Znak, Kraków 2014.
Przygody klasyczne
Właściwie trudno powiedzieć, dlaczego Pepe Kulka nadal cieszy się przyjaźnią Matyldy i Remiego. Bo wiadomo, że czytelników rozśmiesza swoimi wadami – zarozumialstwem, pychą i rozmaitymi lękami. Pepe Kulka zawsze pozuje na kogoś, kim nie może być: święcie przekonany o własnym geniuszu, pozuje do pomników – ku skrytej radości jego przyjaciół. Ale Pepe Kulka ma też pewną zaletę: lubi bawić się w detektywa, i to bardzo poważnego detektywa. Przy nim wciąż coś się dzieje, a przygody należą do bardzo wyszukanych. To nie dziecinne zabawy w szukanie śladów, a prawdziwe wyzwania wymagające od dzieci wspólnych wyjazdów, czy… pomocy profesora. Jean-Philippe Arrou-Vignod daje bohaterom szansę przetestowania kompletnie nieżyciowych kryminalnych chwytów (paradowanie w przebraniu przed przyjaciółmi), ale do akcji wprowadza mnóstwo motywów nie do przewidzenia. I chociaż posługuje się trudną narracją, warto podjąć wysiłek i zapoznać się z dalszymi przygodami trojga dzieci.
Tym razem trzy historie relacjonowane są przez Matyldę (w pierwszej opowieści to narracja w formie listów, bo autor lubi także zabawę z gatunkami sprawiającymi wrażenie klasycznych) oraz Remiego, sam Pepe nic sobie nie robi z tego, jak jest postrzegany, a jego postawa będzie źródłem żartów dla młodych odbiorców.
Pepe, Matylda i Remi udają się między innymi na poszukiwanie skarbów. Usiłują znaleźć złotą salamandrę w jednym z zamków nad Loarą – to niełatwe, bo trzeba najpierw uporać się ze wskazówkami prowadzącymi do celu, a także unikać rozmaitych pułapek. Tu nawet pomoc profesora na nic się nie przyda, jeśli bohaterowie nie wykażą się kreatywnością. Dzieci spróbują także rozwiązać zagadkę nowego potwora z Loch Ness. Przekonany o własnej wielkości Pepe może wziąć udział w spotkaniu klubu wynalazców. Tyle że jego prototyp maszyny latającej jest dość kontrowersyjny. Jednak bohaterowie lubią, kiedy coś się dzieje, dostarczą zatem czytelnikom wielu emocji.
Jean-Philipper Arrou-Vignod lubuje się w stylu narracji, który łatwo byłoby dzisiaj uznać za archaiczny. Jego postacie wysławiają się w wyrafinowany sposób, a meandry akcji nie przypominają współczesnych rozwiązań z literatury czwartej. Pepe i jego przyjaciele są jak nie z tego świata: króluje u nich elegancja i staroświeckość, co nie przeszkadza w przeżywaniu szalonych przygód. To świat, w którym do każdego, nawet największego dziwaka, odnosi się z szacunkiem, co z kolei odzwierciedla się w języku narracji. Pepe i spółka to bohaterowie w zasadzie niepowtarzalni, odrębni i odmienni od zwyczajnej rzeczywistości – być może dlatego mogą uczestniczyć w szeregu literackich śledztw.
Autor robi wszystko, by ukryć schematy fabularne. Chociaż korzysta z rozwiązań dawno w literaturze czwartej obecnych, uzyskuje z nich nową jakość, obcą dzisiejszym młodym czytelnikom. Sporo od nich wymaga, zapewniając im w zamian ogromną dawkę ironii i prawie dorosłych przygód. Pepe Kulka to postać-karykatura – skoro on uczestniczy w kryminalnych wydarzeniach, wiadomo, że i całą fabułę będzie można potraktować z przymrużeniem oka. „Pepe i spółka znowu na tropie” to komiksowo ilustrowany potężny tom dla wymagających odbiorców – nie tych, którzy z trudem przebrną przez poppowieści, ale fanatycznych czytelników szukających różnych rozwiązań w planie gatunku, treści czy realizacji. Matylda i Remi spisują prawdziwe opowiadania detektywistyczne dla ceniących adrenalinę i literackość.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
piątek, 31 października 2014
czwartek, 30 października 2014
Poczytaj mi, mamo. Księga piąta
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Dorośli i dzieci
Kolejna książka w tym cyklu, której bez wzruszeń i wspomnień oglądać się nie da. Nasza Księgarnia kontynuuje przypominanie serii Poczytaj mi, mamo – kiedyś niepozorne, małe i kwadratowe książeczki, nieodłączny element dzieciństwa w latach 70. i 80. powracają w przepięknych, niemal ekskluzywnie wydanych tomach. Powracają w starym układzie edytorskim i w znanym ówczesnym maluchom opracowaniu graficznym. A to oznacza, że bardzo trudno będzie dorosłym przerzucić się na lekturę krytyczną. Jeśli zetknęli się z tymi bajkami w dzieciństwie, bez wątpienia przeżyją jeszcze raz dawne emocje, zachwyty i zdziwienia. „Poczytaj mi, mamo. Księga piąta” jest jak wehikuł czasu.
Mało kto sięga do lektur z dzieciństwa. W dodatku niezbyt atrakcyjne wydania kwadratowych zeszycików Naszej Księgarni jednoznacznie sugerowały: z tych bajek się wyrasta. Wiele osób oddawało całe kolekcje młodszemu rodzeństwu w przekonaniu, że w dziecięcych opowiastkach nie znajdą już nic dla siebie. Teraz, kiedy kolejne tony przynoszą po dziesięć bajek, spogląda się na nie inaczej, nawet bez filtrów z sentymentu czy tęsknoty. Przede wszystkim „Poczytaj mi, mamo. Księga piąta” może z powodzeniem rywalizować z dzisiejszymi produkcjami dla najmłodszych. W tych bajkach nie ma elektronicznych gadżetów, największą wartością jest rysowanie i zabawa z kolegami, a fantazja odnosi się do bezpiecznych przygód w bliskim otoczeniu – tyle że z odmienną perspektywą. Kolejni autorzy potrafią subtelnie zwracać uwagę na problemy najmłodszych: ktoś musi przeciwstawić się bijaczowi, silniejszemu rozrabiace, ktoś inny – oduczyć się samolubnych odruchów. Mali odbiorcy zawędrują do ula i do ślimaka, który nie chce pokazywać rogów, wybiorą się też nad morze, które żarłocznie pochłania kolejne rysunki małego chłopca. Wysłuchają koncertu słowika i spotkają babcię, która potrafi wszystko, jeździ nawet na hulajnodze. W tych bajkach nie ma dosłownego tłumaczenia zabaw i problemów (to przykra cecha wielu dzisiejszych pedagogicznych publikacji). Autorzy subtelnie dają dzieciom do zrozumienia, jak nie należy się zachowywać i na co zwracać uwagę. Uczą egzystowania w gronie rówieśników i dają pożywkę wyobraźni, ale nie myślą za małego odbiorcę. Zresztą dobór nazwisk wyjaśni wszystko: są tu bajki Małgorzaty Musierowicz, Adama Bahdaja, Wandy Chotomskiej, Wiery Badalskiej czy Juliana Tuwima. Do tego dodać należy szereg nazwisk wybitnych ilustratorów – tyle że dawni odbiorcy serii i tak opowiastki skojarzą po ilustracjach, choćby przez ostatnie trzy lub cztery dekady nie mieli powodu wracać do tych historyjek.
Joanna Wajs, redaktor prowadzący tomu, we wstępie wspomina, jak ocaliła przed płomieniami narysowanego kota w jednej z książeczek. W przypadku „Poczytaj mi, mamo. Księga piąta” wielu dorosłych będzie miało podobne wspomnienia (bardzo chciałam mieć kredki Paulinki, a żaden miód nie smakował mi tak bardzo, jak ten jedzony wraz z Zosią). A przecież piąta księga bajek prawdziwą radość przyniesie maluchom. Dzieci mogą zagłębić się w opowieści o uniwersalnych przesłaniach, dowcipne lub pouczające, zawsze ciekawe i mądre. Niepozorne tomiki – dziś klasyka literatury czwartej – nie były tworzone według bezsensownych mód. Urzeka ich różnorodność tematyczna, ale i wysoki poziom artystyczny. Do tych historii dorośli chętnie powrócą – i tu pojawia się mały konflikt. Bo jak taki skarb – znak dzieciństwa – oddać choćby i własnej pociesze? Trzeba będzie się jakoś pogodzić i najlepiej powrócić do miłego zwyczaju wspólnego wieczornego czytania. To wartościowa rozrywka, która zaprocentuje w przyszłości. A rodzicom pozwoli bezkarnie wrócić do czasów beztroski.
Dorośli i dzieci
Kolejna książka w tym cyklu, której bez wzruszeń i wspomnień oglądać się nie da. Nasza Księgarnia kontynuuje przypominanie serii Poczytaj mi, mamo – kiedyś niepozorne, małe i kwadratowe książeczki, nieodłączny element dzieciństwa w latach 70. i 80. powracają w przepięknych, niemal ekskluzywnie wydanych tomach. Powracają w starym układzie edytorskim i w znanym ówczesnym maluchom opracowaniu graficznym. A to oznacza, że bardzo trudno będzie dorosłym przerzucić się na lekturę krytyczną. Jeśli zetknęli się z tymi bajkami w dzieciństwie, bez wątpienia przeżyją jeszcze raz dawne emocje, zachwyty i zdziwienia. „Poczytaj mi, mamo. Księga piąta” jest jak wehikuł czasu.
Mało kto sięga do lektur z dzieciństwa. W dodatku niezbyt atrakcyjne wydania kwadratowych zeszycików Naszej Księgarni jednoznacznie sugerowały: z tych bajek się wyrasta. Wiele osób oddawało całe kolekcje młodszemu rodzeństwu w przekonaniu, że w dziecięcych opowiastkach nie znajdą już nic dla siebie. Teraz, kiedy kolejne tony przynoszą po dziesięć bajek, spogląda się na nie inaczej, nawet bez filtrów z sentymentu czy tęsknoty. Przede wszystkim „Poczytaj mi, mamo. Księga piąta” może z powodzeniem rywalizować z dzisiejszymi produkcjami dla najmłodszych. W tych bajkach nie ma elektronicznych gadżetów, największą wartością jest rysowanie i zabawa z kolegami, a fantazja odnosi się do bezpiecznych przygód w bliskim otoczeniu – tyle że z odmienną perspektywą. Kolejni autorzy potrafią subtelnie zwracać uwagę na problemy najmłodszych: ktoś musi przeciwstawić się bijaczowi, silniejszemu rozrabiace, ktoś inny – oduczyć się samolubnych odruchów. Mali odbiorcy zawędrują do ula i do ślimaka, który nie chce pokazywać rogów, wybiorą się też nad morze, które żarłocznie pochłania kolejne rysunki małego chłopca. Wysłuchają koncertu słowika i spotkają babcię, która potrafi wszystko, jeździ nawet na hulajnodze. W tych bajkach nie ma dosłownego tłumaczenia zabaw i problemów (to przykra cecha wielu dzisiejszych pedagogicznych publikacji). Autorzy subtelnie dają dzieciom do zrozumienia, jak nie należy się zachowywać i na co zwracać uwagę. Uczą egzystowania w gronie rówieśników i dają pożywkę wyobraźni, ale nie myślą za małego odbiorcę. Zresztą dobór nazwisk wyjaśni wszystko: są tu bajki Małgorzaty Musierowicz, Adama Bahdaja, Wandy Chotomskiej, Wiery Badalskiej czy Juliana Tuwima. Do tego dodać należy szereg nazwisk wybitnych ilustratorów – tyle że dawni odbiorcy serii i tak opowiastki skojarzą po ilustracjach, choćby przez ostatnie trzy lub cztery dekady nie mieli powodu wracać do tych historyjek.
Joanna Wajs, redaktor prowadzący tomu, we wstępie wspomina, jak ocaliła przed płomieniami narysowanego kota w jednej z książeczek. W przypadku „Poczytaj mi, mamo. Księga piąta” wielu dorosłych będzie miało podobne wspomnienia (bardzo chciałam mieć kredki Paulinki, a żaden miód nie smakował mi tak bardzo, jak ten jedzony wraz z Zosią). A przecież piąta księga bajek prawdziwą radość przyniesie maluchom. Dzieci mogą zagłębić się w opowieści o uniwersalnych przesłaniach, dowcipne lub pouczające, zawsze ciekawe i mądre. Niepozorne tomiki – dziś klasyka literatury czwartej – nie były tworzone według bezsensownych mód. Urzeka ich różnorodność tematyczna, ale i wysoki poziom artystyczny. Do tych historii dorośli chętnie powrócą – i tu pojawia się mały konflikt. Bo jak taki skarb – znak dzieciństwa – oddać choćby i własnej pociesze? Trzeba będzie się jakoś pogodzić i najlepiej powrócić do miłego zwyczaju wspólnego wieczornego czytania. To wartościowa rozrywka, która zaprocentuje w przyszłości. A rodzicom pozwoli bezkarnie wrócić do czasów beztroski.
środa, 29 października 2014
Zofia Stanecka: Wielka księga. Basia
Egmont, Warszawa 2014.
Rok z Basią
Dzieci przepadają za Basią i nie ma w tym przypadku. Mała bohaterka jest jak każdy kilkulatek – trochę niesforna, czasem leniwa, nie zawsze grzeczna. Potrafi zirytować rodziców albo ich rozbroić. Teraz miłośnicy przygód Basi otrzymają wspaniałą niespodziankę, „Wielką księgę”. W „Basi” znajdzie się aż 28 opowiadań, które Zofia Stanecka publikowała w miesięczniku „Dziecko” – historyjek zabawnych i celnie puentowanych, a przy tym nieco różniących się od książeczek obrazkowych. „Wielka księga. Basia” to zatem cenne uzupełnienie kolekcji i następna okazja do oswajania dzieci z książkami.
„Wielka księga” prowadzona jest zgodnie z porami roku. Na wiosnę Basia uczy się jeść brokuły, przebiera się za krokodyla na balu królewien, przygotowuje prezent dla mamy i rozchlapuje lody w eleganckiej kawiarni. Latem bawi się na plaży, chodzi po górach i zwraca wolność złowionym rybkom. Jesienią walczy z wiatrem i katarem, bawi się w szpital lub sprzedaje babci piasek za pieniądze z kasztanów, a w zimie jeździ na łyżwach. Przygód nie zabraknie także w domu: czasami dziewczynka boi się cienia na oknie, nie chce zasnąć lub namawia tatę na kolejne przyjemności, przygotowuje rodzicom śniadanie do łóżka i kłóci się z młodszym bratem o Miśka Zdziśka. Dzieje się tu wiele – a większość doświadczeń Basi zna każdy przedszkolak. Tym przyjemniej będzie najmłodszym słuchać (lub czytać) o przygodach dziewczynki i jej rodziny.
Basia często jest szczęśliwa. Zdarza się jednak również, że odczuwa strach, gniew lub smutek. Czasami nie wie, jak naprawić popełnione błędy lub po fakcie zdaje sobie sprawę, że powinna postąpić inaczej. Nie poświęca jednak czasu na refleksję nad własnymi dokonaniami – działa i zwyczajnie rejestruje kolejne stany emocjonalne. Odbiorcom przecież łatwo będzie zrozumieć, co Basia przeżywa – sami znajdowali się w podobnych sytuacjach wiele razy. Zofia Stanecka ładnie wyłapuje kolejne typowe dla maluchów postawy i zachowania. Nie wybiela dziecięcych bohaterów i nie tworzy z Basi wzoru do naśladowania – to raczej Basia jest odzwierciedleniem rzeczywistości – i to odzwierciedleniem trafnym. Poznaje świat razem z małymi czytelnikami, pozostaje przy nich w każdej sytuacji.
W książeczkach obrazkowych o Basi jedna historyjka rozbudowuje się na cały tomik. Opowiadania są krótsze, a przez to i bardziej dynamiczne – musi tak być, jeśli autorka nie może wspierać się co chwilę ilustracjami Marianny Oklejak. Tu obrazków jest mniej, co nie znaczy, że za mało, a odbiorcy mają bardziej skupiać się na tekstowych pomysłach. Stanecka chce, by dzieci pozostały z Basią – dlatego nawiązuje do ich codziennych doświadczeń i przygód. „Basia” w skondensowanej wersji nie traci nic ze swojego uroku – w dalszym ciągu będzie też cieszyć maluchy. A chociaż odbiorcy „Wielkiej księgi” nie wyrośli jeszcze i z serii obrazkowej, mogą poczuć się dowartościowani dzięki bardziej „dorosłej” książce.
Do książki zostało dołączone drzewo genealogiczne Basi i skrótowe opisy bohaterów (także tych, którzy w tym tomie nie występują, a pojawili się chociażby w tomikach obrazkowych). To dodatkowy atut: może posłużyć do rozmów o ulubionych historyjkach oraz do wyjaśniania dziecku rodzinnych powiązań. „Basia” wychowuje – ale zawsze dyskretnie i trochę na marginesie codziennej porcji szaleństw. Ten zbiorek nadaje się na wieczorną lekturę – dzieci będą zachwycone możliwością towarzyszenia sympatycznej bohaterce w jej codziennych sprawach. Nawet rutyna może być ekscytująca, kiedy ma się kilka lat i jest się ciekawym świata. A „Wielka księga. Basia” to szansa na przedłużenie czasu spędzanego z postacią atrakcyjną dla najmłodszych.
Rok z Basią
Dzieci przepadają za Basią i nie ma w tym przypadku. Mała bohaterka jest jak każdy kilkulatek – trochę niesforna, czasem leniwa, nie zawsze grzeczna. Potrafi zirytować rodziców albo ich rozbroić. Teraz miłośnicy przygód Basi otrzymają wspaniałą niespodziankę, „Wielką księgę”. W „Basi” znajdzie się aż 28 opowiadań, które Zofia Stanecka publikowała w miesięczniku „Dziecko” – historyjek zabawnych i celnie puentowanych, a przy tym nieco różniących się od książeczek obrazkowych. „Wielka księga. Basia” to zatem cenne uzupełnienie kolekcji i następna okazja do oswajania dzieci z książkami.
„Wielka księga” prowadzona jest zgodnie z porami roku. Na wiosnę Basia uczy się jeść brokuły, przebiera się za krokodyla na balu królewien, przygotowuje prezent dla mamy i rozchlapuje lody w eleganckiej kawiarni. Latem bawi się na plaży, chodzi po górach i zwraca wolność złowionym rybkom. Jesienią walczy z wiatrem i katarem, bawi się w szpital lub sprzedaje babci piasek za pieniądze z kasztanów, a w zimie jeździ na łyżwach. Przygód nie zabraknie także w domu: czasami dziewczynka boi się cienia na oknie, nie chce zasnąć lub namawia tatę na kolejne przyjemności, przygotowuje rodzicom śniadanie do łóżka i kłóci się z młodszym bratem o Miśka Zdziśka. Dzieje się tu wiele – a większość doświadczeń Basi zna każdy przedszkolak. Tym przyjemniej będzie najmłodszym słuchać (lub czytać) o przygodach dziewczynki i jej rodziny.
Basia często jest szczęśliwa. Zdarza się jednak również, że odczuwa strach, gniew lub smutek. Czasami nie wie, jak naprawić popełnione błędy lub po fakcie zdaje sobie sprawę, że powinna postąpić inaczej. Nie poświęca jednak czasu na refleksję nad własnymi dokonaniami – działa i zwyczajnie rejestruje kolejne stany emocjonalne. Odbiorcom przecież łatwo będzie zrozumieć, co Basia przeżywa – sami znajdowali się w podobnych sytuacjach wiele razy. Zofia Stanecka ładnie wyłapuje kolejne typowe dla maluchów postawy i zachowania. Nie wybiela dziecięcych bohaterów i nie tworzy z Basi wzoru do naśladowania – to raczej Basia jest odzwierciedleniem rzeczywistości – i to odzwierciedleniem trafnym. Poznaje świat razem z małymi czytelnikami, pozostaje przy nich w każdej sytuacji.
W książeczkach obrazkowych o Basi jedna historyjka rozbudowuje się na cały tomik. Opowiadania są krótsze, a przez to i bardziej dynamiczne – musi tak być, jeśli autorka nie może wspierać się co chwilę ilustracjami Marianny Oklejak. Tu obrazków jest mniej, co nie znaczy, że za mało, a odbiorcy mają bardziej skupiać się na tekstowych pomysłach. Stanecka chce, by dzieci pozostały z Basią – dlatego nawiązuje do ich codziennych doświadczeń i przygód. „Basia” w skondensowanej wersji nie traci nic ze swojego uroku – w dalszym ciągu będzie też cieszyć maluchy. A chociaż odbiorcy „Wielkiej księgi” nie wyrośli jeszcze i z serii obrazkowej, mogą poczuć się dowartościowani dzięki bardziej „dorosłej” książce.
Do książki zostało dołączone drzewo genealogiczne Basi i skrótowe opisy bohaterów (także tych, którzy w tym tomie nie występują, a pojawili się chociażby w tomikach obrazkowych). To dodatkowy atut: może posłużyć do rozmów o ulubionych historyjkach oraz do wyjaśniania dziecku rodzinnych powiązań. „Basia” wychowuje – ale zawsze dyskretnie i trochę na marginesie codziennej porcji szaleństw. Ten zbiorek nadaje się na wieczorną lekturę – dzieci będą zachwycone możliwością towarzyszenia sympatycznej bohaterce w jej codziennych sprawach. Nawet rutyna może być ekscytująca, kiedy ma się kilka lat i jest się ciekawym świata. A „Wielka księga. Basia” to szansa na przedłużenie czasu spędzanego z postacią atrakcyjną dla najmłodszych.
Aleksander Wilanowski: Nordic walking dla każdego
Bukowy Las, Wrocław 2014.
Kondycja
Na nordic walking zapanowała moda – i, jak każda moda, chodzenie z kijkami obok grupki wyznawców znajduje też szerokie grono naśladowców, którzy nie interesują się specjalnie techniką chodzenia, chcą tylko pokazać się ze sprzętem. Jeśli jednak ktoś zamierza traktować ten sport poważnie, przyda mu się wsparcie ekspertów.
Ludzie przeważnie nie zastanawiają się nad techniką chodzenia. Wielu amatorów nordic walkingu także nie przejmuje się rolą kijów – ale jeśli chce się osiągnąć cel – poprawić kondycję, zrzucić parę kilogramów, popracować nad sylwetką – warto zasięgnąć porad specjalistów. Aleksander Wilanowski jest zafascynowany możliwościami, które daje ten sport. Na końcu swojego tomu „Nordic walking dla każdego” przywołuje kontakty do trenerów z różnych miast, zapewnia, że gwarantują oni porządny wycisk – więc i pracę, która przyniesie efekty. Ale Wilanowski sam też zamienia się w przewodnika i trenera. Zachęca do ćwiczeń i do zabaw z kijami, urozmaica codzienne treningi i uczy poprawnego chodzenia. Czasem pozwala postawić na intuicję, ale szczegółowo wyjaśnia, na czym polega prawidłowe wykorzystanie kijów. Co więcej – umożliwia wyeliminowanie ewentualnych błędów, proponując odbiorcom szereg wskazówek i dodatkowych ćwiczeń.
Aleksander Wilanowski sporo energii poświęca na zarażenie odbiorców entuzjazmem i zachęcenie ich do podjęcia wysiłku fizycznego. Przytacza anegdoty z treningów, dzieli się zapałem i radością z nordic walkingu, podkreśla zalety tego sportu. Przekonuje, że nordic walking jest dla każdego – i z pewnością trafi do miłośników trudnych „spacerów”.
Autor wszystkie treningowe podpowiedzi okrasza zdjęciami, zresztą – artystyczne fotografie sportowe to bardzo ważna część tej książki. Pełnią funkcję zachęty do pracy, a i sposób na zapewnienie większej objętości tomu. Nie ma jednak wątpliwości, że zdjęcia „robocze”, ilustrujące ćwiczenia, są bardzo potrzebne. Dzięki nim łatwiej będzie samodzielnie prowadzić własne treningi i pracować nad sylwetką. Wilanowski najpierw długo omawia ćwiczenia rozgrzewające – jest ich mnóstwo, by można było urozmaicać kolejne dni treningów, chociaż ci, którzy nie zamierzają poważnie brać się za siebie, te zalecenia pewnie zignorują.
A ponieważ samo chodzenie z kijami jest niezbyt medialne – nie zajmie zbyt wiele miejsca, nawet w najbardziej szczegółowym opisie, autor proponuje też szereg innych ćwiczeń, wariacji na temat nordic walkingu. Między innymi zabawy w parach. Wilanowski dba o to, by każde zadanie zostało dokładnie, krok po kroku, opisane. Nie bagatelizuje żadnych gestów, stara się też zawsze wyjaśniać, jaki wpływ na poszczególne partie ciała mają ćwiczenia. Lubi także odwoływać się do własnych przeżyć, przywołuje swoje doznania – zwykle to zalew endorfin, radość spowodowana wielkim wysiłkiem i ból mięśni. Ci wszyscy, którzy kpią sobie z prostoty tego sportu, z tomu „Nordic walking” dowiedzą się całkiem sporo o możliwościach, jakie daje posiadanie dwóch kijów. Autor podpowiada, jak wybrać właściwy dla siebie sprzęt, ale udowadnia, że wcale nie trzeba sięgać po wymyślne produkty: prezentuje nawet mężczyznę, który sam wystrugał sobie potrzebne kije.
„Nordic walking” dla każdego” to zestaw praktycznych porad, bogato ilustrowanych i przeznaczonych dla wszystkich amatorów modnego sportu. Nordic walking może okazać się sposobem na życie, a dzięki Wilanowskiemu odbiorcy zyskają fachowe podpowiedzi i wskazówki. Ta książka powinna być dodawana do każdej pary kijów do nordic walkingu – i obowiązkowo wręczana wszystkim ćwiczącym. W końcu każdy sposób, by zadbać o zdrowie i o kondycję jest dobry i warty uwagi.
Kondycja
Na nordic walking zapanowała moda – i, jak każda moda, chodzenie z kijkami obok grupki wyznawców znajduje też szerokie grono naśladowców, którzy nie interesują się specjalnie techniką chodzenia, chcą tylko pokazać się ze sprzętem. Jeśli jednak ktoś zamierza traktować ten sport poważnie, przyda mu się wsparcie ekspertów.
Ludzie przeważnie nie zastanawiają się nad techniką chodzenia. Wielu amatorów nordic walkingu także nie przejmuje się rolą kijów – ale jeśli chce się osiągnąć cel – poprawić kondycję, zrzucić parę kilogramów, popracować nad sylwetką – warto zasięgnąć porad specjalistów. Aleksander Wilanowski jest zafascynowany możliwościami, które daje ten sport. Na końcu swojego tomu „Nordic walking dla każdego” przywołuje kontakty do trenerów z różnych miast, zapewnia, że gwarantują oni porządny wycisk – więc i pracę, która przyniesie efekty. Ale Wilanowski sam też zamienia się w przewodnika i trenera. Zachęca do ćwiczeń i do zabaw z kijami, urozmaica codzienne treningi i uczy poprawnego chodzenia. Czasem pozwala postawić na intuicję, ale szczegółowo wyjaśnia, na czym polega prawidłowe wykorzystanie kijów. Co więcej – umożliwia wyeliminowanie ewentualnych błędów, proponując odbiorcom szereg wskazówek i dodatkowych ćwiczeń.
Aleksander Wilanowski sporo energii poświęca na zarażenie odbiorców entuzjazmem i zachęcenie ich do podjęcia wysiłku fizycznego. Przytacza anegdoty z treningów, dzieli się zapałem i radością z nordic walkingu, podkreśla zalety tego sportu. Przekonuje, że nordic walking jest dla każdego – i z pewnością trafi do miłośników trudnych „spacerów”.
Autor wszystkie treningowe podpowiedzi okrasza zdjęciami, zresztą – artystyczne fotografie sportowe to bardzo ważna część tej książki. Pełnią funkcję zachęty do pracy, a i sposób na zapewnienie większej objętości tomu. Nie ma jednak wątpliwości, że zdjęcia „robocze”, ilustrujące ćwiczenia, są bardzo potrzebne. Dzięki nim łatwiej będzie samodzielnie prowadzić własne treningi i pracować nad sylwetką. Wilanowski najpierw długo omawia ćwiczenia rozgrzewające – jest ich mnóstwo, by można było urozmaicać kolejne dni treningów, chociaż ci, którzy nie zamierzają poważnie brać się za siebie, te zalecenia pewnie zignorują.
A ponieważ samo chodzenie z kijami jest niezbyt medialne – nie zajmie zbyt wiele miejsca, nawet w najbardziej szczegółowym opisie, autor proponuje też szereg innych ćwiczeń, wariacji na temat nordic walkingu. Między innymi zabawy w parach. Wilanowski dba o to, by każde zadanie zostało dokładnie, krok po kroku, opisane. Nie bagatelizuje żadnych gestów, stara się też zawsze wyjaśniać, jaki wpływ na poszczególne partie ciała mają ćwiczenia. Lubi także odwoływać się do własnych przeżyć, przywołuje swoje doznania – zwykle to zalew endorfin, radość spowodowana wielkim wysiłkiem i ból mięśni. Ci wszyscy, którzy kpią sobie z prostoty tego sportu, z tomu „Nordic walking” dowiedzą się całkiem sporo o możliwościach, jakie daje posiadanie dwóch kijów. Autor podpowiada, jak wybrać właściwy dla siebie sprzęt, ale udowadnia, że wcale nie trzeba sięgać po wymyślne produkty: prezentuje nawet mężczyznę, który sam wystrugał sobie potrzebne kije.
„Nordic walking” dla każdego” to zestaw praktycznych porad, bogato ilustrowanych i przeznaczonych dla wszystkich amatorów modnego sportu. Nordic walking może okazać się sposobem na życie, a dzięki Wilanowskiemu odbiorcy zyskają fachowe podpowiedzi i wskazówki. Ta książka powinna być dodawana do każdej pary kijów do nordic walkingu – i obowiązkowo wręczana wszystkim ćwiczącym. W końcu każdy sposób, by zadbać o zdrowie i o kondycję jest dobry i warty uwagi.
wtorek, 28 października 2014
Rosita Steenbeek: W Rzymie jak w domu. Przewodnik po miejscach nieoczywistych
Marginesy, Warszawa 2014.
Historia najbliższa
Rosita Steenbeek tworzy przewodnik prywatny po Rzymie, a czyni to w sposób, który budzi zazdrość. Codziennie przemierza szlaki, które mają historyczne znaczenie, kojarzy miejsca z antycznymi postaciami, jest w stanie lawirować po dokonaniach z dziedziny kultury i sztuki niemal bez wysiłku. A do tego sama wpasowuje się w atmosferę miasta, korzysta z uroków życia i nie pozwala sobie na zmęczenie. „W Rzymie jak w domu” to zaproszenie do odwiedzin.
Kiedy Steenbeek chce poznać lokalne historie, umawia się z ludźmi, którzy najlepiej o nich opowiedzą. Przekazuje informacje żywe i wplatane w naturalne rozmowy, nie ma tu monotonnego rytmu encyklopedycznych przewodników. Autorce bowiem nie zależy na tym, żeby przedstawiać pełne dane dotyczące konkretnego miejsca, raczej żeby zaintrygować odbiorców i zmusić ich do chłonięcia opowieści. To jej się udaje, „W Rzymie jak w domu” w warstwie narracji przypomina dobrą obyczajową powieść. Steenbeek rzeczywiście czuje się tu jak w domu, chociaż łączy z tą postawą zachwyt turystyki i odkrywcy. Przemierza znane sobie uliczki i na nowo przedstawia ich uroki odbiorcom, którzy nawet nie przypuszczali, ile tajemnic z przeszłości kryją. Steenbeek zachowuje się trochę tak, jakby postacie z przeszłości były jej dobrymi przyjaciółmi, szuka elementów ich zwyczajności (może o tę ścianę opierał się cesarz?). Autorka mieszka w celi w przykościelnym pałacu i już samo to pobudza do działania wyobraźnię: jej taras znajduje się za oknem z przepięknym witrażem, słychać też fragmenty operowych przedstawień. Tu nie da się żyć bez ciągłego przypominania o kulturowym dorobku. Rzym, który w swojej książce ocala Steenbeek to prawdziwe Wieczne Miasto – człowiek mimowolnie staje się tu częścią wielkiego dzieła. Codzienność zaczyna być pasjonująca, bo nie wiąże się z przyziemnymi sprawami, a z nieustannym śledzeniem tropów przeszłości.
Rosita Steenbeek lubi wynajdować dla czytelników ciekawostki i informacje spoza oficjalnych przewodników. Dlatego tak chętnie spotyka się z ludźmi, którzy mogą dostarczyć jej nowych anegdot. Zaprzyjaźnia się nawet z wnukiem Luigiego Pirandella, kloszardem, który wszystkich obdarowuje prezentami. Spotkania z innymi są ważną częścią tomu, zresztą autorka ceni sobie dobre towarzystwo i ciekawe rozmowy. To dla niej również cel zwiedzania Rzymu. Jest tu zadomowiona, a jednocześnie rozumie postawy przyjezdnych – sama pochodzi z Holandii. Być może to pozwala jej na ciągłe zachwycanie się nad miejscem opisanym już na wszelkie możliwe sposoby przez całe stulecia.
„W Rzymie jak w domu” to książka barwna. Po lekturze chciałoby się natychmiast udać w ślady autorki i odnaleźć prezentowane przez nią miejsca. To nie książka-przewodnik, raczej książka-spotkanie, swoiste zaproszenie do odkrywania nowych terenów i oswajania ich przez wspomnienie związanych z nimi ludzi. Żadne, nawet najbardziej szczegółowe przewodniki nie oddadzą piękna i tajemniczości Rzymu tak dobrze jak ta publikacja. Rosita Steenbeek nie wybrała najłatwiejszej drogi – nie powtarza skrzętnie odnotowywanych wiadomości ani literackich zapisków. Sama poznaje Rzym i mimo upływu lat zachwyca się nim tak samo silnie. To uczucie, które udzieli się czytelnikom. Książka „W Rzymie jak w domu” przypomina autobiografię przefiltrowaną przez radość odkrywania tajemnic miasta. Autorka oprowadza po Rzymie, nie rezygnując z osobistej perspektywy – i ten wybór najlepiej sprawdza się w zestawieniu z lekką, dziennikową narracją. To nie tyle „przewodnik po miejscach nieoczywistych” co szansa na odbycie czytelniczej podróży z najlepszą możliwą opieką.
Historia najbliższa
Rosita Steenbeek tworzy przewodnik prywatny po Rzymie, a czyni to w sposób, który budzi zazdrość. Codziennie przemierza szlaki, które mają historyczne znaczenie, kojarzy miejsca z antycznymi postaciami, jest w stanie lawirować po dokonaniach z dziedziny kultury i sztuki niemal bez wysiłku. A do tego sama wpasowuje się w atmosferę miasta, korzysta z uroków życia i nie pozwala sobie na zmęczenie. „W Rzymie jak w domu” to zaproszenie do odwiedzin.
Kiedy Steenbeek chce poznać lokalne historie, umawia się z ludźmi, którzy najlepiej o nich opowiedzą. Przekazuje informacje żywe i wplatane w naturalne rozmowy, nie ma tu monotonnego rytmu encyklopedycznych przewodników. Autorce bowiem nie zależy na tym, żeby przedstawiać pełne dane dotyczące konkretnego miejsca, raczej żeby zaintrygować odbiorców i zmusić ich do chłonięcia opowieści. To jej się udaje, „W Rzymie jak w domu” w warstwie narracji przypomina dobrą obyczajową powieść. Steenbeek rzeczywiście czuje się tu jak w domu, chociaż łączy z tą postawą zachwyt turystyki i odkrywcy. Przemierza znane sobie uliczki i na nowo przedstawia ich uroki odbiorcom, którzy nawet nie przypuszczali, ile tajemnic z przeszłości kryją. Steenbeek zachowuje się trochę tak, jakby postacie z przeszłości były jej dobrymi przyjaciółmi, szuka elementów ich zwyczajności (może o tę ścianę opierał się cesarz?). Autorka mieszka w celi w przykościelnym pałacu i już samo to pobudza do działania wyobraźnię: jej taras znajduje się za oknem z przepięknym witrażem, słychać też fragmenty operowych przedstawień. Tu nie da się żyć bez ciągłego przypominania o kulturowym dorobku. Rzym, który w swojej książce ocala Steenbeek to prawdziwe Wieczne Miasto – człowiek mimowolnie staje się tu częścią wielkiego dzieła. Codzienność zaczyna być pasjonująca, bo nie wiąże się z przyziemnymi sprawami, a z nieustannym śledzeniem tropów przeszłości.
Rosita Steenbeek lubi wynajdować dla czytelników ciekawostki i informacje spoza oficjalnych przewodników. Dlatego tak chętnie spotyka się z ludźmi, którzy mogą dostarczyć jej nowych anegdot. Zaprzyjaźnia się nawet z wnukiem Luigiego Pirandella, kloszardem, który wszystkich obdarowuje prezentami. Spotkania z innymi są ważną częścią tomu, zresztą autorka ceni sobie dobre towarzystwo i ciekawe rozmowy. To dla niej również cel zwiedzania Rzymu. Jest tu zadomowiona, a jednocześnie rozumie postawy przyjezdnych – sama pochodzi z Holandii. Być może to pozwala jej na ciągłe zachwycanie się nad miejscem opisanym już na wszelkie możliwe sposoby przez całe stulecia.
„W Rzymie jak w domu” to książka barwna. Po lekturze chciałoby się natychmiast udać w ślady autorki i odnaleźć prezentowane przez nią miejsca. To nie książka-przewodnik, raczej książka-spotkanie, swoiste zaproszenie do odkrywania nowych terenów i oswajania ich przez wspomnienie związanych z nimi ludzi. Żadne, nawet najbardziej szczegółowe przewodniki nie oddadzą piękna i tajemniczości Rzymu tak dobrze jak ta publikacja. Rosita Steenbeek nie wybrała najłatwiejszej drogi – nie powtarza skrzętnie odnotowywanych wiadomości ani literackich zapisków. Sama poznaje Rzym i mimo upływu lat zachwyca się nim tak samo silnie. To uczucie, które udzieli się czytelnikom. Książka „W Rzymie jak w domu” przypomina autobiografię przefiltrowaną przez radość odkrywania tajemnic miasta. Autorka oprowadza po Rzymie, nie rezygnując z osobistej perspektywy – i ten wybór najlepiej sprawdza się w zestawieniu z lekką, dziennikową narracją. To nie tyle „przewodnik po miejscach nieoczywistych” co szansa na odbycie czytelniczej podróży z najlepszą możliwą opieką.
poniedziałek, 27 października 2014
Joanna Góźdź: Zasłony i inne dekoracje okienne
Świat Książki, Warszawa 2014.
Ozdoba okna
Od pewnego czasu w pismach wnętrzarskich powraca temat okien jako ozdoby pomieszczenia. Joanna Góźdź stara się uporządkować porady projektantów i proponuje swoim czytelnikom mały przewodnik po rodzajach okiennych upiększaczy. Nie mówi, co jest modne, a co nadaje się do lamusa, za to dość szybko próbuje poinformować czytelników o dostępnych na polskim rynku możliwościach ozdabiania okien – i całych pomieszczeń dzięki przemyślanym rozwiązaniom.
Autorka nie nauczy nikogo dobrego smaku – ale rozwiewa wątpliwości dotyczące łączenia różnych wzorów i kolorów (podpowiada też opcję skorzystania z droższych za to gwarantujących sukces „gotowców”). Jednak sam temat doboru tkanin pod tym kątem nie zajmuje jej na długo. Góźdź skupia się bowiem na możliwościach płynących z różnorodności. A to oznacza, że wyjaśnia, kiedy zdecydować się na rolety (i jaki ich rodzaj najbardziej spełniać będzie wymagania), z czego żaluzje będą najlepsze, jak wnętrze zmienią rolety panelowe. Podpowiada również, jak zmieniać wygląd rolet niewielkim kosztem – i jak nadawać im spersonalizowany charakter. Przygląda się również zasłonom, ale w tym wypadku mniejszą wagę przywiązuje do ich funkcji zaciemniania pokoju, większą do ich roli dekoracyjnej. Zwłaszcza tu będzie urzekać mnogość barw.
Joanna Góźdź tłumaczy, czym zastępować klasyczne żabki, jak zmieniać charakter zasłon przez drobne a ciekawe (i tanie) dodatki, pokazuje również, co dzisiaj rynek oferuje tym, którzy chcieliby upiększać okna: opisuje więc całe zestawy ozdobnych karniszy, uchwytów do zasłon, haczyków, agrafek i klipsów, a nawet… kolczyków czy naszyjników wpinanych w zasłony. Dba o to, by zaznaczać ewentualne wady niektórych rozwiązań. Pomaga zatem w podjęciu decyzji (lub ją komplikuje, uświadamiając odbiorcom zakres możliwości i rejonów poszukiwań).
„Zasłony i inne dekoracje okienne” to poradnik, który stworzony został na wzór katalogu i albumu w jednym. Każda wskazówka wiąże się tu z poglądowym zdjęciem, na którym rozwiązanie jest artystycznie eksponowane, a odpowiednio zaaranżowane okno zachęca do stosowania najbardziej oryginalnych pomysłów. Mnóstwo tu kolorów, a style mieszają się ze sobą na kolejnych zdjęciach. W związku z tym cały tom może zostać potraktowany nie tylko jako przewodnik po okiennych ozdobach, ale i jako źródło inspiracji dla czytelników.
Co ciekawe, przedmiotem analizy są wyłącznie zasłony funkcjonujące samodzielnie, autorka nie chce pamiętać o parapetach, roślinach doniczkowych czy firankach, liczy się tylko i wyłącznie estetyczna wartość rozmaitych tkanin (czy innych materiałów). Porady odnoszą się zatem do decyzji dotyczących samego zasłaniania okna (jaka roleta nadaje się do sypialni, a kiedy zasłony działają jako ozdoba), a nie do względów praktycznych w typowym polskim mieszkaniu. Do części spostrzeżeń odbiorcy będą więc musieli dojść sami. W „Zasłonach” tekst często sprowadza się do jednoakapitowych podpisów pod zdjęciami – ale minusem tomu jest spora liczba literówek. Same fotografie mogą dostarczyć wartych sprawdzenia inspiracji i zamienić funkcję użytkową zasłon w obszar artystycznych poszukiwań.
Ozdoba okna
Od pewnego czasu w pismach wnętrzarskich powraca temat okien jako ozdoby pomieszczenia. Joanna Góźdź stara się uporządkować porady projektantów i proponuje swoim czytelnikom mały przewodnik po rodzajach okiennych upiększaczy. Nie mówi, co jest modne, a co nadaje się do lamusa, za to dość szybko próbuje poinformować czytelników o dostępnych na polskim rynku możliwościach ozdabiania okien – i całych pomieszczeń dzięki przemyślanym rozwiązaniom.
Autorka nie nauczy nikogo dobrego smaku – ale rozwiewa wątpliwości dotyczące łączenia różnych wzorów i kolorów (podpowiada też opcję skorzystania z droższych za to gwarantujących sukces „gotowców”). Jednak sam temat doboru tkanin pod tym kątem nie zajmuje jej na długo. Góźdź skupia się bowiem na możliwościach płynących z różnorodności. A to oznacza, że wyjaśnia, kiedy zdecydować się na rolety (i jaki ich rodzaj najbardziej spełniać będzie wymagania), z czego żaluzje będą najlepsze, jak wnętrze zmienią rolety panelowe. Podpowiada również, jak zmieniać wygląd rolet niewielkim kosztem – i jak nadawać im spersonalizowany charakter. Przygląda się również zasłonom, ale w tym wypadku mniejszą wagę przywiązuje do ich funkcji zaciemniania pokoju, większą do ich roli dekoracyjnej. Zwłaszcza tu będzie urzekać mnogość barw.
Joanna Góźdź tłumaczy, czym zastępować klasyczne żabki, jak zmieniać charakter zasłon przez drobne a ciekawe (i tanie) dodatki, pokazuje również, co dzisiaj rynek oferuje tym, którzy chcieliby upiększać okna: opisuje więc całe zestawy ozdobnych karniszy, uchwytów do zasłon, haczyków, agrafek i klipsów, a nawet… kolczyków czy naszyjników wpinanych w zasłony. Dba o to, by zaznaczać ewentualne wady niektórych rozwiązań. Pomaga zatem w podjęciu decyzji (lub ją komplikuje, uświadamiając odbiorcom zakres możliwości i rejonów poszukiwań).
„Zasłony i inne dekoracje okienne” to poradnik, który stworzony został na wzór katalogu i albumu w jednym. Każda wskazówka wiąże się tu z poglądowym zdjęciem, na którym rozwiązanie jest artystycznie eksponowane, a odpowiednio zaaranżowane okno zachęca do stosowania najbardziej oryginalnych pomysłów. Mnóstwo tu kolorów, a style mieszają się ze sobą na kolejnych zdjęciach. W związku z tym cały tom może zostać potraktowany nie tylko jako przewodnik po okiennych ozdobach, ale i jako źródło inspiracji dla czytelników.
Co ciekawe, przedmiotem analizy są wyłącznie zasłony funkcjonujące samodzielnie, autorka nie chce pamiętać o parapetach, roślinach doniczkowych czy firankach, liczy się tylko i wyłącznie estetyczna wartość rozmaitych tkanin (czy innych materiałów). Porady odnoszą się zatem do decyzji dotyczących samego zasłaniania okna (jaka roleta nadaje się do sypialni, a kiedy zasłony działają jako ozdoba), a nie do względów praktycznych w typowym polskim mieszkaniu. Do części spostrzeżeń odbiorcy będą więc musieli dojść sami. W „Zasłonach” tekst często sprowadza się do jednoakapitowych podpisów pod zdjęciami – ale minusem tomu jest spora liczba literówek. Same fotografie mogą dostarczyć wartych sprawdzenia inspiracji i zamienić funkcję użytkową zasłon w obszar artystycznych poszukiwań.
niedziela, 26 października 2014
Życie to podróż, to ocean. Z Julią Hartwig rozmawia Artur Cieślar
Zysk i S-ka, Poznań 2014.
Poezja rozmowy
Artur Cieślar nie rozmawia z Julią Hartwig jak z boginią poezji i chwała mu za to. Nie do końca ma też ochotę powielać rytm typowych popularnych wywiadów-rzek. Woli rozmowę pokrewnych dusz i tematy nieco odbiegające od biografii czy twórczości. I w tym całym podejściu ma jedną męczącą wadę: część spostrzeżeń Julii Hartwig wyróżnia kapitalikami. W ten sposób zaznacza frazy o aforystycznym kształcie, warte przemyślenia zapiski – ale odbiera czytelnikom przyjemność z samodzielnego ich odkrywania.
Mamy tu do czynienia z rozmówcami, którzy w dużej części zgadzają się ze swoimi nawzajem poglądami, nie będzie więc mowy o burzliwych dyskusjach, sporach czy choćby argumentowaniu własnego stanowiska. Pojawi się za to potakiwanie, potwierdzanie spostrzeżeń i atmosfera zrozumienia. Cieślar unika tematów kontrowersyjnych, za to pozwala się poetce „wygadać”, przedstawić szereg dobrze przemyślanych i wyważonych opinii o lekko filozoficznej nucie. Zaczyna się wszystko dość standardowo, od biograficznych wspomnień – Julia Hartwig mówi nawet o swoich życiowych partnerach (co w wywiadach-rzekach nie zawsze oczywiste). Stopniowo do rozmów wkrada się pierwiastek abstrakcji, a tematy stają się coraz bardziej ogólne. Cieślar przechodzi do motywu podróży, literatury i malarstwa, do wrażliwości artystycznej i sposobów odbierania piękna. Wydaje się wręcz momentami, jakby pierwsza, „biograficzna” część wywiadu powstała z lekkiego przymusu zgodnie z niepisanymi oczekiwaniami odbiorców. To rodzaj sposobu na zaspokojenie ciekawości czytelników, a i na rozbudzenie ich apetytów – wiadomo przecież nie od dziś, że lepiej sprzedają się prywatne wynurzenia, anegdotki i smaczki z życia. Julia Hartwig nie wpada w plotkarskie tony, ale dzięki osobistym wspomnieniom z początku niewielkiej książki może się stać bliższa czytelnikom. Zwłaszcza że i późniejsze refleksje na tematy kulturalno-rozwojowe filtruje zawsze przez pryzmat swoich doświadczeń, nawet jeśli niekoniecznie skonkretyzowanych. W pierwszej części Hartwig jest rzeczowa i zwięźle opowiada o swoim życiu. W drugiej pytana jest o opinie, przemyślenia i odczucia, nie o fakty – i chociaż dalej stara się w ścisły i precyzyjny sposób wyjaśniać swoje poglądy, zmienia się atmosfera całej rozmowy. Kto wie, może właśnie takie wywiady z poetami mają największy sens.
Artur Cieślar swobodnie porusza się po twórczości Julii Hartwig, zna też wiele szczegółów z jej życia – i umiejętnie tę wiedzę wykorzystuje (popełnia błąd w zasadzie raz, gdy określa mianem przyjaciółki osobę, której jego rozmówczyni osobiście nie znała). W pytaniach nie jest nachalny: najpierw podrzuca hasła, które pomagają w tworzeniu swoistej autobiografii, a potem zamienia się w słuchacza jednoczącego się z interlokutorką w rodzajach przeżyć. To Cieślar stara się zbudować mapę wierszy i emocji, Julia Hartwig pozostaje zdystansowana od własnej twórczości. Ze spokojem i bez niepotrzebnych uniesień komentuje poetycką rzeczywistość. To filozoficzne opanowanie staje się jednym z większych atutów tomu: Julia Hartwig plasuje się na przeciwległym biegunie niż gwiazdy popkultury, z radością dzielące się z dziennikarzami każdą błahostką. Stonowana i konkretna opowieść będzie zatem dla odbiorców tym cenniejsza, że daleka od mód na wywiady-rzeki na dzisiejszym rynku wydawniczym. Tę niewielką książeczkę czyta się momentami jak tomik poetycki – tak głęboka jest tu wrażliwość i siła przemyśleń.
Poezja rozmowy
Artur Cieślar nie rozmawia z Julią Hartwig jak z boginią poezji i chwała mu za to. Nie do końca ma też ochotę powielać rytm typowych popularnych wywiadów-rzek. Woli rozmowę pokrewnych dusz i tematy nieco odbiegające od biografii czy twórczości. I w tym całym podejściu ma jedną męczącą wadę: część spostrzeżeń Julii Hartwig wyróżnia kapitalikami. W ten sposób zaznacza frazy o aforystycznym kształcie, warte przemyślenia zapiski – ale odbiera czytelnikom przyjemność z samodzielnego ich odkrywania.
Mamy tu do czynienia z rozmówcami, którzy w dużej części zgadzają się ze swoimi nawzajem poglądami, nie będzie więc mowy o burzliwych dyskusjach, sporach czy choćby argumentowaniu własnego stanowiska. Pojawi się za to potakiwanie, potwierdzanie spostrzeżeń i atmosfera zrozumienia. Cieślar unika tematów kontrowersyjnych, za to pozwala się poetce „wygadać”, przedstawić szereg dobrze przemyślanych i wyważonych opinii o lekko filozoficznej nucie. Zaczyna się wszystko dość standardowo, od biograficznych wspomnień – Julia Hartwig mówi nawet o swoich życiowych partnerach (co w wywiadach-rzekach nie zawsze oczywiste). Stopniowo do rozmów wkrada się pierwiastek abstrakcji, a tematy stają się coraz bardziej ogólne. Cieślar przechodzi do motywu podróży, literatury i malarstwa, do wrażliwości artystycznej i sposobów odbierania piękna. Wydaje się wręcz momentami, jakby pierwsza, „biograficzna” część wywiadu powstała z lekkiego przymusu zgodnie z niepisanymi oczekiwaniami odbiorców. To rodzaj sposobu na zaspokojenie ciekawości czytelników, a i na rozbudzenie ich apetytów – wiadomo przecież nie od dziś, że lepiej sprzedają się prywatne wynurzenia, anegdotki i smaczki z życia. Julia Hartwig nie wpada w plotkarskie tony, ale dzięki osobistym wspomnieniom z początku niewielkiej książki może się stać bliższa czytelnikom. Zwłaszcza że i późniejsze refleksje na tematy kulturalno-rozwojowe filtruje zawsze przez pryzmat swoich doświadczeń, nawet jeśli niekoniecznie skonkretyzowanych. W pierwszej części Hartwig jest rzeczowa i zwięźle opowiada o swoim życiu. W drugiej pytana jest o opinie, przemyślenia i odczucia, nie o fakty – i chociaż dalej stara się w ścisły i precyzyjny sposób wyjaśniać swoje poglądy, zmienia się atmosfera całej rozmowy. Kto wie, może właśnie takie wywiady z poetami mają największy sens.
Artur Cieślar swobodnie porusza się po twórczości Julii Hartwig, zna też wiele szczegółów z jej życia – i umiejętnie tę wiedzę wykorzystuje (popełnia błąd w zasadzie raz, gdy określa mianem przyjaciółki osobę, której jego rozmówczyni osobiście nie znała). W pytaniach nie jest nachalny: najpierw podrzuca hasła, które pomagają w tworzeniu swoistej autobiografii, a potem zamienia się w słuchacza jednoczącego się z interlokutorką w rodzajach przeżyć. To Cieślar stara się zbudować mapę wierszy i emocji, Julia Hartwig pozostaje zdystansowana od własnej twórczości. Ze spokojem i bez niepotrzebnych uniesień komentuje poetycką rzeczywistość. To filozoficzne opanowanie staje się jednym z większych atutów tomu: Julia Hartwig plasuje się na przeciwległym biegunie niż gwiazdy popkultury, z radością dzielące się z dziennikarzami każdą błahostką. Stonowana i konkretna opowieść będzie zatem dla odbiorców tym cenniejsza, że daleka od mód na wywiady-rzeki na dzisiejszym rynku wydawniczym. Tę niewielką książeczkę czyta się momentami jak tomik poetycki – tak głęboka jest tu wrażliwość i siła przemyśleń.
Iwona Czarkowska: Otylka, anielinka o skrzydłach motylka
Muza SA, Warszawa 2014.
Skrzydła w kropki
Iwona Czarkowska nie ma zamiaru straszyć dzieci. Owszem, prezentowała im kiedyś serię powieści o rodzinie wampirów, ale wtedy podstawowym wyznacznikiem lektury był beztroski śmiech. Teraz autorka przerzuciła się na motywy anielskie: tworzy serię Anielscy z Niebieskiego i daje czytelnikom gwarancję, że o żadnych postaciach grozy nawet nie wspomni. Anielscy są dobrzy z natury – rodzice (anioły) opiekują się przeważnie ludźmi, są więc bardzo zapracowani. Kiedy otrzymują wezwanie, ruszają do swoich podopiecznych. A dzieci Anielskich, anielinki, zostają w domach, przeważnie z własnymi zmartwieniami. Bo przecież bez tego lektury byłyby nudne i monotonne.
Tym razem odbiorcy przyjrzą się Otylce – anielince grzecznej i zawsze schludnej. Otylka niespodziewanie zauważa plamy na swoich bardzo czystych skrzydełkach. Plamy nie znikają i trudno je ukryć przed Anielskimi. A Otylka nie chce się wyróżniać – coraz bardziej czuje się inna wśród swoich. Jest zagubiona i nie wie, co się z nią dzieje, dopóki do Niebieskiego nie trafi przedziwny dalmatyńczyk. Temu z kolei plamki znikają. Anielinka może więc czuć się mniej samotna ze swoim problemem. Zwłaszcza że motyle wzory na skrzydłach stają się naprawdę piękną ozdobą i wcale nie muszą prowadzić do wykluczenia bohaterki.
Czarkowska pod pretekstem dość naiwnej, a przynajmniej bardzo prostej, historyjki pokazuje dzieciom, że nie wolno oceniać innych po wyglądzie i, przy okazji, że nie warto rozpaczać nad własną odmiennością. Anielinka wyolbrzymia problem, który dla innych anielskich zupełnie nie ma znaczenia. Nie koniec na tym omawiania kłopotów najmłodszych. Jest w tomiku jeszcze Robak, młodszy brat Otylki. Ten z odrzuceniem radzi sobie na swój sposób: studiuje książki o groźnych i przerażających zwierzętach, by potem naśladować ich ryki i zachowania. Atakiem uprzedza ewentualne ataki, a w swoich działaniach wydaje się bardzo zdesperowany. Również dlatego, że nikt nie rozmawia z nim o istocie zmartwienia. Czarkowska pokazuje, do czego czasami prowadzić może wyobcowanie. Uczy swoich małych odbiorców rozmowy o problemie i udowadnia, że nie wszystko w rzeczywistości wygląda tak źle, jak w powiększających kompleksy czarnych myślach. Tak więc w życiu małych anielinków dzieje się, wbrew pozorom, całkiem dużo, a każda, nawet najbardziej bajkowa przygoda ma swoje drugie dno i pozwala najmłodszym zrozumieć część codziennych trosk.
Iwona Czarkowska mieszkańców Niebieskiego kształtuje jak ludzi – różnią ich tylko skrzydła. Nie ma mowy o tym, by w proponowanej przez autorkę krainie wszyscy byli idealni. Autorka rezygnuje tylko z najbardziej jaskrawych przejawów zła, odrzuca to, co mogłoby przerazić dzieci. Odwołuje się za to do „zła” nienazywanego po imieniu, do prywatnych smutków. Wyobraźniowe problemy sprawiają, że nie wystraszy nimi małych czytelników – tu smutne mogą być jedynie konsekwencje bajkowych wydarzeń. A to już nieodłączna część lektury, bez trudu akceptowana przez dzieci.
„Otylka, anielinka o skrzydłach motylka” to już czwarty tomik spod szyldu „Stop wampirom i strachom!”. Czarkowska dostarcza dzieciom opowieści bajkowo-psychologicznych, angażuje odbiorców w doświadczenia bohaterów, których codzienność wygląda dosyć naturalnie. Przecież anielinki również chodzą do szkoły, bawią się z kolegami i przeżywają sprawy, które dorosłym wydadzą się już mało ważne. Czarkowska wie, co spędza sen z powiek jej czytelnikom – i dyskretnie do tego nawiązuje. A Kasia Kołodziej zachęci maluchy do lektury zabawnymi, dynamicznymi ilustracjami, które jeszcze bardziej kuszą i sprawiają, że ma się ochotę zagłębić w akcję.
Skrzydła w kropki
Iwona Czarkowska nie ma zamiaru straszyć dzieci. Owszem, prezentowała im kiedyś serię powieści o rodzinie wampirów, ale wtedy podstawowym wyznacznikiem lektury był beztroski śmiech. Teraz autorka przerzuciła się na motywy anielskie: tworzy serię Anielscy z Niebieskiego i daje czytelnikom gwarancję, że o żadnych postaciach grozy nawet nie wspomni. Anielscy są dobrzy z natury – rodzice (anioły) opiekują się przeważnie ludźmi, są więc bardzo zapracowani. Kiedy otrzymują wezwanie, ruszają do swoich podopiecznych. A dzieci Anielskich, anielinki, zostają w domach, przeważnie z własnymi zmartwieniami. Bo przecież bez tego lektury byłyby nudne i monotonne.
Tym razem odbiorcy przyjrzą się Otylce – anielince grzecznej i zawsze schludnej. Otylka niespodziewanie zauważa plamy na swoich bardzo czystych skrzydełkach. Plamy nie znikają i trudno je ukryć przed Anielskimi. A Otylka nie chce się wyróżniać – coraz bardziej czuje się inna wśród swoich. Jest zagubiona i nie wie, co się z nią dzieje, dopóki do Niebieskiego nie trafi przedziwny dalmatyńczyk. Temu z kolei plamki znikają. Anielinka może więc czuć się mniej samotna ze swoim problemem. Zwłaszcza że motyle wzory na skrzydłach stają się naprawdę piękną ozdobą i wcale nie muszą prowadzić do wykluczenia bohaterki.
Czarkowska pod pretekstem dość naiwnej, a przynajmniej bardzo prostej, historyjki pokazuje dzieciom, że nie wolno oceniać innych po wyglądzie i, przy okazji, że nie warto rozpaczać nad własną odmiennością. Anielinka wyolbrzymia problem, który dla innych anielskich zupełnie nie ma znaczenia. Nie koniec na tym omawiania kłopotów najmłodszych. Jest w tomiku jeszcze Robak, młodszy brat Otylki. Ten z odrzuceniem radzi sobie na swój sposób: studiuje książki o groźnych i przerażających zwierzętach, by potem naśladować ich ryki i zachowania. Atakiem uprzedza ewentualne ataki, a w swoich działaniach wydaje się bardzo zdesperowany. Również dlatego, że nikt nie rozmawia z nim o istocie zmartwienia. Czarkowska pokazuje, do czego czasami prowadzić może wyobcowanie. Uczy swoich małych odbiorców rozmowy o problemie i udowadnia, że nie wszystko w rzeczywistości wygląda tak źle, jak w powiększających kompleksy czarnych myślach. Tak więc w życiu małych anielinków dzieje się, wbrew pozorom, całkiem dużo, a każda, nawet najbardziej bajkowa przygoda ma swoje drugie dno i pozwala najmłodszym zrozumieć część codziennych trosk.
Iwona Czarkowska mieszkańców Niebieskiego kształtuje jak ludzi – różnią ich tylko skrzydła. Nie ma mowy o tym, by w proponowanej przez autorkę krainie wszyscy byli idealni. Autorka rezygnuje tylko z najbardziej jaskrawych przejawów zła, odrzuca to, co mogłoby przerazić dzieci. Odwołuje się za to do „zła” nienazywanego po imieniu, do prywatnych smutków. Wyobraźniowe problemy sprawiają, że nie wystraszy nimi małych czytelników – tu smutne mogą być jedynie konsekwencje bajkowych wydarzeń. A to już nieodłączna część lektury, bez trudu akceptowana przez dzieci.
„Otylka, anielinka o skrzydłach motylka” to już czwarty tomik spod szyldu „Stop wampirom i strachom!”. Czarkowska dostarcza dzieciom opowieści bajkowo-psychologicznych, angażuje odbiorców w doświadczenia bohaterów, których codzienność wygląda dosyć naturalnie. Przecież anielinki również chodzą do szkoły, bawią się z kolegami i przeżywają sprawy, które dorosłym wydadzą się już mało ważne. Czarkowska wie, co spędza sen z powiek jej czytelnikom – i dyskretnie do tego nawiązuje. A Kasia Kołodziej zachęci maluchy do lektury zabawnymi, dynamicznymi ilustracjami, które jeszcze bardziej kuszą i sprawiają, że ma się ochotę zagłębić w akcję.
sobota, 25 października 2014
Ewa Stachniak: Cesarzowa nocy. Historia Katarzyny Wielkiej
Między Słowami, Kraków 2014.
Kochankowie
Caryca Katarzyna to postać rozbudzająca wyobraźnię – nie tylko ze względu na ogrom władzy, ale także z uwagi na miłosne podboje. Znana ze swoich licznych romansów może bez trudu stać się bohaterką literacką – bo nawet jeśli polityka nie interesuje dzisiejszych odbiorczyń, sprawy sercowe i łóżkowe zaintrygują je na pewno. Ewa Stachniak proponuje powieść „Cesarzowa nocy. Historia Katarzyny Wielkiej” zbudowaną na tej sferze egzystencji carycy. Najpierw przygląda się młodziutkiej Zofii sprowadzonej do pałacu dla przyszłego cara, potem wzgardzonej przez męża żonie, by w końcu przejść do rejestru kochanków Katarzyny. Oś fabularną wyznacza tu życiorys, ale Stachniak zależy na czymś więcej niż tylko prostym odtwarzaniu prawdopodobnych faktów.
W tej powieści najbardziej akcentowana jest kobiecość bohaterki – i to zarówno w sferze narracji, jak i w doborze prezentowanych wydarzeń. Katarzyna budzi sympatię, jakby na przekór historycznym faktom. To kobieta, która rozpaczliwie pragnie miłości i potwierdzenia własnej wartości w oczach kolejnych mężczyzn. Pożądanie rozbudza w niej stanowczość kochanków, władcze gesty, niby przypadkowy dotyk, to wszystko, czego skąpi jej mąż. Katarzyna walczy o miłość, ale często musi też godzić się z porażkami. Władza nie zapewni jej wierności ze strony ukochanych, nie da też poczucia stabilizacji.
Kolejne części „Cesarzowej nocy” zaczynają się od sceny agonii. Bohaterka umiera, cierpiąc na niewyobrażalny ból głowy. Traci siły i zmysły, a nie wie, do kogo mogłaby się zwrócić o pomoc. Umiera samotnie, z całą intensywnością doznań. Strzępki dialogów, myśli i sceny pełne skupienia oraz wysiłku to ciekawe pod względem artystycznym (i dobrze opisane) wprowadzenie do retrospekcji, mocno rozbudowanych i skoncentrowanych na kobiecej wrażliwości. Caryca z ludzkiego punktu widzenia jest ofiarą własnego pożądania – ale ma szansę przeżywać piękne chwile w ramionach kolejnych mężczyzn. Stachniak nie wulgaryzuje tego tematu, erotyzm przepajający jej narrację jest subtelny i ubrany w niemal liryczną formę. To bardzo kobieca proza, nastawiona na odczuwanie oraz na dbałość o detale. Katarzyna prowadzi czytelników od miłości do miłości, a potem, pod koniec życia, do troski o wnuka czy do problemów ze zdrowiem. Gra zmysłów zastępuje tu całkowicie grę o władzę – jeśli nawet w pierwszej chwili ten temat się liczy, nie będzie szczególnie rozwijany.
Ewa Stachniak sięga do biografii swojej bohaterki, żeby wyłuskać z nich tematy obyczajowe i na ich podstawie zaprezentować zwyczajność Katarzyny. Tutaj uczucia funkcjonują zamiast tematów wagi państwowej. „Cesarzowa nocy” nie jest polowaniem na skandal, a próbą innego spojrzenia na historię. Autorka w tej powieści idealnie dopasowuje styl narracji do kolejnych scen. Śmierć oznacza krótkie i urywane frazy, powrót do pięknej przeszłości to zawsze popis synestezyjnych spostrzeżeń. Opowieść płynie tu bez zgrzytów i pozwala towarzyszyć carycy w romantycznych spotkaniach i w chwilach wielkiego smutku. Katarzyna z tej książki jest czuła, wrażliwa i w swojej naiwności podobna do wielu zwykłych kobiet. Ewa Stachniak tworzy tu fikcję literacką w oparciu o portrety niekoniecznie właściwe pierwowzorowi bohaterki – ale ważna jest w tym wypadku próba zmiany perspektywy i chęć zwrócenia uwagi na potencjał twórczy historycznego tematu. „Cesarzowa nocy” to powieść, w której zwyczajne życie niezwykłej postaci w pełni zastępuje decyzje polityczne i analizy rządów. Stachniak wybiera ponadczasowość.
Kochankowie
Caryca Katarzyna to postać rozbudzająca wyobraźnię – nie tylko ze względu na ogrom władzy, ale także z uwagi na miłosne podboje. Znana ze swoich licznych romansów może bez trudu stać się bohaterką literacką – bo nawet jeśli polityka nie interesuje dzisiejszych odbiorczyń, sprawy sercowe i łóżkowe zaintrygują je na pewno. Ewa Stachniak proponuje powieść „Cesarzowa nocy. Historia Katarzyny Wielkiej” zbudowaną na tej sferze egzystencji carycy. Najpierw przygląda się młodziutkiej Zofii sprowadzonej do pałacu dla przyszłego cara, potem wzgardzonej przez męża żonie, by w końcu przejść do rejestru kochanków Katarzyny. Oś fabularną wyznacza tu życiorys, ale Stachniak zależy na czymś więcej niż tylko prostym odtwarzaniu prawdopodobnych faktów.
W tej powieści najbardziej akcentowana jest kobiecość bohaterki – i to zarówno w sferze narracji, jak i w doborze prezentowanych wydarzeń. Katarzyna budzi sympatię, jakby na przekór historycznym faktom. To kobieta, która rozpaczliwie pragnie miłości i potwierdzenia własnej wartości w oczach kolejnych mężczyzn. Pożądanie rozbudza w niej stanowczość kochanków, władcze gesty, niby przypadkowy dotyk, to wszystko, czego skąpi jej mąż. Katarzyna walczy o miłość, ale często musi też godzić się z porażkami. Władza nie zapewni jej wierności ze strony ukochanych, nie da też poczucia stabilizacji.
Kolejne części „Cesarzowej nocy” zaczynają się od sceny agonii. Bohaterka umiera, cierpiąc na niewyobrażalny ból głowy. Traci siły i zmysły, a nie wie, do kogo mogłaby się zwrócić o pomoc. Umiera samotnie, z całą intensywnością doznań. Strzępki dialogów, myśli i sceny pełne skupienia oraz wysiłku to ciekawe pod względem artystycznym (i dobrze opisane) wprowadzenie do retrospekcji, mocno rozbudowanych i skoncentrowanych na kobiecej wrażliwości. Caryca z ludzkiego punktu widzenia jest ofiarą własnego pożądania – ale ma szansę przeżywać piękne chwile w ramionach kolejnych mężczyzn. Stachniak nie wulgaryzuje tego tematu, erotyzm przepajający jej narrację jest subtelny i ubrany w niemal liryczną formę. To bardzo kobieca proza, nastawiona na odczuwanie oraz na dbałość o detale. Katarzyna prowadzi czytelników od miłości do miłości, a potem, pod koniec życia, do troski o wnuka czy do problemów ze zdrowiem. Gra zmysłów zastępuje tu całkowicie grę o władzę – jeśli nawet w pierwszej chwili ten temat się liczy, nie będzie szczególnie rozwijany.
Ewa Stachniak sięga do biografii swojej bohaterki, żeby wyłuskać z nich tematy obyczajowe i na ich podstawie zaprezentować zwyczajność Katarzyny. Tutaj uczucia funkcjonują zamiast tematów wagi państwowej. „Cesarzowa nocy” nie jest polowaniem na skandal, a próbą innego spojrzenia na historię. Autorka w tej powieści idealnie dopasowuje styl narracji do kolejnych scen. Śmierć oznacza krótkie i urywane frazy, powrót do pięknej przeszłości to zawsze popis synestezyjnych spostrzeżeń. Opowieść płynie tu bez zgrzytów i pozwala towarzyszyć carycy w romantycznych spotkaniach i w chwilach wielkiego smutku. Katarzyna z tej książki jest czuła, wrażliwa i w swojej naiwności podobna do wielu zwykłych kobiet. Ewa Stachniak tworzy tu fikcję literacką w oparciu o portrety niekoniecznie właściwe pierwowzorowi bohaterki – ale ważna jest w tym wypadku próba zmiany perspektywy i chęć zwrócenia uwagi na potencjał twórczy historycznego tematu. „Cesarzowa nocy” to powieść, w której zwyczajne życie niezwykłej postaci w pełni zastępuje decyzje polityczne i analizy rządów. Stachniak wybiera ponadczasowość.
Aleksandra Polewska: Trzecie urodziny Prosiaczka
Czerwony Konik, Kraków 2014.
Magiczny bilet
Prosiaczek to jeden z tych bohaterów, którzy dorastać mogą razem z małymi odbiorcami. Ukazał się w wydawnictwie Czerwony Konik tomik „Trzecie urodziny Prosiaczka” – specjalnie dla tych dzieci, które były świadkami pierwszych i drugich urodzin tej postaci. Oraz dla wszystkich maluchów mających ochotę na barwną historyjkę z elementami magii. Prosiaczek tym razem przeżywa bardziej rozbudowaną przygodę – w końcu dzieci mogą już na dłużej skupiać na nim uwagę i z pewnością ucieszą się z szansy wspólnej zabawy.
Prosiaczek czeka na urodzinowe przyjęcie, ale wie, że odbędzie się ono dopiero wieczorem. Żeby zabić czas, idzie do zoo, a tam otrzymuje specjalny urodzinowy bilet ze zdrapką. Ponieważ to jego trzecie urodziny, Prosiaczek może pomyśleć sobie trzy życzenia – spełnią się, jeśli zdrapie kolejne kropki z biletu. Mały bohater nie marnuje tych życzeń na głupstwa: najpierw prosi, by wszystkie zwierzęta wyszły z klatek i mogły się razem z nim pobawić, a potem o swoim magicznym bilecie na długo zapomina, bo zajmuje go zabawa w chowanego.
Nie wiadomo, z jakich powodów – działają tu reguły bajki, albo magia urodzin, Prosiaczek nie zostaje zmuszony do zastanowienia się nad sensem i konsekwencjami swoich życzeń. Wypuszczenie zwierząt z klatek nie stanowi żadnego zagrożenia, kolejne marzenia Prosiaczka też nie przynoszą pouczających refleksji, na szczęście autorka odrzuca zapędy moralizatorskie i dostarcza maluchom czystej rozrywki – a wraz z nią także i pożywki dla wyobraźni. Bo przecież przygody Prosiaczka to nie wszystko: każdy odbiorca będzie mógł się zastanowić nad własnymi życzeniami.
„Trzecie urodziny Prosiaczka” to również książka, która wprowadza temat uczuć. Prosiaczek poznaje piękną Świnkę i zakochuje się w niej, wiedząc, że teraz każdy wspólnie spędzony dzień to skarb. Jest to interesująca próba wprowadzenia najmłodszych w świat uczuć, chociaż raczej nie do końca potrzebna – dla kilkulatków wątek zakochiwania się nie jest w lekturach priorytetem, o wiele ważniejsze wydają się dynamiczne historie i konkretne przygody. Tu też Prosiaczek odchodzi od typu bohatera powielającego emocje małych odbiorców – pokazuje swoją odrębność i dorasta nieco szybciej (a na pewno inaczej).
Po raz pierwszy o Prosiaczku pisze Aleksandra Polewska (Ola Woldańska-Płocińska pozostaje za to autorką grafik). Polewska starannie się wysławia, szuka synonimów na określanie Prosiaczka (dziwnie brzmi, kiedy pisze o nim „Prosiak”) i skupia się na konstruowaniu literackich zdań. Bohaterowie często się uśmiechają, a do tego zdradzają kilka ciekawostek ze świata zwierząt – dlatego ci, którzy poznali już Prosiaczka, nie będą rozczarowani kolejnym tomikiem jego doświadczeń. Chociaż nie jest to już stricte książeczka obrazkowa, Woldańska-Płocińska dba o ciekawe ilustracje. Stawia na proste kształty i symbole, jest oszczędna w ozdabianiu kolejnych stron, miny postaci lubi za to zaznaczać w bardziej rozbudowany sposób. Nie tworzy obrazków w duchu bajkowym, za to bardzo często buduje scenki z podstawowych figur geometrycznych. Uczy innego spojrzenia na ilustracje w literaturze czwartej. Jej Prosiaczek wcale nie musi rozczulać czy przypominać bajkowego malucha, żeby dzieci dały się wciągnąć w opowieść. „Trzecie urodziny Prosiaczka” nie wymagają znajomości poprzednich dwóch książeczek – pozwalają dzieciom za to na radosne oczekiwanie nadchodzących urodzinowych przyjemności razem z małym bohaterem. A Prosiaczek ma zawsze wiele pomysłów i stara się je wcielać w życie.
Magiczny bilet
Prosiaczek to jeden z tych bohaterów, którzy dorastać mogą razem z małymi odbiorcami. Ukazał się w wydawnictwie Czerwony Konik tomik „Trzecie urodziny Prosiaczka” – specjalnie dla tych dzieci, które były świadkami pierwszych i drugich urodzin tej postaci. Oraz dla wszystkich maluchów mających ochotę na barwną historyjkę z elementami magii. Prosiaczek tym razem przeżywa bardziej rozbudowaną przygodę – w końcu dzieci mogą już na dłużej skupiać na nim uwagę i z pewnością ucieszą się z szansy wspólnej zabawy.
Prosiaczek czeka na urodzinowe przyjęcie, ale wie, że odbędzie się ono dopiero wieczorem. Żeby zabić czas, idzie do zoo, a tam otrzymuje specjalny urodzinowy bilet ze zdrapką. Ponieważ to jego trzecie urodziny, Prosiaczek może pomyśleć sobie trzy życzenia – spełnią się, jeśli zdrapie kolejne kropki z biletu. Mały bohater nie marnuje tych życzeń na głupstwa: najpierw prosi, by wszystkie zwierzęta wyszły z klatek i mogły się razem z nim pobawić, a potem o swoim magicznym bilecie na długo zapomina, bo zajmuje go zabawa w chowanego.
Nie wiadomo, z jakich powodów – działają tu reguły bajki, albo magia urodzin, Prosiaczek nie zostaje zmuszony do zastanowienia się nad sensem i konsekwencjami swoich życzeń. Wypuszczenie zwierząt z klatek nie stanowi żadnego zagrożenia, kolejne marzenia Prosiaczka też nie przynoszą pouczających refleksji, na szczęście autorka odrzuca zapędy moralizatorskie i dostarcza maluchom czystej rozrywki – a wraz z nią także i pożywki dla wyobraźni. Bo przecież przygody Prosiaczka to nie wszystko: każdy odbiorca będzie mógł się zastanowić nad własnymi życzeniami.
„Trzecie urodziny Prosiaczka” to również książka, która wprowadza temat uczuć. Prosiaczek poznaje piękną Świnkę i zakochuje się w niej, wiedząc, że teraz każdy wspólnie spędzony dzień to skarb. Jest to interesująca próba wprowadzenia najmłodszych w świat uczuć, chociaż raczej nie do końca potrzebna – dla kilkulatków wątek zakochiwania się nie jest w lekturach priorytetem, o wiele ważniejsze wydają się dynamiczne historie i konkretne przygody. Tu też Prosiaczek odchodzi od typu bohatera powielającego emocje małych odbiorców – pokazuje swoją odrębność i dorasta nieco szybciej (a na pewno inaczej).
Po raz pierwszy o Prosiaczku pisze Aleksandra Polewska (Ola Woldańska-Płocińska pozostaje za to autorką grafik). Polewska starannie się wysławia, szuka synonimów na określanie Prosiaczka (dziwnie brzmi, kiedy pisze o nim „Prosiak”) i skupia się na konstruowaniu literackich zdań. Bohaterowie często się uśmiechają, a do tego zdradzają kilka ciekawostek ze świata zwierząt – dlatego ci, którzy poznali już Prosiaczka, nie będą rozczarowani kolejnym tomikiem jego doświadczeń. Chociaż nie jest to już stricte książeczka obrazkowa, Woldańska-Płocińska dba o ciekawe ilustracje. Stawia na proste kształty i symbole, jest oszczędna w ozdabianiu kolejnych stron, miny postaci lubi za to zaznaczać w bardziej rozbudowany sposób. Nie tworzy obrazków w duchu bajkowym, za to bardzo często buduje scenki z podstawowych figur geometrycznych. Uczy innego spojrzenia na ilustracje w literaturze czwartej. Jej Prosiaczek wcale nie musi rozczulać czy przypominać bajkowego malucha, żeby dzieci dały się wciągnąć w opowieść. „Trzecie urodziny Prosiaczka” nie wymagają znajomości poprzednich dwóch książeczek – pozwalają dzieciom za to na radosne oczekiwanie nadchodzących urodzinowych przyjemności razem z małym bohaterem. A Prosiaczek ma zawsze wiele pomysłów i stara się je wcielać w życie.
piątek, 24 października 2014
Tom Angleberger: Zagadkowy Wookiee i jego tajemnica
Media Rodzina, Poznań 2014.
Odpowiedzi
Prawdziwi fani origami oburzyliby się na proste wzory przedstawiane w tomie „Zagadkowy Wookiee i jego tajemnica”, zresztą fani „Gwiezdnych Wojen” też poczują się pewnie zaskoczeni, że rozmowy o serii sprowadzają się tu do wymieniania ulubionych bohaterów z różnych części. Ale Tom Angleberger nie chce naprawdę ani uczyć sztuki składania papieru, ani tworzyć laurek dla filmów. Zamierza za to w niebanalnym stylu poruszać ważne problemy młodzieży – i to mu się bardzo udaje. Papierowy Yoda, który znał rozwiązania wszystkich problemów trapiących szkolnych kolegów Dwighta, doczekał się swoich następców. Teraz to Sara zajmuje się „psychologią” rówieśników. Przygotowuje sobie dwie papierowe pacynki – Wookieego i Hana Składolo – i za ich pośrednictwem rozmawia z innymi o ich troskach. Dwight tymczasem został przeniesiony do szkoły, która niebezpiecznie przypomina sektę. Wszyscy wciąż się tu przytulają i zapewniają o Rozumieniu Odmienności, chwalą za przeciętność i próbują na każdym kroku ułatwiać i uprzyjemniać sobie życie. Dwight nie zasługuje na takie tłamszenie osobowości, ale podporządkowuje się, by unikać problemów.
W jego starej szkole dzieci zaczynają zwracać się do papierowego sobowtóra Chewbakki. Ten udziela odpowiedzi enigmatycznych i bardzo ogólnych – ale na miejscu jest przecież Sara, która chętnie naprowadzi odbiorców na właściwe interpretacje. Tym zresztą różni się od Dwighta: pozwala sobie znacznie silniej wskazywać sens przesłań figurek. Niby nie udziela odpowiedzi wprost, ale jest tego całkiem blisko. Sara dowiaduje się, co męczy jej kolegów – i stara się wskazywać im najlepsze rozwiązania. Do kolejnej poradni rodem z „Gwiezdnych Wojen” zgłaszają się nastolatki z pytaniami z bardzo różnych dziedzin, czym Angleberger zapewnia sobie bogatą w wydarzenia akcję.
Autor sięga po sprawdzoną formę – bohaterowie prowadzą „akta spraw”, co oznacza, że każdy rozdział ma innego narratora i inną przygodę. Angleberger różnicuje je stylistycznie, potem rozdziały otrzymują także różne czcionki, żeby nikt nie miał wątpliwości co do zmian narratorów. Pozwala też uaktywnić się prawdziwym przyjaciołom Dwighta. Papierowy Yoda znowu ożyje.
Trudno powiedzieć, co naprawdę skłania bohaterów do zwierzeń, bo przecież nie wiara w magiczne talenty papierowych figurek. Prawdopodobnie koledzy Sary potrzebują autorytetu i zrozumienia. Przez filtr z produktu kultury masowej unikają ośmieszenia, mogą się otworzyć i znaleźć powierników. Obecność pacynek dodaje im otuchy. Angleberger umieszcza bohaterów w dziwnej przestrzeni – między realizmem z coraz poważniejszymi szkolnymi problemami a bajkowością i infantylizowaniem w postaci zaufania do kawałka papieru (imitującego kultowego bohatera). Powaga pierwszego czynnika neutralizuje wymowę drugiego – Wookiee istnieje, bo jest potrzebny dzieciom – nikt nie podważa sensu jego bytowania w szkole, bo każdy chce skorzystać z jego usług.
