Akapit Press, Łódź 2015.
Zadanie domowe
Drakulcio bardzo chciałby dostać nowy telefon i oto pojawia się szansa, żeby go zdobyć: dziesięciolatek musi być bardzo grzeczny albo… pisać dziennik, a wtedy telefon dostanie od dziadków na Gwiazdkę. Drakulcio zawsze jest grzeczny, przynajmniej sam tak uważa – ale ponieważ czasami okoliczności sprzysięgają się przeciwko niemu, woli pisać dziennik, na wszelki wypadek, żeby na pewno otrzymać upragniony prezent. I wychodzi na to, że Drakulcio wcale nie jest tak grzeczny, za jakiego się uważa, bo jego dziennik składa się z czterech opowieści o największych wypadkach. Po takiej spowiedzi literackiej mało kto wierzyłby w zapewnienia o grzeczności – ale na nowy telefon bohater uczciwie sobie zapracowuje, pisaniem.
Motyw z marzeniem Drakulcia nie jest promowaniem korupcji: to bardzo dobre wyjaśnienie wyboru narracji – i uprawdopodobnienie postaci. Drakulcio jako uczestnik nietypowych wydarzeń staje się wiarygodny dzięki stale podsycanej nadziei na telefon – taka zachęta do pisania rozwija w nim umiejętności literackie. Czytelnikom zapewnia natomiast rozrywkę, bo szybko okaże się, że ksywka Drakulcia nie jest przypadkowa. Pinkwartowie bawią się motywem energicznego i pomysłowego dziecka, któremu wszystko zdarza się „przypadkiem” i bez złych intencji. Drakulcio co chwilę wpędza się w kłopoty.
Najpierw Drakulcio ze swoim najlepszym przyjacielem Andreą urozmaica urodzinowe przyjęcie za sprawą pożyczonego na wieczne nieoddanie pistoletu. Znaleziony na szkolnym boisku przedmiot chłopcy wykradają nielubianemu koledze, a potem chcą go tylko potrzymać – co oczywiście prowadzi do chaosu i niemal rujnuje przyjęcie. Drakulcio lekcję o szacunku i zadanie z biologii łączy w nietypowy sposób: uprzejmie się wysławia, a do piórnika zbiera dżdżownice, co wydaje się powrotem do klasyki literatury czwartej i typowych chłopięcych wybryków). Znanemu podróżnikowi serwuje przedziwną potrawę, a w teatrze zrzuca z sufitu ogromny żyrandol. Bez wątpienia dzieci pokochają Drakulcia, któremu takie rzeczy przydarzają się przypadkiem i bez przerwy.
Drakulcio porusza się w kręgu wyrazistych postaci – jest tu nieznośna kuzynka Anna-Maria, klasowa kujonka Magda Klonowska czy Gruby Tedi, który bez przerwy je. Tata Drakulcia pisze doktorat z archeologii, a mama ciągle porównuje go z sąsiadem-trenerem: silnym, męskim i potrafiącym naprawić wszystko w domu. Na te przekomarzanki rodziców Drakulcio większej uwagi nie zwraca, bo bardziej interesują go kolejne przygody. Skrupulatnie przedstawia w swoim dzienniku wszystkie. Przyjmuje przy tym wygodny dla małych odbiorców styl: kiedy ma do zaprezentowania dłuższe wypowiedzi czy rozbudowane partie dialogowe, wpisuje je w komiksowe dymki, co nadaje tekstowi dynamiki.
Autorzy postawili tu na rozrywkę najmłodszych. Sam Drakulcio jest bohaterem naiwnym i przez to zabawnym. Nie przejmuje się niepowodzeniami, z przejęciem przedstawia kolejne przygody i wciąga maluchy w swój szkolno-domowy świat. Pinkwartowie trochę nawiązują do mody na książki komiksowo-powieściowe, ale proponują dzieciom lepszą niż zachodnie realizację. U Drakulcia nie tylko dzieje się więcej, humor jest tu też na wyższym poziomie. Mimo naiwności bohatera narracja nie wydaje się banalna. To książka zachęcająca dzieci do czytania, Drakulcio, który ciągle ma jakieś kłopoty, budzi śmiech i ciekawość. Z taką publikacją można bez problemu zostawić najmłodszych – wiadomo, że polubią czytanie.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
piątek, 31 lipca 2015
czwartek, 30 lipca 2015
David Woodroffe: Połącz kropki. Dzieła sztuki, krajobrazy, pojazdy
Buchmann, Warszawa 2015.
Zabawa z dzieciństwa
Wydawnictwo Buchmann idzie za ciosem i skoro dorosłych opanowuje moda na kolorowanie, przypomina kolejną dziecięcą i nieco już zapomnianą rozrywkę – połącz kropki. Wielu odbiorców tomu Davida Woodroffe powróci myślami do beztroskich chwil z dzieciństwa, kiedy na kartkach pojawiały się zupełnie niespodziewanie bajkowe postacie lub kreskówkowe zwierzęta. Z gry w połącz kropki w pewnym momencie wyrastało się tak samo jak z kolorowanek – wprawne oko potrafiło już wyodrębnić kształt z samego układu kropek i czar zabawy pryskał. Potem już do tej rozrywki nie było po co wracać.
Tom „Połącz kropki” jest jednak obmyślony jako odstresowywacz dla dorosłych i prawdziwe wyzwanie: to nie naiwny sposób na zabijanie czasu, a… praca. Każdy obrazek składa się z co najmniej 200-300 kropek, niektóre dodatkowo z większej liczby linii oznaczanych literami czy cyframi rzymskimi. Wyzwaniem może być już znalezienie punktu startu – a to dopiero początek zabawy. Jak w dziecięcych dorysowywankach, tak i tu znajdują się fragmenty już gotowe, wpisane w obrazek – ale w wielu wypadkach nie pomogą one w odgadnięciu gotowego dzieła. To szlif do ostatecznego efektu.
Woodroffe pomaga na nowo odkryć urok dawnej zabawy, tym razem już starszym odbiorcom. Przenosi dziecięcą rozrywkę do świata wolnego od bezinteresowności, musi więc zaproponować użytkownikom książki coś w zamian za poświęcony czas. Decyduje się na znane i rozpoznawalne w naszym kręgu kulturowym tematy i udowadnia, że każdy, nie odrywając właściwie ołówka od kartki, może narysować sobie Bastylię, Most Brookliński czy Katedrę świętego Pawła, słoneczniki van Gogha czy Mleczarkę Vermeera. To nagroda za wysiłek, a i niespodzianka dla tych, którzy odrzucą podążanie za spisem treści i zechcą po kolei odkrywać treść obrazków. Tom został uporządkowany tematycznie – pojawia się tu osiem działów, wśród nich między innymi sport, rozrywka, pojazdy czy zwierzęta – ale to wyróżnienie funkcjonuje jedynie na początku książki, między poszczególnymi stronami nie ma już tematycznych wskazówek. Tym większa będzie zabawa, gdy odbiorcy zechcą zdać się na los.
Kulturowe odnośniki będą dla użytkowników satysfakcjonujące z kilku powodów. Nie dość, że łączenie kropek może odprężać i zapewnić chwilę wytchnienia, to jeszcze pokazuje, jak niedaleka droga jest od zabawy do prawdziwego tworzenia. Odbiorcy zaczną interesować się rysowaniem, samodzielnym wyszukiwaniem umownych kropek na oglądanych przedmiotach – tak gra znana z dzieciństwa może przyczynić się do rozwoju kreatywności i wyrobienia sobie artystycznego spojrzenia. Oczywiście powstałe w tomie rysunki to zaledwie pozbawione szczegółów szkice, niedokładne, jeśli dobrze im się przyjrzeć – ale zachęcają do działania. Zresztą każdy obrazek da się też potraktować jak kolorowankę, a nawet wyrywać (perforowane kartki) i traktować jako podstawę dalszych ćwiczeń. „Połącz kropki” to rozrywka z pewnością na tyle oryginalna, żeby przekonać część odbiorców do takiego spędzania wolnego czasu. Zawarte tu rysunki to wyzwania, które mogą mieć nawet działanie terapeutyczne. Nadają się do urozmaicania wypoczynku i do porządkowania myśli, a przy okazji zapewniają przyjemny powrót do dzieciństwa. Dla takich publikacji można wynajdować wiele zastosowań – najważniejsze jest jednak, że pozwalają na moment zwolnić tempo i zapomnieć o zwykłych troskach czy zgryzotach. „Połącz kropki” to tom dla ludzi, którzy lubią testować nowe formy relaksu i potrzebują widzieć efekty swoich działań.
Zabawa z dzieciństwa
Wydawnictwo Buchmann idzie za ciosem i skoro dorosłych opanowuje moda na kolorowanie, przypomina kolejną dziecięcą i nieco już zapomnianą rozrywkę – połącz kropki. Wielu odbiorców tomu Davida Woodroffe powróci myślami do beztroskich chwil z dzieciństwa, kiedy na kartkach pojawiały się zupełnie niespodziewanie bajkowe postacie lub kreskówkowe zwierzęta. Z gry w połącz kropki w pewnym momencie wyrastało się tak samo jak z kolorowanek – wprawne oko potrafiło już wyodrębnić kształt z samego układu kropek i czar zabawy pryskał. Potem już do tej rozrywki nie było po co wracać.
Tom „Połącz kropki” jest jednak obmyślony jako odstresowywacz dla dorosłych i prawdziwe wyzwanie: to nie naiwny sposób na zabijanie czasu, a… praca. Każdy obrazek składa się z co najmniej 200-300 kropek, niektóre dodatkowo z większej liczby linii oznaczanych literami czy cyframi rzymskimi. Wyzwaniem może być już znalezienie punktu startu – a to dopiero początek zabawy. Jak w dziecięcych dorysowywankach, tak i tu znajdują się fragmenty już gotowe, wpisane w obrazek – ale w wielu wypadkach nie pomogą one w odgadnięciu gotowego dzieła. To szlif do ostatecznego efektu.
Woodroffe pomaga na nowo odkryć urok dawnej zabawy, tym razem już starszym odbiorcom. Przenosi dziecięcą rozrywkę do świata wolnego od bezinteresowności, musi więc zaproponować użytkownikom książki coś w zamian za poświęcony czas. Decyduje się na znane i rozpoznawalne w naszym kręgu kulturowym tematy i udowadnia, że każdy, nie odrywając właściwie ołówka od kartki, może narysować sobie Bastylię, Most Brookliński czy Katedrę świętego Pawła, słoneczniki van Gogha czy Mleczarkę Vermeera. To nagroda za wysiłek, a i niespodzianka dla tych, którzy odrzucą podążanie za spisem treści i zechcą po kolei odkrywać treść obrazków. Tom został uporządkowany tematycznie – pojawia się tu osiem działów, wśród nich między innymi sport, rozrywka, pojazdy czy zwierzęta – ale to wyróżnienie funkcjonuje jedynie na początku książki, między poszczególnymi stronami nie ma już tematycznych wskazówek. Tym większa będzie zabawa, gdy odbiorcy zechcą zdać się na los.
Kulturowe odnośniki będą dla użytkowników satysfakcjonujące z kilku powodów. Nie dość, że łączenie kropek może odprężać i zapewnić chwilę wytchnienia, to jeszcze pokazuje, jak niedaleka droga jest od zabawy do prawdziwego tworzenia. Odbiorcy zaczną interesować się rysowaniem, samodzielnym wyszukiwaniem umownych kropek na oglądanych przedmiotach – tak gra znana z dzieciństwa może przyczynić się do rozwoju kreatywności i wyrobienia sobie artystycznego spojrzenia. Oczywiście powstałe w tomie rysunki to zaledwie pozbawione szczegółów szkice, niedokładne, jeśli dobrze im się przyjrzeć – ale zachęcają do działania. Zresztą każdy obrazek da się też potraktować jak kolorowankę, a nawet wyrywać (perforowane kartki) i traktować jako podstawę dalszych ćwiczeń. „Połącz kropki” to rozrywka z pewnością na tyle oryginalna, żeby przekonać część odbiorców do takiego spędzania wolnego czasu. Zawarte tu rysunki to wyzwania, które mogą mieć nawet działanie terapeutyczne. Nadają się do urozmaicania wypoczynku i do porządkowania myśli, a przy okazji zapewniają przyjemny powrót do dzieciństwa. Dla takich publikacji można wynajdować wiele zastosowań – najważniejsze jest jednak, że pozwalają na moment zwolnić tempo i zapomnieć o zwykłych troskach czy zgryzotach. „Połącz kropki” to tom dla ludzi, którzy lubią testować nowe formy relaksu i potrzebują widzieć efekty swoich działań.
środa, 29 lipca 2015
Tomasz Gorazdowski: Przez trzy Ameryki. 30000 kilometrów z Alaski do Ziemi Ognistej
Znak, Kraków 2015.
Przygoda
Każdy z globtroterów ma swój sposób na podróżowanie. Tomasz Gorazdowski pasję do odkrywania świata połączył z pracą – gnany ciekawością i żądzą przygód przemierzył trzy Ameryki z Alaski do Argentyny. Efektem tej wyprawy z północy na południe były nie tylko korespondencje radiowe, ale i książka „Przez trzy Ameryki” – idealna dla tych, którzy lubią literaturę podróżniczą z pazurem. Gorazdowski nie stawia sobie za cel edukowania odbiorców, bardziej rozrywkę i możliwość przeżycia choćby tylko zapośredniczonej przygody. Funduje czytelnikom wielką podróż i przekonuje, że warto mieć marzenia. Bo tylko wtedy można coś osiągnąć. „Przez trzy Ameryki” to opowieść o kolejnych etapach oryginalnej wyprawy. Zaczyna się od niemal kabaretowej scenki – dyskusji z policjantem na pustyni w Peru. Tak Gorazdowski zaprasza do lektury, udowadniając jednocześnie, że potrafi pisać dowcipnie, zajmująco i… życiowo. Nie zamierza przepisywać kolejnych stron z przewodników, co najwyżej wyłuskuje obiekty „must see”, lokalne atrakcje godne polecenia – ale nie są to nigdy oficjalne trasy i ścieżki, a miejsca sprawdzone, rzeczywiście warte poświęcenia im czasu.
Czas to w tej podróży towar deficytowy. Gorazdowski musi przemierzyć 30000 kilometrów w „mniej więcej trzy miesiące”. Z jednej strony takie założenie zapewnia intensywność doznań, adrenalinę i… niepotrzebne nerwy, kiedy coś pójdzie niezgodnie z planem. Z drugiej – uniemożliwia dogłębne poznawanie nowych terenów. Na swoją wyprawę Gorazdowski znajduje sposób – co przekłada się i na sam tekst. W opisie tej podróży równie dużo miejsca co lokalnym atrakcjom poświęca własnym przeżyciom, relacjom z towarzyszem podróży, Olkiem, drobnym żartom i felietonistycznym puentom. Wyważa proporcje, żeby nie zamienić książki ani w beznamiętny zestaw danych, ani w prywatny dziennik. Stosuje chętnie dowcipne przerywniki – anegdoty z trasy. Trochę eksperymentuje, poznając miejscowe drogi i miejscową kuchnię. Zawsze jest w tym ciekawość i oczekiwanie na kolejne atrakcje.
Tomasz Gorazdowski pisze rzeczowo i z humorem, lawiruje między beztroskim luzem i spojrzeniami „odkrywcy”. Nie szuka doznań ekstremalnych, raczej próbuje przyjrzeć się zwyczajności wymuszanej przez zastane warunki. Pozwala odbyć podróż bez wychodzenia z domu. „Przez trzy Ameryki” to książka w narracji bardzo prawdziwa, łatwo tu zaprzyjaźnić się z autorem i podążać za nim. Dla odbiorców ważne będzie też stonowanie poszczególnych etapów wyprawy: Gorazdowski daleki jest od popisywania się. Zachowuje niezbędne środki ostrożności, ale też nie wierzy ślepo we wszystkie ostrzeżenia. Czasem udaje miejscowego, żeby uniknąć problemów, czasem nie stosuje się do sprzecznych ze zdrowym rozsądkiem przepisów. Przemierza Ameryki jako zwyczajny facet, któremu zachciało się oryginalnej (ale nie rekordowej) eskapady. Od czasu do czasu korzysta z gościnności słuchaczy radiowej Trójki, wprowadza do swojej opowieści kolejnych napotkanych rodaków, odwiedza interesujących ludzi i oddaje im głos: o części miejsc najlepiej opowiedzą ich mieszkańcy, to próba powrotu do idei niespiesznego podróżowania i zagłębiania się w codzienność innych ludzi.
„Przez trzy Ameryki” to książka bogato ozdobiona zdjęciami z wyprawy, jednak największą jej wartością jest możliwość wzięcia udziału w wielkiej przygodzie. Radiowa podróż od kulis, inspirująca i inna niż wszystkie nie tylko na poziomie założeń – ta lektura jest reportażem z wyprawy napisanym z pomysłem, a i w zgodzie z trendami na rynku wydawniczym. Gorazdowski wie, jak przyciągnąć odbiorców, nie musi tu działać magia nazwiska, bo i poza grupą trójkowych wiernych słuchaczy znajdzie się sporo czytelników zadowolonych z takiego pomysłu na książkę podróżniczą. „Przez trzy Ameryki” pozwala odkryć niejedno, a sam autor kilka razy przypomina, że taka „pospieszna” podróż to dobry punkt wyjścia do planowania, w jakie miejsca wrócić, żeby je lepiej poznać.
Przygoda
Każdy z globtroterów ma swój sposób na podróżowanie. Tomasz Gorazdowski pasję do odkrywania świata połączył z pracą – gnany ciekawością i żądzą przygód przemierzył trzy Ameryki z Alaski do Argentyny. Efektem tej wyprawy z północy na południe były nie tylko korespondencje radiowe, ale i książka „Przez trzy Ameryki” – idealna dla tych, którzy lubią literaturę podróżniczą z pazurem. Gorazdowski nie stawia sobie za cel edukowania odbiorców, bardziej rozrywkę i możliwość przeżycia choćby tylko zapośredniczonej przygody. Funduje czytelnikom wielką podróż i przekonuje, że warto mieć marzenia. Bo tylko wtedy można coś osiągnąć. „Przez trzy Ameryki” to opowieść o kolejnych etapach oryginalnej wyprawy. Zaczyna się od niemal kabaretowej scenki – dyskusji z policjantem na pustyni w Peru. Tak Gorazdowski zaprasza do lektury, udowadniając jednocześnie, że potrafi pisać dowcipnie, zajmująco i… życiowo. Nie zamierza przepisywać kolejnych stron z przewodników, co najwyżej wyłuskuje obiekty „must see”, lokalne atrakcje godne polecenia – ale nie są to nigdy oficjalne trasy i ścieżki, a miejsca sprawdzone, rzeczywiście warte poświęcenia im czasu.
Czas to w tej podróży towar deficytowy. Gorazdowski musi przemierzyć 30000 kilometrów w „mniej więcej trzy miesiące”. Z jednej strony takie założenie zapewnia intensywność doznań, adrenalinę i… niepotrzebne nerwy, kiedy coś pójdzie niezgodnie z planem. Z drugiej – uniemożliwia dogłębne poznawanie nowych terenów. Na swoją wyprawę Gorazdowski znajduje sposób – co przekłada się i na sam tekst. W opisie tej podróży równie dużo miejsca co lokalnym atrakcjom poświęca własnym przeżyciom, relacjom z towarzyszem podróży, Olkiem, drobnym żartom i felietonistycznym puentom. Wyważa proporcje, żeby nie zamienić książki ani w beznamiętny zestaw danych, ani w prywatny dziennik. Stosuje chętnie dowcipne przerywniki – anegdoty z trasy. Trochę eksperymentuje, poznając miejscowe drogi i miejscową kuchnię. Zawsze jest w tym ciekawość i oczekiwanie na kolejne atrakcje.
Tomasz Gorazdowski pisze rzeczowo i z humorem, lawiruje między beztroskim luzem i spojrzeniami „odkrywcy”. Nie szuka doznań ekstremalnych, raczej próbuje przyjrzeć się zwyczajności wymuszanej przez zastane warunki. Pozwala odbyć podróż bez wychodzenia z domu. „Przez trzy Ameryki” to książka w narracji bardzo prawdziwa, łatwo tu zaprzyjaźnić się z autorem i podążać za nim. Dla odbiorców ważne będzie też stonowanie poszczególnych etapów wyprawy: Gorazdowski daleki jest od popisywania się. Zachowuje niezbędne środki ostrożności, ale też nie wierzy ślepo we wszystkie ostrzeżenia. Czasem udaje miejscowego, żeby uniknąć problemów, czasem nie stosuje się do sprzecznych ze zdrowym rozsądkiem przepisów. Przemierza Ameryki jako zwyczajny facet, któremu zachciało się oryginalnej (ale nie rekordowej) eskapady. Od czasu do czasu korzysta z gościnności słuchaczy radiowej Trójki, wprowadza do swojej opowieści kolejnych napotkanych rodaków, odwiedza interesujących ludzi i oddaje im głos: o części miejsc najlepiej opowiedzą ich mieszkańcy, to próba powrotu do idei niespiesznego podróżowania i zagłębiania się w codzienność innych ludzi.
„Przez trzy Ameryki” to książka bogato ozdobiona zdjęciami z wyprawy, jednak największą jej wartością jest możliwość wzięcia udziału w wielkiej przygodzie. Radiowa podróż od kulis, inspirująca i inna niż wszystkie nie tylko na poziomie założeń – ta lektura jest reportażem z wyprawy napisanym z pomysłem, a i w zgodzie z trendami na rynku wydawniczym. Gorazdowski wie, jak przyciągnąć odbiorców, nie musi tu działać magia nazwiska, bo i poza grupą trójkowych wiernych słuchaczy znajdzie się sporo czytelników zadowolonych z takiego pomysłu na książkę podróżniczą. „Przez trzy Ameryki” pozwala odkryć niejedno, a sam autor kilka razy przypomina, że taka „pospieszna” podróż to dobry punkt wyjścia do planowania, w jakie miejsca wrócić, żeby je lepiej poznać.
wtorek, 28 lipca 2015
Agata Mańczyk: Rupieciarnia na końcu świata
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Poszukiwana
Agata Mańczyk jest Niziurskim dla nastolatek. W swoich powieściach zawsze stawia na burzliwą akcję i kreatywność młodzieży, nie posługuje się schematami, za to funduje odbiorczyniom serię emocjonalnych wstrząsów. Nie dla niej tanie i proste fabułki o pierwszej miłości: tu wszystko musi być odczuwane jak najgłębiej, a życiem bohaterek rządzą tajemnice lub przykrości. „Rupieciarnia na końcu świata” to chyba najbardziej „dziewczyńska” spośród wydanych dotąd powieści Agaty Mańczyk, obszerna, z rodzinnym sekretem i prawdziwym uczuciowym pojedynkiem. Ta książka już sama w sobie jest wyzwaniem. Pokaże też odbiorczyniom, jak ważna w życiu jest odpowiedzialność za swoje czyny.
Historię rodzinną musi poznać szesnastoletnia Maryla. Jej rodzice właśnie się rozwiedli i mama przywiozła nastolatkę do Tomaszowa, do swojego dawnego domu. W niegościnnym budynku mieszkają samotnie dwie kobiety – babka i prababka Maryli: żadnej z nich dziewczyna nie miała okazji poznać. Teraz dowiaduje się, że miasteczko huczy od plotek na jej temat, nienawiść dziedziczy się z pokolenia na pokolenie, a prawda będzie dla niej szokiem. Maryla najbardziej w świecie chciałaby powrócić do anonimowości w Warszawie – ale żeby tego dokonać, musi się dowiedzieć, co ukrywają przed nią dorośli. Matka, babka i prababka nie zamierzają ułatwiać jej zadania: ta pierwsza ucieka w kłamstwa. Pozostałe zasłaniają się złośliwością i szorstkością. W tym domu pełno jest niewypowiedzianych pretensji i żalu za przeszłością, nie ma za to rodzinnego ciepła.
Temat rodzinnej tajemnicy dominuje w opowieści. Dorośli popełnili zbyt wiele błędów i wyrządzili sobie wzajemnie zbyt wiele krzywd, żeby dało się to szybko wyjaśnić. Maryla zajmuje się rozwiązaniem zagadki. Ale nie żyje przecież w próżni: chodzi do szkoły i przeżywa rozmaite rozterki. Dowiaduje się, jak boli złamane serce, czym grozi posiadanie wroga i czy miłość można odróżnić od przyjaźni. Relacje towarzyskie są w tej książce bogato szkicowane, jak zawsze u Agaty Mańczyk. W Tomaszowie klasa urządza nowej koleżance pomysłową „wejściówkę” – otrzęsiny bez banału. Starzy przyjaciele znikają, ale nie brakuje nowych bratnich dusz. Wielu nowych znajomych ma swoje mroczne sekrety, część może też przydać się w rozwikłaniu tajemnicy sprzed lat. Maryla stopniowo z grzecznej i pilnej uczennicy zamienia się w nastolatkę z prawdziwego zdarzenia, zbuntowaną, pyskatą i coraz bardziej samodzielną. Nie może już ufać rodzinie (i wydaje się jedyną osobą, której zależy na uzdrowieniu relacji w domu), za to zyskuje niespodziewanych sojuszników. Uczy się, jak rozwiązywać wielkie konflikty i drobne nieporozumienia. Zyskuje życiową mądrość.
Agata Mańczyk dostarcza czytelniczkom rozrywki w najlepszym gatunku. Proponuje obyczajówkę o wielu zwrotach akcji, nie boi się nakreślania odważnych charakterów i niepopularnych scenek. Unika oczywistości i sielanki. „Rupieciarnia na końcu świata” to powieść starannie przemyślana, bardzo dowcipna i pełna komplikacji. Jedno upiększenie autorka wprowadza: w jej oczach młodzi ludzie są o wiele bardziej twórczy i zorganizowani niż typowi przedstawiciele nastolatków, przynajmniej jeśli chodzi o dobór rozrywek. Biorą sprawy w swoje ręce, gdy chodzi o imprezę walentynkową, ale i o powitanie nowej mieszkanki miasta. „Rupieciarnia” pokazuje, jak można budować zaufanie w gronie rówieśników, jak radzić sobie z wyrzutami sumienia i jak ważne są w życiu pojedyncze proste decyzje. Tę książkę z przyjemnością mogliby czytać i dorośli – Mańczyk unika w niej jednopłaszczyznowych historii i ckliwości, jest ze swoimi odbiorcami szczera i traktuje ich poważnie. Różnicuje młodzież, ale rzadko zdarza się jej kogoś potępiać, stara się za to odpowiedzieć na pytanie, dlaczego niektórzy zamykają się w sobie, a inni czerpią przyjemność z upokarzania słabszych. Różne postacie pojawiają się w orbicie Maryli, a każda ma przed sobą ważne zadanie. W tej powieści nie będzie nudy, ani przez chwilę. Nie dziwi więc, że „Rupieciarnia” powraca na rynek.
Poszukiwana
Agata Mańczyk jest Niziurskim dla nastolatek. W swoich powieściach zawsze stawia na burzliwą akcję i kreatywność młodzieży, nie posługuje się schematami, za to funduje odbiorczyniom serię emocjonalnych wstrząsów. Nie dla niej tanie i proste fabułki o pierwszej miłości: tu wszystko musi być odczuwane jak najgłębiej, a życiem bohaterek rządzą tajemnice lub przykrości. „Rupieciarnia na końcu świata” to chyba najbardziej „dziewczyńska” spośród wydanych dotąd powieści Agaty Mańczyk, obszerna, z rodzinnym sekretem i prawdziwym uczuciowym pojedynkiem. Ta książka już sama w sobie jest wyzwaniem. Pokaże też odbiorczyniom, jak ważna w życiu jest odpowiedzialność za swoje czyny.
Historię rodzinną musi poznać szesnastoletnia Maryla. Jej rodzice właśnie się rozwiedli i mama przywiozła nastolatkę do Tomaszowa, do swojego dawnego domu. W niegościnnym budynku mieszkają samotnie dwie kobiety – babka i prababka Maryli: żadnej z nich dziewczyna nie miała okazji poznać. Teraz dowiaduje się, że miasteczko huczy od plotek na jej temat, nienawiść dziedziczy się z pokolenia na pokolenie, a prawda będzie dla niej szokiem. Maryla najbardziej w świecie chciałaby powrócić do anonimowości w Warszawie – ale żeby tego dokonać, musi się dowiedzieć, co ukrywają przed nią dorośli. Matka, babka i prababka nie zamierzają ułatwiać jej zadania: ta pierwsza ucieka w kłamstwa. Pozostałe zasłaniają się złośliwością i szorstkością. W tym domu pełno jest niewypowiedzianych pretensji i żalu za przeszłością, nie ma za to rodzinnego ciepła.
