PWN, Warszawa 2015.
Turysta
Kiedy czyta się książkę Jarosława Fischbacha „O jeden ląd za daleko”, ma się wrażenie, że to relacja turysty sprzed wieku. Autor rezygnuje bowiem z tak powszechnego dzisiaj w dziennikach podróży stylu pop i z konwencji bratania się z czytelnikami. Chowa się za wiadomościami o odwiedzanych miejscach i najchętniej wyprałby narrację z jakichkolwiek osobistych akcentów. O uczestnikach wypraw pisze „my”, ale owych „nas” nie przedstawia, co nasuwa skojarzenia z dawnym stylem naukowym i sugerowaniem badawczego obiektywizmu. Ale nie koniec na tym: Fischbach chętnie przed wyjazdem gromadzi wiedzę na temat tego, co warto zobaczyć, a co bez żalu można pominąć. I z tej wiedzy przede wszystkim, a nie z własnych przeżyć, buduje krótkie relacje z wypraw. Unika prywatnego spojrzenia jak tylko może, a równocześnie pozostaje w tomie nie podróżnikiem, a turystą, który chętnie skorzysta z przygotowanych dla jemu podobnych udogodnień czy zadowoli się atrakcjami na pokaz, dawką bezpiecznej egzotyki. Bo trudno inaczej potraktować pobyt w wiosce przeniesionej dla turystów czy wspinaczkę górską, podczas której wszystkim zajmują się wynajęci tragarze, a turyście pozostaje tylko wchodzenie po wytyczonym i zabezpieczonym szlaku. Jarosław Fischbach nie potrzebuje pogłębiania doznań, wystarcza mu oglądanie kolejnych miejsc. Z tego oglądania, rozciągniętego w czasie na wiele lat, przygotowuje relację dla czytelników.
„O jeden ląd za daleko” składa się z bardzo krótkich rozdziałów poświęconych rozmaitym wyjazdom – i pozbawionych chronologicznego uporządkowania. Mapka (kontynent z zaznaczonym krajem – miejscem „akcji”) oraz miesięczna i roczna data pozwalają umiejscowić przygodę w czasie i przestrzeni, zastępują też sztuczne hierarchizacje. Autor w opisie każdej przygody stara się przedstawić sporo danych geograficznych. Zatrzymuje się też nad konkretnymi ludźmi napotkanymi na trasie: czasem to kierowca, który pomoże spełnić marzenie o wyjeździe na skraj pustyni, czasem autochtonka sprzedająca własnoręcznie wykonane przedmioty. Fischbach przyznaje się od czasu do czasu do postaw, które bezlitośnie tępione są u turystów przez podróżników i badaczy (płacenie za zdjęcie), ale w końcu on nie ma potrzeby zgłębiania miejscowych zwyczajów: nie bada, a ogląda, a to spora różnica. W relacji z oglądania czasami pojawiają się drobne anegdoty, jednak autor dużo większy nacisk kładzie na fakty „uniwersalne” i dane niezmienne – niż na rozrywkę. Pod tym względem „O jeden ląd za daleko” przypomina prywatny album ze zdjęciami. Autor przeżył coś ciekawego i próbuje się tym podzielić z innymi, ale jednocześnie boi się odstąpić od bezpiecznego stylu i świadomości, czego nie wolno pomijać. Proponuje turystykę ugrzecznioną, standaryzowaną. Nie zamierza reklamować podróżowania: jedyne miejsce, które darzy wyraźniejszą sympatią, to okolice bliskie jego domu: tu rzeczywiście bardzo się ożywia i przytacza szereg argumentów za krajoznawczymi wyprawami.
„O jeden ląd za daleko” to książka spokojna i stonowana. Nie ma w niej ekstremalnych przeżyć ani niespodzianek dla czytelników. Autor zdaje relację ze swoich licznych wypraw i być może brakiem ekscytacji tym, co nieznane, zamierza zachęcać innych do zainteresowania się taką pasją. „O jeden ląd za daleko” to także książka o ambicjach literackich: Fischbach sporą wagę przykłada do szczegółowych opisów otoczenia. Pisze tom, który pomoże mu uporządkować wspomnienia z pojedynczych turystycznych eskapad, a z czytelnikami dzieli się po prostu sposobem na spędzanie wolnego czasu. W pewnym sensie przekazuje też dalej efekty raz wykonanej pracy: dzieli się wiedzą, którą przed wyjazdem sam gromadził.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz