Świat Książki, Warszawa 2015.
Wpływy
Życie weryfikuje baśnie o „długiej i szczęśliwej” egzystencji w ramionach księcia i staje się dowodem potwierdzającym powiedzenie, że pieniądze szczęścia nie dają. Cristina Morató przypomina w swojej książce „Kobiety niepokorne” siedem sylwetek pań, które walczyły o własne marzenia i usiłowały odnaleźć normalność wbrew niesprzyjającym okolicznościom. Biograficzne artykuły Morató są połączeniem plotkarskiej tematyki kolorowych magazynów oraz… badawczej rzetelności. Wprawdzie autorka skrótowo omawia życie bohaterek, które doczekały się już własnych książkowych biografii, ale doskonale wie, jakimi szczegółami najbardziej zainteresuje odbiorczynie. Zwykle podkreśla dwa motywy: trudności, jakie musiały przezwyciężyć postacie z jej tomu, żeby zacząć osiągać zamierzone cele, a także niezłomność charakterów czy odwagę w walce z licznymi przeciwnikami.
Pojawiają się tu kobiety, które odniosły sukces w sztuce, wpłynęły na modę lub… na politykę. Jedne na początku drogi do sławy borykały się z biedą i „niewłaściwym” pochodzeniem – później modyfikowały swoje życiorysy lub wręcz kreowały nowe „fakty” dopasowane do pożądanej biografii – inne nie radziły sobie z rodowym bogactwem. Bohaterki tej książki walczą o miłość (lub traktują seks jako drogę do celu), chcą być matkami, mają wiele kompleksów lub dzielą czas między mężów i kochanków. Cristinę Morató interesują motywy świadczące o zaradności i sile kobiet. Z chęcią odnotowuje intrygi i sposoby wywierania wpływu na ukochanych, traktując je jako dowód na mądrość przedstawianych w książce pań. Niezależnie od tego, czy opowieść rozgrywa się w królewskich apartamentach i prezydenckich pałacach, czy w malutkich mieszkaniach, prowadzi do jednego: do pokazania, jak „kobiety niepokorne” usiłowały wpłynąć na los i pokierować swoim życiem: przy okazji rozpalając opinię społeczną i przechodząc do historii.
Niewiele się w kolejnych artykułach zmienia, chociaż historia za każdym razem jest inna. Spójności szkicom nadaje narracja Morató: ta autorka wie, kiedy dokonywać biograficznych skrótów, a które momenty rozwlec i komentować w stylu dalekim od encyklopedycznego. Autorka celowo zresztą odrzuca hermetyczne dyskursy, stara się być blisko swoich bohaterek, zachowuje się bardziej jak reporterka, chociaż wiedzę o wydarzeniach czerpie przede wszystkim z oficjalnych biografii i wspomnień. Jest w „Kobietach niepokornych” ciekawość i podziw, jest próba przypomnienia o tych postaciach, które potrafiły kształtować własne przeżycia wbrew okolicznościom. Cristina Morató dobrze się odnajduje w tych opowieściach. Streszcza losy postaci, ale nie po to, by dostarczyć odbiorcom szeregu suchych faktów, a żeby zaprezentować swoje bohaterki jako osoby niezwykłe – bez względu na ich miejsce w społeczeństwie, talenty czy mariaże. „Kobiety niepokorne” to zestaw artykułów starannie opracowanych, a nastawionych na to, co w oczach czytelników najbardziej kuszące – na prywatność sław. Cristina Morató z bogatej galerii kobiet „niepokornych” wybiera siedem wielkich nazwisk i pozwala zanurzyć się w gęstych od faktów i ciekawostek (ale nie fabularyzowanych) szkicach. „Kobiety niepokorne” nie są może hołdem składanym bohaterkom – ale z pewnością przyczyniają się do lepszego zrozumienia ich motywacji i wyborów.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
wtorek, 31 marca 2015
Sir Steve Stevenson: Agata na tropie. Kradzież nad Niagarą
Wilga, Warszawa 2015.
Śledztwo w Kanadzie
Agata zawsze odnosi sukcesy. Chce zostać pisarką kryminałów, więc wykorzystuje każdą możliwość, żeby podszlifować przydatne w tym zawodzie umiejętności. W efekcie okazuje się detektywem znacznie lepszym – i skuteczniejszym – niż jej kuzyn Larry, który przecież studiuje w szkole dla detektywów. Agata ma tylko dwanaście lat, ale bez trudu radzi sobie z najbardziej skomplikowanymi zagadkami. Nic dziwnego, że to do niej zwraca się z prośbą o pomoc Larry, kiedy tylko otrzymuje kolejne zadanie do wykonania. W „Kradzieży nad Niagarą” działać trzeba natychmiast. Przez pośpiech Larry nie ma nawet szansy przebrać się w czyste ubrania i… perfumuje otoczenie woniami z miejskiego śmietnika. Agata natomiast działa jak w transie.
Przedsiębiorczość tej dwunastolatki może wzbudzić podziw. Dziewczynka ani na moment nie traci zimnej krwi, zawsze wie, co ma robić i do tego umiejętnie wykorzystuje wszelkie dostępne możliwości działania. Kiedy dowiaduje się, że zuchwałej kradzieży kosztowności dokonano w hotelu nad Niagarą, sprawdza, czy w pobliżu nie mieszka ktoś z rodziny Finderów. Tak trafia na Scarlett, młodą dziennikarkę, która chętnie pospieszy z pomocą. Można już udać się na miejsce. Agata może też liczyć na pana Kenta, byłego boksera wagi ciężkiej, a teraz kamerdynera. Ten osiłek potrafi odgrywać przeróżne role i jest z niego więcej pożytku niż z Larry’ego. Ta ekipa jest ostatnią nadzieją dla światowej sławy śpiewaczki operowej – zrozpaczona kobieta chce odzyskać klejnoty, ale nie ma szans nawet odkryć, kto stoi za zuchwałym włamaniem do sejfu. Na szczęście Agata potrafi błyskotliwie kojarzyć fakty i nie boi się odważnych – i trafnych – tez. Z przekonaniem graniczącym z pewnością może wygłaszać rozwiązania najbardziej skomplikowanych zagadek. A przy tym wcale nie zamierza zostać detektywem, to Larry’ego czeka kariera na miarę Holmesa. Agata jednak dowodzi i wszyscy liczą się z jej zdaniem.
Kradzież kosztowności okazuje się wariacją na temat śledczych motywów. Tu pojawia się fałszywy trop niczym podpis złodzieja (kot Watson ma także swój udział w śledztwie), a Agata musi zmierzyć się i z pewnym siebie funkcjonariuszem-służbistą, którego zaangażowanie może utrudnić pracę. „Kradzież nad Niagarą” to przede wszystkim brawurowa akcja. Agata bezbłędnie odrzuca filmowe scenariusze, nie daje się ponieść wyobraźni, a swoją wiedzę systematycznie uzupełnia o niezbędne w procesie dedukcji wiadomości. Kiedy trzeba, będzie z ekipą przedzierać się przez gęsty las – niestraszne są jej zdecydowane działania. Agata potrafi też posługiwać się zdobyczami techniki, w jakie szkoła Larry’ego wyposaża przyszłych detektywów.
Oczywiście Sir Steve Stevenson przesadza, tworząc postać dwunastolatki, która genialnie tropi przestępców i wcale się przy tym nie myli. Ale wykorzystuje autor do tego prawa gatunku, przeszczepia na grunt literatury czwartej dawne schematy z dorosłych kryminałów. Do tego dodaje sporo humoru – w „Kradzieży nad Niagarą” to karykaturalny portret Larry’ego i wyjściowe nieporozumienie, a także, między innymi, istnienie kota Watsona. W efekcie autor podsuwa dzieciom książkę o szybkiej akcji i nieograniczonych możliwościach – działanie Agaty rozciągnie się w końcu na cały świat, dziewczynka nie wzbrania się bowiem nawet przed najdalszymi podróżami i największymi wyzwaniami. Stevenson stawia na rozrywkę najmłodszych, oswajając ich przy okazji z konwencją. Prowadzi opowieść z rozmachem, proponując swoim odbiorcom detektywistyczną pracę i zestaw ciekawie skonstruowanych charakterów. Z przygód Agaty dość szybko się wyrośnie – ale zanim to nastąpi, autor zdąży przyzwyczaić czytelników do wolnej od ograniczeń narracji i do smaku przygody. Z Agatą dzieci nudzić się nigdy nie będą.
Śledztwo w Kanadzie
Agata zawsze odnosi sukcesy. Chce zostać pisarką kryminałów, więc wykorzystuje każdą możliwość, żeby podszlifować przydatne w tym zawodzie umiejętności. W efekcie okazuje się detektywem znacznie lepszym – i skuteczniejszym – niż jej kuzyn Larry, który przecież studiuje w szkole dla detektywów. Agata ma tylko dwanaście lat, ale bez trudu radzi sobie z najbardziej skomplikowanymi zagadkami. Nic dziwnego, że to do niej zwraca się z prośbą o pomoc Larry, kiedy tylko otrzymuje kolejne zadanie do wykonania. W „Kradzieży nad Niagarą” działać trzeba natychmiast. Przez pośpiech Larry nie ma nawet szansy przebrać się w czyste ubrania i… perfumuje otoczenie woniami z miejskiego śmietnika. Agata natomiast działa jak w transie.
Przedsiębiorczość tej dwunastolatki może wzbudzić podziw. Dziewczynka ani na moment nie traci zimnej krwi, zawsze wie, co ma robić i do tego umiejętnie wykorzystuje wszelkie dostępne możliwości działania. Kiedy dowiaduje się, że zuchwałej kradzieży kosztowności dokonano w hotelu nad Niagarą, sprawdza, czy w pobliżu nie mieszka ktoś z rodziny Finderów. Tak trafia na Scarlett, młodą dziennikarkę, która chętnie pospieszy z pomocą. Można już udać się na miejsce. Agata może też liczyć na pana Kenta, byłego boksera wagi ciężkiej, a teraz kamerdynera. Ten osiłek potrafi odgrywać przeróżne role i jest z niego więcej pożytku niż z Larry’ego. Ta ekipa jest ostatnią nadzieją dla światowej sławy śpiewaczki operowej – zrozpaczona kobieta chce odzyskać klejnoty, ale nie ma szans nawet odkryć, kto stoi za zuchwałym włamaniem do sejfu. Na szczęście Agata potrafi błyskotliwie kojarzyć fakty i nie boi się odważnych – i trafnych – tez. Z przekonaniem graniczącym z pewnością może wygłaszać rozwiązania najbardziej skomplikowanych zagadek. A przy tym wcale nie zamierza zostać detektywem, to Larry’ego czeka kariera na miarę Holmesa. Agata jednak dowodzi i wszyscy liczą się z jej zdaniem.
Kradzież kosztowności okazuje się wariacją na temat śledczych motywów. Tu pojawia się fałszywy trop niczym podpis złodzieja (kot Watson ma także swój udział w śledztwie), a Agata musi zmierzyć się i z pewnym siebie funkcjonariuszem-służbistą, którego zaangażowanie może utrudnić pracę. „Kradzież nad Niagarą” to przede wszystkim brawurowa akcja. Agata bezbłędnie odrzuca filmowe scenariusze, nie daje się ponieść wyobraźni, a swoją wiedzę systematycznie uzupełnia o niezbędne w procesie dedukcji wiadomości. Kiedy trzeba, będzie z ekipą przedzierać się przez gęsty las – niestraszne są jej zdecydowane działania. Agata potrafi też posługiwać się zdobyczami techniki, w jakie szkoła Larry’ego wyposaża przyszłych detektywów.
Oczywiście Sir Steve Stevenson przesadza, tworząc postać dwunastolatki, która genialnie tropi przestępców i wcale się przy tym nie myli. Ale wykorzystuje autor do tego prawa gatunku, przeszczepia na grunt literatury czwartej dawne schematy z dorosłych kryminałów. Do tego dodaje sporo humoru – w „Kradzieży nad Niagarą” to karykaturalny portret Larry’ego i wyjściowe nieporozumienie, a także, między innymi, istnienie kota Watsona. W efekcie autor podsuwa dzieciom książkę o szybkiej akcji i nieograniczonych możliwościach – działanie Agaty rozciągnie się w końcu na cały świat, dziewczynka nie wzbrania się bowiem nawet przed najdalszymi podróżami i największymi wyzwaniami. Stevenson stawia na rozrywkę najmłodszych, oswajając ich przy okazji z konwencją. Prowadzi opowieść z rozmachem, proponując swoim odbiorcom detektywistyczną pracę i zestaw ciekawie skonstruowanych charakterów. Z przygód Agaty dość szybko się wyrośnie – ale zanim to nastąpi, autor zdąży przyzwyczaić czytelników do wolnej od ograniczeń narracji i do smaku przygody. Z Agatą dzieci nudzić się nigdy nie będą.
poniedziałek, 30 marca 2015
Dorota Gąsiorowska: Obietnica Łucji
Między Słowami, Kraków 2015.
Ideał
Dorota Gąsiorowska zapewnia czytelniczkom porządny literacki romans. Nie interesują jej podboje łóżkowe, woli się skupiać na sile uczuć, gorących spojrzeniach i „satynowym” dotyku – a wszystko w konwencji. Nie dziwi zatem akcja promocyjna i możliwość wymiany książki na inną, jeśli „Obietnica Łucji” odbiorczyń nie zachwyci. Te, które uwielbiają romantyczne historie, zachwycone będą na pewno, a reszta i tak nie sięga po ten typ literatury.
„Obietnica Łucji” nie jest powieścią, która rozwijałaby się w nieprzewidzianym kierunku. Momentami czerpie z tematów lekko anachronicznych (mimo że uwspółcześnionych) – to rodzaj hołdu dla tradycji, a i swoista autorska deklaracja wierności dawnym idealizowanym fabułom. Gąsiorowska tęskni za dziewiętnastowiecznymi narracjami i próbuje napisać coś zbliżonego do dawnej półki cenionych romansów. Tym wkupi się w łaski czytelniczek – mimo że będą one od początku wiedziały, jak potoczy się akcja. W „Obietnicy Łucji” wszystko rozwija się zgodnie z oczekiwaniami – a w kilku miejscach autorka rezygnuje z charakterologicznego prawdopodobieństwa, żeby móc wpasować decyzje postaci do wzorcowego scenariusza. Przypuszczalnie gdyby postawiła na oryginalność, zniechęciłaby do siebie czytelniczki. A ma przecież tylko zapewnić im bezrefleksyjny odpoczynek przy oczywistej historii.
Łucja to jedna z tych postaci, które po życiowych niepowodzeniach udają się do odległych i zapomnianych małych mieścin, żeby tam przewartościować swoją egzystencję i odnaleźć sens istnienia. Ma zostać nauczycielką – ta praca, o dziwo, dostarcza jej wiele radości, przynosi też poważny obowiązek: Łucja poznaje problem Ani, jednej ze swoich podopiecznych. Mama Ani umiera na białaczkę. Nauczycielka zdąży się z nią zaprzyjaźnić, podobnie jak z dziewczynką, w tym momencie właściwie temat pracy w szkole przestaje być potrzebny – i przejąć opiekę nad dzieckiem. Matce dziewczynki składa obietnicę: odnajdzie ojca małej i powiadomi go o córce. To trochę przypomina motyw z „Awantury o Basię”: Ania chce spędzać czas z Łucją oraz ze swoim ojcem, a że między tym dwojgiem iskrzy od początku…
Dorota Gąsiorowska stawia wprawdzie na wielkie uczucia i towarzyszące im równie wielkie emocje – ale konwencja przeszkadza jej w zaskakiwaniu czytelniczek. Wiadomo, że kłamstwo zemści się okrutnie, tak samo jak wiadomo, jaki będzie koniec historii. Konsekwencje decyzji są znane jeszcze zanim bohaterowie cokolwiek postanowią. Czyta się zatem tę powieść bez przejmowania stanów emocjonalnych Łucji, więc spokojnie, dla czystej rozrywki. Autorka dzięki temu może sobie pozwolić na dowolne klasycyzowanie w wątkach: motyw opieki nad osieroconą dziewczynką, wyrodna córka, której w ucieczce do wielkiego świata przeszkadza pamięć o rodzinie, wszelkie przejawy przeznaczenia. Gąsiorowska nie zastanawia się, jak naprawić atmosferę po kłótniach – przemian w myśleniu postaci dokonuje poza podstawowym planem opowieści – ogranicza tym samym konieczność przekonującego uzasadnienia zwrotu akcji (i zmiany poglądów).
Wszyscy posługują się tutaj literackim językiem i eleganckim słownictwem, zawsze wysławiają się pięknie i dystyngowanie. To nienaturalność, która w „Obietnicy Łucji” bardzo pasuje do całej konwencji. Bohaterowie nie są różnicowani ze względu na język, nie ma znaczenia, czy są akurat wzburzeni, czy smutni. Zawsze potrafią – w okrągłych sformułowaniach – wyjaśnić, co ich trapi i z czym się nie zgadzają. Ale w „Obietnicy Łucji” nikt nie zażąda realizmu – i to na żadnej z płaszczyzn. Ta powieść została po prostu dostosowana do nadziei i najbardziej idealizowanych marzeń odbiorczyń. Nie ma w niej miejsca na odwzorowywanie zwyczajności – i w tych kategoriach nie dałoby się jej ocenić.
Ideał
Dorota Gąsiorowska zapewnia czytelniczkom porządny literacki romans. Nie interesują jej podboje łóżkowe, woli się skupiać na sile uczuć, gorących spojrzeniach i „satynowym” dotyku – a wszystko w konwencji. Nie dziwi zatem akcja promocyjna i możliwość wymiany książki na inną, jeśli „Obietnica Łucji” odbiorczyń nie zachwyci. Te, które uwielbiają romantyczne historie, zachwycone będą na pewno, a reszta i tak nie sięga po ten typ literatury.
„Obietnica Łucji” nie jest powieścią, która rozwijałaby się w nieprzewidzianym kierunku. Momentami czerpie z tematów lekko anachronicznych (mimo że uwspółcześnionych) – to rodzaj hołdu dla tradycji, a i swoista autorska deklaracja wierności dawnym idealizowanym fabułom. Gąsiorowska tęskni za dziewiętnastowiecznymi narracjami i próbuje napisać coś zbliżonego do dawnej półki cenionych romansów. Tym wkupi się w łaski czytelniczek – mimo że będą one od początku wiedziały, jak potoczy się akcja. W „Obietnicy Łucji” wszystko rozwija się zgodnie z oczekiwaniami – a w kilku miejscach autorka rezygnuje z charakterologicznego prawdopodobieństwa, żeby móc wpasować decyzje postaci do wzorcowego scenariusza. Przypuszczalnie gdyby postawiła na oryginalność, zniechęciłaby do siebie czytelniczki. A ma przecież tylko zapewnić im bezrefleksyjny odpoczynek przy oczywistej historii.
Łucja to jedna z tych postaci, które po życiowych niepowodzeniach udają się do odległych i zapomnianych małych mieścin, żeby tam przewartościować swoją egzystencję i odnaleźć sens istnienia. Ma zostać nauczycielką – ta praca, o dziwo, dostarcza jej wiele radości, przynosi też poważny obowiązek: Łucja poznaje problem Ani, jednej ze swoich podopiecznych. Mama Ani umiera na białaczkę. Nauczycielka zdąży się z nią zaprzyjaźnić, podobnie jak z dziewczynką, w tym momencie właściwie temat pracy w szkole przestaje być potrzebny – i przejąć opiekę nad dzieckiem. Matce dziewczynki składa obietnicę: odnajdzie ojca małej i powiadomi go o córce. To trochę przypomina motyw z „Awantury o Basię”: Ania chce spędzać czas z Łucją oraz ze swoim ojcem, a że między tym dwojgiem iskrzy od początku…
Dorota Gąsiorowska stawia wprawdzie na wielkie uczucia i towarzyszące im równie wielkie emocje – ale konwencja przeszkadza jej w zaskakiwaniu czytelniczek. Wiadomo, że kłamstwo zemści się okrutnie, tak samo jak wiadomo, jaki będzie koniec historii. Konsekwencje decyzji są znane jeszcze zanim bohaterowie cokolwiek postanowią. Czyta się zatem tę powieść bez przejmowania stanów emocjonalnych Łucji, więc spokojnie, dla czystej rozrywki. Autorka dzięki temu może sobie pozwolić na dowolne klasycyzowanie w wątkach: motyw opieki nad osieroconą dziewczynką, wyrodna córka, której w ucieczce do wielkiego świata przeszkadza pamięć o rodzinie, wszelkie przejawy przeznaczenia. Gąsiorowska nie zastanawia się, jak naprawić atmosferę po kłótniach – przemian w myśleniu postaci dokonuje poza podstawowym planem opowieści – ogranicza tym samym konieczność przekonującego uzasadnienia zwrotu akcji (i zmiany poglądów).
Wszyscy posługują się tutaj literackim językiem i eleganckim słownictwem, zawsze wysławiają się pięknie i dystyngowanie. To nienaturalność, która w „Obietnicy Łucji” bardzo pasuje do całej konwencji. Bohaterowie nie są różnicowani ze względu na język, nie ma znaczenia, czy są akurat wzburzeni, czy smutni. Zawsze potrafią – w okrągłych sformułowaniach – wyjaśnić, co ich trapi i z czym się nie zgadzają. Ale w „Obietnicy Łucji” nikt nie zażąda realizmu – i to na żadnej z płaszczyzn. Ta powieść została po prostu dostosowana do nadziei i najbardziej idealizowanych marzeń odbiorczyń. Nie ma w niej miejsca na odwzorowywanie zwyczajności – i w tych kategoriach nie dałoby się jej ocenić.
Kiera Cass: Rywalki. Dziennik kreatywny
Jaguar, Warszawa 2015.
Szkoła tworzenia
To, co dawniej dzieci tworzyły w zeszytach, podbija teraz rynek wydawniczy. Coraz większą popularnością cieszą się wszelkiego rodzaju „dzienniki kreatywne” – publikowane jako dodatki do bestsellerowych serii młodzieżowych czy dziecięcych. To prosty sposób na przywiązanie fanów do marki, a i marketingowy sukces. A ponieważ to rynek nastawiony przede wszystkim na młode odbiorczynie, nie dziwi fakt, że Rywalki Kiery Cass to temat-inspiracja dla tomiku „Rywalki. Dziennik kreatywny”.
Książka jest rodzajem notatnika, pamiętnika i zeszytu ćwiczeń w jednym, może być kalendarzem z wyzwaniem na każdy dzień (31 kółek oznaczających dni oraz 12 z pierwszymi literami nazw miesięcy – pozwala łatwo prowadzić swoisty dziennik gier i zabaw). Publikacja nawiązuje do modnych co pewien czas pamiętników: przypomina o tym złoty kluczyk na okładce oraz miejsce na nazwisko właścicielki. „Dziennik kreatywny” utrzymany jest w ciepłych kolorach – dominuje w nim pomarańczowy i fioletowy w różnych odcieniach, a stałym motywem tła na stronach są serduszka i kwiaty. Czyli – jest tak, żeby nie wydawało się kiczowato, ale zachęcająco dla młodszych nastolatek. „Dziennik kreatywny” jest klejony i ma miękką okładkę – co przypomina, że można go traktować jak zeszyt ćwiczeń lub zabierać ze sobą wszędzie w plecaku (sposób wydania ogranicza ciężar tomu). Całości dopełnia jeszcze poręczny format.
Sposobów zapełniania dziennika jest mnóstwo, odbiorczynie mogą dawkować sobie zadania, wykonywać je po losowym wybraniu lub zagłębić się w tworzenie. Nie ma żadnego przymusu, wszystko traktowane jest jak dobra zabawa i dość przekonująco uzasadniane. Po pierwsze – „reklamą” książek z serii. Niemal każde polecenie odnosi się do przywoływanej sytuacji z którejś z powieści, do samych bohaterów lub do relacji między nimi – tak autorzy uzasadniają zadania. Nie trzeba wprawdzie zaglądać do cyklu, ale część czytelniczek nabierze na to szybko ochoty – zwłaszcza że zabawa nad „Dziennikiem kreatywnym” ma przedłużyć przyjemność przebywania w świecie bohaterów.
Spora część zadań zamieszczonych tutaj prowadzi do zwiększenia samoświadomości. Odbiorczynie – wzorem dawnych „złotych myśli” – mają przygotowywać listy własnych przeżyć, wynotowywać ulubione książki, metody radzenia sobie ze strachem itp. Czasem należy odnieść się do najskrytszych wspomnień, innym razem wcielić w rolę bohatera powieści i lepiej poznać jego emocje. Nie brakuje tu też zadań kreatywnych. Wiele razy odbiorczynie będą rysować (projektując wymarzony wisiorek lub suknię na bal, a nawet makijaż dla bohaterki), opisywać na różne sposoby ulubioną bajkową scenę, przygotowywać list do siebie w przyszłości. Niektóre ćwiczenia przypominają szkolne zadania (praca z tekstem) – z tą tylko różnicą, że tutaj nie ma przymusu a przyjemność. Odbiorczynie będą na przykład wymieniać cechy dobrej królowej czy opinie na temat bohaterek. Ten dziennik wypełnia się na wiele różnych sposobów.
„Rywalki. Dziennik kreatywny” to propozycja dla młodszych nastolatek, swoisty moment przejścia od zabaw z dzieciństwa do poważniejszych lektur. Znajdzie uznanie wśród odbiorczyń, zwłaszcza najmłodszych fanek Kiery Cass. To książka dostosowana do młodzieżowych mód powracających niemal w każdym pokoleniu, a do tego sprytnie zapewniająca reklamę cyklu. Będzie w dodatku pożyteczna – wyzwala w odbiorczyniach kreatywność, zmusza je do refleksji nad sobą, dostarcza materiału do przemyśleń i pozwala się twórczo wyszaleć, zapewniając niebanalną rozrywkę. Korzyść jest zresztą obopólna, bo Kiera Cass zyskuje dzięki „Dziennikowi kreatywnemu” kolejną płaszczyznę rozgłosu – i szereg czytelniczek zaangażowanych w wymyśloną krainę.
Szkoła tworzenia
To, co dawniej dzieci tworzyły w zeszytach, podbija teraz rynek wydawniczy. Coraz większą popularnością cieszą się wszelkiego rodzaju „dzienniki kreatywne” – publikowane jako dodatki do bestsellerowych serii młodzieżowych czy dziecięcych. To prosty sposób na przywiązanie fanów do marki, a i marketingowy sukces. A ponieważ to rynek nastawiony przede wszystkim na młode odbiorczynie, nie dziwi fakt, że Rywalki Kiery Cass to temat-inspiracja dla tomiku „Rywalki. Dziennik kreatywny”.
Książka jest rodzajem notatnika, pamiętnika i zeszytu ćwiczeń w jednym, może być kalendarzem z wyzwaniem na każdy dzień (31 kółek oznaczających dni oraz 12 z pierwszymi literami nazw miesięcy – pozwala łatwo prowadzić swoisty dziennik gier i zabaw). Publikacja nawiązuje do modnych co pewien czas pamiętników: przypomina o tym złoty kluczyk na okładce oraz miejsce na nazwisko właścicielki. „Dziennik kreatywny” utrzymany jest w ciepłych kolorach – dominuje w nim pomarańczowy i fioletowy w różnych odcieniach, a stałym motywem tła na stronach są serduszka i kwiaty. Czyli – jest tak, żeby nie wydawało się kiczowato, ale zachęcająco dla młodszych nastolatek. „Dziennik kreatywny” jest klejony i ma miękką okładkę – co przypomina, że można go traktować jak zeszyt ćwiczeń lub zabierać ze sobą wszędzie w plecaku (sposób wydania ogranicza ciężar tomu). Całości dopełnia jeszcze poręczny format.
Sposobów zapełniania dziennika jest mnóstwo, odbiorczynie mogą dawkować sobie zadania, wykonywać je po losowym wybraniu lub zagłębić się w tworzenie. Nie ma żadnego przymusu, wszystko traktowane jest jak dobra zabawa i dość przekonująco uzasadniane. Po pierwsze – „reklamą” książek z serii. Niemal każde polecenie odnosi się do przywoływanej sytuacji z którejś z powieści, do samych bohaterów lub do relacji między nimi – tak autorzy uzasadniają zadania. Nie trzeba wprawdzie zaglądać do cyklu, ale część czytelniczek nabierze na to szybko ochoty – zwłaszcza że zabawa nad „Dziennikiem kreatywnym” ma przedłużyć przyjemność przebywania w świecie bohaterów.
Spora część zadań zamieszczonych tutaj prowadzi do zwiększenia samoświadomości. Odbiorczynie – wzorem dawnych „złotych myśli” – mają przygotowywać listy własnych przeżyć, wynotowywać ulubione książki, metody radzenia sobie ze strachem itp. Czasem należy odnieść się do najskrytszych wspomnień, innym razem wcielić w rolę bohatera powieści i lepiej poznać jego emocje. Nie brakuje tu też zadań kreatywnych. Wiele razy odbiorczynie będą rysować (projektując wymarzony wisiorek lub suknię na bal, a nawet makijaż dla bohaterki), opisywać na różne sposoby ulubioną bajkową scenę, przygotowywać list do siebie w przyszłości. Niektóre ćwiczenia przypominają szkolne zadania (praca z tekstem) – z tą tylko różnicą, że tutaj nie ma przymusu a przyjemność. Odbiorczynie będą na przykład wymieniać cechy dobrej królowej czy opinie na temat bohaterek. Ten dziennik wypełnia się na wiele różnych sposobów.
„Rywalki. Dziennik kreatywny” to propozycja dla młodszych nastolatek, swoisty moment przejścia od zabaw z dzieciństwa do poważniejszych lektur. Znajdzie uznanie wśród odbiorczyń, zwłaszcza najmłodszych fanek Kiery Cass. To książka dostosowana do młodzieżowych mód powracających niemal w każdym pokoleniu, a do tego sprytnie zapewniająca reklamę cyklu. Będzie w dodatku pożyteczna – wyzwala w odbiorczyniach kreatywność, zmusza je do refleksji nad sobą, dostarcza materiału do przemyśleń i pozwala się twórczo wyszaleć, zapewniając niebanalną rozrywkę. Korzyść jest zresztą obopólna, bo Kiera Cass zyskuje dzięki „Dziennikowi kreatywnemu” kolejną płaszczyznę rozgłosu – i szereg czytelniczek zaangażowanych w wymyśloną krainę.
niedziela, 29 marca 2015
Annalena McAfee: Skandal!
Albatros, Warszawa 2015.
Walka
W „Skandalu” dziennikarskie brudy wiążą się z niemal zegarmistrzowską precyzją opisów. Annalena McAfee czuje się w obowiązku uzasadniać satyryczne oskarżenia rzucane w przedstawicielki dzisiejszych mediów, więc bardzo szczegółowo rozrysowuje kolejne scenki i sytuacje – nawet jeśli dla przebiegu całej fabuły mają marginalne znaczenie. Czytelnicy „Skandalu” uczestniczyć więc będą w kolegiach i zebraniach redakcyjnych, a także w spotkaniach towarzyskich o różnym stopniu zażyłości uczestników – żeby powoli wyłuskiwać coś, co od początku brzmi znajomo i rozwija się w oczekiwanym kierunku mimo kilku niespodzianek.
„Skandal” to trochę drwina z brukowców i tabloidów, tęsknota za dawnym „prawdziwym” dziennikarstwem bliższym literatury niż magla. Pojawia się tu kozioł ofiarny, Tamara Sim. Tamara wymyśla „sensacyjne” tematy do każdego wydania plotkarskiej gazety – interesują ją rzekome ciąże gwiazd, niedoskonałości ich urody i relacje: wszystko, co mogłoby wywołać sensację mas. Tamara łowi takie tematy i jest niestrudzoną tropicielką skandali w dzisiejszej wersji. Swoje „dziennikarstwo” ogranicza do niedyskretnych i sugestywnych podpisów pod zdjęciami. Jest uosobieniem tego wszystkiego, czego nie znosi się w tabloidach – a w dodatku niespecjalnie zauważa bezsensowność swoich działań. Jest też Honor – staruszka, która przed laty stała się legendą dziennikarstwa. Reporterka wojenna, odważna i hołdująca prawdziwym wartościom. Na tekstach Honor studenci uczą się dziennikarstwa. Sama kobieta usiłuje ratować swój budżet, wydając książki z dawnymi artykułami. W promocji ma jej pomóc wywiad w prasie. I chociaż Honor nie znosi opowiadać o sobie, musi zgodzić się na spotkanie z dziennikarką. Z Tamarą.
„Skandal” opiera się na kontrastowym zestawieniu dwóch skrajnych podejść do etyki i dziennikarskiej rzetelności. Tamarę interesują pikantne plotki i intymne zwierzenia, Honor usiłuje ocalić własne sekrety. Chociaż Tamara jest głupiutka, a Honor bardzo inteligentna, wojenka, którą ze sobą toczą, wydaje się bardzo wyrównana – także ze względu na przemiany obyczajowe i upodobania czytelników. Annalena McAfee pokazuje, jak drapieżne są dzisiejsze media i naświetla różnice między dawną i obecną mentalnością reporterów. To ciekawe zestawienie, nawet jeśli w samej powieści wypada raczej moralizująco i przewidywalnie. Autorka prowadzi odbiorców do skomplikowanego tematu etyki dziennikarskiej – unika łatwych ocen i stopniowo odkrywa też ciężar, z którym przez długie lata męczyła się Honor.
Satyra objawia się tu przede wszystkim w wyjaskrawionym obrazie świata mediów. McAfee szuka filmowych scenek (to jest wyrazistych, żeby sprawdziły się także wśród niewyrobionej publiczności, ale i jednokierunkowych), stosuje łatwe do rozszyfrowania zabiegi. Postawy bohaterek wzbogaca jedynie o niemożliwe do odgadnięcia sekrety – gdyby nie to, ze „Skandalu” wyczytywałoby się tylko gorycz i tęsknotę za obiektywizmem. Ta autorka, bezwzględna wobec brukowców, dość przenikliwie odmalowuje bezduszną rywalizację na rynku mediów. Wszelkie zarzuty ukrywa w pomyśle na rozwój akcji – okazuje się, że „Skandal” służy jej jako arena ocen. A przecież konfrontacja dwóch postaci wystarczyłaby zaledwie na proste opowiadanie. McAfee daje odbiorcom jednak rozbudowane wizje wnętrz redakcji oraz struktury obowiązujące w kolorowych magazynach. Wszystko to przedstawia boleśnie przekonująco i zarazem okrutnie. Zna jednak realia i wie, że tylko skandal będzie w stanie wzbudzić zainteresowanie znudzonych odbiorców.
Walka
W „Skandalu” dziennikarskie brudy wiążą się z niemal zegarmistrzowską precyzją opisów. Annalena McAfee czuje się w obowiązku uzasadniać satyryczne oskarżenia rzucane w przedstawicielki dzisiejszych mediów, więc bardzo szczegółowo rozrysowuje kolejne scenki i sytuacje – nawet jeśli dla przebiegu całej fabuły mają marginalne znaczenie. Czytelnicy „Skandalu” uczestniczyć więc będą w kolegiach i zebraniach redakcyjnych, a także w spotkaniach towarzyskich o różnym stopniu zażyłości uczestników – żeby powoli wyłuskiwać coś, co od początku brzmi znajomo i rozwija się w oczekiwanym kierunku mimo kilku niespodzianek.
„Skandal” to trochę drwina z brukowców i tabloidów, tęsknota za dawnym „prawdziwym” dziennikarstwem bliższym literatury niż magla. Pojawia się tu kozioł ofiarny, Tamara Sim. Tamara wymyśla „sensacyjne” tematy do każdego wydania plotkarskiej gazety – interesują ją rzekome ciąże gwiazd, niedoskonałości ich urody i relacje: wszystko, co mogłoby wywołać sensację mas. Tamara łowi takie tematy i jest niestrudzoną tropicielką skandali w dzisiejszej wersji. Swoje „dziennikarstwo” ogranicza do niedyskretnych i sugestywnych podpisów pod zdjęciami. Jest uosobieniem tego wszystkiego, czego nie znosi się w tabloidach – a w dodatku niespecjalnie zauważa bezsensowność swoich działań. Jest też Honor – staruszka, która przed laty stała się legendą dziennikarstwa. Reporterka wojenna, odważna i hołdująca prawdziwym wartościom. Na tekstach Honor studenci uczą się dziennikarstwa. Sama kobieta usiłuje ratować swój budżet, wydając książki z dawnymi artykułami. W promocji ma jej pomóc wywiad w prasie. I chociaż Honor nie znosi opowiadać o sobie, musi zgodzić się na spotkanie z dziennikarką. Z Tamarą.
„Skandal” opiera się na kontrastowym zestawieniu dwóch skrajnych podejść do etyki i dziennikarskiej rzetelności. Tamarę interesują pikantne plotki i intymne zwierzenia, Honor usiłuje ocalić własne sekrety. Chociaż Tamara jest głupiutka, a Honor bardzo inteligentna, wojenka, którą ze sobą toczą, wydaje się bardzo wyrównana – także ze względu na przemiany obyczajowe i upodobania czytelników. Annalena McAfee pokazuje, jak drapieżne są dzisiejsze media i naświetla różnice między dawną i obecną mentalnością reporterów. To ciekawe zestawienie, nawet jeśli w samej powieści wypada raczej moralizująco i przewidywalnie. Autorka prowadzi odbiorców do skomplikowanego tematu etyki dziennikarskiej – unika łatwych ocen i stopniowo odkrywa też ciężar, z którym przez długie lata męczyła się Honor.
Satyra objawia się tu przede wszystkim w wyjaskrawionym obrazie świata mediów. McAfee szuka filmowych scenek (to jest wyrazistych, żeby sprawdziły się także wśród niewyrobionej publiczności, ale i jednokierunkowych), stosuje łatwe do rozszyfrowania zabiegi. Postawy bohaterek wzbogaca jedynie o niemożliwe do odgadnięcia sekrety – gdyby nie to, ze „Skandalu” wyczytywałoby się tylko gorycz i tęsknotę za obiektywizmem. Ta autorka, bezwzględna wobec brukowców, dość przenikliwie odmalowuje bezduszną rywalizację na rynku mediów. Wszelkie zarzuty ukrywa w pomyśle na rozwój akcji – okazuje się, że „Skandal” służy jej jako arena ocen. A przecież konfrontacja dwóch postaci wystarczyłaby zaledwie na proste opowiadanie. McAfee daje odbiorcom jednak rozbudowane wizje wnętrz redakcji oraz struktury obowiązujące w kolorowych magazynach. Wszystko to przedstawia boleśnie przekonująco i zarazem okrutnie. Zna jednak realia i wie, że tylko skandal będzie w stanie wzbudzić zainteresowanie znudzonych odbiorców.
Paweł Beręsewicz: Człowiek z czerwoną chorągiewką. O początkach motoryzacji
Egmont, Warszawa 2015.
Na drodze
Paweł Beręsewicz zawsze znajduje ciekawe sposoby na to, by opowiedzieć najmłodszym atrakcyjną historię. Jego „Człowiek z czerwoną chorągiewką” funkcjonuje nie tylko jako czytanka na trzecim poziomie serii Czytam sobie – działa też jako ciekawostka dla najmłodszych. Nie trzeba być nawet miłośnikiem motoryzacji, żeby ucieszyć się z tej opowieści. Syn człowieka z czerwoną chorągiewką zapewnia dzieciom podróż w czasie i dawkę wiadomości o samochodach. Lektura toczy się błyskawicznie, zwłaszcza dlatego, że przedstawia świat nieznany kilkulatkom – i skontrastowany z dzisiejszym. Człowiek z czerwoną chorągiewką biegnie przed samochodem lorda i ostrzega przechodniów przed ewentualnym zagrożeniem. To bardzo odpowiedzialna praca. Narrator – syn – dostrzega jeszcze całe mnóstwo potrzeb i zagadnień wartych opracowania, ale powstrzymywany przez niezbyt postępowego ojca nie zostaje wynalazcą. Ma za to pretekst, żeby przytaczać kolejne samochodowe odkrycia innych. Opowieść o początkach motoryzacji zwłaszcza chłopcom przypadnie do gustu – a przecież Beręsewicz swoją książkę kieruje do dzieci obu płci. Pisze tak, że wszyscy będą usatysfakcjonowani lekturą. To ważne, skoro „Człowiek z czerwoną chorągiewką” ma pomagać w ćwiczeniu samodzielnego czytania.
Paweł Beręsewicz decyduje się na narrację malucha, którego tata uprawia niezwykły dzisiaj zawód. W ten sposób zapewnia sobie uwagę najmłodszych i ich zaangażowanie w lekturę. Na trzecim poziomie serii nie ma już historyjek obrazkowych – tekst jest dość długi i zajmuje całe strony, to wstęp do prawdziwych lektur. Przydaje się więc charakterystyczny styl tego autora: przepojony humorem i uwzględniający zainteresowania najmłodszych. Beręsewicz potrafi budzić ciekawość, co docenią również dorośli: nie będą zmuszać swoich pociech do czytania. Każdy zechce sprawdzić, o co chodziło z człowiekiem z czerwoną chorągiewką – tu nawet w tytule publikacji skrywa się tajemnica. W tomiku roi się od motoryzacyjnych ciekawostek – dzieci przy okazji mogą poszerzyć wiedzę.
Książkę zilustrował Tomek Kozłowski. Zdecydował się na formy sugerujące archaiczny temat (moda z początku wieku, uproszczenia kształtów) i na czarno-białe ilustracje, które nie będą odwracać uwagi dzieci od treści tomiku. Te obrazki są raczej dyskretne i na pewno nie można ich uznać za dziecinne – to dodatkowy atut przy lekcjach czytania: odbiorcy poczują się dowartościowani i odpowiednio zachęceni do dorosłej lektury.
Nowością na tym poziomie jest również słowniczek trudniejszych wyrazów (dzieci nauczą się przy okazji korzystania z przypisów). Oczywiście dla każdego malucha przygotowany został zestaw naklejek i dyplom sukcesu. Odbiorcy otrzymują tu również miejsce na notatki: można wymyślać dzieciom proste zadania związane z tematyką czytanki lub historią motoryzacji, by jeszcze bardziej przywiązać dzieci do tej publikacji.
Ale to dzięki Beręsewiczowi „Człowiek z czerwoną chorągiewką” to książeczka wartościowa i czytająca się niemal bez wysiłku. To pozycja, którą warto podsunąć maluchom, żeby niepostrzeżenie szlifowały umiejętność czytania i dowiedziały się czegoś ciekawego o historii motoryzacji – poznają dzięki temu świat, którego nawet sobie nie wyobrażały. „Człowiek z czerwoną chorągiewką” to postać działająca na dziecięcą wyobraźnię i bogata w niezwykłe doświadczenia.
Na drodze
Paweł Beręsewicz zawsze znajduje ciekawe sposoby na to, by opowiedzieć najmłodszym atrakcyjną historię. Jego „Człowiek z czerwoną chorągiewką” funkcjonuje nie tylko jako czytanka na trzecim poziomie serii Czytam sobie – działa też jako ciekawostka dla najmłodszych. Nie trzeba być nawet miłośnikiem motoryzacji, żeby ucieszyć się z tej opowieści. Syn człowieka z czerwoną chorągiewką zapewnia dzieciom podróż w czasie i dawkę wiadomości o samochodach. Lektura toczy się błyskawicznie, zwłaszcza dlatego, że przedstawia świat nieznany kilkulatkom – i skontrastowany z dzisiejszym. Człowiek z czerwoną chorągiewką biegnie przed samochodem lorda i ostrzega przechodniów przed ewentualnym zagrożeniem. To bardzo odpowiedzialna praca. Narrator – syn – dostrzega jeszcze całe mnóstwo potrzeb i zagadnień wartych opracowania, ale powstrzymywany przez niezbyt postępowego ojca nie zostaje wynalazcą. Ma za to pretekst, żeby przytaczać kolejne samochodowe odkrycia innych. Opowieść o początkach motoryzacji zwłaszcza chłopcom przypadnie do gustu – a przecież Beręsewicz swoją książkę kieruje do dzieci obu płci. Pisze tak, że wszyscy będą usatysfakcjonowani lekturą. To ważne, skoro „Człowiek z czerwoną chorągiewką” ma pomagać w ćwiczeniu samodzielnego czytania.
Paweł Beręsewicz decyduje się na narrację malucha, którego tata uprawia niezwykły dzisiaj zawód. W ten sposób zapewnia sobie uwagę najmłodszych i ich zaangażowanie w lekturę. Na trzecim poziomie serii nie ma już historyjek obrazkowych – tekst jest dość długi i zajmuje całe strony, to wstęp do prawdziwych lektur. Przydaje się więc charakterystyczny styl tego autora: przepojony humorem i uwzględniający zainteresowania najmłodszych. Beręsewicz potrafi budzić ciekawość, co docenią również dorośli: nie będą zmuszać swoich pociech do czytania. Każdy zechce sprawdzić, o co chodziło z człowiekiem z czerwoną chorągiewką – tu nawet w tytule publikacji skrywa się tajemnica. W tomiku roi się od motoryzacyjnych ciekawostek – dzieci przy okazji mogą poszerzyć wiedzę.
Książkę zilustrował Tomek Kozłowski. Zdecydował się na formy sugerujące archaiczny temat (moda z początku wieku, uproszczenia kształtów) i na czarno-białe ilustracje, które nie będą odwracać uwagi dzieci od treści tomiku. Te obrazki są raczej dyskretne i na pewno nie można ich uznać za dziecinne – to dodatkowy atut przy lekcjach czytania: odbiorcy poczują się dowartościowani i odpowiednio zachęceni do dorosłej lektury.
Nowością na tym poziomie jest również słowniczek trudniejszych wyrazów (dzieci nauczą się przy okazji korzystania z przypisów). Oczywiście dla każdego malucha przygotowany został zestaw naklejek i dyplom sukcesu. Odbiorcy otrzymują tu również miejsce na notatki: można wymyślać dzieciom proste zadania związane z tematyką czytanki lub historią motoryzacji, by jeszcze bardziej przywiązać dzieci do tej publikacji.
Ale to dzięki Beręsewiczowi „Człowiek z czerwoną chorągiewką” to książeczka wartościowa i czytająca się niemal bez wysiłku. To pozycja, którą warto podsunąć maluchom, żeby niepostrzeżenie szlifowały umiejętność czytania i dowiedziały się czegoś ciekawego o historii motoryzacji – poznają dzięki temu świat, którego nawet sobie nie wyobrażały. „Człowiek z czerwoną chorągiewką” to postać działająca na dziecięcą wyobraźnię i bogata w niezwykłe doświadczenia.
sobota, 28 marca 2015
Rafał Skarżycki, Tomasz Lew Leśniak: Hej, Jędrek! Przepraszam, czy tu borują?
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Tajemnica dentystki
Wystarczyło, by pojawiła się na polskim rynku pierwsza komiksowa powieść – i od razu bije na głowę autorów importowanych serii. Rafał Skarżycki i Tomasz Lew Leśniak wydobywają z pomysłu to, co w nim najlepsze – i rozwijają opowieść w nieprzewidzianych kierunkach, imponując odbiorcom pomysłowością oraz humorem. Ich „Hej, Jędrek! Przepraszam, czy tu borują” to publikacja, która powinna podbić nie tylko rodzimy rynek wydawniczy.
Jędrek jest całkiem zwyczajnym dzieciakiem. Ma starszą siostrę, której uwielbia dokuczać, wiernych kumpli w szkole oraz sporo problemów. Zwyczajny chłopak prowadzi zwyczajne życie… to znaczy prowadziłby zwyczajne życie, gdyby nie wpadł na trop pewnej afery. W szkole Jędrka pojawia się nowa dentystka, olśniewająco piękna (i jeżdżąca porsche). Szybko bierze się do pracy zlekceważonej przez poprzedniczkę: przeprowadza przeglądy uzębienia w kolejnych klasach i każdy wychodzi od niej z nowymi plombami w trzonowcach. Jędrek jednak wie, że nowa dentystka coś ukrywa. Z przyjaciółmi postanawia ją zdemaskować. Pytanie tylko, czy można zadrzeć z dentystką.
Skarżycki i Leśniak oddalają strach przed borowaniem – ten temat w ogóle się tu nie pojawia. Interesuje ich za to afera kryminalna z kradzieżą diamentów i dziwne zachowania pięknej dentystki. Jędrek, chociaż czasami zachowuje się jak klasowy głupek i podpada nauczycielom oraz rodzicom, ma też detektywistyczny talent. Dzięki wsparciu przyjaciół może opracowywać najbardziej skomplikowane plany. Szkoła zamienia się więc w miejsce śledztwa – i nie ma znaczenia, że przy okazji bohater zawala klasówkę i ląduje na dywaniku u dyrektora, a nawet może zostać zawieszony w prawach ucznia. Liczy się przygoda, a tę Jędrek sam sobie zapewnia, dzięki sprytowi, spostrzegawczości i odwadze.
Od znanych bestsellerowych powieści komiksowych „Hej, Jędrek! Przepraszam, czy tu borują” różni się stopniem zaawansowania. Tekst, chociaż imituje zwierzenia przeciętnego ucznia, jest o wiele bardziej skomplikowany, podobnie jak fabuła. Ilustracje to niemal popis z kreskówkowego kadrowania, nie proste zeszytowe bazgroły. Gęstsza narracja idzie w parze z karykaturalnymi i bardzo dowcipnymi obrazkami, a autorzy posługują się też co pewien czas ironią spoza świata Jędrka. Cały tom skonstruowany został tak, by odbiorcy nie mogli się domyślić kierunku rozwoju akcji i by czerpali radość z poszczególnych wątków składających się na życie szkolne bohatera. Jędrek bywa cwaniaczkiem lub luzakiem – ale częściej jest chłopakiem niby rodem z powieści Niziurskiego. Kluczem do sukcesu będzie tu i realizacja tematu, i udane połączenie tekstu z ilustracjami. Doświadczenia Jędrka podporządkowane śmiechowi i rozrywce stanowią też popis talentów autorskiego duetu.
Skarżycki i Leśniak stworzyli opowieść z rozmachem. Ta książka przypadnie do gustu nie tylko dzieciom – udowadnia, że przy odpowiednim połączeniu sił twórczych „dziecięcą” tematykę da się przenieść na wyższy poziom. Poza jakością wykonania zwraca tu uwagę przekonujące czerpanie ze szkolnych stereotypów i tematów stale obecnych w literaturze czwartej. Jędrek w swoim środowisku jest bardzo prawdziwy – nawet jeśli bierze udział w czymś mało wiarygodnym. Autorom udało się w tym tomiku połączyć humor, szczerość i dobry pomysł na atrakcyjną fabułę. Śledzenie przygód Jędrka to czysta przyjemność, bez względu na to, ile ma się akurat lat – o tej serii powinno być głośno, bo na rynku wydawniczym nie ma sobie równych. Jędrek to postać, z której wydawnictwo może być dumne.
Tajemnica dentystki
Wystarczyło, by pojawiła się na polskim rynku pierwsza komiksowa powieść – i od razu bije na głowę autorów importowanych serii. Rafał Skarżycki i Tomasz Lew Leśniak wydobywają z pomysłu to, co w nim najlepsze – i rozwijają opowieść w nieprzewidzianych kierunkach, imponując odbiorcom pomysłowością oraz humorem. Ich „Hej, Jędrek! Przepraszam, czy tu borują” to publikacja, która powinna podbić nie tylko rodzimy rynek wydawniczy.
Jędrek jest całkiem zwyczajnym dzieciakiem. Ma starszą siostrę, której uwielbia dokuczać, wiernych kumpli w szkole oraz sporo problemów. Zwyczajny chłopak prowadzi zwyczajne życie… to znaczy prowadziłby zwyczajne życie, gdyby nie wpadł na trop pewnej afery. W szkole Jędrka pojawia się nowa dentystka, olśniewająco piękna (i jeżdżąca porsche). Szybko bierze się do pracy zlekceważonej przez poprzedniczkę: przeprowadza przeglądy uzębienia w kolejnych klasach i każdy wychodzi od niej z nowymi plombami w trzonowcach. Jędrek jednak wie, że nowa dentystka coś ukrywa. Z przyjaciółmi postanawia ją zdemaskować. Pytanie tylko, czy można zadrzeć z dentystką.
Skarżycki i Leśniak oddalają strach przed borowaniem – ten temat w ogóle się tu nie pojawia. Interesuje ich za to afera kryminalna z kradzieżą diamentów i dziwne zachowania pięknej dentystki. Jędrek, chociaż czasami zachowuje się jak klasowy głupek i podpada nauczycielom oraz rodzicom, ma też detektywistyczny talent. Dzięki wsparciu przyjaciół może opracowywać najbardziej skomplikowane plany. Szkoła zamienia się więc w miejsce śledztwa – i nie ma znaczenia, że przy okazji bohater zawala klasówkę i ląduje na dywaniku u dyrektora, a nawet może zostać zawieszony w prawach ucznia. Liczy się przygoda, a tę Jędrek sam sobie zapewnia, dzięki sprytowi, spostrzegawczości i odwadze.
Od znanych bestsellerowych powieści komiksowych „Hej, Jędrek! Przepraszam, czy tu borują” różni się stopniem zaawansowania. Tekst, chociaż imituje zwierzenia przeciętnego ucznia, jest o wiele bardziej skomplikowany, podobnie jak fabuła. Ilustracje to niemal popis z kreskówkowego kadrowania, nie proste zeszytowe bazgroły. Gęstsza narracja idzie w parze z karykaturalnymi i bardzo dowcipnymi obrazkami, a autorzy posługują się też co pewien czas ironią spoza świata Jędrka. Cały tom skonstruowany został tak, by odbiorcy nie mogli się domyślić kierunku rozwoju akcji i by czerpali radość z poszczególnych wątków składających się na życie szkolne bohatera. Jędrek bywa cwaniaczkiem lub luzakiem – ale częściej jest chłopakiem niby rodem z powieści Niziurskiego. Kluczem do sukcesu będzie tu i realizacja tematu, i udane połączenie tekstu z ilustracjami. Doświadczenia Jędrka podporządkowane śmiechowi i rozrywce stanowią też popis talentów autorskiego duetu.
Skarżycki i Leśniak stworzyli opowieść z rozmachem. Ta książka przypadnie do gustu nie tylko dzieciom – udowadnia, że przy odpowiednim połączeniu sił twórczych „dziecięcą” tematykę da się przenieść na wyższy poziom. Poza jakością wykonania zwraca tu uwagę przekonujące czerpanie ze szkolnych stereotypów i tematów stale obecnych w literaturze czwartej. Jędrek w swoim środowisku jest bardzo prawdziwy – nawet jeśli bierze udział w czymś mało wiarygodnym. Autorom udało się w tym tomiku połączyć humor, szczerość i dobry pomysł na atrakcyjną fabułę. Śledzenie przygód Jędrka to czysta przyjemność, bez względu na to, ile ma się akurat lat – o tej serii powinno być głośno, bo na rynku wydawniczym nie ma sobie równych. Jędrek to postać, z której wydawnictwo może być dumne.
Sinikka Nopola: Rysio Raper i straszna kiełbasa
Wilga, Warszawa 2015.
Sposób na biznes
O co chodzi w tomiku „Rysio Raper i straszna kiełbasa”? O awanturniczy ton i rozrywkę. Rysio Raper pozostaje pod opieką ciotki Reginy. I nic by się nie stało, gdyby ciotka nie szukała trafionego pomysłu na biznes. Rysio podpowiada jej, że od telemarketera najchętniej kupiłby kiełbasę. Tyle że po kiełbasę o przedłużonym terminie przydatności do spożycia trzeba lecieć aż do Budapesztu. Rysio i ciotka mieszkają w Finlandii, ale ani przez moment nie wahają się przed podróżą po „skarb”. Tylko trzeba jeszcze pamiętać, że ciotka boi się kiełbasy pieprzowej i reaguje na nią dość histerycznie.
„Rysio Raper i straszna kiełbasa” to tomik, który wyrasta z nonsensownego pomysłu. Bohaterowie nie mają przed sobą żadnych ograniczeń i przystępują do działania bez zastanowienia. Uwielbiają ryzyko i potrafią wpaść w niemałe tarapaty w pogoni za pożądaną kiełbasą. Sam pomysł na akcję wydaje się pasować bardziej do młodzieżowego komiksu niż do minipowieści. Zresztą i kreacje bohaterów o tym świadczą, i nawet narracyjna realizacja. Tekst w dużej mierze składa się z dialogów i szerokiego wachlarza emocji. Postacie raz ze sobą współpracują, raz starają się sobie nawzajem nie przeszkadzać. działają bardzo spontanicznie. Fakt, że motorem tych działań ma być wciąż niedostępna kiełbasa, wyznacza kierunek opowieści. Sinikka Nopola wybiera absurd. Tu najbardziej sprawdzi się ton przygody, wolność w decydowaniu o sobie i absurdalny cel. „Rysio Raper i straszna kiełbasa” jest bez wątpienia książką stworzoną dla dzieci, które doceniają niegrzeczność w literaturze. Na samym początku historii Rysio okazuje się postacią nie do zniesienia – to chłopiec, który może zirytować dorosłych. Z czasem jego niegrzeczność słabnie i już na Węgrzech Rysio jest bardzo ważnym kompanem ciotki.
Rozgrywają się tutaj niepoważne scenki o wspólnym mianowniku: chęć zdobycia kiełbasy każe Rysiowi i ciotce pojawiać się w nieoczekiwanych miejscach. W tle toczą się językowe gry, których maluchy nie zrozumieją (ale na które mogą mimo wszystko zareagować rozbawieniem). U Rysia i ciotki bardzo dużo się dzieje, szukanie kiełbasy jest jak gra komputerowa. Przyziemność samej nagrody wprawia tu w osłupienie: nikt na miejscu cioci Reni nie wyruszyłby w daleką podróż tylko po kiełbasę. Na tym między innymi polega humor „Rysia Rapera”. Bohater bawi dzięki komicznej niezawodności kontekstu, wysiłki chłopca są niewspółmierne do rezultatu.
Atutem „Rysia Rapera” jest błyskawiczna akcja. Tu za każdym razem wpada się z bohaterami w wir wydarzeń, nawet jeśli się w nie nie wierzy. Sinikka Nopola nie chce za to uzależniać odbiorców od opowieści. Wszystko rozgrywa się w tej książce poza płaszczyzną emocjonalnego zainteresowania – lektura przypomina trochę oglądanie kreskówki w przyspieszonym tempie. Składa się z szeregu zaskoczeń pozbawionych pouczających przesłań. Rysio nie ma być wzorem do naśladowania ani też źródłem pedagogicznych zastrzeżeń. Świat wartości i wyborów moralnych zostaje tu poza historią, dzięki czemu postacie mogą bez przeszkód koncentrować się na dziwnym wyzwaniu. „Rysio Raper i straszna kiełbasa” to całkowite zerwanie z typowymi w literaturze czwartej motywami. Chłopcu nie zależy na tradycjach i sensie działania, aktywność staje się dla niego wystarczającą motywacją. Rysio ma – podobnie jak jego ciotka – zająć się rozśmieszaniem. Dlatego pojawia się w nietypowej odsłonie i rzuca wyzwanie wszystkim „udomowionym” bohaterom. Rysio Raper funkcjonuje poza znanym maluchom światem – i ten świat teraz mają okazję poznać najmłodsi poszukiwacze przygód.
Sposób na biznes
O co chodzi w tomiku „Rysio Raper i straszna kiełbasa”? O awanturniczy ton i rozrywkę. Rysio Raper pozostaje pod opieką ciotki Reginy. I nic by się nie stało, gdyby ciotka nie szukała trafionego pomysłu na biznes. Rysio podpowiada jej, że od telemarketera najchętniej kupiłby kiełbasę. Tyle że po kiełbasę o przedłużonym terminie przydatności do spożycia trzeba lecieć aż do Budapesztu. Rysio i ciotka mieszkają w Finlandii, ale ani przez moment nie wahają się przed podróżą po „skarb”. Tylko trzeba jeszcze pamiętać, że ciotka boi się kiełbasy pieprzowej i reaguje na nią dość histerycznie.
„Rysio Raper i straszna kiełbasa” to tomik, który wyrasta z nonsensownego pomysłu. Bohaterowie nie mają przed sobą żadnych ograniczeń i przystępują do działania bez zastanowienia. Uwielbiają ryzyko i potrafią wpaść w niemałe tarapaty w pogoni za pożądaną kiełbasą. Sam pomysł na akcję wydaje się pasować bardziej do młodzieżowego komiksu niż do minipowieści. Zresztą i kreacje bohaterów o tym świadczą, i nawet narracyjna realizacja. Tekst w dużej mierze składa się z dialogów i szerokiego wachlarza emocji. Postacie raz ze sobą współpracują, raz starają się sobie nawzajem nie przeszkadzać. działają bardzo spontanicznie. Fakt, że motorem tych działań ma być wciąż niedostępna kiełbasa, wyznacza kierunek opowieści. Sinikka Nopola wybiera absurd. Tu najbardziej sprawdzi się ton przygody, wolność w decydowaniu o sobie i absurdalny cel. „Rysio Raper i straszna kiełbasa” jest bez wątpienia książką stworzoną dla dzieci, które doceniają niegrzeczność w literaturze. Na samym początku historii Rysio okazuje się postacią nie do zniesienia – to chłopiec, który może zirytować dorosłych. Z czasem jego niegrzeczność słabnie i już na Węgrzech Rysio jest bardzo ważnym kompanem ciotki.
Rozgrywają się tutaj niepoważne scenki o wspólnym mianowniku: chęć zdobycia kiełbasy każe Rysiowi i ciotce pojawiać się w nieoczekiwanych miejscach. W tle toczą się językowe gry, których maluchy nie zrozumieją (ale na które mogą mimo wszystko zareagować rozbawieniem). U Rysia i ciotki bardzo dużo się dzieje, szukanie kiełbasy jest jak gra komputerowa. Przyziemność samej nagrody wprawia tu w osłupienie: nikt na miejscu cioci Reni nie wyruszyłby w daleką podróż tylko po kiełbasę. Na tym między innymi polega humor „Rysia Rapera”. Bohater bawi dzięki komicznej niezawodności kontekstu, wysiłki chłopca są niewspółmierne do rezultatu.
Atutem „Rysia Rapera” jest błyskawiczna akcja. Tu za każdym razem wpada się z bohaterami w wir wydarzeń, nawet jeśli się w nie nie wierzy. Sinikka Nopola nie chce za to uzależniać odbiorców od opowieści. Wszystko rozgrywa się w tej książce poza płaszczyzną emocjonalnego zainteresowania – lektura przypomina trochę oglądanie kreskówki w przyspieszonym tempie. Składa się z szeregu zaskoczeń pozbawionych pouczających przesłań. Rysio nie ma być wzorem do naśladowania ani też źródłem pedagogicznych zastrzeżeń. Świat wartości i wyborów moralnych zostaje tu poza historią, dzięki czemu postacie mogą bez przeszkód koncentrować się na dziwnym wyzwaniu. „Rysio Raper i straszna kiełbasa” to całkowite zerwanie z typowymi w literaturze czwartej motywami. Chłopcu nie zależy na tradycjach i sensie działania, aktywność staje się dla niego wystarczającą motywacją. Rysio ma – podobnie jak jego ciotka – zająć się rozśmieszaniem. Dlatego pojawia się w nietypowej odsłonie i rzuca wyzwanie wszystkim „udomowionym” bohaterom. Rysio Raper funkcjonuje poza znanym maluchom światem – i ten świat teraz mają okazję poznać najmłodsi poszukiwacze przygód.
piątek, 27 marca 2015
Megan McDonald: Hania Humorek i Smrodek. Wielka straszna ciemność
Egmont, Warszawa 2015.
Historie o duchach
„Wielka straszna ciemność”, trzynasty tomik z przygodami Hani Humorek i Smrodka, to z jednej strony publikacja „kulturowa”, ważna zwłaszcza dla maluchów w Ameryce, z drugiej – uniwersalna opowieść, kiedy tylko zapomni się o okolicznościach doświadczeń dzieci. Nad stan, w którym Hania i Smrodek mieszkają, nadciąga huragan. Ludzie przygotowują się na atak żywiołu: w klepach robią zapasy jedzenia i przypominają sobie zasady bezpieczeństwa. Hania i Smrodek nasłuchują wiadomości przez radio: dowiadują się, że ich szkoła – jak wiele innych placówek – została zamknięta. Kilka wolnych dni dzieci spędzą w domu z rodzicami i babcią. Za to… bez prądu. Pytanie, czy dzieci przyzwyczajone do wygód związanych z elektrycznością, spędzające czas przy komputerach, potrafią jeszcze znaleźć sobie rozrywkę w samym domu.
Hania i Smrodek niespecjalnie martwią się huraganem. Zresztą Megan McDonald ten akurat temat stara się zepchnąć na dalszy plan, żeby nie straszyć zbytnio małych odbiorców. Huragan nie zagraża rodzinie Humorków – oczywiście dobrze przygotowanej na taką okoliczność. Dzieci mogą skoncentrować się na oswajaniu panującej wszędzie ciemności. Najlepszą rozrywką wydaje im się opowiadanie historii o duchach – ale nie takich strasznie przerażających. Autorka odwołuje się tutaj do kultury strachu, adrenaliny wprost niezbędnej maluchom w prawidłowym rozwoju. Zapewnia bohaterom dreszcz emocji – historie o duchach opowiadane w świetle latarni stają się jeszcze lepsze, gdy wiatr stuknie gałęzią w dach lub okno, a noc i pogoda zapewniają szereg dziwnych i nieznanych hałasów. Nie chodzi o to, żeby Hania i Smrodek po konkursie strasznych opowieści mieli koszmary lub bali się wejść do ciemnego pokoju – strach oswojony staje się ich sprzymierzeńcem, pozwala przetrwać prawdziwe zagrożenie, a do tego oddala nudę. Dzieci zajmują się czymś innym niż szalejący w pobliżu huragan – mogą zachować beztroskę. Oczywiście to przekłada się również na odczucia czytelników – staje się więc jasne, dlaczego Hania i Smrodek odwracają uwagę od realnych lęków.
Megan McDonald uczy w tej małej książeczce oswajania strachu, ale i jego potrzeby. Nie zastanawia się, dlaczego maluchy łakną strasznych historii uruchamiających wyobraźnię – ważne jest dla niej, że taka potrzeba musi zostać zaspokojona. Proponuje zatem strach kontrolowany: nad bezpieczeństwem czuwają rodzice, którzy wiedzą, co robić i nie tracą zimnej krwi. Straszne historie z kolei osłabia swoją obecnością babcia, uczestniczka konkursu. Babcia sama popisuje się bujną wyobraźnią i wie, jak budować napięcie w historiach niewiarygodnych, ale stanowi również rodzaj ochrony. Kiedy z zewnątrz dochodzą tajemnicze i „złowieszcze” dźwięki, przy babci nie trzeba się bać.
„Wielka straszna ciemność” to tomik poświęcony tematowi strachu i dość dobrze zrealizowany. Autorka przerzuca uwagę dzieci z realnych strachów na przeżywanie wymyślonych historii – pozwala więc doświadczać emocji „literackich”, pokazuje rolę fabuł i pomysłów. Odbiorcy dowiedzą się, że nie trzeba bać się duchów, autorka złagodzi też ich lęki przed ciemnością. Pomoże w tym szereg „ciemnych” ilustracji. Peter H. Reynolds niewiele robi sobie z mroku – przedstawia rozbawioną Hanię i rozbrykanego Smrodka w scenerii, która zniechęcałaby co bardziej lękliwe dzieci. Przesłanie jest jasne – nie ma powodów do strachu, a ciemność i duchy to jedynie pretekst do rozmaitych psot i zabaw. Tym razem Hania i Smrodek sporo się nauczą – chociaż to dni wolne od szkoły i spędzone na opowiadaniu sobie nieprawdziwych historyjek. McDonald zastanawia się nad potrzebami najmłodszych i dobrze prowadzi tu szkatułkową fabułę.
Historie o duchach
„Wielka straszna ciemność”, trzynasty tomik z przygodami Hani Humorek i Smrodka, to z jednej strony publikacja „kulturowa”, ważna zwłaszcza dla maluchów w Ameryce, z drugiej – uniwersalna opowieść, kiedy tylko zapomni się o okolicznościach doświadczeń dzieci. Nad stan, w którym Hania i Smrodek mieszkają, nadciąga huragan. Ludzie przygotowują się na atak żywiołu: w klepach robią zapasy jedzenia i przypominają sobie zasady bezpieczeństwa. Hania i Smrodek nasłuchują wiadomości przez radio: dowiadują się, że ich szkoła – jak wiele innych placówek – została zamknięta. Kilka wolnych dni dzieci spędzą w domu z rodzicami i babcią. Za to… bez prądu. Pytanie, czy dzieci przyzwyczajone do wygód związanych z elektrycznością, spędzające czas przy komputerach, potrafią jeszcze znaleźć sobie rozrywkę w samym domu.
Hania i Smrodek niespecjalnie martwią się huraganem. Zresztą Megan McDonald ten akurat temat stara się zepchnąć na dalszy plan, żeby nie straszyć zbytnio małych odbiorców. Huragan nie zagraża rodzinie Humorków – oczywiście dobrze przygotowanej na taką okoliczność. Dzieci mogą skoncentrować się na oswajaniu panującej wszędzie ciemności. Najlepszą rozrywką wydaje im się opowiadanie historii o duchach – ale nie takich strasznie przerażających. Autorka odwołuje się tutaj do kultury strachu, adrenaliny wprost niezbędnej maluchom w prawidłowym rozwoju. Zapewnia bohaterom dreszcz emocji – historie o duchach opowiadane w świetle latarni stają się jeszcze lepsze, gdy wiatr stuknie gałęzią w dach lub okno, a noc i pogoda zapewniają szereg dziwnych i nieznanych hałasów. Nie chodzi o to, żeby Hania i Smrodek po konkursie strasznych opowieści mieli koszmary lub bali się wejść do ciemnego pokoju – strach oswojony staje się ich sprzymierzeńcem, pozwala przetrwać prawdziwe zagrożenie, a do tego oddala nudę. Dzieci zajmują się czymś innym niż szalejący w pobliżu huragan – mogą zachować beztroskę. Oczywiście to przekłada się również na odczucia czytelników – staje się więc jasne, dlaczego Hania i Smrodek odwracają uwagę od realnych lęków.
Megan McDonald uczy w tej małej książeczce oswajania strachu, ale i jego potrzeby. Nie zastanawia się, dlaczego maluchy łakną strasznych historii uruchamiających wyobraźnię – ważne jest dla niej, że taka potrzeba musi zostać zaspokojona. Proponuje zatem strach kontrolowany: nad bezpieczeństwem czuwają rodzice, którzy wiedzą, co robić i nie tracą zimnej krwi. Straszne historie z kolei osłabia swoją obecnością babcia, uczestniczka konkursu. Babcia sama popisuje się bujną wyobraźnią i wie, jak budować napięcie w historiach niewiarygodnych, ale stanowi również rodzaj ochrony. Kiedy z zewnątrz dochodzą tajemnicze i „złowieszcze” dźwięki, przy babci nie trzeba się bać.
„Wielka straszna ciemność” to tomik poświęcony tematowi strachu i dość dobrze zrealizowany. Autorka przerzuca uwagę dzieci z realnych strachów na przeżywanie wymyślonych historii – pozwala więc doświadczać emocji „literackich”, pokazuje rolę fabuł i pomysłów. Odbiorcy dowiedzą się, że nie trzeba bać się duchów, autorka złagodzi też ich lęki przed ciemnością. Pomoże w tym szereg „ciemnych” ilustracji. Peter H. Reynolds niewiele robi sobie z mroku – przedstawia rozbawioną Hanię i rozbrykanego Smrodka w scenerii, która zniechęcałaby co bardziej lękliwe dzieci. Przesłanie jest jasne – nie ma powodów do strachu, a ciemność i duchy to jedynie pretekst do rozmaitych psot i zabaw. Tym razem Hania i Smrodek sporo się nauczą – chociaż to dni wolne od szkoły i spędzone na opowiadaniu sobie nieprawdziwych historyjek. McDonald zastanawia się nad potrzebami najmłodszych i dobrze prowadzi tu szkatułkową fabułę.
czwartek, 26 marca 2015
Izabela Pietrzyk: Rodzinny park atrakcji
Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.
Azyl
Skłonność do wybierania toksycznych partnerów wydaje się być w rodzinie Wiktorii zakodowana w genach kobiet i połączona ze swoistą ślepotą na fakty. Bohaterka wyzwoliła się w końcu z nierokującego związku i odzyskała wiarę w ludzi, żyjąc jako szczęśliwa singielka. Na brak męskiego towarzystwa nie narzeka, w pracy ma sympatycznych kolegów z poczuciem humoru, poznaje też nowych mężczyzn – i chociaż matka najchętniej widziałaby Wiktorię na ślubnym kobiercu, kobiecie nie spieszy się do zmiany stanu cywilnego. Wciąż pamięta lata upokorzeń u boku zaborczego byłego. Teraz jej błędy z przeszłości powtarza siostra, Mela, która wcześniej wyciągała Wiktorię z tarapatów. Żona marynarza jest zbyt potulna i uległa: wystarczy najmniejsza dezaprobata ze strony Sławusia, a Mela potrafi wyrzec się swoich największych skarbów. Odrzuca nawet siostrę i własne dzieci, z których jedno – córka – przeżywa nastoletni bunt, a drugie – syn – związało się ze starszą o dekadę kobietą. Mela coraz bardziej więziona w złotej klatce nie dostrzega pułapki, z której dopiero o uciekła Wiktoria.
W „Rodzinnym parku atrakcji” temat toksycznych związków schodzi jednak na dalszy plan, stanowi tło, którego nie można zignorować. Izabelę Pietrzyk bardziej zajmują sercowo-obyczajowe perypetie Wiktorii. Wysyła jednego z kandydatów do jej serca na wycieczkę z rezolutnymi pierwszakami (dla samego komizmu oczywistej bezradności mężczyzny), obala też sercowy ideał – najlepszy pod słońcem tatuś nie potrafi pokochać żadnej kobiety. Wiktoria zawsze może liczyć na prawdziwych przyjaciół, a także na obecność siostrzenicy – ciekawego przypadku nastoletniej wierności. Emilka istnieje tu między innymi jako ozdobnik stylistyczny. Posługuje się bardzo dziwnym slangiem, mieszaniną potocznego polskiego i angielszczyzny, niekiedy trzeba do niej tłumacza – ale młoda osóbka dysponuje też ponadprzeciętnym poczuciem humoru i bardzo ubarwia całą powieść.
Pietrzyk w tej książce szuka scenek humorystycznych, jakby chciała czytelniczkom wynagrodzić temat toksycznych relacji. Sięga po scenki niezawodne w dowcipie, czytelne już w samych zamierzeniach – ale bez zarzutu je realizuje, pozwalając odbiorczyniom na dobrą zabawę. „Rodzinny park atrakcji” to popis humoru sytuacyjnego i umiejętnego wykorzystywania potencjału puent. Przy tak prowadzonej akcji perypetie rodzinne – zwłaszcza konflikty międzypokoleniowe – przestają ciążyć w fabule. Językowe zabawy także odwracają uwagę od poważnych zmartwień: w końcu Izabela Pietrzyk nie chce zamęczać psychologicznymi analizami, nie musi też przestrzegać swoich czytelniczek przed niewłaściwymi partnerami. A mimo to „Rodzinny park atrakcji” czytany pod odpowiednim kątem musi funkcjonować jako cenna lekcja.
Przede wszystkim autorka dostarcza rozrywki i jest to rozrywka, której nie można się oprzeć. Zwłaszcza że Pietrzyk bardzo starannie dopracowuje językowe stylizacje i charaktery postaci, wybiera też sytuacje pozbawione przewidywalności. „Rodzinny park atrakcji” jest powieścią uwolnioną od schematycznego scenariusza o poszukiwaniu idealnego mężczyzny i nowym spojrzeniem na rodzinne relacje. Udało się autorce stworzyć historię oryginalną i odrębną, a przy tym utrzymaną w tonie bestsellerowych czytadeł. U Wiktorii znaleźć można azyl i odpoczynek od codziennych trosk – bez względu na fabularne pomysły i komplikacje na zewnątrz. Izabela Pietrzyk pisarsko bardzo się wyrobiła.
Azyl
Skłonność do wybierania toksycznych partnerów wydaje się być w rodzinie Wiktorii zakodowana w genach kobiet i połączona ze swoistą ślepotą na fakty. Bohaterka wyzwoliła się w końcu z nierokującego związku i odzyskała wiarę w ludzi, żyjąc jako szczęśliwa singielka. Na brak męskiego towarzystwa nie narzeka, w pracy ma sympatycznych kolegów z poczuciem humoru, poznaje też nowych mężczyzn – i chociaż matka najchętniej widziałaby Wiktorię na ślubnym kobiercu, kobiecie nie spieszy się do zmiany stanu cywilnego. Wciąż pamięta lata upokorzeń u boku zaborczego byłego. Teraz jej błędy z przeszłości powtarza siostra, Mela, która wcześniej wyciągała Wiktorię z tarapatów. Żona marynarza jest zbyt potulna i uległa: wystarczy najmniejsza dezaprobata ze strony Sławusia, a Mela potrafi wyrzec się swoich największych skarbów. Odrzuca nawet siostrę i własne dzieci, z których jedno – córka – przeżywa nastoletni bunt, a drugie – syn – związało się ze starszą o dekadę kobietą. Mela coraz bardziej więziona w złotej klatce nie dostrzega pułapki, z której dopiero o uciekła Wiktoria.
W „Rodzinnym parku atrakcji” temat toksycznych związków schodzi jednak na dalszy plan, stanowi tło, którego nie można zignorować. Izabelę Pietrzyk bardziej zajmują sercowo-obyczajowe perypetie Wiktorii. Wysyła jednego z kandydatów do jej serca na wycieczkę z rezolutnymi pierwszakami (dla samego komizmu oczywistej bezradności mężczyzny), obala też sercowy ideał – najlepszy pod słońcem tatuś nie potrafi pokochać żadnej kobiety. Wiktoria zawsze może liczyć na prawdziwych przyjaciół, a także na obecność siostrzenicy – ciekawego przypadku nastoletniej wierności. Emilka istnieje tu między innymi jako ozdobnik stylistyczny. Posługuje się bardzo dziwnym slangiem, mieszaniną potocznego polskiego i angielszczyzny, niekiedy trzeba do niej tłumacza – ale młoda osóbka dysponuje też ponadprzeciętnym poczuciem humoru i bardzo ubarwia całą powieść.
Pietrzyk w tej książce szuka scenek humorystycznych, jakby chciała czytelniczkom wynagrodzić temat toksycznych relacji. Sięga po scenki niezawodne w dowcipie, czytelne już w samych zamierzeniach – ale bez zarzutu je realizuje, pozwalając odbiorczyniom na dobrą zabawę. „Rodzinny park atrakcji” to popis humoru sytuacyjnego i umiejętnego wykorzystywania potencjału puent. Przy tak prowadzonej akcji perypetie rodzinne – zwłaszcza konflikty międzypokoleniowe – przestają ciążyć w fabule. Językowe zabawy także odwracają uwagę od poważnych zmartwień: w końcu Izabela Pietrzyk nie chce zamęczać psychologicznymi analizami, nie musi też przestrzegać swoich czytelniczek przed niewłaściwymi partnerami. A mimo to „Rodzinny park atrakcji” czytany pod odpowiednim kątem musi funkcjonować jako cenna lekcja.
Przede wszystkim autorka dostarcza rozrywki i jest to rozrywka, której nie można się oprzeć. Zwłaszcza że Pietrzyk bardzo starannie dopracowuje językowe stylizacje i charaktery postaci, wybiera też sytuacje pozbawione przewidywalności. „Rodzinny park atrakcji” jest powieścią uwolnioną od schematycznego scenariusza o poszukiwaniu idealnego mężczyzny i nowym spojrzeniem na rodzinne relacje. Udało się autorce stworzyć historię oryginalną i odrębną, a przy tym utrzymaną w tonie bestsellerowych czytadeł. U Wiktorii znaleźć można azyl i odpoczynek od codziennych trosk – bez względu na fabularne pomysły i komplikacje na zewnątrz. Izabela Pietrzyk pisarsko bardzo się wyrobiła.
środa, 25 marca 2015
Sir Steve Stevenson: Miecz króla Szkocji
Wilga, Warszawa 2015.
Poszukiwania na zamku
„Miecz króla Szkocji” to typowa powieść detektywistyczna dla dzieci, reprezentatywna dla serii. Sir Steve Stevenson nie próbuje nawet zaskakiwać oryginalnym podejściem do zagadek, po prostu szybko i bez zagłębiania się w szczegóły realizuje założenia fabularne, tak, żeby dzieci mogły szybko zapoznać się z historią i zyskały pożywkę dla własnych marzeń. Wiadomo, że śledztwo Agaty musi zakończyć się sukcesem, wiadomo też, że autor przedstawi rozwiązania jako ciąg logicznych obserwacji i wniosków. Cała reszta jest wypełnieniem schematu, urozmaiconym o obecność kota.
W rodzinie Agaty wszyscy zajmują się niezwykłymi zadaniami, między innymi pracą detektywistyczną – śledztwa łączą całe pokolenia. Nastoletni kuzyn Agaty, Larry, ma pod tym względem najlepiej: studiuje tajniki tego zawodu. Zamiast zdawać tradycyjne egzaminy, musi wykazywać się przenikliwością umysłu i sprytem, rozwiązywać zadania zlecane przez szkołę. Nie oznacza to, że będzie mu łatwiej – ale przynajmniej może liczyć na pomoc bystrej Agaty. Wprawdzie Agata ma tylko dwanaście lat, ale chciałaby w przyszłości pisać kryminały – w związku z tym w każdej sytuacji ćwiczy spostrzegawczość i wyciąganie wniosków, a także zmysł obserwacji. Doskonale wie, jakie cechy powinna trenować – i uparcie pracuje nad sobą. W efekcie gdy tylko Larry otrzymuje z uczelni nową zagadkę do rozwiązania, Agata najlepiej wie, co robić i łatwo przejmuje dowodzenie. Swobodnie kieruje członkami rodziny, wyznaczając im nowe role – wszystko po to, by zebrać wszelkie dane, zanim przystąpi do wyjaśnień.
Na zamku podczas otwarcia wystawy z cennymi eksponatami ginie wartościowy zabytkowy miecz króla Szkocji. Trzydzieści osób niespodziewanie zapada w sen i nie może wskazać złodzieja. To zadanie dla rasowego detektywa, zwłaszcza że mnożą się mylne przesłanki. Ale Agata potrafi oddzielić prawdę od kłamstw. Z dziadkiem oraz Larrym udaje się na zamek i tam z radością zagłębia w wyzwanie. Nie uwierzy, dopóki nie będzie miała niepodważalnych dowodów. Pokazuje, jaka przenikliwość umysłu powinna cechować przyszłą pisarkę kryminałów. Larry może być spokojny – chociaż to jego egzamin, Agata zajmie się wszystkim i bezbłędnie powiąże fakty, a nawet odzyska skradziony przedmiot. To nie jest bohaterka, którą można by zlekceważyć.
„Miecz króla Szkocji” to powieść prosta, nic nie zaciemnia tu istoty śledztwa. Mali odbiorcy podążać będą za Agatą, chociaż samodzielnie raczej nie udałoby im się rozwiązać zadania: w grę wchodzą bowiem także rozmaite nowinki techniczne, poza siłą dedukcji trzeba by mieć również ogromną wyobraźnię i świadomość rejonów bliskich autorowi. „Miecz króla Szkocji” funkcjonuje zatem bardziej jako detektywistyczna ciekawostka, próba zwrócenia uwagi czytelników na specjalny gatunek powieści kryminalnych. Stevenson sięga po znane scenariusze, żeby przedstawić małym odbiorcom swoją rezolutną bohaterkę – i aby dostarczyć im nieco rozrywki. Ta książeczka rozgrywa się bardzo szybko, a jej zadanie polega także na wyczuleniu odbiorców na drobiazgi – przesłanki, które mogą okazać się przydatne przy rozwiązywaniu zagadek. I chociaż Agata jako taka nie budzi większych emocji, bo też nie do takiego celu została stworzona, najmłodszym rozmiłowanym w historiach detektywistycznych cała seria powinna się spodobać, jako przeniesienie do literatury czwartej dorosłych motywów i fabuł.
Poszukiwania na zamku
„Miecz króla Szkocji” to typowa powieść detektywistyczna dla dzieci, reprezentatywna dla serii. Sir Steve Stevenson nie próbuje nawet zaskakiwać oryginalnym podejściem do zagadek, po prostu szybko i bez zagłębiania się w szczegóły realizuje założenia fabularne, tak, żeby dzieci mogły szybko zapoznać się z historią i zyskały pożywkę dla własnych marzeń. Wiadomo, że śledztwo Agaty musi zakończyć się sukcesem, wiadomo też, że autor przedstawi rozwiązania jako ciąg logicznych obserwacji i wniosków. Cała reszta jest wypełnieniem schematu, urozmaiconym o obecność kota.
W rodzinie Agaty wszyscy zajmują się niezwykłymi zadaniami, między innymi pracą detektywistyczną – śledztwa łączą całe pokolenia. Nastoletni kuzyn Agaty, Larry, ma pod tym względem najlepiej: studiuje tajniki tego zawodu. Zamiast zdawać tradycyjne egzaminy, musi wykazywać się przenikliwością umysłu i sprytem, rozwiązywać zadania zlecane przez szkołę. Nie oznacza to, że będzie mu łatwiej – ale przynajmniej może liczyć na pomoc bystrej Agaty. Wprawdzie Agata ma tylko dwanaście lat, ale chciałaby w przyszłości pisać kryminały – w związku z tym w każdej sytuacji ćwiczy spostrzegawczość i wyciąganie wniosków, a także zmysł obserwacji. Doskonale wie, jakie cechy powinna trenować – i uparcie pracuje nad sobą. W efekcie gdy tylko Larry otrzymuje z uczelni nową zagadkę do rozwiązania, Agata najlepiej wie, co robić i łatwo przejmuje dowodzenie. Swobodnie kieruje członkami rodziny, wyznaczając im nowe role – wszystko po to, by zebrać wszelkie dane, zanim przystąpi do wyjaśnień.
Na zamku podczas otwarcia wystawy z cennymi eksponatami ginie wartościowy zabytkowy miecz króla Szkocji. Trzydzieści osób niespodziewanie zapada w sen i nie może wskazać złodzieja. To zadanie dla rasowego detektywa, zwłaszcza że mnożą się mylne przesłanki. Ale Agata potrafi oddzielić prawdę od kłamstw. Z dziadkiem oraz Larrym udaje się na zamek i tam z radością zagłębia w wyzwanie. Nie uwierzy, dopóki nie będzie miała niepodważalnych dowodów. Pokazuje, jaka przenikliwość umysłu powinna cechować przyszłą pisarkę kryminałów. Larry może być spokojny – chociaż to jego egzamin, Agata zajmie się wszystkim i bezbłędnie powiąże fakty, a nawet odzyska skradziony przedmiot. To nie jest bohaterka, którą można by zlekceważyć.
„Miecz króla Szkocji” to powieść prosta, nic nie zaciemnia tu istoty śledztwa. Mali odbiorcy podążać będą za Agatą, chociaż samodzielnie raczej nie udałoby im się rozwiązać zadania: w grę wchodzą bowiem także rozmaite nowinki techniczne, poza siłą dedukcji trzeba by mieć również ogromną wyobraźnię i świadomość rejonów bliskich autorowi. „Miecz króla Szkocji” funkcjonuje zatem bardziej jako detektywistyczna ciekawostka, próba zwrócenia uwagi czytelników na specjalny gatunek powieści kryminalnych. Stevenson sięga po znane scenariusze, żeby przedstawić małym odbiorcom swoją rezolutną bohaterkę – i aby dostarczyć im nieco rozrywki. Ta książeczka rozgrywa się bardzo szybko, a jej zadanie polega także na wyczuleniu odbiorców na drobiazgi – przesłanki, które mogą okazać się przydatne przy rozwiązywaniu zagadek. I chociaż Agata jako taka nie budzi większych emocji, bo też nie do takiego celu została stworzona, najmłodszym rozmiłowanym w historiach detektywistycznych cała seria powinna się spodobać, jako przeniesienie do literatury czwartej dorosłych motywów i fabuł.
wtorek, 24 marca 2015
Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Fortuna i namiętności. Klątwa
WNK, Warszawa 2015.
Historia ocalona
Małgorzata Gutowska-Adamczyk od lat sprawdza się najbardziej w narracjach historycznych. W tomie „Klątwa” daje się całkowicie pochłonąć obyczajowej przeszłości. Już została okrzyknięta następczynią Henryka Sienkiewicza, na takie wyróżnienie zresztą coraz bardziej zasługuje, chociaż w jej książce to wizerunki kobiet stają się bardziej złożone i oryginalne – mężczyźni natomiast, odwrotnie niż w „Trylogii”, wypadają raczej schematycznie. W „Klątwie” co pewien czas powraca lęk przed czarownicą. Spalona na stosie Klementyna Furtak oskarżona o czary choć przecież pozbawiona magicznych mocy przed śmiercią miała rzucić zły urok na okolicę. Ten temat rozpala wyobraźnię miejscowych, nawet tych, którzy nie byli świadkami egzekucji, a jedynie powtarzają plotkę. Czarownicę, zwłaszcza już unieszkodliwioną, najłatwiej obwiniać za kolejne nieszczęścia spadające na ludzi. Z przeznaczeniem przecież nie można walczyć, skoro odpowiadają za nie złe moce. Pierwszą ofiarą Klementyny jest kat, który chciał dziewczynę ułaskawić i pojąć za żonę. Kolejne nawet się nie spodziewają, jaki los je czeka…
Matrymonialne perypetie zaprzątają też głowy innych postaci. Zofia, młoda wdowa, wciąż nosi w pamięci żarliwe zapewnienia o dozgonnej miłości. Nie wie, czy ich autor nadal darzy ją afektem, musi więc znaleźć sposób na dyskretne porozumienie się z dawnym wielbicielem. Cecylia z kolei trawiona jest chucią tak wielką, że ukojenia chce szukać choćby w ramionach dzikich zbójców, przynosząc niesławę mężowi. Wokół toczy się wielka polityka, rozgrywają się też zwyczajne sprawy szlachty. Losy dwóch bohaterek Małgorzata Gutowska-Adamczyk przeplata ze sobą i włącza do znacznie większej historii. Jest przy tym bardzo przekonująca, chociaż nie interesuje jej w dużym stopniu wrzenie w kraju ani batalistyka, woli skupiać się na prywatnych losach postaci, radzi sobie niemal bez wysiłku z przekonującym odmalowywaniem rzeczywistości. Unika na kartach tomu rozlewu krwi, bardziej inspirują ją rozmaite intrygi i wykroczenia przeciw ogólnie przyjętym zwyczajom, podąża za bohaterami, którzy opuścili swoje domy i z różnych powodów nie mogą wrócić do bliskich. Zajmuje się też wielkimi emocjami, namiętnościami akcentowanymi w tytule cyklu. „Klątwa” to powieść gorąca pod względem narracyjnym, bogata w obyczajową akcję i w chęć poznania mniej podręcznikowej historii. Tutaj postacie mają prawo przede wszystkim żyć – prezentują uniwersalne uczucia, zrozumiałe dla dzisiejszych czytelników, ale i naturalne w opisywanych czasach. Gutowska-Adamczyk przejścia w przeszłość nie traktuje jako ograniczenia w wymyślaniu charakterystyk bohaterów.
Atutem „Klątwy” jest idealna stylizacja. Autorka pod względem językowym nie zamęcza odbiorców, z rzadka zdarzają się tu przypisy wyjaśniające słownictwo – wydaje się zresztą, że pojawiają się celowo, żeby przypomnieć o dystansie czasowym i zmianach kulturowych. Rezygnuje Gutowska-Adamczyk z makaronizmów i oczyszcza opowieść ze zwrotów obcych dla dzisiejszych czytelników. Pozostawia za to stylizację w obrębie rytmu tekstu, sprawia wrażenie, jakby pisała językiem staropolskim, a mimo to zrozumiałym – dzięki takim decyzjom pisarskim łatwo zagłębić się w rzeczywistość „Klątwy” i równie łatwo uwierzyć autorce w jej pomysły. Stąd biorą się także porównania do „Trylogii”. „Klątwa” to powieść dobrze skonstruowana, dopracowana na poziomie treści i formy, ciekawa imitacja dawnego stylu (a właściwie wyobrażenia tego stylu). To historia ożywiona i przybliżana jeszcze za sprawą ponadczasowości emocji. Nie po raz pierwszy Małgorzata Gutowska-Adamczyk z przeszłości czyni temat swoich powieści – ale dochodzi w tym już do perfekcji i jawi się jako specjalistka od historycznej obyczajowości i prezentowania dawnych dziejów przez pryzmat zwykłego życia.
Historia ocalona
Małgorzata Gutowska-Adamczyk od lat sprawdza się najbardziej w narracjach historycznych. W tomie „Klątwa” daje się całkowicie pochłonąć obyczajowej przeszłości. Już została okrzyknięta następczynią Henryka Sienkiewicza, na takie wyróżnienie zresztą coraz bardziej zasługuje, chociaż w jej książce to wizerunki kobiet stają się bardziej złożone i oryginalne – mężczyźni natomiast, odwrotnie niż w „Trylogii”, wypadają raczej schematycznie. W „Klątwie” co pewien czas powraca lęk przed czarownicą. Spalona na stosie Klementyna Furtak oskarżona o czary choć przecież pozbawiona magicznych mocy przed śmiercią miała rzucić zły urok na okolicę. Ten temat rozpala wyobraźnię miejscowych, nawet tych, którzy nie byli świadkami egzekucji, a jedynie powtarzają plotkę. Czarownicę, zwłaszcza już unieszkodliwioną, najłatwiej obwiniać za kolejne nieszczęścia spadające na ludzi. Z przeznaczeniem przecież nie można walczyć, skoro odpowiadają za nie złe moce. Pierwszą ofiarą Klementyny jest kat, który chciał dziewczynę ułaskawić i pojąć za żonę. Kolejne nawet się nie spodziewają, jaki los je czeka…
Matrymonialne perypetie zaprzątają też głowy innych postaci. Zofia, młoda wdowa, wciąż nosi w pamięci żarliwe zapewnienia o dozgonnej miłości. Nie wie, czy ich autor nadal darzy ją afektem, musi więc znaleźć sposób na dyskretne porozumienie się z dawnym wielbicielem. Cecylia z kolei trawiona jest chucią tak wielką, że ukojenia chce szukać choćby w ramionach dzikich zbójców, przynosząc niesławę mężowi. Wokół toczy się wielka polityka, rozgrywają się też zwyczajne sprawy szlachty. Losy dwóch bohaterek Małgorzata Gutowska-Adamczyk przeplata ze sobą i włącza do znacznie większej historii. Jest przy tym bardzo przekonująca, chociaż nie interesuje jej w dużym stopniu wrzenie w kraju ani batalistyka, woli skupiać się na prywatnych losach postaci, radzi sobie niemal bez wysiłku z przekonującym odmalowywaniem rzeczywistości. Unika na kartach tomu rozlewu krwi, bardziej inspirują ją rozmaite intrygi i wykroczenia przeciw ogólnie przyjętym zwyczajom, podąża za bohaterami, którzy opuścili swoje domy i z różnych powodów nie mogą wrócić do bliskich. Zajmuje się też wielkimi emocjami, namiętnościami akcentowanymi w tytule cyklu. „Klątwa” to powieść gorąca pod względem narracyjnym, bogata w obyczajową akcję i w chęć poznania mniej podręcznikowej historii. Tutaj postacie mają prawo przede wszystkim żyć – prezentują uniwersalne uczucia, zrozumiałe dla dzisiejszych czytelników, ale i naturalne w opisywanych czasach. Gutowska-Adamczyk przejścia w przeszłość nie traktuje jako ograniczenia w wymyślaniu charakterystyk bohaterów.
Atutem „Klątwy” jest idealna stylizacja. Autorka pod względem językowym nie zamęcza odbiorców, z rzadka zdarzają się tu przypisy wyjaśniające słownictwo – wydaje się zresztą, że pojawiają się celowo, żeby przypomnieć o dystansie czasowym i zmianach kulturowych. Rezygnuje Gutowska-Adamczyk z makaronizmów i oczyszcza opowieść ze zwrotów obcych dla dzisiejszych czytelników. Pozostawia za to stylizację w obrębie rytmu tekstu, sprawia wrażenie, jakby pisała językiem staropolskim, a mimo to zrozumiałym – dzięki takim decyzjom pisarskim łatwo zagłębić się w rzeczywistość „Klątwy” i równie łatwo uwierzyć autorce w jej pomysły. Stąd biorą się także porównania do „Trylogii”. „Klątwa” to powieść dobrze skonstruowana, dopracowana na poziomie treści i formy, ciekawa imitacja dawnego stylu (a właściwie wyobrażenia tego stylu). To historia ożywiona i przybliżana jeszcze za sprawą ponadczasowości emocji. Nie po raz pierwszy Małgorzata Gutowska-Adamczyk z przeszłości czyni temat swoich powieści – ale dochodzi w tym już do perfekcji i jawi się jako specjalistka od historycznej obyczajowości i prezentowania dawnych dziejów przez pryzmat zwykłego życia.
Konkurs "Zaklęta uliczka" Doroty Gellner - wyniki
Wyniki konkursu z "Zaklętą uliczką" i wydawnictwem Muza SA.
Najciekawsze propozycje tego, co znajduje się na końcu zaklętej uliczki, zaproponowali:
- Natalka (świat z gumy do żucia),
- Ignaś (morze z guzików o nazwie Pitt),
- Łucja (zaklęta przystań),
- Daria (kraina słodkości),
- Helenka (szkoła baletowa)
Gratulacje!
Strona wydawnictwa Muza SA
Najciekawsze propozycje tego, co znajduje się na końcu zaklętej uliczki, zaproponowali:
- Natalka (świat z gumy do żucia),
- Ignaś (morze z guzików o nazwie Pitt),
- Łucja (zaklęta przystań),
- Daria (kraina słodkości),
- Helenka (szkoła baletowa)
Gratulacje!
Strona wydawnictwa Muza SA
poniedziałek, 23 marca 2015
Joke van Leeuwen: Ćwir!
Dwie Siostry, Warszawa 2015.
Skrzydła
Tu wszystko bierze się z wyjściowego odważnego pomysłu: cała fabuła i wszystkie tęsknoty bohaterów są tylko naturalną konsekwencją wyobraźni w historii, na którą niewielu by się zdobyło. Ptyś jest dziewczynką ze skrzydłami zamiast rąk. Może więc jest jednak ptakiem, który pewnymi szczegółami przypomina ludzkie dziecko. Walter znajduje ją pod krzakiem i zabiera do domu. Jego żona opiekuje się Ptysią: uczy ją mówić, ubiera i karmi. Ale Ptyś najbardziej ceni sobie wolność. Pewnego dnia ucieka bez pożegnania.
Ptyś mówi, ale niewiele. Czuje, ale inaczej niż ludzie. Nie da się do niej zastosować tych kategorii, które pasują do człowieka. To sprawia, że Ptyś jest istotą bardzo tajemniczą. Bardzo trudno znaleźć z nią porozumienie. Walter i Tina wszędzie szukają tej dziwnej postaci, doprowadzając się niemal na skraj wyczerpania – a wszystko przez to, że nie potrafią zrezygnować z własnych kryteriów oceny sytuacji. Dopóki nie nauczą się myśleć jak Ptyś, będą skazani na porażkę. Ptyś jest czystym instynktem. To istota samolubna, która nie potrafi kochać i nie rozumie, że do rozpaczy doprowadza swoich opiekunów. „Ćwir” dzięki temu staje się historią metaforyczną i wielopłaszczyznową.
Joke van Leeuwen prowadzi tę powieść w nieprzewidzianym kierunku. Rozpoczyna niemal baśniowo, od połączenia dwóch różnych światów – ale chociaż takie otwarcie pozwalałoby na prowadzenie relacji w znanej już rzeczywistości, tu nie ma o tym mowy. Powieść przez cały czas rozgrywa się na granicy między Tiną i Ptysią. Walter staje się łącznikiem między światami, ale chociaż rozumie dziewczynkoptaka, nie zyska zaufania bohaterki. Joke van Leeuwen proponuje obraz dziwnej i bezwarunkowej miłości, która wywołuje tęsknotę za wzajemnością (lub choćby wdzięcznością), ale nie ma szans na zrealizowanie bezpodstawnych marzeń. Ta książka przedstawia potęgę pisarskiej wyobraźni, traktuje o pragnieniu wolności i o wyrzeczeniach, jakie się z nią wiążą. Tyle że Ptyś pozostaje nieuchwytna w sferze uczuć. Mniej kontaktowa niż domowe zwierzęta, nie odpowiada na uczucia Waltera i Tiny. Podąża za swoim instynktem. Do końca nawet nie wiadomo, czy Ptyś jest szczęśliwa i co dla niej oznacza szczęście.
„Ćwir” to powieść, którą można interpretować na wiele różnych sposobów. Z tej publikacji każdy wyczyta własne przesłania, w zależności od tego, z którym bohaterem będzie się najbardziej utożsamiać. Ważne, że nie ma tu znanych rozwiązań i przewidywalnych kierunków akcji, książka oddala się również od tradycyjnych podziałów na dobro i zło. Ocena zachowań Ptysi pozostaje otwarta, podobnie jak interpretacja postaw Waltera i Tiny. Tu nie ma jednoznacznie dobrych lub jednoznacznie złych scenek, wszystko okazuje się płynne i niejednorodne.
Sama Ptyś funkcjonuje jako triumf wyobraźni, ale i jako symbol. „Ćwir” to książka, w której linearna lektura nie wystarczy do odkrywania prawdy. To historia zależna od wieku i doświadczeń, co innego odkryją w niej dzieci, a co innego dorośli. I chociaż nieobecność klasycznych motywów stanowi wyzwanie dla odbiorców, a brak punktu zaczepienia może irytować, Ptyś zabiera wszystkich do świata z nową hierarchią wartości, nakazuje zmianę wygodnych sposobów myślenia. „Ćwir” to historia, która nie daje się wtłoczyć w znane wzorce. Polega nie tylko na wymyśleniu niewytłumaczalnej bohaterki, ale i na przywoływaniu szeregu wydarzeń wymykających się poznaniu. Joke van Leeuwen podejmuje tu ryzyko tworzenia inności – zapewnia czytelnikom zestaw niespodziewanych doświadczeń, które wymagają głębszej refleksji. „Ćwir” to książka dla tych, którzy cenią sobie oryginalne baśnie i rozbudowane metafory.
Skrzydła
Tu wszystko bierze się z wyjściowego odważnego pomysłu: cała fabuła i wszystkie tęsknoty bohaterów są tylko naturalną konsekwencją wyobraźni w historii, na którą niewielu by się zdobyło. Ptyś jest dziewczynką ze skrzydłami zamiast rąk. Może więc jest jednak ptakiem, który pewnymi szczegółami przypomina ludzkie dziecko. Walter znajduje ją pod krzakiem i zabiera do domu. Jego żona opiekuje się Ptysią: uczy ją mówić, ubiera i karmi. Ale Ptyś najbardziej ceni sobie wolność. Pewnego dnia ucieka bez pożegnania.
Ptyś mówi, ale niewiele. Czuje, ale inaczej niż ludzie. Nie da się do niej zastosować tych kategorii, które pasują do człowieka. To sprawia, że Ptyś jest istotą bardzo tajemniczą. Bardzo trudno znaleźć z nią porozumienie. Walter i Tina wszędzie szukają tej dziwnej postaci, doprowadzając się niemal na skraj wyczerpania – a wszystko przez to, że nie potrafią zrezygnować z własnych kryteriów oceny sytuacji. Dopóki nie nauczą się myśleć jak Ptyś, będą skazani na porażkę. Ptyś jest czystym instynktem. To istota samolubna, która nie potrafi kochać i nie rozumie, że do rozpaczy doprowadza swoich opiekunów. „Ćwir” dzięki temu staje się historią metaforyczną i wielopłaszczyznową.
Joke van Leeuwen prowadzi tę powieść w nieprzewidzianym kierunku. Rozpoczyna niemal baśniowo, od połączenia dwóch różnych światów – ale chociaż takie otwarcie pozwalałoby na prowadzenie relacji w znanej już rzeczywistości, tu nie ma o tym mowy. Powieść przez cały czas rozgrywa się na granicy między Tiną i Ptysią. Walter staje się łącznikiem między światami, ale chociaż rozumie dziewczynkoptaka, nie zyska zaufania bohaterki. Joke van Leeuwen proponuje obraz dziwnej i bezwarunkowej miłości, która wywołuje tęsknotę za wzajemnością (lub choćby wdzięcznością), ale nie ma szans na zrealizowanie bezpodstawnych marzeń. Ta książka przedstawia potęgę pisarskiej wyobraźni, traktuje o pragnieniu wolności i o wyrzeczeniach, jakie się z nią wiążą. Tyle że Ptyś pozostaje nieuchwytna w sferze uczuć. Mniej kontaktowa niż domowe zwierzęta, nie odpowiada na uczucia Waltera i Tiny. Podąża za swoim instynktem. Do końca nawet nie wiadomo, czy Ptyś jest szczęśliwa i co dla niej oznacza szczęście.
„Ćwir” to powieść, którą można interpretować na wiele różnych sposobów. Z tej publikacji każdy wyczyta własne przesłania, w zależności od tego, z którym bohaterem będzie się najbardziej utożsamiać. Ważne, że nie ma tu znanych rozwiązań i przewidywalnych kierunków akcji, książka oddala się również od tradycyjnych podziałów na dobro i zło. Ocena zachowań Ptysi pozostaje otwarta, podobnie jak interpretacja postaw Waltera i Tiny. Tu nie ma jednoznacznie dobrych lub jednoznacznie złych scenek, wszystko okazuje się płynne i niejednorodne.
Sama Ptyś funkcjonuje jako triumf wyobraźni, ale i jako symbol. „Ćwir” to książka, w której linearna lektura nie wystarczy do odkrywania prawdy. To historia zależna od wieku i doświadczeń, co innego odkryją w niej dzieci, a co innego dorośli. I chociaż nieobecność klasycznych motywów stanowi wyzwanie dla odbiorców, a brak punktu zaczepienia może irytować, Ptyś zabiera wszystkich do świata z nową hierarchią wartości, nakazuje zmianę wygodnych sposobów myślenia. „Ćwir” to historia, która nie daje się wtłoczyć w znane wzorce. Polega nie tylko na wymyśleniu niewytłumaczalnej bohaterki, ale i na przywoływaniu szeregu wydarzeń wymykających się poznaniu. Joke van Leeuwen podejmuje tu ryzyko tworzenia inności – zapewnia czytelnikom zestaw niespodziewanych doświadczeń, które wymagają głębszej refleksji. „Ćwir” to książka dla tych, którzy cenią sobie oryginalne baśnie i rozbudowane metafory.
niedziela, 22 marca 2015
Sophie McKenzie: Płomienna namiętność
Akapit Press, Łódź 2015.
Wybuchy
Sophie McKenzie tworzy całą rozbudowaną serię o miłości River i Flynna. Dzięki temu w każdej powieści może się przyjrzeć wybranym aspektom tego związku i, co za tym idzie, dokładniej przeanalizować uczucia bohaterki. W ten sposób dotrze do odbiorczyń spragnionych zrozumienia i koncentracji na skomplikowanym temacie miłości. A skoro to pierwszy dojrzały związek jest poddawany ocenom, wiadomo, że autorka zrezygnuje z idealizowania i dokładnie prześledzi zagadnienia nurtujące bohaterkę i czytelniczki. „Płomienna namiętność” to już czwarty tom z serii – i, jakby na przekór tytułowi, nie chodzi w nim o fizyczną bliskość.
River uwielbia spędzać czas z Flynnem. Kiedy chłopaka nie ma w pobliżu, irytuje ją towarzystwo rówieśników. Jednak kiedy Flynn się pojawia, to nie koniec kłopotów. Chłopak jest bardzo porywczy i agresywny, wciąż przeżywa ataki złości, nad którymi nie panuje. Przez kolegów River jest stale oskarżany o kradzieże, a to nie poprawia jego samopoczucia. Wprawdzie River czuje się przy Flynnie bezpieczna, ale nie może dłużej przymykać oczu na napady agresji. Zna przyczyny takiego zachowania, wie, że Flynn przeżywa traumę jako dziecko alkoholika, ale sam coraz bardziej upodabnia się do okrutnego ojca. Podobieństwa dostrzegają jego bliscy i znajomi River. Tylko sama dziewczyna stara się uwierzyć w dobrego i czułego faceta. W końcu jej rodzice muszą interweniować. Flynn najwyraźniej sprowadza ją na złą drogę i stanowi poważne zagrożenie dla wrażliwej nastolatki.
W „Płomiennej namiętności” McKenzie rezygnuje z ukazywania wyłącznie dobrych stron Flynna. Nawet najbardziej zakochana w nim nastolatka musi w końcu przyznać, że boi się niespodziewanych wybuchów gniewu i ma dość łagodzenia konfliktów. Żadne rozmowy nie przynoszą efektu, Flynn coraz częściej zrzuca maskę. Autorka tak prowadzi fabułę, żeby problem narastał i pogłębiał konflikt między River a jej mamą – zaślepiona uczuciami nastolatka nie chce zauważać niedojrzałości w swoim zachowaniu, trzeba więc radykalnych środków, żeby uświadomiła sobie niebezpieczeństwa płynące ze związku z Flynnem. Cała ta książka pod względem fabuły jest podążaniem za kolejnymi mikrowstrząsami w relacji i wybuchami złości chłopaka. Ale autorka robi dla odbiorczyń więcej – podsuwa im lustro w postaci bohaterki, celowo wyostrza sytuacje tak, żeby dla wszystkich stało się jasne, że nie można w nieskończoność szukać usprawiedliwień. Miłość czasem oznacza też serię cierpień. River stara się walczyć o uczucie, ale nie może tego robić sama.
Mimo „romansowego” tytułu książka daleka jest od idealizowanego obrazka. Nastolatki nie znajdą w niej wsparcia dla własnych nietrafionych zauroczeń – ani wiary w to, że chłopak, zgodnie z obietnicami, zmieni się i przestanie być źródłem problemu. Sophie McKenzie z upodobaniem podkreśla psychologiczne konsekwencje trwania w niestabilnym związku, pozwala bohaterce na przeżycie całej serii rozczarowań, udowadnia, że dojrzałość emocjonalna to umiejętność podejmowania właściwych decyzji. River przechodzi przez fazę zauroczenia wybuchowym chłopakiem, żeby przekonać się, jakie wyrzeczenia mogą ją czekać. Autorka celowo nie obiecuje szczęśliwego i beztroskiego życia – dzięki młodzieżowej powieści utrzymanej w szybkim rytmie będzie mogła trafić do odbiorczyń. „Płomienna namiętność” to powieść o tym, jak można stracić zaufanie rodziców, kiedy postępuje się wbrew sobie – nawet z przekonaniem, że to naturalna konsekwencja bycia z kimś. River dowiaduje się, że zaangażowanie uczuciowe nie zawsze wystarcza do prowadzenia spokojnego i wymarzonego życia.
Wybuchy
Sophie McKenzie tworzy całą rozbudowaną serię o miłości River i Flynna. Dzięki temu w każdej powieści może się przyjrzeć wybranym aspektom tego związku i, co za tym idzie, dokładniej przeanalizować uczucia bohaterki. W ten sposób dotrze do odbiorczyń spragnionych zrozumienia i koncentracji na skomplikowanym temacie miłości. A skoro to pierwszy dojrzały związek jest poddawany ocenom, wiadomo, że autorka zrezygnuje z idealizowania i dokładnie prześledzi zagadnienia nurtujące bohaterkę i czytelniczki. „Płomienna namiętność” to już czwarty tom z serii – i, jakby na przekór tytułowi, nie chodzi w nim o fizyczną bliskość.
River uwielbia spędzać czas z Flynnem. Kiedy chłopaka nie ma w pobliżu, irytuje ją towarzystwo rówieśników. Jednak kiedy Flynn się pojawia, to nie koniec kłopotów. Chłopak jest bardzo porywczy i agresywny, wciąż przeżywa ataki złości, nad którymi nie panuje. Przez kolegów River jest stale oskarżany o kradzieże, a to nie poprawia jego samopoczucia. Wprawdzie River czuje się przy Flynnie bezpieczna, ale nie może dłużej przymykać oczu na napady agresji. Zna przyczyny takiego zachowania, wie, że Flynn przeżywa traumę jako dziecko alkoholika, ale sam coraz bardziej upodabnia się do okrutnego ojca. Podobieństwa dostrzegają jego bliscy i znajomi River. Tylko sama dziewczyna stara się uwierzyć w dobrego i czułego faceta. W końcu jej rodzice muszą interweniować. Flynn najwyraźniej sprowadza ją na złą drogę i stanowi poważne zagrożenie dla wrażliwej nastolatki.
W „Płomiennej namiętności” McKenzie rezygnuje z ukazywania wyłącznie dobrych stron Flynna. Nawet najbardziej zakochana w nim nastolatka musi w końcu przyznać, że boi się niespodziewanych wybuchów gniewu i ma dość łagodzenia konfliktów. Żadne rozmowy nie przynoszą efektu, Flynn coraz częściej zrzuca maskę. Autorka tak prowadzi fabułę, żeby problem narastał i pogłębiał konflikt między River a jej mamą – zaślepiona uczuciami nastolatka nie chce zauważać niedojrzałości w swoim zachowaniu, trzeba więc radykalnych środków, żeby uświadomiła sobie niebezpieczeństwa płynące ze związku z Flynnem. Cała ta książka pod względem fabuły jest podążaniem za kolejnymi mikrowstrząsami w relacji i wybuchami złości chłopaka. Ale autorka robi dla odbiorczyń więcej – podsuwa im lustro w postaci bohaterki, celowo wyostrza sytuacje tak, żeby dla wszystkich stało się jasne, że nie można w nieskończoność szukać usprawiedliwień. Miłość czasem oznacza też serię cierpień. River stara się walczyć o uczucie, ale nie może tego robić sama.
Mimo „romansowego” tytułu książka daleka jest od idealizowanego obrazka. Nastolatki nie znajdą w niej wsparcia dla własnych nietrafionych zauroczeń – ani wiary w to, że chłopak, zgodnie z obietnicami, zmieni się i przestanie być źródłem problemu. Sophie McKenzie z upodobaniem podkreśla psychologiczne konsekwencje trwania w niestabilnym związku, pozwala bohaterce na przeżycie całej serii rozczarowań, udowadnia, że dojrzałość emocjonalna to umiejętność podejmowania właściwych decyzji. River przechodzi przez fazę zauroczenia wybuchowym chłopakiem, żeby przekonać się, jakie wyrzeczenia mogą ją czekać. Autorka celowo nie obiecuje szczęśliwego i beztroskiego życia – dzięki młodzieżowej powieści utrzymanej w szybkim rytmie będzie mogła trafić do odbiorczyń. „Płomienna namiętność” to powieść o tym, jak można stracić zaufanie rodziców, kiedy postępuje się wbrew sobie – nawet z przekonaniem, że to naturalna konsekwencja bycia z kimś. River dowiaduje się, że zaangażowanie uczuciowe nie zawsze wystarcza do prowadzenia spokojnego i wymarzonego życia.
Elżbieta Kidacka: Biblia dla dzieci w obrazkach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Odkrycia
Elżbieta Kidacka wie, że do maluchów najłatwiej trafić przez duże i kolorowe ilustracje – proponuje zatem kilka znanych scen biblijnych, które będą wstępem do edukacji religijno-kulturowej dziecka, a służyć też mogą jako ciekawostka do oglądania i swoisty zeszyt ćwiczeń. Anna Garbal, redaktor prowadzący tomiku, dodaje krótkie teksty wyjaśniające zilustrowaną scenkę i… drobne zadania dla małych odbiorców. Kartonowy tomik „Biblia dla dzieci w obrazkach” ma więc funkcjonować także jako publikacja rozrywkowa dla najmłodszych.
Znalazły się tu najbardziej znane i kojarzone nawet przez kilkulatki tematy – stworzenie świata, zwierzęta na arce Noego, narodziny Jezusa i wizyta trzech mędrców czy wjazd Jezusa na osiołku do Jerozolimy – motywy powracające w lekturach, bajkach oraz przy okazji świąt, znane maluchom z różnych opowieści. Pojawiły się też zagadnienia mniej „dziecięce” – mądrość króla Salomona, wieża Babel czy przemiana wody w wino w Kanie Galilejskiej lub cudowne rozmnożenie pokarmów. Elżbieta Kidacka wybrała zatem tematy, które dzieci poznają na lekcjach religii lub w kościołach i przestawiła je w formie ogromnych bajkowych ilustracji z wieloma planami i licznymi postaciami. Na każdym obrazku znajduje się wielu ludzi, czasem mnóstwo zwierząt, innym razem – moc przedmiotów, tak, żeby na pierwszy rzut oka widoczny był tylko chaos. Oglądanie tych stron wymagać będzie od dzieci wielkiego skupienia.
Żeby to zapewnić, Anna Garbal ilustracje Elżbiety Kidackiej wiąże z kolejnymi zadaniami. Proponuje, by dzieci znalazły coś na rysunku (zanim do tego dojdzie, pilnie przestudiują każdy szczegół), żeby coś policzyły lub coś nazwały. Niekiedy szukane detale są naprawdę maleńkie, a podpowiedzi czy klucza rozwiązań tu nie ma – tym lepsza zabawa czeka odbiorców. Kidacka zapewnia im przyjemne dla oka i tętniące życiem ilustracje – tu każda postać zajęta jest innymi sprawami, każda ma coś innego do zrobienia. Niemal słychać panujący na obrazkach gwar. Postacie są przedstawione w sposób komiksowy, sympatyczny i bajkowy, wszyscy – a dotyczy to również zwierząt – są uśmiechnięci. Kidacka bardzo umiejętnie zmienia atmosferę poszczególnych rysunków dzięki operowaniu kolorami tła czy szczegółami architektonicznymi, jej ilustracje, chociaż naiwne w duchu, mają w sobie pewną głębię – tak, że mali odbiorcy ucieszą się z możliwości zapoznawania się z ich bohaterami. Tu wszystko okazuje się ciekawe i inne, a za sprawą egzotyki także atrakcyjne. Chociaż tomik nie ma zbyt wielu kartek, stanie się ozdobą biblioteczki malucha.
Elżbieta Kidacka nie prowadzi tutaj edukacji religijnej, ale swoją książką przybliża dzieci do tematów obecnych także w kulturze i sztuce. Traktuje to jako wyzwanie, ale i szansę na zaprezentowanie najmłodszym szeregu ciekawych motywów. Zainteresowani będą mogli pogłębiać wiedzę – dzieciom na początek wystarczy taka publikacja, pierwsze zetknięcie się z biblijnymi treściami. „Biblia dla dzieci w obrazkach” nie jest głosem w dyskusji o religijności wśród najmłodszych – to raczej próba uzwyczajnienia sfery wiary, wprowadzenia jej do strefy codziennych zabaw. Elżbieta Kidacka biblijne motywy traktuje jak okazję do ilustracyjnych popisów – zapewnia dzieciom zabawę nad kolorową i pełną szczegółów książką. Swoją publikację kieruje do najmłodszych, dostosowując do nich i treści, i kolory. Zadania dodawane do każdego obrazka pozwalają ćwiczyć spostrzegawczość i angażują kilkulatki. Ta pięknie przygotowana książka na pewno nie zmęczy dzieci, za to zapewni im zabawę.
Odkrycia
Elżbieta Kidacka wie, że do maluchów najłatwiej trafić przez duże i kolorowe ilustracje – proponuje zatem kilka znanych scen biblijnych, które będą wstępem do edukacji religijno-kulturowej dziecka, a służyć też mogą jako ciekawostka do oglądania i swoisty zeszyt ćwiczeń. Anna Garbal, redaktor prowadzący tomiku, dodaje krótkie teksty wyjaśniające zilustrowaną scenkę i… drobne zadania dla małych odbiorców. Kartonowy tomik „Biblia dla dzieci w obrazkach” ma więc funkcjonować także jako publikacja rozrywkowa dla najmłodszych.
Znalazły się tu najbardziej znane i kojarzone nawet przez kilkulatki tematy – stworzenie świata, zwierzęta na arce Noego, narodziny Jezusa i wizyta trzech mędrców czy wjazd Jezusa na osiołku do Jerozolimy – motywy powracające w lekturach, bajkach oraz przy okazji świąt, znane maluchom z różnych opowieści. Pojawiły się też zagadnienia mniej „dziecięce” – mądrość króla Salomona, wieża Babel czy przemiana wody w wino w Kanie Galilejskiej lub cudowne rozmnożenie pokarmów. Elżbieta Kidacka wybrała zatem tematy, które dzieci poznają na lekcjach religii lub w kościołach i przestawiła je w formie ogromnych bajkowych ilustracji z wieloma planami i licznymi postaciami. Na każdym obrazku znajduje się wielu ludzi, czasem mnóstwo zwierząt, innym razem – moc przedmiotów, tak, żeby na pierwszy rzut oka widoczny był tylko chaos. Oglądanie tych stron wymagać będzie od dzieci wielkiego skupienia.
Żeby to zapewnić, Anna Garbal ilustracje Elżbiety Kidackiej wiąże z kolejnymi zadaniami. Proponuje, by dzieci znalazły coś na rysunku (zanim do tego dojdzie, pilnie przestudiują każdy szczegół), żeby coś policzyły lub coś nazwały. Niekiedy szukane detale są naprawdę maleńkie, a podpowiedzi czy klucza rozwiązań tu nie ma – tym lepsza zabawa czeka odbiorców. Kidacka zapewnia im przyjemne dla oka i tętniące życiem ilustracje – tu każda postać zajęta jest innymi sprawami, każda ma coś innego do zrobienia. Niemal słychać panujący na obrazkach gwar. Postacie są przedstawione w sposób komiksowy, sympatyczny i bajkowy, wszyscy – a dotyczy to również zwierząt – są uśmiechnięci. Kidacka bardzo umiejętnie zmienia atmosferę poszczególnych rysunków dzięki operowaniu kolorami tła czy szczegółami architektonicznymi, jej ilustracje, chociaż naiwne w duchu, mają w sobie pewną głębię – tak, że mali odbiorcy ucieszą się z możliwości zapoznawania się z ich bohaterami. Tu wszystko okazuje się ciekawe i inne, a za sprawą egzotyki także atrakcyjne. Chociaż tomik nie ma zbyt wielu kartek, stanie się ozdobą biblioteczki malucha.
Elżbieta Kidacka nie prowadzi tutaj edukacji religijnej, ale swoją książką przybliża dzieci do tematów obecnych także w kulturze i sztuce. Traktuje to jako wyzwanie, ale i szansę na zaprezentowanie najmłodszym szeregu ciekawych motywów. Zainteresowani będą mogli pogłębiać wiedzę – dzieciom na początek wystarczy taka publikacja, pierwsze zetknięcie się z biblijnymi treściami. „Biblia dla dzieci w obrazkach” nie jest głosem w dyskusji o religijności wśród najmłodszych – to raczej próba uzwyczajnienia sfery wiary, wprowadzenia jej do strefy codziennych zabaw. Elżbieta Kidacka biblijne motywy traktuje jak okazję do ilustracyjnych popisów – zapewnia dzieciom zabawę nad kolorową i pełną szczegółów książką. Swoją publikację kieruje do najmłodszych, dostosowując do nich i treści, i kolory. Zadania dodawane do każdego obrazka pozwalają ćwiczyć spostrzegawczość i angażują kilkulatki. Ta pięknie przygotowana książka na pewno nie zmęczy dzieci, za to zapewni im zabawę.
sobota, 21 marca 2015
Wojciech Widłak: Marta i zagadkowy pojazd
Egmont, Warszawa 2015.
Podróż
Nie zawsze w bajkach musi chodzić o pouczanie najmłodszych i prawienie morałów – czasem celem samym w sobie jest już lektura, ćwiczenie czytania. Wojciech Widłak w tomiku „Marta i zagadkowy pojazd” wykorzystuje element niespodzianki, żeby zaangażować maluchy w prostą i wyobraźniową jednocześnie przygodę małej dziewczynki. Sprytnie dobrane składniki („pojazd”przyciągnie raczej chłopców, Marta staje się sygnałem, że to książeczka dla dzieci obu płci) sprawiają, że każdy maluch zechce sprawdzić, co też mogło spotkać bohaterkę. Zwłaszcza że w tytule akcentuje się jeszcze „zagadkowość” całego doświadczenia. A obok tego już nie można przejść obojętnie.
Wszystko zaczyna się u wuja Marty, cenionego wynalazcy. Wuj pracuje nad pojazdem, który będzie mógł przenosić użytkowników w przeszłość. Okazuje się, że jest naprawdę dobrym konstruktorem, bo pojazd działa, o czym przekonuje się sama Marta. Jej przygoda jest krótka i z konieczności pozbawiona szczegółów, ale przyniesie maluchom trochę śmiechu. A wszystko za sprawą wyobraźniowej podróży, którą w bajce bez trudu da się zrealizować.
Bajka pojawiła się w pierwszym poziomie Egmontowej serii Czytam sobie i ma za zadanie wspomagać naukę czytania najmłodszych. W związku z tym warto docenić odważne fabularne rozwiązania autora, który czytankę zamienia w emocjonującą opowieść – krótką, ale działającą dość silnie na dzieci. Każdy kilkulatek zechce się przekonać, co przydarzyło się Marcie – a droga do poznania jest jedna: lektura. Wprawdzie „Marta i zagadkowy pojazd” to książeczka obrazkowa, jednak właściwa treść przygody mieści się tu w słowach. To sama zachęta do śledzenia historyjki. Oczywiście tekst został starannie przygotowany. Od strony edytorskiej to duże litery i brak łamania wyrazów. Zwykle zdania zajmują jedną linijkę pod obrazkiem (od czasu do czasu dwie – ale nigdy pełne), nie odstraszy więc nadmiarem liter. W założeniu serii pojawiają się na pierwszym poziomie tylko głoski podstawowe, żeby dzieci nie zniechęcały się dwuznakami. Taka decyzja sprawia, że czasem bywa trudniej (laboratorium a nie pracownia), ale to akurat nie jest mankament książeczki – warto dawać dzieciom lekturowe wyzwania, bo w ten sposób rozwijają one słownictwo i faktycznie uczą się czegoś nowego. Na wytrwałych zresztą czekają naklejkowe nagrody.
Poza ciekawym tekstem są tu jeszcze zabawne ilustracje Ewy Poklewskiej-Koziełło. Grafiki z Martą są dość proste i komiksowe, a do tego mają przemycane niespodzianki (w laboratorium wuja jest pełno myszy). Bohaterka zawsze zostaje umieszczona w ciekawej przestrzeni. Poklewska-Koziełło chętnie dokonuje też rozmaitych skrótów perspektywicznych i uproszczeń, żeby przekazać maluchom dodatkowe opisowe wiadomości, których w tekście nie ma. Rysunki są zatem atrakcyjne i pozbawione infantylnych rozwiązań, co przekona dzieci do podjęcia prób czytania.
„Marta i zagadkowy pojazd” to dobrze przemyślana publikacja realizująca wytyczne serii i jednocześnie czerpiąca z potrzeby rozrywki wśród najmłodszych. Pozwala zapomnieć o nauce, prowadzi dzieci przez lekturowe ćwiczenia lekko – za sprawą sugerowanych niespodzianek i kuszących odwołań do fantazji. Marta przeżywa wielką przygodę – nikt by nie pomyślał, że możliwe jest jej zaprezentowanie w tak krótkim tekście. Dzieci powinny być zachwycone taką historyjką – Wojciechowi Widłakowi należą się za nią duże brawa.
Podróż
Nie zawsze w bajkach musi chodzić o pouczanie najmłodszych i prawienie morałów – czasem celem samym w sobie jest już lektura, ćwiczenie czytania. Wojciech Widłak w tomiku „Marta i zagadkowy pojazd” wykorzystuje element niespodzianki, żeby zaangażować maluchy w prostą i wyobraźniową jednocześnie przygodę małej dziewczynki. Sprytnie dobrane składniki („pojazd”przyciągnie raczej chłopców, Marta staje się sygnałem, że to książeczka dla dzieci obu płci) sprawiają, że każdy maluch zechce sprawdzić, co też mogło spotkać bohaterkę. Zwłaszcza że w tytule akcentuje się jeszcze „zagadkowość” całego doświadczenia. A obok tego już nie można przejść obojętnie.
Wszystko zaczyna się u wuja Marty, cenionego wynalazcy. Wuj pracuje nad pojazdem, który będzie mógł przenosić użytkowników w przeszłość. Okazuje się, że jest naprawdę dobrym konstruktorem, bo pojazd działa, o czym przekonuje się sama Marta. Jej przygoda jest krótka i z konieczności pozbawiona szczegółów, ale przyniesie maluchom trochę śmiechu. A wszystko za sprawą wyobraźniowej podróży, którą w bajce bez trudu da się zrealizować.
Bajka pojawiła się w pierwszym poziomie Egmontowej serii Czytam sobie i ma za zadanie wspomagać naukę czytania najmłodszych. W związku z tym warto docenić odważne fabularne rozwiązania autora, który czytankę zamienia w emocjonującą opowieść – krótką, ale działającą dość silnie na dzieci. Każdy kilkulatek zechce się przekonać, co przydarzyło się Marcie – a droga do poznania jest jedna: lektura. Wprawdzie „Marta i zagadkowy pojazd” to książeczka obrazkowa, jednak właściwa treść przygody mieści się tu w słowach. To sama zachęta do śledzenia historyjki. Oczywiście tekst został starannie przygotowany. Od strony edytorskiej to duże litery i brak łamania wyrazów. Zwykle zdania zajmują jedną linijkę pod obrazkiem (od czasu do czasu dwie – ale nigdy pełne), nie odstraszy więc nadmiarem liter. W założeniu serii pojawiają się na pierwszym poziomie tylko głoski podstawowe, żeby dzieci nie zniechęcały się dwuznakami. Taka decyzja sprawia, że czasem bywa trudniej (laboratorium a nie pracownia), ale to akurat nie jest mankament książeczki – warto dawać dzieciom lekturowe wyzwania, bo w ten sposób rozwijają one słownictwo i faktycznie uczą się czegoś nowego. Na wytrwałych zresztą czekają naklejkowe nagrody.
Poza ciekawym tekstem są tu jeszcze zabawne ilustracje Ewy Poklewskiej-Koziełło. Grafiki z Martą są dość proste i komiksowe, a do tego mają przemycane niespodzianki (w laboratorium wuja jest pełno myszy). Bohaterka zawsze zostaje umieszczona w ciekawej przestrzeni. Poklewska-Koziełło chętnie dokonuje też rozmaitych skrótów perspektywicznych i uproszczeń, żeby przekazać maluchom dodatkowe opisowe wiadomości, których w tekście nie ma. Rysunki są zatem atrakcyjne i pozbawione infantylnych rozwiązań, co przekona dzieci do podjęcia prób czytania.
„Marta i zagadkowy pojazd” to dobrze przemyślana publikacja realizująca wytyczne serii i jednocześnie czerpiąca z potrzeby rozrywki wśród najmłodszych. Pozwala zapomnieć o nauce, prowadzi dzieci przez lekturowe ćwiczenia lekko – za sprawą sugerowanych niespodzianek i kuszących odwołań do fantazji. Marta przeżywa wielką przygodę – nikt by nie pomyślał, że możliwe jest jej zaprezentowanie w tak krótkim tekście. Dzieci powinny być zachwycone taką historyjką – Wojciechowi Widłakowi należą się za nią duże brawa.
Tom Schamp: Otto w mieście
Wilga, Warszawa 2015.
Widoki zza szyby
Otto bardzo lubi samochodowe wycieczki z tatą. Cieszy się, bo podczas takich wypraw może bardzo wiele zobaczyć. Nawet jeśli po wszystkim bohater czyje się zmęczony, już myśli o kolejnej wycieczce. Dla małych odbiorców wyjazdy Ottona są z kolei pretekstem do uważnego oglądania „czytanek odwracanek”, dużych kartonowych książek. „Otto w mieście” to publikacja nieposiadająca fabuły. „Akcja” sprowadza się do tego, że mały bohater zza szyby samochodu ogląda mijane budynki i pojazdy, a gdy zachce mu się jeść – dostaje hamburgera, którego może spałaszować w aucie. Cała zabawa zaczyna się naprawdę w momencie, gdy nad książką usiądą maluchy. Nie muszą wcale umieć czytać – przecież tekstu tu jak na lekarstwo. Rozrywka tkwi w warstwie graficznej i w ogromie możliwości interpretacyjnych.
Rysunki w tomiku zostały przygotowane tak, by nie dało się ich objąć wzrokiem. Trzeba po kolei oglądać poszczególne budynki i to wszystko, co znajduje się na szosach. Dziecko musi zatem przyjąć perspektywę Ottona, spojrzeć na świat oczami bohatera i wczuć się w jego rolę. Może „przejechać” trasę do końca książki, by na ostatniej stronie odwrócić publikację i zyskać do obejrzenia jeszcze drogę powrotną. To oznacza, że przygoda z książką nie kończy się tam, gdzie miałaby się skończyć tradycyjnie, a maluch dostaje szansę przedłużenia zabawy. Kierunki oglądania może wskazywać tekst – ale również sama droga i poodwracane domku. „Otto w mieście” to okazja do zaprezentowania różnych instytucji, firm i zjawisk. Uderza wielkie bogactwo szyldów (w różnych językach) i strzałek. Wrażenie na dzieciach może zrobić przekrój centrum handlowego (w którym nie ma już wolnych miejsc parkingowych) oraz rynek. Dzieci zaglądają do muzeum i do parku – a to centralne miejsca na kolejnych rozkładówkach. Pozostają jeszcze boczne uliczki, z pozoru ciche i spokojne, a też pełne dziwnych przechodniów czy intrygujących miejsc.
„Otto w mieście” to publikacja ważna zwłaszcza dla małych chłopców. Tych nie będzie można oderwać od widoku rond czy myjni samochodowych. Z zapałem śledzić będą rysunkowe propozycje Toma Schampa i wraz z tatą Ottona „jeździć” w kółko po gwarnym mieście. Schamp z upodobaniem zaskakuje odbiorców – czasem wprowadza znane im przedmioty w niecodziennych i absurdalnych zastosowaniach, czasem każe powalczyć z perspektywą i przymierzyć się do innego odkrywania rzeczywistości. Nie narzuca nikomu swoich obserwacji – owszem, posługuje się systemem napisów i krótkich haseł, ale to bardziej pomoc dla rodziców, maluchy i bez tego tworzyć będą w wyobraźni całe historie dotyczące kolejnej podróży Ottona i widoków z samochodu.
„Otto w mieście” może nauczyć dzieci sztuki opowiadania lub rozwinąć ich wyobraźnię. Tu fabułę kilkulatki stworzą same i dostosują do własnych potrzeb. Mogą bawić się bez konieczności układania małych miast z klocków i wzbogacania uliczek o resoraki. W związku z tym „Otto w mieście” to wyjazdowa szansa na znane zabawy – bez bałaganu i bez dużych stabilnych przestrzeni. Przygodami Ottona można zająć dziecko podczas samochodowej długiej wyprawy i w miejscach, w których dziecko powinno czekać we względnej ciszy i spokoju. Forma tomiku i sam pomysł na odwracanki sprawia, że maluchy spojrzą na książki również jak na element codziennych zabaw – od najmłodszych lat będą się oswajać z taką formą rozrywki. Tom Schamp bardzo stara się zaskakiwać dzieci i dostarczać im wielu niespodzianek podczas zwykłej podróży – uczy więc i cierpliwości w wynajdowaniu kolejnych treści. Otto jest wrogiem nudy, a zatem i sprzymierzeńcem rodziców.
Widoki zza szyby
Otto bardzo lubi samochodowe wycieczki z tatą. Cieszy się, bo podczas takich wypraw może bardzo wiele zobaczyć. Nawet jeśli po wszystkim bohater czyje się zmęczony, już myśli o kolejnej wycieczce. Dla małych odbiorców wyjazdy Ottona są z kolei pretekstem do uważnego oglądania „czytanek odwracanek”, dużych kartonowych książek. „Otto w mieście” to publikacja nieposiadająca fabuły. „Akcja” sprowadza się do tego, że mały bohater zza szyby samochodu ogląda mijane budynki i pojazdy, a gdy zachce mu się jeść – dostaje hamburgera, którego może spałaszować w aucie. Cała zabawa zaczyna się naprawdę w momencie, gdy nad książką usiądą maluchy. Nie muszą wcale umieć czytać – przecież tekstu tu jak na lekarstwo. Rozrywka tkwi w warstwie graficznej i w ogromie możliwości interpretacyjnych.
Rysunki w tomiku zostały przygotowane tak, by nie dało się ich objąć wzrokiem. Trzeba po kolei oglądać poszczególne budynki i to wszystko, co znajduje się na szosach. Dziecko musi zatem przyjąć perspektywę Ottona, spojrzeć na świat oczami bohatera i wczuć się w jego rolę. Może „przejechać” trasę do końca książki, by na ostatniej stronie odwrócić publikację i zyskać do obejrzenia jeszcze drogę powrotną. To oznacza, że przygoda z książką nie kończy się tam, gdzie miałaby się skończyć tradycyjnie, a maluch dostaje szansę przedłużenia zabawy. Kierunki oglądania może wskazywać tekst – ale również sama droga i poodwracane domku. „Otto w mieście” to okazja do zaprezentowania różnych instytucji, firm i zjawisk. Uderza wielkie bogactwo szyldów (w różnych językach) i strzałek. Wrażenie na dzieciach może zrobić przekrój centrum handlowego (w którym nie ma już wolnych miejsc parkingowych) oraz rynek. Dzieci zaglądają do muzeum i do parku – a to centralne miejsca na kolejnych rozkładówkach. Pozostają jeszcze boczne uliczki, z pozoru ciche i spokojne, a też pełne dziwnych przechodniów czy intrygujących miejsc.
„Otto w mieście” to publikacja ważna zwłaszcza dla małych chłopców. Tych nie będzie można oderwać od widoku rond czy myjni samochodowych. Z zapałem śledzić będą rysunkowe propozycje Toma Schampa i wraz z tatą Ottona „jeździć” w kółko po gwarnym mieście. Schamp z upodobaniem zaskakuje odbiorców – czasem wprowadza znane im przedmioty w niecodziennych i absurdalnych zastosowaniach, czasem każe powalczyć z perspektywą i przymierzyć się do innego odkrywania rzeczywistości. Nie narzuca nikomu swoich obserwacji – owszem, posługuje się systemem napisów i krótkich haseł, ale to bardziej pomoc dla rodziców, maluchy i bez tego tworzyć będą w wyobraźni całe historie dotyczące kolejnej podróży Ottona i widoków z samochodu.
„Otto w mieście” może nauczyć dzieci sztuki opowiadania lub rozwinąć ich wyobraźnię. Tu fabułę kilkulatki stworzą same i dostosują do własnych potrzeb. Mogą bawić się bez konieczności układania małych miast z klocków i wzbogacania uliczek o resoraki. W związku z tym „Otto w mieście” to wyjazdowa szansa na znane zabawy – bez bałaganu i bez dużych stabilnych przestrzeni. Przygodami Ottona można zająć dziecko podczas samochodowej długiej wyprawy i w miejscach, w których dziecko powinno czekać we względnej ciszy i spokoju. Forma tomiku i sam pomysł na odwracanki sprawia, że maluchy spojrzą na książki również jak na element codziennych zabaw – od najmłodszych lat będą się oswajać z taką formą rozrywki. Tom Schamp bardzo stara się zaskakiwać dzieci i dostarczać im wielu niespodzianek podczas zwykłej podróży – uczy więc i cierpliwości w wynajdowaniu kolejnych treści. Otto jest wrogiem nudy, a zatem i sprzymierzeńcem rodziców.
piątek, 20 marca 2015
Thomas Peisel, Dylan Tuccillo, Jared Zeizel: Przewodnik po świadomym śnieniu. Jak opanować sztukę onironautyki
W.A.B., Warszawa 2015.
Podróż w sen
Dla jednych będzie to szarlataneria, niemająca wiele wspólnego z popularnonaukową serią. Dla innych – szansa na uruchomienie wyobraźni, droga, którą być może warto wypróbować. „Przewodnik po świadomym śnieniu. Jak opanować sztukę onironautyki” musi trafić na podatny grunt i ciekawych siebie odbiorców, w przeciwnym razie będzie bezużyteczną zabawką. Thomas Peisel, Dylan Tuccillo oraz Jared Zeizel twierdzą, że opanowali sztukę świadomego śnienia – i że każdy może się tego nauczyć. Świadome śnienie oznacza po prostu możliwość kierowania swoimi krokami w świecie marzeń sennych. Punktem przejścia jest uświadomienie sobie, że znajdujemy się we śnie – wraz z uzyskaniem takiej pewności otrzymuje się niezwykłą nagrodę: ster do snu. Dalsze ograniczenia stawiać może tylko wyobraźnia, chociaż autorzy robią, co mogą, żeby zasugerować odbiorcom warte wypróbowania tematy (ze snami erotycznymi włącznie, chociaż to bardziej lekturowy wabik i sposób na podgrzanie narracji niż podpowiedź).
Onironauci traktują swoje zadanie bardzo poważnie: starają się tak poprowadzić opowieść, by przekonać czytelników, że w każdej chwili będą mogli przejść do świadomego śnienia. To wiąże się wyłącznie z przyjemnościami, zresztą wywód raz po raz przerywany jest notatkami o świadomych snach, pełnymi entuzjazmu i zachęcającymi do działania. Peisel, Tuccillo i Zeizel przywołują zatem szereg ćwiczeń i zadań dla odbiorców, przekonują do stosowania afirmacji, prowadzenia dziennika snów czy robienia testu na rzeczywistość. Wszystko po to, by nauczyć chętnych przechodzenia w stan świadomego śnienia. Całą pracę porównują do podróży – wprowadzają kolejne jej etapy tak, by w pełni przygotować na zapowiadane niezwykłe doświadczenia. Tryskają entuzjazmem i zapewniają, że świadomy sen może nadejść nawet najbliższej nocy – żeby zachęcić do podjęcia wysiłku. Świadomy sen jest tu wartością tak pożądaną, że kiedy wreszcie się przydarzy… chętni często budzą się z wrażenia. Autorzy uczą więc też, jak stabilizować sen – i jak wykorzystywać jego potencjał. Wprowadzają także etykietę snu (nie wiadomo, kim naprawdę są spotkane w snach osoby), czy temat koszmarów. Uzasadniają chęć panowania nad snami i przekonują, jak wiele możliwości i nowych doświadczeń kryje się za taką umiejętnością.
Autorzy zachowują luźny, lekko literacki styl narracji. Chętnie sięgają po obrazowe metafory nawiązujące dyskretnie do onirycznych obrazów. Nie rezygnują z humoru – tekst prowadzą żartobliwie i tak, by przez cały czas utrzymywać ton zaproszenia do nietypowej podróży. Chcą podzielić się wspaniałym i dostępnym każdemu doświadczeniem. Odrzucają senniki – ich zdaniem każdy musi interpretować własne sny samodzielnie, nie istnieje uniwersalny klucz. Peisel, Tuccillo i Zeizel nawiązują tylko do najczęstszych sennych marzeń: snu o lataniu, możliwości szybkiego przemieszczania się w różne – odległe – miejsca czy rozmowach z nieznajomymi. Nie ukrywają, że świadomy sen zapewnia o wiele więcej. Opowieść – przetykana kulturoznawczymi wstawkami – ozdabiana jest jeszcze krótkimi cytatami i definicjami pełniącymi tu rolę ilustracji. Wcinają się one w tekst (chociaż nie są jego częścią) i mają działać jak reklamy – przekonywać do stosowania porad.
Bardzo łatwo jest „Przewodnik po świadomym śnieniu” odrzucić, potraktować jako niegroźną ciekawostkę. Wiadomo, że nie wybuchnie nagle moda na panowanie nad własnymi snami – ale być może część czytelników zainteresuje się możliwościami sterowania wyobraźnią i zechce wypróbować wskazówki. W końcu ze snu nie da się zrezygnować, a wyobraźnia pozwala przeżyć w nim najbardziej nieprawdopodobne przygody. Cała ta lektura, starannie pod względem kompozycyjnym i narracyjnym przygotowana, przesycona jest entuzjazmem, niemal dziecięcą frajdą z odkrywania nieznanego. I już samo to nie pozwala jej odłożyć.
Podróż w sen
Dla jednych będzie to szarlataneria, niemająca wiele wspólnego z popularnonaukową serią. Dla innych – szansa na uruchomienie wyobraźni, droga, którą być może warto wypróbować. „Przewodnik po świadomym śnieniu. Jak opanować sztukę onironautyki” musi trafić na podatny grunt i ciekawych siebie odbiorców, w przeciwnym razie będzie bezużyteczną zabawką. Thomas Peisel, Dylan Tuccillo oraz Jared Zeizel twierdzą, że opanowali sztukę świadomego śnienia – i że każdy może się tego nauczyć. Świadome śnienie oznacza po prostu możliwość kierowania swoimi krokami w świecie marzeń sennych. Punktem przejścia jest uświadomienie sobie, że znajdujemy się we śnie – wraz z uzyskaniem takiej pewności otrzymuje się niezwykłą nagrodę: ster do snu. Dalsze ograniczenia stawiać może tylko wyobraźnia, chociaż autorzy robią, co mogą, żeby zasugerować odbiorcom warte wypróbowania tematy (ze snami erotycznymi włącznie, chociaż to bardziej lekturowy wabik i sposób na podgrzanie narracji niż podpowiedź).
Onironauci traktują swoje zadanie bardzo poważnie: starają się tak poprowadzić opowieść, by przekonać czytelników, że w każdej chwili będą mogli przejść do świadomego śnienia. To wiąże się wyłącznie z przyjemnościami, zresztą wywód raz po raz przerywany jest notatkami o świadomych snach, pełnymi entuzjazmu i zachęcającymi do działania. Peisel, Tuccillo i Zeizel przywołują zatem szereg ćwiczeń i zadań dla odbiorców, przekonują do stosowania afirmacji, prowadzenia dziennika snów czy robienia testu na rzeczywistość. Wszystko po to, by nauczyć chętnych przechodzenia w stan świadomego śnienia. Całą pracę porównują do podróży – wprowadzają kolejne jej etapy tak, by w pełni przygotować na zapowiadane niezwykłe doświadczenia. Tryskają entuzjazmem i zapewniają, że świadomy sen może nadejść nawet najbliższej nocy – żeby zachęcić do podjęcia wysiłku. Świadomy sen jest tu wartością tak pożądaną, że kiedy wreszcie się przydarzy… chętni często budzą się z wrażenia. Autorzy uczą więc też, jak stabilizować sen – i jak wykorzystywać jego potencjał. Wprowadzają także etykietę snu (nie wiadomo, kim naprawdę są spotkane w snach osoby), czy temat koszmarów. Uzasadniają chęć panowania nad snami i przekonują, jak wiele możliwości i nowych doświadczeń kryje się za taką umiejętnością.
Autorzy zachowują luźny, lekko literacki styl narracji. Chętnie sięgają po obrazowe metafory nawiązujące dyskretnie do onirycznych obrazów. Nie rezygnują z humoru – tekst prowadzą żartobliwie i tak, by przez cały czas utrzymywać ton zaproszenia do nietypowej podróży. Chcą podzielić się wspaniałym i dostępnym każdemu doświadczeniem. Odrzucają senniki – ich zdaniem każdy musi interpretować własne sny samodzielnie, nie istnieje uniwersalny klucz. Peisel, Tuccillo i Zeizel nawiązują tylko do najczęstszych sennych marzeń: snu o lataniu, możliwości szybkiego przemieszczania się w różne – odległe – miejsca czy rozmowach z nieznajomymi. Nie ukrywają, że świadomy sen zapewnia o wiele więcej. Opowieść – przetykana kulturoznawczymi wstawkami – ozdabiana jest jeszcze krótkimi cytatami i definicjami pełniącymi tu rolę ilustracji. Wcinają się one w tekst (chociaż nie są jego częścią) i mają działać jak reklamy – przekonywać do stosowania porad.
Bardzo łatwo jest „Przewodnik po świadomym śnieniu” odrzucić, potraktować jako niegroźną ciekawostkę. Wiadomo, że nie wybuchnie nagle moda na panowanie nad własnymi snami – ale być może część czytelników zainteresuje się możliwościami sterowania wyobraźnią i zechce wypróbować wskazówki. W końcu ze snu nie da się zrezygnować, a wyobraźnia pozwala przeżyć w nim najbardziej nieprawdopodobne przygody. Cała ta lektura, starannie pod względem kompozycyjnym i narracyjnym przygotowana, przesycona jest entuzjazmem, niemal dziecięcą frajdą z odkrywania nieznanego. I już samo to nie pozwala jej odłożyć.
czwartek, 19 marca 2015
Barbara Sęk: Miłość na szkle
Świat Książki, Warszawa 2015.
Ciężar
To książka ponad wszelkimi dyskusjami psychologicznymi, religijnymi czy etycznymi. To obszerne studium rozpadu, które bez cenzury pokazuje, jak obsesyjna chęć posiadania dziecka przez kobietę niszczy związek – i cierpliwość nawet najbardziej kochającego partnera. Barbara Sęk wkracza w najintymniejszą relację między dwojgiem ludzi – bliżej pary być już nie można. Dla wygody przyjmuje autorka męski punkt widzenia, bo to on, Wojciech, w tej walce okazuje się ofiarą. „Miłość na szkle” to uporczywe wałkowanie tematu instynktu macierzyńskiego, który – niezaspokojony – zyskuje moc destrukcyjną.
Ona bywa Zołzą – jak każda żona. Potrafi być też kusząca i uwodzicielska, wtedy staje się Brendą. Zwykle jest Małżą – ukochaną małżonką. On szaleje za nią i nawet pozwala sobą pomiatać, byle ona była szczęśliwa. Ale w ich związku coś zaczyna wyglądać dziwnie: nie mogą doczekać się dziecka. Po roku starań lądują u lekarza, który ma nimi pokierować i ewentualnie wybrać sposób leczenia. Dla niego to pasmo upokorzeń: opowiadanie obcemu mężczyźnie o doświadczeniach z sypialni (co ciekawe, ona nie ma takich zahamowań), potem uprawianie seksu z kalendarzem w ręku, kolejne wyrzeczenia i brak upragnionych rezultatów. Im bardziej on ma dosyć, tym bardziej ona zapamiętuje się w walce o dziecko. Nie przerażają jej niepowodzenia par, które zdecydowały się na in vitro. Co gorsza, ona przestaje zwracać uwagę na jego problemy. On, nieprzydatny jako reproduktor, schodzi na bardzo daleki plan ze swoimi traumami i przykrościami – a życie nie szczędzi mu stresów – coraz częstszych, jakby za sprawą złośliwości losu.
Ta historia jest bardzo, ale to bardzo szczegółowa. Barbara Sęk przeprowadza odbiorców przez rozbudowane opisy kolejnych etapów terapii i leczenia, nie ogranicza ani detali medycznych, ani – erotycznych. Snuje małżeńską opowieść, coraz bardziej zacieśniając ją na problemie – nieistniejące dziecko rządzi życiem Raczyńskich. O ile jeszcze on dostrzega, że na tym świat się nie kończy, dla niej nie istnieje już inna droga do szczęścia. Rujnuje więc szczęście własne i coraz bardziej desperacko szuka pomocy. To narastanie obsesji ładnie objawia się w narracji. Na początku Wojciech jest bardzo dowcipny, za bardzo też rozgadany – ale to standard, gdy autorki biorą się za imitowanie narracji facetów i chcą udowodnić, że dobrze zrozumiały swoich bohaterów. Nieco szorstki humor bardzo tu pasuje i przemienia scenki z tomu w całkiem przyjemną obyczajówkę. Potem już okazji do żartów jest coraz mniej, a czytelnicy obserwować będą chaos, w jaki para się pogrąża – i absurd płynący z niezaspokojonego instynktu. To już motyw przerażający: żadnych kompromisów, żadnej rozmowy – i tylko jeden cel w życiu.
Gehenna, przez którą Barbara Sęk przeprowadza, jest sama w sobie uzasadnieniem dla książki, bo trudno za takie uznać niepotrzebnie bajkowy finał. Co ciekawe, łatwo będzie przy tej lekturze zrozumieć postawy mężczyzny i jego zmieniające się przekonania – Sęk nie dba za to wcale o budowany na marginesie wizerunek kobiety – nie uważa, żeby tu potrzebne były dodatkowe wyjaśnienia czy usprawiedliwienia. W tej nierównowadze trzeba jednak pamiętać, jak wysoką cenę może Małża zapłacić za spełnienie swojego – już tylko swojego – marzenia. Barbara Sęk podrzuca temat do dyskusji dla pań, zmusza do sprawdzenia systemów wartości. Przypomina, jak łatwo zniszczyć sielankę – a wybrany przez nią temat nie gości zbyt często w powieściach obyczajowych dla pań. Ta książka, do bólu drobiazgowa, będzie dla części odbiorców pytaniem o wizję wspólnego życia. Na szczęście Barbara Sęk oprócz analizowania niespełnionego macierzyństwa ma jeszcze w zamachu sporą dawkę poczucia humoru i nie zamęczy odbiorców ciągłymi staraniami bohaterki o dziecko. Mimo że bywa blisko.
Ciężar
To książka ponad wszelkimi dyskusjami psychologicznymi, religijnymi czy etycznymi. To obszerne studium rozpadu, które bez cenzury pokazuje, jak obsesyjna chęć posiadania dziecka przez kobietę niszczy związek – i cierpliwość nawet najbardziej kochającego partnera. Barbara Sęk wkracza w najintymniejszą relację między dwojgiem ludzi – bliżej pary być już nie można. Dla wygody przyjmuje autorka męski punkt widzenia, bo to on, Wojciech, w tej walce okazuje się ofiarą. „Miłość na szkle” to uporczywe wałkowanie tematu instynktu macierzyńskiego, który – niezaspokojony – zyskuje moc destrukcyjną.
Ona bywa Zołzą – jak każda żona. Potrafi być też kusząca i uwodzicielska, wtedy staje się Brendą. Zwykle jest Małżą – ukochaną małżonką. On szaleje za nią i nawet pozwala sobą pomiatać, byle ona była szczęśliwa. Ale w ich związku coś zaczyna wyglądać dziwnie: nie mogą doczekać się dziecka. Po roku starań lądują u lekarza, który ma nimi pokierować i ewentualnie wybrać sposób leczenia. Dla niego to pasmo upokorzeń: opowiadanie obcemu mężczyźnie o doświadczeniach z sypialni (co ciekawe, ona nie ma takich zahamowań), potem uprawianie seksu z kalendarzem w ręku, kolejne wyrzeczenia i brak upragnionych rezultatów. Im bardziej on ma dosyć, tym bardziej ona zapamiętuje się w walce o dziecko. Nie przerażają jej niepowodzenia par, które zdecydowały się na in vitro. Co gorsza, ona przestaje zwracać uwagę na jego problemy. On, nieprzydatny jako reproduktor, schodzi na bardzo daleki plan ze swoimi traumami i przykrościami – a życie nie szczędzi mu stresów – coraz częstszych, jakby za sprawą złośliwości losu.
Ta historia jest bardzo, ale to bardzo szczegółowa. Barbara Sęk przeprowadza odbiorców przez rozbudowane opisy kolejnych etapów terapii i leczenia, nie ogranicza ani detali medycznych, ani – erotycznych. Snuje małżeńską opowieść, coraz bardziej zacieśniając ją na problemie – nieistniejące dziecko rządzi życiem Raczyńskich. O ile jeszcze on dostrzega, że na tym świat się nie kończy, dla niej nie istnieje już inna droga do szczęścia. Rujnuje więc szczęście własne i coraz bardziej desperacko szuka pomocy. To narastanie obsesji ładnie objawia się w narracji. Na początku Wojciech jest bardzo dowcipny, za bardzo też rozgadany – ale to standard, gdy autorki biorą się za imitowanie narracji facetów i chcą udowodnić, że dobrze zrozumiały swoich bohaterów. Nieco szorstki humor bardzo tu pasuje i przemienia scenki z tomu w całkiem przyjemną obyczajówkę. Potem już okazji do żartów jest coraz mniej, a czytelnicy obserwować będą chaos, w jaki para się pogrąża – i absurd płynący z niezaspokojonego instynktu. To już motyw przerażający: żadnych kompromisów, żadnej rozmowy – i tylko jeden cel w życiu.
Gehenna, przez którą Barbara Sęk przeprowadza, jest sama w sobie uzasadnieniem dla książki, bo trudno za takie uznać niepotrzebnie bajkowy finał. Co ciekawe, łatwo będzie przy tej lekturze zrozumieć postawy mężczyzny i jego zmieniające się przekonania – Sęk nie dba za to wcale o budowany na marginesie wizerunek kobiety – nie uważa, żeby tu potrzebne były dodatkowe wyjaśnienia czy usprawiedliwienia. W tej nierównowadze trzeba jednak pamiętać, jak wysoką cenę może Małża zapłacić za spełnienie swojego – już tylko swojego – marzenia. Barbara Sęk podrzuca temat do dyskusji dla pań, zmusza do sprawdzenia systemów wartości. Przypomina, jak łatwo zniszczyć sielankę – a wybrany przez nią temat nie gości zbyt często w powieściach obyczajowych dla pań. Ta książka, do bólu drobiazgowa, będzie dla części odbiorców pytaniem o wizję wspólnego życia. Na szczęście Barbara Sęk oprócz analizowania niespełnionego macierzyństwa ma jeszcze w zamachu sporą dawkę poczucia humoru i nie zamęczy odbiorców ciągłymi staraniami bohaterki o dziecko. Mimo że bywa blisko.
środa, 18 marca 2015
Susane Colasanti: Przeznaczenie puka do drzwi
Ya!, Warszawa 2015.
Los
Posiadanie chłopaka to ważny temat w młodzieżowych czytadłach. Ważny, a do tego zwykle okraszony trudnościami, które dorosłym wydają się bez znaczenia. Susane Colasanti nie bagatelizuje istotnych dla młodych odbiorczyń zagadnień – obok pierwszej miłości jest u niej jeszcze wątek lojalności, a przyjaźń wiąże się z nie lada wyzwaniami. I gdyby Lani miała kilka lat więcej i nie chodziła już do szkoły, pewnie inaczej zareagowałaby na serowe odkrycia. Na razie jednak to nastolatka mocno naiwna, bardzo impulsywna, a przede wszystkim wierna. Przy tak skonstruowanym charakterze zwykła historia zaczyna czytelniczki uwodzić – zwłaszcza że część z nich na pewno borykać się będzie z podobnym problemem, choć może nie na tak wielką skalę.
Lani przyjaźni się z Erin, a tę relację bardzo wzmacnia fakt, że bohaterki jako dziesięciolatki przeżyły wypadek samochodowy. To przytomność umysłu Erin uratowała je wówczas przed utonięciem – dlatego wszyscy sądzą, że pamięć o dramatycznych chwilach na zawsze scementuje tę przyjaźń. Dla Lani nowy chłopak przyjaciółki jest nietykalny – ale bohaterka nie może poradzić nic na to, że najwyraźniej spotkała właśnie bratnią duszę. Lani wierzy w przeznaczenie i rozmaite znaki od losu, a z Jasonem łączy ją więcej niż mogłaby pomyśleć. Jej związek z chłopakiem Erin jest już niemal nieunikniony – ale Erin inaczej ocenia całą sytuację.
Susane Colasanti zajmuje się tu również tematem zaufania. Lani ma przyjaciela geja, który boi się, że prawda o jego homoseksualizmie dotrze do surowego ojca. Jest dla niego wsparciem, a i ochroną przed bezlitosnym światem. Temat Blake’a wydaje się szczególnie ważny dla odbiorców odkrywających swoją tożsamość. Ten bohater okazuje się w powieści najbardziej pożądanym powiernikiem – autorka próbuje pokazać, jak krzywdzące są bezsensowne uprzedzenia. W tomie powraca też temat znęcania się nad rówieśnikami. Lani spotyka się z przejawami agresji jako ta, która „ukradła przyjaciółce chłopaka”, musi mierzyć się z szykanami ze strony dawnych przyjaciółek, ale i z własnymi wyrzutami sumienia. Koledzy ze szkoły potrafią być okrutni – nawet nie zastanawiają się nad słusznością ataków, nie analizują źródła złości – ważne, że mają w jaką stronę skierować wściekłość. Lani stawia czoła wyzwaniu, którego się nie spodziewała – prywatne nieporozumienie rozrasta się niemal do społecznej młodzieżowej wojny. A w tym wszystkim jest jeszcze czuły i kochający chłopak, który nie chce rezygnować z własnego szczęścia.
Przez długi czas w tomie „Przeznaczenie puka do drzwi” Susane Colasanti nawiązuje do ślepej wiary w horoskopy, wróżby i znaki od losu. Bohaterka ma nawet magiczną kulę, która pomaga w rozwiązywaniu problemów. Nie jest to zachowanie piętnowane czy wyśmiewane przez autorkę, a jednak z czasem Lani dochodzi do wniosku, że nie może zostawiać wszystkiego losowi, a sama też potrafi kształtować własną przyszłość. Dla części odbiorczyń ten temat okaże się dość ważny.
W narracji Colasanti stawia na szczerość emocji. Widać to zwłaszcza w „niezręcznych” dialogach zakochanych. Tu bohaterowie, nawet kiedy wiedzą, jak postąpić, nie zawsze mogą porady pedagogów wcielać w życie – pokrzywdzeni lub obrażeni nie mają zamiaru ułatwiać wyjaśniania spraw. Ta powieść pokazuje, z jakimi utrudnieniami muszą się liczyć ci, którzy chcą iść za głosem serca – ładnie nakreśla dylematy związane z pierwszą miłością i relacjami w grupie rówieśników. Colasanti dba o to, żeby prze cały tom utrzymywać przy sobie czytelniczki i uświadamiać im – z każdą stroną – że w życiu nie wszystko ułoży się po ich myśli.
Los
Posiadanie chłopaka to ważny temat w młodzieżowych czytadłach. Ważny, a do tego zwykle okraszony trudnościami, które dorosłym wydają się bez znaczenia. Susane Colasanti nie bagatelizuje istotnych dla młodych odbiorczyń zagadnień – obok pierwszej miłości jest u niej jeszcze wątek lojalności, a przyjaźń wiąże się z nie lada wyzwaniami. I gdyby Lani miała kilka lat więcej i nie chodziła już do szkoły, pewnie inaczej zareagowałaby na serowe odkrycia. Na razie jednak to nastolatka mocno naiwna, bardzo impulsywna, a przede wszystkim wierna. Przy tak skonstruowanym charakterze zwykła historia zaczyna czytelniczki uwodzić – zwłaszcza że część z nich na pewno borykać się będzie z podobnym problemem, choć może nie na tak wielką skalę.
Lani przyjaźni się z Erin, a tę relację bardzo wzmacnia fakt, że bohaterki jako dziesięciolatki przeżyły wypadek samochodowy. To przytomność umysłu Erin uratowała je wówczas przed utonięciem – dlatego wszyscy sądzą, że pamięć o dramatycznych chwilach na zawsze scementuje tę przyjaźń. Dla Lani nowy chłopak przyjaciółki jest nietykalny – ale bohaterka nie może poradzić nic na to, że najwyraźniej spotkała właśnie bratnią duszę. Lani wierzy w przeznaczenie i rozmaite znaki od losu, a z Jasonem łączy ją więcej niż mogłaby pomyśleć. Jej związek z chłopakiem Erin jest już niemal nieunikniony – ale Erin inaczej ocenia całą sytuację.
Susane Colasanti zajmuje się tu również tematem zaufania. Lani ma przyjaciela geja, który boi się, że prawda o jego homoseksualizmie dotrze do surowego ojca. Jest dla niego wsparciem, a i ochroną przed bezlitosnym światem. Temat Blake’a wydaje się szczególnie ważny dla odbiorców odkrywających swoją tożsamość. Ten bohater okazuje się w powieści najbardziej pożądanym powiernikiem – autorka próbuje pokazać, jak krzywdzące są bezsensowne uprzedzenia. W tomie powraca też temat znęcania się nad rówieśnikami. Lani spotyka się z przejawami agresji jako ta, która „ukradła przyjaciółce chłopaka”, musi mierzyć się z szykanami ze strony dawnych przyjaciółek, ale i z własnymi wyrzutami sumienia. Koledzy ze szkoły potrafią być okrutni – nawet nie zastanawiają się nad słusznością ataków, nie analizują źródła złości – ważne, że mają w jaką stronę skierować wściekłość. Lani stawia czoła wyzwaniu, którego się nie spodziewała – prywatne nieporozumienie rozrasta się niemal do społecznej młodzieżowej wojny. A w tym wszystkim jest jeszcze czuły i kochający chłopak, który nie chce rezygnować z własnego szczęścia.
Przez długi czas w tomie „Przeznaczenie puka do drzwi” Susane Colasanti nawiązuje do ślepej wiary w horoskopy, wróżby i znaki od losu. Bohaterka ma nawet magiczną kulę, która pomaga w rozwiązywaniu problemów. Nie jest to zachowanie piętnowane czy wyśmiewane przez autorkę, a jednak z czasem Lani dochodzi do wniosku, że nie może zostawiać wszystkiego losowi, a sama też potrafi kształtować własną przyszłość. Dla części odbiorczyń ten temat okaże się dość ważny.
W narracji Colasanti stawia na szczerość emocji. Widać to zwłaszcza w „niezręcznych” dialogach zakochanych. Tu bohaterowie, nawet kiedy wiedzą, jak postąpić, nie zawsze mogą porady pedagogów wcielać w życie – pokrzywdzeni lub obrażeni nie mają zamiaru ułatwiać wyjaśniania spraw. Ta powieść pokazuje, z jakimi utrudnieniami muszą się liczyć ci, którzy chcą iść za głosem serca – ładnie nakreśla dylematy związane z pierwszą miłością i relacjami w grupie rówieśników. Colasanti dba o to, żeby prze cały tom utrzymywać przy sobie czytelniczki i uświadamiać im – z każdą stroną – że w życiu nie wszystko ułoży się po ich myśli.
wtorek, 17 marca 2015
Rachel Renée Russell: Dzienniki Nikki. Nikki podrywaczka
Akapit Press, Łódź 2015.
Związek z humorem
Żeńską wersję komiksowo-powieściowych „Dzienników cwaniaczka” proponuje młodym czytelniczkom Rachel Renée Russell. Jej „Nikki podrywaczka” to już szósta część Dzienników Nikki – i sposób na przekonanie nastolatek do książek. Nikki jest wypadkową mangowo-cukierkowych ilustracji i typowych dziewczyńskich problemów, okraszoną jeszcze sporą dawką poczucia humoru (objawiającego się także w autoironii bohaterki). Podstawowym tematem tej części historii jest zauroczenie. Nikki bardzo podoba się Brandon, ale chłopak wysyła jej sprzeczne sygnały. Kiedy bohaterka jest pewna miłosnego sukcesu, Brandon zachowuje się jak modelowy przypadek z artykułu „Skąd wiesz, że chłopakowi nie zależy aż tak”. Nikki szansy upatruje w walentynkowym szkolnym balu: tym razem to dziewczyny mają zapraszać wymarzonych partnerów na zabawę. Tyle że koło Brandona już kręci się irytująca MacKenzie, największa rywalka Nikki.
Nikki dowcipnie relacjonuje swoje kolejne przygody. Pomysły młodszej siostry, szkolne perypetie, a co najważniejsze – własne uczucia związane z Brandonem. Oczywiście zachowuje się przy tym jak egzaltowana nastolatka, jest w stanie popaść w wielką euforię, a zaraz potem w głęboką rozpacz, mocno przesadza i wszystko bardzo przeżywa. Russell pokazuje, jak łatwo o nieporozumienia między nastolatkami, skoro skłonne są one bardziej wierzyć własnym interpretacjom niż faktom. Przeprowadza więc czytelniczki przez cały szereg niepowodzeń sercowych, rozczarowań i załamań zanim dojdzie do krzepiącego finału. Ale przy Nikki nie można zbyt długo się martwić. Ta bohaterka jest bardzo sympatyczna, a do tego zwyczajna, nie ma zadatków na klasową gwiazdę. Daje się lubić także ze względu na ogrom życiowych pomyłek i „kataklizmów”, które sama na siebie sprowadza. Nikki wiele rzeczy potrafi obrócić w żart.
Autorka prowadzi opowieść dwoma stylami. Na liniowanym papierze imitującym kartki prawdziwego dziennika Nikki zapisuje swoje zwykłe przemyślenia i przyczyny ekscytacji. Nawet stylistycznie narracja pasuje tu do nastolatki: akapity są krótkie i pełne emocji, a Nikki błyskawicznie nawiązuje kontakt z odbiorczyniami. Wiele słów podkreśla kapitalikami, żeby czytelniczki właściwie odebrały rozkład zdaniowych emocjonalnych akcentów. Do tego dodawane są obrazki. Dziewczyny mają na nich mangowe oczy i zawsze wydają się olśniewającymi pięknościami, bez względu na rysowaną akurat scenkę. Wygląda to, jakby Nikki znajdowała się stale w świecie cukrowych wróżek i księżniczkowych opowiastek – zagłębienie się w treść wytwarza nawet pewien kontrast. Russell najprawdopodobniej chciała zaproponować odbiorczyniom bardziej dopasowane do ich wrażliwości i oczekiwań grafiki, a także przekonać do lektury większe grono nastolatek. Te słodkie ilustracje są poza tym pełne ciekawych detali, świat Nikki jawi się na nich intrygująco dla młodych odbiorczyń.
„Nikki podrywaczka” trafia do dziewczyn za sprawą tematyki. Motyw zwrócenia na siebie uwagi przystojnego chłopca (i związanego z tymi działaniami szeregu komicznych wpadek) jest zawsze aktualny – zwłaszcza gdy pojawia się w atrakcyjnej i niewymagającej lekturowego wysiłku formie. Nikki bez trudu ściągnie uwagę czytelniczek – te będą jej kibicować w związku z Brandonem, a przy okazji przyswoją sobie kilka cennych lekcji na temat nieporozumień w damsko-męskich relacjach. „Nikki podrywaczka” to komiksowa powieść napisana z pomysłem i kierowana do szerokiej publiczności wychowanej na serialach. To także publikacja, która dobrze przedstawia trendy w młodzieżowej literaturze.
Związek z humorem
Żeńską wersję komiksowo-powieściowych „Dzienników cwaniaczka” proponuje młodym czytelniczkom Rachel Renée Russell. Jej „Nikki podrywaczka” to już szósta część Dzienników Nikki – i sposób na przekonanie nastolatek do książek. Nikki jest wypadkową mangowo-cukierkowych ilustracji i typowych dziewczyńskich problemów, okraszoną jeszcze sporą dawką poczucia humoru (objawiającego się także w autoironii bohaterki). Podstawowym tematem tej części historii jest zauroczenie. Nikki bardzo podoba się Brandon, ale chłopak wysyła jej sprzeczne sygnały. Kiedy bohaterka jest pewna miłosnego sukcesu, Brandon zachowuje się jak modelowy przypadek z artykułu „Skąd wiesz, że chłopakowi nie zależy aż tak”. Nikki szansy upatruje w walentynkowym szkolnym balu: tym razem to dziewczyny mają zapraszać wymarzonych partnerów na zabawę. Tyle że koło Brandona już kręci się irytująca MacKenzie, największa rywalka Nikki.
Nikki dowcipnie relacjonuje swoje kolejne przygody. Pomysły młodszej siostry, szkolne perypetie, a co najważniejsze – własne uczucia związane z Brandonem. Oczywiście zachowuje się przy tym jak egzaltowana nastolatka, jest w stanie popaść w wielką euforię, a zaraz potem w głęboką rozpacz, mocno przesadza i wszystko bardzo przeżywa. Russell pokazuje, jak łatwo o nieporozumienia między nastolatkami, skoro skłonne są one bardziej wierzyć własnym interpretacjom niż faktom. Przeprowadza więc czytelniczki przez cały szereg niepowodzeń sercowych, rozczarowań i załamań zanim dojdzie do krzepiącego finału. Ale przy Nikki nie można zbyt długo się martwić. Ta bohaterka jest bardzo sympatyczna, a do tego zwyczajna, nie ma zadatków na klasową gwiazdę. Daje się lubić także ze względu na ogrom życiowych pomyłek i „kataklizmów”, które sama na siebie sprowadza. Nikki wiele rzeczy potrafi obrócić w żart.
Autorka prowadzi opowieść dwoma stylami. Na liniowanym papierze imitującym kartki prawdziwego dziennika Nikki zapisuje swoje zwykłe przemyślenia i przyczyny ekscytacji. Nawet stylistycznie narracja pasuje tu do nastolatki: akapity są krótkie i pełne emocji, a Nikki błyskawicznie nawiązuje kontakt z odbiorczyniami. Wiele słów podkreśla kapitalikami, żeby czytelniczki właściwie odebrały rozkład zdaniowych emocjonalnych akcentów. Do tego dodawane są obrazki. Dziewczyny mają na nich mangowe oczy i zawsze wydają się olśniewającymi pięknościami, bez względu na rysowaną akurat scenkę. Wygląda to, jakby Nikki znajdowała się stale w świecie cukrowych wróżek i księżniczkowych opowiastek – zagłębienie się w treść wytwarza nawet pewien kontrast. Russell najprawdopodobniej chciała zaproponować odbiorczyniom bardziej dopasowane do ich wrażliwości i oczekiwań grafiki, a także przekonać do lektury większe grono nastolatek. Te słodkie ilustracje są poza tym pełne ciekawych detali, świat Nikki jawi się na nich intrygująco dla młodych odbiorczyń.
„Nikki podrywaczka” trafia do dziewczyn za sprawą tematyki. Motyw zwrócenia na siebie uwagi przystojnego chłopca (i związanego z tymi działaniami szeregu komicznych wpadek) jest zawsze aktualny – zwłaszcza gdy pojawia się w atrakcyjnej i niewymagającej lekturowego wysiłku formie. Nikki bez trudu ściągnie uwagę czytelniczek – te będą jej kibicować w związku z Brandonem, a przy okazji przyswoją sobie kilka cennych lekcji na temat nieporozumień w damsko-męskich relacjach. „Nikki podrywaczka” to komiksowa powieść napisana z pomysłem i kierowana do szerokiej publiczności wychowanej na serialach. To także publikacja, która dobrze przedstawia trendy w młodzieżowej literaturze.
poniedziałek, 16 marca 2015
Kolorowy trening antystresowy. Esy-floresy
Buchmann, Warszawa 2015.
Desenie
Przeglądanie uzupełnionego tomu „Kolorowy trening antystresowy. Esy-floresy” zapewne wiele zdradziłoby psychologom, a nawet osobom z branży HR. To bowiem książka, która przynosi wyciszenie, ale nie zabija kreatywności, wprost przeciwnie, wzmacnia ją. Podzielona jest na dwie części, „Kolorowanki” oraz „Bazgrołki”, ale myliłby się ten, kto sądzi, że oznacza to powrót do zabaw z dzieciństwa i do szkolnego mazania po marginesach zeszytów. Teraz praca jest o wiele trudniejsza i osoby niecierpliwe czy o wybuchowych charakterach nie zatrzymają się nad tomem na dłużej. Ale jeśli ktoś uzna, że potrzebuje spokoju, uwolnienia myśli czy stonowania emocji – nie mógł lepiej trafić. „Esy-floresy” to nietypowa szansa na relaks. Kusi zwłaszcza tym, że nie ma żadnych zasad czy technik kolorowania, a proponowane kształty i rysunki są naprawdę fantazyjne, czasem przywodzą na myśl absurdalne wytwory wyobraźni.
Dorośli z kolorowankami stykają się przeważnie wtedy, gdy towarzyszą swoim pociechom w kolorowaniu scenek z kreskówek. Imponują wówczas maluchom talentem do niewychodzenia za linie, umiejętnością równego przyciskania kredki do papieru, a nawet rozmaitymi sztuczkami w rodzaju rozmazywania i rozcierania plan koloru. Zawsze więc w kolorowaniu wypadają lepiej od najmłodszych… aż do „Esów-floresów”. Tu nawet najwytrwalsi zastanowią się nad własnymi możliwościami. A nawet nad dobraniem odpowiednich narzędzi, bo żeby pokolorować niektóre wzorki trzeba będzie albo wyjątkowo ostro zatemperować kredki, albo skorzystać z najcieńszych dostępnych cienkopisów.
Autorzy na początku zapewniają, że nie ma żadnych reguł. Dlatego też proponują kształty zwierząt przefiltrowanych przez fantazję, egzotyczne maski czy niezwykłe pióra lub krajobrazy rozszczepione na maleńkie deseniowe detale. Czasem muszle, ryby, ptaki czy żółwie same układają się w imponujący wzór, czasem sięga się do tematów, które same w sobie uwodzą kolorem – na przykład do witraży. Bywa, że pokryty kolorem zostaje jeden powtarzający się motyw – tworząc zupełnie nowy wzór. Tylko od odbiorców zależy, jak go poprowadzą. Wypełnianie kolorem maleńkich fragmentów ogromnej całości wymaga wielkiej koncentracji – a jest to naprawdę dobry sposób na oderwanie myśli od przyziemnych spraw i problemów.
Druga, mniej obszerna część książki pozwala wykazać się przy tworzeniu lub kontynuowaniu rozpoczętych wzorów. Po skończeniu pracy można je będzie potraktować jak kolorowanki, ale to też nawiązanie do swobodnej bazgraniny, podczas której pozwala się myślom błądzić bez celu. Książka w pewnym sensie zmusza do pracy – podsuwa cały szereg wzorów, których odbiorcy samodzielnie by nie stworzyli, rozwija i uzupełnia te najczęstsze – a z drugiej strony daje twórczą swobodę i okazję do kreatywnej beztroski.
Widać po przejrzeniu takiego nietypowego zeszytu ćwiczeń, kto ceni sobie ład i porządek, a kto woli artystyczne wyżycie się, kto będzie szukał bezpieczeństwa w powtarzalnych sekwencjach kolorów, a kto lubi eksperymenty i nie boi się wyzwań. Cała sztuka polega na tym, żeby wygospodarować czas na taką, z pozoru bezsensowną, pracę – wystarczy zresztą pojąć, że te kolorowanki rzeczywiście wpływają na kreatywność i redukują poziom stresu, co zwiększa wydajność w pracy i umożliwia kształtowanie własnego charakteru. Nie mówiąc już o tym, że skomputeryzowane społeczeństwo potrzebuje jednak tego typu ćwiczeń choćby po to, żeby nie zapomnieć sztuki ręcznego pisania. „Esy-floresy” mają być rozrywką dla dorosłych – ich wartość jednak można docenić dopiero po wypróbowaniu zawartych tu twórczych propozycji.
Desenie
Przeglądanie uzupełnionego tomu „Kolorowy trening antystresowy. Esy-floresy” zapewne wiele zdradziłoby psychologom, a nawet osobom z branży HR. To bowiem książka, która przynosi wyciszenie, ale nie zabija kreatywności, wprost przeciwnie, wzmacnia ją. Podzielona jest na dwie części, „Kolorowanki” oraz „Bazgrołki”, ale myliłby się ten, kto sądzi, że oznacza to powrót do zabaw z dzieciństwa i do szkolnego mazania po marginesach zeszytów. Teraz praca jest o wiele trudniejsza i osoby niecierpliwe czy o wybuchowych charakterach nie zatrzymają się nad tomem na dłużej. Ale jeśli ktoś uzna, że potrzebuje spokoju, uwolnienia myśli czy stonowania emocji – nie mógł lepiej trafić. „Esy-floresy” to nietypowa szansa na relaks. Kusi zwłaszcza tym, że nie ma żadnych zasad czy technik kolorowania, a proponowane kształty i rysunki są naprawdę fantazyjne, czasem przywodzą na myśl absurdalne wytwory wyobraźni.
Dorośli z kolorowankami stykają się przeważnie wtedy, gdy towarzyszą swoim pociechom w kolorowaniu scenek z kreskówek. Imponują wówczas maluchom talentem do niewychodzenia za linie, umiejętnością równego przyciskania kredki do papieru, a nawet rozmaitymi sztuczkami w rodzaju rozmazywania i rozcierania plan koloru. Zawsze więc w kolorowaniu wypadają lepiej od najmłodszych… aż do „Esów-floresów”. Tu nawet najwytrwalsi zastanowią się nad własnymi możliwościami. A nawet nad dobraniem odpowiednich narzędzi, bo żeby pokolorować niektóre wzorki trzeba będzie albo wyjątkowo ostro zatemperować kredki, albo skorzystać z najcieńszych dostępnych cienkopisów.
Autorzy na początku zapewniają, że nie ma żadnych reguł. Dlatego też proponują kształty zwierząt przefiltrowanych przez fantazję, egzotyczne maski czy niezwykłe pióra lub krajobrazy rozszczepione na maleńkie deseniowe detale. Czasem muszle, ryby, ptaki czy żółwie same układają się w imponujący wzór, czasem sięga się do tematów, które same w sobie uwodzą kolorem – na przykład do witraży. Bywa, że pokryty kolorem zostaje jeden powtarzający się motyw – tworząc zupełnie nowy wzór. Tylko od odbiorców zależy, jak go poprowadzą. Wypełnianie kolorem maleńkich fragmentów ogromnej całości wymaga wielkiej koncentracji – a jest to naprawdę dobry sposób na oderwanie myśli od przyziemnych spraw i problemów.
Druga, mniej obszerna część książki pozwala wykazać się przy tworzeniu lub kontynuowaniu rozpoczętych wzorów. Po skończeniu pracy można je będzie potraktować jak kolorowanki, ale to też nawiązanie do swobodnej bazgraniny, podczas której pozwala się myślom błądzić bez celu. Książka w pewnym sensie zmusza do pracy – podsuwa cały szereg wzorów, których odbiorcy samodzielnie by nie stworzyli, rozwija i uzupełnia te najczęstsze – a z drugiej strony daje twórczą swobodę i okazję do kreatywnej beztroski.
Widać po przejrzeniu takiego nietypowego zeszytu ćwiczeń, kto ceni sobie ład i porządek, a kto woli artystyczne wyżycie się, kto będzie szukał bezpieczeństwa w powtarzalnych sekwencjach kolorów, a kto lubi eksperymenty i nie boi się wyzwań. Cała sztuka polega na tym, żeby wygospodarować czas na taką, z pozoru bezsensowną, pracę – wystarczy zresztą pojąć, że te kolorowanki rzeczywiście wpływają na kreatywność i redukują poziom stresu, co zwiększa wydajność w pracy i umożliwia kształtowanie własnego charakteru. Nie mówiąc już o tym, że skomputeryzowane społeczeństwo potrzebuje jednak tego typu ćwiczeń choćby po to, żeby nie zapomnieć sztuki ręcznego pisania. „Esy-floresy” mają być rozrywką dla dorosłych – ich wartość jednak można docenić dopiero po wypróbowaniu zawartych tu twórczych propozycji.
Sonia Bohosiewicz: Chodź ze mną do łóżka
tekst: Andrzej M. Żak
reżyseria: Adam Sajnuk
występuje: Sonia Bohosiewicz
Ten miły pokoik z tapetą w kwiatki sprawia dosyć przytulne wrażenie. Na stoliku stoi piękny bukiet, zza uchylonych drzwi pada światło. Jest nawet kąt, do którego można się schować w ucieczce przed całym światem, tak zupełnie po dziecinnemu. Dla bohaterki monodramu „Chodź ze mną do łóżka” ten właśnie pokoik jest całym światem już od dłuższego czasu. Owszem, przewijają się przez niego różni ludzie – ale z nikim nie da się nawiązać kontaktu, nawet z najbliższymi, którzy przecież powinni zrozumieć…
Bohaterka bez jakiejkolwiek nadziei na powodzenie w rozmowie bezustannie monologuje. Do pani, dla której jest tylko bezdusznym numerkiem i dostawcą coraz to nowych batoników (przecież nie będzie jej żałować, skoro sama nie może ich zjeść), do rodziców, z którymi rozdzieliły ją zwykłe konflikty w przeszłości. Do męża, który mógłby zacząć realizować własne marzenia zamiast powracać ciągle z całym swoim smutkiem. Piękna kobieta tuż przed czterdziestką nie chce być dla nikogo balastem. Z życia pozostało jej tylko myślenie. Nawet kuszenie lekarza dla rozrywki nie może się odbyć na jej zasadach. Upływający czas boli tak samo jak bezsilność. A przecież to mogło spotkać każdego.
Sonia Bohosiewicz zmienia adresatów swoich monologów, ale bawi się też improwizacjami – jest przekonująca jako znękana i narzekająca matka, a w piosenkach (szkoda, że tak nielicznych) zyskuje wiele twarzy. Z dosyć przeciętnego tekstu robi aktorski majstersztyk. Do gry wciąga publiczność, a czasem wprowadza reżyserskie genialne sztuczki podkreślające absurd sytuacji (scena striptizu!). Przeobraża się na oczach widzów, każe im wciąż na nowo przeżywać podstawowe relacje z bliskimi. Bo tematy, które porusza, naprawdę należą uniwersalnych i dają się zastosować w niemal każdym życiorysie. Są na tyle ogólnikowe, by budzić w odbiorcach poczucie winy (lub autorefleksję). A przecież bohaterka monodramu przypomina, że to czysty przypadek, że trafiło akurat na nią, każdy mógł się znaleźć na jej miejscu. I stracić wszystko, poza zdolnością myślenia.
Frywolny tytuł, scena z lekarzem i silna puenta sprawiają, że spektakl mocno zapada w pamięć. To trzy jasne punkty niezbyt imponującego tekstu. Andrzej M. Żak roztapia się w dosłownościach, odżegnuje od literackich zabaw na rzecz przejrzystych portretów. Trochę szkoda, bo to dwuznaczności nadają monodramowi smaczku. Interpretacje Soni Bohosiewicz bronią się jednak same – aktorka czerpie z umiejętności karykaturowania i bawi się rolami, potrafi być uwodzicielska, by zamienić się zaraz w małą dziewczynkę, żonę-kumpla, starą kobietę nieradzącą sobie z wyzwaniami czy w imprezowiczkę. To Bohosiewicz jest największą wartością tego spektaklu – wywołuje silne wrażenia i sprawia, że o historii myśli się jeszcze długo po wyjściu z teatru. Przydałby się jej jeszcze tekst, który pozwoli w pełni rozbłysnąć grą, mniej jednostronny i mniej zachowawczy czy mniej oczywisty. Tekst, który dorównałby sile rażenia finału. Na taki tekst Sonia Bohosiewicz zasługuje.
„Chodź ze mną do łóżka” to spektakl o wydźwięku psychologicznym. Oparty na wanitatywnych refleksjach i egalitarnych przekonaniach, dostarcza odbiorcom tematu do głębszych przemyśleń. Bohosiewicz na scenie to gwarancja silnych wzruszeń nawet tam, gdzie spostrzeżenia rażą swoją oczywistością. Poza kreacją aktorską dla kilku punktów warto ten monodram zobaczyć. „Chodź ze mną do łóżka” to gorzka opowieść o sprawach, których nie można zignorować. Dla Soni Bohosiewicz to też okazja do imponowania aktorsko-interpretacyjnymi umiejętnościami.
reżyseria: Adam Sajnuk
występuje: Sonia Bohosiewicz
Ten miły pokoik z tapetą w kwiatki sprawia dosyć przytulne wrażenie. Na stoliku stoi piękny bukiet, zza uchylonych drzwi pada światło. Jest nawet kąt, do którego można się schować w ucieczce przed całym światem, tak zupełnie po dziecinnemu. Dla bohaterki monodramu „Chodź ze mną do łóżka” ten właśnie pokoik jest całym światem już od dłuższego czasu. Owszem, przewijają się przez niego różni ludzie – ale z nikim nie da się nawiązać kontaktu, nawet z najbliższymi, którzy przecież powinni zrozumieć…
Bohaterka bez jakiejkolwiek nadziei na powodzenie w rozmowie bezustannie monologuje. Do pani, dla której jest tylko bezdusznym numerkiem i dostawcą coraz to nowych batoników (przecież nie będzie jej żałować, skoro sama nie może ich zjeść), do rodziców, z którymi rozdzieliły ją zwykłe konflikty w przeszłości. Do męża, który mógłby zacząć realizować własne marzenia zamiast powracać ciągle z całym swoim smutkiem. Piękna kobieta tuż przed czterdziestką nie chce być dla nikogo balastem. Z życia pozostało jej tylko myślenie. Nawet kuszenie lekarza dla rozrywki nie może się odbyć na jej zasadach. Upływający czas boli tak samo jak bezsilność. A przecież to mogło spotkać każdego.
Sonia Bohosiewicz zmienia adresatów swoich monologów, ale bawi się też improwizacjami – jest przekonująca jako znękana i narzekająca matka, a w piosenkach (szkoda, że tak nielicznych) zyskuje wiele twarzy. Z dosyć przeciętnego tekstu robi aktorski majstersztyk. Do gry wciąga publiczność, a czasem wprowadza reżyserskie genialne sztuczki podkreślające absurd sytuacji (scena striptizu!). Przeobraża się na oczach widzów, każe im wciąż na nowo przeżywać podstawowe relacje z bliskimi. Bo tematy, które porusza, naprawdę należą uniwersalnych i dają się zastosować w niemal każdym życiorysie. Są na tyle ogólnikowe, by budzić w odbiorcach poczucie winy (lub autorefleksję). A przecież bohaterka monodramu przypomina, że to czysty przypadek, że trafiło akurat na nią, każdy mógł się znaleźć na jej miejscu. I stracić wszystko, poza zdolnością myślenia.
Frywolny tytuł, scena z lekarzem i silna puenta sprawiają, że spektakl mocno zapada w pamięć. To trzy jasne punkty niezbyt imponującego tekstu. Andrzej M. Żak roztapia się w dosłownościach, odżegnuje od literackich zabaw na rzecz przejrzystych portretów. Trochę szkoda, bo to dwuznaczności nadają monodramowi smaczku. Interpretacje Soni Bohosiewicz bronią się jednak same – aktorka czerpie z umiejętności karykaturowania i bawi się rolami, potrafi być uwodzicielska, by zamienić się zaraz w małą dziewczynkę, żonę-kumpla, starą kobietę nieradzącą sobie z wyzwaniami czy w imprezowiczkę. To Bohosiewicz jest największą wartością tego spektaklu – wywołuje silne wrażenia i sprawia, że o historii myśli się jeszcze długo po wyjściu z teatru. Przydałby się jej jeszcze tekst, który pozwoli w pełni rozbłysnąć grą, mniej jednostronny i mniej zachowawczy czy mniej oczywisty. Tekst, który dorównałby sile rażenia finału. Na taki tekst Sonia Bohosiewicz zasługuje.
„Chodź ze mną do łóżka” to spektakl o wydźwięku psychologicznym. Oparty na wanitatywnych refleksjach i egalitarnych przekonaniach, dostarcza odbiorcom tematu do głębszych przemyśleń. Bohosiewicz na scenie to gwarancja silnych wzruszeń nawet tam, gdzie spostrzeżenia rażą swoją oczywistością. Poza kreacją aktorską dla kilku punktów warto ten monodram zobaczyć. „Chodź ze mną do łóżka” to gorzka opowieść o sprawach, których nie można zignorować. Dla Soni Bohosiewicz to też okazja do imponowania aktorsko-interpretacyjnymi umiejętnościami.
niedziela, 15 marca 2015
Sally Gardner: Najmniejsza dziewczynka na świecie
Muza SA, Warszawa 2015.
Dar
Seria o magicznych dzieciach nie przypomina serii o magicznych zwierzątkach. Sally Gardner idzie w baśniowe rozwiązania, tak dzisiaj niepopularne i coraz rzadsze w literaturze czwartej. „Najmniejsza dziewczynka na świecie” nie zaczyna się wcale krzepiąco: bohaterka, córka pary magików, zostaje osierocona. Przyjęta – przez wzgląd na geny i domniemane talenty – do najlepszej szkoły magii z jedynym tam stypendium nie może odkryć w sobie żadnej umiejętności czarowania. Jakby tego było mało, rywal jej rodziców dostrzega łatwą możliwość zapanowania nad ich dziedzictwem i sekretami – podaje się za wuja Ruby, zabiera ją ze szkoły i próbuje zmusić do zdradzenia sztuczek. Ruby nie zna żadnej. Jedynie podczas stresu bardzo maleje – do tego stopnia, że mieści się już w kieszonce starej walizki i może tam pozostać niezauważona. I dopiero gdy Ruby chce odwdzięczyć się swojej nowej opiekunce, poznaje moc czarów.
W tej serii autorka w zawoalowany sposób opowiada najmłodszym o problemach dzieci. Zwraca uwagę na łych dorosłych, którzy zrobią wiele, nie licząc się z uczuciami maluchów, ale pokazuje też płynącą z samopoznania siłę. Ruby przełamuje swój strach, gdy może udowodnić, ile jest warta. W jej przypadku czary to dowód triumfu nad smutkiem, krzepiący obrazek. Są również potrzebne fabule, bo Sally Gardner dla podsycania napięcia zdradza czytelnikom niebezpieczeństwa płynące z czarowania: Ruby może nawet na zawsze zostać uwięziona w zaklętej lampie. Tak stanie się, jeśli zaufa niewłaściwej osobie.
Cała historia okazuje się dosyć prosta, ale nie jest wolna od silnych przeżyć: najmłodsi będą bardzo kibicować Ruby. Zwłaszcza że jej przygody nie należą do typowych. Gardner nadaje fabule pewną staroświeckość, zwłaszcza przez to, że nie stroni od tematów trudnych, a kiedyś obowiązkowo obecnych w literaturze czwartej. Umie poradzić sobie z opisywaniem dowolnych przeciwności losu, a fakt, że ucieka w scenki rodem z wyobraźni, sprawia, że nie przestraszy dzieci. Najmłodsi poczują się nawet połączeni z bohaterką – w końcu chyba każde dziecko w chwili zagrożenia lub przykrości chciało kiedyś zmaleć tak bardzo, żeby prawie zniknąć. Ruby tym tylko różni się od odbiorców, że zmniejszanie się przeżywa naprawdę – i jest to element, który pozwala jej odnaleźć swoje miejsce w świecie.
W losach Ruby splatają się i doświadczenia Calineczki, i Małej Księżniczki. Dziewczynka, żeby odnaleźć szczęście, musi przetrzymać kolejne przeciwności losu – w końcu trafi na dobrą opiekunkę, która pomoże jej w samookreśleniu. Sally Gardner pokazuje dzieciom ich prawdziwą siłę, ujawniającą się w chwilach największych zagrożeń i trudną nawet do wyobrażenia, gdy wszystko dobrze się układa. „Najmniejsza dziewczynka na świecie” nie musi imponować umiejętnością czarowania – ważne, żeby dowiedziała się, że jest coś warta, kiedy pozostaje sobą – i że mimo obecności wrogów znajdą się ludzie, którzy to docenią. A wtedy już bohaterka stanie się prawie niezniszczalna.
Akcja w „Najmniejszej dziewczynce na świecie” rozgrywa się bardzo szybko. Powieść nie jest długa, a duże litery wskazują, że to dobra lektura do lekcji czytania. Sally Gardner stara się, by najmłodsi zrozumieli różne płaszczyzny jej historii i wyciągnęli z przygód Ruby ważne dla siebie wnioski. Celowo unika słodzenia historii i dodawania do niej prostych pocieszeń – chce natomiast tym tomikiem pokazać, że każdy może być wartościowy, bez względu na odziedziczone talenty czy własne lęki. „Najmniejsza dziewczynka na świecie” opowiada również o samoakceptacji i dla małych czytelników będzie cenną lekcją.
Dar
Seria o magicznych dzieciach nie przypomina serii o magicznych zwierzątkach. Sally Gardner idzie w baśniowe rozwiązania, tak dzisiaj niepopularne i coraz rzadsze w literaturze czwartej. „Najmniejsza dziewczynka na świecie” nie zaczyna się wcale krzepiąco: bohaterka, córka pary magików, zostaje osierocona. Przyjęta – przez wzgląd na geny i domniemane talenty – do najlepszej szkoły magii z jedynym tam stypendium nie może odkryć w sobie żadnej umiejętności czarowania. Jakby tego było mało, rywal jej rodziców dostrzega łatwą możliwość zapanowania nad ich dziedzictwem i sekretami – podaje się za wuja Ruby, zabiera ją ze szkoły i próbuje zmusić do zdradzenia sztuczek. Ruby nie zna żadnej. Jedynie podczas stresu bardzo maleje – do tego stopnia, że mieści się już w kieszonce starej walizki i może tam pozostać niezauważona. I dopiero gdy Ruby chce odwdzięczyć się swojej nowej opiekunce, poznaje moc czarów.
W tej serii autorka w zawoalowany sposób opowiada najmłodszym o problemach dzieci. Zwraca uwagę na łych dorosłych, którzy zrobią wiele, nie licząc się z uczuciami maluchów, ale pokazuje też płynącą z samopoznania siłę. Ruby przełamuje swój strach, gdy może udowodnić, ile jest warta. W jej przypadku czary to dowód triumfu nad smutkiem, krzepiący obrazek. Są również potrzebne fabule, bo Sally Gardner dla podsycania napięcia zdradza czytelnikom niebezpieczeństwa płynące z czarowania: Ruby może nawet na zawsze zostać uwięziona w zaklętej lampie. Tak stanie się, jeśli zaufa niewłaściwej osobie.
Cała historia okazuje się dosyć prosta, ale nie jest wolna od silnych przeżyć: najmłodsi będą bardzo kibicować Ruby. Zwłaszcza że jej przygody nie należą do typowych. Gardner nadaje fabule pewną staroświeckość, zwłaszcza przez to, że nie stroni od tematów trudnych, a kiedyś obowiązkowo obecnych w literaturze czwartej. Umie poradzić sobie z opisywaniem dowolnych przeciwności losu, a fakt, że ucieka w scenki rodem z wyobraźni, sprawia, że nie przestraszy dzieci. Najmłodsi poczują się nawet połączeni z bohaterką – w końcu chyba każde dziecko w chwili zagrożenia lub przykrości chciało kiedyś zmaleć tak bardzo, żeby prawie zniknąć. Ruby tym tylko różni się od odbiorców, że zmniejszanie się przeżywa naprawdę – i jest to element, który pozwala jej odnaleźć swoje miejsce w świecie.
W losach Ruby splatają się i doświadczenia Calineczki, i Małej Księżniczki. Dziewczynka, żeby odnaleźć szczęście, musi przetrzymać kolejne przeciwności losu – w końcu trafi na dobrą opiekunkę, która pomoże jej w samookreśleniu. Sally Gardner pokazuje dzieciom ich prawdziwą siłę, ujawniającą się w chwilach największych zagrożeń i trudną nawet do wyobrażenia, gdy wszystko dobrze się układa. „Najmniejsza dziewczynka na świecie” nie musi imponować umiejętnością czarowania – ważne, żeby dowiedziała się, że jest coś warta, kiedy pozostaje sobą – i że mimo obecności wrogów znajdą się ludzie, którzy to docenią. A wtedy już bohaterka stanie się prawie niezniszczalna.
Akcja w „Najmniejszej dziewczynce na świecie” rozgrywa się bardzo szybko. Powieść nie jest długa, a duże litery wskazują, że to dobra lektura do lekcji czytania. Sally Gardner stara się, by najmłodsi zrozumieli różne płaszczyzny jej historii i wyciągnęli z przygód Ruby ważne dla siebie wnioski. Celowo unika słodzenia historii i dodawania do niej prostych pocieszeń – chce natomiast tym tomikiem pokazać, że każdy może być wartościowy, bez względu na odziedziczone talenty czy własne lęki. „Najmniejsza dziewczynka na świecie” opowiada również o samoakceptacji i dla małych czytelników będzie cenną lekcją.
Joanna Nadin: Penny z Piekła Rodem. Wysyp wysypki
Akapit Press, Łódź 2015.
Pożytki
Penny to postać kreatywna niemal bezgranicznie. Jej perypetie zajmują już kolejny tomik w serii Penny z Piekła Rodem, a Joanna Nadin nie ustaje w wysiłkach, by rozśmieszać najmłodszych odbiorców szkolno-domowymi wpadkami dziewczynki. Penny przy całym swoim łobuzerskim charakterze zdumiewająco przypomina prawdziwe kilkulatki i kieruje się ich logiką, nie trzeba więc wiele, żeby odbiorcy w nią uwierzyli. „Wysyp wysypki” to zestaw kolejnych trzech historyjek, w których Penny wprawia dorosłych w przygnębienie albo daje powody do twierdzenia, że jest kompletnym matołem – a mimo to wychodzi cało z opresji.
Mama Penny wyznacza wciąż nowe zakazy i nakazy (musi to robić, żeby uchronić córkę przed chociaż częścią konsekwencji dziwacznych pomysłów), sprawia więc wrażenie surowej. Babcia interesuje się tylko swoim kotem i programami telewizyjnymi, a starsza siostra wciąż się wyzłośliwia. Po stronie Penny stoi jedynie tata – jego bawią urwisowskie wybryki kilkulatki, Penny więc nie będzie czuć się odrzucona czy całkowicie potępiana przez rodzinę. Sarkastyczne uwagi ze strony bliskich nie robią na niej wrażenia – co więcej, Penny podchwytuje powtarzane najczęściej powiedzenia i używa ich do charakteryzowania osób ze swojego otoczenia. Tak w tych przygodach funkcjonuje ironia, w druku sygnalizowana specjalnym krojem czcionki. Penny doskonale wie, co i od kogo usłyszy – uwagi, identyczne za każdym razem, działają jak refren i wiążą odbiorców z książeczką.
W „Wysypie wysypki” Penny choruje na ospę wietrzną (wprawdzie nie wolno jej wychodzić z domu, ale i tak znajdzie sposób, żeby wymknąć się na zajęcia baletowe i… trochę poszpiegować, bo chciałaby, wzorem bohaterki z telewizyjnego serialu, rozwiązywać skomplikowane zagadki). Wymyśli kolejny niezbędny światu wynalazek, który powiększa mózg i ułatwia kojarzenie faktów (i, jak się sama przekona, to wynalazek działający), a do tego spróbuje się – pod nieobecność Kosmo – zaprzyjaźnić z zadzierającą nosa klasową koleżanką. Ma zatem mnóstwo pracy, a jej pomysły nie zawsze prowadzą do katastrof – bywa, że kończą się całkiem pożytecznie, co Penny przyjmuje z takim samym spokojem jak porażki.
„Wysyp wysypki” pokazuje, że i Penny czasem udaje się zdziałać coś dobrego. Ale podstawowym celem Joanny Nadin jest przekonujące zaprezentowanie dziewczynki, która realizuje swoje szalone pomysły. I rzeczywiście Penny wypada bardzo prawdziwie, kiedy na przykład kłóci się z kolegami (i wierzy, że rację udowadnia się za pomocą zwielokrotnionego przeczenia). Jej wyobraźnia dostarcza materiału na coraz to nowe szkolne wyskoki, a w trakcie relacjonowania jednego większego wypadku Penny mimochodem zaznacza całe mnóstwo urealniających ją drobiazgów – zabawę dżdżownicą, chęć zamiany mandarynki na słodycze, rzucanie w nielubianą koleżankę różnymi przedmiotami. To wszystko sprawia, że dziewczynka w oczach odbiorców staje się rozrabiaką, której istnienia nawet się nie kwestionuje.
Świat Penny jest pełen niewypróbowanych jeszcze możliwości, a wyjątkowo kreatywna osóbka nie zawaha się nawet przed przecieraniem nowych ścieżek. Wprawdzie większość z nich prowadzi do błędów, ale to wiedzą tylko rodzice. Maluchy Penny będzie rozśmieszać zarówno ze względu na humor sytuacyjny i komiczne scenki, jak i na humor słowny, stałe identyfikowanie postaci za sprawą języka. „Wysyp wysypki” jest oczywiście również bogato ilustrowany. Jess Mikhail także podkreśla dowcip książeczki i uprzyjemnia najmłodszym lekturę. Penny przełamuje schemat grzecznych dziewczynek, udowadnia, że wiele zależy od charakteru i ciekawości świata. Penny nie nakłoni dzieci do nieposłuszeństwa – przygody zostały tak wymyślone, żeby nie naśladowały codzienności, a jedynie dostarczały rozrywki płynącej z szansy przewidywania konsekwencji. Penny z Piekła Rodem, mała i psotna bohaterka, za każdym razem wpada na inny pomysł.
Pożytki
Penny to postać kreatywna niemal bezgranicznie. Jej perypetie zajmują już kolejny tomik w serii Penny z Piekła Rodem, a Joanna Nadin nie ustaje w wysiłkach, by rozśmieszać najmłodszych odbiorców szkolno-domowymi wpadkami dziewczynki. Penny przy całym swoim łobuzerskim charakterze zdumiewająco przypomina prawdziwe kilkulatki i kieruje się ich logiką, nie trzeba więc wiele, żeby odbiorcy w nią uwierzyli. „Wysyp wysypki” to zestaw kolejnych trzech historyjek, w których Penny wprawia dorosłych w przygnębienie albo daje powody do twierdzenia, że jest kompletnym matołem – a mimo to wychodzi cało z opresji.