Temat rodzinnej tajemnicy dominuje w opowieści. Dorośli popełnili zbyt wiele błędów i wyrządzili sobie wzajemnie zbyt wiele krzywd, żeby dało się to szybko wyjaśnić. Maryla zajmuje się rozwiązaniem zagadki. Ale nie żyje przecież w próżni: chodzi do szkoły i przeżywa rozmaite rozterki. Dowiaduje się, jak boli złamane serce, czym grozi posiadanie wroga i czy miłość można odróżnić od przyjaźni. Relacje towarzyskie są w tej książce bogato szkicowane, jak zawsze u Agaty Mańczyk. W Tomaszowie klasa urządza nowej koleżance pomysłową „wejściówkę” – otrzęsiny bez banału. Starzy przyjaciele znikają, ale nie brakuje nowych bratnich dusz. Wielu nowych znajomych ma swoje mroczne sekrety, część może też przydać się w rozwikłaniu tajemnicy sprzed lat. Maryla stopniowo z grzecznej i pilnej uczennicy zamienia się w nastolatkę z prawdziwego zdarzenia, zbuntowaną, pyskatą i coraz bardziej samodzielną. Nie może już ufać rodzinie (i wydaje się jedyną osobą, której zależy na uzdrowieniu relacji w domu), za to zyskuje niespodziewanych sojuszników. Uczy się, jak rozwiązywać wielkie konflikty i drobne nieporozumienia. Zyskuje życiową mądrość.
Agata Mańczyk dostarcza czytelniczkom rozrywki w najlepszym gatunku. Proponuje obyczajówkę o wielu zwrotach akcji, nie boi się nakreślania odważnych charakterów i niepopularnych scenek. Unika oczywistości i sielanki. „Rupieciarnia na końcu świata” to powieść starannie przemyślana, bardzo dowcipna i pełna komplikacji. Jedno upiększenie autorka wprowadza: w jej oczach młodzi ludzie są o wiele bardziej twórczy i zorganizowani niż typowi przedstawiciele nastolatków, przynajmniej jeśli chodzi o dobór rozrywek. Biorą sprawy w swoje ręce, gdy chodzi o imprezę walentynkową, ale i o powitanie nowej mieszkanki miasta. „Rupieciarnia” pokazuje, jak można budować zaufanie w gronie rówieśników, jak radzić sobie z wyrzutami sumienia i jak ważne są w życiu pojedyncze proste decyzje. Tę książkę z przyjemnością mogliby czytać i dorośli – Mańczyk unika w niej jednopłaszczyznowych historii i ckliwości, jest ze swoimi odbiorcami szczera i traktuje ich poważnie. Różnicuje młodzież, ale rzadko zdarza się jej kogoś potępiać, stara się za to odpowiedzieć na pytanie, dlaczego niektórzy zamykają się w sobie, a inni czerpią przyjemność z upokarzania słabszych. Różne postacie pojawiają się w orbicie Maryli, a każda ma przed sobą ważne zadanie. W tej powieści nie będzie nudy, ani przez chwilę. Nie dziwi więc, że „Rupieciarnia” powraca na rynek.
poniedziałek, 27 lipca 2015
Agnieszka Tyszka: Wyciskacz do łez
Akapit Press, Łódź 2015.
Sposób na troski
Nie można sobie wyobrazić bardziej buntowniczego i konfliktogennego zestawienia niż nastolatki w szkole prowadzonej przez zakonnice. Do gimnazjum Sióstr Zagderanek chodzą normalne dziewczyny, które chciałyby mieć trochę swobody czy chociaż prawo do wyrażania własnego zdania. Tymczasem niemłode już zakonnice w poczuciu źle pojmowanych obowiązków na każdym kroku utrudniają uczennicom życie. Posuwają się nawet do szpiegowania nastolatek i wciąż podejrzewają je o najgorsze występki. Nic dziwnego, że święty Antoni nie może na to patrzeć. Do kłopotów w szkole dochodzą problemy w domu: Marianna nigdy nie dogadywała się z matką, ale teraz sytuacja staje się dramatyczna. Pani Reaktor straciła pracę, cierpi na depresję i nie pozwala sobie pomóc, topiąc smutki w alkoholu. Na szczęście Marianna nie jest sama: dorabia sobie sprzątaniem u pewnej staruszki, a tam rodzą się dobre rzeczy.
„Wyciskacz do łez” Agnieszki Tyszki jest optymistyczną – a i szybko kreśloną – powieścią z myślącymi nastolatkami. Marianna i jej koleżanki nie poddają się reżimowi zakonnic, popisują się za to humorem i kreatywnością. Tyszka sięga tu po motyw, który sprawdził się lata temu u Małgorzaty Musierowicz, ale bardzo go rozrzedza. Tak jak kiedyś Eksperymentalny Sygnał Dobra, tak teraz Endorfina przyczyniają się do szeregu bezpodstawnych i krzywdzących oskarżeń – i paradoksalnie wzmacniają bohaterki: Marianna znajduje, zupełnie niespodziewanie, wsparcie, jakiego potrzebowała, żeby stawić czoła codziennym wyzwaniom. Autorka tworzy postać mądrą i oryginalną, nie pozwala jej na poddanie się czy bezsensowną agresję. Kiedy skanalizuje jej bunt, udowadnia, że z każdego doświadczenia można wyciągnąć wartościowe wnioski, a wszelkie demony znikają, jeśli umie się poprosić o pomoc.
Marianna przez swoje przygody przebiega błyskawicznie. Chociaż niemal każdy element fabuły nadawałby się do dalszego rozbudowywania, Agnieszka Tyszka decyduje się na styl pop. Nie pogłębia żadnych wątków, pozostawia je raczej młodszym odbiorczyniom do samodzielnego rozwijania. Tu Marianna znajduje przyjaciółkę i chłopaka, z którym mogłaby zacząć chodzić. Tu Tyszka podsuwa sposób na dotarcie do zamkniętej w sobie matki – a i podtrzymywanie więzi mimo rozpadu patchworkowej rodziny. Tu wreszcie pojawia się i motyw „magii” w postaci bardziej swojskiego ludowego zielarstwa. Jeśli młoda dziewczyna potrzebuje talizmanu z suszonymi ziołami, żeby uwierzyć we własne siły – może taki prezent otrzymać. W dodatku od kobiety, która funkcjonuje na granicy racjonalnej mądrości i… odrzucenia z racji wieku. Tyszka pięknie odmalowuje ten obraz młodej duchem staruszki, która nie potępia nastolatek, a pozwala im przejść przez męki wieku dojrzewania – a do tego nie zapomina o sobie, dba o własne potrzeby, na powrót przyznaje sobie prawo do szaleństw i odrzuca miejsce wyznaczane przez „młode” społeczeństwo – na marginesie wydarzeń. „Wyciskacz do łez” dzieli życie na trzy etapy: pełną zapału i energii na przekór przeciwnościom losu młodość, wiek średni, w którym odzywają się traumy z przeszłości i aktualne zmartwienia, a znużenie odbiera siły do walki oraz starość, która może być wspaniała, jeśli umiejętnie pokieruje się własnym życiem. Do zwyczajności Tyszka dodaje trochę pokrzepienia i trochę humoru w postaci zestawu przezwisk dla męczących zakonnic, sióstr Zagderanek – i pokazuje, że wierzy w młodzież. Proponuje lekturę, dzięki której zbliży się do odbiorczyń i namówi je do walki o własne przekonania. „Wyciskacz do łez” jest szybkim czytadłem z dość oryginalnie poprowadzoną akcją. Agnieszka Tyszka chce dodawać otuchy, a i pokazywać, że każde nieszczęście można przekuć w zwycięstwo, jeśli ma się wokół siebie życzliwych ludzi.
Sposób na troski
Nie można sobie wyobrazić bardziej buntowniczego i konfliktogennego zestawienia niż nastolatki w szkole prowadzonej przez zakonnice. Do gimnazjum Sióstr Zagderanek chodzą normalne dziewczyny, które chciałyby mieć trochę swobody czy chociaż prawo do wyrażania własnego zdania. Tymczasem niemłode już zakonnice w poczuciu źle pojmowanych obowiązków na każdym kroku utrudniają uczennicom życie. Posuwają się nawet do szpiegowania nastolatek i wciąż podejrzewają je o najgorsze występki. Nic dziwnego, że święty Antoni nie może na to patrzeć. Do kłopotów w szkole dochodzą problemy w domu: Marianna nigdy nie dogadywała się z matką, ale teraz sytuacja staje się dramatyczna. Pani Reaktor straciła pracę, cierpi na depresję i nie pozwala sobie pomóc, topiąc smutki w alkoholu. Na szczęście Marianna nie jest sama: dorabia sobie sprzątaniem u pewnej staruszki, a tam rodzą się dobre rzeczy.
„Wyciskacz do łez” Agnieszki Tyszki jest optymistyczną – a i szybko kreśloną – powieścią z myślącymi nastolatkami. Marianna i jej koleżanki nie poddają się reżimowi zakonnic, popisują się za to humorem i kreatywnością. Tyszka sięga tu po motyw, który sprawdził się lata temu u Małgorzaty Musierowicz, ale bardzo go rozrzedza. Tak jak kiedyś Eksperymentalny Sygnał Dobra, tak teraz Endorfina przyczyniają się do szeregu bezpodstawnych i krzywdzących oskarżeń – i paradoksalnie wzmacniają bohaterki: Marianna znajduje, zupełnie niespodziewanie, wsparcie, jakiego potrzebowała, żeby stawić czoła codziennym wyzwaniom. Autorka tworzy postać mądrą i oryginalną, nie pozwala jej na poddanie się czy bezsensowną agresję. Kiedy skanalizuje jej bunt, udowadnia, że z każdego doświadczenia można wyciągnąć wartościowe wnioski, a wszelkie demony znikają, jeśli umie się poprosić o pomoc.
Marianna przez swoje przygody przebiega błyskawicznie. Chociaż niemal każdy element fabuły nadawałby się do dalszego rozbudowywania, Agnieszka Tyszka decyduje się na styl pop. Nie pogłębia żadnych wątków, pozostawia je raczej młodszym odbiorczyniom do samodzielnego rozwijania. Tu Marianna znajduje przyjaciółkę i chłopaka, z którym mogłaby zacząć chodzić. Tu Tyszka podsuwa sposób na dotarcie do zamkniętej w sobie matki – a i podtrzymywanie więzi mimo rozpadu patchworkowej rodziny. Tu wreszcie pojawia się i motyw „magii” w postaci bardziej swojskiego ludowego zielarstwa. Jeśli młoda dziewczyna potrzebuje talizmanu z suszonymi ziołami, żeby uwierzyć we własne siły – może taki prezent otrzymać. W dodatku od kobiety, która funkcjonuje na granicy racjonalnej mądrości i… odrzucenia z racji wieku. Tyszka pięknie odmalowuje ten obraz młodej duchem staruszki, która nie potępia nastolatek, a pozwala im przejść przez męki wieku dojrzewania – a do tego nie zapomina o sobie, dba o własne potrzeby, na powrót przyznaje sobie prawo do szaleństw i odrzuca miejsce wyznaczane przez „młode” społeczeństwo – na marginesie wydarzeń. „Wyciskacz do łez” dzieli życie na trzy etapy: pełną zapału i energii na przekór przeciwnościom losu młodość, wiek średni, w którym odzywają się traumy z przeszłości i aktualne zmartwienia, a znużenie odbiera siły do walki oraz starość, która może być wspaniała, jeśli umiejętnie pokieruje się własnym życiem. Do zwyczajności Tyszka dodaje trochę pokrzepienia i trochę humoru w postaci zestawu przezwisk dla męczących zakonnic, sióstr Zagderanek – i pokazuje, że wierzy w młodzież. Proponuje lekturę, dzięki której zbliży się do odbiorczyń i namówi je do walki o własne przekonania. „Wyciskacz do łez” jest szybkim czytadłem z dość oryginalnie poprowadzoną akcją. Agnieszka Tyszka chce dodawać otuchy, a i pokazywać, że każde nieszczęście można przekuć w zwycięstwo, jeśli ma się wokół siebie życzliwych ludzi.
niedziela, 26 lipca 2015
Jørn Lier Horst: Operacja Człowiek w Czerni
Media Rodzina, Poznań 2015.
Skarb
Jørn Lier Horst zamierza wykorzystać możliwości, jakie dają mu odwołania do dorosłego kryminału. Przebudowanie konwencji, która w książkach dla starszych odbiorców wypada już nieprzekonująco (jako zbyt szablonowa), w bajce wciąż jeszcze ma szanse powodzenia. I dlatego „Operacja Człowiek w Czerni” pełna jest budzących dreszcz strachu scen. Ale wszystko zaczyna się od przypadku: Oliver, jeden z pary młodych detektywów, niszczy sobie rower, wpadając w wykopaną przez kogoś dziurę. Dziur przy ścieżce przybywa i chłopiec razem ze swoją sąsiadką, kuzynką i partnerką Tiril zamierza zająć się tą zagadką. W pobliżu dzieci zauważają tajemniczą postać w czarnym płaszczy. Tak wyraźne przerysowanie czarnego charakteru jest tu konieczne, żeby zasugerować bajkowe zagrożenie – bajkowe, więc takie, z którym dzieci sobie poradzą. Nawet jeśli wyzwanie miałoby oznaczać nocne eskapady na miejsce zagadki czy konfrontację z przerażającym potencjalnym bandytą. Ale ponieważ do śledztwa dochodzi też motyw poszukiwania skarbu, przygody nie wolno zignorować.
Autor zestawia tu dwa schematy. Pierwszy to trop detektywistyczny: nieznane motywacje dziwnej postaci, sekret dziur przy drodze. Drugi odnosi się do motywu skarbu – wykorzystuje tu Horst starą mapę z zaznaczonym miejscem poszukiwań, ale i nawiązanie do przeszłości – wyjaśnienie celu tych poszukiwań. Z jednej strony proponuje zatem detektywistyczną dociekliwość i logikę, z drugiej awanturniczą przygodę i dawkę adrenaliny. Dla Tiril i Olivera to kolejna okazja do sprawdzenia swoich umiejętności, tym razem jednak odwaga przydaje się dużo bardziej niż poprzednio.
W tej historii bardzo wyraźny jest powrót do tradycji w literaturze czwartej, chociaż to powrót podporządkowany dzisiejszej modzie. Biuro detektywistyczne zorganizowane na wzór biura Lassego i Mai udorośla bohaterów i nadaje im większą rangę. Teraz nikt nie zamierza zlecać dzieciom rozwiązania zagadki: Oliver ma w tym własny cel, zniszczył rower i nie wie, czyja to wina. Kiedy pojawia się mapa ze skarbem (znaleziona w okolicznościach jak z filmu sensacyjnego), nie da się już uciec od prawdziwego wyzwania. Horst robi wszystko, żeby fabuła nie wydała się odbiorcom zbyt infantylna i stąd sceny grozy, krajobraz jak z horroru (dla dzieci) i porcja silnych wrażeń. Swoich bohaterów autor dopuszcza do zetknięcia się z prawdziwym przestępcą – i dlatego nie sprowadza na nich niespodziewanych zagrożeń, wystarczająco podbija atmosferę fabularnymi pseudocytatami z przygodówek. „Operacja Człowiek w Czerni” rozgrywa się zgodnie z oczekiwaniami czytelników, ale dostarcza im też rozrywki – w końcu nie zawsze ma się do czynienia z historią detektywistyczną przerabianą na opowieść akcji. To powinno spodobać się małym czytelnikom spragnionym sensacji.
Książka jest bogato ilustrowana. Kadry przypominają scenki z kreskówek lub komiksów. Hans Jørgen Sandnes stawia na wyraziste miny oraz – tym razem – na grę świateł. Bardzo chętnie zatrzymuje na ilustracjach silne emocje lub momenty przełomowe w śledztwie, do tego odgrywa też ważną rolę w pokazywaniu detali z mapy skarbów. Radzi sobie z tym zadaniem, a jego kolejne obrazki czasami przypominają warte utrwalenia kadry z filmu. W ten sposób Sandner daje do zrozumienia, że historia jest produktem wyobraźni, starannie rozplanowanym zbiorem nieprzypadkowych wydarzeń. Do grafik dołączone też zostało detektywistyczne zadanie dla dzieci. „Operacja Człowiek w Czerni”, drugi tom serii, pokazuje, że Horst chce postawić na różnorodne doświadczenia i tradycje z książek nie tylko dla dzieci, żeby uniknąć monotonii i powtarzania konstrukcyjnych schematów.
Skarb
Jørn Lier Horst zamierza wykorzystać możliwości, jakie dają mu odwołania do dorosłego kryminału. Przebudowanie konwencji, która w książkach dla starszych odbiorców wypada już nieprzekonująco (jako zbyt szablonowa), w bajce wciąż jeszcze ma szanse powodzenia. I dlatego „Operacja Człowiek w Czerni” pełna jest budzących dreszcz strachu scen. Ale wszystko zaczyna się od przypadku: Oliver, jeden z pary młodych detektywów, niszczy sobie rower, wpadając w wykopaną przez kogoś dziurę. Dziur przy ścieżce przybywa i chłopiec razem ze swoją sąsiadką, kuzynką i partnerką Tiril zamierza zająć się tą zagadką. W pobliżu dzieci zauważają tajemniczą postać w czarnym płaszczy. Tak wyraźne przerysowanie czarnego charakteru jest tu konieczne, żeby zasugerować bajkowe zagrożenie – bajkowe, więc takie, z którym dzieci sobie poradzą. Nawet jeśli wyzwanie miałoby oznaczać nocne eskapady na miejsce zagadki czy konfrontację z przerażającym potencjalnym bandytą. Ale ponieważ do śledztwa dochodzi też motyw poszukiwania skarbu, przygody nie wolno zignorować.
Autor zestawia tu dwa schematy. Pierwszy to trop detektywistyczny: nieznane motywacje dziwnej postaci, sekret dziur przy drodze. Drugi odnosi się do motywu skarbu – wykorzystuje tu Horst starą mapę z zaznaczonym miejscem poszukiwań, ale i nawiązanie do przeszłości – wyjaśnienie celu tych poszukiwań. Z jednej strony proponuje zatem detektywistyczną dociekliwość i logikę, z drugiej awanturniczą przygodę i dawkę adrenaliny. Dla Tiril i Olivera to kolejna okazja do sprawdzenia swoich umiejętności, tym razem jednak odwaga przydaje się dużo bardziej niż poprzednio.
W tej historii bardzo wyraźny jest powrót do tradycji w literaturze czwartej, chociaż to powrót podporządkowany dzisiejszej modzie. Biuro detektywistyczne zorganizowane na wzór biura Lassego i Mai udorośla bohaterów i nadaje im większą rangę. Teraz nikt nie zamierza zlecać dzieciom rozwiązania zagadki: Oliver ma w tym własny cel, zniszczył rower i nie wie, czyja to wina. Kiedy pojawia się mapa ze skarbem (znaleziona w okolicznościach jak z filmu sensacyjnego), nie da się już uciec od prawdziwego wyzwania. Horst robi wszystko, żeby fabuła nie wydała się odbiorcom zbyt infantylna i stąd sceny grozy, krajobraz jak z horroru (dla dzieci) i porcja silnych wrażeń. Swoich bohaterów autor dopuszcza do zetknięcia się z prawdziwym przestępcą – i dlatego nie sprowadza na nich niespodziewanych zagrożeń, wystarczająco podbija atmosferę fabularnymi pseudocytatami z przygodówek. „Operacja Człowiek w Czerni” rozgrywa się zgodnie z oczekiwaniami czytelników, ale dostarcza im też rozrywki – w końcu nie zawsze ma się do czynienia z historią detektywistyczną przerabianą na opowieść akcji. To powinno spodobać się małym czytelnikom spragnionym sensacji.
Książka jest bogato ilustrowana. Kadry przypominają scenki z kreskówek lub komiksów. Hans Jørgen Sandnes stawia na wyraziste miny oraz – tym razem – na grę świateł. Bardzo chętnie zatrzymuje na ilustracjach silne emocje lub momenty przełomowe w śledztwie, do tego odgrywa też ważną rolę w pokazywaniu detali z mapy skarbów. Radzi sobie z tym zadaniem, a jego kolejne obrazki czasami przypominają warte utrwalenia kadry z filmu. W ten sposób Sandner daje do zrozumienia, że historia jest produktem wyobraźni, starannie rozplanowanym zbiorem nieprzypadkowych wydarzeń. Do grafik dołączone też zostało detektywistyczne zadanie dla dzieci. „Operacja Człowiek w Czerni”, drugi tom serii, pokazuje, że Horst chce postawić na różnorodne doświadczenia i tradycje z książek nie tylko dla dzieci, żeby uniknąć monotonii i powtarzania konstrukcyjnych schematów.
Susin Nielsen: George Clooney potrzebny od zaraz
Akapit Press, Łódź 2015.
Marzenie dla mamy
Nastolatki, nawet te w powieściach, mają często przyzwolenie na naiwność, a nawet brak inteligencji. Dlatego pomysły Wioletki wpisują się w konwencję powieści pop i nie powinny dziwić – ta niemal serialowa postać ma dopiero dwanaście lat, na dobrą sprawę jest jeszcze dzieckiem – i jako dziecko święcie wierzy w sensowność swojego matrymonialnego planu. A wszystko, jak zwykle, przez dorosłych, którzy nie potrafią już ze sobą być.
Tata Wioletki, bohaterki tomu „George Clooney potrzebny od zaraz” opuścił rodzinę, bo zakochał się w innej kobiecie. Mieszka z nią teraz w Los Angeles i ma kolejne dwie córki. Pracuje jako reżyser seriali telewizyjnych w Hollywood i niewykluczone, że aktualnej partnerce też nie dochowa wierności, ale to już zmartwienie innych dzieci. Wioletka musi zaopiekować się mamą. Ta po rozwodzie zaczęła randkować i umawiać się z coraz gorszymi mężczyznami. Żaden z kandydatów na ojczyma nie spełniał warunków stawianych przez Wioletkę (ba, wielu prezentowało rozmaite patologie). Wioletka widzi, że mama za wszelką cenę chce być z kimś, dlatego postanawia znaleźć jej chłopaka. Kandydat idealny to George Clooney. Tyle że list od nastolatki nie dociera do wymarzonego ojczyma, a czas nagli, bo mama umawia się teraz z Dickiem Mariasem – skąpym przeciętniakiem ze sklepu „WC i spółka”.
Susin Nielsen prowadzi historię, w której wszystko może się zdarzyć, tak, żeby plan zaangażowania Clooneya nie wydał się całkowicie nierealny. Ale nie zależy jej na baśniowym scenariuszu: chce pokazać wpływ rozstań rodziców na psychikę dzieci. Wioletka to trudny przypadek dla psychoterapeutów. Żywi ogromną urazę do ojca i daje jej upust na różne, czasem wymyślne, sposoby. Przestaje szanować dorosłych: obserwuje upodlenie matki (która ze strachu przed samotnością upija się na podrzędnych imprezach i kłuje w oczy wystającymi spod spodni stringami – takie kompromitujące zdjęcia wrzuca na facebooka jej równie niedojrzała przyjaciółka), z ojcem rozmawia za pomocą kuli numer 8 – i podsuwanych przez zabawkę przypadkowych odpowiedzi. Czuje się pokrzywdzona, więc chętnie krzywdzi innych, nie patrząc na to, że odbiera poczucie bezpieczeństwa młodszej siostrze. Wioletka próbuje przejąć stery: wydaje jej się, że sama musi zapanować nad sytuacją w domu – kolejnych partnerów matki szpieguje, w przekonaniu, że nie dochowają jej wierności, lub poddaje rozmaitym testom. Wspomagana przez przyjaciółkę Wioletka ma też problemy zwyczajne i dziecięce – złośliwe koleżanki z klasy zapewniają jej cały wachlarz emocji. Ale bohaterka pewna jest jednego: nie chce się zakochiwać, bo z miłością są same problemy, o czym przekonuje ją przykład dorosłych.
Wioletka sama prowadzi tę opowieść i tu pojawia się wątpliwość co do stylistyki przekładu. Po pierwsze – jest tu za dużo zdrobnień w nieoczekiwanych (nieuzasadnionych od strony emocjonalnej) miejscach – nie mówiąc już o tym, że skoro to powieść w duchu młodzieżowa, nawet jeśli dla młodszych nastolatków, to te zdrobnienia są zbyt przypadkowe. Po drugie – bohaterka usiłuje wprowadzać synonimy nieobojętne stylistycznie – a rozmaite „matule” i „giczołki” nie brzmią wiarygodnie w tej relacji. Na zderzeniu zdrobnień i kolokwializmów rodzi się najwięcej tekstowych wątpliwości. Historia sprawia takie wrażenie, jakby bohaterka-autorka na siłę starała się pokazać jako ta wyluzowana, młodzieżowa i na czasie – w efekcie tworzy narrację, do której długo trzeba się przekonywać. Niby to element kreacji Wioletki – ale już lepiej wypadłaby książka o przezroczystym stylu. Odmładzanie nie przekona wyczulonych na fałsz. „George Clooney potrzebny od zaraz” to powieść pokazująca, w jak nieprzewidywalny sposób dzieci zareagować mogą na problemy dorosłych – Susin Nielsen zwraca uwagę na poczucie krzywdy czy różne oblicza tęsknoty prowadzące do nieakceptowanych działań. Jest to lekka książka na trudny temat.
Marzenie dla mamy
Nastolatki, nawet te w powieściach, mają często przyzwolenie na naiwność, a nawet brak inteligencji. Dlatego pomysły Wioletki wpisują się w konwencję powieści pop i nie powinny dziwić – ta niemal serialowa postać ma dopiero dwanaście lat, na dobrą sprawę jest jeszcze dzieckiem – i jako dziecko święcie wierzy w sensowność swojego matrymonialnego planu. A wszystko, jak zwykle, przez dorosłych, którzy nie potrafią już ze sobą być.
Tata Wioletki, bohaterki tomu „George Clooney potrzebny od zaraz” opuścił rodzinę, bo zakochał się w innej kobiecie. Mieszka z nią teraz w Los Angeles i ma kolejne dwie córki. Pracuje jako reżyser seriali telewizyjnych w Hollywood i niewykluczone, że aktualnej partnerce też nie dochowa wierności, ale to już zmartwienie innych dzieci. Wioletka musi zaopiekować się mamą. Ta po rozwodzie zaczęła randkować i umawiać się z coraz gorszymi mężczyznami. Żaden z kandydatów na ojczyma nie spełniał warunków stawianych przez Wioletkę (ba, wielu prezentowało rozmaite patologie). Wioletka widzi, że mama za wszelką cenę chce być z kimś, dlatego postanawia znaleźć jej chłopaka. Kandydat idealny to George Clooney. Tyle że list od nastolatki nie dociera do wymarzonego ojczyma, a czas nagli, bo mama umawia się teraz z Dickiem Mariasem – skąpym przeciętniakiem ze sklepu „WC i spółka”.
Susin Nielsen prowadzi historię, w której wszystko może się zdarzyć, tak, żeby plan zaangażowania Clooneya nie wydał się całkowicie nierealny. Ale nie zależy jej na baśniowym scenariuszu: chce pokazać wpływ rozstań rodziców na psychikę dzieci. Wioletka to trudny przypadek dla psychoterapeutów. Żywi ogromną urazę do ojca i daje jej upust na różne, czasem wymyślne, sposoby. Przestaje szanować dorosłych: obserwuje upodlenie matki (która ze strachu przed samotnością upija się na podrzędnych imprezach i kłuje w oczy wystającymi spod spodni stringami – takie kompromitujące zdjęcia wrzuca na facebooka jej równie niedojrzała przyjaciółka), z ojcem rozmawia za pomocą kuli numer 8 – i podsuwanych przez zabawkę przypadkowych odpowiedzi. Czuje się pokrzywdzona, więc chętnie krzywdzi innych, nie patrząc na to, że odbiera poczucie bezpieczeństwa młodszej siostrze. Wioletka próbuje przejąć stery: wydaje jej się, że sama musi zapanować nad sytuacją w domu – kolejnych partnerów matki szpieguje, w przekonaniu, że nie dochowają jej wierności, lub poddaje rozmaitym testom. Wspomagana przez przyjaciółkę Wioletka ma też problemy zwyczajne i dziecięce – złośliwe koleżanki z klasy zapewniają jej cały wachlarz emocji. Ale bohaterka pewna jest jednego: nie chce się zakochiwać, bo z miłością są same problemy, o czym przekonuje ją przykład dorosłych.
Wioletka sama prowadzi tę opowieść i tu pojawia się wątpliwość co do stylistyki przekładu. Po pierwsze – jest tu za dużo zdrobnień w nieoczekiwanych (nieuzasadnionych od strony emocjonalnej) miejscach – nie mówiąc już o tym, że skoro to powieść w duchu młodzieżowa, nawet jeśli dla młodszych nastolatków, to te zdrobnienia są zbyt przypadkowe. Po drugie – bohaterka usiłuje wprowadzać synonimy nieobojętne stylistycznie – a rozmaite „matule” i „giczołki” nie brzmią wiarygodnie w tej relacji. Na zderzeniu zdrobnień i kolokwializmów rodzi się najwięcej tekstowych wątpliwości. Historia sprawia takie wrażenie, jakby bohaterka-autorka na siłę starała się pokazać jako ta wyluzowana, młodzieżowa i na czasie – w efekcie tworzy narrację, do której długo trzeba się przekonywać. Niby to element kreacji Wioletki – ale już lepiej wypadłaby książka o przezroczystym stylu. Odmładzanie nie przekona wyczulonych na fałsz. „George Clooney potrzebny od zaraz” to powieść pokazująca, w jak nieprzewidywalny sposób dzieci zareagować mogą na problemy dorosłych – Susin Nielsen zwraca uwagę na poczucie krzywdy czy różne oblicza tęsknoty prowadzące do nieakceptowanych działań. Jest to lekka książka na trudny temat.
sobota, 25 lipca 2015
Lars Klinting: Kastor majsterkuje
Media Rodzina, Poznań 2015.
W warsztacie
Kastor nie majsterkuje jak bóbr. To prawdziwy fachowiec, który ma świetne pomysły i profesjonalne narzędzia w doskonale wyposażonym warsztacie po dziadku. Tym razem bohater nie ma czasu na zastanawianie się nad celem działań: od razu przystępuje do pracy, a kolejne wykonywane przez niego czynności składać się będą na historię „Kastor majsterkuje” – coś w sam raz dla ciekawych świata dzieci. Nawet jeśli odbiorcy nie wykazują zainteresowania sednem stolarskich prac, postać Kastora zachęci je do sprawdzenia, co tym razem wymyślił Lars Klinting. „Kastor majsterkuje” to równocześnie podpowiedź dla dzieci – jak można spędzić wolny czas. Wprawdzie przy tej akurat zabawie niezbędna będzie pomoc taty lub dziadka, ale efekt jest wart wysiłku. Trochę Klinting nawiązuje do dawnych pism dla młodych majsterkowiczów – wprawdzie przekuwa porady w bajkę, ale efekt jest podobny: praktyczne wskazówki odrywające maluchy od komputerów i telewizji – i zapewniające nowe umiejętności (lub przynajmniej teoretyczne uwagi na przyszłość).
Nikt nie wie, co zamierza zrobi Kastor. Wstęp zapowiada się więc intrygująco: odbiorcy towarzyszą bobrowi w każdym kolejnym kroku i z czasem mogą zacząć zgadywanie, do czego prowadzi autor. Kastor gromadzi narzędzia i uważnie analizuje rysunek – plan tworzonego przedmiotu. Gdy zabiera się do dzieła, często zmienia narzędzia, a ich przeznaczenie jest dokładnie wyjaśniane za każdym razem. Dzieci dowiedzą się zatem, czego używa Kastor – i co w ten sposób uzyska. Tak każda strona przybliża do rozwiązania zagadki. Praca wydaje się bardzo ciekawa: bohater nie wkłada w nią zbyt dużo wysiłku, nie robi też wielkiego bałaganu, autor koncentruje się na tym, co stanowi istotę majsterkowania, na przyjemności tworzenia. Każdy kolejny element wyizolowuje z całości (w tym i z otoczenia warsztatu), żeby uwagę dzieci skupić na tym, co najważniejsze. I to rozwiązanie dobrze się w książeczce sprawdza – przedłuża przyjemność oczekiwania na finał, trochę stopniuje napięcie, a do tego może zostać potraktowane jako szereg praktycznych porad dla majsterkowiczów. Bohater jest tradycjonalistą – używa ręcznych pił i ręcznych wiertarek, co też przywołuje nawiązania do klasyki literatury czwartej.
Tomik „Kastor majsterkuje” jest książeczką obrazkową. Klinting proponuje ilustracje bajkowe i precyzyjne: można tu obejrzeć wiele detali w konstrukcji narzędzi, czasem rysunki wyjaśniają też sposób ich użycia (Kastor demonstruje, jak zastosować kątownik). Dzięki ilustracyjnej ścisłości dzieci nauczą się rozpoznawać kolejne narzędzia, a bliskość bajki i realnego świata nakłoni je do jeszcze uważniejszego studiowania prostej historyjki. Kastor porusza się w prawdziwej rzeczywistości – to wielki atut, który może też zainteresować małych odbiorców prawdziwym warsztatem i znaleźć im wspólne tematy z ojcami-majsterkowiczami. W czasach politycznej poprawności doprowadzonej aż do przesady dziecko nie może nawet pomyśleć o użyciu zaokrąglonych nożyczek bez nadzoru dorosłych. Tu zyskuje dostęp do prawdziwych narzędzi – takiej pokusie nie sposób się oprzeć. W dodatku przedmiot, który tworzy Kastor, zyskuje na końcu dokładny schemat. Kto zechce, będzie mógł identyczną rzecz zrobić dla siebie – to znowu działa jak przeniesienie elementu bajki do codzienności. Ale nawet dzieciom, które majsterkowania nie polubią, kolejna bajka o sympatycznym bobrze się spodoba – bo przy Kastorze nie można się nudzić, a do tego ten bohater wspaniale wypada na rysunkach.
W warsztacie
Kastor nie majsterkuje jak bóbr. To prawdziwy fachowiec, który ma świetne pomysły i profesjonalne narzędzia w doskonale wyposażonym warsztacie po dziadku. Tym razem bohater nie ma czasu na zastanawianie się nad celem działań: od razu przystępuje do pracy, a kolejne wykonywane przez niego czynności składać się będą na historię „Kastor majsterkuje” – coś w sam raz dla ciekawych świata dzieci. Nawet jeśli odbiorcy nie wykazują zainteresowania sednem stolarskich prac, postać Kastora zachęci je do sprawdzenia, co tym razem wymyślił Lars Klinting. „Kastor majsterkuje” to równocześnie podpowiedź dla dzieci – jak można spędzić wolny czas. Wprawdzie przy tej akurat zabawie niezbędna będzie pomoc taty lub dziadka, ale efekt jest wart wysiłku. Trochę Klinting nawiązuje do dawnych pism dla młodych majsterkowiczów – wprawdzie przekuwa porady w bajkę, ale efekt jest podobny: praktyczne wskazówki odrywające maluchy od komputerów i telewizji – i zapewniające nowe umiejętności (lub przynajmniej teoretyczne uwagi na przyszłość).
Nikt nie wie, co zamierza zrobi Kastor. Wstęp zapowiada się więc intrygująco: odbiorcy towarzyszą bobrowi w każdym kolejnym kroku i z czasem mogą zacząć zgadywanie, do czego prowadzi autor. Kastor gromadzi narzędzia i uważnie analizuje rysunek – plan tworzonego przedmiotu. Gdy zabiera się do dzieła, często zmienia narzędzia, a ich przeznaczenie jest dokładnie wyjaśniane za każdym razem. Dzieci dowiedzą się zatem, czego używa Kastor – i co w ten sposób uzyska. Tak każda strona przybliża do rozwiązania zagadki. Praca wydaje się bardzo ciekawa: bohater nie wkłada w nią zbyt dużo wysiłku, nie robi też wielkiego bałaganu, autor koncentruje się na tym, co stanowi istotę majsterkowania, na przyjemności tworzenia. Każdy kolejny element wyizolowuje z całości (w tym i z otoczenia warsztatu), żeby uwagę dzieci skupić na tym, co najważniejsze. I to rozwiązanie dobrze się w książeczce sprawdza – przedłuża przyjemność oczekiwania na finał, trochę stopniuje napięcie, a do tego może zostać potraktowane jako szereg praktycznych porad dla majsterkowiczów. Bohater jest tradycjonalistą – używa ręcznych pił i ręcznych wiertarek, co też przywołuje nawiązania do klasyki literatury czwartej.
Tomik „Kastor majsterkuje” jest książeczką obrazkową. Klinting proponuje ilustracje bajkowe i precyzyjne: można tu obejrzeć wiele detali w konstrukcji narzędzi, czasem rysunki wyjaśniają też sposób ich użycia (Kastor demonstruje, jak zastosować kątownik). Dzięki ilustracyjnej ścisłości dzieci nauczą się rozpoznawać kolejne narzędzia, a bliskość bajki i realnego świata nakłoni je do jeszcze uważniejszego studiowania prostej historyjki. Kastor porusza się w prawdziwej rzeczywistości – to wielki atut, który może też zainteresować małych odbiorców prawdziwym warsztatem i znaleźć im wspólne tematy z ojcami-majsterkowiczami. W czasach politycznej poprawności doprowadzonej aż do przesady dziecko nie może nawet pomyśleć o użyciu zaokrąglonych nożyczek bez nadzoru dorosłych. Tu zyskuje dostęp do prawdziwych narzędzi – takiej pokusie nie sposób się oprzeć. W dodatku przedmiot, który tworzy Kastor, zyskuje na końcu dokładny schemat. Kto zechce, będzie mógł identyczną rzecz zrobić dla siebie – to znowu działa jak przeniesienie elementu bajki do codzienności. Ale nawet dzieciom, które majsterkowania nie polubią, kolejna bajka o sympatycznym bobrze się spodoba – bo przy Kastorze nie można się nudzić, a do tego ten bohater wspaniale wypada na rysunkach.
Joanna Krzyżanek: Kura Adela. Jak kura połknęła hipopotama
Debit, Bielsko-Biała 2015.
Wariacje na temat liter
Kura Adela to bez wątpienia postać bajkowa. Ma ona jednak duże znaczenie w procesie edukacji – pozwala bowiem dzieciom… ćwiczyć litery. W każdym tomiku – starannie przygotowanym od strony graficznej, ale też ładnie wydanym (gruby papier i twarde okładki gwarantują, że książki nie będą się niszczyć, nie zginą także na księgarskich półkach) – kura Adela ma trzy różne pomysły. Każdy pomysł natomiast podporządkowany został literom. Chodzi bowiem o to, żeby kura Adela oswajała małych odbiorców z kształtem liter i przyzwyczajała do ich obecności w tekście. Stąd też pomysły na fabuły podporządkowywane są słownictwu, a to oznacza, że bajkowa bohaterka doświadczać będzie rzeczy dziwnych, absurdalnych i zabawnych – w sam raz, żeby zachęcić maluchy do czytania. Wprawdzie dorośli w zabiegach Joanny Krzyżanek bez trudu dopatrzą się tendencyjnych rozwiązań wymuszonych leksykalnie, liczy się jednak zabawa dzieci, a ta przy lekturze będzie gwarantowana – bo kura Adela jest postacią nieprzewidywalną i spontaniczną.
„Jak kura połknęła hipopotama” to tomik, który wydaje się wyzwaniem już od strony twórczej, zawiera bowiem opowiadania z trzema rzadziej używanymi literami: h, n i ń. Ale Krzyżanek ma już ogromną wprawę w konstruowaniu historyjek z dostępnych wyrazów (musi przecież brać pod uwagę także możliwości poznawcze dzieci – zbyt trudne słowa zniechęciłyby je do czytania i wykluczyły zabawę). Przy literze h tematem wiodącym staje się huśtawka, o której Adela marzy. Autorka stosuje w opowiadaniu powtarzającą się wyliczankę kury, która nie może skorzystać z upragnionej rozrywki. Adela spotyka różnych bohaterów i zwierza im się ze swojego problemu, aż w końcu dopnie swego. Kura, nawet tłuściutka jak Adela, też ma prawo do huśtania się. Dzieci zrozumieją to znakomicie. Bajka z literą n to historyjka o kolorowych nakrętkach i o tym, jakie pomysły na ich wykorzystanie mają wesołe norki mieszkające na strychu. Adela też ma tu coś do powiedzenia. Z kolei w przypadku litery ń uwaga odbiorców przenosi się na koniec wyrazów. Tytuł „Adela i cień” łagodzi strach bohaterki z pierwszych stron opowiadania, podobnie zresztą jak wzmocniony dowcip. Adela jest przerażona, że ściga ją potwór – Droń albo Croń Kurojad. Dzieci oczywiście odgadną bez trudu, co naprawdę doprowadziło Adelę do takiego stanu – dadzą się uwieść zabawnej historyjce, przy okazji poznając pomysł na nowego komicznego „potwora”.
Teksty zostały przygotowane tak, żeby dzieci czytały je samodzielnie, a pomocny w tym będzie duży druk. Wyrazy (a właściwie ich część) pozwalające lepiej poznać konkretną literę są tu wyróżniane kolorem czcionki, zwracają więc uwagę i przypominają o edukacyjnym charakterze tomiku, pomagają też przyzwyczaić dziecko do wyglądu liter w tekście – nie pojedynczych i wyizolowanych, a zastosowanych w praktyce. Każde opowiadanie kończy się także wariacją na temat litery: układa się ją graficznie, z bohaterów opowiadania lub z rozmaitych przedmiotów, autorka podpowiada też dzieciom proste do zapamiętania wyrazy, które mają konkretne litery na początku, w środku lub na końcu – te zabiegi mnemotechniczne nie zaszkodzą, a do tego mogą przekonać młodszych odbiorców do szybszego rozpoczęcia nauki czytania. Skoro sama Adela nie zmusza do czytania, nie kojarzy się z obowiązkami, a z zabawą – to bohaterka pomagająca w edukowaniu najmłodszego pokolenia, a rozrywkowa przy okazji. Dodatkowo do książki zachęci dzieci Zenon Wiewiurka, autor przedziwnych grafik: te ilustracje łączą w sobie modę na komputerowe szlify i trójwymiar z niecodziennymi perspektywami oraz zachwianymi proporcjami. To podkreśla absurd i bajkowość historyjek. Z kury Adeli wyrasta się tak samo jak z bycia kilkulatkiem – ale uniwersalność tych książeczek zapewni długą żywotność całej serii.
Wariacje na temat liter
Kura Adela to bez wątpienia postać bajkowa. Ma ona jednak duże znaczenie w procesie edukacji – pozwala bowiem dzieciom… ćwiczyć litery. W każdym tomiku – starannie przygotowanym od strony graficznej, ale też ładnie wydanym (gruby papier i twarde okładki gwarantują, że książki nie będą się niszczyć, nie zginą także na księgarskich półkach) – kura Adela ma trzy różne pomysły. Każdy pomysł natomiast podporządkowany został literom. Chodzi bowiem o to, żeby kura Adela oswajała małych odbiorców z kształtem liter i przyzwyczajała do ich obecności w tekście. Stąd też pomysły na fabuły podporządkowywane są słownictwu, a to oznacza, że bajkowa bohaterka doświadczać będzie rzeczy dziwnych, absurdalnych i zabawnych – w sam raz, żeby zachęcić maluchy do czytania. Wprawdzie dorośli w zabiegach Joanny Krzyżanek bez trudu dopatrzą się tendencyjnych rozwiązań wymuszonych leksykalnie, liczy się jednak zabawa dzieci, a ta przy lekturze będzie gwarantowana – bo kura Adela jest postacią nieprzewidywalną i spontaniczną.
„Jak kura połknęła hipopotama” to tomik, który wydaje się wyzwaniem już od strony twórczej, zawiera bowiem opowiadania z trzema rzadziej używanymi literami: h, n i ń. Ale Krzyżanek ma już ogromną wprawę w konstruowaniu historyjek z dostępnych wyrazów (musi przecież brać pod uwagę także możliwości poznawcze dzieci – zbyt trudne słowa zniechęciłyby je do czytania i wykluczyły zabawę). Przy literze h tematem wiodącym staje się huśtawka, o której Adela marzy. Autorka stosuje w opowiadaniu powtarzającą się wyliczankę kury, która nie może skorzystać z upragnionej rozrywki. Adela spotyka różnych bohaterów i zwierza im się ze swojego problemu, aż w końcu dopnie swego. Kura, nawet tłuściutka jak Adela, też ma prawo do huśtania się. Dzieci zrozumieją to znakomicie. Bajka z literą n to historyjka o kolorowych nakrętkach i o tym, jakie pomysły na ich wykorzystanie mają wesołe norki mieszkające na strychu. Adela też ma tu coś do powiedzenia. Z kolei w przypadku litery ń uwaga odbiorców przenosi się na koniec wyrazów. Tytuł „Adela i cień” łagodzi strach bohaterki z pierwszych stron opowiadania, podobnie zresztą jak wzmocniony dowcip. Adela jest przerażona, że ściga ją potwór – Droń albo Croń Kurojad. Dzieci oczywiście odgadną bez trudu, co naprawdę doprowadziło Adelę do takiego stanu – dadzą się uwieść zabawnej historyjce, przy okazji poznając pomysł na nowego komicznego „potwora”.
Teksty zostały przygotowane tak, żeby dzieci czytały je samodzielnie, a pomocny w tym będzie duży druk. Wyrazy (a właściwie ich część) pozwalające lepiej poznać konkretną literę są tu wyróżniane kolorem czcionki, zwracają więc uwagę i przypominają o edukacyjnym charakterze tomiku, pomagają też przyzwyczaić dziecko do wyglądu liter w tekście – nie pojedynczych i wyizolowanych, a zastosowanych w praktyce. Każde opowiadanie kończy się także wariacją na temat litery: układa się ją graficznie, z bohaterów opowiadania lub z rozmaitych przedmiotów, autorka podpowiada też dzieciom proste do zapamiętania wyrazy, które mają konkretne litery na początku, w środku lub na końcu – te zabiegi mnemotechniczne nie zaszkodzą, a do tego mogą przekonać młodszych odbiorców do szybszego rozpoczęcia nauki czytania. Skoro sama Adela nie zmusza do czytania, nie kojarzy się z obowiązkami, a z zabawą – to bohaterka pomagająca w edukowaniu najmłodszego pokolenia, a rozrywkowa przy okazji. Dodatkowo do książki zachęci dzieci Zenon Wiewiurka, autor przedziwnych grafik: te ilustracje łączą w sobie modę na komputerowe szlify i trójwymiar z niecodziennymi perspektywami oraz zachwianymi proporcjami. To podkreśla absurd i bajkowość historyjek. Z kury Adeli wyrasta się tak samo jak z bycia kilkulatkiem – ale uniwersalność tych książeczek zapewni długą żywotność całej serii.
piątek, 24 lipca 2015
Kasia Bulicz-Kasprzak: Inna bajka
Świat Książki, Warszawa 2015.
9 miesięcy
To, co w powieściach obyczajowych często jest katalizatorem akcji lub jej momentem przełomowym, w tomie Kasi Bulicz-Kasprzak „Inna bajka” rozpoczyna całą historię. W zasadzie mamy do czynienia z banałem, w dodatku bardziej kojarzonym z rzeczywistymi życiowymi błędami niż z literaturą rozrywkową. Karolina zachodzi w nieplanowaną ciążę. Z chłopakiem przyjaciółki. Wszystkiemu winien jest jednorazowy wyskok na wyjazdowej imprezie: dziewczyna pod wpływem alkoholu uprawia seks z chłopakiem, w którym już zdążyła zadurzyć się jej bratnia dusza. Gdyby to była literatura, chłopak zachowałby się jak dżentelmen i nie wykorzystał sytuacji. Ale to życie, w dodatku ponure. Karolina miała swoje plany: najpierw skończyć studia, potem – wyjść za mąż i ewentualnie urodzić dzieci. Teraz jej świat staje na głowie. Dziewczyna nie wie, co robić, nie wie, jak zareagują rodzice i rozmodlona babcia, a ze sprawcą „tragedii” nie chce mieć do czynienia. Czytelniczki towarzyszyć jej będą przez całą ciążę, bo powieść rozpoczyna się pozytywnym czynnikiem testu (retrospekcja odsyła do poczęcia), a kończy rozwiązaniem. „Inna bajka” toczy się przez dziewięć miesięcy.
Wydawałoby się, że w XXI wieku Karolina nie będzie musiała walczyć z konserwatywnymi uprzedzeniami i wstydem. Jednak na początku strach utrudnia jej racjonalne myślenie: bohaterka wybiera się do lekarza, u którego nie wpadnie na żadną znajomą, a swój stan chce utrzymywać w tajemnicy nawet przed przyjaciółkami – mimo że bardzo potrzebuje ich wsparcia. Prawda jednak musi wyjść na jaw. A że Kasia Bulicz-Kasprzak chce zapewnić odbiorczyniom pogodną obyczajówkę, a nie powieść psychologiczną z rozważaniami z etyki, wszystko musi się ułożyć.
Układa się, i to nawet z humorem. Typową sytuację autorka ładnie ozdabia. Ton nadaje tu postać babci. Starsza pani bez przerwy biega do kościoła i astronomiczne sumy przepuszcza na kolejne mszalne intencje. Wdawać by się mogło, że autorce zależy na karykaturze, tymczasem ta bohaterka zdradza też wielką trzeźwość spojrzenia – i znakomite poczucie humoru. Ma też swój mały sekret, do którego nie może otwarcie się przyznać. Babcia zdecydowanie ozdabia tę opowieść i sprawia, że nigdy nie będzie tu nijako. Do tego Bulicz-Kasprzak dokłada inne damsko-męskie problemy: ogranicza do trzech liczbę przyjaciółek, ale każda z nich wdaje się w inne relacje i każda w inny sposób przeżywa związki. W tle Karolina uczy się akceptować rosnące w niej dziecko. Momenty trudne przeplatają się tu często z komicznymi i chociaż scenariusz wydaje się zwyczajny i przewidywalny, autorka stara się, by był dla czytelniczek atrakcyjny. Kreuje między innymi obrazy prawdziwej przyjaźni i poświęcenia, a opowieść o niechcianej ciąży zamienia w relację o sile kobiety mającej zostać matką. Karolina z czasem przekonuje się, że ciąża to nie koniec świata, chociaż daleko jej do radości na szpitalnym łóżku.
Kasia Bulicz-Kasprzak stawia na humor tam, gdzie najmniej można się go spodziewać. Chociaż rozpoczyna od scen i sytuacji, które radości Karolinie nie przynoszą, stopniowo wprowadza do tej książki ciepło i serdeczność. Dziewczyna otoczona życzliwymi ludźmi nie musi się już bać przyszłości. U Kasi Bulicz-Kasprzak każdy błąd da się naprawić. Ta autorka dodaje otuchy, ale proponuje też współczesną wersję baśni za sprawą finału. W optymistycznej i krzepiącej obyczajówce nie mógłby być inny i w tym wypadku górę bierze jednak schemat (oraz oczekiwania odbiorczyń). „Inna bajka” to stosunkowo krótka opowieść o tym, że nie warto się poddawać, a zawsze należy stawiać czoła własnym lękom. Bohaterka nie zalicza się do wyjątkowych (wyjątkowo wypadają za to w książce jej bliscy), fabuła okazuje się prosta, a kłopoty pojawiają się po to, żeby można było zastosować w ramach akcji praktyczne pocieszenia. Karolina to bohaterka stworzona dla rozrywki – ale może też zaprezentować czytelniczkom scenariusz, za jakim wiele z nich tęskni w zwyczajnym życiu.
9 miesięcy
To, co w powieściach obyczajowych często jest katalizatorem akcji lub jej momentem przełomowym, w tomie Kasi Bulicz-Kasprzak „Inna bajka” rozpoczyna całą historię. W zasadzie mamy do czynienia z banałem, w dodatku bardziej kojarzonym z rzeczywistymi życiowymi błędami niż z literaturą rozrywkową. Karolina zachodzi w nieplanowaną ciążę. Z chłopakiem przyjaciółki. Wszystkiemu winien jest jednorazowy wyskok na wyjazdowej imprezie: dziewczyna pod wpływem alkoholu uprawia seks z chłopakiem, w którym już zdążyła zadurzyć się jej bratnia dusza. Gdyby to była literatura, chłopak zachowałby się jak dżentelmen i nie wykorzystał sytuacji. Ale to życie, w dodatku ponure. Karolina miała swoje plany: najpierw skończyć studia, potem – wyjść za mąż i ewentualnie urodzić dzieci. Teraz jej świat staje na głowie. Dziewczyna nie wie, co robić, nie wie, jak zareagują rodzice i rozmodlona babcia, a ze sprawcą „tragedii” nie chce mieć do czynienia. Czytelniczki towarzyszyć jej będą przez całą ciążę, bo powieść rozpoczyna się pozytywnym czynnikiem testu (retrospekcja odsyła do poczęcia), a kończy rozwiązaniem. „Inna bajka” toczy się przez dziewięć miesięcy.
Wydawałoby się, że w XXI wieku Karolina nie będzie musiała walczyć z konserwatywnymi uprzedzeniami i wstydem. Jednak na początku strach utrudnia jej racjonalne myślenie: bohaterka wybiera się do lekarza, u którego nie wpadnie na żadną znajomą, a swój stan chce utrzymywać w tajemnicy nawet przed przyjaciółkami – mimo że bardzo potrzebuje ich wsparcia. Prawda jednak musi wyjść na jaw. A że Kasia Bulicz-Kasprzak chce zapewnić odbiorczyniom pogodną obyczajówkę, a nie powieść psychologiczną z rozważaniami z etyki, wszystko musi się ułożyć.
Układa się, i to nawet z humorem. Typową sytuację autorka ładnie ozdabia. Ton nadaje tu postać babci. Starsza pani bez przerwy biega do kościoła i astronomiczne sumy przepuszcza na kolejne mszalne intencje. Wdawać by się mogło, że autorce zależy na karykaturze, tymczasem ta bohaterka zdradza też wielką trzeźwość spojrzenia – i znakomite poczucie humoru. Ma też swój mały sekret, do którego nie może otwarcie się przyznać. Babcia zdecydowanie ozdabia tę opowieść i sprawia, że nigdy nie będzie tu nijako. Do tego Bulicz-Kasprzak dokłada inne damsko-męskie problemy: ogranicza do trzech liczbę przyjaciółek, ale każda z nich wdaje się w inne relacje i każda w inny sposób przeżywa związki. W tle Karolina uczy się akceptować rosnące w niej dziecko. Momenty trudne przeplatają się tu często z komicznymi i chociaż scenariusz wydaje się zwyczajny i przewidywalny, autorka stara się, by był dla czytelniczek atrakcyjny. Kreuje między innymi obrazy prawdziwej przyjaźni i poświęcenia, a opowieść o niechcianej ciąży zamienia w relację o sile kobiety mającej zostać matką. Karolina z czasem przekonuje się, że ciąża to nie koniec świata, chociaż daleko jej do radości na szpitalnym łóżku.
Kasia Bulicz-Kasprzak stawia na humor tam, gdzie najmniej można się go spodziewać. Chociaż rozpoczyna od scen i sytuacji, które radości Karolinie nie przynoszą, stopniowo wprowadza do tej książki ciepło i serdeczność. Dziewczyna otoczona życzliwymi ludźmi nie musi się już bać przyszłości. U Kasi Bulicz-Kasprzak każdy błąd da się naprawić. Ta autorka dodaje otuchy, ale proponuje też współczesną wersję baśni za sprawą finału. W optymistycznej i krzepiącej obyczajówce nie mógłby być inny i w tym wypadku górę bierze jednak schemat (oraz oczekiwania odbiorczyń). „Inna bajka” to stosunkowo krótka opowieść o tym, że nie warto się poddawać, a zawsze należy stawiać czoła własnym lękom. Bohaterka nie zalicza się do wyjątkowych (wyjątkowo wypadają za to w książce jej bliscy), fabuła okazuje się prosta, a kłopoty pojawiają się po to, żeby można było zastosować w ramach akcji praktyczne pocieszenia. Karolina to bohaterka stworzona dla rozrywki – ale może też zaprezentować czytelniczkom scenariusz, za jakim wiele z nich tęskni w zwyczajnym życiu.
Sposób na komary...
Sposób na komary
„Komarom ta edycja podobać się nie będzie”, stwierdził Naczelny Ogrodnik Chorzowskiego Teatru Ogrodowego, Sergiusz Brożek, podsumowując kolejne zmiany i niespodzianki dla widzów. Można więc już powiadamiać Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami o głodzeniu tych insektów za sprawą odcięcia im dostępu do kilkuset stacji krwiodawczych tygodniowo. Komary się nie pożywią, bo Magazyn Ciekłego Powietrza, główna sala teatralna ChTO, wzbogacił się w tym roku o klimatyzację. Michał Wróblewski, szef Sztygarki, zapowiada zresztą, że to nie ostatnia inwestycja: co roku Sztygarka chce proponować ulepszenia dla widzów, a pomysłów na to nie brakuje. W tym roku Magazyn Ciekłego Powietrza oficjalnie przestanie być Magazynem Ciepłego Powietrza, chociaż ogrzewanie podłogowe jest i może zostać uruchomione, gdyby, na przykład, w sierpniu spadł śnieg. Rafał Zaremba, dyrektor Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki w chorzowskim Urzędzie Miasta, może mieć powody do dumy: jak sam przyznaje, ChTO wspierane przez Miasto Chorzów to festiwal cieszący się ogromnym powodzeniem nie tylko wśród mieszkańców, ale i wśród gości. Rosnące zainteresowanie przeglądem doborowych letnich komedii to przecież sukces, na który Miasto Chorzów pracuje razem ze Stowarzyszeniem SZTYG.art od prawie dekady.
ChTO laurki wystawiać nie trzeba (no, może za rok, z okazji 10. edycji), program obroni się sam, nawet mimo zawirowań, które trwały aż do ostatnich minut przed zaplanowaną konferencją. Ale o tym zaraz.
Na początek dziewiątego sezonu koncert, koncert, jak zwykle na ChTO, wyjątkowy. Tadeusz Woźniak i Piotr Woźniak. A dokładniej Tadeusz Woźniak Projekt, czyli cztery osoby i Piotr Woźniak z wiolonczelistką Anną Papierz. W sumie na scenie pięć osób, jak podał na konferencji prasowej (wcale się nie myląc!) Naczelny Ogrodnik (strach pomyśleć, jak on podlicza budżet – Pies Ogrodnika). To jedna z atrakcji dla publiczności, a będą jeszcze inne. Pamiętać należy, że Sergiusz Brożek chce prezentować koncerty, których nie można zobaczyć w innych miejscach, więc chociaż zestawienie muzyczne ojca i syna do powtórzenia jest możliwe (i jak najbardziej realne), pojawią się tu utwory specjalnie na koncert podwójny przygotowane.
Nieprzypadkowo dziewiąty sezon ChTO zyskał rozwinięcie „wśród przyjaciół”. Na scenie pojawi się (31 lipca, 21:00) uwielbiany w Chorzowie Teatr Montownia w dwuosobowym składzie i z nieznaną jeszcze na Śląsku Depresją komika. 7 sierpnia Jan Peszek w monodramie nie bez przyczyny określanym jako mistrzowski: Naczelnemu Ogrodnikowi wreszcie udało się zaprosić wybitnego aktora w Schaefferowskim popisie: to gratka dla teatromanów. 14 sierpnia wymaga słowa uzupełnienia. Pierwotnie zaplanowany spektakl warszawskiego Teatru Powszechnego i Teatru Tu i Teraz nie może się odbyć... Mimo terminowych ustaleń z producentką spektaklu, agent gwiazdy zaplanował aktorce inne zajęcie. Na szczęście „środkowourlopowy” termin udało się uratować dzięki kolejnej propozycji z listy „spektakli do pokazania na ChTO”. Teatr Nowy z Krakowa wystąpi z Grigą, najbardziej uznaną swoją produkcją. Krakowski zespół wpisuje się oczywiście i w krąg „przyjaciół” z podtytułu przeglądu: występował w Chorzowie podczas pierwszego Chorzowskiego Teatru Ogrodowego.
21 sierpnia to Stowarzyszenie Teatralne Badów i kolejny po żywocie Franciszka spektakl z dwójką wspaniałych aktorów i szeregiem barwnych postaci. W Lejzorka Rojtszwańca z utworu Erenburga wcieli się jednak nie Paweł Pabisiak a… Joanna Fidler. Na finał został przygotowany teatralny wieczór. Najpierw, o 20:00, komedia Teatru Ludowego z Krakowa: Miód, albo jak chciałam się bzykać z Tomaszem Schimscheinerem (notabene, tak kontrowersyjny tytuł niektórych organizatorów odstrasza, a niesłusznie). O 22:00 widowiskowy plenerowy finał pod wieżą, czyli Golem Godula, steampunkowa legenda o Karolu Goduli, kilkunastoosobowe przedstawienie przygotowane z rozmachem. Co ciekawe, nawet pogoda nie może tu przeszkodzić w realizacji zamiaru, bo organizatorzy pracują nad zapewnieniem oryginalnej lokalizacji w razie złej pogody. Ten spektakl jako jedyny do Magazynu Ciekłego Powietrza przeniesiony zostać nie może: jak wyjaśnia Naczelny Ogrodnik, scenografia nie zmieści się w żadnych drzwiach poprzemysłowego obiektu.
Na małe ChTO nie będą narzekać dzieci. Cztery spektakle w różnorodnej stylistyce to okazja do zapoznania się z teatrem w rozmaitych formach. 1 sierpnia białostocki Teatr Conieco przedstawi interaktywną bajkę opartą na klasyce wierszy dla najmłodszych. 8 sierpnia Gry i Ludzie zabiorą odbiorców do krainy Szewczyka Dratewki i pięknych oraz przekomicznych lalek. 15 sierpnia to czwarta już Dziecinada: jak zwykle słowackie divadlo PIKI i wspólna zabawa w teatr. 22 sierpnia Prym ART odkryje, co dzieje się w fabryce lalek. Zestaw atrakcji dla dużych i małych uzupełnia jeszcze plenerowa III Chorzowska Noc Filmowa. Stali bywalcy wiedzą już, dlaczego „wśród przyjaciół”. Nie będzie w dziewiątym sezonie spektakli nietrafionych (wszystkie zresztą mają „gwarancję jakości” od Naczelnego Ogrodnika). Na scenie w Magazynie Ciekłego Powietrza zaprezentują się zespoły, które w ostatnich latach cieszyły się największym uznaniem. Bo w końcu to dla Widzów jest ten przegląd.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
„Komarom ta edycja podobać się nie będzie”, stwierdził Naczelny Ogrodnik Chorzowskiego Teatru Ogrodowego, Sergiusz Brożek, podsumowując kolejne zmiany i niespodzianki dla widzów. Można więc już powiadamiać Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami o głodzeniu tych insektów za sprawą odcięcia im dostępu do kilkuset stacji krwiodawczych tygodniowo. Komary się nie pożywią, bo Magazyn Ciekłego Powietrza, główna sala teatralna ChTO, wzbogacił się w tym roku o klimatyzację. Michał Wróblewski, szef Sztygarki, zapowiada zresztą, że to nie ostatnia inwestycja: co roku Sztygarka chce proponować ulepszenia dla widzów, a pomysłów na to nie brakuje. W tym roku Magazyn Ciekłego Powietrza oficjalnie przestanie być Magazynem Ciepłego Powietrza, chociaż ogrzewanie podłogowe jest i może zostać uruchomione, gdyby, na przykład, w sierpniu spadł śnieg. Rafał Zaremba, dyrektor Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki w chorzowskim Urzędzie Miasta, może mieć powody do dumy: jak sam przyznaje, ChTO wspierane przez Miasto Chorzów to festiwal cieszący się ogromnym powodzeniem nie tylko wśród mieszkańców, ale i wśród gości. Rosnące zainteresowanie przeglądem doborowych letnich komedii to przecież sukces, na który Miasto Chorzów pracuje razem ze Stowarzyszeniem SZTYG.art od prawie dekady.
ChTO laurki wystawiać nie trzeba (no, może za rok, z okazji 10. edycji), program obroni się sam, nawet mimo zawirowań, które trwały aż do ostatnich minut przed zaplanowaną konferencją. Ale o tym zaraz.
Na początek dziewiątego sezonu koncert, koncert, jak zwykle na ChTO, wyjątkowy. Tadeusz Woźniak i Piotr Woźniak. A dokładniej Tadeusz Woźniak Projekt, czyli cztery osoby i Piotr Woźniak z wiolonczelistką Anną Papierz. W sumie na scenie pięć osób, jak podał na konferencji prasowej (wcale się nie myląc!) Naczelny Ogrodnik (strach pomyśleć, jak on podlicza budżet – Pies Ogrodnika). To jedna z atrakcji dla publiczności, a będą jeszcze inne. Pamiętać należy, że Sergiusz Brożek chce prezentować koncerty, których nie można zobaczyć w innych miejscach, więc chociaż zestawienie muzyczne ojca i syna do powtórzenia jest możliwe (i jak najbardziej realne), pojawią się tu utwory specjalnie na koncert podwójny przygotowane.
Nieprzypadkowo dziewiąty sezon ChTO zyskał rozwinięcie „wśród przyjaciół”. Na scenie pojawi się (31 lipca, 21:00) uwielbiany w Chorzowie Teatr Montownia w dwuosobowym składzie i z nieznaną jeszcze na Śląsku Depresją komika. 7 sierpnia Jan Peszek w monodramie nie bez przyczyny określanym jako mistrzowski: Naczelnemu Ogrodnikowi wreszcie udało się zaprosić wybitnego aktora w Schaefferowskim popisie: to gratka dla teatromanów. 14 sierpnia wymaga słowa uzupełnienia. Pierwotnie zaplanowany spektakl warszawskiego Teatru Powszechnego i Teatru Tu i Teraz nie może się odbyć... Mimo terminowych ustaleń z producentką spektaklu, agent gwiazdy zaplanował aktorce inne zajęcie. Na szczęście „środkowourlopowy” termin udało się uratować dzięki kolejnej propozycji z listy „spektakli do pokazania na ChTO”. Teatr Nowy z Krakowa wystąpi z Grigą, najbardziej uznaną swoją produkcją. Krakowski zespół wpisuje się oczywiście i w krąg „przyjaciół” z podtytułu przeglądu: występował w Chorzowie podczas pierwszego Chorzowskiego Teatru Ogrodowego.
21 sierpnia to Stowarzyszenie Teatralne Badów i kolejny po żywocie Franciszka spektakl z dwójką wspaniałych aktorów i szeregiem barwnych postaci. W Lejzorka Rojtszwańca z utworu Erenburga wcieli się jednak nie Paweł Pabisiak a… Joanna Fidler. Na finał został przygotowany teatralny wieczór. Najpierw, o 20:00, komedia Teatru Ludowego z Krakowa: Miód, albo jak chciałam się bzykać z Tomaszem Schimscheinerem (notabene, tak kontrowersyjny tytuł niektórych organizatorów odstrasza, a niesłusznie). O 22:00 widowiskowy plenerowy finał pod wieżą, czyli Golem Godula, steampunkowa legenda o Karolu Goduli, kilkunastoosobowe przedstawienie przygotowane z rozmachem. Co ciekawe, nawet pogoda nie może tu przeszkodzić w realizacji zamiaru, bo organizatorzy pracują nad zapewnieniem oryginalnej lokalizacji w razie złej pogody. Ten spektakl jako jedyny do Magazynu Ciekłego Powietrza przeniesiony zostać nie może: jak wyjaśnia Naczelny Ogrodnik, scenografia nie zmieści się w żadnych drzwiach poprzemysłowego obiektu.
Na małe ChTO nie będą narzekać dzieci. Cztery spektakle w różnorodnej stylistyce to okazja do zapoznania się z teatrem w rozmaitych formach. 1 sierpnia białostocki Teatr Conieco przedstawi interaktywną bajkę opartą na klasyce wierszy dla najmłodszych. 8 sierpnia Gry i Ludzie zabiorą odbiorców do krainy Szewczyka Dratewki i pięknych oraz przekomicznych lalek. 15 sierpnia to czwarta już Dziecinada: jak zwykle słowackie divadlo PIKI i wspólna zabawa w teatr. 22 sierpnia Prym ART odkryje, co dzieje się w fabryce lalek. Zestaw atrakcji dla dużych i małych uzupełnia jeszcze plenerowa III Chorzowska Noc Filmowa. Stali bywalcy wiedzą już, dlaczego „wśród przyjaciół”. Nie będzie w dziewiątym sezonie spektakli nietrafionych (wszystkie zresztą mają „gwarancję jakości” od Naczelnego Ogrodnika). Na scenie w Magazynie Ciekłego Powietrza zaprezentują się zespoły, które w ostatnich latach cieszyły się największym uznaniem. Bo w końcu to dla Widzów jest ten przegląd.
tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”
czwartek, 23 lipca 2015
Magdalena Ostrowska-Dołęgowska, Krzysztof Dołęgowski: Szczęśliwi biegają ultra
Galaktyka, Łódź 2015.
Para w bieg
Startowanie w ultramaratonach czy rajdach wymaga wielkiej kondycji, samozaparcia i… miłości do sportów ekstremalnych. Krzysztof Dołęgowski nie musiał się przekonywać do takiego spędzania czasu: szczególnie upodobał sobie wyczerpujące konkurencje i poświęcał im każdą wolną chwilę. Magdalena Ostrowska-Dołęgowska z początku sceptycznie podchodziła do tego typu działań. Była typem imprezowiczki i niespecjalnie podzielała pasję Krzysztofa. Połknęła bakcyla po kilku wspólnych mało wyczerpujących treningach, zresztą bieganie mogło stać się sposobem na wspólne spędzanie czasu. Z pasji, która zatacza coraz szersze kręgi, zrobiła się u nich najpierw specjalizacja, a później książka – „Szczęśliwi biegają ultra”, wydana w sportowej serii Galaktyki jako logiczna kontynuacja autobiografii maratończyków i trenerów. To też pierwsza polska publikacja w cyklu – więc i szansa na uświadomienie odbiorcom, że i tu są ciekawe trasy do biegania maratonów bez monotonii.
Tylko na początku tomu „Szczęśliwi biegają ultra” autorzy opowiadają o sobie i własnych doświadczeniach spod znaku „jak to się zaczęło”. Pozostawiają część pytań bez odpowiedzi, skupiają się raczej na stronie sportowej niż na osobistej (chociaż decyzja o nieposiadaniu dzieci pojawia się nieoczekiwanie w wielu miejscach książki). Kiedy już przedstawianie się dobiegnie końca, Dołęgowscy odgradzają się od podglądaczy, na pierwszy plan wysuwając bieganie. Ta publikacja jest nie tyle rodzajem podwojonej autobiografii, co próbą uporządkowania gromadzonej wiedzy na temat ultramaratonów. Owszem, co pewien czas autorzy powracają na trasy i relacjonują swoje doświadczenia (u Magdaleny Ostrowskiej-Dołęgowskiej stałym refrenem w tekstach są wymioty) – nie ma męczącego podkreślania szczęścia, jakie daje bieganie, nie ma filozofii sukcesu i zachwalania biegów za wszelką cenę. Autorzy raczej przyglądają się kolejnym biegowym tematom: poruszają zagadnienie obuwia sportowego, diety ultramaratończyków, treningów, kontuzji, kosztów startów, kryzysów podczas biegu czy logistyki. Dołęgowscy czerpią z własnego doświadczenia, dzięki czemu tom nie zamienia się w prosty poradnik, ale bardzo chętnie wypytują też innych biegaczy o ich refleksje i wskazówki. To zamienia książkę miejscami w reportaż z tras, a rozproszenie uwagi sprawia, że czytelnicy przez cały czas mają wrażenie bycia w centrum wydarzeń. Zupełnie inaczej niż dotychczas wydanych sportowych autobiografiach Galaktyki, Dołęgowscy nie nastawiają się na nachalne promowanie siebie. W tłumaczonych publikacjach żaden autor nie próbuje nawet analizować metod rywali, tu wszyscy chętnie dzielą się przemyśleniami – i narzucają niemal odbiorcom obraz jednej prawdziwej biegowej wspólnoty i przyjaźni ponad osiągnięciami. Dlatego też na licznych zdjęciach zamieszczonych w książce pojawiają się nie tylko autorzy, ale i ich rozmówcy w trakcie biegów. Tom staje się momentami prezentacją polskiego środowiska, przybliża temat znany miłośnikom serii od nieznanej strony.
„Szczęśliwi biegają ultra” został pomyślany raczej jako zbiór tematyzowanych i felietonowo-reportażowych opowieści o różnych aspektach biegania na długich dystansach niż jako poradnik dla sportowców. Owszem, całkiem sporo porad można z niego wyczytać i wprowadzić w życie – ale tu bardziej liczy się wielka przygoda, odkrywanie wymagającego i pięknego sposobu na życie. Po tę pozycję nie muszą sięgać wyłącznie ultramaratończycy – także zwykłym czytelnikom spodoba się atmosfera i kolejne wyzwania (chociaż, zwłaszcza na początku, Magdalena Ostrowska-Dołęgowska posługuje się średnio wiarygodnymi w lekturze kolokwializmami, z czasem ton książki się wyrównuje). Tu przecież liczy się prywatna droga do szczęścia. Dołęgowscy dają możliwość zajrzenia do polskiego środowiska biegowego i w ten sposób odpowiadają na szerzącą się modę na bieganie. Sami przecież wybrali niszę, do której niewielu odbiorców trafi.
Para w bieg
Startowanie w ultramaratonach czy rajdach wymaga wielkiej kondycji, samozaparcia i… miłości do sportów ekstremalnych. Krzysztof Dołęgowski nie musiał się przekonywać do takiego spędzania czasu: szczególnie upodobał sobie wyczerpujące konkurencje i poświęcał im każdą wolną chwilę. Magdalena Ostrowska-Dołęgowska z początku sceptycznie podchodziła do tego typu działań. Była typem imprezowiczki i niespecjalnie podzielała pasję Krzysztofa. Połknęła bakcyla po kilku wspólnych mało wyczerpujących treningach, zresztą bieganie mogło stać się sposobem na wspólne spędzanie czasu. Z pasji, która zatacza coraz szersze kręgi, zrobiła się u nich najpierw specjalizacja, a później książka – „Szczęśliwi biegają ultra”, wydana w sportowej serii Galaktyki jako logiczna kontynuacja autobiografii maratończyków i trenerów. To też pierwsza polska publikacja w cyklu – więc i szansa na uświadomienie odbiorcom, że i tu są ciekawe trasy do biegania maratonów bez monotonii.
Tylko na początku tomu „Szczęśliwi biegają ultra” autorzy opowiadają o sobie i własnych doświadczeniach spod znaku „jak to się zaczęło”. Pozostawiają część pytań bez odpowiedzi, skupiają się raczej na stronie sportowej niż na osobistej (chociaż decyzja o nieposiadaniu dzieci pojawia się nieoczekiwanie w wielu miejscach książki). Kiedy już przedstawianie się dobiegnie końca, Dołęgowscy odgradzają się od podglądaczy, na pierwszy plan wysuwając bieganie. Ta publikacja jest nie tyle rodzajem podwojonej autobiografii, co próbą uporządkowania gromadzonej wiedzy na temat ultramaratonów. Owszem, co pewien czas autorzy powracają na trasy i relacjonują swoje doświadczenia (u Magdaleny Ostrowskiej-Dołęgowskiej stałym refrenem w tekstach są wymioty) – nie ma męczącego podkreślania szczęścia, jakie daje bieganie, nie ma filozofii sukcesu i zachwalania biegów za wszelką cenę. Autorzy raczej przyglądają się kolejnym biegowym tematom: poruszają zagadnienie obuwia sportowego, diety ultramaratończyków, treningów, kontuzji, kosztów startów, kryzysów podczas biegu czy logistyki. Dołęgowscy czerpią z własnego doświadczenia, dzięki czemu tom nie zamienia się w prosty poradnik, ale bardzo chętnie wypytują też innych biegaczy o ich refleksje i wskazówki. To zamienia książkę miejscami w reportaż z tras, a rozproszenie uwagi sprawia, że czytelnicy przez cały czas mają wrażenie bycia w centrum wydarzeń. Zupełnie inaczej niż dotychczas wydanych sportowych autobiografiach Galaktyki, Dołęgowscy nie nastawiają się na nachalne promowanie siebie. W tłumaczonych publikacjach żaden autor nie próbuje nawet analizować metod rywali, tu wszyscy chętnie dzielą się przemyśleniami – i narzucają niemal odbiorcom obraz jednej prawdziwej biegowej wspólnoty i przyjaźni ponad osiągnięciami. Dlatego też na licznych zdjęciach zamieszczonych w książce pojawiają się nie tylko autorzy, ale i ich rozmówcy w trakcie biegów. Tom staje się momentami prezentacją polskiego środowiska, przybliża temat znany miłośnikom serii od nieznanej strony.
„Szczęśliwi biegają ultra” został pomyślany raczej jako zbiór tematyzowanych i felietonowo-reportażowych opowieści o różnych aspektach biegania na długich dystansach niż jako poradnik dla sportowców. Owszem, całkiem sporo porad można z niego wyczytać i wprowadzić w życie – ale tu bardziej liczy się wielka przygoda, odkrywanie wymagającego i pięknego sposobu na życie. Po tę pozycję nie muszą sięgać wyłącznie ultramaratończycy – także zwykłym czytelnikom spodoba się atmosfera i kolejne wyzwania (chociaż, zwłaszcza na początku, Magdalena Ostrowska-Dołęgowska posługuje się średnio wiarygodnymi w lekturze kolokwializmami, z czasem ton książki się wyrównuje). Tu przecież liczy się prywatna droga do szczęścia. Dołęgowscy dają możliwość zajrzenia do polskiego środowiska biegowego i w ten sposób odpowiadają na szerzącą się modę na bieganie. Sami przecież wybrali niszę, do której niewielu odbiorców trafi.
środa, 22 lipca 2015
Albert Espinosa: Świat na żółto. 23 małe odkrycia, które uratowały mi życie
Znak, Kraków 2015.
Filozofia
Co może być dobrego w chorowaniu na raka? Albert Espinosa twierdzi, że dzięki tej chorobie udało mu się znaleźć swoich „żółtych” i odkryć filozofię żółtego życia. Tom „Świat na żółto” to zestaw pocieszanek człowieka, który w szpitalach spędził dużą część młodości i który stracił nogę, płuco i część wątroby (tę ostatnią na skutek pomyłki lekarskiej). Espinosa pełen entuzjazmu dla swoich odkryć tworzy autobiograficzną książkę na wzór poradników samodoskonalenia czy opracowań skrzydlatych słów. Z haseł, które usłyszał w szpitalach, składa własny zestaw wskazówek dla odbiorców – i rodzaj pamiętnika. Cytowane tu frazy nie zawsze dadzą się uogólnić i nie zawsze są politycznie poprawne – ale każdą autor rozwija w krótkim rozdziale, nawiązując do swojej przeszłości. Dostrzega jasne strony tam, gdzie inni widzą tylko kryzysy i powody do załamań, a o raku pisze zupełnie inaczej niż zwykle w lekturach „szpitalnych”.
„Świat na żółto” to książka bardzo przewrotna. Espinosa natchnienie czerpie od lekarzy, pielęgniarek i innych chorych. To ich porady tu gloryfikuje – raz dotyczą one pogrzebu dla nogi, a raz… „porządnego zwalenia konia”. Poza ekstremalnymi uwagami znajdują się i filozoficzne – o zachowaniu spokoju, cieszeniu się chwilą, sztuce oddychania czy własnej wyjątkowości. Starsi pacjenci dzielą się z młodym towarzyszem niedoli życiowymi mądrościami, a autor z czasem uczy się, jak wyłapywać wskazówki z codzienności. Sprawdza, co sprawiło mu przyjemność i jakie problemy musiał przezwyciężać w szpitalu. Dla niego trudne do przetrwania nie są operacje, a nuda w oczekiwaniu na badania. Wynajduje więc oryginalne sposoby zbijania czasu i sztuczki pomagające w samorozwoju. W tym wszystkim niewiele już miejsca na raka – właściwie to Espinosa z pokonanej choroby czyni powód do dumy i narzędzie budowania autorytetu. Chwali się olbrzymią kartoteką medyczną (ale też uczy, jak otwierać koperty z wynikami badań, żeby zminimalizować strach i stres), podkreśla wielokrotnie własne straty – żeby dodać siły odbiorcom postawionym w podobnej sytuacji.
„Świat na żółto” to teksty podnoszące na duchu w obliczu choroby, chociaż lepiej po nie sięgać z ciekawości, a nie w chwili szpitalnego załamania. Autor z wielkim entuzjazmem podchodzi do przeciwności losu – jego optymizm momentami staje się aż trudny do zrozumienia. A jednak na rynku literatury chorobowej wygrywa brakiem męczeńskich tonów i kreatywnym podejściem do stresotwórczego tematu. Kiedy Espinosa skończy już przytaczanie dwudziestu trzech szpitalnych „mądrości”, sięga po temat filozofii żółtych. Pokazuje, co znaczą żółci (różni od przyjaciół i od partnerów seksualnych, bliscy na inny sposób) i przekonuje, że warto szukać swoich żółtych (każdy powinien mieć ich w życiu dwudziestu trzech). Raczej nie uda mu się w ten sposób stworzyć mody na szpitalnych przyjaciół – z drugiej jednak strony angażowanie się w lekturę pomaga zabić nudę i dostarcza tematów do przemyśleń – każdy może spróbować wypracować własne koncepcje i znaleźć dla nich zastosowanie oraz zbiór zasad.
Tę publikację czyta się szybko. Espinosa nie jest autorem wymagającym, to piszący amator, którego cieszy sam proces tworzenia książki. Przez to także nie znajdzie się tu klasycznych rozwiązań ani typowych w literaturze chorobowej i poradnikach konstrukcji. Autor czasami się powtarza, czasami zmienia wątek, jeśli wpadnie na ciekawszy pomysł. Nie oszlifowuje swojego tekstu, nie czuje potrzeby opracowywania zwierzeń. Stawia na entuzjazm i na szczerość, wie, że tak dotrze przynajmniej do części czytelników. Espinosa pisze po to, żeby pokrzepić, nie pozwolić chorym na pogrążanie się w apatii czy poddawanie się. Ale przeżywa też własną historię – już nietypowością jego prezentacja zasługuje na uwagę. „Świata na żółto” nie ocenia się pod kątem literackim – trudno też pod kątem perswazyjnym, bo sytuacja autora jest wyjątkowa.
Filozofia
Co może być dobrego w chorowaniu na raka? Albert Espinosa twierdzi, że dzięki tej chorobie udało mu się znaleźć swoich „żółtych” i odkryć filozofię żółtego życia. Tom „Świat na żółto” to zestaw pocieszanek człowieka, który w szpitalach spędził dużą część młodości i który stracił nogę, płuco i część wątroby (tę ostatnią na skutek pomyłki lekarskiej). Espinosa pełen entuzjazmu dla swoich odkryć tworzy autobiograficzną książkę na wzór poradników samodoskonalenia czy opracowań skrzydlatych słów. Z haseł, które usłyszał w szpitalach, składa własny zestaw wskazówek dla odbiorców – i rodzaj pamiętnika. Cytowane tu frazy nie zawsze dadzą się uogólnić i nie zawsze są politycznie poprawne – ale każdą autor rozwija w krótkim rozdziale, nawiązując do swojej przeszłości. Dostrzega jasne strony tam, gdzie inni widzą tylko kryzysy i powody do załamań, a o raku pisze zupełnie inaczej niż zwykle w lekturach „szpitalnych”.
„Świat na żółto” to książka bardzo przewrotna. Espinosa natchnienie czerpie od lekarzy, pielęgniarek i innych chorych. To ich porady tu gloryfikuje – raz dotyczą one pogrzebu dla nogi, a raz… „porządnego zwalenia konia”. Poza ekstremalnymi uwagami znajdują się i filozoficzne – o zachowaniu spokoju, cieszeniu się chwilą, sztuce oddychania czy własnej wyjątkowości. Starsi pacjenci dzielą się z młodym towarzyszem niedoli życiowymi mądrościami, a autor z czasem uczy się, jak wyłapywać wskazówki z codzienności. Sprawdza, co sprawiło mu przyjemność i jakie problemy musiał przezwyciężać w szpitalu. Dla niego trudne do przetrwania nie są operacje, a nuda w oczekiwaniu na badania. Wynajduje więc oryginalne sposoby zbijania czasu i sztuczki pomagające w samorozwoju. W tym wszystkim niewiele już miejsca na raka – właściwie to Espinosa z pokonanej choroby czyni powód do dumy i narzędzie budowania autorytetu. Chwali się olbrzymią kartoteką medyczną (ale też uczy, jak otwierać koperty z wynikami badań, żeby zminimalizować strach i stres), podkreśla wielokrotnie własne straty – żeby dodać siły odbiorcom postawionym w podobnej sytuacji.
„Świat na żółto” to teksty podnoszące na duchu w obliczu choroby, chociaż lepiej po nie sięgać z ciekawości, a nie w chwili szpitalnego załamania. Autor z wielkim entuzjazmem podchodzi do przeciwności losu – jego optymizm momentami staje się aż trudny do zrozumienia. A jednak na rynku literatury chorobowej wygrywa brakiem męczeńskich tonów i kreatywnym podejściem do stresotwórczego tematu. Kiedy Espinosa skończy już przytaczanie dwudziestu trzech szpitalnych „mądrości”, sięga po temat filozofii żółtych. Pokazuje, co znaczą żółci (różni od przyjaciół i od partnerów seksualnych, bliscy na inny sposób) i przekonuje, że warto szukać swoich żółtych (każdy powinien mieć ich w życiu dwudziestu trzech). Raczej nie uda mu się w ten sposób stworzyć mody na szpitalnych przyjaciół – z drugiej jednak strony angażowanie się w lekturę pomaga zabić nudę i dostarcza tematów do przemyśleń – każdy może spróbować wypracować własne koncepcje i znaleźć dla nich zastosowanie oraz zbiór zasad.
