sobota, 19 września 2015

Jarosław Fischbach: O jeden ląd za daleko

PWN, Warszawa 2015.

Turysta

Kiedy czyta się książkę Jarosława Fischbacha „O jeden ląd za daleko”, ma się wrażenie, że to relacja turysty sprzed wieku. Autor rezygnuje bowiem z tak powszechnego dzisiaj w dziennikach podróży stylu pop i z konwencji bratania się z czytelnikami. Chowa się za wiadomościami o odwiedzanych miejscach i najchętniej wyprałby narrację z jakichkolwiek osobistych akcentów. O uczestnikach wypraw pisze „my”, ale owych „nas” nie przedstawia, co nasuwa skojarzenia z dawnym stylem naukowym i sugerowaniem badawczego obiektywizmu. Ale nie koniec na tym: Fischbach chętnie przed wyjazdem gromadzi wiedzę na temat tego, co warto zobaczyć, a co bez żalu można pominąć. I z tej wiedzy przede wszystkim, a nie z własnych przeżyć, buduje krótkie relacje z wypraw. Unika prywatnego spojrzenia jak tylko może, a równocześnie pozostaje w tomie nie podróżnikiem, a turystą, który chętnie skorzysta z przygotowanych dla jemu podobnych udogodnień czy zadowoli się atrakcjami na pokaz, dawką bezpiecznej egzotyki. Bo trudno inaczej potraktować pobyt w wiosce przeniesionej dla turystów czy wspinaczkę górską, podczas której wszystkim zajmują się wynajęci tragarze, a turyście pozostaje tylko wchodzenie po wytyczonym i zabezpieczonym szlaku. Jarosław Fischbach nie potrzebuje pogłębiania doznań, wystarcza mu oglądanie kolejnych miejsc. Z tego oglądania, rozciągniętego w czasie na wiele lat, przygotowuje relację dla czytelników.

„O jeden ląd za daleko” składa się z bardzo krótkich rozdziałów poświęconych rozmaitym wyjazdom – i pozbawionych chronologicznego uporządkowania. Mapka (kontynent z zaznaczonym krajem – miejscem „akcji”) oraz miesięczna i roczna data pozwalają umiejscowić przygodę w czasie i przestrzeni, zastępują też sztuczne hierarchizacje. Autor w opisie każdej przygody stara się przedstawić sporo danych geograficznych. Zatrzymuje się też nad konkretnymi ludźmi napotkanymi na trasie: czasem to kierowca, który pomoże spełnić marzenie o wyjeździe na skraj pustyni, czasem autochtonka sprzedająca własnoręcznie wykonane przedmioty. Fischbach przyznaje się od czasu do czasu do postaw, które bezlitośnie tępione są u turystów przez podróżników i badaczy (płacenie za zdjęcie), ale w końcu on nie ma potrzeby zgłębiania miejscowych zwyczajów: nie bada, a ogląda, a to spora różnica. W relacji z oglądania czasami pojawiają się drobne anegdoty, jednak autor dużo większy nacisk kładzie na fakty „uniwersalne” i dane niezmienne – niż na rozrywkę. Pod tym względem „O jeden ląd za daleko” przypomina prywatny album ze zdjęciami. Autor przeżył coś ciekawego i próbuje się tym podzielić z innymi, ale jednocześnie boi się odstąpić od bezpiecznego stylu i świadomości, czego nie wolno pomijać. Proponuje turystykę ugrzecznioną, standaryzowaną. Nie zamierza reklamować podróżowania: jedyne miejsce, które darzy wyraźniejszą sympatią, to okolice bliskie jego domu: tu rzeczywiście bardzo się ożywia i przytacza szereg argumentów za krajoznawczymi wyprawami.

„O jeden ląd za daleko” to książka spokojna i stonowana. Nie ma w niej ekstremalnych przeżyć ani niespodzianek dla czytelników. Autor zdaje relację ze swoich licznych wypraw i być może brakiem ekscytacji tym, co nieznane, zamierza zachęcać innych do zainteresowania się taką pasją. „O jeden ląd za daleko” to także książka o ambicjach literackich: Fischbach sporą wagę przykłada do szczegółowych opisów otoczenia. Pisze tom, który pomoże mu uporządkować wspomnienia z pojedynczych turystycznych eskapad, a z czytelnikami dzieli się po prostu sposobem na spędzanie wolnego czasu. W pewnym sensie przekazuje też dalej efekty raz wykonanej pracy: dzieli się wiedzą, którą przed wyjazdem sam gromadził.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz