WNK, Warszawa 2015.
Trupy i tajemnice
Zaczyna się ta historia dość kontrowersyjnie, przynajmniej w czasach równouprawnienia. Dagmara ma wyjechać na kilka dni do dziadka, od którego właśnie uciekła kolejna gosposia. Dziadek słynie z nieprzyjemnego upodobania do wydawania rozkazów, przez co dorobił się już przezwiska Generał. Nie zamierza pracować nad swoim charakterem, z kolei w naturze Dagmary nie leży podporządkowywanie się despotom. W tej wyprawie jest jednak kilka tajemnic. Bohaterka podsłuchuje dziwną rozmowę, która najwyraźniej dotyczy jej samej i podstępu, jaki opracowała rodzina, żeby nakłonić ją do czegoś, na co nie ma ochoty. Iwona Banach zaczyna tom „Klątwa utopców” od zagadki.
Później powieść zamienia się w obyczajówko-kryminał, w którym pobrzmiewają bardzo dalekie echa książki „Wszystko czerwone”. Dagmara z narzeczonym, sąsiadką dziadka i kilkorgiem znajomych ląduje w ruinach szpitala psychiatrycznego i usiłuje dowiedzieć się, o co chodzi dziadkowi. To prawdziwe wyzwanie, zwłaszcza że miejscowi są strasznie zabobonni (i bardzo porywczy). Tu wiara w utopce i w dzikiego piesa przenika się z plotkami i fantazjami na temat przekręcanych zasłyszanych informacji. Robi się ogromne zamieszanie, a do tego pojawia się pierwszy nieoczekiwany trup. Dagmara nie znajduje się ani trochę bliżej rozwiązania domowej zagadki, ma za to kolejne tajemnice do rozszyfrowania. Śledztwo, które prowadzi miejscowa policja, jest niczym wobec tego, które toczy się w gronie znajomych. Banach za to stara się komplikować sytuację, wprowadzając dalszoplanowe postacie o wyrazistych charakterach, nie do powstrzymania w swoich monologach.
„Klątwa utopców” to książka od początku do końca bardzo dziwna. Przede wszystkim trudno w niej o cieplejsze uczucia, bez względu na to, kogo dotyczą. Krewni zawiązują spisek przeciwko Dagmarze, narzeczony bohaterki to strachliwy fajtłapa, który nie przejmuje się oznakami sympatii. W Utopcach królują żądne sensacji plotkary. Nawet Jasiek, najmilszy ze wszystkich, bo obdarzony dużym poczuciem humoru, w tym towarzystwie dopasowuje się do ogółu. Iwona Banach jako podstawowe źródło śmiechu wybiera głupotę: ograniczenia umysłowe miejscowych objawiają się ciągłymi lamentami na temat sił nieczystych, a także usprawiedliwieniami nawet dla zbrodni (tu i mordercy siedzą „za niewinność”). Wieś w tym ujęciu ma być zabawna w swoich wynaturzeniach, ale autorka tylko na nie zwraca uwagę. Absurdalna paplanina zagłusza wszystko. Problem w tym, że wiara w duchy czy utopce traktowana przez miejscowych bardzo serio udziela się racjonalnie myślącym bohaterom – i w to trudno będzie odbiorcom uwierzyć. Banach nie do końca wie, czy chce śmieszyć, przerażać czy zniesmaczać. W efekcie sama sobie niszczy starannie wypracowane wrażenia. Zdarzają się jej celne strzały, ale sporo też psuje się przez niezdefiniowanie. Zwłaszcza że początkowy motyw szybko ulega rozmyciu: na długo się ukrywa i przestaje mieć znaczenie dla akcji, jest tylko pretekstem do wyjazdu, powróci dużo później. Trochę wygląda to tak, jakby Banach pisała bez planu, bez rozmieszczenia punktów kulminacyjnych. Owszem, dostarczy trochę radości, ale mogło być jeszcze ciekawiej.
Cała książka opiera się na dialogach. Autorka indywidualizuje język postaci – bawi się plastycznymi stylami, chociaż nie zawsze dba o dopasowanie wypowiedzi do charakterów: tak na przykład kilkoma sensownymi uwagami burzy kreację Andżeliki (co pod koniec tomu znajduje wyjaśnienie, jakby dopisane z konieczności). W „Klątwie utopców” dzieje się sporo – nie tylko w sferze kryminalnej, ale również obyczajowej i społecznej. Dodatkowo akcja jest dynamizowana seriami rozmów. Iwona Banach wybrała sobie specyficzny temat na powieść i realizuje go według własnego pomysłu, nie oglądając się na mody.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
środa, 30 września 2015
wtorek, 29 września 2015
Hanna Ożogowska: Dziewczyna i chłopak, czyli heca na 14 fajerek
Akapit Press, Łódź 2015.
Przebieranka
Powieść Hanny Ożogowskiej „Dziewczyna i chłopak, czyli heca na 14 fajerek” to klasyka literatury czwartej, szkolna lektura i zestaw przygód do dzisiaj działających na wyobraźnię młodych odbiorców. Autorka proponuje tu fabułę, w której wakacyjne wybryki związane z nieoczekiwaną zamianą ról pełnią funkcję komiczną, ale są też i krokiem w stronę likwidowania szkodliwych społecznych stereotypów. Ta książka mimo upływu czasu nie traci nic ze swojej rozrywkowej wymowy. Ale może też być obecnie czytana jako dowód na obyczajowe zmiany, choćby w sferze dziecięcych rozrywek i tematów wychowawczych.
Uderza obecnie motyw podziału ról w rodzinie. Mama jest tu od łagodzenia sporów i rozpieszczania, ojciec – od surowego wychowywania i zarabiania na dom. Mamie można powiedzieć wszystko – chociaż bardzo się zamartwia, wiele zrozumie i pomoże pociechom. Ojca lepiej nie drażnić: to choleryk, który często urządza awantury. To jego jedyna wada – sam sobie obiecał, że nigdy nie będzie bił swoich dzieci i danego sobie słowa dotrzymuje. Jednak łatwo go wyprowadzić z równowagi, a ataki furii napędzają tu istotne dla fabuły decyzje. Zresztą pod koniec tomu ten bohater ma szansę zrozumieć błąd i popracować nad swoim zachowaniem równie gorliwie jak nad projektami w pracy. Ojciec Tomka i Tosi jest przecież pracowity i mądry, to dobry człowiek, który utrzymuje dom – tylko brakuje mu cierpliwości. Zapewne dziś psychologowie mieliby na jego temat inne zdanie, ale wówczas krytyce podlegałaby też bezwolna matka, zawsze i dla świętego spokoju wszystkim ustępująca. Takie modele rodziny powielają się i w innych domach.
Stereotypy utwierdzane są też na wakacjach. Dziewczynki u cioci Isi i chłopcy u wujka Stefana, sąsiedzi dziewczynek i koleżanki chłopców – wszyscy bez zastrzeżeń i refleksji, że mogłoby być inaczej, podtrzymują tradycyjne role. Dziewczynki muszą być grzeczne i schludne, zajmować się sprzątaniem, szyciem i gotowaniem, czasami też plotkują o urodzie. Są obowiązkowo słabe, delikatne i wrażliwe, wszystkiego się boją i z pogardą odnoszą się do głupich chłopaków. Chłopcy z kolei mogą chodzić brudni, mogą się bić do woli, przynosić złe stopnie i wymigiwać się od domowych obowiązków. Zamiana ról opiera się tu więc na kontraście i przełamywaniu wzajemnych uprzedzeń. Tosia dba o honor brata, chociaż wobec wujostwa jest grzeczna i miła, Tomek zamienia się w przywódcę i organizatora, żeby tajemnica nie wyszła na jaw.
Cały tom przypomina o wakacyjnych rozrywkach w nieznanym dzisiaj stylu. Dzieci nie spędzą czasu w domach, wynajdują sobie grupowe zabawy i wyzwania. Wygrywa opcja „męska”: Tosia jeździ konno, łowi ryby i przełamuje swoje kolejne lęki. Tomek zamienia grupę dziewczynek prawie w wojsko: przywołuje zabawę w Indian, uczy podopieczne strzelania z procy i sprawia, że chłopaki z sąsiedztwa zazdroszczą mu pomysłów. „Dziewczyna i chłopak” to okazja do przyjrzenia się oferowanym dawniej możliwościom dla dzieci – a i urozmaicenie ich rutyny. Hanna Ożogowska wybiera z zestawu szaleństw te najbardziej barwne, a jednocześnie dziecięce i nieszkodliwe – przecież maskarada musi trwać.
Co ciekawe, ta powieść się nie zestarzała pod względem językowym. Owszem, elementy młodzieżowego slangu nie mają już racji bytu i pobrzmiewają archaicznie, ale Hanna Ożogowska nie składa z nich całej narracji, jedynie część co bardziej emocjonalnych wypowiedzi, a to wszystko da się zrozumieć. Mali czytelnicy obecnie za sprawą tej publikacji przenieść się mogą w czasy sobie nieznane, gdy jest się zdanym tylko na własną pomysłowość. „Dziewczynę i chłopaka” wciąż można czytać dla przyjemności – a nie z obowiązku. Starsze pokolenie tę pozycję wspomina zapewne z sentymentem. Młode powinno odkryć.
Przebieranka
Powieść Hanny Ożogowskiej „Dziewczyna i chłopak, czyli heca na 14 fajerek” to klasyka literatury czwartej, szkolna lektura i zestaw przygód do dzisiaj działających na wyobraźnię młodych odbiorców. Autorka proponuje tu fabułę, w której wakacyjne wybryki związane z nieoczekiwaną zamianą ról pełnią funkcję komiczną, ale są też i krokiem w stronę likwidowania szkodliwych społecznych stereotypów. Ta książka mimo upływu czasu nie traci nic ze swojej rozrywkowej wymowy. Ale może też być obecnie czytana jako dowód na obyczajowe zmiany, choćby w sferze dziecięcych rozrywek i tematów wychowawczych.
Uderza obecnie motyw podziału ról w rodzinie. Mama jest tu od łagodzenia sporów i rozpieszczania, ojciec – od surowego wychowywania i zarabiania na dom. Mamie można powiedzieć wszystko – chociaż bardzo się zamartwia, wiele zrozumie i pomoże pociechom. Ojca lepiej nie drażnić: to choleryk, który często urządza awantury. To jego jedyna wada – sam sobie obiecał, że nigdy nie będzie bił swoich dzieci i danego sobie słowa dotrzymuje. Jednak łatwo go wyprowadzić z równowagi, a ataki furii napędzają tu istotne dla fabuły decyzje. Zresztą pod koniec tomu ten bohater ma szansę zrozumieć błąd i popracować nad swoim zachowaniem równie gorliwie jak nad projektami w pracy. Ojciec Tomka i Tosi jest przecież pracowity i mądry, to dobry człowiek, który utrzymuje dom – tylko brakuje mu cierpliwości. Zapewne dziś psychologowie mieliby na jego temat inne zdanie, ale wówczas krytyce podlegałaby też bezwolna matka, zawsze i dla świętego spokoju wszystkim ustępująca. Takie modele rodziny powielają się i w innych domach.
Stereotypy utwierdzane są też na wakacjach. Dziewczynki u cioci Isi i chłopcy u wujka Stefana, sąsiedzi dziewczynek i koleżanki chłopców – wszyscy bez zastrzeżeń i refleksji, że mogłoby być inaczej, podtrzymują tradycyjne role. Dziewczynki muszą być grzeczne i schludne, zajmować się sprzątaniem, szyciem i gotowaniem, czasami też plotkują o urodzie. Są obowiązkowo słabe, delikatne i wrażliwe, wszystkiego się boją i z pogardą odnoszą się do głupich chłopaków. Chłopcy z kolei mogą chodzić brudni, mogą się bić do woli, przynosić złe stopnie i wymigiwać się od domowych obowiązków. Zamiana ról opiera się tu więc na kontraście i przełamywaniu wzajemnych uprzedzeń. Tosia dba o honor brata, chociaż wobec wujostwa jest grzeczna i miła, Tomek zamienia się w przywódcę i organizatora, żeby tajemnica nie wyszła na jaw.
Cały tom przypomina o wakacyjnych rozrywkach w nieznanym dzisiaj stylu. Dzieci nie spędzą czasu w domach, wynajdują sobie grupowe zabawy i wyzwania. Wygrywa opcja „męska”: Tosia jeździ konno, łowi ryby i przełamuje swoje kolejne lęki. Tomek zamienia grupę dziewczynek prawie w wojsko: przywołuje zabawę w Indian, uczy podopieczne strzelania z procy i sprawia, że chłopaki z sąsiedztwa zazdroszczą mu pomysłów. „Dziewczyna i chłopak” to okazja do przyjrzenia się oferowanym dawniej możliwościom dla dzieci – a i urozmaicenie ich rutyny. Hanna Ożogowska wybiera z zestawu szaleństw te najbardziej barwne, a jednocześnie dziecięce i nieszkodliwe – przecież maskarada musi trwać.
Co ciekawe, ta powieść się nie zestarzała pod względem językowym. Owszem, elementy młodzieżowego slangu nie mają już racji bytu i pobrzmiewają archaicznie, ale Hanna Ożogowska nie składa z nich całej narracji, jedynie część co bardziej emocjonalnych wypowiedzi, a to wszystko da się zrozumieć. Mali czytelnicy obecnie za sprawą tej publikacji przenieść się mogą w czasy sobie nieznane, gdy jest się zdanym tylko na własną pomysłowość. „Dziewczynę i chłopaka” wciąż można czytać dla przyjemności – a nie z obowiązku. Starsze pokolenie tę pozycję wspomina zapewne z sentymentem. Młode powinno odkryć.
poniedziałek, 28 września 2015
Krzysztof Kowalewski w rozmowie z Juliuszem Ćwieluchem: Taka zabawna historia
Wielka Litera, Warszawa 2015.
Wyznania kontrolowane
W „Takiej zabawnej historii” zabawnych historii zbyt dużo nie ma. Krzysztof Kowalewski zaczyna od mocnych scen z czasów wojny. Tu wspomnienia naturalistyczne nadają ton opowieści i wykluczają beztroskę. Kowalewski w powrotach do dzieciństwa przywołuje obrazki szokujące dorosłych (bardzo interesująco wypada kontrast między ocenami z perspektywy dziecka i dorosłego, w zwykłych, to jest pozbawionych ekstremalnych przeżyć, doświadczeniach trudniej jest wyłapać tego typu niuanse). „Taka zabawna historia” to spowiedź aktora utrzymana w konwencji wywiadu-rzeki. Juliusz Ćwieluch częściowo kieruje się w prowadzeniu rozmowy konwencjami gatunku i proponuje, żeby zacząć od najwcześniejszych wspomnień, pyta o matkę i o egzaminy do szkoły teatralnej. Przywołuje najbardziej rozpoznawalne role i wysłuchuje anegdot ze sceny. Tu „Taka zabawna historia” rzeczywiście będzie dostarczać rozrywki.
Ćwieluch jednak nie zadaje sobie trudu, żeby poszczególne rozmowy ciąć i sklejać w nowe tematyczne całości. Przedstawia serię opowieści aktora, co przypomina cykl spotkań odbywanych w celu napisania książki. Każde spotkanie ma wyznaczony odgórny temat, jakby punkt zaczepienia dla artysty – ale czasami niektóre wspomnienia się przenikają, aktor powraca do silniejszych wspomnień i przytacza je wtedy, gdy są mu do czegoś potrzebne. Dzięki temu czytelnicy poczują więź z bohaterem tomu, staną się jego powiernikami i wsparciem.
Krzysztof Kowalewski wie, że panuje moda na wywiady-rzeki, wie, że powinien zaprezentować odbiorcom coś ze swojej przeszłości, coś z przemyśleń i uczuć. Wie też, że ta konwencja na razie zastępuje autobiografie, więc kto zdecyduje się rozmawiać o swoim życiu, ten musi odsłonić również część niewygodnych prawd. Krzysztof Kowalewski jednak panuje nad tym, co opowiada. Zdarza się, że odbiorcy chcieliby dowiedzieć się czegoś więcej, a aktor ucina dalsze wywody stwierdzeniem, że już wystarczająco dużo wyznał. Zdarza się też, dla równowagi, że Kowalewski opowiada znacznie więcej, niż by się spodziewali czytelnicy. Tak jest między innymi z motywem małżeństwa z piękną Vivian. A przecież aktor bywa też dyskretny, nie interesują go skandale.
„Taka zabawna historia” to również książka, w której dużo jest innych. Kowalewski nie skupia się na sobie, chętniej przedstawia kontekst własnych wyborów. A że Ćwieluch pozwala mu kierować rozmową, bardziej towarzyszy jako słuchacz i „fatyczny” rozmówca, sporo o Krzysztofie Kowalewskim czyta się między wierszami. To publikacja, w której obaj autorzy znaleźli wygodną metodę prezentowania przeszłości. Oczywiście „Taka zabawna historia” nie zastąpi opracowań biograficznych, będzie zaledwie wskazówką do pracy nad kompletowaniem życiorysu. Pozwala za to lepiej poznać Krzysztofa Kowalewskiego. W tej publikacji widać indywidualny styl, książka okazuje się – mimo wstępnych wojennych „przygód” – bardzo sympatyczna. Każdy temat zajmuje tu krótki rozdział, więc czyta się książkę szybko. Zresztą Krzysztof Kowalewski niechętnie rozwija swoje wypowiedzi. Stawia na konkrety, krótkie i rzeczowe komentarze. Nie lubi zbędnego filozofowania, pamięta o czytelnikach: żeby ich nie zanudzać, sięga po motywy wyraziste i z różnych powodów ważne. Nie należy autor do gawędziarzy ani do artystów upajających się brzmieniem własnego głosu. W związku z tym opowie więcej niż łatwo błądzący myślami koledzy po fachu. Nie trzeba chyba tłumaczyć, dlaczego „Taka zabawna historia” na tej realizacji zyskuje. Wielka Litera wchodzi na rynek wywiadów-rzek całkiem udaną propozycją wpisującą się w modę na aktorskie wyznania, a równocześnie nie kopiującą rozwiązań z publikacji pop. Krzysztof Kowalewski trafi tą książką do swoich fanów – ale przecież nie tylko, bo nie jest to typowa reklama autora czy próba przypominania o sobie.
Wyznania kontrolowane
W „Takiej zabawnej historii” zabawnych historii zbyt dużo nie ma. Krzysztof Kowalewski zaczyna od mocnych scen z czasów wojny. Tu wspomnienia naturalistyczne nadają ton opowieści i wykluczają beztroskę. Kowalewski w powrotach do dzieciństwa przywołuje obrazki szokujące dorosłych (bardzo interesująco wypada kontrast między ocenami z perspektywy dziecka i dorosłego, w zwykłych, to jest pozbawionych ekstremalnych przeżyć, doświadczeniach trudniej jest wyłapać tego typu niuanse). „Taka zabawna historia” to spowiedź aktora utrzymana w konwencji wywiadu-rzeki. Juliusz Ćwieluch częściowo kieruje się w prowadzeniu rozmowy konwencjami gatunku i proponuje, żeby zacząć od najwcześniejszych wspomnień, pyta o matkę i o egzaminy do szkoły teatralnej. Przywołuje najbardziej rozpoznawalne role i wysłuchuje anegdot ze sceny. Tu „Taka zabawna historia” rzeczywiście będzie dostarczać rozrywki.
Ćwieluch jednak nie zadaje sobie trudu, żeby poszczególne rozmowy ciąć i sklejać w nowe tematyczne całości. Przedstawia serię opowieści aktora, co przypomina cykl spotkań odbywanych w celu napisania książki. Każde spotkanie ma wyznaczony odgórny temat, jakby punkt zaczepienia dla artysty – ale czasami niektóre wspomnienia się przenikają, aktor powraca do silniejszych wspomnień i przytacza je wtedy, gdy są mu do czegoś potrzebne. Dzięki temu czytelnicy poczują więź z bohaterem tomu, staną się jego powiernikami i wsparciem.
Krzysztof Kowalewski wie, że panuje moda na wywiady-rzeki, wie, że powinien zaprezentować odbiorcom coś ze swojej przeszłości, coś z przemyśleń i uczuć. Wie też, że ta konwencja na razie zastępuje autobiografie, więc kto zdecyduje się rozmawiać o swoim życiu, ten musi odsłonić również część niewygodnych prawd. Krzysztof Kowalewski jednak panuje nad tym, co opowiada. Zdarza się, że odbiorcy chcieliby dowiedzieć się czegoś więcej, a aktor ucina dalsze wywody stwierdzeniem, że już wystarczająco dużo wyznał. Zdarza się też, dla równowagi, że Kowalewski opowiada znacznie więcej, niż by się spodziewali czytelnicy. Tak jest między innymi z motywem małżeństwa z piękną Vivian. A przecież aktor bywa też dyskretny, nie interesują go skandale.
„Taka zabawna historia” to również książka, w której dużo jest innych. Kowalewski nie skupia się na sobie, chętniej przedstawia kontekst własnych wyborów. A że Ćwieluch pozwala mu kierować rozmową, bardziej towarzyszy jako słuchacz i „fatyczny” rozmówca, sporo o Krzysztofie Kowalewskim czyta się między wierszami. To publikacja, w której obaj autorzy znaleźli wygodną metodę prezentowania przeszłości. Oczywiście „Taka zabawna historia” nie zastąpi opracowań biograficznych, będzie zaledwie wskazówką do pracy nad kompletowaniem życiorysu. Pozwala za to lepiej poznać Krzysztofa Kowalewskiego. W tej publikacji widać indywidualny styl, książka okazuje się – mimo wstępnych wojennych „przygód” – bardzo sympatyczna. Każdy temat zajmuje tu krótki rozdział, więc czyta się książkę szybko. Zresztą Krzysztof Kowalewski niechętnie rozwija swoje wypowiedzi. Stawia na konkrety, krótkie i rzeczowe komentarze. Nie lubi zbędnego filozofowania, pamięta o czytelnikach: żeby ich nie zanudzać, sięga po motywy wyraziste i z różnych powodów ważne. Nie należy autor do gawędziarzy ani do artystów upajających się brzmieniem własnego głosu. W związku z tym opowie więcej niż łatwo błądzący myślami koledzy po fachu. Nie trzeba chyba tłumaczyć, dlaczego „Taka zabawna historia” na tej realizacji zyskuje. Wielka Litera wchodzi na rynek wywiadów-rzek całkiem udaną propozycją wpisującą się w modę na aktorskie wyznania, a równocześnie nie kopiującą rozwiązań z publikacji pop. Krzysztof Kowalewski trafi tą książką do swoich fanów – ale przecież nie tylko, bo nie jest to typowa reklama autora czy próba przypominania o sobie.
niedziela, 27 września 2015
Gayle Forman: Ten jeden rok
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Studium działania
Tajemnica Willema odkryta. Przecież nie było możliwe, żeby historia jak z marzeń romantycznie nastawionych odbiorczyń zakończyła się tak smutno. Przecież szkoda Allyson, dziewczyny, która poświęciła rok na myślenie o spotkanym na wycieczce po Europie aktorze trupy wędrownej. Przecież to powieść, tu przydałoby się coś więcej niż rozczarowanie na finał. Gayle Forman po raz drugi proponuje lustrzaną historię. We „Wróć, jeśli pamiętasz” zmieniła perspektywę z tomu „Zostań, jeśli kochasz”, przyglądając się losom chłopaka. „Ten jeden rok” jest odpowiedzią na pytania zadawane w tomie „Ten jeden dzień” i znów przejściem w świat męskich odczuć. Forman raz jeszcze porusza temat zawiedzionych nadziei i miłości, która pokona wszelkie przeszkody.
Allyson obudziła się w Paryżu sama, bez rzeczy osobistych i bez zegarka, który niedawno zapięła na ręce „ukochanego”, poznanego zaledwie dzień wcześniej Willema. Po upojnej noc, podczas której młodzi kochankowie wypracowali nawet swój własny sekretny język (uwzględniający różnice między zakochaniem i kochaniem) nie pozostało nic. „Ten jeden dzień” to powieść, która była studium tęsknoty. „Ten jeden rok” można by nazwać studium akcji. Autorka odrobinę wyrównuje rachunki: także Willem nie ma pojęcia, co się stało – tyle że on budzi się w szpitalu. Stopniowo odnajduje w zakamarkach pamięci imię Lulu i rozpoczyna poszukiwania dziewczyny, której prawdziwe imię jest dla niego tajemnicą. Z jednej strony Willem robi to, czego oczekują od niego czytelniczki, zachowuje się, jakby szalał z miłości i nawet spotykane na drodze ponętne dziewczyny nie odciągają jego uwagi od Lulu. Z drugiej strony nadarza się okazja, żeby naświetlić trochę tę postać: Forman tłumaczy, dlaczego Willem bez przerwy podróżuje, skąd u niego niechęć do stabilizacji. To pretekst do przedstawienia rodzinnej historii, również burzliwego i romantycznego związku rodziców. W ten sposób autorka tworzy uzasadnienie dla oczekiwań Willema. Bohater chce zawalczyć o Lulu – bo wie, że prawdziwa miłość istnieje, miał jej przykład we własnym domu. Chociaż Willem szuka inaczej, finał tej relacji jest znany za sprawą opowieści z tomu „Ten jeden dzień” – dlatego też większy nacisk Forman kładzie na skomplikowane rodzinne problemy Willema. To nie jest sytuacja czytelna i stereotypowa, trzeba mocno wczytać się w książkę, żeby poznać prawdę. Dobrze, że autorka znalazła motyw równoważący miłosne zaślepienie – to działa znacznie lepiej jako element charakterystyki postaci, przedstawia Willema jako chłopaka wrażliwego i uczuciowego dużo lepiej niż motyw tęsknoty za Lulu.
„Ten jeden rok” to powieść osnuta na baśniowych marzeniach. Młodzi ludzie, którzy zaryzykowali, żeby przeżyć coś pięknego, mogli wybrać wiele rozmaitych dróg i pokus. Nawet historia Willema miała szansę skończyć się dużo wcześniej, z pierwszą świadomą decyzją. Gayle Forman bardzo lubi zamaszystość w kreśleniu motywów sercowych: fabuły obmyśla z rozmachem, w charakterystykach bohaterów stawia za to na zdecydowanie i odwagę. Jeśli już podejmuje temat romansu, to dba o to, by miał on nieoczywisty przebieg. Zdradza przy tym tęsknotę za idealizowanym związkiem. Lulu i Willem rozdzieleni zostali przez cały świat: nie znają swoich adresów ani nazwisk, nie mają ze sobą kontaktu. Muszą wykonać prawdziwie detektywistyczną pracę, żeby trafić do siebie jeszcze raz i sprawdzić, czy dla uczucia warto było rzucić wszystko. Gayle Forman pokazuje podążanie za głosem serca, a jednocześnie proponuje młodzieży odważną akcję, pełną pomysłów. To publikacja dla romantyczek, ale i ciekawostka fabularna – jak rozwijać opowieść, której najważniejsze zagadnienie zostało już ukazane jako mocny finał pierwszej części.
Studium działania
Tajemnica Willema odkryta. Przecież nie było możliwe, żeby historia jak z marzeń romantycznie nastawionych odbiorczyń zakończyła się tak smutno. Przecież szkoda Allyson, dziewczyny, która poświęciła rok na myślenie o spotkanym na wycieczce po Europie aktorze trupy wędrownej. Przecież to powieść, tu przydałoby się coś więcej niż rozczarowanie na finał. Gayle Forman po raz drugi proponuje lustrzaną historię. We „Wróć, jeśli pamiętasz” zmieniła perspektywę z tomu „Zostań, jeśli kochasz”, przyglądając się losom chłopaka. „Ten jeden rok” jest odpowiedzią na pytania zadawane w tomie „Ten jeden dzień” i znów przejściem w świat męskich odczuć. Forman raz jeszcze porusza temat zawiedzionych nadziei i miłości, która pokona wszelkie przeszkody.
Allyson obudziła się w Paryżu sama, bez rzeczy osobistych i bez zegarka, który niedawno zapięła na ręce „ukochanego”, poznanego zaledwie dzień wcześniej Willema. Po upojnej noc, podczas której młodzi kochankowie wypracowali nawet swój własny sekretny język (uwzględniający różnice między zakochaniem i kochaniem) nie pozostało nic. „Ten jeden dzień” to powieść, która była studium tęsknoty. „Ten jeden rok” można by nazwać studium akcji. Autorka odrobinę wyrównuje rachunki: także Willem nie ma pojęcia, co się stało – tyle że on budzi się w szpitalu. Stopniowo odnajduje w zakamarkach pamięci imię Lulu i rozpoczyna poszukiwania dziewczyny, której prawdziwe imię jest dla niego tajemnicą. Z jednej strony Willem robi to, czego oczekują od niego czytelniczki, zachowuje się, jakby szalał z miłości i nawet spotykane na drodze ponętne dziewczyny nie odciągają jego uwagi od Lulu. Z drugiej strony nadarza się okazja, żeby naświetlić trochę tę postać: Forman tłumaczy, dlaczego Willem bez przerwy podróżuje, skąd u niego niechęć do stabilizacji. To pretekst do przedstawienia rodzinnej historii, również burzliwego i romantycznego związku rodziców. W ten sposób autorka tworzy uzasadnienie dla oczekiwań Willema. Bohater chce zawalczyć o Lulu – bo wie, że prawdziwa miłość istnieje, miał jej przykład we własnym domu. Chociaż Willem szuka inaczej, finał tej relacji jest znany za sprawą opowieści z tomu „Ten jeden dzień” – dlatego też większy nacisk Forman kładzie na skomplikowane rodzinne problemy Willema. To nie jest sytuacja czytelna i stereotypowa, trzeba mocno wczytać się w książkę, żeby poznać prawdę. Dobrze, że autorka znalazła motyw równoważący miłosne zaślepienie – to działa znacznie lepiej jako element charakterystyki postaci, przedstawia Willema jako chłopaka wrażliwego i uczuciowego dużo lepiej niż motyw tęsknoty za Lulu.
„Ten jeden rok” to powieść osnuta na baśniowych marzeniach. Młodzi ludzie, którzy zaryzykowali, żeby przeżyć coś pięknego, mogli wybrać wiele rozmaitych dróg i pokus. Nawet historia Willema miała szansę skończyć się dużo wcześniej, z pierwszą świadomą decyzją. Gayle Forman bardzo lubi zamaszystość w kreśleniu motywów sercowych: fabuły obmyśla z rozmachem, w charakterystykach bohaterów stawia za to na zdecydowanie i odwagę. Jeśli już podejmuje temat romansu, to dba o to, by miał on nieoczywisty przebieg. Zdradza przy tym tęsknotę za idealizowanym związkiem. Lulu i Willem rozdzieleni zostali przez cały świat: nie znają swoich adresów ani nazwisk, nie mają ze sobą kontaktu. Muszą wykonać prawdziwie detektywistyczną pracę, żeby trafić do siebie jeszcze raz i sprawdzić, czy dla uczucia warto było rzucić wszystko. Gayle Forman pokazuje podążanie za głosem serca, a jednocześnie proponuje młodzieży odważną akcję, pełną pomysłów. To publikacja dla romantyczek, ale i ciekawostka fabularna – jak rozwijać opowieść, której najważniejsze zagadnienie zostało już ukazane jako mocny finał pierwszej części.
Anita Głowińska: Kicia Kocia mówi: Dzień dobry
Media Rodzina, Poznań 2015.
Czary
Całkiem zgrabny sposób na wychowywanie dzieci znalazła Anita Głowińska w tomiku „Kicia Kocia mówi: Dzień dobry”. Mała bohaterka oraz jej przyjaciel Pacek próbują sprawdzić skuteczność magicznego zaklęcia. Dowiedzieli się, że powiedzenie „dzień dobry” z miłym uśmiechem sprawia, że dorośli się rozpogodzą i odpowiedzą również z uśmiechem. Maluchy od razu wybierają się na spacer, żeby przetestować wiadomość – i kłaniają się wszystkim napotkanym i smutnym dorosłym. Sąsiad strażak, pani Kwiatkowa i pani z piekarni potwierdzają skuteczność metody: nie dość, że miło odpowiadają, to jeszcze chwalą dzieci przed ich rodzicami. Wydaje się też, że serdeczne pozdrowienie poprawia im humor, a przecież najmłodszym o to chodzi. Jednego Anita Głowińska tu nie ujęła: że „dzień dobry” z uśmiechem dzieci mają mówić do znajomych, nie powinny zaczepiać obcych na ulicy, zwłaszcza kiedy są same. Kicia Kocia i Pacek mają to szczęście, że na obcych nie trafiają – ale ten motyw warto by jeszcze dzieciom wpoić, bo raz, że na obcych „magiczne zaklęcie” może nie zadziałać i zrujnuje pedagogiczną wymowę historyjki, a dwa – to zwyczajnie niebezpieczne.
Głowińska wybrała tu podstęp. Stara się ośmielić dzieci, pozwalając im na wykazanie inicjatywy. Wie, że często niechęć do witania się z sąsiadami bierze się z dziecięcego wstydu – dlatego pokazuje, że takie zachowanie może być dobrą zabawą. Podaje rzeczowe wskazówki i zachęca do sprawdzenia informacji z książeczki: nie chodzi tu ani o grzeczność, ani o samo przywitanie się (w tomiku zwane raczej „pozdrowieniem”), a o szukanie potwierdzenia sensowności takich postaw. Dzieci nie będą zatem przejmować się koniecznością odezwania się do sąsiada – bardziej skoncentrują się na wyłapywaniu pożądanych skutków: odpowiedzi i miłego uśmiechu. Kilkulatki nie wiedzą jeszcze, że w ten sposób nie odpędzą prawdziwych trosk spotkanych dorosłych, bo to dobre wychowanie nakaże im odpowiedzieć z serdecznością – ale sama zabawa pochłonie najmłodszych na tyle, że rodzice nie będą mieli trudności z nauczeniem pociech podstaw życia społecznego i ważnych reguł. Autorka bardzo podkreśla znaczenie dobrych słów, Kicia Kocia przypomina sobie, że na złość Adelka odpowiedziała kiedyś przykrością, za to na komplement – również czymś miłym. Przekonuje dzieci, że dobro wysłane do drugiego człowieka wraca – niekoniecznie w wielkiej skali, wystarczy miły gest, a nawet zwykły uśmiech, żeby zrobiło się przyjemniej. To ważne przesłanie i dosyć rzadkie w książeczkach edukacyjnych – zwykle autorzy zatrzymują się raczej nad sytuacjami, z którymi trzeba dzieci oswoić. Tu Głowińska celowo unika mówienia o strachu czy wstydzie, zastępuje je ciekawością i możliwością obserwowania efektów. Dzieci otrzymują dokładną instrukcję pozbawioną nieprzyjemnych pouczeń, mimo że bogatą w powtórzenia opisu metody – dla lepszego utrwalenia.
O tym, że Kicia Kocia jest bajecznie kolorowa, nie trzeba już nikomu mówić. Te małe, kilkunastostronicowe książeczki kształtem przypominające serię Poczytaj mi, mamo, są ilustrowane w sposób, który zachwyci i dzieci, i dorosłych. Głowińska zostawia na obrazkach ślady pędzla, sugeruje fakturę farby lub celowe „nieobrobienie” rysunków. Przez to, że Kicia Kocia i jej otoczenie nie są idealne (a do tego przypominają naiwne obrazki), dzieciom łatwiej będzie polubić tę bohaterkę, a nawet próbować ją rysować samodzielnie. Te ilustracje zachęcają do czytania i do malowania, urzekają swoją celową infantylnością, a do tego są bogate w przyciągające wzrok kolory. Kicia Kocia poza byciem przewodniczką w świecie, jest też bajkową bohaterką do polubienia, tak po prostu.
Czary
Całkiem zgrabny sposób na wychowywanie dzieci znalazła Anita Głowińska w tomiku „Kicia Kocia mówi: Dzień dobry”. Mała bohaterka oraz jej przyjaciel Pacek próbują sprawdzić skuteczność magicznego zaklęcia. Dowiedzieli się, że powiedzenie „dzień dobry” z miłym uśmiechem sprawia, że dorośli się rozpogodzą i odpowiedzą również z uśmiechem. Maluchy od razu wybierają się na spacer, żeby przetestować wiadomość – i kłaniają się wszystkim napotkanym i smutnym dorosłym. Sąsiad strażak, pani Kwiatkowa i pani z piekarni potwierdzają skuteczność metody: nie dość, że miło odpowiadają, to jeszcze chwalą dzieci przed ich rodzicami. Wydaje się też, że serdeczne pozdrowienie poprawia im humor, a przecież najmłodszym o to chodzi. Jednego Anita Głowińska tu nie ujęła: że „dzień dobry” z uśmiechem dzieci mają mówić do znajomych, nie powinny zaczepiać obcych na ulicy, zwłaszcza kiedy są same. Kicia Kocia i Pacek mają to szczęście, że na obcych nie trafiają – ale ten motyw warto by jeszcze dzieciom wpoić, bo raz, że na obcych „magiczne zaklęcie” może nie zadziałać i zrujnuje pedagogiczną wymowę historyjki, a dwa – to zwyczajnie niebezpieczne.
Głowińska wybrała tu podstęp. Stara się ośmielić dzieci, pozwalając im na wykazanie inicjatywy. Wie, że często niechęć do witania się z sąsiadami bierze się z dziecięcego wstydu – dlatego pokazuje, że takie zachowanie może być dobrą zabawą. Podaje rzeczowe wskazówki i zachęca do sprawdzenia informacji z książeczki: nie chodzi tu ani o grzeczność, ani o samo przywitanie się (w tomiku zwane raczej „pozdrowieniem”), a o szukanie potwierdzenia sensowności takich postaw. Dzieci nie będą zatem przejmować się koniecznością odezwania się do sąsiada – bardziej skoncentrują się na wyłapywaniu pożądanych skutków: odpowiedzi i miłego uśmiechu. Kilkulatki nie wiedzą jeszcze, że w ten sposób nie odpędzą prawdziwych trosk spotkanych dorosłych, bo to dobre wychowanie nakaże im odpowiedzieć z serdecznością – ale sama zabawa pochłonie najmłodszych na tyle, że rodzice nie będą mieli trudności z nauczeniem pociech podstaw życia społecznego i ważnych reguł. Autorka bardzo podkreśla znaczenie dobrych słów, Kicia Kocia przypomina sobie, że na złość Adelka odpowiedziała kiedyś przykrością, za to na komplement – również czymś miłym. Przekonuje dzieci, że dobro wysłane do drugiego człowieka wraca – niekoniecznie w wielkiej skali, wystarczy miły gest, a nawet zwykły uśmiech, żeby zrobiło się przyjemniej. To ważne przesłanie i dosyć rzadkie w książeczkach edukacyjnych – zwykle autorzy zatrzymują się raczej nad sytuacjami, z którymi trzeba dzieci oswoić. Tu Głowińska celowo unika mówienia o strachu czy wstydzie, zastępuje je ciekawością i możliwością obserwowania efektów. Dzieci otrzymują dokładną instrukcję pozbawioną nieprzyjemnych pouczeń, mimo że bogatą w powtórzenia opisu metody – dla lepszego utrwalenia.
O tym, że Kicia Kocia jest bajecznie kolorowa, nie trzeba już nikomu mówić. Te małe, kilkunastostronicowe książeczki kształtem przypominające serię Poczytaj mi, mamo, są ilustrowane w sposób, który zachwyci i dzieci, i dorosłych. Głowińska zostawia na obrazkach ślady pędzla, sugeruje fakturę farby lub celowe „nieobrobienie” rysunków. Przez to, że Kicia Kocia i jej otoczenie nie są idealne (a do tego przypominają naiwne obrazki), dzieciom łatwiej będzie polubić tę bohaterkę, a nawet próbować ją rysować samodzielnie. Te ilustracje zachęcają do czytania i do malowania, urzekają swoją celową infantylnością, a do tego są bogate w przyciągające wzrok kolory. Kicia Kocia poza byciem przewodniczką w świecie, jest też bajkową bohaterką do polubienia, tak po prostu.
sobota, 26 września 2015
Ani Mru-Mru. O dwóch takich, co było ich trzech. Marcin Wójcik, Michał Wójcik, Waldemar Wilkołek. Rozmawia Adrian Dąbek
Wielka Litera, Warszawa 2015.
Poza sceną
Bardzo dobrze się tę książkę czyta, chociaż nie mogłaby być potraktowana jako monografia kabaretu Ani Mru-Mru, jedynie jako ciekawostka z danej chwili, zapis aktualnego rozkładu sił w zespole. I, oczywiście, odpowiedź na modę na wywiady-rzeki. Tu po lekturze ma się wrażenie, że to zwykły prasowy wywiad, tylko odrobinę rozbudowany. Chciałoby się czytać jeszcze, tak klei się rozmowa. Ale jej bohaterowie wybierają anegdoty (czyli w sumie coś, czego najczęściej oczekuje się po komentarzach kabareciarzy) i przypadkowe fakty przypominane i przywoływane bez względu na jakąkolwiek chronologię. Nikt tu nie chce budować opowieści o historii kabaretu ani wywoływać zbyt wielkich kontrowersji (nawet jeśli bywa nieco pikantnie). Ot, luźna rozmowa, tocząca się w miarę przyjemnie, bez wyznaczonego kierunku i celu. Biorą w niej udział artyści znani ze sceny: Marcinowi Wójcikowi, głównemu rozmówcy, towarzyszą Michał Wójcik i Waldemar Wilkołek. Zestaw uzupełniają Artur Korgul, menadżer zespołu, oraz Emil Karwacki, akustyk – ci dwaj podają najwięcej konkretów, bo sami kabareciarze nie zajmują się drobiazgami, wolą raczej opowiadać ogólnie o scenicznych doświadczeniach.
Adrian Dąbek rozmawia z grupą albo zabiera swoich rozmówców na osobne wywiady. Kiedy ma do dyspozycji wszystkich, wie, że może liczyć na wzajemne docinki, żarty i luźną atmosferę, która potem przekłada się na styl lubiany (i pożądany) przez czytelników. Rozmówcy uzupełniają swoje wypowiedzi, czasem rzucają na nie nowe światło. Kiedy są w pojedynkę, mniej skupiają się na zabawie, a więcej na treściach – i tak Dąbek uzyskuje książkę, która ucieszy fanów i odbiorców kabaretowych. Dostarczy nią rozrywki zawsze oczekiwanej po kabareciarzach, ale i paru przemyśleń na temat kabaretu (także w szerszym kontekście, jako istnienia na dzisiejszej scenie kabaretowej).
O czym jest ten wywiad? Jego bohaterowie raczej stronią od rozwodzenia się nad tematami z życia prywatnego: w kilku zdaniach nakreślają osobiste tło (i wpływ, jaki rodzinne sprawy mają na zawodowe decyzje) – nie rozwijają tych motywów, a Dąbek szanuje tę decyzję. I tak parę kwestii wyjdzie na jaw przy okazji innych opowieści. Ani Mru-Mru prezentuje najchętniej sytuacje okołozawodowe, żarty z tras, próby pogrążenia kolegów na scenie, przygotowania do nowego programu, to wszystko, czego zwykli widzowie nie mają szansy się dowiedzieć. Tu jest też miejsce na opowiadanie o różnych rodzajach hobby i pasjach niezwiązanych z kabaretem, alternatywach dla artystów czy o imprezowaniu, które przecież wiąże się z showbiznesem, na historię o tworzeniu skeczy i byciu śmiesznym.
Dąbek ułatwia sobie zadanie, posługując się pytaniami „znienawidzonymi”, najbardziej oczywistymi i do znudzenia zadawanymi przez każdego prawie dziennikarza-amatora. Niby wprowadza je prześmiewczo i wyciąga rozmówców na większe zwierzenia, ale wydaje się, że przynajmniej w taki sposób usiłuje uporządkować książkę. A to zadanie niemożliwe, w związku z czym najlepiej sprawdza się inne podejście: rzucenie tematu-hasła i liczenie na skłonność do zwierzeń oraz wygłupów. Bohaterowie przecież chcą mówić (tyle że nie na każdy temat) i włączają się do dyskusji.
„Ani Mru-Mru” to wywiad, przy którym można się pośmiać, a to w końcu będzie najważniejsze dla odbiorców: tego właśnie poszukują w zwierzeniach artystów, zwłaszcza kabaretowych. Tom pozwoli też odrobinę zza kulis podejrzeć zespół, a więc i inaczej spojrzeć na skecze czy na sytuację w polskim kabarecie. Ponieważ nie ma tu konstrukcyjnej dyscypliny, niektóre wątki powracają po kilka razy. Znajdzie się i całkiem sporo atrakcyjnych cytatów, obrazowych porównań czy skojarzeń. W całym tomie panuje familiarna atmosfera, chociaż nie zabraknie kilku niespodzianek dla czytelników. W tej publikacji pojawi się sporo trafnych ocen sytuacji na polu kabaretowym, ale też dużo pytań odbiorców pozostanie bez odpowiedzi. W żadnym razie nie jest to książka wyczerpująca temat kabaretu Ani Mru-Mru, ale nie pozostawia wrażenia tomu przygotowywanego w pośpiechu i dla wykorzystania gatunkowej mody na rynku wydawniczym.
Poza sceną
Bardzo dobrze się tę książkę czyta, chociaż nie mogłaby być potraktowana jako monografia kabaretu Ani Mru-Mru, jedynie jako ciekawostka z danej chwili, zapis aktualnego rozkładu sił w zespole. I, oczywiście, odpowiedź na modę na wywiady-rzeki. Tu po lekturze ma się wrażenie, że to zwykły prasowy wywiad, tylko odrobinę rozbudowany. Chciałoby się czytać jeszcze, tak klei się rozmowa. Ale jej bohaterowie wybierają anegdoty (czyli w sumie coś, czego najczęściej oczekuje się po komentarzach kabareciarzy) i przypadkowe fakty przypominane i przywoływane bez względu na jakąkolwiek chronologię. Nikt tu nie chce budować opowieści o historii kabaretu ani wywoływać zbyt wielkich kontrowersji (nawet jeśli bywa nieco pikantnie). Ot, luźna rozmowa, tocząca się w miarę przyjemnie, bez wyznaczonego kierunku i celu. Biorą w niej udział artyści znani ze sceny: Marcinowi Wójcikowi, głównemu rozmówcy, towarzyszą Michał Wójcik i Waldemar Wilkołek. Zestaw uzupełniają Artur Korgul, menadżer zespołu, oraz Emil Karwacki, akustyk – ci dwaj podają najwięcej konkretów, bo sami kabareciarze nie zajmują się drobiazgami, wolą raczej opowiadać ogólnie o scenicznych doświadczeniach.
Adrian Dąbek rozmawia z grupą albo zabiera swoich rozmówców na osobne wywiady. Kiedy ma do dyspozycji wszystkich, wie, że może liczyć na wzajemne docinki, żarty i luźną atmosferę, która potem przekłada się na styl lubiany (i pożądany) przez czytelników. Rozmówcy uzupełniają swoje wypowiedzi, czasem rzucają na nie nowe światło. Kiedy są w pojedynkę, mniej skupiają się na zabawie, a więcej na treściach – i tak Dąbek uzyskuje książkę, która ucieszy fanów i odbiorców kabaretowych. Dostarczy nią rozrywki zawsze oczekiwanej po kabareciarzach, ale i paru przemyśleń na temat kabaretu (także w szerszym kontekście, jako istnienia na dzisiejszej scenie kabaretowej).
O czym jest ten wywiad? Jego bohaterowie raczej stronią od rozwodzenia się nad tematami z życia prywatnego: w kilku zdaniach nakreślają osobiste tło (i wpływ, jaki rodzinne sprawy mają na zawodowe decyzje) – nie rozwijają tych motywów, a Dąbek szanuje tę decyzję. I tak parę kwestii wyjdzie na jaw przy okazji innych opowieści. Ani Mru-Mru prezentuje najchętniej sytuacje okołozawodowe, żarty z tras, próby pogrążenia kolegów na scenie, przygotowania do nowego programu, to wszystko, czego zwykli widzowie nie mają szansy się dowiedzieć. Tu jest też miejsce na opowiadanie o różnych rodzajach hobby i pasjach niezwiązanych z kabaretem, alternatywach dla artystów czy o imprezowaniu, które przecież wiąże się z showbiznesem, na historię o tworzeniu skeczy i byciu śmiesznym.
Dąbek ułatwia sobie zadanie, posługując się pytaniami „znienawidzonymi”, najbardziej oczywistymi i do znudzenia zadawanymi przez każdego prawie dziennikarza-amatora. Niby wprowadza je prześmiewczo i wyciąga rozmówców na większe zwierzenia, ale wydaje się, że przynajmniej w taki sposób usiłuje uporządkować książkę. A to zadanie niemożliwe, w związku z czym najlepiej sprawdza się inne podejście: rzucenie tematu-hasła i liczenie na skłonność do zwierzeń oraz wygłupów. Bohaterowie przecież chcą mówić (tyle że nie na każdy temat) i włączają się do dyskusji.
„Ani Mru-Mru” to wywiad, przy którym można się pośmiać, a to w końcu będzie najważniejsze dla odbiorców: tego właśnie poszukują w zwierzeniach artystów, zwłaszcza kabaretowych. Tom pozwoli też odrobinę zza kulis podejrzeć zespół, a więc i inaczej spojrzeć na skecze czy na sytuację w polskim kabarecie. Ponieważ nie ma tu konstrukcyjnej dyscypliny, niektóre wątki powracają po kilka razy. Znajdzie się i całkiem sporo atrakcyjnych cytatów, obrazowych porównań czy skojarzeń. W całym tomie panuje familiarna atmosfera, chociaż nie zabraknie kilku niespodzianek dla czytelników. W tej publikacji pojawi się sporo trafnych ocen sytuacji na polu kabaretowym, ale też dużo pytań odbiorców pozostanie bez odpowiedzi. W żadnym razie nie jest to książka wyczerpująca temat kabaretu Ani Mru-Mru, ale nie pozostawia wrażenia tomu przygotowywanego w pośpiechu i dla wykorzystania gatunkowej mody na rynku wydawniczym.
Wojciech Widłak, Anna Boboryk: Król Gromoryk i jajko na miękko
Egmont, Warszawa 2015.
Apetyt
Król Gromoryk chciałby zjeść jajko na miękko, ale nie wie, jak zabrać się do przyrządzania takiego specjału, bo kucharz zachorował, a królowa wyjechała do mamy. Na szczęście w pobliżu jest kot Gaduła, który służy radami. Z nim na pewno posiłek się uda. Tyle że król w kuchni to zjawisko rzadko spotykane, nie bez powodu.
Egmont wypuszcza na rynek serię Liczę sobie i do stworzenia tej bajki zaprasza Wojciecha Widłaka, jednego z mistrzów absurdu w literaturze czwartej. W trzypoziomowej serii dzieci mają oswoić się z cyframi, poćwiczyć liczenie, ale i szeregowanie przedmiotów (na przykład od najmniejszego do największego lub od najkrótszego do najdłuższego). Zabawa jest tym lepsza, że trzeba do niej wykorzystywać kolorowe naklejki (w tym i złote medale), a na końcu czeka dyplom dla małych odbiorców. Kto wykona wszystkie zadania, ten z pewnością na niego zasługuje. Książeczkę „Król Gromoryk i jajko na miękko” można bowiem wykorzystywać raz jako zwyczajną lekturę na dobranoc, dwa – jako zestaw ciekawych zadań i łamigłówek, matematycznych wyzwań dla dzieci.
Większą część każdej strony zajmuje opowiadanie, w którym Widłak udowadnia, że ma poczucie humoru i bujną wyobraźnię. Towarzyszy tu Gromorykowi i Gadule w kolejnych przygodach i stara się utrudnić im zadanie. Dolne marginesy to miejsce na zagadki przygotowywane przez Annę Boboryk (od czasu do czasu pojawiają się też pełnostronicowe zadania). Te zagadki matematyczne nie przypominają zadań ze szkolnych ćwiczeń, opierają się na zabawie i mają związek z treścią opowiadania Widłaka. Trzeba na przykład ułożyć w określonej kolejności ptaki, zmierzyć dżdżownice czy umieścić jajka na talerzykach. Boboryk zachęca dzieci do tworzenia zbiorów: zaznaczania, które przedmioty da się naprawić, a co trzeba posprzątać. Zachęca do liczenia szczebli w drabinach, jajek w koszykach czy garnków. Od czasu do czasu prosi o pokolorowanie czegoś lub wypełnienie słoików różnymi rzeczami. Podpowiada małym odbiorcom, jak zabrać się do zadania, ale nie wyręcza ich w myśleniu, pozwala na kreatywne podejście do pracy, a wysiłek zastępuje zabawą i zróżnicowanymi tematami. Całą książeczkę uzupełniają ilustracje Ewy Poklewskiej-Koziełło: dowcipne i lekko naiwne, w stylu, który łatwo zapamiętać i który pozwala na bajkowe uchwycenie historii.
„Król Gromoryk i jajko na miękko” to wyzwanie dla dzieci. Chociaż to pierwszy poziom serii, tekstowo jest tomik bardziej rozbudowany niż w przypadku pierwszego poziomu analogicznej serii Czytam sobie. Widłak nie musi się przejmować formalnymi ograniczeniami tekstu, co więcej: wcale nie ma za zadanie zmuszać dzieci do liczenia. Zyskuje tu twórczą swobodę, jego opowieść jest po prostu punktem wyjścia dla matematycznych zagadek, dzięki czemu o przygodzie króla Gromoryka przyjemnie się czyta. Autor nie realizuje nadrzędnych dydaktycznych celów, może za to wybrać humor, czyli to, w czym od dawna najlepiej się sprawdza.
W tomiku nie ma też żmudnego powtarzania kolejnych cyfr. To raczej propozycja dla dzieci, które powinny poćwiczyć liczenie, a nie uczyć się go od podstaw. Czy chodzi o podliczanie obrazkowych elementów, czy o rozróżnianie wielkości i szeregowanie przedmiotów – w tej wersji nic nie kojarzy się ze szkolnymi obowiązkami lub z nauką. Bohaterowie dostarczą odbiorcom sporo radości, ćwiczenia odbywać się będą najzupełniej zwyczajnie i przy okazji rozrywki. Król Gromoryk to bohater, z którym matematyka staje się całkiem przyjemna.
Apetyt
Król Gromoryk chciałby zjeść jajko na miękko, ale nie wie, jak zabrać się do przyrządzania takiego specjału, bo kucharz zachorował, a królowa wyjechała do mamy. Na szczęście w pobliżu jest kot Gaduła, który służy radami. Z nim na pewno posiłek się uda. Tyle że król w kuchni to zjawisko rzadko spotykane, nie bez powodu.
Egmont wypuszcza na rynek serię Liczę sobie i do stworzenia tej bajki zaprasza Wojciecha Widłaka, jednego z mistrzów absurdu w literaturze czwartej. W trzypoziomowej serii dzieci mają oswoić się z cyframi, poćwiczyć liczenie, ale i szeregowanie przedmiotów (na przykład od najmniejszego do największego lub od najkrótszego do najdłuższego). Zabawa jest tym lepsza, że trzeba do niej wykorzystywać kolorowe naklejki (w tym i złote medale), a na końcu czeka dyplom dla małych odbiorców. Kto wykona wszystkie zadania, ten z pewnością na niego zasługuje. Książeczkę „Król Gromoryk i jajko na miękko” można bowiem wykorzystywać raz jako zwyczajną lekturę na dobranoc, dwa – jako zestaw ciekawych zadań i łamigłówek, matematycznych wyzwań dla dzieci.
Większą część każdej strony zajmuje opowiadanie, w którym Widłak udowadnia, że ma poczucie humoru i bujną wyobraźnię. Towarzyszy tu Gromorykowi i Gadule w kolejnych przygodach i stara się utrudnić im zadanie. Dolne marginesy to miejsce na zagadki przygotowywane przez Annę Boboryk (od czasu do czasu pojawiają się też pełnostronicowe zadania). Te zagadki matematyczne nie przypominają zadań ze szkolnych ćwiczeń, opierają się na zabawie i mają związek z treścią opowiadania Widłaka. Trzeba na przykład ułożyć w określonej kolejności ptaki, zmierzyć dżdżownice czy umieścić jajka na talerzykach. Boboryk zachęca dzieci do tworzenia zbiorów: zaznaczania, które przedmioty da się naprawić, a co trzeba posprzątać. Zachęca do liczenia szczebli w drabinach, jajek w koszykach czy garnków. Od czasu do czasu prosi o pokolorowanie czegoś lub wypełnienie słoików różnymi rzeczami. Podpowiada małym odbiorcom, jak zabrać się do zadania, ale nie wyręcza ich w myśleniu, pozwala na kreatywne podejście do pracy, a wysiłek zastępuje zabawą i zróżnicowanymi tematami. Całą książeczkę uzupełniają ilustracje Ewy Poklewskiej-Koziełło: dowcipne i lekko naiwne, w stylu, który łatwo zapamiętać i który pozwala na bajkowe uchwycenie historii.
„Król Gromoryk i jajko na miękko” to wyzwanie dla dzieci. Chociaż to pierwszy poziom serii, tekstowo jest tomik bardziej rozbudowany niż w przypadku pierwszego poziomu analogicznej serii Czytam sobie. Widłak nie musi się przejmować formalnymi ograniczeniami tekstu, co więcej: wcale nie ma za zadanie zmuszać dzieci do liczenia. Zyskuje tu twórczą swobodę, jego opowieść jest po prostu punktem wyjścia dla matematycznych zagadek, dzięki czemu o przygodzie króla Gromoryka przyjemnie się czyta. Autor nie realizuje nadrzędnych dydaktycznych celów, może za to wybrać humor, czyli to, w czym od dawna najlepiej się sprawdza.
W tomiku nie ma też żmudnego powtarzania kolejnych cyfr. To raczej propozycja dla dzieci, które powinny poćwiczyć liczenie, a nie uczyć się go od podstaw. Czy chodzi o podliczanie obrazkowych elementów, czy o rozróżnianie wielkości i szeregowanie przedmiotów – w tej wersji nic nie kojarzy się ze szkolnymi obowiązkami lub z nauką. Bohaterowie dostarczą odbiorcom sporo radości, ćwiczenia odbywać się będą najzupełniej zwyczajnie i przy okazji rozrywki. Król Gromoryk to bohater, z którym matematyka staje się całkiem przyjemna.
piątek, 25 września 2015
Kelly McKain: Tęczowa Piękność. Jagodowe życzenia
Akapit Press, Łódź 2015.
Dziewczyński biznes
Kelly McKain to doświadczona autorka powieści pop. Doskonale wie, co zainteresuje jej czytelniczki i chętnie sięga po „dziewczyńskie” tematy. Motyw salonu piękności wydaje się być apogeum pomysłów i autorce nie przeszkadza nawet fakt, że bohaterki nie mają właściwie czasu dla siebie, bo pomagają mamie w prowadzeniu domowego biznesu. Z naturalnych składników przygotowują kosmetyki, a do tego oferują cały szereg zabiegów upiększających, wykonują makijaże, robią manicure, przeprowadzają depilacje woskiem czy oferują masaże odprężające. Dbają też o to, żeby firma istniała na rynku: w szkole przygotowują ulotki dla klientek. Abbie jest najbardziej kreatywna ze wszystkich sióstr Green, chociaż ma dopiero czternaście lat. To ona obmyśla strategie promocyjne i ciekawe zachęty dla klientek. Kiedy tylko potrzeba nowych rozwiązań, wszyscy liczą na wyobraźnię Abbie. Tej bohaterce udaje się dużo zdziałać w dziedzinie marketingu. Ale to może nie wystarczyć.
Salon kosmetyczny Tęczowa Piękność zyskuje poważnego konkurenta. Niebiańskie spa proponuje dumpingowe ceny, prowadzi też nieuczciwą walkę, zalepiając plakaty firmy pań Green. Wojna podjazdowa wyklucza otwarte protesty, a już wkrótce daje się dostrzec zmniejszanie się liczby klientek. Firma staje na progu bankructwa, a żaden pomysł nie przyniesie wystarczających zarobków, żeby opłacić czynsz. Dziewczyny z mamą będą musiały z powrotem przeprowadzić się do Londynu, zrezygnować z marzeń i za jakiś czas być może zacząć wszystko od nowa. Dla Abbie to koszmar, oznacza bowiem rozstanie z ukochanym i z przyjaciółmi, którym pomaga w określeniu wzajemnych uczuć.
„Jagodowe życzenia” to w pierwszej kolejności feeria kosmetykowych zapachów, kolorów i konsystencji. Dziewczyny są dobre w swoim fachu, uwielbiają tworzyć niebanalne produkty, które poprawiają zdrowie i urodę. Przez długi czas autorka pozostaje w ich pobliżu, kiedy obmyślają receptury: te wyroby reklamują się same. W ich tle przewija się rodzinny problem, który dopiero co udało się przewalczyć: rodzice się rozstali, tata mieszka teraz w Londynie, przez niego dom się rozpadł, ale teraz już na powrót dogaduje się z córkami i wspiera je w działaniach. Pomaga nawet sprzedawać kosmetyki. Choć od czasu do czasu pojawiają się jeszcze wzajemne pretensje, siostry Green nauczyły się rozmawiać z ojcem i polegać na nim. Obok tego tematu przewija się motyw Marco. Abbie lubi powtarzać, że to jej chłopak, chociaż szybko potrafi też zejść z tematu. Marco funkcjonuje tu raczej jak prawdziwe wsparcie niż jak obiekt westchnień. Wreszcie odnosi się Kelly McKain do motywu przyjaźni i tego, co robi się dla bliskich.
Tematy wybiera autorka dość oczywiste, ale nie zapomina o indywidualizowaniu postaci. Każda z sióstr jest inna (i każda inaczej będzie reagować w obliczu poważnego wyzwania), co zapewnia historii dozę niespodzianek. Wprawdzie najwięcej siły McKain poświęca na temat rozkręcania firmy kosmetycznej, ale inne wątki rozgrywane w tle opracowuje i tak dość starannie. Wybiera familijny kierunek rozwoju fabuły, co oznacza, że nawet najtrudniejsze tarapaty przedstawi z odpowiednią dawką optymizmu. Nie pozwoli czytelniczkom stracić wiary w przyszłość (i w innych ludzi). Wielką wagę przywiązuje do wyglądu bohaterek, sugeruje im stroje i makijaże na randki oraz sposoby ozdabiania szkolnego mundurka tak, by wyróżniać się z tłumu mimo wszystko.
„Jagodowe życzenia” to tom o gęstej jak na poppowieść narracji – ma na to wpływ między innymi drobiazgowość w temacie salonu Tęczowa Piękność – ale Kelly McKain chce też przedłużać młodym odbiorczyniom lekturową przyjemność i pozwalać im pobyć w miejscu, które jest spełnieniem marzeń bohaterek. Tęczowa Piękność ma przypominać, że wszelkie trudności da się przezwyciężyć – a z niektórymi nie warto mierzyć się w pojedynkę, trzeba zwrócić się o pomoc do przyjaciół.
Dziewczyński biznes
Kelly McKain to doświadczona autorka powieści pop. Doskonale wie, co zainteresuje jej czytelniczki i chętnie sięga po „dziewczyńskie” tematy. Motyw salonu piękności wydaje się być apogeum pomysłów i autorce nie przeszkadza nawet fakt, że bohaterki nie mają właściwie czasu dla siebie, bo pomagają mamie w prowadzeniu domowego biznesu. Z naturalnych składników przygotowują kosmetyki, a do tego oferują cały szereg zabiegów upiększających, wykonują makijaże, robią manicure, przeprowadzają depilacje woskiem czy oferują masaże odprężające. Dbają też o to, żeby firma istniała na rynku: w szkole przygotowują ulotki dla klientek. Abbie jest najbardziej kreatywna ze wszystkich sióstr Green, chociaż ma dopiero czternaście lat. To ona obmyśla strategie promocyjne i ciekawe zachęty dla klientek. Kiedy tylko potrzeba nowych rozwiązań, wszyscy liczą na wyobraźnię Abbie. Tej bohaterce udaje się dużo zdziałać w dziedzinie marketingu. Ale to może nie wystarczyć.
Salon kosmetyczny Tęczowa Piękność zyskuje poważnego konkurenta. Niebiańskie spa proponuje dumpingowe ceny, prowadzi też nieuczciwą walkę, zalepiając plakaty firmy pań Green. Wojna podjazdowa wyklucza otwarte protesty, a już wkrótce daje się dostrzec zmniejszanie się liczby klientek. Firma staje na progu bankructwa, a żaden pomysł nie przyniesie wystarczających zarobków, żeby opłacić czynsz. Dziewczyny z mamą będą musiały z powrotem przeprowadzić się do Londynu, zrezygnować z marzeń i za jakiś czas być może zacząć wszystko od nowa. Dla Abbie to koszmar, oznacza bowiem rozstanie z ukochanym i z przyjaciółmi, którym pomaga w określeniu wzajemnych uczuć.
„Jagodowe życzenia” to w pierwszej kolejności feeria kosmetykowych zapachów, kolorów i konsystencji. Dziewczyny są dobre w swoim fachu, uwielbiają tworzyć niebanalne produkty, które poprawiają zdrowie i urodę. Przez długi czas autorka pozostaje w ich pobliżu, kiedy obmyślają receptury: te wyroby reklamują się same. W ich tle przewija się rodzinny problem, który dopiero co udało się przewalczyć: rodzice się rozstali, tata mieszka teraz w Londynie, przez niego dom się rozpadł, ale teraz już na powrót dogaduje się z córkami i wspiera je w działaniach. Pomaga nawet sprzedawać kosmetyki. Choć od czasu do czasu pojawiają się jeszcze wzajemne pretensje, siostry Green nauczyły się rozmawiać z ojcem i polegać na nim. Obok tego tematu przewija się motyw Marco. Abbie lubi powtarzać, że to jej chłopak, chociaż szybko potrafi też zejść z tematu. Marco funkcjonuje tu raczej jak prawdziwe wsparcie niż jak obiekt westchnień. Wreszcie odnosi się Kelly McKain do motywu przyjaźni i tego, co robi się dla bliskich.
Tematy wybiera autorka dość oczywiste, ale nie zapomina o indywidualizowaniu postaci. Każda z sióstr jest inna (i każda inaczej będzie reagować w obliczu poważnego wyzwania), co zapewnia historii dozę niespodzianek. Wprawdzie najwięcej siły McKain poświęca na temat rozkręcania firmy kosmetycznej, ale inne wątki rozgrywane w tle opracowuje i tak dość starannie. Wybiera familijny kierunek rozwoju fabuły, co oznacza, że nawet najtrudniejsze tarapaty przedstawi z odpowiednią dawką optymizmu. Nie pozwoli czytelniczkom stracić wiary w przyszłość (i w innych ludzi). Wielką wagę przywiązuje do wyglądu bohaterek, sugeruje im stroje i makijaże na randki oraz sposoby ozdabiania szkolnego mundurka tak, by wyróżniać się z tłumu mimo wszystko.
„Jagodowe życzenia” to tom o gęstej jak na poppowieść narracji – ma na to wpływ między innymi drobiazgowość w temacie salonu Tęczowa Piękność – ale Kelly McKain chce też przedłużać młodym odbiorczyniom lekturową przyjemność i pozwalać im pobyć w miejscu, które jest spełnieniem marzeń bohaterek. Tęczowa Piękność ma przypominać, że wszelkie trudności da się przezwyciężyć – a z niektórymi nie warto mierzyć się w pojedynkę, trzeba zwrócić się o pomoc do przyjaciół.
czwartek, 24 września 2015
Liane Moriarty: Wielkie kłamstewka
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Konsekwencje
Liane Moriarty bardzo dobrze czuje się w powieściach obyczajowych z rozbudowaną warstwą psychologiczną – oraz w historiach z rodzinnymi złymi tajemnicami. Do tych motywów wraca w tomie „Wielkie kłamstewka”, chociaż tym razem próbuje sprowokować czytelniczki do działania. Pewne jest, że dobrze wyłapuje realizm zachowań postaci i nie gubi się w niuansach międzyludzkich relacji – to czynnik, który nieodmiennie do jej książek przyciąga i stanowi o ich atrakcyjności. Cały tom, blisko pięćsetstronicowy, osnuty jest na jednym wydarzeniu, mrokach wieczorku integracyjnego. Wszystko, co wydarzyło się wcześniej, prowadzi do jednej, konkretnej i przykrej sytuacji. Wszystko późniejsze stanowi próbę odzyskania normalności, na którą kiedyś nie było szans. Do tego autorka uderza w tony macierzyńskie, analizuje najdokładniej uczucia do dzieci, bez względu na to, co owe dzieci sobą prezentują. Niby, w przekonaniu wyrozumiałych rodziców, pięciolatków nie można za nic winić. A jednak to dziecięcy konflikt uruchamia cały szereg traum i na końcu prowadzi do tragedii. Nie jest przyczyną, jest jednym ze skutków, ale Moriarty zręcznie kamufluje rzeczywiste odczucia.
W szkole podstawowej nad oceanem bardzo przestrzega się zasady, że nie wolno dręczyć innych. I nauczyciele, i rodzice są bardzo wyczuleni na tego typu problemy, więc kiedy odkrywają siniaki na szyi Amabelli, a dziewczynka jako swojego oprawcę wskazuje Ziggy’ego, nikt nie chce wierzyć w niewinność chłopca. Ziggy traci kolegów, a jego mama – wsparcie innych rodziców. Formy ostracyzmu bywają łagodne, mimo to bolesne, zwłaszcza że Jane ufa swojemu dziecku. Jest w niej jednak ziarno niepokoju: Ziggy to owoc jednonocnej przygody, a jego ojciec okazał się skłonnym do przemocy fizycznej i psychicznej despotą. Jane wciąż pamięta koszmar nocy, podczas której stała się ofiarą. Jedna z mam, Celeste, zna te doświadczenia bardzo dobrze: spory w jej domu kończą się bójkami, a takie starcia dają kobiecie na pewien czas paradoksalne poczucie władzy. Celeste ukrywa fakt, że żyje z damskim bokserem, a jednocześnie wie, że ten związek ją zniszczy. Z kolei mała Chloe, córka Madeleine, usiłuje rozwikłać komplikacje rodzinnych relacji: jest dzieckiem Madeleine i jej drugiego partnera. Ojciec jej starszej siostry ma córkę w wieku Chloe, ale Chloe nie rozumie, że ta dziewczynka nie jest jej przyrodnią siostrą. Szkoła nie przygotowuje na takie dylematy: tu wciąż jeszcze najbardziej znane są tradycyjne modele rodziny. Liane Moriarty bardzo umiejętnie buduje skomplikowane i piętrowe układy, w których szczęście jest niezwykle kruche, a dawne urazy mogą odezwać się w każdym momencie. Zło, choćby i najlepiej ukrywane, w końcu wyjdzie na jaw, a wtedy nie da się już kłamać, by chronić własną codzienność i najbliższych.
„Wielkie kłamstewka” to powieść złożona z krótkich, ale nasyconych emocjami rozdziałów. Bohaterki z jednej strony zachowują się tu z poszanowaniem praw drugiego człowieka, bardzo dbają o polityczną poprawność i nie chcą się nikomu narzucać, z drugiej – część z nich chętnie sięga po fałszywe uśmiechy i gesty udawanego współczucia, które nic nie znaczą; czerpią też ze źle skrywanej dyplomacją pogardy. Tu nie ma czasu na chłód i obojętność, wszystko mocno się przeżywa. A kiedy w grę wchodzi dobro całych rodzin – kobiety potrafią być bezwzględne. Autorka mnoży tu ciekawe charaktery i kontrowersyjne pomysły, nie zamyka się w jednym temacie. Każdy rozdział kończy „głosami”, zeznaniami świadków tragedii – w drobnych wypowiedziach również przemyca charakterystyki nieistniejących prawie w tomie postaci, zdradza stylistyczny słuch i znajomość ludzkich postaw. To nie tylko wzbogaca fabułę i dodaje jej napięcia, ale też pokazuje celność obserwacji: mimo wyostrzenia, książka nie traci na prawdzie. „Wielkie kłamstewka” są oczywiście tomem przygotowanym do rozmów w klubach dyskusyjnych: ale akurat ta książka i tak wywoła szereg pytań i przemyśleń już w trakcie lektury, bez względu na wskazówki zamieszczone na końcu. „Wielkie kłamstewka” to powieść psychologiczna mocna w swojej wymowie – a mająca wyczulić odbiorczynie na problem przemocy domowej.
Konsekwencje
Liane Moriarty bardzo dobrze czuje się w powieściach obyczajowych z rozbudowaną warstwą psychologiczną – oraz w historiach z rodzinnymi złymi tajemnicami. Do tych motywów wraca w tomie „Wielkie kłamstewka”, chociaż tym razem próbuje sprowokować czytelniczki do działania. Pewne jest, że dobrze wyłapuje realizm zachowań postaci i nie gubi się w niuansach międzyludzkich relacji – to czynnik, który nieodmiennie do jej książek przyciąga i stanowi o ich atrakcyjności. Cały tom, blisko pięćsetstronicowy, osnuty jest na jednym wydarzeniu, mrokach wieczorku integracyjnego. Wszystko, co wydarzyło się wcześniej, prowadzi do jednej, konkretnej i przykrej sytuacji. Wszystko późniejsze stanowi próbę odzyskania normalności, na którą kiedyś nie było szans. Do tego autorka uderza w tony macierzyńskie, analizuje najdokładniej uczucia do dzieci, bez względu na to, co owe dzieci sobą prezentują. Niby, w przekonaniu wyrozumiałych rodziców, pięciolatków nie można za nic winić. A jednak to dziecięcy konflikt uruchamia cały szereg traum i na końcu prowadzi do tragedii. Nie jest przyczyną, jest jednym ze skutków, ale Moriarty zręcznie kamufluje rzeczywiste odczucia.
W szkole podstawowej nad oceanem bardzo przestrzega się zasady, że nie wolno dręczyć innych. I nauczyciele, i rodzice są bardzo wyczuleni na tego typu problemy, więc kiedy odkrywają siniaki na szyi Amabelli, a dziewczynka jako swojego oprawcę wskazuje Ziggy’ego, nikt nie chce wierzyć w niewinność chłopca. Ziggy traci kolegów, a jego mama – wsparcie innych rodziców. Formy ostracyzmu bywają łagodne, mimo to bolesne, zwłaszcza że Jane ufa swojemu dziecku. Jest w niej jednak ziarno niepokoju: Ziggy to owoc jednonocnej przygody, a jego ojciec okazał się skłonnym do przemocy fizycznej i psychicznej despotą. Jane wciąż pamięta koszmar nocy, podczas której stała się ofiarą. Jedna z mam, Celeste, zna te doświadczenia bardzo dobrze: spory w jej domu kończą się bójkami, a takie starcia dają kobiecie na pewien czas paradoksalne poczucie władzy. Celeste ukrywa fakt, że żyje z damskim bokserem, a jednocześnie wie, że ten związek ją zniszczy. Z kolei mała Chloe, córka Madeleine, usiłuje rozwikłać komplikacje rodzinnych relacji: jest dzieckiem Madeleine i jej drugiego partnera. Ojciec jej starszej siostry ma córkę w wieku Chloe, ale Chloe nie rozumie, że ta dziewczynka nie jest jej przyrodnią siostrą. Szkoła nie przygotowuje na takie dylematy: tu wciąż jeszcze najbardziej znane są tradycyjne modele rodziny. Liane Moriarty bardzo umiejętnie buduje skomplikowane i piętrowe układy, w których szczęście jest niezwykle kruche, a dawne urazy mogą odezwać się w każdym momencie. Zło, choćby i najlepiej ukrywane, w końcu wyjdzie na jaw, a wtedy nie da się już kłamać, by chronić własną codzienność i najbliższych.
„Wielkie kłamstewka” to powieść złożona z krótkich, ale nasyconych emocjami rozdziałów. Bohaterki z jednej strony zachowują się tu z poszanowaniem praw drugiego człowieka, bardzo dbają o polityczną poprawność i nie chcą się nikomu narzucać, z drugiej – część z nich chętnie sięga po fałszywe uśmiechy i gesty udawanego współczucia, które nic nie znaczą; czerpią też ze źle skrywanej dyplomacją pogardy. Tu nie ma czasu na chłód i obojętność, wszystko mocno się przeżywa. A kiedy w grę wchodzi dobro całych rodzin – kobiety potrafią być bezwzględne. Autorka mnoży tu ciekawe charaktery i kontrowersyjne pomysły, nie zamyka się w jednym temacie. Każdy rozdział kończy „głosami”, zeznaniami świadków tragedii – w drobnych wypowiedziach również przemyca charakterystyki nieistniejących prawie w tomie postaci, zdradza stylistyczny słuch i znajomość ludzkich postaw. To nie tylko wzbogaca fabułę i dodaje jej napięcia, ale też pokazuje celność obserwacji: mimo wyostrzenia, książka nie traci na prawdzie. „Wielkie kłamstewka” są oczywiście tomem przygotowanym do rozmów w klubach dyskusyjnych: ale akurat ta książka i tak wywoła szereg pytań i przemyśleń już w trakcie lektury, bez względu na wskazówki zamieszczone na końcu. „Wielkie kłamstewka” to powieść psychologiczna mocna w swojej wymowie – a mająca wyczulić odbiorczynie na problem przemocy domowej.
środa, 23 września 2015
Rafał Skarżycki, Tomasz Lew Leśniak: Hej, Jędrek! Gdzie moja forsa?
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Komiczny kryminał
Jędrek zaistniał w literaturze czwartej spektakularnie, jako dzieciak, który rozwiązał zagadkę skradzionych brylantów i szkolnej dentystki. Teraz jego problemy są bardziej typowe (choć nie zawsze dotyczą tylko dziesięciolatka) i bardziej prozaiczne. Jędrek mianowicie nie ma pieniędzy. Nie ma pieniędzy na nową konsolę, którą zobaczył w telewizji, nie ma pieniędzy dla szkolnych prześladowców, którzy żądają haraczu, a najgorsze, że nie ma pieniędzy na spłacenie szkód, jakich narobił, niszcząc koparkę nowego sąsiada (który planuje otworzyć warsztat konkurencyjny dla firmy taty Jędrka). Nieszczęścia chodzą stadami, więc Jędrek musi zacząć działać. Pieniądze najłatwiej będzie zarobić. Chłopak szuka zatem kolejnych możliwości szybkiego wzbogacenia się, a do swoich planów wciąga siostrę zwaną Wyjcem oraz psa Paputa.
„Hej, Jędrek! Gdzie moja forsa” to drugi tom serii Rafała Skarżyckiego i Tomasza Lwa Leśniaka, równie błyskotliwy jak pierwsza część, a nawet bardziej zakorzeniony w realiach dziecięcego świata. Jędrek z zapałem podejmuje kolejne wyzwania, nie ma zresztą wyjścia. Ale każda jego inicjatywa musi kończyć się widowiskową katastrofą, przecież nawet czytelnicy nie spodziewaliby się spektakularnych sukcesów po drodze. Jędrek wplątuje się w coraz większe kłopoty: już nie chodzi mu o nową konsolę. Podpada rodzicom, nauczycielom, kumplom, a nawet panu Zbigniewowi Wydmuszce, biznesmenowi o dość gangsterskich metodach działania. Autorzy wplątują Jędrka w sieć przygód i stopniowo z satyry obyczajowej oraz społecznej przechodzą na tematy kryminalne (rzecz jasna, z humorem). Jędrek to bohater, który obowiązkowo budzi śmiech, nawet kiedy śmiałe plany nie wypalają (a właściwie przede wszystkim wtedy).
Autorzy stawiają na brawurową akcję bez żadnych ograniczeń. Jędrek przetestuje wszystkie możliwości zarobku, jakie wpadną do głowy nieco sarkastycznemu nastolatkowi – a to sprawi, że książka wciągnie nie tylko małych odbiorców. Opowieść wciąż się zmienia, a pewne wątki przewijające się przez cały tom mogą nieoczekiwanie zyskać na znaczeniu. To wielki plus serii: Skarżycki potrafi opracować fabułę kilkupłaszczyznową, jednocześnie rozwijać różne zagadnienia, które na koniec będą się razem uzupełniać. Nie ma tu wrażenia odhaczania kolejnych punktów scenariusza, jest precyzyjna i dobrze przemyślana konstrukcja z logicznymi wnioskami. To muszą docenić nie tylko dzieci. Chociaż autorzy grają konwencjami literackimi, nie zapominają o konstrukcji postaci. Jędrek i całe jego otoczenie to karykatury, wyostrzone typy charakterów, które nie tracą na prawdzie. Twórcy tej serii są równocześnie dobrymi portrecistami, a i wytrawnymi obserwatorami rzeczywistości. Z wyobraźni biorą pomysły na fabułę, na rozwój wypadków. Inspiracji do poszczególnych postaw czy scenek szukać mogą w codziennym życiu, a nawet w bazie stereotypów. Dzięki temu nawet typy spod ciemnej gwiazdy okazują się tu przekonujące, a cały tom zyskuje na jakości i satyrycznym wydźwięku.
Komiczny komiksowy kryminał to idealny sposób na rozrywkę. Skarżycki i Leśniak dobrze się bawią przy tworzeniu – taki przynajmniej efekt wywołują. Wykorzystują każdą okazję do wzbudzania śmiechu, chociaż nie brakuje tu również adrenaliny. Sporą część emocji oddają w warstwie graficznej, ona zresztą też dokładnie uwypukla przesadę jako środek śmiechotwórczy. Pewne jest, że nie tylko dzieci pokochają tę serię i jej bohaterów – Jędrek jako polska odpowiedź na powieści komiksowe wielokrotnie przebija inspiracje. To seria, z której autorzy mogą być dumni. A przecież uciechy dostarczy dzieciom w takim samym stopniu co ich rodzicom – i będzie budzić podziw dla pomysłowości twórców i dla samej realizacji przygód Jędrka.
Komiczny kryminał
Jędrek zaistniał w literaturze czwartej spektakularnie, jako dzieciak, który rozwiązał zagadkę skradzionych brylantów i szkolnej dentystki. Teraz jego problemy są bardziej typowe (choć nie zawsze dotyczą tylko dziesięciolatka) i bardziej prozaiczne. Jędrek mianowicie nie ma pieniędzy. Nie ma pieniędzy na nową konsolę, którą zobaczył w telewizji, nie ma pieniędzy dla szkolnych prześladowców, którzy żądają haraczu, a najgorsze, że nie ma pieniędzy na spłacenie szkód, jakich narobił, niszcząc koparkę nowego sąsiada (który planuje otworzyć warsztat konkurencyjny dla firmy taty Jędrka). Nieszczęścia chodzą stadami, więc Jędrek musi zacząć działać. Pieniądze najłatwiej będzie zarobić. Chłopak szuka zatem kolejnych możliwości szybkiego wzbogacenia się, a do swoich planów wciąga siostrę zwaną Wyjcem oraz psa Paputa.
„Hej, Jędrek! Gdzie moja forsa” to drugi tom serii Rafała Skarżyckiego i Tomasza Lwa Leśniaka, równie błyskotliwy jak pierwsza część, a nawet bardziej zakorzeniony w realiach dziecięcego świata. Jędrek z zapałem podejmuje kolejne wyzwania, nie ma zresztą wyjścia. Ale każda jego inicjatywa musi kończyć się widowiskową katastrofą, przecież nawet czytelnicy nie spodziewaliby się spektakularnych sukcesów po drodze. Jędrek wplątuje się w coraz większe kłopoty: już nie chodzi mu o nową konsolę. Podpada rodzicom, nauczycielom, kumplom, a nawet panu Zbigniewowi Wydmuszce, biznesmenowi o dość gangsterskich metodach działania. Autorzy wplątują Jędrka w sieć przygód i stopniowo z satyry obyczajowej oraz społecznej przechodzą na tematy kryminalne (rzecz jasna, z humorem). Jędrek to bohater, który obowiązkowo budzi śmiech, nawet kiedy śmiałe plany nie wypalają (a właściwie przede wszystkim wtedy).
Autorzy stawiają na brawurową akcję bez żadnych ograniczeń. Jędrek przetestuje wszystkie możliwości zarobku, jakie wpadną do głowy nieco sarkastycznemu nastolatkowi – a to sprawi, że książka wciągnie nie tylko małych odbiorców. Opowieść wciąż się zmienia, a pewne wątki przewijające się przez cały tom mogą nieoczekiwanie zyskać na znaczeniu. To wielki plus serii: Skarżycki potrafi opracować fabułę kilkupłaszczyznową, jednocześnie rozwijać różne zagadnienia, które na koniec będą się razem uzupełniać. Nie ma tu wrażenia odhaczania kolejnych punktów scenariusza, jest precyzyjna i dobrze przemyślana konstrukcja z logicznymi wnioskami. To muszą docenić nie tylko dzieci. Chociaż autorzy grają konwencjami literackimi, nie zapominają o konstrukcji postaci. Jędrek i całe jego otoczenie to karykatury, wyostrzone typy charakterów, które nie tracą na prawdzie. Twórcy tej serii są równocześnie dobrymi portrecistami, a i wytrawnymi obserwatorami rzeczywistości. Z wyobraźni biorą pomysły na fabułę, na rozwój wypadków. Inspiracji do poszczególnych postaw czy scenek szukać mogą w codziennym życiu, a nawet w bazie stereotypów. Dzięki temu nawet typy spod ciemnej gwiazdy okazują się tu przekonujące, a cały tom zyskuje na jakości i satyrycznym wydźwięku.
Komiczny komiksowy kryminał to idealny sposób na rozrywkę. Skarżycki i Leśniak dobrze się bawią przy tworzeniu – taki przynajmniej efekt wywołują. Wykorzystują każdą okazję do wzbudzania śmiechu, chociaż nie brakuje tu również adrenaliny. Sporą część emocji oddają w warstwie graficznej, ona zresztą też dokładnie uwypukla przesadę jako środek śmiechotwórczy. Pewne jest, że nie tylko dzieci pokochają tę serię i jej bohaterów – Jędrek jako polska odpowiedź na powieści komiksowe wielokrotnie przebija inspiracje. To seria, z której autorzy mogą być dumni. A przecież uciechy dostarczy dzieciom w takim samym stopniu co ich rodzicom – i będzie budzić podziw dla pomysłowości twórców i dla samej realizacji przygód Jędrka.
wtorek, 22 września 2015
Marek Hłasko: Wilk
Iskry, Warszawa 2015.
Ballada uliczna
„Wilk” to pozycja, która zainteresuje przede wszystkim środowisko literaturoznawców – ale być może i tych młodych zbuntowanych czytelników, dla których dawni pisarze „outsiderzy” w dalszym ciągu warci są uwagi. Sprawy polityczne poruszane w tej książce są dawno przebrzmiałe, czemu trudno się dziwić. Ale kwestie społeczne przedstawione w tonie balladowym będą wciąż poruszać odbiorców. Marek Hłasko prezentuje Marymont z lat przedwojennych, interesuje go język ulicy w wersji ubaśniowionej, wyraziste portrety półświatka i dojrzewanie bohatera, który nie ma szans na spełnienie dziecięcych marzeń.
W „Wilku” odbiorcy towarzyszą Ryśkowi Lewandowskiemu w jego rozpaczliwej walce o lepszą przyszłość. Rysiek obserwuje otoczenie bardzo uważnie. Boryka się z biedą i bezradnością. „Jutro będzie tak samo jak dzisiaj, jak teraz, i pojutrze też tak samo, i dalej, dalej, ciągle, zawsze tak samo, zawsze wiadomo jak, a nigdy dokąd” stwierdza ktoś, kto zna realia Marymontu. Rysiek na początku porzuca szkolną rzeczywistość dla możliwości, jakie dawać ma mu ulica. Tli się w nim nadzieja na to, że lepszy los da się wywalczyć. Tymczasem zamiast walki i zmian na lepsze, pojawia się tylko możliwość spychania innych w dół. Stopniowo upadają ideały Ryśka. A jednak bohater wciąż jeszcze chce zrobić coś dobrego: usiłuje spełnić marzenie umierającego kolegi, a żeby to osiągnąć – posunie się nawet do łamania prawa. Przekracza kolejne granice. Tak zaczyna się droga Ryśka Lewandowskiego, człowieka, dla którego scenariusz pisze życie. Ta postać nie ucieknie przed swoim losem.
Hłasko od samego początku stawia na klimat powieści. Proponuje odbiorcom rozbudowane i bardzo zrytmizowane opisy barwnego środowiska. Zwłaszcza pierwsze rozdziały, w których autor jeszcze nie zagłębia się w przemyślenia bohatera, a odtwarza jego rzeczywistość, mogą przenieść czytelników do innego świata, świata, który już nie istnieje, a który kusi swoją egzotyką. U Hłaski ulica jest bezwzględna, ale i przewrotnie piękna. Stąd nie ma ucieczki, tu wszystko trzeba wywalczyć w bójce na pięści lub noże, a chwila nieuwagi wystarczy, żeby stracić to, co najcenniejsze. Ulica jest brutalna, tu nie ma litości dla frajerów. Ale też ta sama ulica najwyżej ceni sobie honor, wartość dziś niemal zapomnianą. W zderzeniu z innymi sferami marymoncka ulica wcale nie wypada najgorzej: złość kieruje się raczej na tych, którzy mają pieniądze, a nie liczą się z najbiedniejszymi. Hłasko okazuje się bardzo wyczulony na sprawiedliwość.
W przestrzeni Ryśka Lewandowskiego raz na jakiś czas pojawiają się postacie, które do tej społeczności nie pasują, jak choćby nauczyciel, który rozumie swoich uczniów i wie, jak do nich dotrzeć. Marek Hłasko w swojej debiutanckiej powieści wybiera bezpieczne kierunki fabuły i dość typowe charaktery. Tym, co najbardziej przyciąga uwagę, jest mięsisty język powieści. Autor wyczulony na stylizacje tekstu z wprawą operuje ulicznymi gwarami i potocyzmami, umiejętnie zestawiając je z niemal poetyckimi i filozoficznymi frazami z opisów. Dzisiaj przy prezentowaniu surowości ulicy używa się zupełnie innego stylu, Hłasko przed dekadami postawił na literackość, na piękno fraz, które same w sobie brzmią trochę jak z dziewiętnastego wieku, a trochę jak z baśni. Pod względem gatunkowym to połączenie różnych literackich przestrzeni. U Hłaski dają się też wyczuć rozmaite intertekstualne nawiązania, o części z nich mowa jest w posłowiu. Dzisiaj ta powieść zwróci uwagę zwłaszcza klimatem i sposobem prezentowania jednostkowej historii – losy Ryśka, mimo że momentami dosyć burzliwe, muszą tu zejść na dalszy plan. „Wilk” stanie się ciekawym uzupełnieniem twórczości Hłaski, książką dla fanów, ale i dla miłośników juweniliów. Radosław Młynarczyk dość trafnie ocenia tę publikację – nie jest to dzieło wybitne, ale też nie słabe. Odbiorcom przypomni o urzekającej sile prozy Hłaski.
Ballada uliczna
„Wilk” to pozycja, która zainteresuje przede wszystkim środowisko literaturoznawców – ale być może i tych młodych zbuntowanych czytelników, dla których dawni pisarze „outsiderzy” w dalszym ciągu warci są uwagi. Sprawy polityczne poruszane w tej książce są dawno przebrzmiałe, czemu trudno się dziwić. Ale kwestie społeczne przedstawione w tonie balladowym będą wciąż poruszać odbiorców. Marek Hłasko prezentuje Marymont z lat przedwojennych, interesuje go język ulicy w wersji ubaśniowionej, wyraziste portrety półświatka i dojrzewanie bohatera, który nie ma szans na spełnienie dziecięcych marzeń.
W „Wilku” odbiorcy towarzyszą Ryśkowi Lewandowskiemu w jego rozpaczliwej walce o lepszą przyszłość. Rysiek obserwuje otoczenie bardzo uważnie. Boryka się z biedą i bezradnością. „Jutro będzie tak samo jak dzisiaj, jak teraz, i pojutrze też tak samo, i dalej, dalej, ciągle, zawsze tak samo, zawsze wiadomo jak, a nigdy dokąd” stwierdza ktoś, kto zna realia Marymontu. Rysiek na początku porzuca szkolną rzeczywistość dla możliwości, jakie dawać ma mu ulica. Tli się w nim nadzieja na to, że lepszy los da się wywalczyć. Tymczasem zamiast walki i zmian na lepsze, pojawia się tylko możliwość spychania innych w dół. Stopniowo upadają ideały Ryśka. A jednak bohater wciąż jeszcze chce zrobić coś dobrego: usiłuje spełnić marzenie umierającego kolegi, a żeby to osiągnąć – posunie się nawet do łamania prawa. Przekracza kolejne granice. Tak zaczyna się droga Ryśka Lewandowskiego, człowieka, dla którego scenariusz pisze życie. Ta postać nie ucieknie przed swoim losem.
Hłasko od samego początku stawia na klimat powieści. Proponuje odbiorcom rozbudowane i bardzo zrytmizowane opisy barwnego środowiska. Zwłaszcza pierwsze rozdziały, w których autor jeszcze nie zagłębia się w przemyślenia bohatera, a odtwarza jego rzeczywistość, mogą przenieść czytelników do innego świata, świata, który już nie istnieje, a który kusi swoją egzotyką. U Hłaski ulica jest bezwzględna, ale i przewrotnie piękna. Stąd nie ma ucieczki, tu wszystko trzeba wywalczyć w bójce na pięści lub noże, a chwila nieuwagi wystarczy, żeby stracić to, co najcenniejsze. Ulica jest brutalna, tu nie ma litości dla frajerów. Ale też ta sama ulica najwyżej ceni sobie honor, wartość dziś niemal zapomnianą. W zderzeniu z innymi sferami marymoncka ulica wcale nie wypada najgorzej: złość kieruje się raczej na tych, którzy mają pieniądze, a nie liczą się z najbiedniejszymi. Hłasko okazuje się bardzo wyczulony na sprawiedliwość.
W przestrzeni Ryśka Lewandowskiego raz na jakiś czas pojawiają się postacie, które do tej społeczności nie pasują, jak choćby nauczyciel, który rozumie swoich uczniów i wie, jak do nich dotrzeć. Marek Hłasko w swojej debiutanckiej powieści wybiera bezpieczne kierunki fabuły i dość typowe charaktery. Tym, co najbardziej przyciąga uwagę, jest mięsisty język powieści. Autor wyczulony na stylizacje tekstu z wprawą operuje ulicznymi gwarami i potocyzmami, umiejętnie zestawiając je z niemal poetyckimi i filozoficznymi frazami z opisów. Dzisiaj przy prezentowaniu surowości ulicy używa się zupełnie innego stylu, Hłasko przed dekadami postawił na literackość, na piękno fraz, które same w sobie brzmią trochę jak z dziewiętnastego wieku, a trochę jak z baśni. Pod względem gatunkowym to połączenie różnych literackich przestrzeni. U Hłaski dają się też wyczuć rozmaite intertekstualne nawiązania, o części z nich mowa jest w posłowiu. Dzisiaj ta powieść zwróci uwagę zwłaszcza klimatem i sposobem prezentowania jednostkowej historii – losy Ryśka, mimo że momentami dosyć burzliwe, muszą tu zejść na dalszy plan. „Wilk” stanie się ciekawym uzupełnieniem twórczości Hłaski, książką dla fanów, ale i dla miłośników juweniliów. Radosław Młynarczyk dość trafnie ocenia tę publikację – nie jest to dzieło wybitne, ale też nie słabe. Odbiorcom przypomni o urzekającej sile prozy Hłaski.
poniedziałek, 21 września 2015
Marcel Szuplewski, Dawid Tekiela: Bezużyteczna.pl. Codzienna dawka wiedzy bezużytecznej. Tego nie znajdziesz na portalu
Znak, Kraków 2015.
Informacje po nic
Zmienia się kierunek publikacji. Jeszcze kilka lat temu trzeba było najpierw zaistnieć w tradycyjnej przestrzeni, na ladach księgarskich i w „starych” mediach, reklamowe kampanie internetowe były sprawą drugorzędną. Dzisiaj coraz częściej gwiazdy internetu przechodzą do sfery książek papierowych. Zaczęło się od blogerów: nagradzanych w konkursach na blog roku, do nich doszły autorki blogów lifestyle’owych, przedstawicielki środowisk handmade i kulinariów. Coraz częściej talenty objawiają się najpierw w nowych mediach, by potem rozszerzyć zasięg i trafić na półki. Taką drogę przechodzi „Bezużyteczna.pl”, reklamująca się trafnym hasłem „podbiliśmy internet, szturmujemy księgarnie”.
Marcel Szuplewski, RoundHere, dla czytelników i użytkowników portalu bezużyteczna.pl wyszukuje rozmaite nieprzydatne w założeniu ciekawostki, informacje marginesowe i nie do zastosowania w codziennym życiu. Służyć mają rozrywce: czasem budzą podziw, czasem niedowierzanie. Działać na odbiorców będą właśnie dzięki oderwaniu od zwyczajnego życia, a i oddaleniu od wiedzy ze szkolnych podręczników. To dane „rekordowe” lub anegdotyczne ciekawostki, fakty imponujące przypadkowym odbiorcom i działające na wyobraźnię. Dane zwykle niedostępne lub brzmiące niewiarygodnie. Tom „Bezużyteczna.pl” jest podzielony na kilkanaście tematycznych części: pojawią się ciekawostki o organizmie człowieka, o zwierzętach, o znanych aktorach, o wszechświecie, o dziwnych zbiegach okoliczności czy o sposobach na przechytrzenie bezsensownych przepisów. Dodatkowo autorzy – Marcel Szuplewski i Dawid Tekiela – wstawiają tu garść cytatów (literackich – raczej dość przypadkowo wybranych oraz wypowiedzi sławnych ludzi). Całość uzupełnia „wiedza oczywista według RoundHere’a” – zestaw spostrzeżeń-paradoksów, przede wszystkim opartych na konstrukcjach przeczących. Jest RoundHere dość blisko aforystów, ale jednak bardziej kuszą go językowe sprzeczności niż rzeczywiste tworzenie życiowych refleksji. To jednak interesujące uzupełnienie książki.
Z paru pomysłów można by bez żalu zrezygnować („najgłupsze nagłówki w polskich mediach”), chociaż docenić należy fakt, że autorzy szukają różnorodności i dbają o to, żeby tom łatwo się odbiorcom nie znudził. Kompozycyjnego chaosu unikają między innymi dzięki łączeniu ciekawostek w większe bloki (ciekawostki o kawie, wpadki komentatorów sportowych). Warto też pamiętać o adresach bibliograficznych: nawet najbardziej niewiarygodnie brzmiące informacje mają swoje źródło w internetowych artykułach – kto będzie zainteresowany tematem, może skorzystać z podanych na końcu linków.
„Bezużyteczna.pl” przypomina zwyczajne zbiory ciekawostek, jakie dla rodziców i dzieci co pewien czas wypuszczają różne wydawnictwa. Różni się jednak od poprzednich publikacji tego typu potężnym internetowym zapleczem i gronem wiernych fanów. Chętni mogą z tego tomu wyłuskać garść informacji przydatnych, większość odbiorców będzie jednak po prostu cieszyć się ogromną dawką absurdów i nonsensownych pomysłów. „Bezużyteczna.pl” budzi ciekawość świata, a jednocześnie jest zaprzeczeniem wiadomości przekazywanych przez szkoły czy studia. To miła odskocznia od zwyczajności i dowód na to, że nauka może dostarczać rozrywki. Z pewnością też „Bezużyteczna.pl” sprowadzi na portal kolejnych użytkowników spragnionych codziennej dawki nonsensów. RoundHere będzie mógł dalej budować internetową potęgę.
Informacje po nic
Zmienia się kierunek publikacji. Jeszcze kilka lat temu trzeba było najpierw zaistnieć w tradycyjnej przestrzeni, na ladach księgarskich i w „starych” mediach, reklamowe kampanie internetowe były sprawą drugorzędną. Dzisiaj coraz częściej gwiazdy internetu przechodzą do sfery książek papierowych. Zaczęło się od blogerów: nagradzanych w konkursach na blog roku, do nich doszły autorki blogów lifestyle’owych, przedstawicielki środowisk handmade i kulinariów. Coraz częściej talenty objawiają się najpierw w nowych mediach, by potem rozszerzyć zasięg i trafić na półki. Taką drogę przechodzi „Bezużyteczna.pl”, reklamująca się trafnym hasłem „podbiliśmy internet, szturmujemy księgarnie”.
Marcel Szuplewski, RoundHere, dla czytelników i użytkowników portalu bezużyteczna.pl wyszukuje rozmaite nieprzydatne w założeniu ciekawostki, informacje marginesowe i nie do zastosowania w codziennym życiu. Służyć mają rozrywce: czasem budzą podziw, czasem niedowierzanie. Działać na odbiorców będą właśnie dzięki oderwaniu od zwyczajnego życia, a i oddaleniu od wiedzy ze szkolnych podręczników. To dane „rekordowe” lub anegdotyczne ciekawostki, fakty imponujące przypadkowym odbiorcom i działające na wyobraźnię. Dane zwykle niedostępne lub brzmiące niewiarygodnie. Tom „Bezużyteczna.pl” jest podzielony na kilkanaście tematycznych części: pojawią się ciekawostki o organizmie człowieka, o zwierzętach, o znanych aktorach, o wszechświecie, o dziwnych zbiegach okoliczności czy o sposobach na przechytrzenie bezsensownych przepisów. Dodatkowo autorzy – Marcel Szuplewski i Dawid Tekiela – wstawiają tu garść cytatów (literackich – raczej dość przypadkowo wybranych oraz wypowiedzi sławnych ludzi). Całość uzupełnia „wiedza oczywista według RoundHere’a” – zestaw spostrzeżeń-paradoksów, przede wszystkim opartych na konstrukcjach przeczących. Jest RoundHere dość blisko aforystów, ale jednak bardziej kuszą go językowe sprzeczności niż rzeczywiste tworzenie życiowych refleksji. To jednak interesujące uzupełnienie książki.
Z paru pomysłów można by bez żalu zrezygnować („najgłupsze nagłówki w polskich mediach”), chociaż docenić należy fakt, że autorzy szukają różnorodności i dbają o to, żeby tom łatwo się odbiorcom nie znudził. Kompozycyjnego chaosu unikają między innymi dzięki łączeniu ciekawostek w większe bloki (ciekawostki o kawie, wpadki komentatorów sportowych). Warto też pamiętać o adresach bibliograficznych: nawet najbardziej niewiarygodnie brzmiące informacje mają swoje źródło w internetowych artykułach – kto będzie zainteresowany tematem, może skorzystać z podanych na końcu linków.
„Bezużyteczna.pl” przypomina zwyczajne zbiory ciekawostek, jakie dla rodziców i dzieci co pewien czas wypuszczają różne wydawnictwa. Różni się jednak od poprzednich publikacji tego typu potężnym internetowym zapleczem i gronem wiernych fanów. Chętni mogą z tego tomu wyłuskać garść informacji przydatnych, większość odbiorców będzie jednak po prostu cieszyć się ogromną dawką absurdów i nonsensownych pomysłów. „Bezużyteczna.pl” budzi ciekawość świata, a jednocześnie jest zaprzeczeniem wiadomości przekazywanych przez szkoły czy studia. To miła odskocznia od zwyczajności i dowód na to, że nauka może dostarczać rozrywki. Z pewnością też „Bezużyteczna.pl” sprowadzi na portal kolejnych użytkowników spragnionych codziennej dawki nonsensów. RoundHere będzie mógł dalej budować internetową potęgę.
niedziela, 20 września 2015
Dorota Gąsiorowska: Marzenie Łucji
Między Słowami, Kraków 2015.
Romans albo życie
Dorota Gąsiorowska sprawdza, co stanie się, gdy rzeczywistość swoich bohaterów odrze z jakichkolwiek nawiązań do pozaliterackiego kontekstu i postawi na romans w czystej postaci. Wprowadza więc do historii problemy wydumane i niespecjalnie prawdopodobne, w sam raz dla czytelniczek-idealistek, które chciałyby się skupić wyłącznie na wzniosłych uczuciach. Łucja była już w punkcie, za którym czekało baśniowe „i żyli długo i szczęśliwie”, ale teraz sielanka zaczyna mijać – i to na początku za sprawą samej bohaterki. Gąsiorowska dobrze wie, że szczęście bez problemów jest mało medialne. Gorzej, że konflikt między bohaterami opiera się na bezpodstawnych i mętnych przeczuciach. Tomasz ma wyjechać do Włoch na cykl koncertów. Na tym polega jego praca. Łucja jednak zdaje się tego nie rozumieć i ma do partnera żal, że ją porzuca. Czarne myśli podsyca jeszcze niepotrzebnymi nadinterpretacjami: bohater nie dzwoni tak często i nie zapewnia o swojej miłości. Chociaż nie ma racjonalnych podstaw do ograniczenia zaufania, Łucja zaczyna prezentować zazdrość i zaborczy charakter. Żeby wprowadzić nieco pikanterii do opowieści, Gąsiorowska wprowadza do historii przystojnego włoskiego malarza i boską piękność zastawiającą sidła na Tomasza. Teraz już byle drobiazg wystarcza, żeby podkopywać wzajemne zaufanie: na uczuciowych przepychankach polega fabuła „Marzenia Łucji”. Są tu jeszcze, już jako dodatek, tematy rodzinne: Ania chce do swojej opiekunki zacząć mówić „mamo”, a Łucja po latach odnajduje swojego ojca, do którego ma ogromny żal. Czuje się samotna i opuszczona przez wszystkich, chociaż sama zniszczyła to, co pięknie się zapowiadało.
W „Marzeniu Łucji” rzeczywistość nie istnieje. Liczy się tylko zamknięty krąg osób i przestrzeń między nimi, nawet kiedy Dorota Gąsiorowska każe bohaterce podróżować po kraju. Całą energię autorka skupia na budowaniu bardzo melodramatycznej fabuły: oboje się kochają, ale wzajemnie sobie nie wierzą, nie potrafią ze sobą porozmawiać, więc zaplątują się w bezsensowną sieć podejrzeń. Ona podoba się komuś innemu, on zwraca uwagę olśniewającej piękności, oboje są uparci i dumni, nie chcą sobie przeszkadzać. Gąsiorowska mocno trzyma się konwencji romansu, który dopuszcza tego typu emocjonalne wstrząsy – problem w tym, że wszystko opiera się na niewypowiedzianych przypuszczeniach, przeczuciach i interpretacjach, a to bardzo krucha podstawa do budowania całej historii. Reguły gatunku także przeszkadzają w żonglowaniu uczuciami: nieważne, jakie pokusy Dorota Gąsiorowska wymyśli, i tak wiadomo, że happy end jest obowiązkowy – a to nie pozwala czytelniczkom przeżywać opowieści. Przygląda się autorka wyobraźni Katarzyny Michalak i upodobaniu do romansowego przebrzmiałego stylu – za mało tu prawdy, za dużo naiwnego idealizmu. Odbiorczyniom trudno będzie przejąć i zaakceptować wybory bohaterów, skoro niemal wszystko rozgrywa się tu dla kolejnych wstrząsów, wzruszeń i dramatów. W całej opowieści brakuje natomiast szczerości przeżyć i bardziej realistycznego obrazu związku.
„Marzenie Łucji” to romans rozbudowany od strony narracyjnej. Dorota Gąsiorowska duży nacisk kładzie na literackość tekstu, pełne – powieściowe – dialogi czy dokładne analizy stanów ducha bohaterki. Interesują ją najdrobniejsze gesty (czasem jest nimi tak zaabsorbowana, że zapomina o dookreśleniu podmiotu w zdaniu). Autorka chce swoim odbiorczyniom zapewnić wyidealizowany obraz czystej miłości, pozbawionej jakichkolwiek odniesień do prozy życia.
Romans albo życie
Dorota Gąsiorowska sprawdza, co stanie się, gdy rzeczywistość swoich bohaterów odrze z jakichkolwiek nawiązań do pozaliterackiego kontekstu i postawi na romans w czystej postaci. Wprowadza więc do historii problemy wydumane i niespecjalnie prawdopodobne, w sam raz dla czytelniczek-idealistek, które chciałyby się skupić wyłącznie na wzniosłych uczuciach. Łucja była już w punkcie, za którym czekało baśniowe „i żyli długo i szczęśliwie”, ale teraz sielanka zaczyna mijać – i to na początku za sprawą samej bohaterki. Gąsiorowska dobrze wie, że szczęście bez problemów jest mało medialne. Gorzej, że konflikt między bohaterami opiera się na bezpodstawnych i mętnych przeczuciach. Tomasz ma wyjechać do Włoch na cykl koncertów. Na tym polega jego praca. Łucja jednak zdaje się tego nie rozumieć i ma do partnera żal, że ją porzuca. Czarne myśli podsyca jeszcze niepotrzebnymi nadinterpretacjami: bohater nie dzwoni tak często i nie zapewnia o swojej miłości. Chociaż nie ma racjonalnych podstaw do ograniczenia zaufania, Łucja zaczyna prezentować zazdrość i zaborczy charakter. Żeby wprowadzić nieco pikanterii do opowieści, Gąsiorowska wprowadza do historii przystojnego włoskiego malarza i boską piękność zastawiającą sidła na Tomasza. Teraz już byle drobiazg wystarcza, żeby podkopywać wzajemne zaufanie: na uczuciowych przepychankach polega fabuła „Marzenia Łucji”. Są tu jeszcze, już jako dodatek, tematy rodzinne: Ania chce do swojej opiekunki zacząć mówić „mamo”, a Łucja po latach odnajduje swojego ojca, do którego ma ogromny żal. Czuje się samotna i opuszczona przez wszystkich, chociaż sama zniszczyła to, co pięknie się zapowiadało.
W „Marzeniu Łucji” rzeczywistość nie istnieje. Liczy się tylko zamknięty krąg osób i przestrzeń między nimi, nawet kiedy Dorota Gąsiorowska każe bohaterce podróżować po kraju. Całą energię autorka skupia na budowaniu bardzo melodramatycznej fabuły: oboje się kochają, ale wzajemnie sobie nie wierzą, nie potrafią ze sobą porozmawiać, więc zaplątują się w bezsensowną sieć podejrzeń. Ona podoba się komuś innemu, on zwraca uwagę olśniewającej piękności, oboje są uparci i dumni, nie chcą sobie przeszkadzać. Gąsiorowska mocno trzyma się konwencji romansu, który dopuszcza tego typu emocjonalne wstrząsy – problem w tym, że wszystko opiera się na niewypowiedzianych przypuszczeniach, przeczuciach i interpretacjach, a to bardzo krucha podstawa do budowania całej historii. Reguły gatunku także przeszkadzają w żonglowaniu uczuciami: nieważne, jakie pokusy Dorota Gąsiorowska wymyśli, i tak wiadomo, że happy end jest obowiązkowy – a to nie pozwala czytelniczkom przeżywać opowieści. Przygląda się autorka wyobraźni Katarzyny Michalak i upodobaniu do romansowego przebrzmiałego stylu – za mało tu prawdy, za dużo naiwnego idealizmu. Odbiorczyniom trudno będzie przejąć i zaakceptować wybory bohaterów, skoro niemal wszystko rozgrywa się tu dla kolejnych wstrząsów, wzruszeń i dramatów. W całej opowieści brakuje natomiast szczerości przeżyć i bardziej realistycznego obrazu związku.
„Marzenie Łucji” to romans rozbudowany od strony narracyjnej. Dorota Gąsiorowska duży nacisk kładzie na literackość tekstu, pełne – powieściowe – dialogi czy dokładne analizy stanów ducha bohaterki. Interesują ją najdrobniejsze gesty (czasem jest nimi tak zaabsorbowana, że zapomina o dookreśleniu podmiotu w zdaniu). Autorka chce swoim odbiorczyniom zapewnić wyidealizowany obraz czystej miłości, pozbawionej jakichkolwiek odniesień do prozy życia.
sobota, 19 września 2015
Jarosław Fischbach: O jeden ląd za daleko
PWN, Warszawa 2015.
Turysta
Kiedy czyta się książkę Jarosława Fischbacha „O jeden ląd za daleko”, ma się wrażenie, że to relacja turysty sprzed wieku. Autor rezygnuje bowiem z tak powszechnego dzisiaj w dziennikach podróży stylu pop i z konwencji bratania się z czytelnikami. Chowa się za wiadomościami o odwiedzanych miejscach i najchętniej wyprałby narrację z jakichkolwiek osobistych akcentów. O uczestnikach wypraw pisze „my”, ale owych „nas” nie przedstawia, co nasuwa skojarzenia z dawnym stylem naukowym i sugerowaniem badawczego obiektywizmu. Ale nie koniec na tym: Fischbach chętnie przed wyjazdem gromadzi wiedzę na temat tego, co warto zobaczyć, a co bez żalu można pominąć. I z tej wiedzy przede wszystkim, a nie z własnych przeżyć, buduje krótkie relacje z wypraw. Unika prywatnego spojrzenia jak tylko może, a równocześnie pozostaje w tomie nie podróżnikiem, a turystą, który chętnie skorzysta z przygotowanych dla jemu podobnych udogodnień czy zadowoli się atrakcjami na pokaz, dawką bezpiecznej egzotyki. Bo trudno inaczej potraktować pobyt w wiosce przeniesionej dla turystów czy wspinaczkę górską, podczas której wszystkim zajmują się wynajęci tragarze, a turyście pozostaje tylko wchodzenie po wytyczonym i zabezpieczonym szlaku. Jarosław Fischbach nie potrzebuje pogłębiania doznań, wystarcza mu oglądanie kolejnych miejsc. Z tego oglądania, rozciągniętego w czasie na wiele lat, przygotowuje relację dla czytelników.
„O jeden ląd za daleko” składa się z bardzo krótkich rozdziałów poświęconych rozmaitym wyjazdom – i pozbawionych chronologicznego uporządkowania. Mapka (kontynent z zaznaczonym krajem – miejscem „akcji”) oraz miesięczna i roczna data pozwalają umiejscowić przygodę w czasie i przestrzeni, zastępują też sztuczne hierarchizacje. Autor w opisie każdej przygody stara się przedstawić sporo danych geograficznych. Zatrzymuje się też nad konkretnymi ludźmi napotkanymi na trasie: czasem to kierowca, który pomoże spełnić marzenie o wyjeździe na skraj pustyni, czasem autochtonka sprzedająca własnoręcznie wykonane przedmioty. Fischbach przyznaje się od czasu do czasu do postaw, które bezlitośnie tępione są u turystów przez podróżników i badaczy (płacenie za zdjęcie), ale w końcu on nie ma potrzeby zgłębiania miejscowych zwyczajów: nie bada, a ogląda, a to spora różnica. W relacji z oglądania czasami pojawiają się drobne anegdoty, jednak autor dużo większy nacisk kładzie na fakty „uniwersalne” i dane niezmienne – niż na rozrywkę. Pod tym względem „O jeden ląd za daleko” przypomina prywatny album ze zdjęciami. Autor przeżył coś ciekawego i próbuje się tym podzielić z innymi, ale jednocześnie boi się odstąpić od bezpiecznego stylu i świadomości, czego nie wolno pomijać. Proponuje turystykę ugrzecznioną, standaryzowaną. Nie zamierza reklamować podróżowania: jedyne miejsce, które darzy wyraźniejszą sympatią, to okolice bliskie jego domu: tu rzeczywiście bardzo się ożywia i przytacza szereg argumentów za krajoznawczymi wyprawami.
„O jeden ląd za daleko” to książka spokojna i stonowana. Nie ma w niej ekstremalnych przeżyć ani niespodzianek dla czytelników. Autor zdaje relację ze swoich licznych wypraw i być może brakiem ekscytacji tym, co nieznane, zamierza zachęcać innych do zainteresowania się taką pasją. „O jeden ląd za daleko” to także książka o ambicjach literackich: Fischbach sporą wagę przykłada do szczegółowych opisów otoczenia. Pisze tom, który pomoże mu uporządkować wspomnienia z pojedynczych turystycznych eskapad, a z czytelnikami dzieli się po prostu sposobem na spędzanie wolnego czasu. W pewnym sensie przekazuje też dalej efekty raz wykonanej pracy: dzieli się wiedzą, którą przed wyjazdem sam gromadził.
Turysta
Kiedy czyta się książkę Jarosława Fischbacha „O jeden ląd za daleko”, ma się wrażenie, że to relacja turysty sprzed wieku. Autor rezygnuje bowiem z tak powszechnego dzisiaj w dziennikach podróży stylu pop i z konwencji bratania się z czytelnikami. Chowa się za wiadomościami o odwiedzanych miejscach i najchętniej wyprałby narrację z jakichkolwiek osobistych akcentów. O uczestnikach wypraw pisze „my”, ale owych „nas” nie przedstawia, co nasuwa skojarzenia z dawnym stylem naukowym i sugerowaniem badawczego obiektywizmu. Ale nie koniec na tym: Fischbach chętnie przed wyjazdem gromadzi wiedzę na temat tego, co warto zobaczyć, a co bez żalu można pominąć. I z tej wiedzy przede wszystkim, a nie z własnych przeżyć, buduje krótkie relacje z wypraw. Unika prywatnego spojrzenia jak tylko może, a równocześnie pozostaje w tomie nie podróżnikiem, a turystą, który chętnie skorzysta z przygotowanych dla jemu podobnych udogodnień czy zadowoli się atrakcjami na pokaz, dawką bezpiecznej egzotyki. Bo trudno inaczej potraktować pobyt w wiosce przeniesionej dla turystów czy wspinaczkę górską, podczas której wszystkim zajmują się wynajęci tragarze, a turyście pozostaje tylko wchodzenie po wytyczonym i zabezpieczonym szlaku. Jarosław Fischbach nie potrzebuje pogłębiania doznań, wystarcza mu oglądanie kolejnych miejsc. Z tego oglądania, rozciągniętego w czasie na wiele lat, przygotowuje relację dla czytelników.
„O jeden ląd za daleko” składa się z bardzo krótkich rozdziałów poświęconych rozmaitym wyjazdom – i pozbawionych chronologicznego uporządkowania. Mapka (kontynent z zaznaczonym krajem – miejscem „akcji”) oraz miesięczna i roczna data pozwalają umiejscowić przygodę w czasie i przestrzeni, zastępują też sztuczne hierarchizacje. Autor w opisie każdej przygody stara się przedstawić sporo danych geograficznych. Zatrzymuje się też nad konkretnymi ludźmi napotkanymi na trasie: czasem to kierowca, który pomoże spełnić marzenie o wyjeździe na skraj pustyni, czasem autochtonka sprzedająca własnoręcznie wykonane przedmioty. Fischbach przyznaje się od czasu do czasu do postaw, które bezlitośnie tępione są u turystów przez podróżników i badaczy (płacenie za zdjęcie), ale w końcu on nie ma potrzeby zgłębiania miejscowych zwyczajów: nie bada, a ogląda, a to spora różnica. W relacji z oglądania czasami pojawiają się drobne anegdoty, jednak autor dużo większy nacisk kładzie na fakty „uniwersalne” i dane niezmienne – niż na rozrywkę. Pod tym względem „O jeden ląd za daleko” przypomina prywatny album ze zdjęciami. Autor przeżył coś ciekawego i próbuje się tym podzielić z innymi, ale jednocześnie boi się odstąpić od bezpiecznego stylu i świadomości, czego nie wolno pomijać. Proponuje turystykę ugrzecznioną, standaryzowaną. Nie zamierza reklamować podróżowania: jedyne miejsce, które darzy wyraźniejszą sympatią, to okolice bliskie jego domu: tu rzeczywiście bardzo się ożywia i przytacza szereg argumentów za krajoznawczymi wyprawami.
„O jeden ląd za daleko” to książka spokojna i stonowana. Nie ma w niej ekstremalnych przeżyć ani niespodzianek dla czytelników. Autor zdaje relację ze swoich licznych wypraw i być może brakiem ekscytacji tym, co nieznane, zamierza zachęcać innych do zainteresowania się taką pasją. „O jeden ląd za daleko” to także książka o ambicjach literackich: Fischbach sporą wagę przykłada do szczegółowych opisów otoczenia. Pisze tom, który pomoże mu uporządkować wspomnienia z pojedynczych turystycznych eskapad, a z czytelnikami dzieli się po prostu sposobem na spędzanie wolnego czasu. W pewnym sensie przekazuje też dalej efekty raz wykonanej pracy: dzieli się wiedzą, którą przed wyjazdem sam gromadził.
piątek, 18 września 2015
Wojciech Kalwat: Afery, skandale i procesy w dawnej Polsce
Bellona, Warszawa 2015.
Barwne pomysły
Wielu zwykłym czytelnikom historia, w kształcie, do którego przyzwyczaiła szkoła, wydaje się nudna i bezbarwna. Wojciech Kalwat próbuje z powodzeniem ożywić osiemnastowieczne dzieje i w tomie „Afery, skandale i procesy w dawnej Polsce” sięga do najbardziej widowiskowych prywatnych sporów. Prowadzi opowieści – a jest ich w tomie dziewięć – z perspektywy obserwatora zafascynowanego dawną obyczajowością i… wyobraźnią ludzi. Tutaj sądowe procesy okazują się niemal gotowym materiałem na całe powieści, a niechlubni bohaterowie kolejnych rozdziałów wydają się egzotyczni przez swoją mentalność i komiczne dzisiaj postawy. Książka okazuje się zbiorem ciekawostek, bardzo rzetelnie zaprezentowanych. Dla dzisiejszych odbiorców będzie miłą odskocznią od medialnych doniesień – postacie z poszczególnych historii wykazywały się bowiem nie lada fantazją.
W przeszłości nie brakowało oszustów żerujących na ludzkiej naiwności. Zabobonne społeczeństwo łatwo było omamić dobrze przygotowanymi sztuczkami, ale do podtrzymywania wierzeń przydawała się nieprzeciętna inteligencja. Jeden z opisywanych oskarżonych dokonywał rozmaitych „cudów”, utrzymując ludzi w przekonaniu, że powstrzyma epidemię dżumy. Sprytem wykazała się intrygantka Dogrumowa. W procesach pojawiały się ślady społecznych lęków i strachu przed innością – Wojciech Kalwat odwołuje się między innymi do ostatniego procesu czarownic oraz do oskarżeń kierowanych w stronę Żydów. Przytacza barwną scenkę z porwaniem króla, historię komiczną w swoim przebiegu i właściwie niewiarygodną. Odnosi się do spraw politycznych i do tych, w których ważniejsze były historie obyczajowe. Wreszcie zamyka tom kwestią pochówku Stanisława Augusta Poniatowskiego – przedstawieniem historycznych zmian i śledztw, które wykraczają poza swoją epokę.
Autor skupia się nie tyle na samych procesach, ile na barwnym ujmowaniu osób i sytuacji. Przedstawia malowniczość burzliwych scen, gwałtowność konfliktów i desperację śmiałków, którzy odważyli się postępować wbrew prawu. Interesują go indywidualności, charaktery niepozbawione skaz. Wybiera tematy, które świadczą o pomysłowość bohaterów rozdziałów, ale i o całym kulturowym kontekście: w końcu żeby najbardziej dziś szalone pomysły mogły się ziścić, musiały wystąpić określone okoliczności. Kalwat stara się przybliżyć sylwetki co ciekawszych postaci, tropi ich zachowania i przyczyny decyzji, pozwala lepiej poznać: bo na zrozumieniu motywacji polega część opowieści. Pisze, wykorzystując nie tylko ustalenia historyków, ale i literacki potencjał. Nie zamienia wprawdzie dziejopisarstwa w powieść, lecz dba o kształt tekstów: opracowuje fakty tak, by zapewnić czytelnikom lekturę bogatą w fakty oraz wrażenia.
„Afery, skandale i procesy w dawnej Polsce” to próba przybliżania odbiorcom spoza kręgu dziejoznawców rozmaitych ciekawostek z przeszłości. Dla autora wyczyny wymienianych tu postaci nie są pretekstem do potępiania sprawców, raczej źródłem naukowej rozrywki. W dawnych czasach skrywają się jednostkowe historie przebijające atrakcyjnością wiele późniejszych występków. Można czytać tę książkę z uwagi na trudne do uwierzenia postawy i błyskotliwe (lub brawurowe) pomysły, można potraktować publikację Kalwata jako dopowiedzenie do podręcznikowej historii. Pewne jest jedno – autor, który stawia na tropienie afer i skandali rzeczywiście pasjonuje się tematem i jest w stanie przedstawić go w sposób atrakcyjny dla przeciętnego odbiorcy.
Barwne pomysły
Wielu zwykłym czytelnikom historia, w kształcie, do którego przyzwyczaiła szkoła, wydaje się nudna i bezbarwna. Wojciech Kalwat próbuje z powodzeniem ożywić osiemnastowieczne dzieje i w tomie „Afery, skandale i procesy w dawnej Polsce” sięga do najbardziej widowiskowych prywatnych sporów. Prowadzi opowieści – a jest ich w tomie dziewięć – z perspektywy obserwatora zafascynowanego dawną obyczajowością i… wyobraźnią ludzi. Tutaj sądowe procesy okazują się niemal gotowym materiałem na całe powieści, a niechlubni bohaterowie kolejnych rozdziałów wydają się egzotyczni przez swoją mentalność i komiczne dzisiaj postawy. Książka okazuje się zbiorem ciekawostek, bardzo rzetelnie zaprezentowanych. Dla dzisiejszych odbiorców będzie miłą odskocznią od medialnych doniesień – postacie z poszczególnych historii wykazywały się bowiem nie lada fantazją.
W przeszłości nie brakowało oszustów żerujących na ludzkiej naiwności. Zabobonne społeczeństwo łatwo było omamić dobrze przygotowanymi sztuczkami, ale do podtrzymywania wierzeń przydawała się nieprzeciętna inteligencja. Jeden z opisywanych oskarżonych dokonywał rozmaitych „cudów”, utrzymując ludzi w przekonaniu, że powstrzyma epidemię dżumy. Sprytem wykazała się intrygantka Dogrumowa. W procesach pojawiały się ślady społecznych lęków i strachu przed innością – Wojciech Kalwat odwołuje się między innymi do ostatniego procesu czarownic oraz do oskarżeń kierowanych w stronę Żydów. Przytacza barwną scenkę z porwaniem króla, historię komiczną w swoim przebiegu i właściwie niewiarygodną. Odnosi się do spraw politycznych i do tych, w których ważniejsze były historie obyczajowe. Wreszcie zamyka tom kwestią pochówku Stanisława Augusta Poniatowskiego – przedstawieniem historycznych zmian i śledztw, które wykraczają poza swoją epokę.
Autor skupia się nie tyle na samych procesach, ile na barwnym ujmowaniu osób i sytuacji. Przedstawia malowniczość burzliwych scen, gwałtowność konfliktów i desperację śmiałków, którzy odważyli się postępować wbrew prawu. Interesują go indywidualności, charaktery niepozbawione skaz. Wybiera tematy, które świadczą o pomysłowość bohaterów rozdziałów, ale i o całym kulturowym kontekście: w końcu żeby najbardziej dziś szalone pomysły mogły się ziścić, musiały wystąpić określone okoliczności. Kalwat stara się przybliżyć sylwetki co ciekawszych postaci, tropi ich zachowania i przyczyny decyzji, pozwala lepiej poznać: bo na zrozumieniu motywacji polega część opowieści. Pisze, wykorzystując nie tylko ustalenia historyków, ale i literacki potencjał. Nie zamienia wprawdzie dziejopisarstwa w powieść, lecz dba o kształt tekstów: opracowuje fakty tak, by zapewnić czytelnikom lekturę bogatą w fakty oraz wrażenia.
„Afery, skandale i procesy w dawnej Polsce” to próba przybliżania odbiorcom spoza kręgu dziejoznawców rozmaitych ciekawostek z przeszłości. Dla autora wyczyny wymienianych tu postaci nie są pretekstem do potępiania sprawców, raczej źródłem naukowej rozrywki. W dawnych czasach skrywają się jednostkowe historie przebijające atrakcyjnością wiele późniejszych występków. Można czytać tę książkę z uwagi na trudne do uwierzenia postawy i błyskotliwe (lub brawurowe) pomysły, można potraktować publikację Kalwata jako dopowiedzenie do podręcznikowej historii. Pewne jest jedno – autor, który stawia na tropienie afer i skandali rzeczywiście pasjonuje się tematem i jest w stanie przedstawić go w sposób atrakcyjny dla przeciętnego odbiorcy.
czwartek, 17 września 2015
Federica Bosco: Nie tacy oni straszni
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Los
Na pierwszym miejscu Federica Bosco stawia śmiech. W tomie „Nie tacy oni straszni” fabułę podporządkowuje komizmowi, kupuje czytelniczki kąśliwym humorem trochę w stylu opowieści o Bridget Jones (i lepszym), widowiskowym i przerysowanym. Bohaterce swojej powieści każe zakochać się nieszczęśliwie w przystojnym lekarzu i zmusza do kolejnych upokorzeń oraz komicznych wpadek. Wystarczy wspomnieć, że po rozpadzie związku Cristina wraca do domu rodziców i tam musi znosić zachowania swojego brata bliźniaka (który chyba nigdy nie wydorośleje) oraz zgodne szczebioty rodziców. Zwolniona z pracy w telewizji, wraca do niej na stanowisko, którego nie życzyłaby najgorszemu wrogowi. Cri ma pojawiać się na wizji w specjalnym reality show. Będzie wcielać się w przedstawicielkę różnych zawodów, by pokazywać widzom blaski i cienie rozmaitych życiowych wyborów. Jej szefowa, żeby zwiększyć oglądalność, aranżuje kontrowersyjne sytuacje i sprawia, że Cristina bezustannie czuje się upokarzana. Zupełnie nie interesuje jej ogromna popularność: marzy o byciu anonimową, a to już nie jest możliwe. Równolegle z rozczarowaniami w pracy marzeń dla wielu szaraków, Cristina przeżywa rozczarowania w życiu osobistym. Żeby zbliżyć się do ukochanego (pozostającego w szczęśliwym związku), próbuje umawiać się z jego toksycznym przyjacielem, co tylko wpędza ją w kolejne frustracje. Na domiar złego nikt nie rozumie uprzedzeń bohaterki i jej potrzeb. Życie toczy się szybko, a los bywa wyjątkowo złośliwy.
Tom „Nie tacy oni straszni” rozgrywa się dwutorowo. Perypetie Cristiny w pracy to okazja do stworzenia karykaturalnego obrazu dzisiejszych mediów. W każdym z kolejnych testowanych zawodowych wcieleń Cristina musi się mierzyć z wielkimi kłopotami lub wręcz agresją (chociaż zdarza się, że sama zamienia się w głos rozsądku). Sercowe rozterki to okazja do pokazania damsko-męskich nieporozumień i całego szeregu komicznych niespodzianek. Cristina, która na początku wypatruje znaków od wszechświata, z czasem ma dość intensywności owych sygnałów. Los dobitnie daje jej do zrozumienia, co powinna, a czego nie powinna robić. Tyle że niestety po fakcie.
Federica Bosco przyjmuje system zerowej litości dla bohaterki – w związku z tym przygody Cristiny chętnie doprowadza do absurdu. Bohaterka popełnia wszelkie możliwe gafy, staje się ofiarą okoliczności i sytuacji, ale trzeba przyznać, że Federica Bosco wie, jak w ten sposób trafić do swoich czytelniczek. Tu śmiechu nie osłabiają ani liczne katastrofy w życiu Cri, ani celne obserwacje. Bohaterka tego tomu da sobie radę – bo nie ma innego wyjścia.
„Nie tacy oni straszni” to powieść rozrywkowa z bardzo barwną fabułą. Bosco posługuje się tu prostymi chwytami uatrakcyjniającymi opowieść – stawia na ciągłe zmiany i nieprzewidywalność najbliższej przyszłości – to daje jej komfort w budowaniu lekturowego napięcia. Uwagę zwraca też zgrabnie skrojona sylwetka Cri: przy takiej bohaterce obyczajówka z ironicznym zacięciem to dobre odejście od schematów: tu nawet relacje z przedstawicielami płci przeciwnej nie do końca będą zbyt oczywiste. Federica Bosco wyraźnie wie, jak tworzyć bestsellerowe czytadła i z tej wiedzy bardzo chętnie korzysta. „Nie tacy oni straszni” to książka na wesoło prezentująca damsko-męskie relacje i satyrycznie opisująca świat współczesnych mediów. To lekturowa rozrywka dla odbiorczyń i wyzwanie rzucane mdłym fabułom.
Los
Na pierwszym miejscu Federica Bosco stawia śmiech. W tomie „Nie tacy oni straszni” fabułę podporządkowuje komizmowi, kupuje czytelniczki kąśliwym humorem trochę w stylu opowieści o Bridget Jones (i lepszym), widowiskowym i przerysowanym. Bohaterce swojej powieści każe zakochać się nieszczęśliwie w przystojnym lekarzu i zmusza do kolejnych upokorzeń oraz komicznych wpadek. Wystarczy wspomnieć, że po rozpadzie związku Cristina wraca do domu rodziców i tam musi znosić zachowania swojego brata bliźniaka (który chyba nigdy nie wydorośleje) oraz zgodne szczebioty rodziców. Zwolniona z pracy w telewizji, wraca do niej na stanowisko, którego nie życzyłaby najgorszemu wrogowi. Cri ma pojawiać się na wizji w specjalnym reality show. Będzie wcielać się w przedstawicielkę różnych zawodów, by pokazywać widzom blaski i cienie rozmaitych życiowych wyborów. Jej szefowa, żeby zwiększyć oglądalność, aranżuje kontrowersyjne sytuacje i sprawia, że Cristina bezustannie czuje się upokarzana. Zupełnie nie interesuje jej ogromna popularność: marzy o byciu anonimową, a to już nie jest możliwe. Równolegle z rozczarowaniami w pracy marzeń dla wielu szaraków, Cristina przeżywa rozczarowania w życiu osobistym. Żeby zbliżyć się do ukochanego (pozostającego w szczęśliwym związku), próbuje umawiać się z jego toksycznym przyjacielem, co tylko wpędza ją w kolejne frustracje. Na domiar złego nikt nie rozumie uprzedzeń bohaterki i jej potrzeb. Życie toczy się szybko, a los bywa wyjątkowo złośliwy.
Tom „Nie tacy oni straszni” rozgrywa się dwutorowo. Perypetie Cristiny w pracy to okazja do stworzenia karykaturalnego obrazu dzisiejszych mediów. W każdym z kolejnych testowanych zawodowych wcieleń Cristina musi się mierzyć z wielkimi kłopotami lub wręcz agresją (chociaż zdarza się, że sama zamienia się w głos rozsądku). Sercowe rozterki to okazja do pokazania damsko-męskich nieporozumień i całego szeregu komicznych niespodzianek. Cristina, która na początku wypatruje znaków od wszechświata, z czasem ma dość intensywności owych sygnałów. Los dobitnie daje jej do zrozumienia, co powinna, a czego nie powinna robić. Tyle że niestety po fakcie.
Federica Bosco przyjmuje system zerowej litości dla bohaterki – w związku z tym przygody Cristiny chętnie doprowadza do absurdu. Bohaterka popełnia wszelkie możliwe gafy, staje się ofiarą okoliczności i sytuacji, ale trzeba przyznać, że Federica Bosco wie, jak w ten sposób trafić do swoich czytelniczek. Tu śmiechu nie osłabiają ani liczne katastrofy w życiu Cri, ani celne obserwacje. Bohaterka tego tomu da sobie radę – bo nie ma innego wyjścia.
„Nie tacy oni straszni” to powieść rozrywkowa z bardzo barwną fabułą. Bosco posługuje się tu prostymi chwytami uatrakcyjniającymi opowieść – stawia na ciągłe zmiany i nieprzewidywalność najbliższej przyszłości – to daje jej komfort w budowaniu lekturowego napięcia. Uwagę zwraca też zgrabnie skrojona sylwetka Cri: przy takiej bohaterce obyczajówka z ironicznym zacięciem to dobre odejście od schematów: tu nawet relacje z przedstawicielami płci przeciwnej nie do końca będą zbyt oczywiste. Federica Bosco wyraźnie wie, jak tworzyć bestsellerowe czytadła i z tej wiedzy bardzo chętnie korzysta. „Nie tacy oni straszni” to książka na wesoło prezentująca damsko-męskie relacje i satyrycznie opisująca świat współczesnych mediów. To lekturowa rozrywka dla odbiorczyń i wyzwanie rzucane mdłym fabułom.
Holly Peterson: Nieznajomy mąż
Świat Książki, Warszawa 2015.
Ryzyko
Holly Peterson sięga do tematu stale obecnego w fabułach obyczajowych, do prostego, chociaż groźnego w swojej wymowie pytania, ile wiemy o najbliższych. Ale odpowiedź rozwija w kierunku kryminału, a nie standardowej obyczajówki, „Nieznajomy mąż” to historia z mroczną tajemnicą i szeregiem biznesowych spraw, które mogą zachwiać stabilizacją Allie. Mąż Allie to ważna persona w świecie mediów, sama bohaterka też zajmuje wysokie stanowisko w swojej firmie. Zwyczajne życie uzupełnia dwójka dzieci, bystrych i inteligentnych. Taka sielanka nie może trwać długo, nie – dla dobra powieści. Pewnego dnia na eleganckim przyjęciu Allie zauważa, że jej mąż wychodzi na tyły domu za niewiarygodnie atrakcyjną kobietą. Ożywają w niej podejrzenia o zdradę, prawda jednak jest o wiele bardziej skomplikowana. Owszem, komiksowo (bo aż nierzeczywiście) piękna Jackie poszła kiedyś z Wade’em do łóżka, do czego sama bez oporów się przyznaje, ale w tej relacji chodzi o coś zupełnie innego: seks jest środkiem do uzyskania ważnych informacji.
Allie nie ma pojęcia o biznesowych zadaniach męża, podobnie jak nie zdaje sobie sprawy z kłopotów szefa. W kieszeni marynarki ślubnego znajduje wartościowy żeton z kasyna, a nie jest to jedyny przedmiot, który naprowadzi ją na pewne tropy. Chcąc nie chcąc bohaterka będzie musiała uwierzyć olśniewającej Jackie i podjąć wyzwanie, bawiąc się w szpiega. Inaczej nie pozna prawdy, a to pozbawi ją już na zawsze poczucia spokoju. Ale Allie nie jest typową kurą domową i żoną przy mężu. Uczęszcza na kurs pisania scenariuszy filmowych. Chociaż pod jej nosem rozgrywa się prawdziwa afera, kobieta desperacko szuka tematu na tekst. W tworzeniu pikantnych scenek pomaga jej kolega z grupy, wyznający zasadę, że wenę najlepiej karmić pożądaniem i cukrem. Potrafi rozpalić zmysły Allie, żeby zmusić ją do kreowania nowych światów. W całej sytuacji, w jakiej znalazła się bohaterka, nie ma miejsca na kolejny płomienny romans – ale działania na przekór zdrowemu rozsądkowi dodają energii i wiary we własne możliwości.
Holly Peterson ucieka od rutyny. Wyraźnie pociągają ją tu i inspirują filmy szpiegowskie, chciałaby swojej bohaterce zafundować doznania dalekie od rutyny. Tu kwestia wiarołomności małżonka staje się sprawą dalszoplanową w obliczu szeregu wyzwań i trudności. Allie traci grunt pod nogami, zyskuje za to siłę, jakiej do tej pory nie mogła się po sobie spodziewać. Peterson przerzuca zwyczajną bohaterkę obyczajówek (jakich wiele) do zupełnie obcego jej świata, dając też szansę na zetknięcie się z prawdziwymi komplikacjami. Tu zwyczajnie nie ma czasu na wahania i wątpliwości, akcja wymaga zdecydowanego działania. Wytchnienie od nietypowych porachunków mają przynieść dopiero zajęcia z kreatywnego pisania, ale i tu autorka puszcza wodze fantazji.
Jest „Nieznajomy mąż” powieścią całkowicie oderwaną od realiów zwykłych odbiorczyń. Autorka odwraca tu uwagę od standardowych problemów w związkach, na temat zdrady i zaufania spogląda z innej perspektywy. Swojej bohaterce daje ogromną siłę do przezwyciężenia kłopotów. W całej tej powieści liczy się brawurowa (jak na obyczajówkę) akcja i tajemniczość rodem z komiksów (wyraziste gesty, symboliczne odkrycia). Holly Peterson mniej za to angażuje się w tworzenie przekonujących charakterów. Postacie wydają się mocno reżyserowane, momentami nawet bezwolnie w obliczu akcji. Niezależnie od tego Peterson próbuje przedstawić czytelniczkom inną rzeczywistość – nie boi się ryzyka ani ekstremalnych kierunków rozwoju fabuły. W efekcie „Nieznajomy mąż” staje się książką przełamującą gatunkowe ograniczenia i dostarczającą rozrywki.
Ryzyko
Holly Peterson sięga do tematu stale obecnego w fabułach obyczajowych, do prostego, chociaż groźnego w swojej wymowie pytania, ile wiemy o najbliższych. Ale odpowiedź rozwija w kierunku kryminału, a nie standardowej obyczajówki, „Nieznajomy mąż” to historia z mroczną tajemnicą i szeregiem biznesowych spraw, które mogą zachwiać stabilizacją Allie. Mąż Allie to ważna persona w świecie mediów, sama bohaterka też zajmuje wysokie stanowisko w swojej firmie. Zwyczajne życie uzupełnia dwójka dzieci, bystrych i inteligentnych. Taka sielanka nie może trwać długo, nie – dla dobra powieści. Pewnego dnia na eleganckim przyjęciu Allie zauważa, że jej mąż wychodzi na tyły domu za niewiarygodnie atrakcyjną kobietą. Ożywają w niej podejrzenia o zdradę, prawda jednak jest o wiele bardziej skomplikowana. Owszem, komiksowo (bo aż nierzeczywiście) piękna Jackie poszła kiedyś z Wade’em do łóżka, do czego sama bez oporów się przyznaje, ale w tej relacji chodzi o coś zupełnie innego: seks jest środkiem do uzyskania ważnych informacji.
Allie nie ma pojęcia o biznesowych zadaniach męża, podobnie jak nie zdaje sobie sprawy z kłopotów szefa. W kieszeni marynarki ślubnego znajduje wartościowy żeton z kasyna, a nie jest to jedyny przedmiot, który naprowadzi ją na pewne tropy. Chcąc nie chcąc bohaterka będzie musiała uwierzyć olśniewającej Jackie i podjąć wyzwanie, bawiąc się w szpiega. Inaczej nie pozna prawdy, a to pozbawi ją już na zawsze poczucia spokoju. Ale Allie nie jest typową kurą domową i żoną przy mężu. Uczęszcza na kurs pisania scenariuszy filmowych. Chociaż pod jej nosem rozgrywa się prawdziwa afera, kobieta desperacko szuka tematu na tekst. W tworzeniu pikantnych scenek pomaga jej kolega z grupy, wyznający zasadę, że wenę najlepiej karmić pożądaniem i cukrem. Potrafi rozpalić zmysły Allie, żeby zmusić ją do kreowania nowych światów. W całej sytuacji, w jakiej znalazła się bohaterka, nie ma miejsca na kolejny płomienny romans – ale działania na przekór zdrowemu rozsądkowi dodają energii i wiary we własne możliwości.
Holly Peterson ucieka od rutyny. Wyraźnie pociągają ją tu i inspirują filmy szpiegowskie, chciałaby swojej bohaterce zafundować doznania dalekie od rutyny. Tu kwestia wiarołomności małżonka staje się sprawą dalszoplanową w obliczu szeregu wyzwań i trudności. Allie traci grunt pod nogami, zyskuje za to siłę, jakiej do tej pory nie mogła się po sobie spodziewać. Peterson przerzuca zwyczajną bohaterkę obyczajówek (jakich wiele) do zupełnie obcego jej świata, dając też szansę na zetknięcie się z prawdziwymi komplikacjami. Tu zwyczajnie nie ma czasu na wahania i wątpliwości, akcja wymaga zdecydowanego działania. Wytchnienie od nietypowych porachunków mają przynieść dopiero zajęcia z kreatywnego pisania, ale i tu autorka puszcza wodze fantazji.
Jest „Nieznajomy mąż” powieścią całkowicie oderwaną od realiów zwykłych odbiorczyń. Autorka odwraca tu uwagę od standardowych problemów w związkach, na temat zdrady i zaufania spogląda z innej perspektywy. Swojej bohaterce daje ogromną siłę do przezwyciężenia kłopotów. W całej tej powieści liczy się brawurowa (jak na obyczajówkę) akcja i tajemniczość rodem z komiksów (wyraziste gesty, symboliczne odkrycia). Holly Peterson mniej za to angażuje się w tworzenie przekonujących charakterów. Postacie wydają się mocno reżyserowane, momentami nawet bezwolnie w obliczu akcji. Niezależnie od tego Peterson próbuje przedstawić czytelniczkom inną rzeczywistość – nie boi się ryzyka ani ekstremalnych kierunków rozwoju fabuły. W efekcie „Nieznajomy mąż” staje się książką przełamującą gatunkowe ograniczenia i dostarczającą rozrywki.
