie eksploatowane w literaturze różnych pokoleń – tyle że robi to po swojemu, nie chce powtarzać sprawdzonych rozwiązań.
wtorek, 17 września 2019
Małgorzata Strękowska-Zaremba: Lilana
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Wyobraźnia
Przedziwna jest ta historia i trzymająca w napięciu, niepodobna do innych bajek i opowieści dla młodych czytelników. Zbliża się do baśni – ale tych najbardziej mrocznych. To nie prosta wakacyjna historyjka, w której wszyscy się uśmiechają. Tu strach jest stałym towarzyszem bohaterów, wplata się w narrację i nie pozwala się odpędzić. Natalia opowiada o przeprowadzce do Lilany. Ta kraina – niby azyl – przywabia, ale stanowi też poważne zagrożenie. Świadczy o tym nawet przegląd zdjęć z chwil, które kiedyś były szczęśliwe. Natalia dokładnie próbuje opisać kolejne kadry, relacjonuje zachowania członków rodziny, ale też sytuacje, emocje i rozkład światła. Tak, żeby czytelnicy mogli bez trudu wyobrazić sobie kolejne ujęcia z rodzinnego albumu i dali się nabrać na beztroską codzienność w domu pełnym miłości. Natalia wie, że to już nie wróci: dlatego właśnie rozdrapuje rany i wciąż komentuje przeszłość, zdjęcia potrzebne jej są jako dowody wydarzeń. W Lilanie wszystko się zmienia. I nawet fakt, że bohaterka znajduje tu przyjaciółkę oraz chłopaka, który jej się podoba, nie zmienia poczucia mroku. Aniela zachowuje się bardzo dziwnie – sugeruje groźne tajemnice i podpowiada, czego od przybyszów oczekuje Lilana. Sugestywność jej postępowania jest tak wielka, że Natalia daje się przekonać – już nie zazna spokoju. Zwłaszcza że podobno została wybrana, by uratować Lilanę. Dziewczynkę zresztą kusi to, co zakazane i dziwne, potrzebuje ona silnych wrażeń. Już wkrótce nie będzie wiadomo, co jest wytworem jej wyobraźni, a co – rzeczywistością.
„Lilana” to powieść Małgorzaty Strękowskiej-Zaremby o poszukiwaniu siebie. Natalia jest dziewczynką z problemami emocjonalnymi, kreuje sobie otoczenie według własnych potrzeb i wprowadza do codzienności elementy fantazji. Trudno będzie oddzielić prawdę od jej wymysłów, bo autorka wie, jak poprowadzić relację, żeby czytelników wciąż mamić. Natalia wydaje się osobą głęboko nieszczęśliwą: niezrozumiana przez przyjaciółkę – Kaśka twardo stąpa po ziemi i wyśmiewa wszelkie przejawy kreatywności w budowaniu obrazu otoczenia – nie umie znaleźć sobie towarzystwa. Aniela jako jedna z nielicznych trafia w jej orbitę, ale Aniela sama zachowuje się jak dziwaczka, może nawet większa niż Natalia – ma zresztą własny cel w tym, by podporządkować sobie nową. W gronie rówieśników Natalia nie wypada zatem zbyt atrakcyjnie. Z kolei w relacjach z rodzicami coś się psuje w momencie, gdy mama zakochuje się w Lilanie. Przynajmniej tak to wygląda z perspektywy dziecka: dorosła osoba traci głowę dla miejsca, które młodszym wydaje się niebezpieczne – wpada w pułapkę i wciąga w nią całą rodzinę. Natalia ma powody do niepokoju – albo sama je sobie stwarza. Strękowska-Zaremba pisze książkę dość mroczną i wypełnioną smutkiem, nie pozwala czytelnikom odgadnąć, co naprawdę się stało, za to budzi ciekawość dalszego ciągu. Odnosi się do kwestii szczęścia i do rozpadu rodziny, do poczucia wyobcowania i samotności nawet wśród bliskich – więc bez większego problemu trafi do nastoletnich czytelniczek.
Wyobraźnia
Przedziwna jest ta historia i trzymająca w napięciu, niepodobna do innych bajek i opowieści dla młodych czytelników. Zbliża się do baśni – ale tych najbardziej mrocznych. To nie prosta wakacyjna historyjka, w której wszyscy się uśmiechają. Tu strach jest stałym towarzyszem bohaterów, wplata się w narrację i nie pozwala się odpędzić. Natalia opowiada o przeprowadzce do Lilany. Ta kraina – niby azyl – przywabia, ale stanowi też poważne zagrożenie. Świadczy o tym nawet przegląd zdjęć z chwil, które kiedyś były szczęśliwe. Natalia dokładnie próbuje opisać kolejne kadry, relacjonuje zachowania członków rodziny, ale też sytuacje, emocje i rozkład światła. Tak, żeby czytelnicy mogli bez trudu wyobrazić sobie kolejne ujęcia z rodzinnego albumu i dali się nabrać na beztroską codzienność w domu pełnym miłości. Natalia wie, że to już nie wróci: dlatego właśnie rozdrapuje rany i wciąż komentuje przeszłość, zdjęcia potrzebne jej są jako dowody wydarzeń. W Lilanie wszystko się zmienia. I nawet fakt, że bohaterka znajduje tu przyjaciółkę oraz chłopaka, który jej się podoba, nie zmienia poczucia mroku. Aniela zachowuje się bardzo dziwnie – sugeruje groźne tajemnice i podpowiada, czego od przybyszów oczekuje Lilana. Sugestywność jej postępowania jest tak wielka, że Natalia daje się przekonać – już nie zazna spokoju. Zwłaszcza że podobno została wybrana, by uratować Lilanę. Dziewczynkę zresztą kusi to, co zakazane i dziwne, potrzebuje ona silnych wrażeń. Już wkrótce nie będzie wiadomo, co jest wytworem jej wyobraźni, a co – rzeczywistością.
„Lilana” to powieść Małgorzaty Strękowskiej-Zaremby o poszukiwaniu siebie. Natalia jest dziewczynką z problemami emocjonalnymi, kreuje sobie otoczenie według własnych potrzeb i wprowadza do codzienności elementy fantazji. Trudno będzie oddzielić prawdę od jej wymysłów, bo autorka wie, jak poprowadzić relację, żeby czytelników wciąż mamić. Natalia wydaje się osobą głęboko nieszczęśliwą: niezrozumiana przez przyjaciółkę – Kaśka twardo stąpa po ziemi i wyśmiewa wszelkie przejawy kreatywności w budowaniu obrazu otoczenia – nie umie znaleźć sobie towarzystwa. Aniela jako jedna z nielicznych trafia w jej orbitę, ale Aniela sama zachowuje się jak dziwaczka, może nawet większa niż Natalia – ma zresztą własny cel w tym, by podporządkować sobie nową. W gronie rówieśników Natalia nie wypada zatem zbyt atrakcyjnie. Z kolei w relacjach z rodzicami coś się psuje w momencie, gdy mama zakochuje się w Lilanie. Przynajmniej tak to wygląda z perspektywy dziecka: dorosła osoba traci głowę dla miejsca, które młodszym wydaje się niebezpieczne – wpada w pułapkę i wciąga w nią całą rodzinę. Natalia ma powody do niepokoju – albo sama je sobie stwarza. Strękowska-Zaremba pisze książkę dość mroczną i wypełnioną smutkiem, nie pozwala czytelnikom odgadnąć, co naprawdę się stało, za to budzi ciekawość dalszego ciągu. Odnosi się do kwestii szczęścia i do rozpadu rodziny, do poczucia wyobcowania i samotności nawet wśród bliskich – więc bez większego problemu trafi do nastoletnich czytelniczek.
Alaitz Leceaga: Las zna twoje imię
Albatros, Warszawa 2019.
Los kobiet
Alaitz Leceaga proponuje czytelnikom bardzo gęstą i bardzo zaangażowaną prozę. Przenosi w przeszłość, do 1928 roku, żeby uwypuklić komplikacje płynące z różnic płci. Kobiety na baskijskim wybrzeżu nie mają łatwego życia. Podporządkowane głowie rodziny, despotycznemu markizowi, muszą liczyć się z wielkimi wyzwaniami, a czasem – z potężnymi zagrożeniami. Do tego dochodzi odrobina magii, przekazywana z pokolenia na pokolenie. Ale Leceaga daleka jest od prostych powieści fantasy z nurtu pop: jeśli czary, to po to, żeby podsycić grozę i uruchomić społeczne lęki. „Las zna twoje imię” to powieść wypełniona mrokiem, a jednocześnie napisana tak melodyjnie, że trudno się od niej oderwać. To historia o kobietach i dla kobiet – ale nie tylko.
Wszystko zaczyna się od samobójczej śmierci babci, która w willi Soledad zwyczajnie nie wytrzymuje. Kobieta postanawia skoczyć z klifu i robi to nie dlatego, by zwrócić na siebie uwagę. Nie zniknie jednak z opowieści: już z innego świata przekazuje swoim wnuczkom ponurą prawdę: jedna z nich nie dożyje piętnastego roku życia. Dziewczynki, bliźniaczki, na razie nie przejmują się istotami z zaświatów, a przepowiednia wydaje się na tyle odległa, by nie zaprzątać sobie nią głowy. Sytuacja zmienia się z chwilą, gdy na horyzoncie pojawiają się pierwsze miłości i zauroczenia. Bohaterki łatwo mogą zadurzyć się w młodzieńcu, który przebywa w pobliżu – to zaś niekoniecznie przypadnie do gustu despotycznemu ojcu. Połączenie chęci zemsty i zwierzęcej niemal walki o swoje terytorium musi zaowocować tragedią. A ta tragedia to dopiero punkt wyjścia do całej historii sagowej, w której podrzędna rola kobiet raz po raz staje się przyczyną kolejnych dramatów. Alaitz Leceaga pisze w sposób, który przypadnie do gustu miłośnikom prozy psychologicznej, ale i klimatycznych opowieści retro. Narracja jest tu przeładowana szczegółami, tak, że opisy mogą spowolnić lekturę – nie da się od nich uciec, bo stanowią ważny element historii, sprawiają, że łatwo wpaść w przedstawiany świat, za to nie można się od niego uwolnić. Estrella, bohaterka historii, trafia do różnych przestrzeni, nie jest skazana wyłącznie na domowe otoczenie – w takim wypadku musiałaby iść w ślady babki. Przeszłość jednak mocno ją definiuje i ciągnie się za nią w sposób trudny do przewidzenia. Las, na początku owoc zakazany, dla kobiety okazuje się przekleństwem, a doświadczenia z wczesnej młodości już na zawsze będą wyznaczały postawy bohaterki.
Alaitz Leceaga nie boi się silnych rozwiązań, nie przywiązuje się też do postaci (w odróżnieniu od czytelników, którym pewne zabiegi literackie będą zwyczajnie nie w smak), za to potrafi opowiadać i tworzyć wielowątkowe fabuły. „Las zna twoje imię” to powieściowy debiut tej autorki – rozbudzający wyobraźnię i wyzwalający ogromne zainteresowanie w kolejnych tłumaczeniach. Nic dziwnego: łączy się tutaj klasyczny niemal styl prowadzenia opowieści z filmową fantazją, z rozmachem w konstruowaniu scen i z odwagą w wymyślaniu akcji. „Las zna twoje imię” to powieść dla zmęczonych stylistyką pop – książka w starym stylu, pełna tego, co w literaturze przez namiętnych czytelników poszukiwane.
Los kobiet
Alaitz Leceaga proponuje czytelnikom bardzo gęstą i bardzo zaangażowaną prozę. Przenosi w przeszłość, do 1928 roku, żeby uwypuklić komplikacje płynące z różnic płci. Kobiety na baskijskim wybrzeżu nie mają łatwego życia. Podporządkowane głowie rodziny, despotycznemu markizowi, muszą liczyć się z wielkimi wyzwaniami, a czasem – z potężnymi zagrożeniami. Do tego dochodzi odrobina magii, przekazywana z pokolenia na pokolenie. Ale Leceaga daleka jest od prostych powieści fantasy z nurtu pop: jeśli czary, to po to, żeby podsycić grozę i uruchomić społeczne lęki. „Las zna twoje imię” to powieść wypełniona mrokiem, a jednocześnie napisana tak melodyjnie, że trudno się od niej oderwać. To historia o kobietach i dla kobiet – ale nie tylko.
Wszystko zaczyna się od samobójczej śmierci babci, która w willi Soledad zwyczajnie nie wytrzymuje. Kobieta postanawia skoczyć z klifu i robi to nie dlatego, by zwrócić na siebie uwagę. Nie zniknie jednak z opowieści: już z innego świata przekazuje swoim wnuczkom ponurą prawdę: jedna z nich nie dożyje piętnastego roku życia. Dziewczynki, bliźniaczki, na razie nie przejmują się istotami z zaświatów, a przepowiednia wydaje się na tyle odległa, by nie zaprzątać sobie nią głowy. Sytuacja zmienia się z chwilą, gdy na horyzoncie pojawiają się pierwsze miłości i zauroczenia. Bohaterki łatwo mogą zadurzyć się w młodzieńcu, który przebywa w pobliżu – to zaś niekoniecznie przypadnie do gustu despotycznemu ojcu. Połączenie chęci zemsty i zwierzęcej niemal walki o swoje terytorium musi zaowocować tragedią. A ta tragedia to dopiero punkt wyjścia do całej historii sagowej, w której podrzędna rola kobiet raz po raz staje się przyczyną kolejnych dramatów. Alaitz Leceaga pisze w sposób, który przypadnie do gustu miłośnikom prozy psychologicznej, ale i klimatycznych opowieści retro. Narracja jest tu przeładowana szczegółami, tak, że opisy mogą spowolnić lekturę – nie da się od nich uciec, bo stanowią ważny element historii, sprawiają, że łatwo wpaść w przedstawiany świat, za to nie można się od niego uwolnić. Estrella, bohaterka historii, trafia do różnych przestrzeni, nie jest skazana wyłącznie na domowe otoczenie – w takim wypadku musiałaby iść w ślady babki. Przeszłość jednak mocno ją definiuje i ciągnie się za nią w sposób trudny do przewidzenia. Las, na początku owoc zakazany, dla kobiety okazuje się przekleństwem, a doświadczenia z wczesnej młodości już na zawsze będą wyznaczały postawy bohaterki.
Alaitz Leceaga nie boi się silnych rozwiązań, nie przywiązuje się też do postaci (w odróżnieniu od czytelników, którym pewne zabiegi literackie będą zwyczajnie nie w smak), za to potrafi opowiadać i tworzyć wielowątkowe fabuły. „Las zna twoje imię” to powieściowy debiut tej autorki – rozbudzający wyobraźnię i wyzwalający ogromne zainteresowanie w kolejnych tłumaczeniach. Nic dziwnego: łączy się tutaj klasyczny niemal styl prowadzenia opowieści z filmową fantazją, z rozmachem w konstruowaniu scen i z odwagą w wymyślaniu akcji. „Las zna twoje imię” to powieść dla zmęczonych stylistyką pop – książka w starym stylu, pełna tego, co w literaturze przez namiętnych czytelników poszukiwane.
poniedziałek, 16 września 2019
Sue Roberts: Moje wielkie greckie wakacje
Świat Książki, Warszawa 2019.
Nowe życie
Wielkie greckie wakacje w tym wypadku biorą się z życiowej konieczności a nie z chęci wprowadzenia zmian. Mandy nie ma wyjścia: musi wykorzystać urlop, bo szef nie pozostawia jej wyboru. Widzi, że przez życiowe problemy kobieta przestaje sobie radzić w restauracji i zamiast tworzyć miłą atmosferę, odstrasza klientów. Mandy właśnie dowiedziała się od męża, że ten ma dość związku i odchodzi – nic dziwnego, że nie tryska entuzjazmem. Powinna spojrzeć z dystansu na swoje zmartwienia, ale też odpocząć od obowiązków. Może przy okazji wykorzystać szansę i zastanowić się nad własnym życiem – na ogół stara się tłamsić ponure refleksje. Praca barmanki to wszystko, na co może liczyć kobieta, która w pewnym momencie zarzuciła edukację. Nawet gdyby bohaterka powieści Sue Roberts chciała coś w swoim życiu zmienić, nie wie, jak się do tego zabrać. Na razie jednak czeka Grecja, a wraz z nią – rozwiązanie problemów. Przynajmniej taką należy mieć nadzieję.
Początek tomu „Moje wielkie greckie wakacje” jest dość tendencyjny, później jednak autorka odchodzi od wprowadzonych schematów: najbardziej poważną zmianą jest to, że wiarołomny mąż wraca, żeby bohaterka mogła sprawdzić, czy spełnienie najgorętszych próśb coś da. To również wskazówka dla czytelniczek, przytoczenie – w sposób mniej oczywisty – porady na temat dawnych związków i ponownego schodzenia się z tym, który skrzywdził. Mandy nie tylko zyskuje czas, by ochłonąć. Może także sprawdzić, czy ludzie się zmieniają. Jednym tematem jest tutaj rozpad wieloletniego małżeństwa i utrata oparcia, które owo małżeństwo zapewniało. Kobieta musi odkryć w sobie siłę i nauczyć się samodzielności. A ponieważ od pewnego czasu uważa, że praca w barze nie daje jej w pełni rozwinąć talentów – przychodzi czas na nowe wyzwanie. Sue Roberts wysoko stawia bohaterce poprzeczkę: Mandy już wkrótce będzie organizować ogromny festiwal muzyczny w Grecji. Sprowadzi tu gwiazdy światowego formatu (przynajmniej takie ma plany) i przekona się, że może działać jako autorka wielkiego wydarzenia. Wpływ na nią ma zapomniana koleżanka ze szkoły, menadżerka znanych muzyków. I chociaż Mandy do tej pory nie miała zbyt dużego pojęcia o organizacji koncertów, w nowej roli może zaistnieć i podbudować poczucie własnej wartości.
„Moje wielkie greckie wakacje” to ciekawie poprowadzona obyczajówka. Sue Roberts odrzuca tematy romansowe – wystarczająco dużo krwi psuje bohaterce postawa męża – skupia się natomiast na nowych, otwierających się możliwościach. To dla odbiorczyń sygnał, że czasem warto zdobyć się na odwagę i próbować coś zmienić. Sue Roberts chce dodawać otuchy, w naturalny sposób wyzwalać w czytelniczkach radość istnienia i nadzieję na pozytywne rozwiązania. „Moje wielkie greckie wakacje” to baśń, może trochę niekonwencjonalna (i idealizowana w ramach samego organizowania koncertów, tutaj wychodzi na jaw naiwność autorki), ale atrakcyjna przez oryginalność w fabule. Przynajmniej w ramach pozaromansowych.
Nowe życie
Wielkie greckie wakacje w tym wypadku biorą się z życiowej konieczności a nie z chęci wprowadzenia zmian. Mandy nie ma wyjścia: musi wykorzystać urlop, bo szef nie pozostawia jej wyboru. Widzi, że przez życiowe problemy kobieta przestaje sobie radzić w restauracji i zamiast tworzyć miłą atmosferę, odstrasza klientów. Mandy właśnie dowiedziała się od męża, że ten ma dość związku i odchodzi – nic dziwnego, że nie tryska entuzjazmem. Powinna spojrzeć z dystansu na swoje zmartwienia, ale też odpocząć od obowiązków. Może przy okazji wykorzystać szansę i zastanowić się nad własnym życiem – na ogół stara się tłamsić ponure refleksje. Praca barmanki to wszystko, na co może liczyć kobieta, która w pewnym momencie zarzuciła edukację. Nawet gdyby bohaterka powieści Sue Roberts chciała coś w swoim życiu zmienić, nie wie, jak się do tego zabrać. Na razie jednak czeka Grecja, a wraz z nią – rozwiązanie problemów. Przynajmniej taką należy mieć nadzieję.
Początek tomu „Moje wielkie greckie wakacje” jest dość tendencyjny, później jednak autorka odchodzi od wprowadzonych schematów: najbardziej poważną zmianą jest to, że wiarołomny mąż wraca, żeby bohaterka mogła sprawdzić, czy spełnienie najgorętszych próśb coś da. To również wskazówka dla czytelniczek, przytoczenie – w sposób mniej oczywisty – porady na temat dawnych związków i ponownego schodzenia się z tym, który skrzywdził. Mandy nie tylko zyskuje czas, by ochłonąć. Może także sprawdzić, czy ludzie się zmieniają. Jednym tematem jest tutaj rozpad wieloletniego małżeństwa i utrata oparcia, które owo małżeństwo zapewniało. Kobieta musi odkryć w sobie siłę i nauczyć się samodzielności. A ponieważ od pewnego czasu uważa, że praca w barze nie daje jej w pełni rozwinąć talentów – przychodzi czas na nowe wyzwanie. Sue Roberts wysoko stawia bohaterce poprzeczkę: Mandy już wkrótce będzie organizować ogromny festiwal muzyczny w Grecji. Sprowadzi tu gwiazdy światowego formatu (przynajmniej takie ma plany) i przekona się, że może działać jako autorka wielkiego wydarzenia. Wpływ na nią ma zapomniana koleżanka ze szkoły, menadżerka znanych muzyków. I chociaż Mandy do tej pory nie miała zbyt dużego pojęcia o organizacji koncertów, w nowej roli może zaistnieć i podbudować poczucie własnej wartości.
„Moje wielkie greckie wakacje” to ciekawie poprowadzona obyczajówka. Sue Roberts odrzuca tematy romansowe – wystarczająco dużo krwi psuje bohaterce postawa męża – skupia się natomiast na nowych, otwierających się możliwościach. To dla odbiorczyń sygnał, że czasem warto zdobyć się na odwagę i próbować coś zmienić. Sue Roberts chce dodawać otuchy, w naturalny sposób wyzwalać w czytelniczkach radość istnienia i nadzieję na pozytywne rozwiązania. „Moje wielkie greckie wakacje” to baśń, może trochę niekonwencjonalna (i idealizowana w ramach samego organizowania koncertów, tutaj wychodzi na jaw naiwność autorki), ale atrakcyjna przez oryginalność w fabule. Przynajmniej w ramach pozaromansowych.
Zofia Stanecka: Basia i zegarek
Egmont, Warszawa 2019.
Prezent
Kiedy Basia w paczce od dziadka znajduje zegarek, nie posiada się z radości. Podziwia go i bez przerwy na niego spogląda, nie rozstaje się z nim ani na chwilę, pokazuje wszystkim, bez względu na to, czy chcą oglądać (i czy go już przypadkiem nie obejrzeli). Dziewczynka jest zachwycona, a przecież nawet nie wie, do czego zegarek służy: nie potrafi odczytać godziny, a to zegarek ze wskazówkami. Mama chwilowo nie ma czasu, by nauczyć Basię posługiwania się tym przedmiotem, ale z rzucanych kilka razy uwag może dziewczynce dać do myślenia na temat czasu jako takiego. Basia dzięki zegarkowi dowiaduje się, że jedna chwila może się dłużyć, a kiedy chce się zabić czas, warto znaleźć sobie jakieś zajęcie – wtedy nie zwraca się uwagi na upływ minut i godzin. Tomik „Basia i zegarek” to kolejna propozycja w bardzo rozbudowanej serii – pozwala zaintrygować najmłodszych i przekonać ich do nauki odczytywania godzin.
Zofia Stanecka nie poszła tu na łatwiznę i nie będzie opowiadać dzieciom o ułożeniu wskazówek na tarczy zegarka, odnosi się do tego tematu jeden raz. Mama mówi Basi, gdzie będą wskazówki, kiedy dziewczynka pojedzie z tatą do dziadka – Basia nie może się doczekać tego wydarzenia, więc bez przerwy sprawdza, czy wskazówki już przesunęły się w upragnione miejsce. To punkt wyjścia do rozważań na temat czasu, ale też i do wprowadzenia kilku powiedzeń z czasem związanych. Basia to bohaterka bardzo niecierpliwa, nie chce czekać na przyjemności, wolałaby mieć je natychmiast – jednak odkąd jest posiadaczką zegarka, powinna nauczyć się, że wszystko ma swój czas. W tej bajce zwykły podarunek zamienia się w cenny skarb, odbiorcy mogą chcieć naśladować Basię – i również nauczyć się odczytywać godziny. Stanecka wywołuje pewne pragnienie, stosunkowo łatwe do zaspokojenia. Budzi ciekawość, ale też nakreśla specyficzny rodzaj dumy z przedmiotu. Dla Basi zegarek jest narzędziem dość tajemniczym, a przez to jeszcze bardziej intrygującym. Tylko dziecko potrafi do tego stopnia cieszyć się z użytkowego drobiazgu.
Zofia Stanecka unika oczywistości. Pisze historyjkę o Basi i zegarku tak, by dzieci przeżywały emocje, których doświadcza mała bohaterka. Basia jest impulsywna: może skakać z radości i krzyczeć, może przesadzać w swoich reakcjach, może też zadawać trafne i trudne pytania. Na zegarku nie kończy się fabuła książki, Basię czeka też wyprawa do dziadka – i na to wydarzenie również bardzo się cieszy. Zegarek to pretekst do wyjaśniania różnic między przeszłością i przyszłością. A czas to także kwestia przemijania – Basia może porozmawiać z dziadkiem i o traceniu czasu, i o życiu jako takim. To bardzo poważne kwestie jak na malutki tomik, jednak Zofia Stanecka przyzwyczaiła już czytelników do tego, że zawsze wie, jak przyciągnąć dzieci do lektury. W przygodach Basi zawiera trafne obserwacje na temat najmłodszych i przyczynia się do lepszego ich rozumienia; samym dzieciom z kolei pokazuje zróżnicowanie świata. Jest tomik „Basia i zegarek” opowieścią o tym, co nieuchwytne.
Prezent
Kiedy Basia w paczce od dziadka znajduje zegarek, nie posiada się z radości. Podziwia go i bez przerwy na niego spogląda, nie rozstaje się z nim ani na chwilę, pokazuje wszystkim, bez względu na to, czy chcą oglądać (i czy go już przypadkiem nie obejrzeli). Dziewczynka jest zachwycona, a przecież nawet nie wie, do czego zegarek służy: nie potrafi odczytać godziny, a to zegarek ze wskazówkami. Mama chwilowo nie ma czasu, by nauczyć Basię posługiwania się tym przedmiotem, ale z rzucanych kilka razy uwag może dziewczynce dać do myślenia na temat czasu jako takiego. Basia dzięki zegarkowi dowiaduje się, że jedna chwila może się dłużyć, a kiedy chce się zabić czas, warto znaleźć sobie jakieś zajęcie – wtedy nie zwraca się uwagi na upływ minut i godzin. Tomik „Basia i zegarek” to kolejna propozycja w bardzo rozbudowanej serii – pozwala zaintrygować najmłodszych i przekonać ich do nauki odczytywania godzin.
Zofia Stanecka nie poszła tu na łatwiznę i nie będzie opowiadać dzieciom o ułożeniu wskazówek na tarczy zegarka, odnosi się do tego tematu jeden raz. Mama mówi Basi, gdzie będą wskazówki, kiedy dziewczynka pojedzie z tatą do dziadka – Basia nie może się doczekać tego wydarzenia, więc bez przerwy sprawdza, czy wskazówki już przesunęły się w upragnione miejsce. To punkt wyjścia do rozważań na temat czasu, ale też i do wprowadzenia kilku powiedzeń z czasem związanych. Basia to bohaterka bardzo niecierpliwa, nie chce czekać na przyjemności, wolałaby mieć je natychmiast – jednak odkąd jest posiadaczką zegarka, powinna nauczyć się, że wszystko ma swój czas. W tej bajce zwykły podarunek zamienia się w cenny skarb, odbiorcy mogą chcieć naśladować Basię – i również nauczyć się odczytywać godziny. Stanecka wywołuje pewne pragnienie, stosunkowo łatwe do zaspokojenia. Budzi ciekawość, ale też nakreśla specyficzny rodzaj dumy z przedmiotu. Dla Basi zegarek jest narzędziem dość tajemniczym, a przez to jeszcze bardziej intrygującym. Tylko dziecko potrafi do tego stopnia cieszyć się z użytkowego drobiazgu.
Zofia Stanecka unika oczywistości. Pisze historyjkę o Basi i zegarku tak, by dzieci przeżywały emocje, których doświadcza mała bohaterka. Basia jest impulsywna: może skakać z radości i krzyczeć, może przesadzać w swoich reakcjach, może też zadawać trafne i trudne pytania. Na zegarku nie kończy się fabuła książki, Basię czeka też wyprawa do dziadka – i na to wydarzenie również bardzo się cieszy. Zegarek to pretekst do wyjaśniania różnic między przeszłością i przyszłością. A czas to także kwestia przemijania – Basia może porozmawiać z dziadkiem i o traceniu czasu, i o życiu jako takim. To bardzo poważne kwestie jak na malutki tomik, jednak Zofia Stanecka przyzwyczaiła już czytelników do tego, że zawsze wie, jak przyciągnąć dzieci do lektury. W przygodach Basi zawiera trafne obserwacje na temat najmłodszych i przyczynia się do lepszego ich rozumienia; samym dzieciom z kolei pokazuje zróżnicowanie świata. Jest tomik „Basia i zegarek” opowieścią o tym, co nieuchwytne.
niedziela, 15 września 2019
Sebastien Samson: Mój nowojorski maraton
Marginesy, Warszawa 2019.
Bieg
On wcale nie chce biegać. Nie przepada za sportem, jest zwykłym rysownikiem, który spędza czas pochylony nad kartką: nie ma kondycji ani chęci przemierzania kolejnych kilometrów na własnych nogach. Bieganie nie jest mu potrzebne do szczęścia. Sebastien chciałby jednak zrozumieć, czym pasjonują się jego przyjaciele i żona. I kiedy podczas jednego z towarzyskich spotkań trzy bliskie mu osoby snują plany udziału w maratonie nowojorskim, bohater składa uroczystą obietnicę, że do tego biegu dołączy. Na śmiały plan wpływ ma również spożywany podczas kolacji alkohol, jednak Sebastien nie zamierza wycofywać się ze zobowiązania: wreszcie przekona się na własnej skórze, dlaczego ludzie tak chcą biegać i uczestniczyć w słynnym maratonie. Budzi się też w bohaterze pasja dziennikarska: w końcu doświadczenia można przekuć na ciekawą opowieść. Żeby nie uronić żadnego z przeżyć, bohater zaopatruje się w kamerkę – podczas biegu będzie mógł nagrywać trasę i później odtwarzać to, co umknęło mu w ferworze walki. Bo jedno nie ulega wątpliwości: to będzie walka. Być może nawet – o przetrwanie. Przecież Sebastien nie należy do maratończyków, bieganiem do tej pory niemal wcale się nie interesował i od dekad nie ćwiczył. Pytanie, czy laik może wziąć udział w długodystansowym wyścigu i czy nie jest to zadanie ponad siły zwykłego człowieka – musi pojawić się w treści. Stanowić też będzie katalizator opowieści, jaką Sebastien Samson oferuje odbiorcom.
Opowieść to nietypowa, chociaż o bieganiu pisali już chyba wszyscy z biegowego (maratonowego i ultra) świecznika. Samson jednak wyróżnia się wśród nich nie tylko brakiem kondycji, ale i formą. Zamiast stawiać na wyznania i analizowanie kolejnych kroków podczas treningów, prowadzi relację komiksową. Od początku proponuje odbiorcom lekko satyryczną, podbarwioną dowcipem narrację obrazkową. Ma dobrą kreskę, więc śledzenie tak dużej opowieści nie będzie oznaczało żadnych przykrości dla odbiorców: rysunki są przyjemne i ciekawe, znakomicie odzwierciedlają emocje postaci. Sami bohaterowie zyskują tu dobrze uwypuklone charaktery. Do tego autor nie stroni od ironicznych zabaw i autoironii: przedstawia siebie jako tego, który nie dość, że nie ma kondycji, to jeszcze nie chce słuchać dobrych rad bardziej doświadczonych biegaczy. Rezygnuje ze specjalistycznych treningów, uważa, że wystarczy mu samo bieganie, ignoruje kontuzje i konieczność skompletowania stroju. Bardzo szczegółowo przedstawia sam bieg, zwracając uwagę na różne jego aspekty (przydaje się tutaj filmowa wyobraźnia w kadrowaniu, dzięki temu podczas lektury można razem z bohaterem przeżywać emocje sportowe).
„Mój nowojorski maraton” to propozycja w sam raz dla tych czytelników, którzy znudzili się już typowymi biografiami sportowymi, a jednak w modzie na bieganie widzą sens i chcieliby dzielić się z innymi specyficznym rodzajem emocji wyzwalanych podczas długodystansowych biegów. Sebastien Samson przyciągnie zarówno amatorów maratonu, jak i tych, którzy zaczęli biegać dla zdrowia. Przekona do siebie fanów Fistaszków oraz wielbicieli humoru. Proponuje czytelnikom bardzo ładnie zrealizowany pomysł, wyzwala ciekawość i udowadnia, że o pasji można mówić na wiele różnych sposobów. Imponuje przy okazji warsztatem rysownika – nie tylko w tekście i w fabule tkwi siła tej książki.
Bieg
On wcale nie chce biegać. Nie przepada za sportem, jest zwykłym rysownikiem, który spędza czas pochylony nad kartką: nie ma kondycji ani chęci przemierzania kolejnych kilometrów na własnych nogach. Bieganie nie jest mu potrzebne do szczęścia. Sebastien chciałby jednak zrozumieć, czym pasjonują się jego przyjaciele i żona. I kiedy podczas jednego z towarzyskich spotkań trzy bliskie mu osoby snują plany udziału w maratonie nowojorskim, bohater składa uroczystą obietnicę, że do tego biegu dołączy. Na śmiały plan wpływ ma również spożywany podczas kolacji alkohol, jednak Sebastien nie zamierza wycofywać się ze zobowiązania: wreszcie przekona się na własnej skórze, dlaczego ludzie tak chcą biegać i uczestniczyć w słynnym maratonie. Budzi się też w bohaterze pasja dziennikarska: w końcu doświadczenia można przekuć na ciekawą opowieść. Żeby nie uronić żadnego z przeżyć, bohater zaopatruje się w kamerkę – podczas biegu będzie mógł nagrywać trasę i później odtwarzać to, co umknęło mu w ferworze walki. Bo jedno nie ulega wątpliwości: to będzie walka. Być może nawet – o przetrwanie. Przecież Sebastien nie należy do maratończyków, bieganiem do tej pory niemal wcale się nie interesował i od dekad nie ćwiczył. Pytanie, czy laik może wziąć udział w długodystansowym wyścigu i czy nie jest to zadanie ponad siły zwykłego człowieka – musi pojawić się w treści. Stanowić też będzie katalizator opowieści, jaką Sebastien Samson oferuje odbiorcom.
Opowieść to nietypowa, chociaż o bieganiu pisali już chyba wszyscy z biegowego (maratonowego i ultra) świecznika. Samson jednak wyróżnia się wśród nich nie tylko brakiem kondycji, ale i formą. Zamiast stawiać na wyznania i analizowanie kolejnych kroków podczas treningów, prowadzi relację komiksową. Od początku proponuje odbiorcom lekko satyryczną, podbarwioną dowcipem narrację obrazkową. Ma dobrą kreskę, więc śledzenie tak dużej opowieści nie będzie oznaczało żadnych przykrości dla odbiorców: rysunki są przyjemne i ciekawe, znakomicie odzwierciedlają emocje postaci. Sami bohaterowie zyskują tu dobrze uwypuklone charaktery. Do tego autor nie stroni od ironicznych zabaw i autoironii: przedstawia siebie jako tego, który nie dość, że nie ma kondycji, to jeszcze nie chce słuchać dobrych rad bardziej doświadczonych biegaczy. Rezygnuje ze specjalistycznych treningów, uważa, że wystarczy mu samo bieganie, ignoruje kontuzje i konieczność skompletowania stroju. Bardzo szczegółowo przedstawia sam bieg, zwracając uwagę na różne jego aspekty (przydaje się tutaj filmowa wyobraźnia w kadrowaniu, dzięki temu podczas lektury można razem z bohaterem przeżywać emocje sportowe).
„Mój nowojorski maraton” to propozycja w sam raz dla tych czytelników, którzy znudzili się już typowymi biografiami sportowymi, a jednak w modzie na bieganie widzą sens i chcieliby dzielić się z innymi specyficznym rodzajem emocji wyzwalanych podczas długodystansowych biegów. Sebastien Samson przyciągnie zarówno amatorów maratonu, jak i tych, którzy zaczęli biegać dla zdrowia. Przekona do siebie fanów Fistaszków oraz wielbicieli humoru. Proponuje czytelnikom bardzo ładnie zrealizowany pomysł, wyzwala ciekawość i udowadnia, że o pasji można mówić na wiele różnych sposobów. Imponuje przy okazji warsztatem rysownika – nie tylko w tekście i w fabule tkwi siła tej książki.
Nikola Kucharska: Jak to działa? Budowle
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Architekci
Mała Klara chce wiedzieć wszystko o projektowaniu domów i zawodach z tym związanych. To dobra okazja, żeby porozmawiać z dziadkiem (dziadek wie wszystko) i prześledzić ciekawe informacje. Dziewczynka będzie więc uważnie słuchać, robić notatki i gromadzić wyjaśnienia, przy okazji – odbiorcy dowiedzą się czegoś interesującego i być może poszerzą zakres własnych marzeń o zawodach w przyszłości. Nie ma chyba malucha, którego nie kusiłyby pojazdy budowy, a Klara dowiaduje się, do czego są one potrzebne. Jeśli ktoś jest na etapie budowania własnego domu i chciałby zaangażować pociechę w postępy w pracach, może sięgnąć po tę lekturę. Ale „Jak to działa. Budowle” to tomik dla wszystkich dzieci, picture book edukacyjny, który przynosi sporo istotnych treści.
Jest tu mowa o tym, jak powstaje dom i po co w ogóle przygotowuje się projekty. Dzieci zobaczą, jak wygląda plan domu, przekonają się, kto i co robi na placu budowy. Sprawdzą kolejność wykonywanych działań i zakres obowiązków poszczególnych członków ekipy budowlanej. Na tym jednak Nikola Kucharska nie poprzestaje. Przygląda się mieszkaniom w blokach oraz zasadom działania kamienic w przeszłości. Opowiada o osiedlach i miastach. Nie rozwija tych zagadnień przesadnie, dba o to, żeby tematem dzieci nie znudzić, wiedząc doskonale, że najbardziej atrakcyjne będzie zróżnicowanie motywu budownictwa i sięganie do informacji z różnych stron świata. I tak obok domów, które dzieci znają i mogą zobaczyć w najbliższej okolicy, pojawią się tu budowle z różnych kultur: maluchy sprawdzą, jak wyglądają tradycyjne domy stawiane bez nowoczesnych technologii. Oczywiście autorka szykuje też podróż po najciekawsze osiągnięcia architektury współczesnej, przywołuje kilka „pocztówkowych” miejsc, charakterystycznych zabudowań, o których nawet kilkulatki powinny wiedzieć. W ten sposób sygnalizuje odbiorcom, jak wiele do odkrycia mają, podpowiada też, dlaczego warto podróżować i poznawać nowe miejsca.
Nikola Kucharska w picture booku „Budowle” popisuje się ilustracjami, do czego zdążyła już czytelników Naszej Księgarni przyzwyczaić. Wprowadza tu czasami rozkładówki wyszukiwankowo-komiksowe – na tych stronach (zaproszeniach do kolejnych rozdziałów) trzeba uważnie sprawdzać, co robią bohaterowie, o czym rozmawiają i czym się zajmują. To rozkładówki, które pozwalają na ćwiczenie sztuki opowiadania, mogą też posłużyć jako zestaw zagadek dla najmłodszych. Strony „w kratkę” imitują notatki – to zarzucenie tradycyjnego rytmu lektury, pomysł atrakcyjny dla maluchów. Klara (która od czasu do czasu znika w opowieści) bardzo dobrze przeprowadza dzieci przez temat architektury i budowania domów, staje się przewodniczką, która dzieli się z najmłodszymi wiedzą – ale też zaprasza do zabawy. „Budowle” to picture book, który można długo oglądać i odkrywać – każda strona przynosi tutaj nowe ciekawostki i zmiany tematyczne, co gwarantuje zainteresowanie odbiorców. Nikola Kucharska wie, jak przekonać do siebie dzieci, w „Budowlach” gromadzi całkiem sporo zagadnień, które wydadzą się kilkulatkom atrakcyjne. To z kolei możliwość przekonania się do lektur jako takich.
Architekci
Mała Klara chce wiedzieć wszystko o projektowaniu domów i zawodach z tym związanych. To dobra okazja, żeby porozmawiać z dziadkiem (dziadek wie wszystko) i prześledzić ciekawe informacje. Dziewczynka będzie więc uważnie słuchać, robić notatki i gromadzić wyjaśnienia, przy okazji – odbiorcy dowiedzą się czegoś interesującego i być może poszerzą zakres własnych marzeń o zawodach w przyszłości. Nie ma chyba malucha, którego nie kusiłyby pojazdy budowy, a Klara dowiaduje się, do czego są one potrzebne. Jeśli ktoś jest na etapie budowania własnego domu i chciałby zaangażować pociechę w postępy w pracach, może sięgnąć po tę lekturę. Ale „Jak to działa. Budowle” to tomik dla wszystkich dzieci, picture book edukacyjny, który przynosi sporo istotnych treści.
Jest tu mowa o tym, jak powstaje dom i po co w ogóle przygotowuje się projekty. Dzieci zobaczą, jak wygląda plan domu, przekonają się, kto i co robi na placu budowy. Sprawdzą kolejność wykonywanych działań i zakres obowiązków poszczególnych członków ekipy budowlanej. Na tym jednak Nikola Kucharska nie poprzestaje. Przygląda się mieszkaniom w blokach oraz zasadom działania kamienic w przeszłości. Opowiada o osiedlach i miastach. Nie rozwija tych zagadnień przesadnie, dba o to, żeby tematem dzieci nie znudzić, wiedząc doskonale, że najbardziej atrakcyjne będzie zróżnicowanie motywu budownictwa i sięganie do informacji z różnych stron świata. I tak obok domów, które dzieci znają i mogą zobaczyć w najbliższej okolicy, pojawią się tu budowle z różnych kultur: maluchy sprawdzą, jak wyglądają tradycyjne domy stawiane bez nowoczesnych technologii. Oczywiście autorka szykuje też podróż po najciekawsze osiągnięcia architektury współczesnej, przywołuje kilka „pocztówkowych” miejsc, charakterystycznych zabudowań, o których nawet kilkulatki powinny wiedzieć. W ten sposób sygnalizuje odbiorcom, jak wiele do odkrycia mają, podpowiada też, dlaczego warto podróżować i poznawać nowe miejsca.
Nikola Kucharska w picture booku „Budowle” popisuje się ilustracjami, do czego zdążyła już czytelników Naszej Księgarni przyzwyczaić. Wprowadza tu czasami rozkładówki wyszukiwankowo-komiksowe – na tych stronach (zaproszeniach do kolejnych rozdziałów) trzeba uważnie sprawdzać, co robią bohaterowie, o czym rozmawiają i czym się zajmują. To rozkładówki, które pozwalają na ćwiczenie sztuki opowiadania, mogą też posłużyć jako zestaw zagadek dla najmłodszych. Strony „w kratkę” imitują notatki – to zarzucenie tradycyjnego rytmu lektury, pomysł atrakcyjny dla maluchów. Klara (która od czasu do czasu znika w opowieści) bardzo dobrze przeprowadza dzieci przez temat architektury i budowania domów, staje się przewodniczką, która dzieli się z najmłodszymi wiedzą – ale też zaprasza do zabawy. „Budowle” to picture book, który można długo oglądać i odkrywać – każda strona przynosi tutaj nowe ciekawostki i zmiany tematyczne, co gwarantuje zainteresowanie odbiorców. Nikola Kucharska wie, jak przekonać do siebie dzieci, w „Budowlach” gromadzi całkiem sporo zagadnień, które wydadzą się kilkulatkom atrakcyjne. To z kolei możliwość przekonania się do lektur jako takich.
sobota, 14 września 2019
Laura Kneidl: Jednak mnie kochaj
Jaguar, Warszawa 2019.
Pokonywanie traumy
Laura Kneidl nic nowego nie wymyśla w dziedzinie poczytnych obyczajówek erotycznych dla nastolatek. Wprost przeciwnie: idzie dokładnie śladem wytyczonym przez poprzedniczki i odpowiada na zapotrzebowanie rynku. Nie przejdzie do historii literatury za sprawą wtórności, jednak dostarczy odbiorczyniom opowieści idealizowanej i emocjonującej (przynajmniej jeśli czytelniczki przymkną oko na przewidywalny przebieg akcji). „Jednak mnie kochaj” daje się czytać z przyjemnością, psutą czytelnymi zagrywkami autorki. Wiadomo, co się zdarzy, wiadomo nawet, w jakim punkcie książki – a jednak łatwo zaangażować się w losy Sage.
Dziewczyna ucieka z domu na studia – wyjeżdża jak najdalej, żeby unikać spotkań z ojczymem. Osłabia też kontakty z matką i młodszą siostrą, wszystko przez to, że nie chce wracać do przykrej przeszłości. Zdaje sobie sprawę, że ma poważny problem psychiczny: nie jest w stanie przebywać wśród obcych ludzi, lękiem napawają ją więksi faceci, Sage stroni też od dotyku. Pracuje nad sobą, znajduje sobie nawet psychologa i chodzi na sesje, żeby pozbyć się lęku. Próbuje tonować ataki paniki, ale przede wszystkim – zaczyna nowe życie. To wyzwanie – w obliczu problemów, z jakimi się boryka. Na początku Sage śpi w samochodzie, ale szybko poznaje ludzi, którym na niej zależy. April to sympatyczna dziewczyna, doskonały materiał na przyjaciółkę. Jej brat, Luca, jest opiekuńczy i wyrozumiały. A przy okazji… pracuje z Sage. Obojgu bardzo zależy na szczęściu dziewczyny. A ta zaczyna się powoli otwierać. Mimo że wciąż dba o zachowanie pozorów i wie, że nie może ujawnić wszystkich swoich sekretów, czuje się coraz lepiej z wartościowymi ludźmi. Może zmierzyć się z lękami.
Oczywiście Laura Kneidl prowadzi do wątku romansowego i tego nie ukrywa: Luca to chłopak idealny. Z wyglądu – uosobienie wszystkich cech, których Sage się boi. Z charakteru – człowiek, który nie ma prawa istnieć. Wyrozumiały, czuły, serdeczny. Nie naciska na kontakt fizyczny (chociaż dziewczyna bardzo mu się podoba, a sam należy do lowelasów i sypia niemal z każdą chętną): czeka, aż Sage będzie gotowa na pieszczoty. Na razie zapewnia jej oparcie, jest zawsze w pobliżu, gotowy przyjść z pomocą, gdy Sage będzie tego potrzebować. To partner z marzeń – nie ulega wątpliwości. Nawet lekarka Sage docenia jego dobroczynny wpływ na dziewczynę. I Laura Kneidl doskonale zdaje sobie sprawę, że wyborem takiego ideału ustawia automatycznie bieg scenariusza. W powieści nie zaskoczy niczym. Element, który ma przyciągać odbiorczynie, to narracja. Książka jest napisana bardzo dobrze, nie ma przegadania w analizach uczuć, nie ma też męczącego powracania do raz powiedzianych informacji. Czytelniczki będą podążać za bohaterką i doskonale rozumieć jej stany, kibicować jej w związku z Lucą i z ujarzmianiem demonów przeszłości. „Jednak mnie kochaj” to czytadło odprężające przede wszystkim za sprawą przewidywalności – ale sposób prowadzenia opowieści zasługuje na uznanie. Szkoda, że autorka nie pokusiła się o własną fabułę, na szczęście jej warsztat pozwala znieść wtórność opowieści.
Pokonywanie traumy
Laura Kneidl nic nowego nie wymyśla w dziedzinie poczytnych obyczajówek erotycznych dla nastolatek. Wprost przeciwnie: idzie dokładnie śladem wytyczonym przez poprzedniczki i odpowiada na zapotrzebowanie rynku. Nie przejdzie do historii literatury za sprawą wtórności, jednak dostarczy odbiorczyniom opowieści idealizowanej i emocjonującej (przynajmniej jeśli czytelniczki przymkną oko na przewidywalny przebieg akcji). „Jednak mnie kochaj” daje się czytać z przyjemnością, psutą czytelnymi zagrywkami autorki. Wiadomo, co się zdarzy, wiadomo nawet, w jakim punkcie książki – a jednak łatwo zaangażować się w losy Sage.
Dziewczyna ucieka z domu na studia – wyjeżdża jak najdalej, żeby unikać spotkań z ojczymem. Osłabia też kontakty z matką i młodszą siostrą, wszystko przez to, że nie chce wracać do przykrej przeszłości. Zdaje sobie sprawę, że ma poważny problem psychiczny: nie jest w stanie przebywać wśród obcych ludzi, lękiem napawają ją więksi faceci, Sage stroni też od dotyku. Pracuje nad sobą, znajduje sobie nawet psychologa i chodzi na sesje, żeby pozbyć się lęku. Próbuje tonować ataki paniki, ale przede wszystkim – zaczyna nowe życie. To wyzwanie – w obliczu problemów, z jakimi się boryka. Na początku Sage śpi w samochodzie, ale szybko poznaje ludzi, którym na niej zależy. April to sympatyczna dziewczyna, doskonały materiał na przyjaciółkę. Jej brat, Luca, jest opiekuńczy i wyrozumiały. A przy okazji… pracuje z Sage. Obojgu bardzo zależy na szczęściu dziewczyny. A ta zaczyna się powoli otwierać. Mimo że wciąż dba o zachowanie pozorów i wie, że nie może ujawnić wszystkich swoich sekretów, czuje się coraz lepiej z wartościowymi ludźmi. Może zmierzyć się z lękami.
Oczywiście Laura Kneidl prowadzi do wątku romansowego i tego nie ukrywa: Luca to chłopak idealny. Z wyglądu – uosobienie wszystkich cech, których Sage się boi. Z charakteru – człowiek, który nie ma prawa istnieć. Wyrozumiały, czuły, serdeczny. Nie naciska na kontakt fizyczny (chociaż dziewczyna bardzo mu się podoba, a sam należy do lowelasów i sypia niemal z każdą chętną): czeka, aż Sage będzie gotowa na pieszczoty. Na razie zapewnia jej oparcie, jest zawsze w pobliżu, gotowy przyjść z pomocą, gdy Sage będzie tego potrzebować. To partner z marzeń – nie ulega wątpliwości. Nawet lekarka Sage docenia jego dobroczynny wpływ na dziewczynę. I Laura Kneidl doskonale zdaje sobie sprawę, że wyborem takiego ideału ustawia automatycznie bieg scenariusza. W powieści nie zaskoczy niczym. Element, który ma przyciągać odbiorczynie, to narracja. Książka jest napisana bardzo dobrze, nie ma przegadania w analizach uczuć, nie ma też męczącego powracania do raz powiedzianych informacji. Czytelniczki będą podążać za bohaterką i doskonale rozumieć jej stany, kibicować jej w związku z Lucą i z ujarzmianiem demonów przeszłości. „Jednak mnie kochaj” to czytadło odprężające przede wszystkim za sprawą przewidywalności – ale sposób prowadzenia opowieści zasługuje na uznanie. Szkoda, że autorka nie pokusiła się o własną fabułę, na szczęście jej warsztat pozwala znieść wtórność opowieści.
Annie Barrows: Nierozłączki. Duch, który musiał odejść
Egmont, Warszawa 2019.
Wyobraźnia
Wystarczy chwila, żeby rozpalić wyobraźnię maluchów. A kiedy jedno z dzieci uwierzy w wymyśloną historię, rozniesie się ona po całym otoczeniu. Pestka i Lilka nie miały zamiaru zarażać całej szkoły lękiem przed duchem w szkolnej toalecie, Pestka próbowała jedynie odciągnąć uwagę dzieci od faktu, że jej przyjaciółka nie potrafi zrobić ani jednej gwiazdy. A jednak mrożąca krew w żyłach historia o duchu, który nawiedza ubikacje okazała się nośna. Uczniowie szkoły, do której chodzą Lilka i Pestka, zamiast na przerwach grać w piłkę czy wykonywać ćwiczenia gimnastyczne – co do tej pory było ich ulubioną rozrywką – wpatrują się jak zahipnotyzowani w drzwi, a w obłokach pary unoszących się nad wychodzącymi z toalety chcą dostrzec ducha. I tak drobna plotka wymyślona na szybko, żeby odwrócić uwagę, urasta do rozmiarów, z którymi trudno poradzić sobie nawet nauczycielom.
Annie Barrows naprawdę wie, jak zachowują się kilkulatki – dzięki temu Lilka i Pestka są tak bardzo przekonujące. Ta autorka rejestruje rozmaite detale w zachowaniach, pokazuje na przykład, jak dziewczynki nie mogą się powstrzymać od rozmawiania w ławce, ale też – jak podchodzą do tematu przysięgi krwi (i zastępują ją przysięgą innego rodzaju, bo obie trochę za bardzo boją się ukłuć) – w takich miniaturkach udowadnia odbiorcom, że doskonale ich zna i rozumie. W przypadku Lilki i Pestki każdy kolejny wybryk jest nie tylko przyczyną kłopotów: do akcji na pewno wkroczą dorośli, żeby uspokoić nastroje i pohamować wybujałą wyobraźnię – jednak dla dziewczynek to zawsze szansa na tworzenie magicznych eliksirów. Bo poza wszystkim Lilka i Pestka wierzą, że można czarować i czarami rozprawiać się z problemem. Toaletowego ducha najlepiej przebłagać kilkoma przedmiotami, trzeba też przyrządzić magiczną miksturę. Żeby mikstura robiła lepsze wrażenie, przyda się barwnik spożywczy. Tutaj jednak mniej ciekawe będzie szukanie składników do eliksiru, a bardziej – mechanizm powstawania bajki.
Duch z toalety rodzi się jako mgiełka w chłodny dzień. Pestka podaje tylko kilka informacji na temat zetknięcia z duchem – nie wykracza poza prawa fizyki. Kiedy jednak „duch” zmaterializuje się już przed oczami dzieci, łatwo będzie dodawać kolejne szczegóły, tym razem już powiązane z dobrą historią. Dzieci uwielbiają przerażać się nawzajem, a chociaż żadne nie przyznałoby się do naiwnej wiary w istoty z zaświatów, wszystkie ulegają zbiorowej histerii. Można tę lekturę potraktować jako rozrywkę dla najmłodszych, ale można też wykorzystać ją do tłumaczenia dziecku, jak powstają „straszne” legendy – i dlaczego nie warto się nimi przejmować. To przydatne zwłaszcza w przypadku kilkulatków lękliwych i łatwowiernych. Pestka i Lilka tym razem będą działać wychowawczo, spowodują, że mali odbiorcy przestaną bać się historii o duchach. Annie Barrows nie odchodzi od realizmu, tutaj liczy się wyłącznie to, co powstanie w umysłach dziewczynek – dzięki temu powieść staje się jeszcze bardziej atrakcyjna.
Wyobraźnia
Wystarczy chwila, żeby rozpalić wyobraźnię maluchów. A kiedy jedno z dzieci uwierzy w wymyśloną historię, rozniesie się ona po całym otoczeniu. Pestka i Lilka nie miały zamiaru zarażać całej szkoły lękiem przed duchem w szkolnej toalecie, Pestka próbowała jedynie odciągnąć uwagę dzieci od faktu, że jej przyjaciółka nie potrafi zrobić ani jednej gwiazdy. A jednak mrożąca krew w żyłach historia o duchu, który nawiedza ubikacje okazała się nośna. Uczniowie szkoły, do której chodzą Lilka i Pestka, zamiast na przerwach grać w piłkę czy wykonywać ćwiczenia gimnastyczne – co do tej pory było ich ulubioną rozrywką – wpatrują się jak zahipnotyzowani w drzwi, a w obłokach pary unoszących się nad wychodzącymi z toalety chcą dostrzec ducha. I tak drobna plotka wymyślona na szybko, żeby odwrócić uwagę, urasta do rozmiarów, z którymi trudno poradzić sobie nawet nauczycielom.
Annie Barrows naprawdę wie, jak zachowują się kilkulatki – dzięki temu Lilka i Pestka są tak bardzo przekonujące. Ta autorka rejestruje rozmaite detale w zachowaniach, pokazuje na przykład, jak dziewczynki nie mogą się powstrzymać od rozmawiania w ławce, ale też – jak podchodzą do tematu przysięgi krwi (i zastępują ją przysięgą innego rodzaju, bo obie trochę za bardzo boją się ukłuć) – w takich miniaturkach udowadnia odbiorcom, że doskonale ich zna i rozumie. W przypadku Lilki i Pestki każdy kolejny wybryk jest nie tylko przyczyną kłopotów: do akcji na pewno wkroczą dorośli, żeby uspokoić nastroje i pohamować wybujałą wyobraźnię – jednak dla dziewczynek to zawsze szansa na tworzenie magicznych eliksirów. Bo poza wszystkim Lilka i Pestka wierzą, że można czarować i czarami rozprawiać się z problemem. Toaletowego ducha najlepiej przebłagać kilkoma przedmiotami, trzeba też przyrządzić magiczną miksturę. Żeby mikstura robiła lepsze wrażenie, przyda się barwnik spożywczy. Tutaj jednak mniej ciekawe będzie szukanie składników do eliksiru, a bardziej – mechanizm powstawania bajki.
Duch z toalety rodzi się jako mgiełka w chłodny dzień. Pestka podaje tylko kilka informacji na temat zetknięcia z duchem – nie wykracza poza prawa fizyki. Kiedy jednak „duch” zmaterializuje się już przed oczami dzieci, łatwo będzie dodawać kolejne szczegóły, tym razem już powiązane z dobrą historią. Dzieci uwielbiają przerażać się nawzajem, a chociaż żadne nie przyznałoby się do naiwnej wiary w istoty z zaświatów, wszystkie ulegają zbiorowej histerii. Można tę lekturę potraktować jako rozrywkę dla najmłodszych, ale można też wykorzystać ją do tłumaczenia dziecku, jak powstają „straszne” legendy – i dlaczego nie warto się nimi przejmować. To przydatne zwłaszcza w przypadku kilkulatków lękliwych i łatwowiernych. Pestka i Lilka tym razem będą działać wychowawczo, spowodują, że mali odbiorcy przestaną bać się historii o duchach. Annie Barrows nie odchodzi od realizmu, tutaj liczy się wyłącznie to, co powstanie w umysłach dziewczynek – dzięki temu powieść staje się jeszcze bardziej atrakcyjna.
piątek, 13 września 2019
Francis Gies, Joseph Gies: Życie średniowiecznej kobiety
Znak, Kraków 2019.
Wyzwania
Średniowieczny ideał kobiety to jedno, ale w takim wizerunku nie ma miejsca na szereg zagadnień, które nurtują czytelniczki – i które świadczyłyby, że płeć piękna w różnych wiekach borykała się z podobnymi trudnościami i wyzwaniami. Francis Gies i Joseph Gies kontynuują bestsellerową serię o egzystencji w średniowieczu i tomem „Życie średniowiecznej kobiety” wprowadzają odbiorców w zestaw codziennych komplikacji. Nie będą zajmować się powielaniem stereotypów, przyjrzą się raczej tematom, które są komentarzem do obyczajowości i przemian społecznych. Książka składa się z dwóch części, pierwsza stanowi obszerne wprowadzenie do zagadnienia, jest bardziej ogólna i przedstawia motyw kobiety średniowiecznej z różnych perspektyw, druga część to już przyglądanie się losom przedstawicielek płci pięknej na konkretnych przykładach – sięganie do życiorysów w celu podkreślania kolejnych komplikacji.
Francis Gies i Joseph Gies na uwadze mają raczej niezbyt imponującą obiegową wiedzę na temat średniowiecza i ówczesnych porządków, nie dziwi zatem, że próbują uświadomić czytelników w tym względzie i dostarczają im wielu ciekawostek. W codzienności kobiet najbardziej interesują ich kwestie ról społecznych i płynących z tego konsekwencji. Sporo miejsca zajmują tu wizje małżonek (ich losy wcale nie muszą zależeć od majętności mężczyzny), ale też – kwestia rodzenia dzieci (lub spędzania niechcianych płodów). Problemy kobiet czasami wywoływane są brakiem wiedzy medycznej i możliwości ratowania zdrowia lub życia, innym razem płyną bezpośrednio z zawieranych umów i transakcji: niektóre ze średniowiecznych postaci wiedzą, jak walczyć o swoje prawa i zawierać korzystne związki. I od strony „biznesowej” Francis Gies i Joseph Gies portretują panie z wieków średnich, uświadamiając odbiorcom, że rzeczywistość miała niewiele wspólnego z krążącymi stereotypami.
A kiedy już czytelnicy zostaną przygotowani na wszelkie możliwe wyzwania, autorzy przechodzą do omawiania konkretnych postaci. Sięgają tu do zachowanych dokumentów (zresztą potrafią wydobywać rozmaite smaczki ze źródeł, umiejętnie podsycają puenty), przedstawiają – skrótowo – życiorysy wybranych kobiet z różnych sfer. Dzięki przykładom mogą jeszcze wzbogacić wiadomości, podsunąć odbiorcom kolejne tropy i sprawić, że średniowiecze nie będzie już traktowane jako epoka nieciekawa czy mroczna. Unikają tutaj encyklopedycznego stylu, każdy rozdział jest osobną historią, żywą i barwną, pełną odkryć. Taki sposób prowadzenia narracji, chociaż dość pospieszny i popularyzatorski – więc siłą rzeczy pozbawiony możliwości pogłębiania danych – sprawdzi się na rynku literatury masowej.
Średniowieczne kobiety w tym ujęciu stają się bohaterkami ambitnymi, biorącymi sprawy w swoje ręce, odważnymi i pozbawionymi skrupułów. Nie czekają na to, co przyniesie im los, ale włączają się w działania, żeby realizować własne plany albo nie poddawać się istniejącym porządkom. Może i trudno na ich przykładach wysnuwać daleko idące wnioski na temat kobiet w średniowieczu ogólnie – ale też Francis Gies i Joseph Gies raczej próbują obalać stereotypy niż je potwierdzać.
Wyzwania
Średniowieczny ideał kobiety to jedno, ale w takim wizerunku nie ma miejsca na szereg zagadnień, które nurtują czytelniczki – i które świadczyłyby, że płeć piękna w różnych wiekach borykała się z podobnymi trudnościami i wyzwaniami. Francis Gies i Joseph Gies kontynuują bestsellerową serię o egzystencji w średniowieczu i tomem „Życie średniowiecznej kobiety” wprowadzają odbiorców w zestaw codziennych komplikacji. Nie będą zajmować się powielaniem stereotypów, przyjrzą się raczej tematom, które są komentarzem do obyczajowości i przemian społecznych. Książka składa się z dwóch części, pierwsza stanowi obszerne wprowadzenie do zagadnienia, jest bardziej ogólna i przedstawia motyw kobiety średniowiecznej z różnych perspektyw, druga część to już przyglądanie się losom przedstawicielek płci pięknej na konkretnych przykładach – sięganie do życiorysów w celu podkreślania kolejnych komplikacji.
Francis Gies i Joseph Gies na uwadze mają raczej niezbyt imponującą obiegową wiedzę na temat średniowiecza i ówczesnych porządków, nie dziwi zatem, że próbują uświadomić czytelników w tym względzie i dostarczają im wielu ciekawostek. W codzienności kobiet najbardziej interesują ich kwestie ról społecznych i płynących z tego konsekwencji. Sporo miejsca zajmują tu wizje małżonek (ich losy wcale nie muszą zależeć od majętności mężczyzny), ale też – kwestia rodzenia dzieci (lub spędzania niechcianych płodów). Problemy kobiet czasami wywoływane są brakiem wiedzy medycznej i możliwości ratowania zdrowia lub życia, innym razem płyną bezpośrednio z zawieranych umów i transakcji: niektóre ze średniowiecznych postaci wiedzą, jak walczyć o swoje prawa i zawierać korzystne związki. I od strony „biznesowej” Francis Gies i Joseph Gies portretują panie z wieków średnich, uświadamiając odbiorcom, że rzeczywistość miała niewiele wspólnego z krążącymi stereotypami.
A kiedy już czytelnicy zostaną przygotowani na wszelkie możliwe wyzwania, autorzy przechodzą do omawiania konkretnych postaci. Sięgają tu do zachowanych dokumentów (zresztą potrafią wydobywać rozmaite smaczki ze źródeł, umiejętnie podsycają puenty), przedstawiają – skrótowo – życiorysy wybranych kobiet z różnych sfer. Dzięki przykładom mogą jeszcze wzbogacić wiadomości, podsunąć odbiorcom kolejne tropy i sprawić, że średniowiecze nie będzie już traktowane jako epoka nieciekawa czy mroczna. Unikają tutaj encyklopedycznego stylu, każdy rozdział jest osobną historią, żywą i barwną, pełną odkryć. Taki sposób prowadzenia narracji, chociaż dość pospieszny i popularyzatorski – więc siłą rzeczy pozbawiony możliwości pogłębiania danych – sprawdzi się na rynku literatury masowej.
Średniowieczne kobiety w tym ujęciu stają się bohaterkami ambitnymi, biorącymi sprawy w swoje ręce, odważnymi i pozbawionymi skrupułów. Nie czekają na to, co przyniesie im los, ale włączają się w działania, żeby realizować własne plany albo nie poddawać się istniejącym porządkom. Może i trudno na ich przykładach wysnuwać daleko idące wnioski na temat kobiet w średniowieczu ogólnie – ale też Francis Gies i Joseph Gies raczej próbują obalać stereotypy niż je potwierdzać.
czwartek, 12 września 2019
Gayle Forman: Nie wiem, gdzie jestem
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Zmiana
Życie każdego człowieka zależy od przypadków i Gayle Forman próbuje to pokazać w swojej najnowszej powieści „Nie wiem, gdzie jestem”. Akcentuje też, jak zwykle w książkach dla młodzieży, rolę przyjaźni, która pokona wszelkie trudności. Towarzyszy trojgu młodych ludzi w przełomowym dla nich dniu i obserwuje wewnętrzną przemianę każdego z osobna – nastolatki przekonują się, jak ważne jest towarzystwo i zrozumienie, a także – że z każdych opresji da się wyjść, wystarczy tylko obecność kogoś, kto zrozumie troski. Oferuje autorka czytelnikom historię wzruszającą i nieco sentymentalną, ale jednocześnie mocno gra na emocjach i sprawia, że od relacji nie da się uciec.
Najpierw Freya. Freya ma zostać gwiazdą muzyki, jest w trakcie nagrywania swojej debiutanckiej płyty. Umiejętnie prowadzona przez doświadczonego menadżera zdobywa popularność i staje się idolką tłumów. Nikt nie wie, jaką cenę płaci za sławę: Freya aktualnie nie może dogadać się z matką, a obrażona na nią siostra od dawna się nie odzywa. Ni z tego ni z owego dziewczyna traci głos i nie może dokończyć pracy nad płytą: to może oznaczać koniec. Tymczasem Freya ma niską samoocenę i wydaje jej się, że musi dokonać czegoś wielkiego, żeby ludzie ją kochali. Jest spragniona wyrazów uznania i zapewnień o przyjaźni, choćby i fałszywych. Przynajmniej dopóki nie zrozumie, na czym polega prawdziwa przyjaźń i prawdziwe więzi z rodziną. Freya ma sporo do stracenia, ale może też mnóstwo zyskać, jeśli tylko pojmie, co liczy się najbardziej. Nathaniel to chłopak, który przestał wierzyć, że życie może zaoferować mu coś dobrego. Rozpadł się jego świat i bohater nie wie, co ma ze sobą zrobić. Udało mu się przetrwać kilka tygodni, ale przyszłość, nawet ta najbliższa, przeraża. Nathaniel dotarł do momentu, w którym nie potrafi poprosić o pomoc – odwykł od ludzi w czasie, gdy z ojcem tworzył „dwuosobową drużynę”, ale tej pomocy bardzo potrzebuje. Jest jeszcze Harun, homoseksualista, który właśnie dowiedział się, że w życiu jego chłopaka nie ma dla niego miejsca. Jako jedyny wierzy naiwnie, że wszystko da się jeszcze naprawić i że może zdarzyć się cud, który sprawi, że ukochany zmieni zdanie. Harun powinien jednak nabrać odwagi, żeby porozmawiać z rodzicami o swojej orientacji – na razie zwodzi ich obietnicą znalezienia sobie odpowiedniej żony. Dopóki nie pogodzi się sam ze sobą, nie będzie mógł stawić czoła wyzwaniom świata.
Prosty zbieg okoliczności sprawia, że ta trójka wpada na siebie w parku – i wikła się w splot wydarzeń, w wyniku którego nie może już funkcjonować samodzielnie. Stopniowo bohaterowie przekonują się, jak to jest mieć przyjaciół: wystarczy jeden dzień, żeby w życiu każdego z nich sporo się zmieniło. Gayle Forman jak zwykle dostarcza czytelnikom mnóstwa wrażeń i przeżyć. Tym razem stawia na bardzo prostą narrację, jej książka ma niemal filmowy charakter od samego początku: nie ma tu miejsca na rozbudowane opisy ani przesadzone analizy refleksji postaci, liczą się za to trafne obserwacje, gesty, które wiele mówią o bohaterach i sytuacje, które rozjaśniają całość.
Zmiana
Życie każdego człowieka zależy od przypadków i Gayle Forman próbuje to pokazać w swojej najnowszej powieści „Nie wiem, gdzie jestem”. Akcentuje też, jak zwykle w książkach dla młodzieży, rolę przyjaźni, która pokona wszelkie trudności. Towarzyszy trojgu młodych ludzi w przełomowym dla nich dniu i obserwuje wewnętrzną przemianę każdego z osobna – nastolatki przekonują się, jak ważne jest towarzystwo i zrozumienie, a także – że z każdych opresji da się wyjść, wystarczy tylko obecność kogoś, kto zrozumie troski. Oferuje autorka czytelnikom historię wzruszającą i nieco sentymentalną, ale jednocześnie mocno gra na emocjach i sprawia, że od relacji nie da się uciec.
Najpierw Freya. Freya ma zostać gwiazdą muzyki, jest w trakcie nagrywania swojej debiutanckiej płyty. Umiejętnie prowadzona przez doświadczonego menadżera zdobywa popularność i staje się idolką tłumów. Nikt nie wie, jaką cenę płaci za sławę: Freya aktualnie nie może dogadać się z matką, a obrażona na nią siostra od dawna się nie odzywa. Ni z tego ni z owego dziewczyna traci głos i nie może dokończyć pracy nad płytą: to może oznaczać koniec. Tymczasem Freya ma niską samoocenę i wydaje jej się, że musi dokonać czegoś wielkiego, żeby ludzie ją kochali. Jest spragniona wyrazów uznania i zapewnień o przyjaźni, choćby i fałszywych. Przynajmniej dopóki nie zrozumie, na czym polega prawdziwa przyjaźń i prawdziwe więzi z rodziną. Freya ma sporo do stracenia, ale może też mnóstwo zyskać, jeśli tylko pojmie, co liczy się najbardziej. Nathaniel to chłopak, który przestał wierzyć, że życie może zaoferować mu coś dobrego. Rozpadł się jego świat i bohater nie wie, co ma ze sobą zrobić. Udało mu się przetrwać kilka tygodni, ale przyszłość, nawet ta najbliższa, przeraża. Nathaniel dotarł do momentu, w którym nie potrafi poprosić o pomoc – odwykł od ludzi w czasie, gdy z ojcem tworzył „dwuosobową drużynę”, ale tej pomocy bardzo potrzebuje. Jest jeszcze Harun, homoseksualista, który właśnie dowiedział się, że w życiu jego chłopaka nie ma dla niego miejsca. Jako jedyny wierzy naiwnie, że wszystko da się jeszcze naprawić i że może zdarzyć się cud, który sprawi, że ukochany zmieni zdanie. Harun powinien jednak nabrać odwagi, żeby porozmawiać z rodzicami o swojej orientacji – na razie zwodzi ich obietnicą znalezienia sobie odpowiedniej żony. Dopóki nie pogodzi się sam ze sobą, nie będzie mógł stawić czoła wyzwaniom świata.
Prosty zbieg okoliczności sprawia, że ta trójka wpada na siebie w parku – i wikła się w splot wydarzeń, w wyniku którego nie może już funkcjonować samodzielnie. Stopniowo bohaterowie przekonują się, jak to jest mieć przyjaciół: wystarczy jeden dzień, żeby w życiu każdego z nich sporo się zmieniło. Gayle Forman jak zwykle dostarcza czytelnikom mnóstwa wrażeń i przeżyć. Tym razem stawia na bardzo prostą narrację, jej książka ma niemal filmowy charakter od samego początku: nie ma tu miejsca na rozbudowane opisy ani przesadzone analizy refleksji postaci, liczą się za to trafne obserwacje, gesty, które wiele mówią o bohaterach i sytuacje, które rozjaśniają całość.
środa, 11 września 2019
Guillaume Clicquot: Pieprz i sól
Świat Książki, Warszawa 2019.
Plany na przyszłość
Guillaume Clicquot rezygnuje ze stereotypowych historii o życiu na emeryturze. Jego bohaterowie, Francoise i Philippe, z utęsknieniem czekają na moment, w którym będą mogli działać po swojemu, bez oglądania się na młodsze pokolenie. Nawet jeśli czują się zmęczeni pracą, nie dają tego po sobie poznać, a pogodę ducha zapewniają sobie za sprawą śmiałych marzeń, które już wkrótce będą mogli zrealizować. Plan idealny obejmuje wyprowadzkę z Paryża, sprzedaż domu i zakup willi w Portugalii. Tu będzie można oddać się beztroskiemu lenistwu – już bez wyrzutów sumienia i konieczności wypełniania obowiązków. Pomysł w sam raz na emeryturę, która będzie przypominać wakacje. Tyle tylko, że takie działanie pokrzyżuje plany zarówno dzieciom, jak i rodzicom. Z teściową jest mimo wszystko łatwiej: ma ona przenieść się do domu opieki prowadzonego przez córkę Francoise i Philippe’a. Nic na tym nie straci, a w nowym miejscu może od razu zabrać się za wprowadzanie własnych porządków. Ma silny charakter, więc natychmiast znajduje sobie zajęcie – i wchodzi na głowę wszystkim wokół. Nie ucierpi specjalnie na decyzji Francoise i Philippe’a. Jednak pewne aspekty tej sprawy, na przykład sprzedaż rodzinnego domu, mogą ją ucieszyć znacznie mniej. A przecież ma tu sporo do powiedzenia, jak zwykle… Z kolei Cecile, córka Blanchotów, nie chce zbyt łatwo pozbywać się darmowej opieki do własnych dzieci. Dziadkowie w końcu najlepiej nadają się do tego, żeby podrzucać im pociechy. Kobieta nie wie jednak, że seniorzy dzięki przyjaciołom stają się szczególnie wyczuleni na rozmaite sztuczki związane z manipulacjami i grą na emocjach. Każdy pozornie niewinny zabieg został już rozczytany i odpowiednio przedstawiony, tak, że emeryci nie dadzą się łatwo nabrać ani podpuścić: owszem, kochają swoje wnuki, czasami chętnie spędzą z nimi kilka chwil, ale niekoniecznie pozwolą sobie podrzucić je na parę dni. Nic dziwnego, że Cecile chce storpedować plany rodziców i nie dopuścić do wyprowadzki za granicę.
„Pieprz i sól” to powieść zabawna i skonstruowana dzięki licznym intrygom. Każdy ma tu swoje plany i nie boi się ich realizować, bez względu na to, co pomyślą o nich inni. Przed czytelnikami nie istnieją tajemnice, za to bohaterowie nie mogą zdradzać się nawzajem przed sobą z kolejnymi odważnymi pomysłami, prowadzi to oczywiście do zabawnych nieporozumień. Clicquot unika sentymentalizmu, a przez odwagę w kreowaniu egzystencji u bohaterów może zrezygnować też z przewidywalności. Tu prawdopodobieństwo liczy się mniej niż dobra zabawa – temu podporządkowana jest narracja. „Pieprz i sól” to książka o tym, że zawsze warto mieć marzenia i dążyć do ich realizowania – a także o tym, że nie trzeba koniecznie powtarzać scenariuszy, które sprawdziły się u innych. Francoise i Philippe udowadniają, że w każdym wieku można zacząć nową przygodę.
Plany na przyszłość
Guillaume Clicquot rezygnuje ze stereotypowych historii o życiu na emeryturze. Jego bohaterowie, Francoise i Philippe, z utęsknieniem czekają na moment, w którym będą mogli działać po swojemu, bez oglądania się na młodsze pokolenie. Nawet jeśli czują się zmęczeni pracą, nie dają tego po sobie poznać, a pogodę ducha zapewniają sobie za sprawą śmiałych marzeń, które już wkrótce będą mogli zrealizować. Plan idealny obejmuje wyprowadzkę z Paryża, sprzedaż domu i zakup willi w Portugalii. Tu będzie można oddać się beztroskiemu lenistwu – już bez wyrzutów sumienia i konieczności wypełniania obowiązków. Pomysł w sam raz na emeryturę, która będzie przypominać wakacje. Tyle tylko, że takie działanie pokrzyżuje plany zarówno dzieciom, jak i rodzicom. Z teściową jest mimo wszystko łatwiej: ma ona przenieść się do domu opieki prowadzonego przez córkę Francoise i Philippe’a. Nic na tym nie straci, a w nowym miejscu może od razu zabrać się za wprowadzanie własnych porządków. Ma silny charakter, więc natychmiast znajduje sobie zajęcie – i wchodzi na głowę wszystkim wokół. Nie ucierpi specjalnie na decyzji Francoise i Philippe’a. Jednak pewne aspekty tej sprawy, na przykład sprzedaż rodzinnego domu, mogą ją ucieszyć znacznie mniej. A przecież ma tu sporo do powiedzenia, jak zwykle… Z kolei Cecile, córka Blanchotów, nie chce zbyt łatwo pozbywać się darmowej opieki do własnych dzieci. Dziadkowie w końcu najlepiej nadają się do tego, żeby podrzucać im pociechy. Kobieta nie wie jednak, że seniorzy dzięki przyjaciołom stają się szczególnie wyczuleni na rozmaite sztuczki związane z manipulacjami i grą na emocjach. Każdy pozornie niewinny zabieg został już rozczytany i odpowiednio przedstawiony, tak, że emeryci nie dadzą się łatwo nabrać ani podpuścić: owszem, kochają swoje wnuki, czasami chętnie spędzą z nimi kilka chwil, ale niekoniecznie pozwolą sobie podrzucić je na parę dni. Nic dziwnego, że Cecile chce storpedować plany rodziców i nie dopuścić do wyprowadzki za granicę.
„Pieprz i sól” to powieść zabawna i skonstruowana dzięki licznym intrygom. Każdy ma tu swoje plany i nie boi się ich realizować, bez względu na to, co pomyślą o nich inni. Przed czytelnikami nie istnieją tajemnice, za to bohaterowie nie mogą zdradzać się nawzajem przed sobą z kolejnymi odważnymi pomysłami, prowadzi to oczywiście do zabawnych nieporozumień. Clicquot unika sentymentalizmu, a przez odwagę w kreowaniu egzystencji u bohaterów może zrezygnować też z przewidywalności. Tu prawdopodobieństwo liczy się mniej niż dobra zabawa – temu podporządkowana jest narracja. „Pieprz i sól” to książka o tym, że zawsze warto mieć marzenia i dążyć do ich realizowania – a także o tym, że nie trzeba koniecznie powtarzać scenariuszy, które sprawdziły się u innych. Francoise i Philippe udowadniają, że w każdym wieku można zacząć nową przygodę.
wtorek, 10 września 2019
Santa Montefiore: Kuszenie Gracie
Świat Książki, Warszawa 2019.
Sekret
Gracie przez najbliższych – przez wiecznie zapracowaną i zabieganą córkę oraz przez wnuczkę, która na starszych nie zwraca wielkiej uwagi – jest traktowana z pobłażliwością. Kobieta w jej wieku staje się już niewidzialna, nie ma właściwie szans przebicia się do świadomości nawet krewnych. Nikt nie przypuszcza też, że mogłaby skrywać jakieś tajemnice: panie w podeszłym wieku są zwykle wolne od brzydkich sekretów, na pewno też nie mają w zanadrzu ciekawych historii. Wszystko zmienia się z chwilą, gdy Gracie postanawia wybrać się do Toskanii na kurs gotowania. W taką podróż nie można wypuścić jej samej, więc Carina (córka) i Anastasia (wnuczka) czują się zobowiązane do towarzyszenia bohaterce. Przy okazji mogą dowiedzieć się, dlaczego Gracie tak bardzo zależało na nietypowej formie rozrywki. „Kuszenie Gracie” to kolejna powieść, którą Santa Montefiore będzie odbiorczynie urzekać. W dobrych proporcjach pojawiają się tutaj sensacja i romans, do tego autorka co pewien czas – nienachalnie – podrzuca złote myśli na temat związków, wprowadza do narracji porady warte wcielenia w życie – lub uświadamia odbiorczyniom, jak powinny postępować, a jakich rozwiązań unikać, żeby czerpać radość z bycia z drugim człowiekiem.
Sporą część fabuły zajmują retrospekcje. Gracie, która realizuje śmiałe marzenie, cofa się do przeszłości. Jej młodość przebiegała zupełnie inaczej, niż mogłaby się spodziewać córka-perfekcjonistka. Przede wszystkim kobieta jako dziecko trafiła do krewnych we Włoszech – i tutaj szkoliła swoje malarskie talenty. Obecnie nikt nie wie o tym, że Gracie potrafiła pięknie malować, tak samo jak nie wie o sposobie wykorzystania tych umiejętności… Gracie na nowo rozmyśla nad utraconą miłością i nad życiowymi wyborami. Wspomnienia są w niej uruchamiane również za sprawą przypadkowego spotkania z dawną miłością. Gracie ma w swojej biografii mnóstwo szarpiących nerwy historii, więc Santa Montefiore na długo będzie w stanie zainteresować czytelniczki opowieścią. Równolegle jednak – co pewien czas – nawiązuje do tego, co dzieje się w powieściowej teraźniejszości. Dla bohaterki Toskania to możliwość weryfikacji życiowych niespełnionych marzeń. Tymczasem Anastasia, chociaż niby pod czujną opieką matki i babci, przeżywa własny romans. Musi dowiedzieć się, jak to jest być zakochaną i cierpieć z miłości. Nie oznacza to, że „Kuszenie Gracie” zamienia się w banalny romans. Santa Montefiore potrafi tworzyć wielowymiarowe powieści obyczajowe, w których unika schematów na kanwie międzyludzkich doświadczeń. W „Kuszeniu Gracie” również próbuje czytelniczki przyciągnąć nie tylko sercowymi dylematami, sporo miejsca poświęca na intrygę niemal sensacyjną – i na przypominanie, co w życiu jest naprawdę ważne. Przypomina, że warto zawalczyć o rodzinę i podpowiada, jak to zrobić, kiedy brakuje czasu na zwykłą rozmowę. U Montefiore każdy może mieć swoje sekrety – podzieli się nimi, kiedy nadejdzie na to czas i kiedy będzie mieć pewność, że zostanie zrozumiany. „Kuszenie Gracie” to powieść apetyczna i obszerna, ciekawa obyczajówka dla kobiet, które szukają połączenia dobrej narracji oraz… nawiązań do literackich mód – bo przecież motyw kursu gotowania (jak również – samej kojącej Toskanii) to w czytadłach nic nowego. Jednak Santa Montefiore ma pomysł, jak zrealizować takie opowieści.
Sekret
Gracie przez najbliższych – przez wiecznie zapracowaną i zabieganą córkę oraz przez wnuczkę, która na starszych nie zwraca wielkiej uwagi – jest traktowana z pobłażliwością. Kobieta w jej wieku staje się już niewidzialna, nie ma właściwie szans przebicia się do świadomości nawet krewnych. Nikt nie przypuszcza też, że mogłaby skrywać jakieś tajemnice: panie w podeszłym wieku są zwykle wolne od brzydkich sekretów, na pewno też nie mają w zanadrzu ciekawych historii. Wszystko zmienia się z chwilą, gdy Gracie postanawia wybrać się do Toskanii na kurs gotowania. W taką podróż nie można wypuścić jej samej, więc Carina (córka) i Anastasia (wnuczka) czują się zobowiązane do towarzyszenia bohaterce. Przy okazji mogą dowiedzieć się, dlaczego Gracie tak bardzo zależało na nietypowej formie rozrywki. „Kuszenie Gracie” to kolejna powieść, którą Santa Montefiore będzie odbiorczynie urzekać. W dobrych proporcjach pojawiają się tutaj sensacja i romans, do tego autorka co pewien czas – nienachalnie – podrzuca złote myśli na temat związków, wprowadza do narracji porady warte wcielenia w życie – lub uświadamia odbiorczyniom, jak powinny postępować, a jakich rozwiązań unikać, żeby czerpać radość z bycia z drugim człowiekiem.
Sporą część fabuły zajmują retrospekcje. Gracie, która realizuje śmiałe marzenie, cofa się do przeszłości. Jej młodość przebiegała zupełnie inaczej, niż mogłaby się spodziewać córka-perfekcjonistka. Przede wszystkim kobieta jako dziecko trafiła do krewnych we Włoszech – i tutaj szkoliła swoje malarskie talenty. Obecnie nikt nie wie o tym, że Gracie potrafiła pięknie malować, tak samo jak nie wie o sposobie wykorzystania tych umiejętności… Gracie na nowo rozmyśla nad utraconą miłością i nad życiowymi wyborami. Wspomnienia są w niej uruchamiane również za sprawą przypadkowego spotkania z dawną miłością. Gracie ma w swojej biografii mnóstwo szarpiących nerwy historii, więc Santa Montefiore na długo będzie w stanie zainteresować czytelniczki opowieścią. Równolegle jednak – co pewien czas – nawiązuje do tego, co dzieje się w powieściowej teraźniejszości. Dla bohaterki Toskania to możliwość weryfikacji życiowych niespełnionych marzeń. Tymczasem Anastasia, chociaż niby pod czujną opieką matki i babci, przeżywa własny romans. Musi dowiedzieć się, jak to jest być zakochaną i cierpieć z miłości. Nie oznacza to, że „Kuszenie Gracie” zamienia się w banalny romans. Santa Montefiore potrafi tworzyć wielowymiarowe powieści obyczajowe, w których unika schematów na kanwie międzyludzkich doświadczeń. W „Kuszeniu Gracie” również próbuje czytelniczki przyciągnąć nie tylko sercowymi dylematami, sporo miejsca poświęca na intrygę niemal sensacyjną – i na przypominanie, co w życiu jest naprawdę ważne. Przypomina, że warto zawalczyć o rodzinę i podpowiada, jak to zrobić, kiedy brakuje czasu na zwykłą rozmowę. U Montefiore każdy może mieć swoje sekrety – podzieli się nimi, kiedy nadejdzie na to czas i kiedy będzie mieć pewność, że zostanie zrozumiany. „Kuszenie Gracie” to powieść apetyczna i obszerna, ciekawa obyczajówka dla kobiet, które szukają połączenia dobrej narracji oraz… nawiązań do literackich mód – bo przecież motyw kursu gotowania (jak również – samej kojącej Toskanii) to w czytadłach nic nowego. Jednak Santa Montefiore ma pomysł, jak zrealizować takie opowieści.
poniedziałek, 9 września 2019
Michael Chabon: Niesamowite przygody Kavaliera i Claya
W.A.B., Warszawa 2019.
Ucieczka od rzeczywistości
Ten duet, niezależnie od okoliczności, w jakich funkcjonuje, musi urzekać odbiorców. Jest w końcu nieskrępowaną wolnością, dowodem na to, że nawet w najgorszych chwilach da się znaleźć szansę na ratunek. Być może ma to związek z Houdinim, obserwowaniem i analizowaniem jego prestidigitatorskich sztuczek, a także – żmudnym ćwiczeniem, jak uwalniać się z łańcuchów, kłódek i sznurów nawet pod wodą i w zamkniętych skrzyniach. Kavalier i Clay – funkcjonujący na początku pod innymi nazwiskami, jako czechosłowaccy żydowscy chłopcy – i takie doświadczenia w swojej przeszłości mieli. W pewnym momencie jednak bohater tomu Michaela Chabona wyrusza do Ameryki i tam znajduje zajęcie jako rysownik komiksów. Ściąga do siebie krewnego i razem mogą podbić rynek popkultury, tworząc i wprowadzając do powszechnej świadomości superbohaterów, jakich potrzebuje świat. Eskapizm przybiera teraz nową formę: jest już wyrazem walki i szansą na ratunek niezależnie od sytuacji.
„Niesamowite przygody Kavaliera i Claya” to tom bardzo rozbudowany, liczy sobie niemal osiemset stron i na długo będzie angażować czytelników. Chabon staje się tutaj animatorem wielkich przeżyć, w doświadczenia bohaterów wplata ogromną historię i bazuje na wiedzy, którą czytelnicy mają bez względu na lekturę. Jednocześnie tworzy opowieść alternatywną, w oderwaniu od faktów historycznych: to, co przydarza się chłopcom, sam kontekst ich dorastania staje się zbyt zajmujący, żeby interesować się otoczeniem. Na początku autor przygląda się szlifowaniu umiejętności, które teoretycznie przydać się mogą wyłącznie w świetle reflektorów: jednak umiejętność uwalniania się z więzów zyskuje z czasem niemal wymiar symboliczny, nie da się bez tego liczyć na szczęście w świecie ogarniętym wojną. Groza drugiej wojny światowej w narracji bywa nieco łagodzona za sprawą zainteresowań bohaterów – proces wymyślania postaci, która zawładnie zbiorową wyobraźnią, łączy się tutaj z wyczuleniem na potrzeby rynku, a jednocześnie zrozumieniem mechanizmów tym rynkiem rządzących. Michael Chabon bierze coś ze swoich bohaterów: potrafi opowiadać historię, wie, z jakich składników skonstruować najlepszą opowieść. „Niesamowite przygody Kavaliera i Claya” to książka w starym stylu: będzie się podobać zwłaszcza tym czytelnikom, którzy lubią klasykę amerykańską i poszukują fabuł gęstych oraz zaangażowanych. Nie ma tutaj uproszczeń ani w kreacjach postaci, ani w wymyślaniu akcji, ani – w zakorzenieniu opowieści w realnym świecie. Chabon tworzy mieszankę wybuchową, pisze tak, by bez problemu zdobyć czytelników. Sygnalizuje znajomość konwencji, a jednocześnie próbuje zaoferować coś ponad, szuka zagadnień uniwersalnych, mimo że silnie zanurzonych w przeszłości. Wprowadza opowieść pozbawioną schematów literackich, ucieka od powtarzalności. „Niesamowite przygody Kavaliera i Claya” tak naprawdę tylko tytuł mają do niczego, za słaby w stosunku do całości – i brzmiący jak z powieści. Michael Chabon pokazuje odbiorcom, że i dzisiaj na rynku literackim znajdzie się miejsce na lekturę wybitną i ambitną, na opowieść uciekającą od rutyny. To królestwo wyobraźni i niezwykłości. Ta publikacja zrobi spore wrażenie na czytelnikach, którzy przywykli do literatury pop i nie spodziewają się już niczego atrakcyjnego w powieściach. Michael Chabon nie odchodzi od tego, co sprawdzone i dobre – oferuje jednak nową jakość.
Ucieczka od rzeczywistości
Ten duet, niezależnie od okoliczności, w jakich funkcjonuje, musi urzekać odbiorców. Jest w końcu nieskrępowaną wolnością, dowodem na to, że nawet w najgorszych chwilach da się znaleźć szansę na ratunek. Być może ma to związek z Houdinim, obserwowaniem i analizowaniem jego prestidigitatorskich sztuczek, a także – żmudnym ćwiczeniem, jak uwalniać się z łańcuchów, kłódek i sznurów nawet pod wodą i w zamkniętych skrzyniach. Kavalier i Clay – funkcjonujący na początku pod innymi nazwiskami, jako czechosłowaccy żydowscy chłopcy – i takie doświadczenia w swojej przeszłości mieli. W pewnym momencie jednak bohater tomu Michaela Chabona wyrusza do Ameryki i tam znajduje zajęcie jako rysownik komiksów. Ściąga do siebie krewnego i razem mogą podbić rynek popkultury, tworząc i wprowadzając do powszechnej świadomości superbohaterów, jakich potrzebuje świat. Eskapizm przybiera teraz nową formę: jest już wyrazem walki i szansą na ratunek niezależnie od sytuacji.
„Niesamowite przygody Kavaliera i Claya” to tom bardzo rozbudowany, liczy sobie niemal osiemset stron i na długo będzie angażować czytelników. Chabon staje się tutaj animatorem wielkich przeżyć, w doświadczenia bohaterów wplata ogromną historię i bazuje na wiedzy, którą czytelnicy mają bez względu na lekturę. Jednocześnie tworzy opowieść alternatywną, w oderwaniu od faktów historycznych: to, co przydarza się chłopcom, sam kontekst ich dorastania staje się zbyt zajmujący, żeby interesować się otoczeniem. Na początku autor przygląda się szlifowaniu umiejętności, które teoretycznie przydać się mogą wyłącznie w świetle reflektorów: jednak umiejętność uwalniania się z więzów zyskuje z czasem niemal wymiar symboliczny, nie da się bez tego liczyć na szczęście w świecie ogarniętym wojną. Groza drugiej wojny światowej w narracji bywa nieco łagodzona za sprawą zainteresowań bohaterów – proces wymyślania postaci, która zawładnie zbiorową wyobraźnią, łączy się tutaj z wyczuleniem na potrzeby rynku, a jednocześnie zrozumieniem mechanizmów tym rynkiem rządzących. Michael Chabon bierze coś ze swoich bohaterów: potrafi opowiadać historię, wie, z jakich składników skonstruować najlepszą opowieść. „Niesamowite przygody Kavaliera i Claya” to książka w starym stylu: będzie się podobać zwłaszcza tym czytelnikom, którzy lubią klasykę amerykańską i poszukują fabuł gęstych oraz zaangażowanych. Nie ma tutaj uproszczeń ani w kreacjach postaci, ani w wymyślaniu akcji, ani – w zakorzenieniu opowieści w realnym świecie. Chabon tworzy mieszankę wybuchową, pisze tak, by bez problemu zdobyć czytelników. Sygnalizuje znajomość konwencji, a jednocześnie próbuje zaoferować coś ponad, szuka zagadnień uniwersalnych, mimo że silnie zanurzonych w przeszłości. Wprowadza opowieść pozbawioną schematów literackich, ucieka od powtarzalności. „Niesamowite przygody Kavaliera i Claya” tak naprawdę tylko tytuł mają do niczego, za słaby w stosunku do całości – i brzmiący jak z powieści. Michael Chabon pokazuje odbiorcom, że i dzisiaj na rynku literackim znajdzie się miejsce na lekturę wybitną i ambitną, na opowieść uciekającą od rutyny. To królestwo wyobraźni i niezwykłości. Ta publikacja zrobi spore wrażenie na czytelnikach, którzy przywykli do literatury pop i nie spodziewają się już niczego atrakcyjnego w powieściach. Michael Chabon nie odchodzi od tego, co sprawdzone i dobre – oferuje jednak nową jakość.