Tę publikację czyta się szybko. Espinosa nie jest autorem wymagającym, to piszący amator, którego cieszy sam proces tworzenia książki. Przez to także nie znajdzie się tu klasycznych rozwiązań ani typowych w literaturze chorobowej i poradnikach konstrukcji. Autor czasami się powtarza, czasami zmienia wątek, jeśli wpadnie na ciekawszy pomysł. Nie oszlifowuje swojego tekstu, nie czuje potrzeby opracowywania zwierzeń. Stawia na entuzjazm i na szczerość, wie, że tak dotrze przynajmniej do części czytelników. Espinosa pisze po to, żeby pokrzepić, nie pozwolić chorym na pogrążanie się w apatii czy poddawanie się. Ale przeżywa też własną historię – już nietypowością jego prezentacja zasługuje na uwagę. „Świata na żółto” nie ocenia się pod kątem literackim – trudno też pod kątem perswazyjnym, bo sytuacja autora jest wyjątkowa.
wtorek, 21 lipca 2015
Peter Brown: Pan Tygrys dziczeje
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Wybryki
Świat, w którym Pan Tygrys dziczeje, to świat postawiony na głowie, do głębi bajkowy i bardzo różny od tego znanego odbiorcom. To świat, w którym wszystkie zwierzęta chodzą po mieście elegancko ubrane i naprawdę dumne ze swojej grzeczności i powagi. To świat, w którym wszyscy, za sprawą ubrań-uniformów upodabniają się do siebie i coraz bardziej szarzeją, zlewając się w jedną masę. I tylko Pan Tygrys pozostaje pomarańczowy. Bo Pan Tygrys ma pomysł: chce zdziczeć. Chociaż odrobinę, na tyle, żeby zachować tożsamość i tygrysią godność, żeby nie dać się wchłonąć wszechobecnej szarzyźnie. Pan Tygrys to lokalny indywidualista, chociaż dla sąsiadów być może – dziwak.
W każdym razie Pan Tygrys nie daje się stłamsić, wybiera własną drogę na przekór temu, co sądzi większość. Stosuje metodę małych kroków, a na początek po prostu opada na cztery łapy. To przełom, dzięki któremu bohater odważy się na demonstrację niepopularnych poglądów. Sam nie ma pojęcia, że w ten sposób zbliża się do naturalności znanej odbiorcom. W bajce jego zachowanie trochę przypomina bunt, jest komiczne dzięki przełamaniu schematów i zamianie klasycznych ról. Pan Tygrys to dżentelmen, nie zamieni się w zwierzę – i tylko w tej historii taka metamorfoza ma rację bytu. Na szczęście Pan Tygrys nie musi mierzyć się z odtrąceniem, szyderstwami czy złośliwościami grupy. Odrywa się od wyniosłych przyjaciół i robi to, na co przyszła mu ochota. Można mu pozazdrościć odwagi w realizowaniu własnych marzeń. Panu Tygrysowi decyzja się opłaca: nie dość, że może być sobą, to jeszcze pozytywnie wpływa na innych mieszkańców – nawet jeśli początkowo trochę cierpi.
Tomik „Pan Tygrys dziczeje” to druga po tomiku „Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe” publikacja Petera Browna wprowadzona przez Naszą Księgarnię na polski rynek wydawniczy. Od strony formalnej książeczka obrazkowa jest popisem edytorskim i graficznym – treść i przesłanie ot właściwie atut dodatkowy. Na początku najwięcej rozgrywa się… w niezmienianej mimice Pana Tygrysa, nieszczęśliwego w bajkowym eleganckim towarzystwie. Dopiero kiedy bohater pozwala sobie na pierwsze „odmienne” spojrzenie, zrzuca z siebie wszelkie pęta. Klatki i więzy oficjalnie tu nie istnieją – zastępowane są przez eleganckie ubrania i pełne wyższości miny. A Pan Tygrys nie potrafi i nie chce żyć w świecie nakazów: to miejsce nie dla niego, przynajmniej dopóki inni narzucają mu (i sobie) dyscyplinę ponad miarę. Kiedy już Pan Tygrys zdziczeje, dzieci będą mogły podziwiać go w całej krasie i podczas różnych „wybryków”. Ale i wcześniej bez trudu zauważą, że ten bohater nie pasuje do wychuchanego środowiska – za sprawą kolorów. Peter Brown wcale nie sili się na wymyślne bajkowe ilustracje, wybiera natomiast grafiki, w których może operować symbolem i detalami. Dlatego też ten picture book będzie dobrą zabawą dla dzieci oraz dla rodziców – tych drugich warto zachęcić do wyszukiwania ciekawych przesłań.
Peter Brown idzie pod prąd literackich mód. Szuka rozwiązań, które innym nie przyszłyby do głowy. Więcej: mody odwraca i zdobywa w ten sposób tematy, jakie zwykle nie pojawiają się w bajkach. Przedtem dzieci w roli domowych zwierzątek, teraz zwierzęta jako dystyngowani mieszkańcy pewnego miasta – to umiejętność innego niż zawsze spojrzenia na rzeczywistość. Brown dba o to, by w jego opowiastkach funkcjonowały mimo sporego nasycenia żartem i dodatkowe morały. Bohaterowie dowiadują się, co w życiu jest ważne i co wymaga ocalenia, lecz ich lekcja to podstawowa warstwa książeczki: na wierzch wypływają absurdalne przygody. I chociaż ten autor nie rozbudowuje tekstu ani fabuły, może zmieścić w pojedynczych historiach naprawdę dużo treści. Absurdalny humor pomaga mu w zdobywaniu kolejnych fanów, ale każdy czytelnik Browna dzięki lekturze otrzyma przesłanie, z którym nie będzie się już w życiu rozstawać. A przecież „Pan Tygrys dziczeje” to wciąż książeczka obrazkowa dla dzieci.
Wybryki
Świat, w którym Pan Tygrys dziczeje, to świat postawiony na głowie, do głębi bajkowy i bardzo różny od tego znanego odbiorcom. To świat, w którym wszystkie zwierzęta chodzą po mieście elegancko ubrane i naprawdę dumne ze swojej grzeczności i powagi. To świat, w którym wszyscy, za sprawą ubrań-uniformów upodabniają się do siebie i coraz bardziej szarzeją, zlewając się w jedną masę. I tylko Pan Tygrys pozostaje pomarańczowy. Bo Pan Tygrys ma pomysł: chce zdziczeć. Chociaż odrobinę, na tyle, żeby zachować tożsamość i tygrysią godność, żeby nie dać się wchłonąć wszechobecnej szarzyźnie. Pan Tygrys to lokalny indywidualista, chociaż dla sąsiadów być może – dziwak.
W każdym razie Pan Tygrys nie daje się stłamsić, wybiera własną drogę na przekór temu, co sądzi większość. Stosuje metodę małych kroków, a na początek po prostu opada na cztery łapy. To przełom, dzięki któremu bohater odważy się na demonstrację niepopularnych poglądów. Sam nie ma pojęcia, że w ten sposób zbliża się do naturalności znanej odbiorcom. W bajce jego zachowanie trochę przypomina bunt, jest komiczne dzięki przełamaniu schematów i zamianie klasycznych ról. Pan Tygrys to dżentelmen, nie zamieni się w zwierzę – i tylko w tej historii taka metamorfoza ma rację bytu. Na szczęście Pan Tygrys nie musi mierzyć się z odtrąceniem, szyderstwami czy złośliwościami grupy. Odrywa się od wyniosłych przyjaciół i robi to, na co przyszła mu ochota. Można mu pozazdrościć odwagi w realizowaniu własnych marzeń. Panu Tygrysowi decyzja się opłaca: nie dość, że może być sobą, to jeszcze pozytywnie wpływa na innych mieszkańców – nawet jeśli początkowo trochę cierpi.
Tomik „Pan Tygrys dziczeje” to druga po tomiku „Dzieci to koszmarne zwierzątka domowe” publikacja Petera Browna wprowadzona przez Naszą Księgarnię na polski rynek wydawniczy. Od strony formalnej książeczka obrazkowa jest popisem edytorskim i graficznym – treść i przesłanie ot właściwie atut dodatkowy. Na początku najwięcej rozgrywa się… w niezmienianej mimice Pana Tygrysa, nieszczęśliwego w bajkowym eleganckim towarzystwie. Dopiero kiedy bohater pozwala sobie na pierwsze „odmienne” spojrzenie, zrzuca z siebie wszelkie pęta. Klatki i więzy oficjalnie tu nie istnieją – zastępowane są przez eleganckie ubrania i pełne wyższości miny. A Pan Tygrys nie potrafi i nie chce żyć w świecie nakazów: to miejsce nie dla niego, przynajmniej dopóki inni narzucają mu (i sobie) dyscyplinę ponad miarę. Kiedy już Pan Tygrys zdziczeje, dzieci będą mogły podziwiać go w całej krasie i podczas różnych „wybryków”. Ale i wcześniej bez trudu zauważą, że ten bohater nie pasuje do wychuchanego środowiska – za sprawą kolorów. Peter Brown wcale nie sili się na wymyślne bajkowe ilustracje, wybiera natomiast grafiki, w których może operować symbolem i detalami. Dlatego też ten picture book będzie dobrą zabawą dla dzieci oraz dla rodziców – tych drugich warto zachęcić do wyszukiwania ciekawych przesłań.
Peter Brown idzie pod prąd literackich mód. Szuka rozwiązań, które innym nie przyszłyby do głowy. Więcej: mody odwraca i zdobywa w ten sposób tematy, jakie zwykle nie pojawiają się w bajkach. Przedtem dzieci w roli domowych zwierzątek, teraz zwierzęta jako dystyngowani mieszkańcy pewnego miasta – to umiejętność innego niż zawsze spojrzenia na rzeczywistość. Brown dba o to, by w jego opowiastkach funkcjonowały mimo sporego nasycenia żartem i dodatkowe morały. Bohaterowie dowiadują się, co w życiu jest ważne i co wymaga ocalenia, lecz ich lekcja to podstawowa warstwa książeczki: na wierzch wypływają absurdalne przygody. I chociaż ten autor nie rozbudowuje tekstu ani fabuły, może zmieścić w pojedynczych historiach naprawdę dużo treści. Absurdalny humor pomaga mu w zdobywaniu kolejnych fanów, ale każdy czytelnik Browna dzięki lekturze otrzyma przesłanie, z którym nie będzie się już w życiu rozstawać. A przecież „Pan Tygrys dziczeje” to wciąż książeczka obrazkowa dla dzieci.
poniedziałek, 20 lipca 2015
Santa Montefiore: Córka pszczelarza
Świat Książki, Warszawa 2015.
Dwie tajemnice
Santa Montefiore jest bestsellerową autorką powieści romansowych, co udowadnia także „Córką pszczelarza”. Bardzo dobrze odnajduje się w klimacie małomiasteczkowych plotek i zaściankowych poglądów, a historię miłosną tym razem rozciąga na dwa pokolenia i dwa oddalone od siebie kraje. Wierzy tu w miłość trwałą, niegasnącą nawet po śmierci – co ułatwia jej nieco wprowadzanie dramatyzmu do dwutorowej fabuły. Akcję przenosi do lat siedemdziesiątych XX wieku i w czasy przed drugą wojną światową – bo wielka historia najszybciej skomplikować może losy bohaterów. I chociaż nie brakuje tu naiwności czy bajkowych uproszczeń, autorka wynagradza to ładną narracją, niczym z dziewiętnastowiecznych powieści. Widać tu zauroczenie Jane Austen, ale i świadomość, za jakimi fabułami czytelniczki będą tęsknić.
Małą wyspą w Stanach Zjednoczonych wstrząsają plotki. Dziewiętnastoletnia Trixie poznała muzyka rockowego i chce spędzać z nim czas. Największe plotkary są zgorszone zachowaniem dziewczyny: zdecydowanie ją potępiają. Tymczasem Grace, matka Trixie, nie poucza córki i nie zabrania jej spotykać się z Jasperem. Pragnie szczęścia nastolatki i ma nadzieję, że przez swoje wybory Trixie nie będzie cierpiała. Staje po stronie dziewczyny, ku zdumieniu wszystkich. Co Grace, która wyszła za mąż za swojego przyjaciela z dzieciństwa, może wiedzieć o romantycznej miłości? Kilkanaście lat później Trixie próbuje znaleźć odpowiedź na to pytanie i odkrywa w życiorysie matki płomienny romans. Podróż, jaką odbędzie, rzuci nowe światło także na jej własną przeszłość.
Santa Montefiore w „Córce pszczelarza” zestawia kilka rodzajów miłości. Prezentuje przywiązanie i sympatię, ojcowską dumę, pożądanie czy poświęcenie. Miłością do córki kieruje się Grace, kiedy daje jej szansę przeżycia pięknej przygody, a Trixie pozna przeszłość dopiero wtedy, gdy skończy się jej czas buntu. Autorka nie odmienia słowa miłość przez wszystkie przypadki, skupia się jednak na uczuciach bohaterów i stopniowo odkrywa ich losy. Emocje obrazuje na wiele sposobów, unikając egzaltacji. Dzięki temu „Córka pszczelarza” okazuje się bogata w tajemnice z dawnych lat i w różne życiowe (i bajkowe) scenariusze. Chociaż dla obu bohaterek, matki i córki, miłość to uczucie najświętsze i wieczne, nie ma w tej książce męczącego idealizowania fabuły. Kobiety dokonują rozmaitych, często niezbyt szczęśliwych wyborów, a w życiu liczą się nie tylko chwile uniesień.
Dla romansu Montefiore znajduje tym razem atrakcyjną otoczkę. Grace zna się na pszczołach, kocha je i rozumie – część swojej wiedzy przekazuje przez własne reakcje na obecność owadów, pszczoły są też symbolem niemożliwego scenariusza w jej egzystencji. Ich obecność wzbogaca powieść, przenosi ją trochę w kierunku historii Fannie Flagg i odczarowuje schemat literackich mezaliansów. Z kolei w czasach współczesnych autorka bawi się motywem złośliwych sąsiadek i ich podwójnej moralności. Wiadomo, że część czytelniczek sięgnie po tę powieść dla historii miłosnej – ale również dla ciepłej narracji – warto to zrobić. Montefiore zamyka tym razem w powieści rozrywkowej problemy niemal nie z tego świata: na przeszkodzie uczuciom stają różnice społeczne i poczucie obowiązku. Jest i strach, spowodowany wojną, i niewyjaśniony gest z przeszłości. W „Córce pszczelarza” wielowymiarowość fabuły przenosi akcję na wyższy poziom. To nie prosty romans, a obyczajówka z wartym uwagi tłem dla indywidualnych historii. Zwykle w tego typu literaturze idealizuje się miłość, Santa Montefiore tymczasem idealizuje relację matki i córki. Grace wobec nastolatki stara się być wyrozumiała: pamięta jeszcze własne pierwsze zauroczenie i próbuje chronić Trixie, ale pozwala jej na przeżycie pięknego doświadczenia. To zjawisko w powieści warte odnotowania – stanowi bowiem odejście od najbardziej oczywistych rozwiązań. Montefiore jak zwykle nie zadowala się rejestrowaniem sercowych problemów bohaterek, usiłuje dostrzec zjawiska w szerszym kontekście i zapewnić odbiorczyniom całą obyczajową otoczkę. Dlatego też jej książki cieszą się ogromnym uznaniem. To literatura rozrywkowa na dobrym poziomie.
Dwie tajemnice
Santa Montefiore jest bestsellerową autorką powieści romansowych, co udowadnia także „Córką pszczelarza”. Bardzo dobrze odnajduje się w klimacie małomiasteczkowych plotek i zaściankowych poglądów, a historię miłosną tym razem rozciąga na dwa pokolenia i dwa oddalone od siebie kraje. Wierzy tu w miłość trwałą, niegasnącą nawet po śmierci – co ułatwia jej nieco wprowadzanie dramatyzmu do dwutorowej fabuły. Akcję przenosi do lat siedemdziesiątych XX wieku i w czasy przed drugą wojną światową – bo wielka historia najszybciej skomplikować może losy bohaterów. I chociaż nie brakuje tu naiwności czy bajkowych uproszczeń, autorka wynagradza to ładną narracją, niczym z dziewiętnastowiecznych powieści. Widać tu zauroczenie Jane Austen, ale i świadomość, za jakimi fabułami czytelniczki będą tęsknić.
Małą wyspą w Stanach Zjednoczonych wstrząsają plotki. Dziewiętnastoletnia Trixie poznała muzyka rockowego i chce spędzać z nim czas. Największe plotkary są zgorszone zachowaniem dziewczyny: zdecydowanie ją potępiają. Tymczasem Grace, matka Trixie, nie poucza córki i nie zabrania jej spotykać się z Jasperem. Pragnie szczęścia nastolatki i ma nadzieję, że przez swoje wybory Trixie nie będzie cierpiała. Staje po stronie dziewczyny, ku zdumieniu wszystkich. Co Grace, która wyszła za mąż za swojego przyjaciela z dzieciństwa, może wiedzieć o romantycznej miłości? Kilkanaście lat później Trixie próbuje znaleźć odpowiedź na to pytanie i odkrywa w życiorysie matki płomienny romans. Podróż, jaką odbędzie, rzuci nowe światło także na jej własną przeszłość.
Santa Montefiore w „Córce pszczelarza” zestawia kilka rodzajów miłości. Prezentuje przywiązanie i sympatię, ojcowską dumę, pożądanie czy poświęcenie. Miłością do córki kieruje się Grace, kiedy daje jej szansę przeżycia pięknej przygody, a Trixie pozna przeszłość dopiero wtedy, gdy skończy się jej czas buntu. Autorka nie odmienia słowa miłość przez wszystkie przypadki, skupia się jednak na uczuciach bohaterów i stopniowo odkrywa ich losy. Emocje obrazuje na wiele sposobów, unikając egzaltacji. Dzięki temu „Córka pszczelarza” okazuje się bogata w tajemnice z dawnych lat i w różne życiowe (i bajkowe) scenariusze. Chociaż dla obu bohaterek, matki i córki, miłość to uczucie najświętsze i wieczne, nie ma w tej książce męczącego idealizowania fabuły. Kobiety dokonują rozmaitych, często niezbyt szczęśliwych wyborów, a w życiu liczą się nie tylko chwile uniesień.
Dla romansu Montefiore znajduje tym razem atrakcyjną otoczkę. Grace zna się na pszczołach, kocha je i rozumie – część swojej wiedzy przekazuje przez własne reakcje na obecność owadów, pszczoły są też symbolem niemożliwego scenariusza w jej egzystencji. Ich obecność wzbogaca powieść, przenosi ją trochę w kierunku historii Fannie Flagg i odczarowuje schemat literackich mezaliansów. Z kolei w czasach współczesnych autorka bawi się motywem złośliwych sąsiadek i ich podwójnej moralności. Wiadomo, że część czytelniczek sięgnie po tę powieść dla historii miłosnej – ale również dla ciepłej narracji – warto to zrobić. Montefiore zamyka tym razem w powieści rozrywkowej problemy niemal nie z tego świata: na przeszkodzie uczuciom stają różnice społeczne i poczucie obowiązku. Jest i strach, spowodowany wojną, i niewyjaśniony gest z przeszłości. W „Córce pszczelarza” wielowymiarowość fabuły przenosi akcję na wyższy poziom. To nie prosty romans, a obyczajówka z wartym uwagi tłem dla indywidualnych historii. Zwykle w tego typu literaturze idealizuje się miłość, Santa Montefiore tymczasem idealizuje relację matki i córki. Grace wobec nastolatki stara się być wyrozumiała: pamięta jeszcze własne pierwsze zauroczenie i próbuje chronić Trixie, ale pozwala jej na przeżycie pięknego doświadczenia. To zjawisko w powieści warte odnotowania – stanowi bowiem odejście od najbardziej oczywistych rozwiązań. Montefiore jak zwykle nie zadowala się rejestrowaniem sercowych problemów bohaterek, usiłuje dostrzec zjawiska w szerszym kontekście i zapewnić odbiorczyniom całą obyczajową otoczkę. Dlatego też jej książki cieszą się ogromnym uznaniem. To literatura rozrywkowa na dobrym poziomie.
niedziela, 19 lipca 2015
Charles M. Schulz: Fistaszki zebrane z gazet codziennych i weekendowych 1961-1962
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Problemy na wesoło
Starsza siostra Linusa postanawia pomóc mu rozstać się z ukochanym kocykiem, drużyna baseballowa się rozpada, Snoopy zaprasza do swojego domu całe stada ptaków, a Frieda ma naturalnie kręcone włosy. „Fistaszki zebrane z gazet codziennych i weekendowych 1961-1962” są porcją znakomitego humoru, ale zdradzają też świetny zmysł obserwacji Charlesa M. Schulza. Nie wszystko jest tu podporządkowane śmiechowi: czasem liczy się po prostu puenta lub pomysł, innym razem historyjka jest jednym z wariantów opowieści i wkrótce doczeka się komicznej przeróbki. Schulz zapewnia komiksowe paski, które daje się odczytywać na różnych poziomach. Ci, którzy pragną rozrywki, będą się dobrze bawić przy lekturze. Ci, którym potrzebna jest refleksja, otrzymają stripy o niemal filozoficznym charakterze. Za każdym razem swoją wartość będzie miało znalezienie kolejnego odkrywczego rozwiązania problemu. Schulz bawi się też charakterami postaci. W tym tomie Charlie Brown jest z reguły przygnębiony z powodu samotności i odrzucenia, Lucy okazuje się agresywna, a Sally nie chce się uczyć. Schroeder celebruje nadchodzące muzyczne święto, a Linus podkochuje się w nauczycielce. Seria mogła się rozwijać przez wiele lat i stać się ewenementem także ze względu na liczbę postaci, które przewijają się przez paski i zaglądają między innymi do Snoopy’ego: ich wzajemne zależności napędzają te rysunki. Autor może wybierać albo przebłyski geniuszu w pojedynczych stripach, albo zaskoczenia płynące z powielania jednego schematu.
Humor „Fistaszków” jest naturalny i spokojny. Autor nie lubi śmiechu walczącego, nieprzypadkowo odwołuje się do środowiska kilkulatków, w którym sprawy publicystyczne nie mogą mieć jeszcze żadnego znaczenia Tu zajmuje się sprawami istotnymi – zwłaszcza uczuciami, które są ponadczasowe i pozbawione ograniczeń wiekowych. Bohaterowie „Fistaszków” przeżywają w skali mikro to wszystko, czego będą doświadczać jako dorośli – w bardziej zawoalowanej formie. Ich maleńka społeczność nie jest sielankowa, mimo że z zewnątrz wydaje się cudownym azylem. Rodzeństwa się kłócą i biją, przyjaciele wybuchają gniewem, wszyscy co jakiś czas okazują sobie pogardę lub walczą sarkazmem i ironią. Mimo to Schulz umożliwia odbiorcom odpoczynek od ich codziennych problemów – także za sprawą przeniesienia uwagi na to, co trapi bohaterów.
Często w tym tomie humor dotyczy rozbieżności między przesłankami a rzeczywistymi intencjami. Autor pokazuje bohaterów w konkretnej sytuacji, a następnie zderza oceny ich działań z właściwymi zamierzeniami na różne sposoby – dzięki uczestnictwu niezaangażowanych kolegów czy przez pozostawienie wniosków odbiorcom. Na większość sytuacji da się spojrzeć z różnych perspektyw i to również siła tych komiksów.
Obok dowcipu wysokiej klasy w „Fistaszkach” liczy się doskonała kreska. Schulz stawia na cechy charakterystyczne wyróżniające bohaterów z tłumu – do tego upraszcza mimikę i gesty, przestrzeń działań nakreśla w kilku niezbędnych detalach, ale nie przeciąża rysunkami tła. To wystarcza, żeby skupić się na sednie pomysłu i pozwolić mu wybrzmieć – to również jeden z czynników – obok uniwersalności dowcipu – który sprawia, że te stripy nie mają szans się zestarzeć. Nawet po dekadach „Fistaszki” śmieszą tak samo i warto wzbogacić o nie swoją biblioteczkę. Działają jako niezawodny poprawiacz humoru, nigdy się nie nudzą, a ich lekturę można dowolnie rozciągać w czasie: im wolniejsza, tym lepiej smakują „Fistaszki”. Schulz buduje cały świat małych bohaterów z drobiazgów i indywidualnych decyzji. Dylematy i spory dzieci niosą ogromny potencjał komiczny: autor idealnie wyłapuje kolejne absurdy i niespodzianki. „Fistaszki” mogą mieć tylko regularnie rosnący krąg wiernych fanów i wyznawców tego rodzaju żartu: to zestaw ważny nie tylko ze względów kulturowych.
Problemy na wesoło
Starsza siostra Linusa postanawia pomóc mu rozstać się z ukochanym kocykiem, drużyna baseballowa się rozpada, Snoopy zaprasza do swojego domu całe stada ptaków, a Frieda ma naturalnie kręcone włosy. „Fistaszki zebrane z gazet codziennych i weekendowych 1961-1962” są porcją znakomitego humoru, ale zdradzają też świetny zmysł obserwacji Charlesa M. Schulza. Nie wszystko jest tu podporządkowane śmiechowi: czasem liczy się po prostu puenta lub pomysł, innym razem historyjka jest jednym z wariantów opowieści i wkrótce doczeka się komicznej przeróbki. Schulz zapewnia komiksowe paski, które daje się odczytywać na różnych poziomach. Ci, którzy pragną rozrywki, będą się dobrze bawić przy lekturze. Ci, którym potrzebna jest refleksja, otrzymają stripy o niemal filozoficznym charakterze. Za każdym razem swoją wartość będzie miało znalezienie kolejnego odkrywczego rozwiązania problemu. Schulz bawi się też charakterami postaci. W tym tomie Charlie Brown jest z reguły przygnębiony z powodu samotności i odrzucenia, Lucy okazuje się agresywna, a Sally nie chce się uczyć. Schroeder celebruje nadchodzące muzyczne święto, a Linus podkochuje się w nauczycielce. Seria mogła się rozwijać przez wiele lat i stać się ewenementem także ze względu na liczbę postaci, które przewijają się przez paski i zaglądają między innymi do Snoopy’ego: ich wzajemne zależności napędzają te rysunki. Autor może wybierać albo przebłyski geniuszu w pojedynczych stripach, albo zaskoczenia płynące z powielania jednego schematu.
Humor „Fistaszków” jest naturalny i spokojny. Autor nie lubi śmiechu walczącego, nieprzypadkowo odwołuje się do środowiska kilkulatków, w którym sprawy publicystyczne nie mogą mieć jeszcze żadnego znaczenia Tu zajmuje się sprawami istotnymi – zwłaszcza uczuciami, które są ponadczasowe i pozbawione ograniczeń wiekowych. Bohaterowie „Fistaszków” przeżywają w skali mikro to wszystko, czego będą doświadczać jako dorośli – w bardziej zawoalowanej formie. Ich maleńka społeczność nie jest sielankowa, mimo że z zewnątrz wydaje się cudownym azylem. Rodzeństwa się kłócą i biją, przyjaciele wybuchają gniewem, wszyscy co jakiś czas okazują sobie pogardę lub walczą sarkazmem i ironią. Mimo to Schulz umożliwia odbiorcom odpoczynek od ich codziennych problemów – także za sprawą przeniesienia uwagi na to, co trapi bohaterów.
Często w tym tomie humor dotyczy rozbieżności między przesłankami a rzeczywistymi intencjami. Autor pokazuje bohaterów w konkretnej sytuacji, a następnie zderza oceny ich działań z właściwymi zamierzeniami na różne sposoby – dzięki uczestnictwu niezaangażowanych kolegów czy przez pozostawienie wniosków odbiorcom. Na większość sytuacji da się spojrzeć z różnych perspektyw i to również siła tych komiksów.
Obok dowcipu wysokiej klasy w „Fistaszkach” liczy się doskonała kreska. Schulz stawia na cechy charakterystyczne wyróżniające bohaterów z tłumu – do tego upraszcza mimikę i gesty, przestrzeń działań nakreśla w kilku niezbędnych detalach, ale nie przeciąża rysunkami tła. To wystarcza, żeby skupić się na sednie pomysłu i pozwolić mu wybrzmieć – to również jeden z czynników – obok uniwersalności dowcipu – który sprawia, że te stripy nie mają szans się zestarzeć. Nawet po dekadach „Fistaszki” śmieszą tak samo i warto wzbogacić o nie swoją biblioteczkę. Działają jako niezawodny poprawiacz humoru, nigdy się nie nudzą, a ich lekturę można dowolnie rozciągać w czasie: im wolniejsza, tym lepiej smakują „Fistaszki”. Schulz buduje cały świat małych bohaterów z drobiazgów i indywidualnych decyzji. Dylematy i spory dzieci niosą ogromny potencjał komiczny: autor idealnie wyłapuje kolejne absurdy i niespodzianki. „Fistaszki” mogą mieć tylko regularnie rosnący krąg wiernych fanów i wyznawców tego rodzaju żartu: to zestaw ważny nie tylko ze względów kulturowych.
Ingo Siegner: Mały Koko Smoko idzie do szkoły
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Obowiązki
Pierwszy dzień szkoły to dla każdego kilkulatka ważne wydarzenie – nie inaczej jest z Kokosem. Chociaż to mały smok, również bardzo przejmuje się nieznaną do tej pory sytuacją. Jest smokiem ognistym, a to oznacza, że musi zdobywać wiedzę: zupełnie inaczej niż smoki żarłoki. Tym wystarczy tylko polowanie i zaspokajanie głodu, nie mają żadnych innych ambicji. Prawie żadnych: gdy Kokos spotyka swojego rówieśnika należącego do gatunku smoków żarłoków, ze zdziwieniem zauważa, że ten… zazdrości mu szkoły. Koko Smoko wpada więc na znakomity pomysł: zabiera nowego kolegę do klasy.
„Mały Koko Smoko idzie do szkoły”, pierwszy tom serii o Kokosku, pozwoli najmłodszym oswoić się z myślą o edukacji. Małe smoki uczą się pisać swoje imiona, dostają prezenty: tornistry, piórniki i rękawki do pływania. Dowiadują się, jak (i po co) dodaje się oraz mnoży. Lekcji pływania również nie zabraknie – uczniowie muszą opanować tę sztukę jak najszybciej, bo wkrótce czeka ich ciekawa wycieczka, nie dość, że na odległą wyspę, bez rodziców, to jeszcze dwudniowa. A to już zapowiedź świetnej zabawy. Smok Kokos stopniowo poznaje więc szkołę i przekonuje się, że nie ma się czym martwić ani zadręczać. Teraz zyskał nowych kolegów, zdobywa ważne umiejętności, a wiedzę ze szkoły może dość szybko sprawdzić w praktyce. Wiadomości z lekcji sprawiają, że Koko Smoko robi się inteligentniejszy. To z kolei podbudowuje jego pewność siebie. Bohater może porównywać się choćby z prymitywnymi smokami żarłokami: dzięki szkole wiele zyskuje. Ingo Siegner mnoży zachęty, w końcu jego zadaniem jest przekonanie małych odbiorców, że warto chodzić do szkoły.
Kokos nie ma już wątpliwości. W dodatku obserwuje przemianę swojego przyjaciela: mały smok żarłok początkowo przypomina dzikie zwierzątko. Po kilku lekcjach staje się mistrzem nurkowania w klasie, nie wdaje się w głupie dyskusje z małpami i staje się bardziej samodzielny. Wzrasta jego wartość – nawet niechętni szkole rodzice smoka żarłoka muszą przyznać, że ich syn bardzo dobrze się rozwija. I że może zakaz uczestniczenia w lekcjach był pomyłką. Chodzenie do szkoły to rozmaite przyjemności – dzieci nie będą w to wątpić po lekturze. Smocza placówka staje się zatem sposobem na ograniczanie stresu. Tu małe smoki dobrze się bawią, nawet jeśli nauka kosztuje je trochę wysiłku. Nikt jednak nie zniechęca się do zadań. Zwłaszcza że w perspektywie jest ważna wycieczka. Podekscytowanie smoków udziela się dzieciom.
„Mały Koko Smoko idzie do szkoły” to publikacja bajecznie kolorowa. Na ilustracjach pojawiają się sympatyczni bohaterowie – dziecięcy, w intensywnych barwach i z zawadiackimi minami. Obrazki obfitują w niespodzianki (liczydło z wołami!), dlatego warto przyglądać im się z uwagą i wyczytywać kolejne drobne żarty. Sam przegląd rysunków sugeruje ogrom przygód małych smoków: strona graficzna przyciągnie więc dzieci do tej historyjki. Dorosłych być może przekona też fakt, że tomik jest pięknie wydany – na grubym kredowym papierze, ze zszywanymi kolejnymi arkuszami i w ozdobnej twardej okładce. Krótko mówiąc to ten rodzaj wydania, który kojarzy się z niezniszczalnymi i wyjątkowymi bajkami.
„Mały Koko Smoko idzie do szkoły” to naprawdę bardzo krótkie rozdziały, pełne humoru i przeznaczone dla młodszych dzieci (lub dla tych, które chcą o Kokosku czytać same). Siegner zadbał o to, by wydarzenia zmieniały się błyskawicznie i by mali odbiorcy mieli na co czekać. Odwołuje się do tematu bliskiego każdemu dziecku, ale szkolne obowiązki ukrywa pod zabawami beztroskich smoków. Ogranicza lęk przed szkołą, za to umiejętnie punktuje zalety zdobywania nowych kolegów i nowych zdolności. To zatem bajka także o znaczeniu pedagogicznym.
Obowiązki
Pierwszy dzień szkoły to dla każdego kilkulatka ważne wydarzenie – nie inaczej jest z Kokosem. Chociaż to mały smok, również bardzo przejmuje się nieznaną do tej pory sytuacją. Jest smokiem ognistym, a to oznacza, że musi zdobywać wiedzę: zupełnie inaczej niż smoki żarłoki. Tym wystarczy tylko polowanie i zaspokajanie głodu, nie mają żadnych innych ambicji. Prawie żadnych: gdy Kokos spotyka swojego rówieśnika należącego do gatunku smoków żarłoków, ze zdziwieniem zauważa, że ten… zazdrości mu szkoły. Koko Smoko wpada więc na znakomity pomysł: zabiera nowego kolegę do klasy.
„Mały Koko Smoko idzie do szkoły”, pierwszy tom serii o Kokosku, pozwoli najmłodszym oswoić się z myślą o edukacji. Małe smoki uczą się pisać swoje imiona, dostają prezenty: tornistry, piórniki i rękawki do pływania. Dowiadują się, jak (i po co) dodaje się oraz mnoży. Lekcji pływania również nie zabraknie – uczniowie muszą opanować tę sztukę jak najszybciej, bo wkrótce czeka ich ciekawa wycieczka, nie dość, że na odległą wyspę, bez rodziców, to jeszcze dwudniowa. A to już zapowiedź świetnej zabawy. Smok Kokos stopniowo poznaje więc szkołę i przekonuje się, że nie ma się czym martwić ani zadręczać. Teraz zyskał nowych kolegów, zdobywa ważne umiejętności, a wiedzę ze szkoły może dość szybko sprawdzić w praktyce. Wiadomości z lekcji sprawiają, że Koko Smoko robi się inteligentniejszy. To z kolei podbudowuje jego pewność siebie. Bohater może porównywać się choćby z prymitywnymi smokami żarłokami: dzięki szkole wiele zyskuje. Ingo Siegner mnoży zachęty, w końcu jego zadaniem jest przekonanie małych odbiorców, że warto chodzić do szkoły.
Kokos nie ma już wątpliwości. W dodatku obserwuje przemianę swojego przyjaciela: mały smok żarłok początkowo przypomina dzikie zwierzątko. Po kilku lekcjach staje się mistrzem nurkowania w klasie, nie wdaje się w głupie dyskusje z małpami i staje się bardziej samodzielny. Wzrasta jego wartość – nawet niechętni szkole rodzice smoka żarłoka muszą przyznać, że ich syn bardzo dobrze się rozwija. I że może zakaz uczestniczenia w lekcjach był pomyłką. Chodzenie do szkoły to rozmaite przyjemności – dzieci nie będą w to wątpić po lekturze. Smocza placówka staje się zatem sposobem na ograniczanie stresu. Tu małe smoki dobrze się bawią, nawet jeśli nauka kosztuje je trochę wysiłku. Nikt jednak nie zniechęca się do zadań. Zwłaszcza że w perspektywie jest ważna wycieczka. Podekscytowanie smoków udziela się dzieciom.
„Mały Koko Smoko idzie do szkoły” to publikacja bajecznie kolorowa. Na ilustracjach pojawiają się sympatyczni bohaterowie – dziecięcy, w intensywnych barwach i z zawadiackimi minami. Obrazki obfitują w niespodzianki (liczydło z wołami!), dlatego warto przyglądać im się z uwagą i wyczytywać kolejne drobne żarty. Sam przegląd rysunków sugeruje ogrom przygód małych smoków: strona graficzna przyciągnie więc dzieci do tej historyjki. Dorosłych być może przekona też fakt, że tomik jest pięknie wydany – na grubym kredowym papierze, ze zszywanymi kolejnymi arkuszami i w ozdobnej twardej okładce. Krótko mówiąc to ten rodzaj wydania, który kojarzy się z niezniszczalnymi i wyjątkowymi bajkami.
„Mały Koko Smoko idzie do szkoły” to naprawdę bardzo krótkie rozdziały, pełne humoru i przeznaczone dla młodszych dzieci (lub dla tych, które chcą o Kokosku czytać same). Siegner zadbał o to, by wydarzenia zmieniały się błyskawicznie i by mali odbiorcy mieli na co czekać. Odwołuje się do tematu bliskiego każdemu dziecku, ale szkolne obowiązki ukrywa pod zabawami beztroskich smoków. Ogranicza lęk przed szkołą, za to umiejętnie punktuje zalety zdobywania nowych kolegów i nowych zdolności. To zatem bajka także o znaczeniu pedagogicznym.
sobota, 18 lipca 2015
W. Timothy Gallwey, dr Edd Hanzelik, dr John Horton: Wewnętrzna gra: stres
Galaktyka, Łódź 2015.
Myślenie
Stres jako choroba cywilizacyjna naszych czasów ma wielką moc nad ludźmi. Sporej liczby zdrowotnych problemów dałoby się uniknąć, gdyby ludzie zdawali sobie sprawę z tego, jakiej presji są na co dzień poddawani – i jak z nią walczyć. Tom „Wewnętrzna gra: stres” to publikacja, która powinna znaleźć się w podręcznej biblioteczce każdego pracownika korporacji – oraz tych wszystkich, którzy nie potrafią już czerpać radości z pracy. Timothy Gallwey do motywu stresu podchodzi kompleksowo. W pierwszej części tomu definiuje stres na nowo: nie przytacza zwyczajowych w takich wypadkach definicji, stara się za to sięgać po przekonujące przykłady z życia. Wie, że aby skutecznie stonować stres, trzeba umieć go rozpoznawać. Dąży do tego przez przywracanie wewnętrznej harmonii. Po oswojeniu tego pojęcia przekonuje czytelników, że nie muszą poddawać się stresowi. W trzeciej części tomu podsuwa możliwe strategie przemiany, narzędzia do uzyskania równowagi i wytworzenia sobie ochrony przed stresem. Wywody przetykane są opowieściami z praktyki medycznej: Edd Hanzelik i John Horton dzielą się najbardziej inspirującymi przypadkami medycznymi ze swoich karier. Niby jest to zabieg powszechnie stosowany nie tylko w poradnikach, ale i w podręcznikach do psychologii, ale tutaj zyskuje dodatkową perswazyjną siłę.
Gallwey potrafi przekonywać. Nie interesują go rzeczywiste powody nagłego ataku stresu lub paniki: zajmuje się trudniejszymi do uchwycenia i wyeliminowania elementami. Stopniowo wprowadza kolejne wskazówki dla odbiorców: jak rozpoznać, które skojarzenia biorą się ze stresu lub jak zmienić swoje postępowanie, jak wypracować zdrowsze nawyki. Kiedy trzeba, stosuje metodę małych kroków: doradza, jak zachować się w konkretnej sytuacji. Wnioski na temat kolejnych można wyciągać samodzielnie. Ale dla Gallweya najważniejsze jest coś innego: praca przez zmianę nastawienia. Udowadnia odbiorcom na różnych sportowych przykładach, że wystarczy przejąć inną perspektywę, skupić się na niedostrzeganym do tej pory celu, żeby osiągnąć wewnętrzną harmonię. To automatycznie doprowadzić ma do wprowadzania pozytywnych nawyków i zmian. O tym, jak ważne jest przełamywanie niepotrzebnych klisz myślowych, Gallwey tłumaczy najlepiej przez analogie do sportu: tam, gdzie kilkunastu trenerów-fachowców zawiodło mimo właściwego oceniania sytuacji, sukces może odnieść ten, kto łagodnie wprowadzi myśli na odpowiedni tor. Kluczowe w tym wszystkim wydaje się zadawanie odpowiednich pytań – co nie każdy potrafi. „Wewnętrzna gra: stres” daje jednak nadzieję na pozytywne zmiany.
Jak w wielu poradnikach, tak i tu istnieje system ćwiczeń pozwalających kontrolować postępy w pracy nad sobą – ale dużo więcej daje sama lektura i to na niej autorzy się skupiają. Gallwey pisze z pozycji trenera, który musi korygować błędy klientów w golfie czy tenisie. Dostrzega, że wpływ na zachowania ma sposób myślenia – nie może tego zignorować. Skoro wewnętrzna gra pomaga w sportowych osiągnięciach, sprawdzi się i w normalnym życiu, wystarczy porzucić utarte schematy. Hanzelik i Horton uzupełniają to o perspektywę lekarzy. Wszyscy spotykają się w jednym punkcie: są przekonani, że człowiek nawet podświadomie dążyć będzie do uzyskania wewnętrznej równowagi, nikt nie zaprzyjaźni się ze swoim stresem i nie wytrzyma go na dłuższą metę. W związku z tym, jeśli podsunąć takiemu człowiekowi myśl, która zmieni jego nastawienie i doprowadzi do zredukowania stresu, osiągnie się sukces.
„Wewnętrzna gra: stres” pozwala sporo zrozumieć czytelnikom. Trudniejsza jest za to jako poradnik w procesie samodoskonalenia, bo autor bardziej woli przedstawiać skuteczną metodę działania niż koncentrować się na psychotestach i wypunktowanych wskazówkach dla czytelników. Nie każdemu uda się samodzielnie zadać sobie odpowiednie pytanie. A jednak „Wewnętrzna gra: stres” to książka, która wciąga i inspiruje. Nie ma tu przegadania ani natrętnej reklamy, nie ma walki z dostępnymi na rynku publikacjami. Ujęcie tematu od strony sportowej jest na tyle przekonujące, że chce się kontynuować lekturę i na tyle ogólne, że da się z niego wyciągnąć wartościowe wnioski dla siebie. To książka z pogranicza publikacji psychologicznych i coachingowych, stanowi ważną i przydatną lekturę.
Myślenie
Stres jako choroba cywilizacyjna naszych czasów ma wielką moc nad ludźmi. Sporej liczby zdrowotnych problemów dałoby się uniknąć, gdyby ludzie zdawali sobie sprawę z tego, jakiej presji są na co dzień poddawani – i jak z nią walczyć. Tom „Wewnętrzna gra: stres” to publikacja, która powinna znaleźć się w podręcznej biblioteczce każdego pracownika korporacji – oraz tych wszystkich, którzy nie potrafią już czerpać radości z pracy. Timothy Gallwey do motywu stresu podchodzi kompleksowo. W pierwszej części tomu definiuje stres na nowo: nie przytacza zwyczajowych w takich wypadkach definicji, stara się za to sięgać po przekonujące przykłady z życia. Wie, że aby skutecznie stonować stres, trzeba umieć go rozpoznawać. Dąży do tego przez przywracanie wewnętrznej harmonii. Po oswojeniu tego pojęcia przekonuje czytelników, że nie muszą poddawać się stresowi. W trzeciej części tomu podsuwa możliwe strategie przemiany, narzędzia do uzyskania równowagi i wytworzenia sobie ochrony przed stresem. Wywody przetykane są opowieściami z praktyki medycznej: Edd Hanzelik i John Horton dzielą się najbardziej inspirującymi przypadkami medycznymi ze swoich karier. Niby jest to zabieg powszechnie stosowany nie tylko w poradnikach, ale i w podręcznikach do psychologii, ale tutaj zyskuje dodatkową perswazyjną siłę.
Gallwey potrafi przekonywać. Nie interesują go rzeczywiste powody nagłego ataku stresu lub paniki: zajmuje się trudniejszymi do uchwycenia i wyeliminowania elementami. Stopniowo wprowadza kolejne wskazówki dla odbiorców: jak rozpoznać, które skojarzenia biorą się ze stresu lub jak zmienić swoje postępowanie, jak wypracować zdrowsze nawyki. Kiedy trzeba, stosuje metodę małych kroków: doradza, jak zachować się w konkretnej sytuacji. Wnioski na temat kolejnych można wyciągać samodzielnie. Ale dla Gallweya najważniejsze jest coś innego: praca przez zmianę nastawienia. Udowadnia odbiorcom na różnych sportowych przykładach, że wystarczy przejąć inną perspektywę, skupić się na niedostrzeganym do tej pory celu, żeby osiągnąć wewnętrzną harmonię. To automatycznie doprowadzić ma do wprowadzania pozytywnych nawyków i zmian. O tym, jak ważne jest przełamywanie niepotrzebnych klisz myślowych, Gallwey tłumaczy najlepiej przez analogie do sportu: tam, gdzie kilkunastu trenerów-fachowców zawiodło mimo właściwego oceniania sytuacji, sukces może odnieść ten, kto łagodnie wprowadzi myśli na odpowiedni tor. Kluczowe w tym wszystkim wydaje się zadawanie odpowiednich pytań – co nie każdy potrafi. „Wewnętrzna gra: stres” daje jednak nadzieję na pozytywne zmiany.
Jak w wielu poradnikach, tak i tu istnieje system ćwiczeń pozwalających kontrolować postępy w pracy nad sobą – ale dużo więcej daje sama lektura i to na niej autorzy się skupiają. Gallwey pisze z pozycji trenera, który musi korygować błędy klientów w golfie czy tenisie. Dostrzega, że wpływ na zachowania ma sposób myślenia – nie może tego zignorować. Skoro wewnętrzna gra pomaga w sportowych osiągnięciach, sprawdzi się i w normalnym życiu, wystarczy porzucić utarte schematy. Hanzelik i Horton uzupełniają to o perspektywę lekarzy. Wszyscy spotykają się w jednym punkcie: są przekonani, że człowiek nawet podświadomie dążyć będzie do uzyskania wewnętrznej równowagi, nikt nie zaprzyjaźni się ze swoim stresem i nie wytrzyma go na dłuższą metę. W związku z tym, jeśli podsunąć takiemu człowiekowi myśl, która zmieni jego nastawienie i doprowadzi do zredukowania stresu, osiągnie się sukces.
„Wewnętrzna gra: stres” pozwala sporo zrozumieć czytelnikom. Trudniejsza jest za to jako poradnik w procesie samodoskonalenia, bo autor bardziej woli przedstawiać skuteczną metodę działania niż koncentrować się na psychotestach i wypunktowanych wskazówkach dla czytelników. Nie każdemu uda się samodzielnie zadać sobie odpowiednie pytanie. A jednak „Wewnętrzna gra: stres” to książka, która wciąga i inspiruje. Nie ma tu przegadania ani natrętnej reklamy, nie ma walki z dostępnymi na rynku publikacjami. Ujęcie tematu od strony sportowej jest na tyle przekonujące, że chce się kontynuować lekturę i na tyle ogólne, że da się z niego wyciągnąć wartościowe wnioski dla siebie. To książka z pogranicza publikacji psychologicznych i coachingowych, stanowi ważną i przydatną lekturę.
Anita Głowińska: Kicia Kocia na plaży
Media Rodzina, Poznań 2015.
Zabawy w piasku
Skoro zbliżają się wakacje, dobrze byłoby wskazać dzieciom rozmaite atrakcyjne rozrywki. To właśnie robi Anita Głowińska, kiedy wysyła Kicię Kocię z mamą na plażę. Mała bohaterka cieszy się ze swojej samodzielności, chociaż plaża jest dosyć daleko i po drodze trzeba zatrzymywać się na odpoczynek. Ale już na miejscu Kicia Kocia spotyka swojego przyjaciela Packa i rzuca się w wir szaleństw. Z Packiem może zbierać muszelki i bursztyny (bursztyn w tym wydaniu jest „złotym kamieniem”, co może trochę dziwić i mylić odbiorców, którzy zechcą powtórzyć sukces Kici Koci). Także kąpiele w morzu i budowanie zamków z piasku to ciekawe zajęcia. Do tego stopnia, że zapomina się nie tylko o zmęczeniu czy niewygodach, ale i o okolicznych sprzedawcach pamiątek. Na stoiska z gadżetami dzieci nie zwracają uwagi, skoro o wiele lepsze skarby ma do zaoferowania morze.
Anita Głowińska podkreśla dobrą zabawę bohaterki, ale też jej postawę. Kicia Kocia sama pakuje swoją torbę (a wkłada do niej co innego niż mama, co można porównać: rysunkowo-tekstowe wyliczenia są stałym elementem tomików o Kici Koci i pełnią też funkcję edukacyjną). Nie boi się już jazdy tramwajem ani tłoku na plaży, ani chłodu morza. Chociaż po wyjściu z wody jest jej trochę zimno, nie zamierza narzekać. Teraz Kicia Kocia oswaja z plażowym wypoczynkiem. Ten tomik w tematyce jest wakacyjny, kończy się zabawnym dla dzieci motywem oryginalnego wykorzystania mokrych majtek jako flagi zamku – i pomaga przekonać najmłodszych do pobytu nad morzem. Przez cały rok jako lektura będzie przypominać o ewentualnych atrakcjach, a części odbiorców skojarzy się z wakacyjnymi przyjemnościami. Kicia Kocia przedłuża czas wypoczynku, zapowiada wspaniałą zabawę z przyjacielem i jest entuzjastycznie nastawiona do codzienności. Trudno jej się dziwić, skoro na plaży nawet przez chwilę się nie nudzi.
„Kicia Kocia na plaży” to tomik malutki, ale – jak zawsze w tej serii – eksplodujący kolorami. Anita Głowińska imponuje sposobem przedstawiania bohaterów. Celowo rezygnuje z ujednolicania plam koloru: na jej ilustracjach widać zawsze ślady pędzla i nierówne kontury, a czasem i „brudy” – niepoprawiane, celowe „błędy” w kolorowaniu. To przekonuje do niej i dzieci, które same nie przybliżają się do doskonałości w tej dziedzinie, i dorosłych – dla których taki rodzaj artystycznego wyrazu okazuje się po prostu ładny i estetyczny, a na pewno ciekawszy od propozycji komputerowo wygładzanych. Anita Głowińska ilustracjami przypomina o beztroskiej radości tworzenia. Udowadnia, że niepotrzebne są wymyślne szczegóły i idealnie stawiane kreski. Pozwala sobie na dziecięcy styl malowania – i świetnie na tym wychodzi, zarówno ona sama, jak i Kicia Kocia, zyskująca najpiękniejsze z możliwych portrety.
U Kici Koci zawsze dzieje się sporo. Autorka skupia się na jednym elemencie zwyczajności, ale próbuje nadać mu pozory fabularnej ciągłości – nie ogranicza się do prostych obrazkowych komentarzy, ale zapewnia odbiorcom całą opowieść. Wiadomo, że coś się u Kici Koci wydarzy – tak samo dobrze, jak i to, że nie będzie tu nic przerażającego czy męczącego. Kicia Kocia wpuszcza dzieci do swojego świata i angażuje je w swoje sprawy, niejako mimochodem objaśniając rzeczywistość. Wyliczenia pomagają w rozbudowywaniu słownictwa, zabawy – w wymyślaniu rozrywek, a lekcje, jakie otrzymuje mała bohaterka, przydadzą się również odbiorcom. Świat Kici Koci jest przyjazny dla dzieci, pełen wartościowych spostrzeżeń i zrozumienia także dla drobnych wad. Anita Głowińska stworzyła serię dorównującą najlepszym cyklom edukacyjnym – a przy tym nietracącą bajkowości.
Zabawy w piasku
Skoro zbliżają się wakacje, dobrze byłoby wskazać dzieciom rozmaite atrakcyjne rozrywki. To właśnie robi Anita Głowińska, kiedy wysyła Kicię Kocię z mamą na plażę. Mała bohaterka cieszy się ze swojej samodzielności, chociaż plaża jest dosyć daleko i po drodze trzeba zatrzymywać się na odpoczynek. Ale już na miejscu Kicia Kocia spotyka swojego przyjaciela Packa i rzuca się w wir szaleństw. Z Packiem może zbierać muszelki i bursztyny (bursztyn w tym wydaniu jest „złotym kamieniem”, co może trochę dziwić i mylić odbiorców, którzy zechcą powtórzyć sukces Kici Koci). Także kąpiele w morzu i budowanie zamków z piasku to ciekawe zajęcia. Do tego stopnia, że zapomina się nie tylko o zmęczeniu czy niewygodach, ale i o okolicznych sprzedawcach pamiątek. Na stoiska z gadżetami dzieci nie zwracają uwagi, skoro o wiele lepsze skarby ma do zaoferowania morze.
Anita Głowińska podkreśla dobrą zabawę bohaterki, ale też jej postawę. Kicia Kocia sama pakuje swoją torbę (a wkłada do niej co innego niż mama, co można porównać: rysunkowo-tekstowe wyliczenia są stałym elementem tomików o Kici Koci i pełnią też funkcję edukacyjną). Nie boi się już jazdy tramwajem ani tłoku na plaży, ani chłodu morza. Chociaż po wyjściu z wody jest jej trochę zimno, nie zamierza narzekać. Teraz Kicia Kocia oswaja z plażowym wypoczynkiem. Ten tomik w tematyce jest wakacyjny, kończy się zabawnym dla dzieci motywem oryginalnego wykorzystania mokrych majtek jako flagi zamku – i pomaga przekonać najmłodszych do pobytu nad morzem. Przez cały rok jako lektura będzie przypominać o ewentualnych atrakcjach, a części odbiorców skojarzy się z wakacyjnymi przyjemnościami. Kicia Kocia przedłuża czas wypoczynku, zapowiada wspaniałą zabawę z przyjacielem i jest entuzjastycznie nastawiona do codzienności. Trudno jej się dziwić, skoro na plaży nawet przez chwilę się nie nudzi.
„Kicia Kocia na plaży” to tomik malutki, ale – jak zawsze w tej serii – eksplodujący kolorami. Anita Głowińska imponuje sposobem przedstawiania bohaterów. Celowo rezygnuje z ujednolicania plam koloru: na jej ilustracjach widać zawsze ślady pędzla i nierówne kontury, a czasem i „brudy” – niepoprawiane, celowe „błędy” w kolorowaniu. To przekonuje do niej i dzieci, które same nie przybliżają się do doskonałości w tej dziedzinie, i dorosłych – dla których taki rodzaj artystycznego wyrazu okazuje się po prostu ładny i estetyczny, a na pewno ciekawszy od propozycji komputerowo wygładzanych. Anita Głowińska ilustracjami przypomina o beztroskiej radości tworzenia. Udowadnia, że niepotrzebne są wymyślne szczegóły i idealnie stawiane kreski. Pozwala sobie na dziecięcy styl malowania – i świetnie na tym wychodzi, zarówno ona sama, jak i Kicia Kocia, zyskująca najpiękniejsze z możliwych portrety.
U Kici Koci zawsze dzieje się sporo. Autorka skupia się na jednym elemencie zwyczajności, ale próbuje nadać mu pozory fabularnej ciągłości – nie ogranicza się do prostych obrazkowych komentarzy, ale zapewnia odbiorcom całą opowieść. Wiadomo, że coś się u Kici Koci wydarzy – tak samo dobrze, jak i to, że nie będzie tu nic przerażającego czy męczącego. Kicia Kocia wpuszcza dzieci do swojego świata i angażuje je w swoje sprawy, niejako mimochodem objaśniając rzeczywistość. Wyliczenia pomagają w rozbudowywaniu słownictwa, zabawy – w wymyślaniu rozrywek, a lekcje, jakie otrzymuje mała bohaterka, przydadzą się również odbiorcom. Świat Kici Koci jest przyjazny dla dzieci, pełen wartościowych spostrzeżeń i zrozumienia także dla drobnych wad. Anita Głowińska stworzyła serię dorównującą najlepszym cyklom edukacyjnym – a przy tym nietracącą bajkowości.
piątek, 17 lipca 2015
Mark Greenside: Nie będę Francuzem (choćbym nie wiem jak się starał)
Świat Książki, Warszawa 2015.
Przeprowadzka
Mark Greenside idzie w ślady Stephena Clarke’a i próbuje odmienność kulturowo-obyczajową Francuzów uczynić podstawowym źródłem śmiechu w książce – zbiorze refleksji na temat egzystencji w obcym kraju. Jednak o ile Clarke kreuje się na donżuana i stawia na humor rubaszny, związany z seksem, wciąż naruszaną intymnością i przekleństwami, tyle Greenside wybiera inną strategię. Na początku zdecydowanie odcina się od wszystkiego, co francuskie, żeby podjąć dość zuchwałą próbę zamieszkania w Bretanii i doszukiwania się absurdów lub ich przeciwieństw. Dla Clarke’a Francja obfituje w nonsensy, a zwykły człowiek co krok wpada w „merde” po uszy. Greenside we Francji się zakochuje i natychmiast zaczyna zachowywać się mało rozsądnie. Tom „Nie będę Francuzem (choćbym nie wiem jak się starał)” to zapis interesujących doświadczeń międzykulturowych.
Amerykanin do Francji przybywa za namową swojej dziewczyny. Związek nie przetrwa długo, o czym Greenside lojalnie uprzedza, nie chcąc wikłać się w niepotrzebny romansowy schemat. Już wkrótce autor, okrutnie kalecząc język, będzie poznawał region samotnie. Jednak nie dla niego turystyczne atrakcje czy zachwyty rodem z przewodnika literackiego. Pod wpływem impulsu Greenside kupuje we Francji dom. Może liczyć na nowych znajomych, którzy życzą mu jak najlepiej – ale nie chce nadużywać ich dobroci. W efekcie większość dokumentów podpisuje bez czytania i rozumienia treści, załatwia sobie nawet ubezpieczenie (które wkrótce parę razy się przyda). Wszystkie formalności polegają bardziej na zgadywaniu intencji niż na analizowaniu korzyści. Greenside zestawia różnice między podobnymi scenami w tanach. Wyolbrzymia, ale też pozwala odbiorcom poznać mankamenty Kalifornii czy Nowego Jorku. Francja jawi się tu jako raj, kraj bez skazy.
„Nie będę Francuzem” to książka obliczona na wyzwalanie śmiechu. Greenside akcentuje postać siebie – bezradnego wobec chaosu – i cudownych, gotowych zawsze nieść pomoc Francuzów. Bohater tomu działa pod wpływem chwili, nie mają do niego dostępu ani problemy finansowe, ani przedłużające się operacje bankowe, ani konieczne do przeprowadzenia remonty czy naprawy. Zakochany we Francji, nie widzi żadnych jej wad. Tu jedzenie jest zdrowe, dzieci dobrze wychowane, a urzędnicy przyjaźni i pomocni. Nie ma bezsensownych przepisów utrudniających życie, a jedyną ceną za brak opanowania języka stają się drobne upokorzenia w relacjach ze sprzedawcą. Tyle że tym Greenside w ogóle się nie przejmuje: niepowodzenia kwituje śmiechem, zyskuje jeszcze jedną anegdotę do opowiedzenia w dowcipnej publikacji.
Ta książka od początku pisana jest dla rozśmieszania odbiorców. Autor wybiera rodzaj satyrycznej autobiografii z ironicznym podejściem do bohatera-siebie. Mnoży zabawne scenki i wychwala nowo odkryte możliwości egzystowania poza Ameryką – zachłystuje się szansami. Pisze atrakcyjnie dla czytelników: felietonistyczny ton wielu przekona do lektury. Nastawienie na osobiste przeżycia – więc i niechęć do uogólniania – to wielki atut tej pozycji. Greenside zdaje sobie sprawę z wzajemnych oskarżających stereotypów, ale jest raczej zainteresowany przekonywaniem innych do Francji. Pisze z perspektywy szczęścia, a takie historie zwykle dobrze się czyta, nie inaczej jest i tym razem. „Nie będę Francuzem” to lekka indywidualna opowieść, w której losy bohatera wzbogacone są o poczucie humoru i dystans do codziennych problemów. Mark Greenside we Francji robi sobie wakacje od amerykańskiego życia – i z tej możliwości korzysta z ogromną radością. W efekcie proponuje czytelnikom publikację pozbawioną narzekania.
Przeprowadzka
Mark Greenside idzie w ślady Stephena Clarke’a i próbuje odmienność kulturowo-obyczajową Francuzów uczynić podstawowym źródłem śmiechu w książce – zbiorze refleksji na temat egzystencji w obcym kraju. Jednak o ile Clarke kreuje się na donżuana i stawia na humor rubaszny, związany z seksem, wciąż naruszaną intymnością i przekleństwami, tyle Greenside wybiera inną strategię. Na początku zdecydowanie odcina się od wszystkiego, co francuskie, żeby podjąć dość zuchwałą próbę zamieszkania w Bretanii i doszukiwania się absurdów lub ich przeciwieństw. Dla Clarke’a Francja obfituje w nonsensy, a zwykły człowiek co krok wpada w „merde” po uszy. Greenside we Francji się zakochuje i natychmiast zaczyna zachowywać się mało rozsądnie. Tom „Nie będę Francuzem (choćbym nie wiem jak się starał)” to zapis interesujących doświadczeń międzykulturowych.
Amerykanin do Francji przybywa za namową swojej dziewczyny. Związek nie przetrwa długo, o czym Greenside lojalnie uprzedza, nie chcąc wikłać się w niepotrzebny romansowy schemat. Już wkrótce autor, okrutnie kalecząc język, będzie poznawał region samotnie. Jednak nie dla niego turystyczne atrakcje czy zachwyty rodem z przewodnika literackiego. Pod wpływem impulsu Greenside kupuje we Francji dom. Może liczyć na nowych znajomych, którzy życzą mu jak najlepiej – ale nie chce nadużywać ich dobroci. W efekcie większość dokumentów podpisuje bez czytania i rozumienia treści, załatwia sobie nawet ubezpieczenie (które wkrótce parę razy się przyda). Wszystkie formalności polegają bardziej na zgadywaniu intencji niż na analizowaniu korzyści. Greenside zestawia różnice między podobnymi scenami w tanach. Wyolbrzymia, ale też pozwala odbiorcom poznać mankamenty Kalifornii czy Nowego Jorku. Francja jawi się tu jako raj, kraj bez skazy.
„Nie będę Francuzem” to książka obliczona na wyzwalanie śmiechu. Greenside akcentuje postać siebie – bezradnego wobec chaosu – i cudownych, gotowych zawsze nieść pomoc Francuzów. Bohater tomu działa pod wpływem chwili, nie mają do niego dostępu ani problemy finansowe, ani przedłużające się operacje bankowe, ani konieczne do przeprowadzenia remonty czy naprawy. Zakochany we Francji, nie widzi żadnych jej wad. Tu jedzenie jest zdrowe, dzieci dobrze wychowane, a urzędnicy przyjaźni i pomocni. Nie ma bezsensownych przepisów utrudniających życie, a jedyną ceną za brak opanowania języka stają się drobne upokorzenia w relacjach ze sprzedawcą. Tyle że tym Greenside w ogóle się nie przejmuje: niepowodzenia kwituje śmiechem, zyskuje jeszcze jedną anegdotę do opowiedzenia w dowcipnej publikacji.
Ta książka od początku pisana jest dla rozśmieszania odbiorców. Autor wybiera rodzaj satyrycznej autobiografii z ironicznym podejściem do bohatera-siebie. Mnoży zabawne scenki i wychwala nowo odkryte możliwości egzystowania poza Ameryką – zachłystuje się szansami. Pisze atrakcyjnie dla czytelników: felietonistyczny ton wielu przekona do lektury. Nastawienie na osobiste przeżycia – więc i niechęć do uogólniania – to wielki atut tej pozycji. Greenside zdaje sobie sprawę z wzajemnych oskarżających stereotypów, ale jest raczej zainteresowany przekonywaniem innych do Francji. Pisze z perspektywy szczęścia, a takie historie zwykle dobrze się czyta, nie inaczej jest i tym razem. „Nie będę Francuzem” to lekka indywidualna opowieść, w której losy bohatera wzbogacone są o poczucie humoru i dystans do codziennych problemów. Mark Greenside we Francji robi sobie wakacje od amerykańskiego życia – i z tej możliwości korzysta z ogromną radością. W efekcie proponuje czytelnikom publikację pozbawioną narzekania.
czwartek, 16 lipca 2015
Ben Kane: Zapomniany Legion
Znak, Kraków 2015.
Zemsta
Ben Kane zafascynowany starożytnym Rzymem rozpoczyna swoją trylogię „Zapomniany Legion” tomem, który jest wypadkową pasji i wymogów dzisiejszych lektur rozrywkowych. Z pasji autora bierze się koloryt lokalny, nawiązania do historii i modyfikowanie jej tak, by powieść stała się bardziej malownicza i ekscytująca. Z mód literackich z kolei bezpośrednio wynikają rozwiązania fabularne. Kane stawia na ponadczasowość uczuć, a podstawowe motywacje postaci zdradza informacja okładkowa: „Walczyli o honor, wolność i dla zemsty”. Do tego trudno cokolwiek dodać.
Z gwałtu na pięknej niewolnicy rodzą się bliźnięta, Romulus i Fabiola. Oboje nie zgadzają się na niewolnicze życie i oboje chcą zemścić się na człowieku, który dokonał gwałtu. Romulus potajemnie uczy się sztuk walki – i tym przejawem buntu pieczętuje swój los: ma zostać gladiatorem. Fabiola zostaje najcenniejszym nabytkiem domu rozkoszy. Jako trzynastolatka uczy się w lunaparze sztuczek pozwalających zadowolić klientów. Z czasem odkrywa też, że praca w burdelu oznacza dostęp do tajnych informacji. Fabiola chce dowiedzieć się czegoś o losie Romulusa. Planuje też pomścić matkę. Romulus tymczasem trafia do oddziału legionistów. Zdziesiątkowana przez wroga drużyna staje się Zapomnianym Legionem.
Kane nie szuka w tej powieści historycznych sensacji. Tradycyjnie mężczyźni wyruszają na wojnę i tradycyjnie kobiety pozostają na miejscu, prowadząc własne wojny i gierki. Te same co zawsze motywacje i te same co zawsze reakcje napędzają opowieść. Autor podkreśla, jak istotna dla postaci jest niezależność – nawet niewolnicy prezentują wolność poglądów, tęsknią za możliwością samostanowienia i zmianą swojego społecznego statusu, w tej właśnie kolejności. Nie wiadomo, skąd bierze się w nich pragnienie bycia wolnymi – ale napędza ono akcję. Honor to dodatkowe zasady czasem utrudniające osiągnięcie celów. Kane stroni od wielkich słów: honorowe postawy woli przedstawiać w czynach niż w teorii i języku. Jego bohaterowie kierują się jasno określonymi kanonami wartości – i to nie podlega dyskusjom. Wreszcie ostatnim czynnikiem napędzającym wydarzenia są tu skrajne uczucia, miłość i nienawiść. Zrozumiałe w każdych czasach i pod każdą szerokością geograficzną, są oczywistym składnikiem fabuły. Wykluczają wszelkie etyczne dylematy i zapewniają bohaterom jednostronność osądów i jednowymiarowość celów.
Autor rozpina tę książkę między sensacyjnością i kryminałem. Ta pierwsza przydaje mu się w scenach batalistycznych i ukazywaniu okrucieństwa starożytnego Rzymu. Krew leje się tu strumieniami, a naturalistyczne opisy są rodzajem niezbędnego – do tworzenia kolorytu lokalnego – dodatku. Kryminał obejmuje „damskie” intrygi: to tajemnice lunaparu i niesnaski między prostytutkami, wojny podjazdowe toczone w białych rękawiczkach. Tu Kane stara się być mniej dosłowny i mniej brutalny, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
„Zapomniany Legion” to publikacja w pełni przyporządkowana wymogom dzisiejszej literatury rozrywkowej. Chociaż autor przenosi akcję do starożytnego Rzymu, nie stra się wprowadzać motywacji innych niż zrozumiałe i sensowne dla publiczności masowej w XXI wieku. Z jednej strony to ukłon w stronę ponadczasowych wątków z wielkich narracji – z drugiej jednak pewna przeszkoda, wydaje się bowiem, że autor wcale nie chce naprawdę zrozumieć swoich bohaterów i przekonać do nich czytelników. Posługuje się wygodnymi kliszami, oczywistymi bez względu na czas i przestrzeń. Historia to tylko przykrywka, szansa na zaimponowanie tworzonymi z rozmachem scenami.
Zemsta
Ben Kane zafascynowany starożytnym Rzymem rozpoczyna swoją trylogię „Zapomniany Legion” tomem, który jest wypadkową pasji i wymogów dzisiejszych lektur rozrywkowych. Z pasji autora bierze się koloryt lokalny, nawiązania do historii i modyfikowanie jej tak, by powieść stała się bardziej malownicza i ekscytująca. Z mód literackich z kolei bezpośrednio wynikają rozwiązania fabularne. Kane stawia na ponadczasowość uczuć, a podstawowe motywacje postaci zdradza informacja okładkowa: „Walczyli o honor, wolność i dla zemsty”. Do tego trudno cokolwiek dodać.
Z gwałtu na pięknej niewolnicy rodzą się bliźnięta, Romulus i Fabiola. Oboje nie zgadzają się na niewolnicze życie i oboje chcą zemścić się na człowieku, który dokonał gwałtu. Romulus potajemnie uczy się sztuk walki – i tym przejawem buntu pieczętuje swój los: ma zostać gladiatorem. Fabiola zostaje najcenniejszym nabytkiem domu rozkoszy. Jako trzynastolatka uczy się w lunaparze sztuczek pozwalających zadowolić klientów. Z czasem odkrywa też, że praca w burdelu oznacza dostęp do tajnych informacji. Fabiola chce dowiedzieć się czegoś o losie Romulusa. Planuje też pomścić matkę. Romulus tymczasem trafia do oddziału legionistów. Zdziesiątkowana przez wroga drużyna staje się Zapomnianym Legionem.
Kane nie szuka w tej powieści historycznych sensacji. Tradycyjnie mężczyźni wyruszają na wojnę i tradycyjnie kobiety pozostają na miejscu, prowadząc własne wojny i gierki. Te same co zawsze motywacje i te same co zawsze reakcje napędzają opowieść. Autor podkreśla, jak istotna dla postaci jest niezależność – nawet niewolnicy prezentują wolność poglądów, tęsknią za możliwością samostanowienia i zmianą swojego społecznego statusu, w tej właśnie kolejności. Nie wiadomo, skąd bierze się w nich pragnienie bycia wolnymi – ale napędza ono akcję. Honor to dodatkowe zasady czasem utrudniające osiągnięcie celów. Kane stroni od wielkich słów: honorowe postawy woli przedstawiać w czynach niż w teorii i języku. Jego bohaterowie kierują się jasno określonymi kanonami wartości – i to nie podlega dyskusjom. Wreszcie ostatnim czynnikiem napędzającym wydarzenia są tu skrajne uczucia, miłość i nienawiść. Zrozumiałe w każdych czasach i pod każdą szerokością geograficzną, są oczywistym składnikiem fabuły. Wykluczają wszelkie etyczne dylematy i zapewniają bohaterom jednostronność osądów i jednowymiarowość celów.
Autor rozpina tę książkę między sensacyjnością i kryminałem. Ta pierwsza przydaje mu się w scenach batalistycznych i ukazywaniu okrucieństwa starożytnego Rzymu. Krew leje się tu strumieniami, a naturalistyczne opisy są rodzajem niezbędnego – do tworzenia kolorytu lokalnego – dodatku. Kryminał obejmuje „damskie” intrygi: to tajemnice lunaparu i niesnaski między prostytutkami, wojny podjazdowe toczone w białych rękawiczkach. Tu Kane stara się być mniej dosłowny i mniej brutalny, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
„Zapomniany Legion” to publikacja w pełni przyporządkowana wymogom dzisiejszej literatury rozrywkowej. Chociaż autor przenosi akcję do starożytnego Rzymu, nie stra się wprowadzać motywacji innych niż zrozumiałe i sensowne dla publiczności masowej w XXI wieku. Z jednej strony to ukłon w stronę ponadczasowych wątków z wielkich narracji – z drugiej jednak pewna przeszkoda, wydaje się bowiem, że autor wcale nie chce naprawdę zrozumieć swoich bohaterów i przekonać do nich czytelników. Posługuje się wygodnymi kliszami, oczywistymi bez względu na czas i przestrzeń. Historia to tylko przykrywka, szansa na zaimponowanie tworzonymi z rozmachem scenami.
środa, 15 lipca 2015
Agnieszka Tyszka: Smażone tablety
Akapit Press, Łódź 2015.
Blog o szczęściu
„Smażone tablety”, kolejna młodzieżowa poppowieść Agnieszki Tyszki, pokazuje świat niedojrzałych dorosłych i rozsądnych nastolatków – na tyle, na ile autorce uda się zdążyć w dość krótkiej narracji. Karolina niespodziewanie staje się prawie eurosierotą: jej matka wyjeżdża z młodszym o piętnaście lat ukochanym do Toskanii i stamtąd prowadzi bloga o radości życia. Dla córki nie ma jednak zrozumienia ani miłości. Karolina trafia do babci: w nowym domu nikt nie gotuje, babcia każe mówić do siebie: Józefina. Ale bohaterka nie załamuje rąk nad sytuacją rodzinną. Sił dodaje jej pamięć o dziadku, który nauczył ją szacunku dla traw i polnych roślin. Wsparciem jest i obecność przyjaciółki: Wiśnia bez przerwy użera się z młodszym rodzeństwem oraz matką, która właśnie postanowiła zostać znaną pisarką. Jest jeszcze Maks, sąsiad i nowy szkolny kolega, który w wypadku stracił nogę, a zyskał… dziurę w głowie. Karolina zanosi mu podręczniki, a jej dalsze losy potoczą się w sposób od wieków znany w literaturze i w życiu.
Agnieszka Tyszka znów prowadzi historię szybko i bez zagłębiania się w szczegóły. Z jej pomysłów niejedna pisarka mogłaby stworzyć kilka obszernych powieści – jest tu i tajemnica z przeszłości, i skomplikowane relacje z bliskimi, i plany, które nie uwzględniają zdania dorastających dzieci. Są kłótnie, nieporozumienia i błędy w komunikacji. Dla Karoliny dopiero przyjaciele stają się azylem. Wiśnia ze swoim kpiarsko-ironicznym i trzeźwym osądem sytuacji oraz Maks z oczami jak niezapominajki to ludzie, do których zawsze chce się wracać. Z nimi nie wiążą się żadne smutki czy zmartwienia: Maks nauczył się pogodnie traktować własne kalectwo, Wiśnia naprawdę lubi swoje rodzeństwo, a wyczynami matki nie musi się przejmować. Te postacie zapewniają Karolinie namiastkę rodziny.
Światem dorosłych u Tyszki rządzą chciwość i pozory. Matka Karoliny na blogu przyjmuje entuzjastyczne tony, niemające pokrycia w rzeczywistości, o czym dziewczyna w końcu się przekonuje. Moda na strony lifestyle’owe wydaje się Karolinie bardzo sztuczna, dlatego dziewczyna zakłada stronę „Smażone tablety” – z komicznymi, absurdalnymi wpisami na przekór kobietom idealnym. Zbuntowana nastolatka daje upust złości w kreatywny sposób – to bardzo w stylu Agnieszki Tyszki. Ta autorka wykorzystuje też motyw, który choćby w serii Zosia z ulicy Kociej przyniósł jej uznanie – wprowadza do książki grupę pomysłowych maluchów. Z jednej strony rozrywkę zapewnia rodzeństwo Wiśni, z drugiej natomiast – pierwszoklasiści, którymi opiekuje się klasa Karoliny. Tyszka nie boi się, że z połączenia uczniów liceum z podstawówkowiczami wyniknie coś niedobrego – wierzy w młodzież i pozwala się wykazać bohaterom. A pomysły pierwszaki mają naprawdę ciekawe – to bardzo ubarwia historię.
Jest w „Smażonych tabletach” gorycz dojrzewania i szereg rozczarowań. Tu nie da się porozumieć z dorosłymi i trzeba przejąć odpowiedzialność za swoje życie. A przecież Karolina nawet nie wie jeszcze, kim chciałaby zostać. Bohaterka widzi, jak różne scenariusze pisze życie – walczy o to, by być sobą. Pomagają jej w tym erudycyjne porównania do polnych roślin – element urozmaicający narrację. „Smażone tablety” to powieść w stylu pop pozbawiona niepotrzebnej młodzieżowej martyrologii. W niektórych sprawach trudno jest zachować optymizm, ale Tyszka lubi fabularne utrudnienia. Daje odbiorczyniom bohaterkę wrażliwą, ale i silną – tą historią przekona, że szczęście można znaleźć także w nieoczywistych miejscach i wydarzeniach.
Blog o szczęściu
„Smażone tablety”, kolejna młodzieżowa poppowieść Agnieszki Tyszki, pokazuje świat niedojrzałych dorosłych i rozsądnych nastolatków – na tyle, na ile autorce uda się zdążyć w dość krótkiej narracji. Karolina niespodziewanie staje się prawie eurosierotą: jej matka wyjeżdża z młodszym o piętnaście lat ukochanym do Toskanii i stamtąd prowadzi bloga o radości życia. Dla córki nie ma jednak zrozumienia ani miłości. Karolina trafia do babci: w nowym domu nikt nie gotuje, babcia każe mówić do siebie: Józefina. Ale bohaterka nie załamuje rąk nad sytuacją rodzinną. Sił dodaje jej pamięć o dziadku, który nauczył ją szacunku dla traw i polnych roślin. Wsparciem jest i obecność przyjaciółki: Wiśnia bez przerwy użera się z młodszym rodzeństwem oraz matką, która właśnie postanowiła zostać znaną pisarką. Jest jeszcze Maks, sąsiad i nowy szkolny kolega, który w wypadku stracił nogę, a zyskał… dziurę w głowie. Karolina zanosi mu podręczniki, a jej dalsze losy potoczą się w sposób od wieków znany w literaturze i w życiu.
Agnieszka Tyszka znów prowadzi historię szybko i bez zagłębiania się w szczegóły. Z jej pomysłów niejedna pisarka mogłaby stworzyć kilka obszernych powieści – jest tu i tajemnica z przeszłości, i skomplikowane relacje z bliskimi, i plany, które nie uwzględniają zdania dorastających dzieci. Są kłótnie, nieporozumienia i błędy w komunikacji. Dla Karoliny dopiero przyjaciele stają się azylem. Wiśnia ze swoim kpiarsko-ironicznym i trzeźwym osądem sytuacji oraz Maks z oczami jak niezapominajki to ludzie, do których zawsze chce się wracać. Z nimi nie wiążą się żadne smutki czy zmartwienia: Maks nauczył się pogodnie traktować własne kalectwo, Wiśnia naprawdę lubi swoje rodzeństwo, a wyczynami matki nie musi się przejmować. Te postacie zapewniają Karolinie namiastkę rodziny.
Światem dorosłych u Tyszki rządzą chciwość i pozory. Matka Karoliny na blogu przyjmuje entuzjastyczne tony, niemające pokrycia w rzeczywistości, o czym dziewczyna w końcu się przekonuje. Moda na strony lifestyle’owe wydaje się Karolinie bardzo sztuczna, dlatego dziewczyna zakłada stronę „Smażone tablety” – z komicznymi, absurdalnymi wpisami na przekór kobietom idealnym. Zbuntowana nastolatka daje upust złości w kreatywny sposób – to bardzo w stylu Agnieszki Tyszki. Ta autorka wykorzystuje też motyw, który choćby w serii Zosia z ulicy Kociej przyniósł jej uznanie – wprowadza do książki grupę pomysłowych maluchów. Z jednej strony rozrywkę zapewnia rodzeństwo Wiśni, z drugiej natomiast – pierwszoklasiści, którymi opiekuje się klasa Karoliny. Tyszka nie boi się, że z połączenia uczniów liceum z podstawówkowiczami wyniknie coś niedobrego – wierzy w młodzież i pozwala się wykazać bohaterom. A pomysły pierwszaki mają naprawdę ciekawe – to bardzo ubarwia historię.
Jest w „Smażonych tabletach” gorycz dojrzewania i szereg rozczarowań. Tu nie da się porozumieć z dorosłymi i trzeba przejąć odpowiedzialność za swoje życie. A przecież Karolina nawet nie wie jeszcze, kim chciałaby zostać. Bohaterka widzi, jak różne scenariusze pisze życie – walczy o to, by być sobą. Pomagają jej w tym erudycyjne porównania do polnych roślin – element urozmaicający narrację. „Smażone tablety” to powieść w stylu pop pozbawiona niepotrzebnej młodzieżowej martyrologii. W niektórych sprawach trudno jest zachować optymizm, ale Tyszka lubi fabularne utrudnienia. Daje odbiorczyniom bohaterkę wrażliwą, ale i silną – tą historią przekona, że szczęście można znaleźć także w nieoczywistych miejscach i wydarzeniach.
wtorek, 14 lipca 2015
Anna M. Zawadzka: Pudło i inne nieszczęścia
Replika, Zakrzewo 2015.
Trupy w kątach
Lekki kryminał z dowcipem i romansem w tle proponuje Anna M. Zawadzka tomem „Pudło i inne nieszczęścia”. A do tego, jakby na przekór edytorskim i autorskim trendom wydawniczym, przedstawia odbiorcom ogromną jak na literaturę rozrywkową porcję tekstu: nie dość, że „Pudło i inne nieszczęścia” ma prawie czterysta stron, to jeszcze mała czcionka, taka interlinia i oszczędne marginesy sprawiają, że czytelnicy mogą być pewni: nikt tu sztucznie nie rozdmuchuje objętości. Chociaż na początku mogłoby się tak wydawać: autorka z upodobaniem cytuje encyklopedie zdrowia czy wikipedię, żeby wyjaśnić stan swojej bohaterki z medycznego – czy naukowo brzmiącego – punktu widzenia. Zarzuca odbiorców alternatywnymi opisami dobrze w społeczeństwie znanych zjawisk i doznań, żeby uzasadnić jedną z cech charakteru Karoliny Kwiecień: natręctwo sprawdzania wszystkiego przez google.
Ale po tej rozbiegówce wskazującej na sprawność narracyjną autorki i jej zdecydowane odcięcie się od innych powieści rozrywkowych akcja niepostrzeżenie zaczyna intrygować. Karolina właśnie straciła pracę, a w biurze, w stanie upojenia alkoholowego po porażce, odkryła obecność trupa w kartonach. Trąci to Chmielewską – ale zapowiada się pozytywnie. A u Zawadzkiej im dalej tym lepiej. Intryga rozwija się bez przeszkód, dołącza do niej coraz więcej rozsądnie wprowadzanych ludzi, kilka tropów zazębia się ze sobą, a autorka swobodnie przechodzi od obyczajowo-romansowej codzienności Karoliny do wydarzeń rodem z filmu sensacyjnego. „Pudło i inne nieszczęścia” to tom, w którym nie traci się czasu na banały i schematy. Bohaterka, nawet gdy naiwna, nie staje się skończoną idiotką (jeden z podstawowych chwytów zapewniających śmiech w kryminałkach po Chmielewskiej). Ciekawe obserwacje, ciekawe charaktery i brawurowo prowadzona opowieść. Czasem tylko Anna M. Zawadzka zbyt odrywa się od realizmu: gdy potrąconym przez samochód psem solidarnie zaopiekować się chcą wszyscy sąsiedzi czy gdy śledczy mają na uwadze przede wszystkim rzeczywiste dobro dziecka a nie bezduszne przepisy. Ale przecież Zawadzka może sobie w paru miejscach naprawiać świat: w końcu chodzi jej tu o odmalowanie sympatycznych postaci, a nie o narzekanie na otoczenie. I to budowanie charakterów wychodzi jej znakomicie: „Pudło i inne nieszczęścia” to książka pełna ideałów z krwi i kości, ludzi, którym można zaufać i którzy nie są – mimo swojej cudowności – wolni od problemów i trosk. Ta bohaterka zdecydowanie nie funkcjonuje w próżni, a Zawadzka radzi sobie bez trudu z orbitującym wokół Karoliny tłumem. Raz po raz wzbogaca akcję dalszoplanowymi wartościowymi wątkami. W paru sytuacjach łatwo byłoby zacząć w narracji prawić morały, ta powieść jest od tego typu publicystyki wolna. Żadne przekonania autorki nie przebijają się do świata przedstawionego, dzięki czemu można bez przeszkód zaangażować się w śledzenie akcji.
Autorka nie boi się mocnych rozwiązań, potrafi też – co w obyczajówkach kryminalnych rzadkością – jednocześnie skupiać się na kilku motywach, z których każdy ma znaczenie dla sprawy. Kryminalna afera na kartach „Pudła” to oś fabuły, a nie jej uzupełnienie – a przecież Zawadzka nie porzuca codzienności dla śledztwa, zapewnia odbiorcom również prezentację zwyczajności Karoliny. Nie zdarza się jej przy tym tworzyć fragmentów nudnych czy zniechęcających do czytania: przy tej objętości tomu w porównaniu z innymi pozycjami z literatury rozrywkowej to osiągnięcie aż niewiarygodne. Do bohaterki z „Pudła” bardzo łatwo przy tym się przywiązać.
Trupy w kątach
Lekki kryminał z dowcipem i romansem w tle proponuje Anna M. Zawadzka tomem „Pudło i inne nieszczęścia”. A do tego, jakby na przekór edytorskim i autorskim trendom wydawniczym, przedstawia odbiorcom ogromną jak na literaturę rozrywkową porcję tekstu: nie dość, że „Pudło i inne nieszczęścia” ma prawie czterysta stron, to jeszcze mała czcionka, taka interlinia i oszczędne marginesy sprawiają, że czytelnicy mogą być pewni: nikt tu sztucznie nie rozdmuchuje objętości. Chociaż na początku mogłoby się tak wydawać: autorka z upodobaniem cytuje encyklopedie zdrowia czy wikipedię, żeby wyjaśnić stan swojej bohaterki z medycznego – czy naukowo brzmiącego – punktu widzenia. Zarzuca odbiorców alternatywnymi opisami dobrze w społeczeństwie znanych zjawisk i doznań, żeby uzasadnić jedną z cech charakteru Karoliny Kwiecień: natręctwo sprawdzania wszystkiego przez google.
Ale po tej rozbiegówce wskazującej na sprawność narracyjną autorki i jej zdecydowane odcięcie się od innych powieści rozrywkowych akcja niepostrzeżenie zaczyna intrygować. Karolina właśnie straciła pracę, a w biurze, w stanie upojenia alkoholowego po porażce, odkryła obecność trupa w kartonach. Trąci to Chmielewską – ale zapowiada się pozytywnie. A u Zawadzkiej im dalej tym lepiej. Intryga rozwija się bez przeszkód, dołącza do niej coraz więcej rozsądnie wprowadzanych ludzi, kilka tropów zazębia się ze sobą, a autorka swobodnie przechodzi od obyczajowo-romansowej codzienności Karoliny do wydarzeń rodem z filmu sensacyjnego. „Pudło i inne nieszczęścia” to tom, w którym nie traci się czasu na banały i schematy. Bohaterka, nawet gdy naiwna, nie staje się skończoną idiotką (jeden z podstawowych chwytów zapewniających śmiech w kryminałkach po Chmielewskiej). Ciekawe obserwacje, ciekawe charaktery i brawurowo prowadzona opowieść. Czasem tylko Anna M. Zawadzka zbyt odrywa się od realizmu: gdy potrąconym przez samochód psem solidarnie zaopiekować się chcą wszyscy sąsiedzi czy gdy śledczy mają na uwadze przede wszystkim rzeczywiste dobro dziecka a nie bezduszne przepisy. Ale przecież Zawadzka może sobie w paru miejscach naprawiać świat: w końcu chodzi jej tu o odmalowanie sympatycznych postaci, a nie o narzekanie na otoczenie. I to budowanie charakterów wychodzi jej znakomicie: „Pudło i inne nieszczęścia” to książka pełna ideałów z krwi i kości, ludzi, którym można zaufać i którzy nie są – mimo swojej cudowności – wolni od problemów i trosk. Ta bohaterka zdecydowanie nie funkcjonuje w próżni, a Zawadzka radzi sobie bez trudu z orbitującym wokół Karoliny tłumem. Raz po raz wzbogaca akcję dalszoplanowymi wartościowymi wątkami. W paru sytuacjach łatwo byłoby zacząć w narracji prawić morały, ta powieść jest od tego typu publicystyki wolna. Żadne przekonania autorki nie przebijają się do świata przedstawionego, dzięki czemu można bez przeszkód zaangażować się w śledzenie akcji.
Autorka nie boi się mocnych rozwiązań, potrafi też – co w obyczajówkach kryminalnych rzadkością – jednocześnie skupiać się na kilku motywach, z których każdy ma znaczenie dla sprawy. Kryminalna afera na kartach „Pudła” to oś fabuły, a nie jej uzupełnienie – a przecież Zawadzka nie porzuca codzienności dla śledztwa, zapewnia odbiorcom również prezentację zwyczajności Karoliny. Nie zdarza się jej przy tym tworzyć fragmentów nudnych czy zniechęcających do czytania: przy tej objętości tomu w porównaniu z innymi pozycjami z literatury rozrywkowej to osiągnięcie aż niewiarygodne. Do bohaterki z „Pudła” bardzo łatwo przy tym się przywiązać.
poniedziałek, 13 lipca 2015
Aleksandra Seghi: Fanklub bułeczek z rozmarynem, czyli ciąg dalszy toskańskich opowieści ze smakiem
Świat Książki, Warszawa 2015.
Włoski smak
Długo Aleksandra Seghi kazała miłośnikom toskańskiej kuchni czekać na kolejne kulinarne opowieści, ale efekt bez wątpienia wart jest wypróbowania. Ta autorka nie sili się na poznawanie włoskich smaków, zajmuje się tylko jednym regionem. Drugim kryterium doboru przepisów są jej własne skojarzenia i upodobania kulinarne. Seghi stara się, żeby z każdym daniem wiązało się konkretne wspomnienie, które można przedstawić czytelnikom: tak zachęci ich nie tylko do zagłębiania się we wspomnieniowo-diariuszowe zapiski, ale też do eksperymentowania w kuchni. Wszystkie przepisy wypróbowuje najpierw sama, więc może też podsuwać odbiorcom praktyczne rady.
Każdy przepis poprzedza krótki i autobiograficzny wstęp od autorki. Seghi pisze o targach żywności (i o gotowaniu na targach rękodzielniczych), prezentuje drobne przekąski i potrawy wykorzystujące lokalne produkty. Jeśli ktoś zamierza choćby na krótki czas przenieść się do Toskanii, z tomem „Fanklub bułeczek z rozmarynem” bez trudu pozna jej smaki. Czasem zresztą odbiorcom w Polsce z tego względu może być trudno wypróbowywać przepisy. Kromka chleba z solą i oliwą to zapewne rarytas, gdy ma się do dyspozycji najlepsze składniki. Ale Seghi przynajmniej zachęca do otwierania się na kulinarną kulturę Toskanii. Nie chce być traktowana jako autorka poradnika z przepisami, dlatego decyduje się na drobne osobiste „felietony”, krótkie opowieści o swoim życiu w Toskanii. Przy okazji podpowiada, jak nie przegapić ciekawych wydarzeń, czy jak stopniowo poznawać okolicę.
Autorka tropi kulinarne nowinki i „dziwactwa”: testuje liście szałwii w cieście i sprawdza, czy w Toskanii je się osty. Tropi również językowe ślady poszukiwań – zatrzymuje się nad całymi zestawami związków frazeologicznych, usiłując wskazać różnice między konkretnymi określeniami danej potrawy. Wędruje po Toskanii także w poszukiwaniu kulinarnej inspiracji. Kiedy coś ją zaintryguje, w sklepie lub w restauracji, natychmiast chce wypróbować danie lub przysmak, a potem odtwarza je w domu, uruchamiając cały szereg skojarzeń rodzinnych i wspomnieniowych. Zdarza się, że nie może się zdecydować na jeden przepis, wtedy przychodzi czas na jego warianty. Czytelnicy sami mogą wybrać ten lepszy.
Autorka pisze prostym językiem, bez ozdobników: zależy jej na tym, by czytelnicy zainteresowali się kuchnią toskańską, a nie żeby przeżywali literacką ekstazę. „Zwyczajne” teksty znajdą wielu zwolenników za sprawą ich prywatnego charakteru. Seghi jednak nie promuje tu siebie zbyt natarczywie. Opowieści z Toskanii mają prowadzić do jednego punktu: do przepisu, który urozmaici codzienne posiłki.
„Fanklub bułeczek z rozmarynem” nie jest książką długą. W dodatku to tom albumowy: artystyczne fotografie prezentowanych dań powinny utwierdzać czytelników w przekonaniu, że warto podjąć wysiłek i spędzić trochę czasu w kuchni. Ale kiedy efekty prac wyglądają- mimo przemyślnych aranżacji – dość niepozornie, lepiej zaufać autorce, bo sekret ich jakości i znaczenia kryje się w smaku. Aleksandra Seghi powraca do prostego jedzenia i do korzystania z naturalnych składników. Książkę tematyzuje, więc czytelnicy od początku wiedzą, czego się mogą spodziewać. „Fanklub bułeczek z rozmarynem” częścią przepisów pobudzi apetyt, częścią – kreatywność w kuchni. Seghi udowadnia, że do toskańskich przepisów sięgać można po inspiracje i zdrowie.
Włoski smak
Długo Aleksandra Seghi kazała miłośnikom toskańskiej kuchni czekać na kolejne kulinarne opowieści, ale efekt bez wątpienia wart jest wypróbowania. Ta autorka nie sili się na poznawanie włoskich smaków, zajmuje się tylko jednym regionem. Drugim kryterium doboru przepisów są jej własne skojarzenia i upodobania kulinarne. Seghi stara się, żeby z każdym daniem wiązało się konkretne wspomnienie, które można przedstawić czytelnikom: tak zachęci ich nie tylko do zagłębiania się we wspomnieniowo-diariuszowe zapiski, ale też do eksperymentowania w kuchni. Wszystkie przepisy wypróbowuje najpierw sama, więc może też podsuwać odbiorcom praktyczne rady.
Każdy przepis poprzedza krótki i autobiograficzny wstęp od autorki. Seghi pisze o targach żywności (i o gotowaniu na targach rękodzielniczych), prezentuje drobne przekąski i potrawy wykorzystujące lokalne produkty. Jeśli ktoś zamierza choćby na krótki czas przenieść się do Toskanii, z tomem „Fanklub bułeczek z rozmarynem” bez trudu pozna jej smaki. Czasem zresztą odbiorcom w Polsce z tego względu może być trudno wypróbowywać przepisy. Kromka chleba z solą i oliwą to zapewne rarytas, gdy ma się do dyspozycji najlepsze składniki. Ale Seghi przynajmniej zachęca do otwierania się na kulinarną kulturę Toskanii. Nie chce być traktowana jako autorka poradnika z przepisami, dlatego decyduje się na drobne osobiste „felietony”, krótkie opowieści o swoim życiu w Toskanii. Przy okazji podpowiada, jak nie przegapić ciekawych wydarzeń, czy jak stopniowo poznawać okolicę.
Autorka tropi kulinarne nowinki i „dziwactwa”: testuje liście szałwii w cieście i sprawdza, czy w Toskanii je się osty. Tropi również językowe ślady poszukiwań – zatrzymuje się nad całymi zestawami związków frazeologicznych, usiłując wskazać różnice między konkretnymi określeniami danej potrawy. Wędruje po Toskanii także w poszukiwaniu kulinarnej inspiracji. Kiedy coś ją zaintryguje, w sklepie lub w restauracji, natychmiast chce wypróbować danie lub przysmak, a potem odtwarza je w domu, uruchamiając cały szereg skojarzeń rodzinnych i wspomnieniowych. Zdarza się, że nie może się zdecydować na jeden przepis, wtedy przychodzi czas na jego warianty. Czytelnicy sami mogą wybrać ten lepszy.
Autorka pisze prostym językiem, bez ozdobników: zależy jej na tym, by czytelnicy zainteresowali się kuchnią toskańską, a nie żeby przeżywali literacką ekstazę. „Zwyczajne” teksty znajdą wielu zwolenników za sprawą ich prywatnego charakteru. Seghi jednak nie promuje tu siebie zbyt natarczywie. Opowieści z Toskanii mają prowadzić do jednego punktu: do przepisu, który urozmaici codzienne posiłki.
„Fanklub bułeczek z rozmarynem” nie jest książką długą. W dodatku to tom albumowy: artystyczne fotografie prezentowanych dań powinny utwierdzać czytelników w przekonaniu, że warto podjąć wysiłek i spędzić trochę czasu w kuchni. Ale kiedy efekty prac wyglądają- mimo przemyślnych aranżacji – dość niepozornie, lepiej zaufać autorce, bo sekret ich jakości i znaczenia kryje się w smaku. Aleksandra Seghi powraca do prostego jedzenia i do korzystania z naturalnych składników. Książkę tematyzuje, więc czytelnicy od początku wiedzą, czego się mogą spodziewać. „Fanklub bułeczek z rozmarynem” częścią przepisów pobudzi apetyt, częścią – kreatywność w kuchni. Seghi udowadnia, że do toskańskich przepisów sięgać można po inspiracje i zdrowie.
niedziela, 12 lipca 2015
Carina Bartsch: Lato koloru wiśni
Media Rodzina, Poznań 2015.
Starania
Carina Bartsch chyba tylko w bardzo naiwnych nastolatkach zasieje ziarno wątpliwości co do losów Emely, bohaterki „Lata koloru wiśni”. To akurat nie zarzut, bo lekkie (chociaż pięćsetstronicowe) czytadło przyda się jako lektura wakacyjna i niewywołująca niepotrzebnych wrażeń. Bartsch opisuje przeżycia Emely bardzo szczegółowo i dość trafnie analizuje doznania dziewczyny – nie umie za to tworzyć nieprzewidywalnych intryg. Prawdopodobnie również dlatego, że zawęża krąg bohaterów – większość akcji rozgrywa się między Emely, Alex i Elyasem – trójką postaci nie do zniesienia w realnym życiu. Emely starannie pielęgnuje w sobie – przez lata – wielką nienawiść do Elyasa (chociaż przyczyny tego uczucia okazują się w końcu do bólu błahe). Alex to siostra Elyasa i najlepsza przyjaciółka Emely – ma irytujące wady, zawsze potrafi postawić na swoim, kompletnie nie licząc się z uczuciami innych – i nie umie dochować tajemnicy. Jest na tyle męcząca, że odbiorczynie będą się zastanawiać, dlaczego bohaterowie wciąż znoszą jej towarzystwo. Elyas z kolei próbuje zbliżyć się do Emely i nie bierze pod uwagę wysyłanych przez nią komunikatów. Tyle że od pierwszego spotkania po latach wiadomo, że Bartsch chciałaby nakreślić trudny romans między Emely i Elyasem. Mimo że Emely nie ma na to najmniejszej ochoty.
„Lato koloru wiśni” toczy się raczej leniwie i przypomina serial obyczajowy, ale napisane jest z humorem. Emely potrafi zdobyć się na autoironię, a młodszym czytelniczkom spodobają się rozbieżności między jej ocenami sytuacji a stanem faktycznym: na tym kontraście autorka buduje najwięcej dowcipów. Wszystko, co w prawdziwych ludziach byłoby męczące, w tomie podporządkowane jest śmiechowi. Nie szkodzi, że intencje postaci są oczywiste: zabawa polega na obserwowaniu ich sprzeczek i uczestniczeniu w ich normalności. Ponadto Elyas usilnie pracuje nad tym, żeby Emely zmieniła o nim zdanie: nieświadomie pomaga mu w tym siostra. Bez przerwy toczy się tutaj flirt – skrzyżowany z dowcipem. Autorka nie pozostawia wątpliwości, kto jest komu przeznaczony – z czasem próbuje zresztą wprowadzić do tych relacji element niepewności, przysyła nowe postacie, które mogłoby zachwiać równowagą… ale tu wychodzi na jaw oczywistość jej dążeń: nie udaje jej się wprowadzić intrygi i w konsekwencji zaskoczenia. Chociaż Emely wymienia coraz bardziej szczere maile z nieznajomym Lucą, o zagadce co do tożsamości nie ma mowy.
Ale przecież po „Lato koloru wiśni” sięga się dla relaksu, a nie dla śledzenia psychologicznych zawiłości. Autorka zapewnia młodym czytelniczkom rozrywkę polegającą na możliwości uczestniczenia w historii pewnego związku – zwyczajnego i wymarzonego jednocześnie. Tu chłopak, niemal jak w klasycznym romansie, musi zwalczyć szereg uprzedzeń i udowodnić ukochanej, ile jest wart. Musi zapracować sobie na jej wzajemność (a najpierw w ogóle na jej sympatię). U dziewczyny podświadome zakochiwanie się przegrywa z kolei z wrodzoną przekorą i z traumą z dzieciństwa. Autorka doskonale wie, że najciekawsza jest droga do baśniowego, znanego wszystkim finału. Rozkłada więc przebywanie tej drogi w czasie, rozkoszuje się każdym gestem. Miłość w tej książce rodzi się bardzo powoli i przy akompaniamencie wybuchów śmiechu, a zmysłowość – zupełnie inaczej niż w dzisiejszych historiach – dotyczy wielu dziedzin życia, ale niekoniecznie relacji między przyszłą parą. „Lato koloru wiśni” to czytadło stworzone dla przyjemności młodych odbiorczyń, spełnienie marzeń idealistek i niepoprawnych romantyczek. W tej opowieści dziewczyna może dowolnie długo odrzucać starania chłopaka – co zostało rozpisane w wielu wymownych scenkach – a i tak może liczyć na jego obecność i wsparcie. „Lato koloru wiśni” to książka na wakacje od rzeczywistości.
Starania
Carina Bartsch chyba tylko w bardzo naiwnych nastolatkach zasieje ziarno wątpliwości co do losów Emely, bohaterki „Lata koloru wiśni”. To akurat nie zarzut, bo lekkie (chociaż pięćsetstronicowe) czytadło przyda się jako lektura wakacyjna i niewywołująca niepotrzebnych wrażeń. Bartsch opisuje przeżycia Emely bardzo szczegółowo i dość trafnie analizuje doznania dziewczyny – nie umie za to tworzyć nieprzewidywalnych intryg. Prawdopodobnie również dlatego, że zawęża krąg bohaterów – większość akcji rozgrywa się między Emely, Alex i Elyasem – trójką postaci nie do zniesienia w realnym życiu. Emely starannie pielęgnuje w sobie – przez lata – wielką nienawiść do Elyasa (chociaż przyczyny tego uczucia okazują się w końcu do bólu błahe). Alex to siostra Elyasa i najlepsza przyjaciółka Emely – ma irytujące wady, zawsze potrafi postawić na swoim, kompletnie nie licząc się z uczuciami innych – i nie umie dochować tajemnicy. Jest na tyle męcząca, że odbiorczynie będą się zastanawiać, dlaczego bohaterowie wciąż znoszą jej towarzystwo. Elyas z kolei próbuje zbliżyć się do Emely i nie bierze pod uwagę wysyłanych przez nią komunikatów. Tyle że od pierwszego spotkania po latach wiadomo, że Bartsch chciałaby nakreślić trudny romans między Emely i Elyasem. Mimo że Emely nie ma na to najmniejszej ochoty.
„Lato koloru wiśni” toczy się raczej leniwie i przypomina serial obyczajowy, ale napisane jest z humorem. Emely potrafi zdobyć się na autoironię, a młodszym czytelniczkom spodobają się rozbieżności między jej ocenami sytuacji a stanem faktycznym: na tym kontraście autorka buduje najwięcej dowcipów. Wszystko, co w prawdziwych ludziach byłoby męczące, w tomie podporządkowane jest śmiechowi. Nie szkodzi, że intencje postaci są oczywiste: zabawa polega na obserwowaniu ich sprzeczek i uczestniczeniu w ich normalności. Ponadto Elyas usilnie pracuje nad tym, żeby Emely zmieniła o nim zdanie: nieświadomie pomaga mu w tym siostra. Bez przerwy toczy się tutaj flirt – skrzyżowany z dowcipem. Autorka nie pozostawia wątpliwości, kto jest komu przeznaczony – z czasem próbuje zresztą wprowadzić do tych relacji element niepewności, przysyła nowe postacie, które mogłoby zachwiać równowagą… ale tu wychodzi na jaw oczywistość jej dążeń: nie udaje jej się wprowadzić intrygi i w konsekwencji zaskoczenia. Chociaż Emely wymienia coraz bardziej szczere maile z nieznajomym Lucą, o zagadce co do tożsamości nie ma mowy.
Ale przecież po „Lato koloru wiśni” sięga się dla relaksu, a nie dla śledzenia psychologicznych zawiłości. Autorka zapewnia młodym czytelniczkom rozrywkę polegającą na możliwości uczestniczenia w historii pewnego związku – zwyczajnego i wymarzonego jednocześnie. Tu chłopak, niemal jak w klasycznym romansie, musi zwalczyć szereg uprzedzeń i udowodnić ukochanej, ile jest wart. Musi zapracować sobie na jej wzajemność (a najpierw w ogóle na jej sympatię). U dziewczyny podświadome zakochiwanie się przegrywa z kolei z wrodzoną przekorą i z traumą z dzieciństwa. Autorka doskonale wie, że najciekawsza jest droga do baśniowego, znanego wszystkim finału. Rozkłada więc przebywanie tej drogi w czasie, rozkoszuje się każdym gestem. Miłość w tej książce rodzi się bardzo powoli i przy akompaniamencie wybuchów śmiechu, a zmysłowość – zupełnie inaczej niż w dzisiejszych historiach – dotyczy wielu dziedzin życia, ale niekoniecznie relacji między przyszłą parą. „Lato koloru wiśni” to czytadło stworzone dla przyjemności młodych odbiorczyń, spełnienie marzeń idealistek i niepoprawnych romantyczek. W tej opowieści dziewczyna może dowolnie długo odrzucać starania chłopaka – co zostało rozpisane w wielu wymownych scenkach – a i tak może liczyć na jego obecność i wsparcie. „Lato koloru wiśni” to książka na wakacje od rzeczywistości.
Julia Boehme: Zuzia leci nad Morze Śródziemne
Media Rodzina, Poznań 2015.
Plaża na Krecie
Wakacyjny tomik z przygodami Zuzi – kiedyś bohaterki serii Mądra Mysz, teraz dziewczynki nieco starszej i bardziej samodzielnej – przyda się najmłodszym w oswajaniu lęku przed nieznanym. Oprócz tego podpowie, jak poradzić sobie w trudnych sytuacjach. Posłuży również za materiał do ćwiczenia czytania, bo Zuzia przeżywa sporo ciekawych przygód. Mała bohaterka udaje się z rodzicami i bratem na Kretę, więc wszystko będzie dla niej ekscytujące, ważne i nowe. Przygody, opisywane w krótkich rozdziałach, małym odbiorcom wydadzą się atrakcyjne. Zaczyna się już w samolocie – nie dość, że bohaterowie przez okna mogą podziwiać świat z lotu ptaka, to jeszcze od załogi dostają zabawki-niespodzianki. Na miejscu Zuzia sprawdza, jak to jest kąpać się w morzu, próbuje nawet swoich sił w nurkowaniu. Poznaje miłego towarzysza zabaw.
Ale pobyt na Krecie ma też mniej przyjemne strony. Po pierwsze, w pobliżu znajdują się zadzierające nosa bliźniaczki, które chętnie dokuczają innym, a nawet zabierają im zabawki. Nie ma na nie sposobu, bo ich ojciec, który należy do rozwrzeszczanych rodaków przynoszących wstyd nie tylko za granicą – nie przyjmuje do wiadomości winy swoich córeczek-księżniczek. Zuzia musi się bardzo starać, żeby zachowanie bliźniaczek nie zepsuło jej humoru. Po drugie, dziewczynka przeżywa chwile grozy, kiedy gubi się w tłumie. Jest nie tylko sama w obcym mieście, ale i w obcym państwie, nie wie, co ma robić i jak odnaleźć rodziców. Ta przygoda ma wartość pouczającą – wyjaśni odbiorcom, jak zachować się w podobnej sytuacji. Przysłuży się fabule, bo wprowadza dreszcz emocji. Wreszcie pozwala Zuzi znaleźć nową kreteńską przyjaciółkę, z którą wszystko staje się wesołe. Odtąd już wakacje mogą płynąć przyjemnie i bez trosk.
„Zuzia leci nad Morze Śródziemne” to próba przygotowania czytelników na zagraniczne wojaże. Wakacje mogą się okazać ekscytujące, obfitują w rozmaite rozrywki i zróżnicowane zabawy – Zuzia nie będzie się nudzić, a jej radość przyćmi nawet przykre momenty i chwilowe złe doświadczenia. Nie chodzi tu zresztą tylko o zredukowanie lęku przed dalekimi wyprawami – w końcu sytuacja z wywyższającymi się czy złośliwymi koleżankami może zdarzyć się wszędzie i warto wtedy pamiętać, że nic tak nie znieczula na uszczypliwości, jak dobre towarzystwo. Zuzia poza „egzotycznymi” przeżyciami otrzymuje również cenną życiową lekcję – także z tego powodu tomik można podsunąć samodzielnie czytającym dzieciom.
Najważniejsze jest jednak to, że Julia Boehme w przemyślany sposób konstruuje opowieść. Wie, jak podtrzymywać zainteresowanie dzieci i co robić, żeby chciały czytać o przygodach Zuzi. Przedstawia rzeczywistość z perspektywy kilkulatki bez infantylizowania jej doświadczeń: dobrze rozumie Zuzię i żyje jej problemami. Tę szczerość opowieści łatwo daje się wyczuć – a sprawia ona, że lepiej będzie się czytało książkę. To istotne, bo przecież Zuzia należy do tych bohaterek, które mają także przekonać maluchy do czytania. W tym wypadku lektura, nawet traktowana jak ćwiczenie, nie powinna zmęczyć – zbyt silna będzie ciekawość dalszego ciągu.
Zuzia w starszej wersji jest pełna dziecięcego uroku. Nie tylko uczy się wszystkiego o najbliższym otoczeniu, ale zaczyna już samodzielnie wyciągać wnioski i mieć własne zdanie na różne tematy. Obraca się w nowym środowisku – poznaje innych kolegów, kształtuje się jej charakter. Tę metamorfozę przyjemnie obserwować, zwłaszcza że Julia Boehme pisze w sposób atrakcyjny dla małych czytelników. Tomik „Zuzia leci nad Morze Śródziemne” to pozycja wartościowa z wielu powodów. Ta bohaterka wzbudzi zaufanie maluchów.
Plaża na Krecie
Wakacyjny tomik z przygodami Zuzi – kiedyś bohaterki serii Mądra Mysz, teraz dziewczynki nieco starszej i bardziej samodzielnej – przyda się najmłodszym w oswajaniu lęku przed nieznanym. Oprócz tego podpowie, jak poradzić sobie w trudnych sytuacjach. Posłuży również za materiał do ćwiczenia czytania, bo Zuzia przeżywa sporo ciekawych przygód. Mała bohaterka udaje się z rodzicami i bratem na Kretę, więc wszystko będzie dla niej ekscytujące, ważne i nowe. Przygody, opisywane w krótkich rozdziałach, małym odbiorcom wydadzą się atrakcyjne. Zaczyna się już w samolocie – nie dość, że bohaterowie przez okna mogą podziwiać świat z lotu ptaka, to jeszcze od załogi dostają zabawki-niespodzianki. Na miejscu Zuzia sprawdza, jak to jest kąpać się w morzu, próbuje nawet swoich sił w nurkowaniu. Poznaje miłego towarzysza zabaw.
Ale pobyt na Krecie ma też mniej przyjemne strony. Po pierwsze, w pobliżu znajdują się zadzierające nosa bliźniaczki, które chętnie dokuczają innym, a nawet zabierają im zabawki. Nie ma na nie sposobu, bo ich ojciec, który należy do rozwrzeszczanych rodaków przynoszących wstyd nie tylko za granicą – nie przyjmuje do wiadomości winy swoich córeczek-księżniczek. Zuzia musi się bardzo starać, żeby zachowanie bliźniaczek nie zepsuło jej humoru. Po drugie, dziewczynka przeżywa chwile grozy, kiedy gubi się w tłumie. Jest nie tylko sama w obcym mieście, ale i w obcym państwie, nie wie, co ma robić i jak odnaleźć rodziców. Ta przygoda ma wartość pouczającą – wyjaśni odbiorcom, jak zachować się w podobnej sytuacji. Przysłuży się fabule, bo wprowadza dreszcz emocji. Wreszcie pozwala Zuzi znaleźć nową kreteńską przyjaciółkę, z którą wszystko staje się wesołe. Odtąd już wakacje mogą płynąć przyjemnie i bez trosk.
„Zuzia leci nad Morze Śródziemne” to próba przygotowania czytelników na zagraniczne wojaże. Wakacje mogą się okazać ekscytujące, obfitują w rozmaite rozrywki i zróżnicowane zabawy – Zuzia nie będzie się nudzić, a jej radość przyćmi nawet przykre momenty i chwilowe złe doświadczenia. Nie chodzi tu zresztą tylko o zredukowanie lęku przed dalekimi wyprawami – w końcu sytuacja z wywyższającymi się czy złośliwymi koleżankami może zdarzyć się wszędzie i warto wtedy pamiętać, że nic tak nie znieczula na uszczypliwości, jak dobre towarzystwo. Zuzia poza „egzotycznymi” przeżyciami otrzymuje również cenną życiową lekcję – także z tego powodu tomik można podsunąć samodzielnie czytającym dzieciom.
Najważniejsze jest jednak to, że Julia Boehme w przemyślany sposób konstruuje opowieść. Wie, jak podtrzymywać zainteresowanie dzieci i co robić, żeby chciały czytać o przygodach Zuzi. Przedstawia rzeczywistość z perspektywy kilkulatki bez infantylizowania jej doświadczeń: dobrze rozumie Zuzię i żyje jej problemami. Tę szczerość opowieści łatwo daje się wyczuć – a sprawia ona, że lepiej będzie się czytało książkę. To istotne, bo przecież Zuzia należy do tych bohaterek, które mają także przekonać maluchy do czytania. W tym wypadku lektura, nawet traktowana jak ćwiczenie, nie powinna zmęczyć – zbyt silna będzie ciekawość dalszego ciągu.
Zuzia w starszej wersji jest pełna dziecięcego uroku. Nie tylko uczy się wszystkiego o najbliższym otoczeniu, ale zaczyna już samodzielnie wyciągać wnioski i mieć własne zdanie na różne tematy. Obraca się w nowym środowisku – poznaje innych kolegów, kształtuje się jej charakter. Tę metamorfozę przyjemnie obserwować, zwłaszcza że Julia Boehme pisze w sposób atrakcyjny dla małych czytelników. Tomik „Zuzia leci nad Morze Śródziemne” to pozycja wartościowa z wielu powodów. Ta bohaterka wzbudzi zaufanie maluchów.