środa, 16 września 2015
Sylvia Heinlein: Różowe środy, albo podróż z ciotką Huldą
Dwie Siostry, Warszawa 2015.
Bunt
Ciotka Hulda jest upośledzona umysłowo, a to oznacza również, że zachowuje psychikę niewinnego dziecka. „Zwykłych”, czyli zdrowych psychicznie dorosłych często zawstydza swoją bezpośredniością (wygłasza na przykład na przyjęciu uroczysty wiersz o… puszczaniu bąków). Nie zna zasad dyplomacji i nie potrafi udawać. Jeśli ma ochotę z kimś porozmawiać, po prostu to robi. Jeśli na jej serdeczność ktoś odpowiada niechęcią lub gniewem, ciotka Hulda od razu stwierdza, że ten ktoś musi być człowiekiem nieszczęśliwym. I na ogół się nie myli. Bo ciotka Hulda, duże dziecko i utrapienie dla młodszej siostry, widzi więcej niż zdrowi ludzie. A ze względu na swoją dziecięcą szczerość najlepiej dogaduje się z małą siostrzenicą, Sarą. To z Sarą spędza „różowe środy”, popołudnia pełne zabaw i rozmów.
Ciotka Hulda jest uosobieniem wolności. Mieszka i pracuje z innymi niepełnosprawnymi i wie, że w domu obowiązują rozmaite reguły – ale niewiele sobie z tego robi, bardziej słucha własnych przekonań. Problem w tym, że nikt nie bierze jej potrzeb na serio. Zwłaszcza mama Sary wie lepiej, co Huldę uszczęśliwi, a podpowiedzi siostry uważa za niedorzeczne. Kiedy więc wymyśla, że Huldę trzeba przenieść do innego ośrodka, z dala od miasta i od Sary, Hulda razem z Sarą uciekają z domów. Muszą w końcu doprowadzić do sytuacji, w której zostaną wysłuchane – a jeśli ich zdanie ma być nieważne, wolą radzić sobie same.
„Różowe środy albo podróż z ciotką Huldą” to piękna książka o inności i przywiązaniu, a także mądra opowieść o tym, że trzeba zwracać uwagę na potrzeby innych. Ciotka Hulda i Sara są na przegranej pozycji w starciu z odpowiedzialną (i zmęczoną tą odpowiedzialnością) mamą Sary. Nawet jeśli wiedzą, co je uszczęśliwi, jedna nie liczy się przez upośledzenie umysłowe, druga przez młody wiek i brak życiowego doświadczenia. W „Różowych środach” poza odważną fabułą znajdzie się wiele poważnych i głębokich filozoficznych prawd wygłaszanych przez Huldę, osobę, która nie może dorosnąć. To Hulda dociera do przesłań zagubionych przez dorosłych w codziennym zapracowaniu. To Hulda rozumie najlepiej, czym jest szczęście i jak je osiągnąć. Ludziom nieszczęśliwym zadaje proste i celne pytania, udowadniając im, że powinni inaczej pokierować swoim życiem lub coś w nim zmienić. Za nienormalne uważa uporczywe trwanie w nieszczęściu. W ten sposób prostolinijna Hulda przypomina odbiorcom, co jest ważne w życiu. Nie może przybrać roli mentorki ze względu na chorobę, która każe ją traktować jak dziecko. Wykorzystuje zatem pozycję dziecka, które bez niepotrzebnych komplikacji wygłasza największe tajemnice życia.
Opowieść o przyjaźni Huldy i Sary jest wzruszająca, a momentami też zabawna. Nie brakuje w niej adrenaliny i stresów, jednak właściwe przesłania podbudowane zostały szczerą dobrocią. Sylvia Heinlein wie, jak trafić do odbiorców w różnym wieku: proponuje im kilkupłaszczyznową bajkę z prosto wyłożonymi zasadami egzystencji. Stawia na szczerość, żeby dotrzeć do najmłodszych, a dorosłym uzmysłowić, że nadmierna troska i ograniczanie wyboru w dobrej wierze wcale nie muszą uszczęśliwiać podopiecznych. Trzeba dopiero prawdziwego buntu najgrzeczniejszej Sary, żeby jej mama zrozumiała swój błąd i mogła popracować nad zachowaniem. Heinlein wygrywa również motywem intelektualnej niepełnosprawności – to rzadki również w literaturze czwartej temat, ale na uwagę zasługuje jego tutejsza realizacja i pomysły na zaprezentowanie bohaterki w oderwaniu od stereotypów i krzywdzących uwag. To piękna książka dla całych pokoleń.
Bunt
Ciotka Hulda jest upośledzona umysłowo, a to oznacza również, że zachowuje psychikę niewinnego dziecka. „Zwykłych”, czyli zdrowych psychicznie dorosłych często zawstydza swoją bezpośredniością (wygłasza na przykład na przyjęciu uroczysty wiersz o… puszczaniu bąków). Nie zna zasad dyplomacji i nie potrafi udawać. Jeśli ma ochotę z kimś porozmawiać, po prostu to robi. Jeśli na jej serdeczność ktoś odpowiada niechęcią lub gniewem, ciotka Hulda od razu stwierdza, że ten ktoś musi być człowiekiem nieszczęśliwym. I na ogół się nie myli. Bo ciotka Hulda, duże dziecko i utrapienie dla młodszej siostry, widzi więcej niż zdrowi ludzie. A ze względu na swoją dziecięcą szczerość najlepiej dogaduje się z małą siostrzenicą, Sarą. To z Sarą spędza „różowe środy”, popołudnia pełne zabaw i rozmów.
Ciotka Hulda jest uosobieniem wolności. Mieszka i pracuje z innymi niepełnosprawnymi i wie, że w domu obowiązują rozmaite reguły – ale niewiele sobie z tego robi, bardziej słucha własnych przekonań. Problem w tym, że nikt nie bierze jej potrzeb na serio. Zwłaszcza mama Sary wie lepiej, co Huldę uszczęśliwi, a podpowiedzi siostry uważa za niedorzeczne. Kiedy więc wymyśla, że Huldę trzeba przenieść do innego ośrodka, z dala od miasta i od Sary, Hulda razem z Sarą uciekają z domów. Muszą w końcu doprowadzić do sytuacji, w której zostaną wysłuchane – a jeśli ich zdanie ma być nieważne, wolą radzić sobie same.
„Różowe środy albo podróż z ciotką Huldą” to piękna książka o inności i przywiązaniu, a także mądra opowieść o tym, że trzeba zwracać uwagę na potrzeby innych. Ciotka Hulda i Sara są na przegranej pozycji w starciu z odpowiedzialną (i zmęczoną tą odpowiedzialnością) mamą Sary. Nawet jeśli wiedzą, co je uszczęśliwi, jedna nie liczy się przez upośledzenie umysłowe, druga przez młody wiek i brak życiowego doświadczenia. W „Różowych środach” poza odważną fabułą znajdzie się wiele poważnych i głębokich filozoficznych prawd wygłaszanych przez Huldę, osobę, która nie może dorosnąć. To Hulda dociera do przesłań zagubionych przez dorosłych w codziennym zapracowaniu. To Hulda rozumie najlepiej, czym jest szczęście i jak je osiągnąć. Ludziom nieszczęśliwym zadaje proste i celne pytania, udowadniając im, że powinni inaczej pokierować swoim życiem lub coś w nim zmienić. Za nienormalne uważa uporczywe trwanie w nieszczęściu. W ten sposób prostolinijna Hulda przypomina odbiorcom, co jest ważne w życiu. Nie może przybrać roli mentorki ze względu na chorobę, która każe ją traktować jak dziecko. Wykorzystuje zatem pozycję dziecka, które bez niepotrzebnych komplikacji wygłasza największe tajemnice życia.
Opowieść o przyjaźni Huldy i Sary jest wzruszająca, a momentami też zabawna. Nie brakuje w niej adrenaliny i stresów, jednak właściwe przesłania podbudowane zostały szczerą dobrocią. Sylvia Heinlein wie, jak trafić do odbiorców w różnym wieku: proponuje im kilkupłaszczyznową bajkę z prosto wyłożonymi zasadami egzystencji. Stawia na szczerość, żeby dotrzeć do najmłodszych, a dorosłym uzmysłowić, że nadmierna troska i ograniczanie wyboru w dobrej wierze wcale nie muszą uszczęśliwiać podopiecznych. Trzeba dopiero prawdziwego buntu najgrzeczniejszej Sary, żeby jej mama zrozumiała swój błąd i mogła popracować nad zachowaniem. Heinlein wygrywa również motywem intelektualnej niepełnosprawności – to rzadki również w literaturze czwartej temat, ale na uwagę zasługuje jego tutejsza realizacja i pomysły na zaprezentowanie bohaterki w oderwaniu od stereotypów i krzywdzących uwag. To piękna książka dla całych pokoleń.
wtorek, 15 września 2015
Joanna Kusy: Zwyczajne pakistańskie życie
PWN, Warszawa 2015.
Gdzieś indziej
Trudno uwierzyć w historię Joanny Kusy, bo też i taki scenariusz często się nie zdarza. Trudno też zaakceptować postawę samej autorki: w pewnym momencie ślepo zaufała ona portalowi randkowemu i wyruszyła na spotkanie z mężczyzną z Pakistanu. Naiwna i nieświadoma zagrożeń („nie wiedziałam, ile ryzykuję” – pada już na pierwszej stronie) postanowiła związać się z Wasimem i opuścić Polskę. Małżeństwo, które wszyscy znajomi jej odradzali, okazało się jednak udane, a sam Wasim nie zamienił się po ślubie w tyrana. Joanna Kusy znalazła drugi dom. O egzystencji w Pakistanie opowiada teraz w tomie „Zwyczajne pakistańskie życie”, bogatsza (wreszcie) o wiedzę na temat niebezpieczeństw płynących ze związaniem się z cudzoziemcem i muzułmaninem.
Pakistan autorka przedstawia raczej przez różowe okulary. Na początku przywołuje szereg stereotypów i uprzedzeń, w całej książce natomiast powraca do rozmaitych niedogodności: a to kraty w oknach, a to strzelaniny na ulicach, a to przerwy w dostawie prądu czy brak swobody. Nie narzeka: jeśli mżą zażąda zmiany stroju, Kusy posłusznie się przebiera, wie, jak osiągnąć swoje cele bez podsycania konfliktów. Jest bardzo ugodowa: to, co niektóre odbiorczynie doprowadziłoby do furii, przyjmuje ze spokojem. Zamiast podkreślania uciążliwości pakistańskiego życia, wybiera pokazywanie, jak sobie z tym poradziła. Co więcej: do tego stopnia przyzwyczaja się na przykład do ulicznego gwaru, że brakuje go jej w innych miejscach. Dla czytelników będzie jednak jasne, że życie w Pakistanie to nie sielanka.
Kilka tematów autorka rozwija. Pierwszym jest życie rodzinne. Kusy podkreśla, jak została potraktowana przez teściów czy siostry męża, tłumaczy, w jaki sposób okazuje się tu sympatię czy szacunek. Akcentuje odmienne zwyczaje, ale zatrzymuje się też na kwestii normalności. Nie wiadomo, ile w tym prób dopasowania się do zastanych reguł lub dociekliwości badawczej, mniej ugodowi odbiorcy znaleźliby tu sporo punktów zapalnych. Drugim mocno podkreślanym tematem staje się religia. Kusy jest chrześcijanką i nie zamierza przechodzić na islam, na temat swojej wiary rozmawia z wszystkimi ciekawymi różnic, stara się też uchwycić zasady egzystowania w religijnej wspólnocie. Ma szczęście, że rodzina męża akceptuje jej postawy, nawet jeśli między wierszami przemyca krytykę. Do tego Joanna Kusy dokłada szereg tematów zwyczajnych, ważnych, gdy chce się żyć w innym kraju i innej kulturze. Tu wyzwaniem może być choroba: autorka poświęca trochę miejsca na opis sposobów leczenia. Nie da się pominąć kwestii kuchni oraz tematu mody – w końcu Kusy nie może pozostać przy wygodnym zestawie T-shirt i dżinsy, musi podporządkować się panującym regułom, choćby były dla niej męczące.
„Zwyczajne pakistańskie życie” to dość wnikliwe spojrzenie na codzienność w dalekim kraju. Joanna Kusy znajduje wsparcie w rodzinie męża (chociaż nie we wszystkim, co robi), nie tęskni za innym życiem i nie walczy z tym, co zastała na miejscu. Dzięki wewnętrznej harmonii może prowadzić wnikliwe obserwacje i pokazywać odbiorcom uroki trudnej egzystencji. Jej książka nie sprawi, że spragnieni zmiany przeniosą się do Pakistanu, ale pozwoli lepiej i z dala od stereotypów przyjrzeć się odmiennej rzeczywistości. Nie każdy czułby się tu dobrze, a „Zwyczajne pakistańskie życie” dalekie jest od reklamowania miejsca (i ludzi). Kusy zaprasza czytelników do swojej codzienności i proponuje im bezpieczne zetknięcie się z egzotyką. To opowieść prywatna, a jednocześnie cenna dla szukających informacji. Widać, że została przygotowana bardzo starannie.
Gdzieś indziej
Trudno uwierzyć w historię Joanny Kusy, bo też i taki scenariusz często się nie zdarza. Trudno też zaakceptować postawę samej autorki: w pewnym momencie ślepo zaufała ona portalowi randkowemu i wyruszyła na spotkanie z mężczyzną z Pakistanu. Naiwna i nieświadoma zagrożeń („nie wiedziałam, ile ryzykuję” – pada już na pierwszej stronie) postanowiła związać się z Wasimem i opuścić Polskę. Małżeństwo, które wszyscy znajomi jej odradzali, okazało się jednak udane, a sam Wasim nie zamienił się po ślubie w tyrana. Joanna Kusy znalazła drugi dom. O egzystencji w Pakistanie opowiada teraz w tomie „Zwyczajne pakistańskie życie”, bogatsza (wreszcie) o wiedzę na temat niebezpieczeństw płynących ze związaniem się z cudzoziemcem i muzułmaninem.
Pakistan autorka przedstawia raczej przez różowe okulary. Na początku przywołuje szereg stereotypów i uprzedzeń, w całej książce natomiast powraca do rozmaitych niedogodności: a to kraty w oknach, a to strzelaniny na ulicach, a to przerwy w dostawie prądu czy brak swobody. Nie narzeka: jeśli mżą zażąda zmiany stroju, Kusy posłusznie się przebiera, wie, jak osiągnąć swoje cele bez podsycania konfliktów. Jest bardzo ugodowa: to, co niektóre odbiorczynie doprowadziłoby do furii, przyjmuje ze spokojem. Zamiast podkreślania uciążliwości pakistańskiego życia, wybiera pokazywanie, jak sobie z tym poradziła. Co więcej: do tego stopnia przyzwyczaja się na przykład do ulicznego gwaru, że brakuje go jej w innych miejscach. Dla czytelników będzie jednak jasne, że życie w Pakistanie to nie sielanka.
Kilka tematów autorka rozwija. Pierwszym jest życie rodzinne. Kusy podkreśla, jak została potraktowana przez teściów czy siostry męża, tłumaczy, w jaki sposób okazuje się tu sympatię czy szacunek. Akcentuje odmienne zwyczaje, ale zatrzymuje się też na kwestii normalności. Nie wiadomo, ile w tym prób dopasowania się do zastanych reguł lub dociekliwości badawczej, mniej ugodowi odbiorcy znaleźliby tu sporo punktów zapalnych. Drugim mocno podkreślanym tematem staje się religia. Kusy jest chrześcijanką i nie zamierza przechodzić na islam, na temat swojej wiary rozmawia z wszystkimi ciekawymi różnic, stara się też uchwycić zasady egzystowania w religijnej wspólnocie. Ma szczęście, że rodzina męża akceptuje jej postawy, nawet jeśli między wierszami przemyca krytykę. Do tego Joanna Kusy dokłada szereg tematów zwyczajnych, ważnych, gdy chce się żyć w innym kraju i innej kulturze. Tu wyzwaniem może być choroba: autorka poświęca trochę miejsca na opis sposobów leczenia. Nie da się pominąć kwestii kuchni oraz tematu mody – w końcu Kusy nie może pozostać przy wygodnym zestawie T-shirt i dżinsy, musi podporządkować się panującym regułom, choćby były dla niej męczące.
„Zwyczajne pakistańskie życie” to dość wnikliwe spojrzenie na codzienność w dalekim kraju. Joanna Kusy znajduje wsparcie w rodzinie męża (chociaż nie we wszystkim, co robi), nie tęskni za innym życiem i nie walczy z tym, co zastała na miejscu. Dzięki wewnętrznej harmonii może prowadzić wnikliwe obserwacje i pokazywać odbiorcom uroki trudnej egzystencji. Jej książka nie sprawi, że spragnieni zmiany przeniosą się do Pakistanu, ale pozwoli lepiej i z dala od stereotypów przyjrzeć się odmiennej rzeczywistości. Nie każdy czułby się tu dobrze, a „Zwyczajne pakistańskie życie” dalekie jest od reklamowania miejsca (i ludzi). Kusy zaprasza czytelników do swojej codzienności i proponuje im bezpieczne zetknięcie się z egzotyką. To opowieść prywatna, a jednocześnie cenna dla szukających informacji. Widać, że została przygotowana bardzo starannie.
poniedziałek, 14 września 2015
Grażyna Bąkiewicz: Mieszko, ty wikingu!
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Rozumienie historii
Tą publikacją Nasza Księgarnia rzuca wyzwanie wydawnictwom zajmującym się literaturą dziecięcą, a i nauczycielom historii. Po raz pierwszy w tak dużym stopniu lektura rozrywkowa pomagać będzie w nauce o dziejach. Dodatkowo tomik „Mieszko, ty wikingu!” stanowi początek bardzo obiecującej serii i wpisuje się w nurt modnych obecnie powieści komiksowych. Czyta się tę książkę fantastycznie, a korzyści z lektury są większe niż ze śledzenia treści ugrzecznionych podręczników. Tym pomysłem autorka zawojuje rynek i sprawi, że najmłodsi pokochają historię – nawet jeśli wcześniej wydawałoby się to niezbyt możliwe.
Dwunastoletni Aleks opowiadający o swoich przygodach ma problemy z komunikatorem. Komunikatory służą do przekazywania informacji, są czymś w rodzaju osobistych encyklopedii wszczepionych w małe palce dzieci. Komunikator Aleksa jest najwyraźniej uszkodzony, bo wysyła chłopca w dziwne miejsca (co zresztą pozwala mu ratować innych, sprzęt ma nietypowe skutki uboczne). Aleks jest dzieckiem z przyszłości i bierze udział w zwykłych (dla siebie) lekcjach historii. Polegają one na podróżach w czasie (historyk, pan Cebula, wygrzebał z archiwum specjalne ławki ułatwiające teleportację). Teraz drużyna z Aleksem ma wybrać się do X wieku i sprawdzić, czy Mieszko I był wikingiem. Sam bohater zna rozwiązanie zagadki, ale nikt mu nie wierzy. I dobrze, bo dzięki temu dzieci odbędą niezwykłą humorystyczną i pełną przygód wyprawę, spotkają średniowiecznego kolegę Łuczka i dotrą aż do samego księcia.
Grażyna Bąkiewicz idealnie i precyzyjnie opisuje świat bohatera. Rozwiewa wszelkie wątpliwości zanim się pojawią, przez co bardzo łatwo uwierzyć w rzeczywistość Aleksa. Szkolne zadanie z kolei jest pretekstem do przerobienia lekcji historii na zestaw wiadomości przystępnych dla dzisiejszych maluchów. Czasami Aleks porównuje organizację życia ze znaną sobie, buduje zgrabne sieci skojarzeń i tłumaczy na swój sposób kolejne historyczne odkrycia. Innym razem na własnej skórze testuje pomysły przodków, przez co łatwiej mu będzie zapamiętać fakty. Bywa, że informacje uzyskuje dzięki rozmowom. A przy tym wszystkim Grażyna Bąkiewicz nie nudzi, proponuje żywą akcję i dreszcz emocji. Aleks i Gruby, dwie klasowe fajtłapy, muszą uratować resztę grupy: Słonia, Witka i dwie dziewczyny – porwanych przez handlarzy niewolników. Z pomocą Łuczka opracowują cały plan, nie tracąc z oczu i zadania od historyka. W tej książce obok dawki przystępnie podawanej (bo przeżywanej, a nie teoretycznej) wiedzy autorka przemyca szereg tematów obyczajowych i bez przerwy bawi odbiorców.
Niemal każde historyczne wydarzenie czy każda decyzja władców opracowywana jest – poza właściwą narracją – w minikomiksie (taką formę Aleks wybiera dla swoich notatek). Tutaj postacie historyczne mogą przed sobą przyznawać się do największych słabości, a motywacje działań stają się jasne dla wszystkich. Komiksy to miejsce na wprowadzenie podręcznikowych danych niepostrzeżenie: lekka forma ułatwia przyswajanie wiadomości. Dialogi są tu bardziej rozwijane niż warstwa rysunkowa (chociaż i tak Artur Nowicki staje na wysokości zadania. On jest też autorem licznych ilustracji w duchu młodzieżowym, które jeszcze bardziej przyspieszają akcję), lecz również przepojone dowcipem i błyskotliwie skonstruowane. Autorka wie, że samo wkuwanie dat i faktów nie ma sensu, historię trzeba zrozumieć – i na to swoim czytelnikom pozwala dzięki udanej realizacji nieprzeciętnego pomysłu.
Po tej lekturze historia nigdy nikomu nie będzie kojarzyła się z nudą. Grażyna Bąkiewicz otwiera nowy sposób przekazywania treści edukacyjnych w powieściach czysto rozrywkowych. Sprawia, że maluchy żywo zainteresują się przygodami Aleksa i, w konsekwencji, także historią. Ta książka powinna zostać obsypana nagrodami i znaleźć się na liście lektur obowiązkowych dla dzieci i rodziców – pokazuje bowiem, że da się połączyć wiedzę i śmiech tak, żeby nauka zamieniła się w przyjemność na marginesie atrakcyjnej powieści. „Mieszko, ty wikingu” to bajkowe mistrzostwo.
Rozumienie historii
Tą publikacją Nasza Księgarnia rzuca wyzwanie wydawnictwom zajmującym się literaturą dziecięcą, a i nauczycielom historii. Po raz pierwszy w tak dużym stopniu lektura rozrywkowa pomagać będzie w nauce o dziejach. Dodatkowo tomik „Mieszko, ty wikingu!” stanowi początek bardzo obiecującej serii i wpisuje się w nurt modnych obecnie powieści komiksowych. Czyta się tę książkę fantastycznie, a korzyści z lektury są większe niż ze śledzenia treści ugrzecznionych podręczników. Tym pomysłem autorka zawojuje rynek i sprawi, że najmłodsi pokochają historię – nawet jeśli wcześniej wydawałoby się to niezbyt możliwe.
Dwunastoletni Aleks opowiadający o swoich przygodach ma problemy z komunikatorem. Komunikatory służą do przekazywania informacji, są czymś w rodzaju osobistych encyklopedii wszczepionych w małe palce dzieci. Komunikator Aleksa jest najwyraźniej uszkodzony, bo wysyła chłopca w dziwne miejsca (co zresztą pozwala mu ratować innych, sprzęt ma nietypowe skutki uboczne). Aleks jest dzieckiem z przyszłości i bierze udział w zwykłych (dla siebie) lekcjach historii. Polegają one na podróżach w czasie (historyk, pan Cebula, wygrzebał z archiwum specjalne ławki ułatwiające teleportację). Teraz drużyna z Aleksem ma wybrać się do X wieku i sprawdzić, czy Mieszko I był wikingiem. Sam bohater zna rozwiązanie zagadki, ale nikt mu nie wierzy. I dobrze, bo dzięki temu dzieci odbędą niezwykłą humorystyczną i pełną przygód wyprawę, spotkają średniowiecznego kolegę Łuczka i dotrą aż do samego księcia.
Grażyna Bąkiewicz idealnie i precyzyjnie opisuje świat bohatera. Rozwiewa wszelkie wątpliwości zanim się pojawią, przez co bardzo łatwo uwierzyć w rzeczywistość Aleksa. Szkolne zadanie z kolei jest pretekstem do przerobienia lekcji historii na zestaw wiadomości przystępnych dla dzisiejszych maluchów. Czasami Aleks porównuje organizację życia ze znaną sobie, buduje zgrabne sieci skojarzeń i tłumaczy na swój sposób kolejne historyczne odkrycia. Innym razem na własnej skórze testuje pomysły przodków, przez co łatwiej mu będzie zapamiętać fakty. Bywa, że informacje uzyskuje dzięki rozmowom. A przy tym wszystkim Grażyna Bąkiewicz nie nudzi, proponuje żywą akcję i dreszcz emocji. Aleks i Gruby, dwie klasowe fajtłapy, muszą uratować resztę grupy: Słonia, Witka i dwie dziewczyny – porwanych przez handlarzy niewolników. Z pomocą Łuczka opracowują cały plan, nie tracąc z oczu i zadania od historyka. W tej książce obok dawki przystępnie podawanej (bo przeżywanej, a nie teoretycznej) wiedzy autorka przemyca szereg tematów obyczajowych i bez przerwy bawi odbiorców.
Niemal każde historyczne wydarzenie czy każda decyzja władców opracowywana jest – poza właściwą narracją – w minikomiksie (taką formę Aleks wybiera dla swoich notatek). Tutaj postacie historyczne mogą przed sobą przyznawać się do największych słabości, a motywacje działań stają się jasne dla wszystkich. Komiksy to miejsce na wprowadzenie podręcznikowych danych niepostrzeżenie: lekka forma ułatwia przyswajanie wiadomości. Dialogi są tu bardziej rozwijane niż warstwa rysunkowa (chociaż i tak Artur Nowicki staje na wysokości zadania. On jest też autorem licznych ilustracji w duchu młodzieżowym, które jeszcze bardziej przyspieszają akcję), lecz również przepojone dowcipem i błyskotliwie skonstruowane. Autorka wie, że samo wkuwanie dat i faktów nie ma sensu, historię trzeba zrozumieć – i na to swoim czytelnikom pozwala dzięki udanej realizacji nieprzeciętnego pomysłu.
Po tej lekturze historia nigdy nikomu nie będzie kojarzyła się z nudą. Grażyna Bąkiewicz otwiera nowy sposób przekazywania treści edukacyjnych w powieściach czysto rozrywkowych. Sprawia, że maluchy żywo zainteresują się przygodami Aleksa i, w konsekwencji, także historią. Ta książka powinna zostać obsypana nagrodami i znaleźć się na liście lektur obowiązkowych dla dzieci i rodziców – pokazuje bowiem, że da się połączyć wiedzę i śmiech tak, żeby nauka zamieniła się w przyjemność na marginesie atrakcyjnej powieści. „Mieszko, ty wikingu” to bajkowe mistrzostwo.
niedziela, 13 września 2015
Susin Nielsen: Łowca słów
Akapit Press, Łódź 2015.
Scrabble
Chociaż w polskim przekładzie tytuł zakłada aktywność bohatera („Łowca słów” nie jest tak celny jak „Word nerd” w oryginale), mały Ambroży przynajmniej na początku działać nie potrafi. Dręczony przez kolegów, ucieka przed przykrą rzeczywistością do gry w scrabble. Mieszka tylko z mamą i często się przeprowadza, więc nie ma szans na zdobycie przyjaciół, nie mówiąc już o kolegach. W dodatku ta niepełna rodzina nie jest zbyt zamożna: Ambroży nosi podróbki markowych butów, dziwne ubrania z lumpeksu czy różową torebkę, którą kiedyś mama dostała w promocji. Dla dzieci trudno o lepszy obiekt kpin. Prześladowania chłopca nasilają się zresztą tak bardzo, że musi on zrezygnować ze szkoły i uczyć się korespondencyjnie.
Susin Nielsen sięgnęła po motyw znany już w literaturze czwartej, ale tym razem doprowadzony niemal do karykatury. Szkolni dręczyciele omal nie zabijają Ambrożego, atakują go we trzech, choć nawet jednemu bohater nie dałby rady. Nie może się skarżyć, wymyśla więc na użytek mamy alternatywne wersje wydarzeń: w opowieściach jest lubiany i zapraszany na przyjęcia urodzinowe. Pomoc przychodzi z zupełnie niespodziewanej strony, gdy Ambroży zaprzyjaźnia się z dorosłym sąsiadem, który właśnie wyszedł z więzienia.
„Łowca słów” to powieść napisana z pomysłem. Nieudacznik Ambroży wreszcie może wykorzystać swoją inteligencję, gdy próbuje wkupić się w łaski Cosmo. Wie, jak go podejść, chociaż sąsiad nie ma ochoty na towarzystwo irytującego dzieciaka (a mama Ambrożego boi się kontaktów syna z kryminalistą). Na początku Cosmo jest Ambrożemu potrzebny do podwiezienia na spotkania scrabblistów. Z czasem chłopiec poznaje prawdę o przeszłości Cosmo, zwierza mu się ze swoich problemów i… uczy się walki. W rewanżu pomaga nowemu przyjacielowi w podrywaniu pięknej prezeski koła scrabblistów. Fabuła rozwija się ciekawie tym bardziej, że wszystko musi zostać utrzymane w tajemnicy przed mamą Ambrożego, która na każdy przejaw aktywności syna reaguje histerycznie. Susin Nielsen stawia na ekstremalne i mocne przeżycia, od początku kształtuje swojego bohatera w oderwaniu od środowiska rówieśników. Ambroży ma tylko mamę, a to bardzo wpływa na jego postawy i życiowe wybory. Chłopiec stanie się silniejszy dopiero wtedy, gdy wyzwoli się spod władzy rodzicielki i nauczy podejmować własne decyzje. Kiedy dowie się, czym jest przyjaźń, przestanie natomiast być dziwakiem i odludkiem.
Dla opowieści tłem jest gra w scrabble. Także i tu autorka pokazuje znaczenie innych ludzi w procesie rozwoju. Ambroży chętnie i często grywa z mamą, ale dopiero wstąpienie do klubu da mu możliwość pracy nad sobą i podsycania talentu. Zamknięty w domu chłopiec nie wie nawet, jak dużo go omija. I Susin Nielsen stara się pokazać odbiorcom, dlaczego tak ważne jest budowanie sieci towarzyskich kontaktów. Chociaż nie ma tu mowy o zamykaniu się we własnym wirtualnym świecie, można tę powieść odczytywać też jako przestrogę dla maniaków komputerowych.
W „Łowcy słów” słowa są bardzo ważne i przez dość długi czas Iwona Żółtowska, autorka przekładu, radzi sobie z nimi całkiem nieźle (wyłączając synonimy słowa mama, które, chociaż uzasadnione ze względu na niechęć do stylistycznych powtórzeń, nie brzmią przekonująco w ustach dziecka wycofanego i maminsynkowatego). Pod koniec tomu natomiast zaczyna się stylistyczna zawierucha. Ambroży zaczyna mówić jak nastolatek, który nie przestał być dzieckiem i okropnie miesza konwencje. Pojawia się mnóstwo zdrobnień i zgrubień, „pytanka” sąsiadują z „moniakami”, jakby autorka przekładu nie mogła się zdecydować, czy prowadzi relację jako dzidziuś czy jako zbuntowany wyrostek. Dobrze, że te mankamenty wynagradza fabuła: „Łowca słów” to książka o dorastaniu, ciekawa i dowcipnie napisana.
Scrabble
Chociaż w polskim przekładzie tytuł zakłada aktywność bohatera („Łowca słów” nie jest tak celny jak „Word nerd” w oryginale), mały Ambroży przynajmniej na początku działać nie potrafi. Dręczony przez kolegów, ucieka przed przykrą rzeczywistością do gry w scrabble. Mieszka tylko z mamą i często się przeprowadza, więc nie ma szans na zdobycie przyjaciół, nie mówiąc już o kolegach. W dodatku ta niepełna rodzina nie jest zbyt zamożna: Ambroży nosi podróbki markowych butów, dziwne ubrania z lumpeksu czy różową torebkę, którą kiedyś mama dostała w promocji. Dla dzieci trudno o lepszy obiekt kpin. Prześladowania chłopca nasilają się zresztą tak bardzo, że musi on zrezygnować ze szkoły i uczyć się korespondencyjnie.
Susin Nielsen sięgnęła po motyw znany już w literaturze czwartej, ale tym razem doprowadzony niemal do karykatury. Szkolni dręczyciele omal nie zabijają Ambrożego, atakują go we trzech, choć nawet jednemu bohater nie dałby rady. Nie może się skarżyć, wymyśla więc na użytek mamy alternatywne wersje wydarzeń: w opowieściach jest lubiany i zapraszany na przyjęcia urodzinowe. Pomoc przychodzi z zupełnie niespodziewanej strony, gdy Ambroży zaprzyjaźnia się z dorosłym sąsiadem, który właśnie wyszedł z więzienia.
„Łowca słów” to powieść napisana z pomysłem. Nieudacznik Ambroży wreszcie może wykorzystać swoją inteligencję, gdy próbuje wkupić się w łaski Cosmo. Wie, jak go podejść, chociaż sąsiad nie ma ochoty na towarzystwo irytującego dzieciaka (a mama Ambrożego boi się kontaktów syna z kryminalistą). Na początku Cosmo jest Ambrożemu potrzebny do podwiezienia na spotkania scrabblistów. Z czasem chłopiec poznaje prawdę o przeszłości Cosmo, zwierza mu się ze swoich problemów i… uczy się walki. W rewanżu pomaga nowemu przyjacielowi w podrywaniu pięknej prezeski koła scrabblistów. Fabuła rozwija się ciekawie tym bardziej, że wszystko musi zostać utrzymane w tajemnicy przed mamą Ambrożego, która na każdy przejaw aktywności syna reaguje histerycznie. Susin Nielsen stawia na ekstremalne i mocne przeżycia, od początku kształtuje swojego bohatera w oderwaniu od środowiska rówieśników. Ambroży ma tylko mamę, a to bardzo wpływa na jego postawy i życiowe wybory. Chłopiec stanie się silniejszy dopiero wtedy, gdy wyzwoli się spod władzy rodzicielki i nauczy podejmować własne decyzje. Kiedy dowie się, czym jest przyjaźń, przestanie natomiast być dziwakiem i odludkiem.
Dla opowieści tłem jest gra w scrabble. Także i tu autorka pokazuje znaczenie innych ludzi w procesie rozwoju. Ambroży chętnie i często grywa z mamą, ale dopiero wstąpienie do klubu da mu możliwość pracy nad sobą i podsycania talentu. Zamknięty w domu chłopiec nie wie nawet, jak dużo go omija. I Susin Nielsen stara się pokazać odbiorcom, dlaczego tak ważne jest budowanie sieci towarzyskich kontaktów. Chociaż nie ma tu mowy o zamykaniu się we własnym wirtualnym świecie, można tę powieść odczytywać też jako przestrogę dla maniaków komputerowych.
W „Łowcy słów” słowa są bardzo ważne i przez dość długi czas Iwona Żółtowska, autorka przekładu, radzi sobie z nimi całkiem nieźle (wyłączając synonimy słowa mama, które, chociaż uzasadnione ze względu na niechęć do stylistycznych powtórzeń, nie brzmią przekonująco w ustach dziecka wycofanego i maminsynkowatego). Pod koniec tomu natomiast zaczyna się stylistyczna zawierucha. Ambroży zaczyna mówić jak nastolatek, który nie przestał być dzieckiem i okropnie miesza konwencje. Pojawia się mnóstwo zdrobnień i zgrubień, „pytanka” sąsiadują z „moniakami”, jakby autorka przekładu nie mogła się zdecydować, czy prowadzi relację jako dzidziuś czy jako zbuntowany wyrostek. Dobrze, że te mankamenty wynagradza fabuła: „Łowca słów” to książka o dorastaniu, ciekawa i dowcipnie napisana.
Agnieszka Tyszka: Sekretnik Zosi z ulicy Kociej. Zrób to sam!
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Zabawy Zosi
Zosia z ulicy Kociej przyciąga małych odbiorców na różne sposoby: to bohaterka, w której życiu wciąż coś się dzieje, a nudę odgania się za pomocą kreatywności i prac plastycznych. W wymyślaniu kolejnych zadań prześcigają się ciocia Malina i mała Mania: przy ich pomysłowości cała seria Agnieszki Tyszki wypada bardzo kolorowo i podsuwa dzieciom znakomite sposoby na spędzanie wolnego czasu czy likwidowanie nudy. Zosia sięga do ludowych tradycji, które trochę uwspółcześnia, ale też oswaja świat wokół siebie oryginalnymi działaniami. To bohaterka, która w codziennym życiu potrafi korzystać z wyobraźni, podobnie zresztą jak jej najbliższe otoczenie. W związku z taką postawą dziewczynki moda na „dzienniki kreatywne” okazuje się niemal szyta na miarę postaci. Nie dziwi, że i Zosia wprowadza własny zestaw zabaw i zadań dla odbiorców. Tom „Sekretnik Zosi z ulicy Kociej. Zrób to sam” jest sensownym i logicznym uzupełnieniem serii, gadżetem, który umili oczekiwanie na kolejne powieści, a i zbiorem ciekawych podpowiedzi rozwijających talent młodych odbiorców.
Zosia odwołuje się do swoich przygód znanych z książek. Przed zadaniami krótko pisz o sobie – o swoich ulubionych zajęciach czy o sytuacjach, które wprowadzą w tematykę zadania. To sprawia, że odbiorcy będą mogli lepiej poznać swoją ulubioną bohaterkę i poczuć z nią więź. Zosia przecież nie jest idealna, zachowuje się jak normalna dziewczynka, może tylko trochę bardziej uzdolniona w dziedzinie wymyślania kolejnych zabaw. Wprowadzenie do zadania budzi zainteresowanie cyklem lektur, może zatem pełnić też funkcję reklamową – dyskretną i skuteczną. Zadania właściwe wiążą się ze stylistyką książek: pojawią się tu zakleństwa, propozycje na dokończenie piosenki czy przekręcanie słów w stylu Mani. Sporo tu list: spisów wad i zalet określonych tematów. Dzieci będą sporządzać listę miejsc trudnych do posprzątania w domu i listę zadań dla bohatera wpatrzonego tylko w swojego smartfona. Sporo tu wyzwań literackich: na przykład dokończenie opowiadania kryminalnego. Najwięcej jednak jest zabaw plastycznych. Dzieci będą projektować pierniczki dla bliskich i bohaterów, gazetki szkolne, walentynkowe kartki, będą rysować komiksy i uzupełniać pejzaże. Do tego wydawnictwo dołącza zadania rozwijające wyobraźnię: kto wie, co przynosi pecha kotom? Co powiedziałyby zwierzęta o północy w Wigilię? Zosia zachęca do tego typu wyzwań – bo wie, jak dobrze działają one na dzieci. Te zabawy rozwijają umiejętności odbiorców, a poza tym pozwalają pracować nad kreatywnością – to zaprocentuje także w przyszłości. Dobór zadań sprawia, że „Sekretnik” nie może się znudzić. Jest w tej książce ta sama magnetyczna siła, która przyciąga do całej serii: to dobrze, bo oznacza, że „Sekretnik” nie tylko wpisuje się w modny rodzaj książek z ćwiczeniami, ale został też starannie przemyślany pod kątem spójności z serią.
Dużo tu kotów i dużo zabawy. Cieszy również fakt, że w „Sekretniku” Agata Raczyńska ma większe pole do popisu. To ona odpowiada za część powodzenia cyklu: trudno wyobrazić sobie lepsze ilustracje do przygód Zosi i Mani. Raczyńska proponuje szkice: wesołe, zawadiackie i przekonujące nawet mimo bajkowych uproszczeń. Dzięki niej łatwo zaprzyjaźnić się z postaciami i wpaść w klimat przytulnego domu przy ulicy Kociej. W „Sekretniku” siłą rzeczy Raczyńskiej jest więcej, co bardzo ucieszy odbiorców. Przy tej ilustratorce samemu chce się próbować swoich sił w rysowaniu – a przecież to jeden z celów tomiku. Nasza Księgarnia na trendy w literaturze czwartej odpowiada bardzo dobrą publikacją, starannie przygotowaną i mocno powiązaną z cyklem o Zosi. To książka, której fani mieszkańców z ulicy Kociej nie powinni przegapić. Agnieszka Tyszka sprawdziła się i w takiej formie bez zarzutu.
Zabawy Zosi
Zosia z ulicy Kociej przyciąga małych odbiorców na różne sposoby: to bohaterka, w której życiu wciąż coś się dzieje, a nudę odgania się za pomocą kreatywności i prac plastycznych. W wymyślaniu kolejnych zadań prześcigają się ciocia Malina i mała Mania: przy ich pomysłowości cała seria Agnieszki Tyszki wypada bardzo kolorowo i podsuwa dzieciom znakomite sposoby na spędzanie wolnego czasu czy likwidowanie nudy. Zosia sięga do ludowych tradycji, które trochę uwspółcześnia, ale też oswaja świat wokół siebie oryginalnymi działaniami. To bohaterka, która w codziennym życiu potrafi korzystać z wyobraźni, podobnie zresztą jak jej najbliższe otoczenie. W związku z taką postawą dziewczynki moda na „dzienniki kreatywne” okazuje się niemal szyta na miarę postaci. Nie dziwi, że i Zosia wprowadza własny zestaw zabaw i zadań dla odbiorców. Tom „Sekretnik Zosi z ulicy Kociej. Zrób to sam” jest sensownym i logicznym uzupełnieniem serii, gadżetem, który umili oczekiwanie na kolejne powieści, a i zbiorem ciekawych podpowiedzi rozwijających talent młodych odbiorców.
Zosia odwołuje się do swoich przygód znanych z książek. Przed zadaniami krótko pisz o sobie – o swoich ulubionych zajęciach czy o sytuacjach, które wprowadzą w tematykę zadania. To sprawia, że odbiorcy będą mogli lepiej poznać swoją ulubioną bohaterkę i poczuć z nią więź. Zosia przecież nie jest idealna, zachowuje się jak normalna dziewczynka, może tylko trochę bardziej uzdolniona w dziedzinie wymyślania kolejnych zabaw. Wprowadzenie do zadania budzi zainteresowanie cyklem lektur, może zatem pełnić też funkcję reklamową – dyskretną i skuteczną. Zadania właściwe wiążą się ze stylistyką książek: pojawią się tu zakleństwa, propozycje na dokończenie piosenki czy przekręcanie słów w stylu Mani. Sporo tu list: spisów wad i zalet określonych tematów. Dzieci będą sporządzać listę miejsc trudnych do posprzątania w domu i listę zadań dla bohatera wpatrzonego tylko w swojego smartfona. Sporo tu wyzwań literackich: na przykład dokończenie opowiadania kryminalnego. Najwięcej jednak jest zabaw plastycznych. Dzieci będą projektować pierniczki dla bliskich i bohaterów, gazetki szkolne, walentynkowe kartki, będą rysować komiksy i uzupełniać pejzaże. Do tego wydawnictwo dołącza zadania rozwijające wyobraźnię: kto wie, co przynosi pecha kotom? Co powiedziałyby zwierzęta o północy w Wigilię? Zosia zachęca do tego typu wyzwań – bo wie, jak dobrze działają one na dzieci. Te zabawy rozwijają umiejętności odbiorców, a poza tym pozwalają pracować nad kreatywnością – to zaprocentuje także w przyszłości. Dobór zadań sprawia, że „Sekretnik” nie może się znudzić. Jest w tej książce ta sama magnetyczna siła, która przyciąga do całej serii: to dobrze, bo oznacza, że „Sekretnik” nie tylko wpisuje się w modny rodzaj książek z ćwiczeniami, ale został też starannie przemyślany pod kątem spójności z serią.
Dużo tu kotów i dużo zabawy. Cieszy również fakt, że w „Sekretniku” Agata Raczyńska ma większe pole do popisu. To ona odpowiada za część powodzenia cyklu: trudno wyobrazić sobie lepsze ilustracje do przygód Zosi i Mani. Raczyńska proponuje szkice: wesołe, zawadiackie i przekonujące nawet mimo bajkowych uproszczeń. Dzięki niej łatwo zaprzyjaźnić się z postaciami i wpaść w klimat przytulnego domu przy ulicy Kociej. W „Sekretniku” siłą rzeczy Raczyńskiej jest więcej, co bardzo ucieszy odbiorców. Przy tej ilustratorce samemu chce się próbować swoich sił w rysowaniu – a przecież to jeden z celów tomiku. Nasza Księgarnia na trendy w literaturze czwartej odpowiada bardzo dobrą publikacją, starannie przygotowaną i mocno powiązaną z cyklem o Zosi. To książka, której fani mieszkańców z ulicy Kociej nie powinni przegapić. Agnieszka Tyszka sprawdziła się i w takiej formie bez zarzutu.
sobota, 12 września 2015
Louisa B. Waugh: Spotkajmy się w Strefie Gazy. Prawdziwe opowieści o życiu w największym na świecie "więzieniu na świeżym powietrzu"
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Przyjaciele
Tu każda rodzina jest w jakiś sposób okaleczona, a tylko najstarsi pielęgnują pamięć o życiu w spokoju. Wszyscy muszą nauczyć się egzystować przy towarzyszeniu huku bomb, przy wszechobecnych dronach kontrolujących otoczenie i w poczuciu zagrożenia, które przekłada się na ciągły stres. Louisa B. Waugh do Strefy Gazy przybywa jako dziennikarka. Ma tu zwyczajnie żyć i pracować, a jednocześnie uważnie obserwować gazańską codzienność. Zgromadzone przez siebie opowieści zamyka w reporterskiej książce „Spotkajmy się w Strefie Gazy”, relacji z największego na świecie „więzienia na wolnym powietrzu”.
To autorka, która do tematu podchodzi w bardzo kobiecy sposób. Aktualna polityka schodzi u niej na dalszy plan (częściej już pojawia się historia niż analizy zastanej sytuacji). Najbardziej jednak Waugh obchodzą ludzie, losy zwykłych Gazańczyków składają się na tę wielogłosową opowieść. Na początku autorka jest przekonana, że przyjdzie jej spędzać długie wieczory bez prądy i w samotności: szybko staje się jasne, że nie ma na to szans. Każdy chce sprawić, by poczuła się na obcej ziemi jak u siebie, a jej telefon nie przestaje dzwonić: wszyscy chcą spędzać z Waugh czas. W związku z tym trudno nawet wyobrazić sobie lepszy tytuł dla książki: „Spotkajmy się w Strefie Gazy” to zestaw prywatnych spotkań. Waugh jawi się jako osoba spontaniczna. Nie tylko decyduje się na odkrywanie Gazy przez samodzielne eskapady (zachowuje niezbędne środki ostrożności, ale też z bijącym mocniej sercem podejmuje kolejne wyzwania, wiedząc, że tylko tak zdoła zobaczyć więcej), ale i wyprawia się tam, gdzie może zasmakować czegoś nielegalnego. Próbuje dobrze się bawić, raz urządzi sobie wagary od pracy, raz wybierze się na targ z erotyczną bielizną, by tam śmiać się i bawić jak po drinku. Do tego wizerunku buntowniczki dochodzą jeszcze postawy czasem nie do pomyślenia w tym miejscu: nerwy koi kieliszkami wódki i znajduje sobie kochanka. Waugh celowo odchodzi od medialnych doniesień na temat sytuacji w Strefie Gazy. Chce pokazać, że tu również ludzie usiłują normalnie żyć, bawić się i cieszyć chwilą. Beztroskie momenty przerywane są kolejnymi ostrzeliwaniami, ale Waugh podkreśla jedno: wrosła już w to miejsce i trudno jej o nim zapomnieć. Nawet jeśli coś napawa ją grozą, w Strefie Gazy może znaleźć również atuty – zwykle w postaci życzliwych ludzi.
Tym ludziom Louisa B. Waugh poświęca cały tom. Książka składa się z krótkich rozdziałów, w których tematyka społeczno-obyczajowa dominuje. Autorka nie prowadzi badań, nie próbuje pokazać dramatów kolejnych ludzi. Skupia się za to na pojedynczych historiach – i jeśli mają one mocne zakończenia, opracowuje je literacko, uwypuklając puenty, a jeśli nie – traktuje jako przerywniki w pracy, przyjemną odskocznię od tematu codziennego życia w strachu. „Spotkajmy się w Strefie Gazy” to publikacja, która plasuje się na przeciwległym biegunie niż medialne doniesienia z tego regionu. Waugh proponuje uzupełnienie obrazów znanych z telewizji, chce zarejestrować zwyczajność w takim stopniu, w jakim jest to możliwe. Spostrzeżenia uzupełnia o niezbędne elementy: w tym opis działań zbrojnych – nie pozwala zapomnieć o tragicznej teraźniejszości.
To literatura faktu pisana niemal beletrystycznie. Czytelnicy znajdą tu ludzkie historie – jedne lekkie i wesołe, inne frywolne, jeszcze inne do głębi wstrząsające. Waugh swój pobyt w Strefie Gazy zamienia w szereg inspirujących spotkań, spod których przebija się pytanie o cenę wolności i granice ludzkiej wytrzymałości.
Przyjaciele
Tu każda rodzina jest w jakiś sposób okaleczona, a tylko najstarsi pielęgnują pamięć o życiu w spokoju. Wszyscy muszą nauczyć się egzystować przy towarzyszeniu huku bomb, przy wszechobecnych dronach kontrolujących otoczenie i w poczuciu zagrożenia, które przekłada się na ciągły stres. Louisa B. Waugh do Strefy Gazy przybywa jako dziennikarka. Ma tu zwyczajnie żyć i pracować, a jednocześnie uważnie obserwować gazańską codzienność. Zgromadzone przez siebie opowieści zamyka w reporterskiej książce „Spotkajmy się w Strefie Gazy”, relacji z największego na świecie „więzienia na wolnym powietrzu”.
To autorka, która do tematu podchodzi w bardzo kobiecy sposób. Aktualna polityka schodzi u niej na dalszy plan (częściej już pojawia się historia niż analizy zastanej sytuacji). Najbardziej jednak Waugh obchodzą ludzie, losy zwykłych Gazańczyków składają się na tę wielogłosową opowieść. Na początku autorka jest przekonana, że przyjdzie jej spędzać długie wieczory bez prądy i w samotności: szybko staje się jasne, że nie ma na to szans. Każdy chce sprawić, by poczuła się na obcej ziemi jak u siebie, a jej telefon nie przestaje dzwonić: wszyscy chcą spędzać z Waugh czas. W związku z tym trudno nawet wyobrazić sobie lepszy tytuł dla książki: „Spotkajmy się w Strefie Gazy” to zestaw prywatnych spotkań. Waugh jawi się jako osoba spontaniczna. Nie tylko decyduje się na odkrywanie Gazy przez samodzielne eskapady (zachowuje niezbędne środki ostrożności, ale też z bijącym mocniej sercem podejmuje kolejne wyzwania, wiedząc, że tylko tak zdoła zobaczyć więcej), ale i wyprawia się tam, gdzie może zasmakować czegoś nielegalnego. Próbuje dobrze się bawić, raz urządzi sobie wagary od pracy, raz wybierze się na targ z erotyczną bielizną, by tam śmiać się i bawić jak po drinku. Do tego wizerunku buntowniczki dochodzą jeszcze postawy czasem nie do pomyślenia w tym miejscu: nerwy koi kieliszkami wódki i znajduje sobie kochanka. Waugh celowo odchodzi od medialnych doniesień na temat sytuacji w Strefie Gazy. Chce pokazać, że tu również ludzie usiłują normalnie żyć, bawić się i cieszyć chwilą. Beztroskie momenty przerywane są kolejnymi ostrzeliwaniami, ale Waugh podkreśla jedno: wrosła już w to miejsce i trudno jej o nim zapomnieć. Nawet jeśli coś napawa ją grozą, w Strefie Gazy może znaleźć również atuty – zwykle w postaci życzliwych ludzi.
Tym ludziom Louisa B. Waugh poświęca cały tom. Książka składa się z krótkich rozdziałów, w których tematyka społeczno-obyczajowa dominuje. Autorka nie prowadzi badań, nie próbuje pokazać dramatów kolejnych ludzi. Skupia się za to na pojedynczych historiach – i jeśli mają one mocne zakończenia, opracowuje je literacko, uwypuklając puenty, a jeśli nie – traktuje jako przerywniki w pracy, przyjemną odskocznię od tematu codziennego życia w strachu. „Spotkajmy się w Strefie Gazy” to publikacja, która plasuje się na przeciwległym biegunie niż medialne doniesienia z tego regionu. Waugh proponuje uzupełnienie obrazów znanych z telewizji, chce zarejestrować zwyczajność w takim stopniu, w jakim jest to możliwe. Spostrzeżenia uzupełnia o niezbędne elementy: w tym opis działań zbrojnych – nie pozwala zapomnieć o tragicznej teraźniejszości.
To literatura faktu pisana niemal beletrystycznie. Czytelnicy znajdą tu ludzkie historie – jedne lekkie i wesołe, inne frywolne, jeszcze inne do głębi wstrząsające. Waugh swój pobyt w Strefie Gazy zamienia w szereg inspirujących spotkań, spod których przebija się pytanie o cenę wolności i granice ludzkiej wytrzymałości.
Anne Edwards: Maria Callas. Primadonna stulecia
Znak, Kraków 2015.
Opera i życie
Ta książka musi się czytelnikom spodobać, bo odnosi się do tego, co publiczność zawsze lubi: prywatnego oblicza gwiazdy. „Maria Callas. Primadonna stulecia” to tom smakowity ze względu na liczne obyczajowe „skandaliki” divy. Anne Edwards nie rozdrabnia się na pobocznych wątkach: w centrum zainteresowania będzie tu zawsze Maria Callas i zaledwie kilka osób z jej najbliższego otoczenia. Zaczyna się ta biografia historią związku rodziców primadonny, co ważne jest ze względu na kapryśną naturę matki i decyzje, które kształtowały rodzinne relacje na długo. Potem autorka tomu z upodobaniem śledzi losy nieatrakcyjnego i grubego dziecka zmuszanego do publicznych występów oraz do ciężkiej pracy nad głosem (a początkowe niefachowe decyzje nauczycieli omal nie zaprzepaszczają szansy na karierę Marii Callas w przyszłości). Przez pewien czas trudno sobie wyobrazić, że wzgardzana dziewczynka z kompleksami przejdzie metamorfozę jak brzydkie kaczątko.
Gdy Maria Callas dojrzewa, przechodzi na radykalną dietę, wychodzi za mąż i zaczyna snuć coraz śmielsze plany dotyczące operowej kariery, cała książka zmienia zabarwienie. Teraz już bohaterka jest kimś, budzi podziw nawet wtedy, gdy postępuje niezgodnie z oczekiwaniami otoczenia. Aprobatę zyskują nawet jej drobne niedoskonałości, jak zmiana barwy głosu z pięknej na szorstką w dramatycznych partiach arii. Maria Callas staje się nie tylko profesjonalną śpiewaczką, ale i artystką świadomą warsztatu. Wie, jak interpretować teksty i przekazywać emocje. Te elementy, które przyniosły jej największą sławę, zostają w tomie dobrze wyeksponowane. Edwards nie zamienia się w recenzentkę, nie podpiera się też opiniami krytyków w bezpośrednich cytatach. Zwięźle i celnie wychwytuje konkrety z licznych ocen i dzięki temu może wyjaśniać, co u Callas zasługiwało na największe uznanie. Teraz bohaterka tomu błyszczy najjaśniej i nie zaburzą tego nawet drobne sprzeczki w kolejnych operach.
W trzeciej części tomu Maria Callas znów staje się niechlubną bohaterką. Dalej pozostaje gwiazdą i obiektem podziwu, ale uwaga ze sceny przenosi się na życie prywatne. To niezakończony konflikt z żądającą pieniędzy matką, kłopoty w małżeństwie, romans z Onassisem i zawiedzione nadzieje. Pojawiają się od czasu do czasu nieudane występy, a sama Maria Callas bardziej przykuwa uwagę sprawami osobistymi niż karierą. Anne Edwards w każdej z tych trzech części biografii znajduje dla siebie miejsce rzetelnej kronikarki i obserwatorki. W spornych punktach życiorysu porównuje ze sobą różne źródła, stara się uzyskać wielowymiarowy portret divy i nie zamierza jej wybielać (ani nadmiernie potępiać).
Jest ta książka bardzo zgrabnie napisana. Mimo biograficznego charakteru autorce udaje się uchwycić żywiołowość emocji, temperament primadonny stulecia i cały zestaw składników wpływających na jej życiowe decyzje. Przez cały czas skupia się na same Marii Callas i jej najbliższym otoczeniu, nie oddala się od swojej bohaterki, pragnąc jak najpełniej przedstawić jej losy. Fakt, że życiu prywatnemu poświęca tyle samo miejsca co karierze, sprawia, że Callas zaczyna budzić zainteresowanie także zwykłych czytelników. Ponadto – i bez względu na atrakcyjny materiał badawczy – w tomie „Maria Callas” narracja prowadzona jest bardzo udanie, niemal reportażowo. Tak autorka może przybliżyć odbiorcom gwiazdę scen i równolegle dostarczyć ciekawej lektury. „Maria Callas. Primadonna stulecia” to biografia stawiająca na żywą osobę, nie na dane z kalendarium.