Mama Penny wyznacza wciąż nowe zakazy i nakazy (musi to robić, żeby uchronić córkę przed chociaż częścią konsekwencji dziwacznych pomysłów), sprawia więc wrażenie surowej. Babcia interesuje się tylko swoim kotem i programami telewizyjnymi, a starsza siostra wciąż się wyzłośliwia. Po stronie Penny stoi jedynie tata – jego bawią urwisowskie wybryki kilkulatki, Penny więc nie będzie czuć się odrzucona czy całkowicie potępiana przez rodzinę. Sarkastyczne uwagi ze strony bliskich nie robią na niej wrażenia – co więcej, Penny podchwytuje powtarzane najczęściej powiedzenia i używa ich do charakteryzowania osób ze swojego otoczenia. Tak w tych przygodach funkcjonuje ironia, w druku sygnalizowana specjalnym krojem czcionki. Penny doskonale wie, co i od kogo usłyszy – uwagi, identyczne za każdym razem, działają jak refren i wiążą odbiorców z książeczką.
W „Wysypie wysypki” Penny choruje na ospę wietrzną (wprawdzie nie wolno jej wychodzić z domu, ale i tak znajdzie sposób, żeby wymknąć się na zajęcia baletowe i… trochę poszpiegować, bo chciałaby, wzorem bohaterki z telewizyjnego serialu, rozwiązywać skomplikowane zagadki). Wymyśli kolejny niezbędny światu wynalazek, który powiększa mózg i ułatwia kojarzenie faktów (i, jak się sama przekona, to wynalazek działający), a do tego spróbuje się – pod nieobecność Kosmo – zaprzyjaźnić z zadzierającą nosa klasową koleżanką. Ma zatem mnóstwo pracy, a jej pomysły nie zawsze prowadzą do katastrof – bywa, że kończą się całkiem pożytecznie, co Penny przyjmuje z takim samym spokojem jak porażki.
„Wysyp wysypki” pokazuje, że i Penny czasem udaje się zdziałać coś dobrego. Ale podstawowym celem Joanny Nadin jest przekonujące zaprezentowanie dziewczynki, która realizuje swoje szalone pomysły. I rzeczywiście Penny wypada bardzo prawdziwie, kiedy na przykład kłóci się z kolegami (i wierzy, że rację udowadnia się za pomocą zwielokrotnionego przeczenia). Jej wyobraźnia dostarcza materiału na coraz to nowe szkolne wyskoki, a w trakcie relacjonowania jednego większego wypadku Penny mimochodem zaznacza całe mnóstwo urealniających ją drobiazgów – zabawę dżdżownicą, chęć zamiany mandarynki na słodycze, rzucanie w nielubianą koleżankę różnymi przedmiotami. To wszystko sprawia, że dziewczynka w oczach odbiorców staje się rozrabiaką, której istnienia nawet się nie kwestionuje.
Świat Penny jest pełen niewypróbowanych jeszcze możliwości, a wyjątkowo kreatywna osóbka nie zawaha się nawet przed przecieraniem nowych ścieżek. Wprawdzie większość z nich prowadzi do błędów, ale to wiedzą tylko rodzice. Maluchy Penny będzie rozśmieszać zarówno ze względu na humor sytuacyjny i komiczne scenki, jak i na humor słowny, stałe identyfikowanie postaci za sprawą języka. „Wysyp wysypki” jest oczywiście również bogato ilustrowany. Jess Mikhail także podkreśla dowcip książeczki i uprzyjemnia najmłodszym lekturę. Penny przełamuje schemat grzecznych dziewczynek, udowadnia, że wiele zależy od charakteru i ciekawości świata. Penny nie nakłoni dzieci do nieposłuszeństwa – przygody zostały tak wymyślone, żeby nie naśladowały codzienności, a jedynie dostarczały rozrywki płynącej z szansy przewidywania konsekwencji. Penny z Piekła Rodem, mała i psotna bohaterka, za każdym razem wpada na inny pomysł.
sobota, 14 marca 2015
Benedict Carey: Jak się uczyć?
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015.
Droga do wiedzy
To nie jest tak, że Benedict Carey swoim popularnonaukowym tomem „Jak się uczyć” zrewolucjonizuje proces edukacji. Nie zamierza pomagać w przyswajaniu wiedzy, nie podaje szeregu praktycznych porad, które uczynią z niego guru studentów. Zamiast tego zabiera czytelników w bardzo ciekawą podróż po tajnikach pracy mózgu. Proponuje lekturę przybliżającą odkrycia uczonych i komentującą rozmaite mity czy przekonania na temat procesu uczenia się. Odnosi się przy tym do doświadczeń szkolnych każdego z odbiorców. Co ważne, Carey nie ocenia metod przyswajania wiedzy – raczej skupia się na przedstawianiu ich zalet i wad. Oznacza to, że potrafi docenić zakuwanie przez noc przed egzaminem tak samo jak systematyczne przyswajanie mniejszych partii materiału – ale uświadamia odbiorcom, jakie efekty będą miały te dwie techniki. Wydaje się w ogóle, że autorowi zależy na zgromadzeniu całego zestawu technik uczenia się – staroświeckich i modnych dzisiaj – ale zawsze cieszących się popularnością. Dzięki temu może zaoferować szerokiemu gronu odbiorców nowe rozwiązania – i uwrażliwić czytelników na niebezpieczeństwa płynące z ułatwiaczy. Carey wcale nie zachwyca się mapami myśli czy zakreślaczami. Znajduje miejsce nawet na omówienie narkotykowego wspomagania umysłu – chce więc rzeczywiście z różnych stron poznać temat.
Autor w „Jak się uczyć” dzieli swój wywód na cztery przejrzyste części, a rozpoczyna wykładem na temat biologii mózgu. To wstęp do późniejszych odkryć, ale też dobry pomysł na zainteresowanie odbiorców całą książką. Carey bowiem, jak na rasowego dziennikarza naukowego przystało, nie zarzuca odbiorców fachową (i niezrozumiałą) terminologią, a skupia się na przekładaniu odkryć związanych z mózgiem na życie codzienne. Odwoływanie się do badań zawsze prowadzi do ukazania konsekwencji w zwyczajnym egzystowaniu: czytelnicy mają więc szansę poznania praktycznej strony odkryć.
Sprawdza Carey sensowność i skuteczność poszczególnych metod przyswajania wiedzy, ale chętnie odwołuje się też do pułapek i pozornego zapamiętywania. Tym samym może wyjaśnić, dlaczego niektóre podejścia do sprawdzianów czy egzaminów kończą się niepowodzeniem. Pokazuje, jak pracuje mózg, gdy ma do rozwiązania problem – przytacza kilka zagadek, które pomogą podtrzymać koncentrację odbiorców. Przez cały czas zresztą Carey odwołuje się albo do własnych doświadczeń, albo do efektów badań. Przytacza kolejne teorie związane z efektywnością uczenia się. Zachęca w ten sposób też do eksperymentowania i szukania własnych skutecznych metod – zwłaszcza że zmienianie przyzwyczajeń jest jednym z chwalonych przez niego podejść do procesu nauki.
„Jak się uczyć” nie ma funkcjonować jako poradnik, ale uważni odbiorcy z pewnością wyłuskają z narracji kilka wartych przetestowania wskazówek. Ta lektura to bardziej szansa na zapoznawanie się z ciekawymi badaniami i odkryciami z dziedziny przyswajania wiedzy. Benedict Carey bardzo umiejętnie dobiera materiał ilustracyjny, unika poważnego tonu dzięki odwołaniom do swoich przeżyć i stara się pisać tak, aby odbiorcy poza cenną lekcją otrzymali też odrobinę wartościowej rozrywki. Po ten tom chętniej sięgną ci, którzy szkolno-studencką edukację już zakończyli, więc nie oczekują szybkiej i prostej recepty na zapamiętywanie wiadomości. Tacy odbiorcy zresztą odniosą największą korzyść z książki. Carey daje się całkowicie pochłonąć tematowi, czerpie przyjemność z analizowania kolejnych doświadczeń i imponuje umiejętnością prostego pisania o skomplikowanej pracy mózgu. Jego książka może stać się dodatkowym głosem w dyskusji o samorozwoju – a przynajmniej rzucić nowe światło na „głośne” techniki uczenia się i poradnikowe publikacje zalewające rynek.
Droga do wiedzy
To nie jest tak, że Benedict Carey swoim popularnonaukowym tomem „Jak się uczyć” zrewolucjonizuje proces edukacji. Nie zamierza pomagać w przyswajaniu wiedzy, nie podaje szeregu praktycznych porad, które uczynią z niego guru studentów. Zamiast tego zabiera czytelników w bardzo ciekawą podróż po tajnikach pracy mózgu. Proponuje lekturę przybliżającą odkrycia uczonych i komentującą rozmaite mity czy przekonania na temat procesu uczenia się. Odnosi się przy tym do doświadczeń szkolnych każdego z odbiorców. Co ważne, Carey nie ocenia metod przyswajania wiedzy – raczej skupia się na przedstawianiu ich zalet i wad. Oznacza to, że potrafi docenić zakuwanie przez noc przed egzaminem tak samo jak systematyczne przyswajanie mniejszych partii materiału – ale uświadamia odbiorcom, jakie efekty będą miały te dwie techniki. Wydaje się w ogóle, że autorowi zależy na zgromadzeniu całego zestawu technik uczenia się – staroświeckich i modnych dzisiaj – ale zawsze cieszących się popularnością. Dzięki temu może zaoferować szerokiemu gronu odbiorców nowe rozwiązania – i uwrażliwić czytelników na niebezpieczeństwa płynące z ułatwiaczy. Carey wcale nie zachwyca się mapami myśli czy zakreślaczami. Znajduje miejsce nawet na omówienie narkotykowego wspomagania umysłu – chce więc rzeczywiście z różnych stron poznać temat.
Autor w „Jak się uczyć” dzieli swój wywód na cztery przejrzyste części, a rozpoczyna wykładem na temat biologii mózgu. To wstęp do późniejszych odkryć, ale też dobry pomysł na zainteresowanie odbiorców całą książką. Carey bowiem, jak na rasowego dziennikarza naukowego przystało, nie zarzuca odbiorców fachową (i niezrozumiałą) terminologią, a skupia się na przekładaniu odkryć związanych z mózgiem na życie codzienne. Odwoływanie się do badań zawsze prowadzi do ukazania konsekwencji w zwyczajnym egzystowaniu: czytelnicy mają więc szansę poznania praktycznej strony odkryć.
Sprawdza Carey sensowność i skuteczność poszczególnych metod przyswajania wiedzy, ale chętnie odwołuje się też do pułapek i pozornego zapamiętywania. Tym samym może wyjaśnić, dlaczego niektóre podejścia do sprawdzianów czy egzaminów kończą się niepowodzeniem. Pokazuje, jak pracuje mózg, gdy ma do rozwiązania problem – przytacza kilka zagadek, które pomogą podtrzymać koncentrację odbiorców. Przez cały czas zresztą Carey odwołuje się albo do własnych doświadczeń, albo do efektów badań. Przytacza kolejne teorie związane z efektywnością uczenia się. Zachęca w ten sposób też do eksperymentowania i szukania własnych skutecznych metod – zwłaszcza że zmienianie przyzwyczajeń jest jednym z chwalonych przez niego podejść do procesu nauki.
„Jak się uczyć” nie ma funkcjonować jako poradnik, ale uważni odbiorcy z pewnością wyłuskają z narracji kilka wartych przetestowania wskazówek. Ta lektura to bardziej szansa na zapoznawanie się z ciekawymi badaniami i odkryciami z dziedziny przyswajania wiedzy. Benedict Carey bardzo umiejętnie dobiera materiał ilustracyjny, unika poważnego tonu dzięki odwołaniom do swoich przeżyć i stara się pisać tak, aby odbiorcy poza cenną lekcją otrzymali też odrobinę wartościowej rozrywki. Po ten tom chętniej sięgną ci, którzy szkolno-studencką edukację już zakończyli, więc nie oczekują szybkiej i prostej recepty na zapamiętywanie wiadomości. Tacy odbiorcy zresztą odniosą największą korzyść z książki. Carey daje się całkowicie pochłonąć tematowi, czerpie przyjemność z analizowania kolejnych doświadczeń i imponuje umiejętnością prostego pisania o skomplikowanej pracy mózgu. Jego książka może stać się dodatkowym głosem w dyskusji o samorozwoju – a przynajmniej rzucić nowe światło na „głośne” techniki uczenia się i poradnikowe publikacje zalewające rynek.
Leniwa Niedziela 2015.
Świat Książki, Warszawa 2015.
Do torebki
Wydaje się, że terminarz dla kobiet to najbardziej naturalna konsekwencja serii Leniwa Niedziela – więc i marketingowy strzał w dziesiątkę. poręczny format i prześliczne wydanie kilka wersji kolorystycznych, które można dopasować do swojego charakteru), wszyta zakładka i niewielki ciężar – to cechy, które na stylową publikację Świata Książki od razu zwracają uwagę. „Leniwa Niedziela 2015” to coś, co chce się opisać chociaż nie należy do książek. Jest za to świetnym sposobem na przypominanie odbiorczyniom o ciekawych powieściach.
Każdy miesiąc otwiera tu kolorowa kredowa strona z okładkami – co daje możliwość graficznego przełamania eleganckiej monotonii i jest niezbyt nachalną reklamą: wskazuje użytkowniczkom terminarza, czego mają wypatrywać na ladach księgarskich. Na zwyczajnych rozkładówkach znajduje się miejsce na notatki (lewa strona), cytat z jednej powieści i rozpisany tydzień (z logo Leniwej Niedzieli w każdą niedzielę). Kiedy miesiąc się kończy, pojawia się dłuższy – pełnostronicowy cytat z wybranej książki cyklu oraz… miejsce na literackie podsumowania. Można na przykład sporządzić listę tytułów na wiosnę, spis ulubionych księgarni czy zestaw nazwisk najbardziej cenionych autorów – dzięki temu terminarz nie traci „literackiego” charakteru i przyjemnie wyróżnia się na rynku wydawniczym, przypominając zawsze o lekturowej rozrywce.
Wydawnictwo bardzo sensownie zmodyfikowało typową zawartość terminarza – w większości tego typu publikacji aforyzmy czy skrzydlate słowa pojawiają się tu w charakterze wskazówek i podpowiedzi na dany tydzień, czasami pełnią też funkcję dyskretnych ozdobników lub materiału do przemyśleń. W „Leniwej Niedzieli” po prostu przedłużają lekturową przyjemność, przypominając o atrakcyjnych dla pań fabułach. Niektóre cytaty będą fankom serii przywodzić na myśl leniwe chwile spędzane z relaksującymi lekturami, inne będą pełnić funkcję odnośników czy wręcz zmuszać do sięgnięcia po określoną powieść. Cytaty nie zostały wybrane tak, żeby podkreślać filozoficzny charakter narracji czy tendencje autorek do teoretyzowania na temat życia. To po prostu urywki zachęcające do czytania, nie zawsze zresztą zdradzające klimat powieści.
To terminarz spersonalizowany, kierowany tylko do pań – trochę odpowiedź na bezduszne biznesowe notatniki, trochę mrugnięcie okiem do fanek serii. Niespodziewany i bardzo udany pomysł reklamowy – bo przecież podstawowa funkcja „Leniwej Niedzieli” to podręczny kalendarz z miejscem na ważne notatki. Drobne cytaty smakować można przy okazji – nie są one zbyt natrętnie eksponowane, wtapiają się w tło, mogą dostarczyć małej rozrywki, kiedy nic do czytania nie ma pod ręką.
„Leniwa Niedziela 2015” to kreatywne rozwinięcie udanej serii Świata Książki, kolejny tom, który uznać można za gadżet, w dodatku – gadżet bardzo przydatny i modny. Jeśli przy okazji wykreuje wśród użytkowniczek modę na czytanie (nie tylko kobiecej literatury) – tym większe gratulacje należą się wydawnictwu. Ten terminarz jest piękny w swojej prostocie i w „kobiecych” detalach – przypuszczalnie więc Świat Książki będzie musiał co roku publikować nową serię dla wciąż rosnącego grona fanek. Rozwiązania tu zastosowane dobrze się sprawdzają, a zdecydowanie w adresowaniu tomu tylko dla pań powinno zaowocować jeszcze większym przywiązaniem do cyklu. „Leniwa Niedziela 2015” to terminarz idealny do damskiej torebki – a i dobry pomysł na prezent dla pań przedsiębiorczych, kreatywnych, lub… zakochanych w książkach.
Do torebki
Wydaje się, że terminarz dla kobiet to najbardziej naturalna konsekwencja serii Leniwa Niedziela – więc i marketingowy strzał w dziesiątkę. poręczny format i prześliczne wydanie kilka wersji kolorystycznych, które można dopasować do swojego charakteru), wszyta zakładka i niewielki ciężar – to cechy, które na stylową publikację Świata Książki od razu zwracają uwagę. „Leniwa Niedziela 2015” to coś, co chce się opisać chociaż nie należy do książek. Jest za to świetnym sposobem na przypominanie odbiorczyniom o ciekawych powieściach.
Każdy miesiąc otwiera tu kolorowa kredowa strona z okładkami – co daje możliwość graficznego przełamania eleganckiej monotonii i jest niezbyt nachalną reklamą: wskazuje użytkowniczkom terminarza, czego mają wypatrywać na ladach księgarskich. Na zwyczajnych rozkładówkach znajduje się miejsce na notatki (lewa strona), cytat z jednej powieści i rozpisany tydzień (z logo Leniwej Niedzieli w każdą niedzielę). Kiedy miesiąc się kończy, pojawia się dłuższy – pełnostronicowy cytat z wybranej książki cyklu oraz… miejsce na literackie podsumowania. Można na przykład sporządzić listę tytułów na wiosnę, spis ulubionych księgarni czy zestaw nazwisk najbardziej cenionych autorów – dzięki temu terminarz nie traci „literackiego” charakteru i przyjemnie wyróżnia się na rynku wydawniczym, przypominając zawsze o lekturowej rozrywce.
Wydawnictwo bardzo sensownie zmodyfikowało typową zawartość terminarza – w większości tego typu publikacji aforyzmy czy skrzydlate słowa pojawiają się tu w charakterze wskazówek i podpowiedzi na dany tydzień, czasami pełnią też funkcję dyskretnych ozdobników lub materiału do przemyśleń. W „Leniwej Niedzieli” po prostu przedłużają lekturową przyjemność, przypominając o atrakcyjnych dla pań fabułach. Niektóre cytaty będą fankom serii przywodzić na myśl leniwe chwile spędzane z relaksującymi lekturami, inne będą pełnić funkcję odnośników czy wręcz zmuszać do sięgnięcia po określoną powieść. Cytaty nie zostały wybrane tak, żeby podkreślać filozoficzny charakter narracji czy tendencje autorek do teoretyzowania na temat życia. To po prostu urywki zachęcające do czytania, nie zawsze zresztą zdradzające klimat powieści.
To terminarz spersonalizowany, kierowany tylko do pań – trochę odpowiedź na bezduszne biznesowe notatniki, trochę mrugnięcie okiem do fanek serii. Niespodziewany i bardzo udany pomysł reklamowy – bo przecież podstawowa funkcja „Leniwej Niedzieli” to podręczny kalendarz z miejscem na ważne notatki. Drobne cytaty smakować można przy okazji – nie są one zbyt natrętnie eksponowane, wtapiają się w tło, mogą dostarczyć małej rozrywki, kiedy nic do czytania nie ma pod ręką.
„Leniwa Niedziela 2015” to kreatywne rozwinięcie udanej serii Świata Książki, kolejny tom, który uznać można za gadżet, w dodatku – gadżet bardzo przydatny i modny. Jeśli przy okazji wykreuje wśród użytkowniczek modę na czytanie (nie tylko kobiecej literatury) – tym większe gratulacje należą się wydawnictwu. Ten terminarz jest piękny w swojej prostocie i w „kobiecych” detalach – przypuszczalnie więc Świat Książki będzie musiał co roku publikować nową serię dla wciąż rosnącego grona fanek. Rozwiązania tu zastosowane dobrze się sprawdzają, a zdecydowanie w adresowaniu tomu tylko dla pań powinno zaowocować jeszcze większym przywiązaniem do cyklu. „Leniwa Niedziela 2015” to terminarz idealny do damskiej torebki – a i dobry pomysł na prezent dla pań przedsiębiorczych, kreatywnych, lub… zakochanych w książkach.
piątek, 13 marca 2015
Alexander Steffensmeier: Krowa Matylda jest chora
Media Rodzina, Poznań 2015.
Pielęgniarki
Krowę Matyldę uwielbiają dzieci i dorośli – i naprawdę nie ma się czemu dziwić. Ta bohaterka ma swój charakterek i zachowuje się często jak człowiek – chociaż pozostaje zwierzęciem gospodarskim i mieszkanką obory, nie mówi i nie zamienia się w postać z kreskówki. Krowa Matylda osiągnęła już porozumienie z listonoszem – teraz nawet pomaga mu w roznoszeniu korespondencji. Ale niestety dopada ją uciążliwe przeziębienie. „Krowa Matylda jest chora” to kolejny obrazkowy tomik humorystyczny dla dzieci i ich rodziców. Temat, który każdy maluch dość szybko pozna na własnej skórze, służy tu – jak to w bajkach bywa – oswajaniu strachu. Krowie Matyldzie nie dzieje się nic złego i nawet wizyta weterynarza nie wywołuje u niej lęku. Jednak samo przeziębienie trzeba wyleżeć. Matylda rozpoczyna zatem obowiązkową kurację, która obejmuje leżenie w łóżku i słuchanie o bajkowych pastwiskach (z poświęceniem czyta Matyldzie gospodyni).
Chociaż tym razem krowa Matylda okazuje się raczej bierną bohaterką, nie można narzekać na brak „akcji”. Alexander Steffensmeier dba o tempo opowieści i nie przedłuża niepotrzebnie żadnych opisów: każdy rysunek i każde zdanie (lub akapit) to okazja do zmiany tematu i do wprowadzenia nowych motywów. Zwykła choroba staje się pretekstem do wyliczania domowych sposobów na przeziębienie, a i do sygnalizowania zachowań samej Matyldy. Co się w tej bajce dzieje, zdradza tytuł publikacji. Autor, jak zwykle, wprowadza cały szereg motywów komicznych, dowcipne puenty i grono dobrych przyjaciół Matyldy.
To książka obrazkowa, w której ilustracje są równie ważne pod względem narracyjnym jak tekst. Steffensmeier wybiera dwa rodzaje graficznej opowieści. Jeden polega na zmultiplikowaniu sylwetki Matyldy, co daje złudzenie ruchu i tempa wydarzeń: Matyldy jest wszędzie pełno, ku uciesze jej fanów. Drugi rodzaj to klasyczne pełnowymiarowe obrazki. Warto przyglądać się im uważnie, bo – jak zawsze – autor poukrywał na rysunkach mnóstwo dodatkowych, pozatekstowych żartów. Najważniejsze, co fanów serii nie zaskoczy, są zachowania kur (i wszechobecnych kurczątek). Krowa Matylda jest postacią z pogranicza bajki i rzeczywistości. Kury, które uwiarygodnić mają gospodarstwo, nieobecne w tekście, na ilustracjach szaleją. Wszędzie ich pełno, a ich postawy rozbawią każdego. Zwłaszcza że z punktu widzenia bajki są logiczne i naturalne. Kury zamieniają się tu w uważne pielęgniarki (jedna nawet osłuchuje stetoskopem… ogon Matyldy), kurczęta znaleźć można w najmniej oczekiwanych miejscach (i rolach). Śledzenie zabawnych i starannie dopracowanych ilustracji to wielka przyjemność. Sprawia też, że krótka lektura zamienia się w wielopłaszczyznową historię, śmieszącą do łez. Steffensmeier w końcu przygody krowy Matyldy przedstawia jako rozrywkę. Jest mistrzem absurdalnych skojarzeń i bardzo dobrze czuje się w stworzonej przez siebie przestrzeni. Podobnie jak sami zwykli-niezwykli bohaterowie.
„Krowa Matylda jest chora” to publikacja, która przeznaczona została do niespiesznej rozrywkowej lektury. Na rynku wydawniczym funkcjonuje jako bardzo miła ciekawostka i dowód na graficzne (oraz satyryczne) talenty autora. Sympatyczni bohaterowie zachęcą maluchy do czytania – tak samo jak obiecujące ilustracje. Kto raz spotkał się z krową Matyldą, ten – bez względu na wiek – już zawsze będzie zainteresowany jej kolejnymi pomysłami i doświadczeniami. Alexander Steffensmeier dał się poznać jako autor kreatywny i potrafiący uwolnić się od stereotypów. Sprawia, że dzieci zaprzyjaźnią się z Matyldą i będą śledzić jej codzienność z radością. „Krowa Matylda jest chora” to publikacja bez zarzutu – a jakość tej książki sprawia, że nie tylko najmłodsi będą się nią zachwycać. Na rynku literatury czwartej Matylda wyróżnia się nie tylko formatem. To bohaterka, która buduje wokół siebie grono wiernych fanów – uzależnionych od śmiechu.
Pielęgniarki
Krowę Matyldę uwielbiają dzieci i dorośli – i naprawdę nie ma się czemu dziwić. Ta bohaterka ma swój charakterek i zachowuje się często jak człowiek – chociaż pozostaje zwierzęciem gospodarskim i mieszkanką obory, nie mówi i nie zamienia się w postać z kreskówki. Krowa Matylda osiągnęła już porozumienie z listonoszem – teraz nawet pomaga mu w roznoszeniu korespondencji. Ale niestety dopada ją uciążliwe przeziębienie. „Krowa Matylda jest chora” to kolejny obrazkowy tomik humorystyczny dla dzieci i ich rodziców. Temat, który każdy maluch dość szybko pozna na własnej skórze, służy tu – jak to w bajkach bywa – oswajaniu strachu. Krowie Matyldzie nie dzieje się nic złego i nawet wizyta weterynarza nie wywołuje u niej lęku. Jednak samo przeziębienie trzeba wyleżeć. Matylda rozpoczyna zatem obowiązkową kurację, która obejmuje leżenie w łóżku i słuchanie o bajkowych pastwiskach (z poświęceniem czyta Matyldzie gospodyni).
Chociaż tym razem krowa Matylda okazuje się raczej bierną bohaterką, nie można narzekać na brak „akcji”. Alexander Steffensmeier dba o tempo opowieści i nie przedłuża niepotrzebnie żadnych opisów: każdy rysunek i każde zdanie (lub akapit) to okazja do zmiany tematu i do wprowadzenia nowych motywów. Zwykła choroba staje się pretekstem do wyliczania domowych sposobów na przeziębienie, a i do sygnalizowania zachowań samej Matyldy. Co się w tej bajce dzieje, zdradza tytuł publikacji. Autor, jak zwykle, wprowadza cały szereg motywów komicznych, dowcipne puenty i grono dobrych przyjaciół Matyldy.
To książka obrazkowa, w której ilustracje są równie ważne pod względem narracyjnym jak tekst. Steffensmeier wybiera dwa rodzaje graficznej opowieści. Jeden polega na zmultiplikowaniu sylwetki Matyldy, co daje złudzenie ruchu i tempa wydarzeń: Matyldy jest wszędzie pełno, ku uciesze jej fanów. Drugi rodzaj to klasyczne pełnowymiarowe obrazki. Warto przyglądać się im uważnie, bo – jak zawsze – autor poukrywał na rysunkach mnóstwo dodatkowych, pozatekstowych żartów. Najważniejsze, co fanów serii nie zaskoczy, są zachowania kur (i wszechobecnych kurczątek). Krowa Matylda jest postacią z pogranicza bajki i rzeczywistości. Kury, które uwiarygodnić mają gospodarstwo, nieobecne w tekście, na ilustracjach szaleją. Wszędzie ich pełno, a ich postawy rozbawią każdego. Zwłaszcza że z punktu widzenia bajki są logiczne i naturalne. Kury zamieniają się tu w uważne pielęgniarki (jedna nawet osłuchuje stetoskopem… ogon Matyldy), kurczęta znaleźć można w najmniej oczekiwanych miejscach (i rolach). Śledzenie zabawnych i starannie dopracowanych ilustracji to wielka przyjemność. Sprawia też, że krótka lektura zamienia się w wielopłaszczyznową historię, śmieszącą do łez. Steffensmeier w końcu przygody krowy Matyldy przedstawia jako rozrywkę. Jest mistrzem absurdalnych skojarzeń i bardzo dobrze czuje się w stworzonej przez siebie przestrzeni. Podobnie jak sami zwykli-niezwykli bohaterowie.
„Krowa Matylda jest chora” to publikacja, która przeznaczona została do niespiesznej rozrywkowej lektury. Na rynku wydawniczym funkcjonuje jako bardzo miła ciekawostka i dowód na graficzne (oraz satyryczne) talenty autora. Sympatyczni bohaterowie zachęcą maluchy do czytania – tak samo jak obiecujące ilustracje. Kto raz spotkał się z krową Matyldą, ten – bez względu na wiek – już zawsze będzie zainteresowany jej kolejnymi pomysłami i doświadczeniami. Alexander Steffensmeier dał się poznać jako autor kreatywny i potrafiący uwolnić się od stereotypów. Sprawia, że dzieci zaprzyjaźnią się z Matyldą i będą śledzić jej codzienność z radością. „Krowa Matylda jest chora” to publikacja bez zarzutu – a jakość tej książki sprawia, że nie tylko najmłodsi będą się nią zachwycać. Na rynku literatury czwartej Matylda wyróżnia się nie tylko formatem. To bohaterka, która buduje wokół siebie grono wiernych fanów – uzależnionych od śmiechu.