Opera i życie
Ta książka musi się czytelnikom spodobać, bo odnosi się do tego, co publiczność zawsze lubi: prywatnego oblicza gwiazdy. „Maria Callas. Primadonna stulecia” to tom smakowity ze względu na liczne obyczajowe „skandaliki” divy. Anne Edwards nie rozdrabnia się na pobocznych wątkach: w centrum zainteresowania będzie tu zawsze Maria Callas i zaledwie kilka osób z jej najbliższego otoczenia. Zaczyna się ta biografia historią związku rodziców primadonny, co ważne jest ze względu na kapryśną naturę matki i decyzje, które kształtowały rodzinne relacje na długo. Potem autorka tomu z upodobaniem śledzi losy nieatrakcyjnego i grubego dziecka zmuszanego do publicznych występów oraz do ciężkiej pracy nad głosem (a początkowe niefachowe decyzje nauczycieli omal nie zaprzepaszczają szansy na karierę Marii Callas w przyszłości). Przez pewien czas trudno sobie wyobrazić, że wzgardzana dziewczynka z kompleksami przejdzie metamorfozę jak brzydkie kaczątko.
Gdy Maria Callas dojrzewa, przechodzi na radykalną dietę, wychodzi za mąż i zaczyna snuć coraz śmielsze plany dotyczące operowej kariery, cała książka zmienia zabarwienie. Teraz już bohaterka jest kimś, budzi podziw nawet wtedy, gdy postępuje niezgodnie z oczekiwaniami otoczenia. Aprobatę zyskują nawet jej drobne niedoskonałości, jak zmiana barwy głosu z pięknej na szorstką w dramatycznych partiach arii. Maria Callas staje się nie tylko profesjonalną śpiewaczką, ale i artystką świadomą warsztatu. Wie, jak interpretować teksty i przekazywać emocje. Te elementy, które przyniosły jej największą sławę, zostają w tomie dobrze wyeksponowane. Edwards nie zamienia się w recenzentkę, nie podpiera się też opiniami krytyków w bezpośrednich cytatach. Zwięźle i celnie wychwytuje konkrety z licznych ocen i dzięki temu może wyjaśniać, co u Callas zasługiwało na największe uznanie. Teraz bohaterka tomu błyszczy najjaśniej i nie zaburzą tego nawet drobne sprzeczki w kolejnych operach.
W trzeciej części tomu Maria Callas znów staje się niechlubną bohaterką. Dalej pozostaje gwiazdą i obiektem podziwu, ale uwaga ze sceny przenosi się na życie prywatne. To niezakończony konflikt z żądającą pieniędzy matką, kłopoty w małżeństwie, romans z Onassisem i zawiedzione nadzieje. Pojawiają się od czasu do czasu nieudane występy, a sama Maria Callas bardziej przykuwa uwagę sprawami osobistymi niż karierą. Anne Edwards w każdej z tych trzech części biografii znajduje dla siebie miejsce rzetelnej kronikarki i obserwatorki. W spornych punktach życiorysu porównuje ze sobą różne źródła, stara się uzyskać wielowymiarowy portret divy i nie zamierza jej wybielać (ani nadmiernie potępiać).
Jest ta książka bardzo zgrabnie napisana. Mimo biograficznego charakteru autorce udaje się uchwycić żywiołowość emocji, temperament primadonny stulecia i cały zestaw składników wpływających na jej życiowe decyzje. Przez cały czas skupia się na same Marii Callas i jej najbliższym otoczeniu, nie oddala się od swojej bohaterki, pragnąc jak najpełniej przedstawić jej losy. Fakt, że życiu prywatnemu poświęca tyle samo miejsca co karierze, sprawia, że Callas zaczyna budzić zainteresowanie także zwykłych czytelników. Ponadto – i bez względu na atrakcyjny materiał badawczy – w tomie „Maria Callas” narracja prowadzona jest bardzo udanie, niemal reportażowo. Tak autorka może przybliżyć odbiorcom gwiazdę scen i równolegle dostarczyć ciekawej lektury. „Maria Callas. Primadonna stulecia” to biografia stawiająca na żywą osobę, nie na dane z kalendarium.
piątek, 11 września 2015
Grzegorz Kasdepke: Inżynier Ciućma, czyli śrubka, młotek i przemądrzałe roboty
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015 (audiobook)
W pracowni
Inżynier Ciućma, jak wielu wynalazców, podtrzymuje mit szalonego naukowca. Mówiąc bez ogródek: to życiowa fajtłapa, nieudacznik, któremu mało co wychodzi. Nawet jego wynalazki – a Ciućma konstruuje roboty – są mądrzejsze od niego. Przechwytują też czasem niepożądane ludzkie cechy, a wtedy już nikt nie jest w stanie zaprowadzić ładu w pracowni na trzydziestym piętrze. Inżynier Ciućma przez swoją nieporadność da się lubić, zwłaszcza że na każdym kroku towarzyszą mu intrygujące domowe sprzęty, jak choćby POMO(ts)-NIcK Grubasek czy π-es. Całe to towarzystwo skutecznie zaabsorbuje uwagę dzieci, bo przecież fantazja przeplata się tu z humorem, a Grzegorz Kasdepke zadbał o bardzo pomysłowe rozwiązania.
Audiobook „Inżynier Ciućma, czyli śrubka, młotek i przemądrzałe roboty” to dziesięć komicznych opowiadań (w sumie ponad godzina nagrania) o wydarzeniach z pracowni. Mali odbiorcy zawędrują do pomieszczenia z brudnymi oknami, pełnego rozmaitych sprzętów (w tym… głów robotów kuchennych). Naprawdę nic dziwnego, że od czasu do czasu roboty się buntują: przed jednym swoim wynalazkiem inżynier Ciućma musi uciekać do ubikacji, inny robot ciągle jest głodny i zjada na przykład odkurzacz faszerowany kurzem (oraz komplet narzędzi, które mają pełnić rolę enzymów trawiennych). Czasem zdarza się coś trudnego do wytłumaczenia, jak choćby Ciućma za i przed własną lodówką. Roboty przypominają transformersy, a do tego mają swoje uczucia – i dotyczy to również tych domowych oswojonych sprzętów – w tym tostera. Skonstruowane przez Ciućmę roboty bywają leniwe, kapryśne lub złośliwe, dorównują więc w charakterach swojemu wynalazcy. Mało tego: potrafią natrząsać się z Ciućmy („marny inżynier”). Ciućma nie radzi sobie ze swoją zgrają, już lepsza w okiełznaniu towarzystwa jest jego żona. Ale czego wymagać od bohatera, który nawet gdy się odchudza, wytrzymuje tylko osiem godzin, a zamiast wagi traci przytomność?
Grzegorz Kasdepke puszcza wodze fantazji, rozśmiesza dzieci kolejnymi pomysłami i sytuacjami z pracowni. Tu wszystko, co groźne i złowieszcze, zakończy się śmiechem, Kasdepke nikogo straszyć nie będzie. Próbuje za to, jak zawsze zresztą, pouczać: na przykład całe opowiadanie „Czy-to-od-wa-ga” poświęcone jest różnicom znaczeniowym konkretnych słów. Owszem, dokłada do tego autor i celne puenty, ale zależy mu i na tym, żeby wzbogacać zasoby leksykalne dzieci. Te aspekty dydaktyczne skrywają się pod zabawą w świecie robotów, a autor produkuje kolejne niespodzianki dla Ciućmy i odbiorców.
Historyjki o inżynierze Ciućmie przedstawia Jarosław Boberek i jest to doskonały wybór. Ten aktor dobrze czuje żarty i potrafi akcentować dynamikę tekstu, do tego dubbingi w kreskówkach sprawiają, że potrafi dopasować głos do konkretnej postaci. Bezbłędnie przekazuje emocje bohaterów (a tych przecież nie brakuje) i podkreśla humor. W takiej wersji opowiadania zamieniają się prawie w słuchowiska, nie potrzebują już żadnych dodatkowych ozdobników. Dla maluchów, które uwielbiają słuchać bajek, takie interpretacje będą dobrym wyborem. Jarosław Boberek w pracowni inżyniera Ciućmy czuje się bardzo swobodnie. Pozwoli więc najmłodszym poznawać towarzyszy dziwnego konstruktora. Podczas słuchania tego audiobooka dzieci będą dużo się śmiać, ta propozycja pomoże im w rozwijaniu wyobraźni. Ciućma to postać, z którą nudzić się nie można.
W pracowni
Inżynier Ciućma, jak wielu wynalazców, podtrzymuje mit szalonego naukowca. Mówiąc bez ogródek: to życiowa fajtłapa, nieudacznik, któremu mało co wychodzi. Nawet jego wynalazki – a Ciućma konstruuje roboty – są mądrzejsze od niego. Przechwytują też czasem niepożądane ludzkie cechy, a wtedy już nikt nie jest w stanie zaprowadzić ładu w pracowni na trzydziestym piętrze. Inżynier Ciućma przez swoją nieporadność da się lubić, zwłaszcza że na każdym kroku towarzyszą mu intrygujące domowe sprzęty, jak choćby POMO(ts)-NIcK Grubasek czy π-es. Całe to towarzystwo skutecznie zaabsorbuje uwagę dzieci, bo przecież fantazja przeplata się tu z humorem, a Grzegorz Kasdepke zadbał o bardzo pomysłowe rozwiązania.
Audiobook „Inżynier Ciućma, czyli śrubka, młotek i przemądrzałe roboty” to dziesięć komicznych opowiadań (w sumie ponad godzina nagrania) o wydarzeniach z pracowni. Mali odbiorcy zawędrują do pomieszczenia z brudnymi oknami, pełnego rozmaitych sprzętów (w tym… głów robotów kuchennych). Naprawdę nic dziwnego, że od czasu do czasu roboty się buntują: przed jednym swoim wynalazkiem inżynier Ciućma musi uciekać do ubikacji, inny robot ciągle jest głodny i zjada na przykład odkurzacz faszerowany kurzem (oraz komplet narzędzi, które mają pełnić rolę enzymów trawiennych). Czasem zdarza się coś trudnego do wytłumaczenia, jak choćby Ciućma za i przed własną lodówką. Roboty przypominają transformersy, a do tego mają swoje uczucia – i dotyczy to również tych domowych oswojonych sprzętów – w tym tostera. Skonstruowane przez Ciućmę roboty bywają leniwe, kapryśne lub złośliwe, dorównują więc w charakterach swojemu wynalazcy. Mało tego: potrafią natrząsać się z Ciućmy („marny inżynier”). Ciućma nie radzi sobie ze swoją zgrają, już lepsza w okiełznaniu towarzystwa jest jego żona. Ale czego wymagać od bohatera, który nawet gdy się odchudza, wytrzymuje tylko osiem godzin, a zamiast wagi traci przytomność?
Grzegorz Kasdepke puszcza wodze fantazji, rozśmiesza dzieci kolejnymi pomysłami i sytuacjami z pracowni. Tu wszystko, co groźne i złowieszcze, zakończy się śmiechem, Kasdepke nikogo straszyć nie będzie. Próbuje za to, jak zawsze zresztą, pouczać: na przykład całe opowiadanie „Czy-to-od-wa-ga” poświęcone jest różnicom znaczeniowym konkretnych słów. Owszem, dokłada do tego autor i celne puenty, ale zależy mu i na tym, żeby wzbogacać zasoby leksykalne dzieci. Te aspekty dydaktyczne skrywają się pod zabawą w świecie robotów, a autor produkuje kolejne niespodzianki dla Ciućmy i odbiorców.
Historyjki o inżynierze Ciućmie przedstawia Jarosław Boberek i jest to doskonały wybór. Ten aktor dobrze czuje żarty i potrafi akcentować dynamikę tekstu, do tego dubbingi w kreskówkach sprawiają, że potrafi dopasować głos do konkretnej postaci. Bezbłędnie przekazuje emocje bohaterów (a tych przecież nie brakuje) i podkreśla humor. W takiej wersji opowiadania zamieniają się prawie w słuchowiska, nie potrzebują już żadnych dodatkowych ozdobników. Dla maluchów, które uwielbiają słuchać bajek, takie interpretacje będą dobrym wyborem. Jarosław Boberek w pracowni inżyniera Ciućmy czuje się bardzo swobodnie. Pozwoli więc najmłodszym poznawać towarzyszy dziwnego konstruktora. Podczas słuchania tego audiobooka dzieci będą dużo się śmiać, ta propozycja pomoże im w rozwijaniu wyobraźni. Ciućma to postać, z którą nudzić się nie można.
czwartek, 10 września 2015
Pat Falvey, Pemba Gyalje: Mordercza góra
Świat Książki, Warszawa 2015.
Wyzwanie
Tych, którzy chcą zdobywać szczyty, zrozumie niewielu. Himalaistów nie zraża widmo śmierci, wydaje się też, że nic nie robią sobie z uciążliwości choroby wysokościowej czy ekstremalnego zmęczenia. Kolejne góry traktują jak wyzwania, a zdobywanie szczytów – jak walkę. O wyprawie, która szerokim echem odbiła się w mediach, zdobywaniu K2, opowiada tom „Mordercza góra” Pata Falveya i Szerpy Pemby Gyalje. Tę książkę czyta się z ogromnymi emocjami: ale też trudno zdobyć się na dystans, gdy nieprzewidywalny scenariusz pisze życie, a bohaterowie, którzy zdążyli już zdobyć zaufanie czytelników, w jednej chwili mogą spaść w przepaść. „Mordercza góra” napisana jest jak prawdziwy thriller i zapewnia podobne doznania.
Na początku niespodzianek nie ma: międzynarodowe ekipy przygotowują się do zdobycia K2. Wśród wspinaczy są gwiazdy sportu, małżeństwo czy Szerpowie dobierani do ekip ze względu na doświadczenie i umiejętności. Różne zespoły mają swoich sponsorów i własne motywacje do działania. Dla kogoś to ostatnie z planowanych wejść na szczyt, ktoś inny wkrótce zostanie ojcem. Nie wszyscy darzą się przyjaźnią: wśród ekip zdarzają się spory i wzajemne zastrzeżenia. Jeśli chce się, na przykład, skorzystać z wytyczonych przez szybszą grupę przejść, trzeba zapłacić za możliwość zredukowania własnego wysiłku. Wbrew pozorom nie ma tu sielanki. Wspinacze nie kryją kąśliwych uwag: wszystkim zależy na zdobyciu góry, słabsi stanowić będą niepotrzebne zagrożenie w drodze – i to nie tylko dla siebie.
Historia stopniowo się zmienia. Po czasie przygotowań są to już przejścia między obozami. Autorzy starają się przybliżać sylwetki kolejnych wspinaczy nie przez ich biografie, a przez zachowania na trasie. To także okazja do szczegółowego opowiadania, jak wyglądają kolejne etapy wyprawy. Nie tylko, kto wchodził pierwszy, a kto się najszybciej męczył, ale również – jaka atmosfera panowała w namiotach, czy jaki wpływ na zespół miała pogoda. Pemba Gyalje obserwuje wszystko z pewnego dystansu. Nie wszyscy budzą jego zaufania umiejętnościami. Co oczywiste, stopniowo wzrasta napięcie wśród uczestników wyprawy. Im bliżej szczytu, tym trudniej – i tym więcej wyzwań. Teraz już każde utrudnienie i każdy nieprzewidziany problem muszą być przeanalizowane: raz dla czytelników, by ci zyskali jak najpełniejszy obraz sytuacji, obok, oczywiście, pasjonującej lektury, dwa – dla wspinaczy, którzy mogą do swoich doświadczeń i wiedzy dołączyć inne tematy. Zdobycie szczytu K2, choć jest nie lada wyczynem, to dopiero połowa drogi. Ten cel udaje się osiągnąć – ale nie wszystkim. Dopiero przy zejściu zaczyna się prawdziwy chaos i tragedia, która wstrząsnęła mediami. Wspinacze rozpraszają się za sprawą wycieńczenia i złych warunków, przestają logicznie myśleć, popełniają niezawinione błędy i… jeden po drugim giną. Góra pokazuje swoją potęgę: zrzuca lawiny i bryły lodu, zastawia liczne pułapki na tych, którzy odważyli się na nią wejść. Podczas gdy na szczycie trwa walka o przetrwanie, bliscy wspinaczy czekają na wieści, a opinią publiczną wstrząsają medialne doniesienia. W „Morderczej górze” dobrze uchwycone zostały różne przestrzenie tragedii: autorzy starają się wytłumaczyć przyczyny katastrofy bez oskarżania kolegów, pokazują też, jak wiele zależy od przypadku i szczęścia – nie zawsze świetne wyszkolenie, sprzęt i aklimatyzacja wystarczają. Kiedy „Mordercza góra” zamienia się w opis rozpaczliwej walki o przeżycie, traci się z oczu temat literackości i oceny samego sportu. Teraz okazuje się dopiero, jak słaby (i jak silny jednocześnie) może być człowiek w chwili prawdziwego wyzwania.
Wyzwanie
Tych, którzy chcą zdobywać szczyty, zrozumie niewielu. Himalaistów nie zraża widmo śmierci, wydaje się też, że nic nie robią sobie z uciążliwości choroby wysokościowej czy ekstremalnego zmęczenia. Kolejne góry traktują jak wyzwania, a zdobywanie szczytów – jak walkę. O wyprawie, która szerokim echem odbiła się w mediach, zdobywaniu K2, opowiada tom „Mordercza góra” Pata Falveya i Szerpy Pemby Gyalje. Tę książkę czyta się z ogromnymi emocjami: ale też trudno zdobyć się na dystans, gdy nieprzewidywalny scenariusz pisze życie, a bohaterowie, którzy zdążyli już zdobyć zaufanie czytelników, w jednej chwili mogą spaść w przepaść. „Mordercza góra” napisana jest jak prawdziwy thriller i zapewnia podobne doznania.
Na początku niespodzianek nie ma: międzynarodowe ekipy przygotowują się do zdobycia K2. Wśród wspinaczy są gwiazdy sportu, małżeństwo czy Szerpowie dobierani do ekip ze względu na doświadczenie i umiejętności. Różne zespoły mają swoich sponsorów i własne motywacje do działania. Dla kogoś to ostatnie z planowanych wejść na szczyt, ktoś inny wkrótce zostanie ojcem. Nie wszyscy darzą się przyjaźnią: wśród ekip zdarzają się spory i wzajemne zastrzeżenia. Jeśli chce się, na przykład, skorzystać z wytyczonych przez szybszą grupę przejść, trzeba zapłacić za możliwość zredukowania własnego wysiłku. Wbrew pozorom nie ma tu sielanki. Wspinacze nie kryją kąśliwych uwag: wszystkim zależy na zdobyciu góry, słabsi stanowić będą niepotrzebne zagrożenie w drodze – i to nie tylko dla siebie.
Historia stopniowo się zmienia. Po czasie przygotowań są to już przejścia między obozami. Autorzy starają się przybliżać sylwetki kolejnych wspinaczy nie przez ich biografie, a przez zachowania na trasie. To także okazja do szczegółowego opowiadania, jak wyglądają kolejne etapy wyprawy. Nie tylko, kto wchodził pierwszy, a kto się najszybciej męczył, ale również – jaka atmosfera panowała w namiotach, czy jaki wpływ na zespół miała pogoda. Pemba Gyalje obserwuje wszystko z pewnego dystansu. Nie wszyscy budzą jego zaufania umiejętnościami. Co oczywiste, stopniowo wzrasta napięcie wśród uczestników wyprawy. Im bliżej szczytu, tym trudniej – i tym więcej wyzwań. Teraz już każde utrudnienie i każdy nieprzewidziany problem muszą być przeanalizowane: raz dla czytelników, by ci zyskali jak najpełniejszy obraz sytuacji, obok, oczywiście, pasjonującej lektury, dwa – dla wspinaczy, którzy mogą do swoich doświadczeń i wiedzy dołączyć inne tematy. Zdobycie szczytu K2, choć jest nie lada wyczynem, to dopiero połowa drogi. Ten cel udaje się osiągnąć – ale nie wszystkim. Dopiero przy zejściu zaczyna się prawdziwy chaos i tragedia, która wstrząsnęła mediami. Wspinacze rozpraszają się za sprawą wycieńczenia i złych warunków, przestają logicznie myśleć, popełniają niezawinione błędy i… jeden po drugim giną. Góra pokazuje swoją potęgę: zrzuca lawiny i bryły lodu, zastawia liczne pułapki na tych, którzy odważyli się na nią wejść. Podczas gdy na szczycie trwa walka o przetrwanie, bliscy wspinaczy czekają na wieści, a opinią publiczną wstrząsają medialne doniesienia. W „Morderczej górze” dobrze uchwycone zostały różne przestrzenie tragedii: autorzy starają się wytłumaczyć przyczyny katastrofy bez oskarżania kolegów, pokazują też, jak wiele zależy od przypadku i szczęścia – nie zawsze świetne wyszkolenie, sprzęt i aklimatyzacja wystarczają. Kiedy „Mordercza góra” zamienia się w opis rozpaczliwej walki o przeżycie, traci się z oczu temat literackości i oceny samego sportu. Teraz okazuje się dopiero, jak słaby (i jak silny jednocześnie) może być człowiek w chwili prawdziwego wyzwania.
środa, 9 września 2015
Piotr Łopuszański: Warszawa literacka w PRL
Bellona, Warszawa 2105.
Życie literackie
Piotr Łopuszański nie ulega modzie na felietonowe teksty o PRL-u. Tworzy książkę poważną i będącą dobrym przeglądem wydarzeń oraz faktów z rzadka ozdabianych wymownymi (i rzadko powielanymi) anegdotami. Jego „Warszawa literacka w PRL” to próba uchwycenia postaw literatów wobec istniejącego systemu, a nie zestaw towarzyskich wydarzeń. Łopuszański proponuje podstawę, punkt wyjścia dla późniejszych analiz czy komentarzy. Wprawdzie jego książka nie ubawi i nie da się traktować jak lektura rozrywkowa – nawet przez rozmiłowanych w modzie na PRL – ale jest nieoceniona ze względu na zawarte w niej wiadomości.
Autor bazą dla opowieści czyni fakty historyczne, ograniczając je do tych, które miały znaczący wpływ na środowisko literackie. Zajmuje się mieszkaniami pisarzy, losami rękopisów, decyzjami cenzury, zebraniami partyjnymi, jednym słowem tym wszystkim, co znajduje się poza sentymentalnym dzisiaj obrazem tamtego okresu. Zwraca też Łopuszański uwagę na to, co stanowiło o obyczajowości literatów: wspomina o modzie, wzajemnych relacjach czy znaczeniu żon pisarzy, zwraca uwagę na komentarze dotyczące kolegów po piórze. Nie szuka wprawdzie sensacji, ale bardzo chętnie powraca do towarzyskich nieporozumień: kto o kogo był zazdrosny, kto komentował zgryźliwie pracę kogoś innego. Te drobiazgi dobrze uzupełniają obraz literatów w peerelowskiej Warszawie.
Szybko staje się jasne, dlaczego Łopuszański musi ograniczyć się do sytuacji w stolicy: do opanowania ma sporo życiorysów, w dodatku odwołuje się tylko do największych i najbardziej znanych „poważnych” twórców, całkowicie pomija między innymi autorów powieści produkcyjnych czy satyryków – choć to również tematy warte zbadania i rozrastające się w samodzielne książki. Piotr Łopuszański nie wraca do przeszłości z misją rozrachunkową, nie dla niego ocenianie postaw pisarzy. Woli raczej bezpiecznie relacjonować poszczególne wybory bez większego emocjonalnego zaangażowania. Częściej za to przytacza opinie samych twórców. W tej publikacji bardzo cenne i ciekawe jest przeprowadzenie odbiorców przez warunki egzystencji literatów. Autor wykazuje wzajemne powiązania kultury i polityki, sprawdza też, jak kształtowało się po wojnie szeroko rozumiane życie literackie, sprawdza też, jak kształtowało się po wojnie szeroko rozumiane życie literackie Wraz z opowieścią biograficzną składaną z wielu drobnych danych życiorysowych różnych postaci prowadzi opowieść „strukturalną”: pokazuje, w jaki sposób kształtowane były oczekiwania wobec pisarzy i ich twórczości. Tym samym daje nawet zwykłym czytelnikom narzędzia do analizowania konkretnych lektury. Przez cały czas stawia na rzeczową, ścisłą i pełną faktów opowieść, ale nie oznacza to, że tekst zamienia się w rozbudowane kalendarium. Łopuszański wybiera po prostu drogę rzetelnego informowania, gromadzi fakty i na ich podstawie buduje historię o pisarzach w PRL.
Dzięki takiej postawie autora tom „Warszawa literacka w PRL” pozytywnie wyróżnia się wśród publikacji dążących do uchwycenia „fenomenu PRL”. Tu nie ma miejsca na interpretacje i oceny po latach, pisarze sami dla siebie mogą stanowić lustro. Ich grupa przedstawiona jest w kontekście szarej i trudnej codzienności, ale też bez męczeńskich tonów. Łopuszański skupia się na pracy pisarzy, od czasu do czasu prezentując jeszcze ich domowe troski. I to sprawia, że autorzy stają się dużo bliżsi odbiorcom. W tej książce nie ma stylistyki pop, co cieszy czytelników, którzy chcieliby się czegoś na temat dawnego życia literackiego dowiedzieć. „Warszawa literacka w PRL” to publikacja, która w skondensowanej wersji przytacza losy autorów i ich dzieł.
Życie literackie
Piotr Łopuszański nie ulega modzie na felietonowe teksty o PRL-u. Tworzy książkę poważną i będącą dobrym przeglądem wydarzeń oraz faktów z rzadka ozdabianych wymownymi (i rzadko powielanymi) anegdotami. Jego „Warszawa literacka w PRL” to próba uchwycenia postaw literatów wobec istniejącego systemu, a nie zestaw towarzyskich wydarzeń. Łopuszański proponuje podstawę, punkt wyjścia dla późniejszych analiz czy komentarzy. Wprawdzie jego książka nie ubawi i nie da się traktować jak lektura rozrywkowa – nawet przez rozmiłowanych w modzie na PRL – ale jest nieoceniona ze względu na zawarte w niej wiadomości.
Autor bazą dla opowieści czyni fakty historyczne, ograniczając je do tych, które miały znaczący wpływ na środowisko literackie. Zajmuje się mieszkaniami pisarzy, losami rękopisów, decyzjami cenzury, zebraniami partyjnymi, jednym słowem tym wszystkim, co znajduje się poza sentymentalnym dzisiaj obrazem tamtego okresu. Zwraca też Łopuszański uwagę na to, co stanowiło o obyczajowości literatów: wspomina o modzie, wzajemnych relacjach czy znaczeniu żon pisarzy, zwraca uwagę na komentarze dotyczące kolegów po piórze. Nie szuka wprawdzie sensacji, ale bardzo chętnie powraca do towarzyskich nieporozumień: kto o kogo był zazdrosny, kto komentował zgryźliwie pracę kogoś innego. Te drobiazgi dobrze uzupełniają obraz literatów w peerelowskiej Warszawie.
Szybko staje się jasne, dlaczego Łopuszański musi ograniczyć się do sytuacji w stolicy: do opanowania ma sporo życiorysów, w dodatku odwołuje się tylko do największych i najbardziej znanych „poważnych” twórców, całkowicie pomija między innymi autorów powieści produkcyjnych czy satyryków – choć to również tematy warte zbadania i rozrastające się w samodzielne książki. Piotr Łopuszański nie wraca do przeszłości z misją rozrachunkową, nie dla niego ocenianie postaw pisarzy. Woli raczej bezpiecznie relacjonować poszczególne wybory bez większego emocjonalnego zaangażowania. Częściej za to przytacza opinie samych twórców. W tej publikacji bardzo cenne i ciekawe jest przeprowadzenie odbiorców przez warunki egzystencji literatów. Autor wykazuje wzajemne powiązania kultury i polityki, sprawdza też, jak kształtowało się po wojnie szeroko rozumiane życie literackie, sprawdza też, jak kształtowało się po wojnie szeroko rozumiane życie literackie Wraz z opowieścią biograficzną składaną z wielu drobnych danych życiorysowych różnych postaci prowadzi opowieść „strukturalną”: pokazuje, w jaki sposób kształtowane były oczekiwania wobec pisarzy i ich twórczości. Tym samym daje nawet zwykłym czytelnikom narzędzia do analizowania konkretnych lektury. Przez cały czas stawia na rzeczową, ścisłą i pełną faktów opowieść, ale nie oznacza to, że tekst zamienia się w rozbudowane kalendarium. Łopuszański wybiera po prostu drogę rzetelnego informowania, gromadzi fakty i na ich podstawie buduje historię o pisarzach w PRL.
Dzięki takiej postawie autora tom „Warszawa literacka w PRL” pozytywnie wyróżnia się wśród publikacji dążących do uchwycenia „fenomenu PRL”. Tu nie ma miejsca na interpretacje i oceny po latach, pisarze sami dla siebie mogą stanowić lustro. Ich grupa przedstawiona jest w kontekście szarej i trudnej codzienności, ale też bez męczeńskich tonów. Łopuszański skupia się na pracy pisarzy, od czasu do czasu prezentując jeszcze ich domowe troski. I to sprawia, że autorzy stają się dużo bliżsi odbiorcom. W tej książce nie ma stylistyki pop, co cieszy czytelników, którzy chcieliby się czegoś na temat dawnego życia literackiego dowiedzieć. „Warszawa literacka w PRL” to publikacja, która w skondensowanej wersji przytacza losy autorów i ich dzieł.