Tom Angleberger wykorzystuje zainteresowanie dzieci filmami, żeby zachęcić je do czytania i do poszukiwania kreatywnych rozwiązań problemów. Intryguje przede wszystkim formą – ponieważ nie ma czasu na opowiadanie o charakterach, przedstawia je w bezpośrednich wypowiedziach. Tworzy całkiem przekonujące portrety młodzieży – a przy okazji spaja je wszystkie pewną przygodą Dwighta. „Zagadkowy Wookiee” to już trzecia część oryginalnego młodzieżowego cyklu.
Odpowiedzi
Prawdziwi fani origami oburzyliby się na proste wzory przedstawiane w tomie „Zagadkowy Wookiee i jego tajemnica”, zresztą fani „Gwiezdnych Wojen” też poczują się pewnie zaskoczeni, że rozmowy o serii sprowadzają się tu do wymieniania ulubionych bohaterów z różnych części. Ale Tom Angleberger nie chce naprawdę ani uczyć sztuki składania papieru, ani tworzyć laurek dla filmów. Zamierza za to w niebanalnym stylu poruszać ważne problemy młodzieży – i to mu się bardzo udaje. Papierowy Yoda, który znał rozwiązania wszystkich problemów trapiących szkolnych kolegów Dwighta, doczekał się swoich następców. Teraz to Sara zajmuje się „psychologią” rówieśników. Przygotowuje sobie dwie papierowe pacynki – Wookieego i Hana Składolo – i za ich pośrednictwem rozmawia z innymi o ich troskach. Dwight tymczasem został przeniesiony do szkoły, która niebezpiecznie przypomina sektę. Wszyscy wciąż się tu przytulają i zapewniają o Rozumieniu Odmienności, chwalą za przeciętność i próbują na każdym kroku ułatwiać i uprzyjemniać sobie życie. Dwight nie zasługuje na takie tłamszenie osobowości, ale podporządkowuje się, by unikać problemów.
W jego starej szkole dzieci zaczynają zwracać się do papierowego sobowtóra Chewbakki. Ten udziela odpowiedzi enigmatycznych i bardzo ogólnych – ale na miejscu jest przecież Sara, która chętnie naprowadzi odbiorców na właściwe interpretacje. Tym zresztą różni się od Dwighta: pozwala sobie znacznie silniej wskazywać sens przesłań figurek. Niby nie udziela odpowiedzi wprost, ale jest tego całkiem blisko. Sara dowiaduje się, co męczy jej kolegów – i stara się wskazywać im najlepsze rozwiązania. Do kolejnej poradni rodem z „Gwiezdnych Wojen” zgłaszają się nastolatki z pytaniami z bardzo różnych dziedzin, czym Angleberger zapewnia sobie bogatą w wydarzenia akcję.
Autor sięga po sprawdzoną formę – bohaterowie prowadzą „akta spraw”, co oznacza, że każdy rozdział ma innego narratora i inną przygodę. Angleberger różnicuje je stylistycznie, potem rozdziały otrzymują także różne czcionki, żeby nikt nie miał wątpliwości co do zmian narratorów. Pozwala też uaktywnić się prawdziwym przyjaciołom Dwighta. Papierowy Yoda znowu ożyje.
Trudno powiedzieć, co naprawdę skłania bohaterów do zwierzeń, bo przecież nie wiara w magiczne talenty papierowych figurek. Prawdopodobnie koledzy Sary potrzebują autorytetu i zrozumienia. Przez filtr z produktu kultury masowej unikają ośmieszenia, mogą się otworzyć i znaleźć powierników. Obecność pacynek dodaje im otuchy. Angleberger umieszcza bohaterów w dziwnej przestrzeni – między realizmem z coraz poważniejszymi szkolnymi problemami a bajkowością i infantylizowaniem w postaci zaufania do kawałka papieru (imitującego kultowego bohatera). Powaga pierwszego czynnika neutralizuje wymowę drugiego – Wookiee istnieje, bo jest potrzebny dzieciom – nikt nie podważa sensu jego bytowania w szkole, bo każdy chce skorzystać z jego usług.
Tom Angleberger wykorzystuje zainteresowanie dzieci filmami, żeby zachęcić je do czytania i do poszukiwania kreatywnych rozwiązań problemów. Intryguje przede wszystkim formą – ponieważ nie ma czasu na opowiadanie o charakterach, przedstawia je w bezpośrednich wypowiedziach. Tworzy całkiem przekonujące portrety młodzieży – a przy okazji spaja je wszystkie pewną przygodą Dwighta. „Zagadkowy Wookiee” to już trzecia część oryginalnego młodzieżowego cyklu.
czwartek, 23 października 2014
Dorota Kowalska, Wojciech Rogacin: Korespondenci.pl. Wstrząsająće historie polskich reporterów wojennych
Czarna Owca, Warszawa 2014.
Chwile grozy
Mało który zawód wydaje się przeciętnemu odbiorcy dzisiejszych mediów tak egzotyczny jak korespondent wojenny. Wyprawy do krajów ogarniętych konfliktami zbrojnymi w żaden sposób nie mogą kojarzyć się z wyjazdami rekreacyjnymi, a ciągłe zagrożenie utratą zdrowia lub życia nie stanie się motywacją do uprawiania tego zawodu. Jedno jest pewne – korespondenci wojenni dysponują całą masą prywatnych historii z adrenaliną na pierwszym planie. I wydobyciu na światło dzienne tych osobistych przeżyć, które nie zmieszczą się w żadnej prasowej, radiowej czy telewizyjnej informacji, służy bardzo dobry tom „Korespondenci.pl” – nawet jeśli podtytuł „Wstrząsające historie polskich reporterów wojennych” dobrany jest nieco na wyrost i pod publiczkę.
Dorota Kowalska i Wojciech Rogacin zajmują się tu najbardziej znanymi w branży postaciami i sięgają po różne gatunki, żeby za każdym razem uzyskiwać jak najciekawszy tekst. Raz przyjmują naturalną konwencję wywiadu, innym razem przepytywanie „abecadłowe”, reportaż, dziennik czy prywatną rozmowę. Zmiany w rytmie są sposobem na uatrakcyjnienie przekazów: nie każdy reporter, choć wydawać się to może dziwne, ma naturę gawędziarza. Jedni uwielbiają snuć opowieści, inni wolą rzeczowe odpowiedzi na konkretne pytania. Przeważnie nieformalny charakter rozmów sprawia, że w „Korespondentach.pl” język bywa dosadny (trudno inaczej pogodzić się z emocjami) – chodzi tu przecież o wypowiedzi możliwie najbardziej dalekie od tych z oficjalnych korespondencji.
Dziennikarze są pytani o osobiste przeżycia, doświadczenia, które zaintrygują każdego czytelnika. Liczy się sposób radzenia sobie ze stresem, organizowanie codzienności, ale i zawodowe „sekrety” – wybór tematu czy sposób jego realizacji. Okazuje się, że w wyjeździe na wojnę do niedawna ginęły podziały medialne, konkurencja w prymitywnych warunkach zamieniała się w przyjaciół. To wielu rozmówców zgodnie podkreśla. Autorzy interesują się też, jak blisko centrum walk może podejść dziennikarz, na czym polega podejmowanie decyzji i gdzie leżą granice odwagi. O informowaniu o wojnie każdy opowiada inaczej – i to bez względu na rodzaj zajęcia. Tu potrzebna jest specyficzna wrażliwość i umiejętność zdobycia się na dystans. Dzięki nieformalności rozmów bohaterowie tomu pozwalają sobie na większą szczerość. Teraz nie muszą produkować wyważonych i „literackich” opinii, liczy się to, co opowiedzieliby w gronie przyjaciół, żeby uporać się ze wspomnieniami. „Korespondenci.pl” to książka zbudowana na zwierzeniach prywatnych. Jednocześnie część dziennikarzy przemyca w nich mniej lub bardziej ostrą krytykę dzisiejszych mediów i polityki redakcji. W podróży za przygodą – jak po Kapuścińskim można było traktować temat – nie ma nic romantycznego. Adrenalina nie zawsze wynagradza walkę o newsy. Bez odpowiedzi pozostaje pytanie, po co bohaterom tomu to wszystko.
Książka „Korespondenci.pl”, pierwotnie pomyślana jako artykuł prasowy, pozwala uświadomić odbiorcom, na czym polega praca korespondentów wojennych – i obalić mit twardzieli czy samotników szukających mocnych wrażeń. Tu proza życia, przyziemność problemów czasami przysłania fakt ciągłego zagrożenia. Autorom udało się prowadzić rozmowy o pracy reportera od kulis. Niektórym odbiorcom być może nie spodoba się dosadność tekstów (na szczęście nie są cenzurowane, grzeczność nie wyszłaby im na dobre) – ale tu chodzi o pokazanie prawdziwych emocji, przefiltrowanych jedynie przez czas. Kowalska i Rogacin na chwilę wcielają się w zwyczajnych czytelników, ludzi ciekawych nietypowego i na pewno dalekiego od nudy fachu. Chcą wiedzieć, co intryguje ich odbiorców – pod tym względem nie zawiodą. „Korespondenci.pl” to zestaw mocnych wrażeń i szansa na zrozumienie działań reporterów.
Chwile grozy
Mało który zawód wydaje się przeciętnemu odbiorcy dzisiejszych mediów tak egzotyczny jak korespondent wojenny. Wyprawy do krajów ogarniętych konfliktami zbrojnymi w żaden sposób nie mogą kojarzyć się z wyjazdami rekreacyjnymi, a ciągłe zagrożenie utratą zdrowia lub życia nie stanie się motywacją do uprawiania tego zawodu. Jedno jest pewne – korespondenci wojenni dysponują całą masą prywatnych historii z adrenaliną na pierwszym planie. I wydobyciu na światło dzienne tych osobistych przeżyć, które nie zmieszczą się w żadnej prasowej, radiowej czy telewizyjnej informacji, służy bardzo dobry tom „Korespondenci.pl” – nawet jeśli podtytuł „Wstrząsające historie polskich reporterów wojennych” dobrany jest nieco na wyrost i pod publiczkę.
Dorota Kowalska i Wojciech Rogacin zajmują się tu najbardziej znanymi w branży postaciami i sięgają po różne gatunki, żeby za każdym razem uzyskiwać jak najciekawszy tekst. Raz przyjmują naturalną konwencję wywiadu, innym razem przepytywanie „abecadłowe”, reportaż, dziennik czy prywatną rozmowę. Zmiany w rytmie są sposobem na uatrakcyjnienie przekazów: nie każdy reporter, choć wydawać się to może dziwne, ma naturę gawędziarza. Jedni uwielbiają snuć opowieści, inni wolą rzeczowe odpowiedzi na konkretne pytania. Przeważnie nieformalny charakter rozmów sprawia, że w „Korespondentach.pl” język bywa dosadny (trudno inaczej pogodzić się z emocjami) – chodzi tu przecież o wypowiedzi możliwie najbardziej dalekie od tych z oficjalnych korespondencji.
Dziennikarze są pytani o osobiste przeżycia, doświadczenia, które zaintrygują każdego czytelnika. Liczy się sposób radzenia sobie ze stresem, organizowanie codzienności, ale i zawodowe „sekrety” – wybór tematu czy sposób jego realizacji. Okazuje się, że w wyjeździe na wojnę do niedawna ginęły podziały medialne, konkurencja w prymitywnych warunkach zamieniała się w przyjaciół. To wielu rozmówców zgodnie podkreśla. Autorzy interesują się też, jak blisko centrum walk może podejść dziennikarz, na czym polega podejmowanie decyzji i gdzie leżą granice odwagi. O informowaniu o wojnie każdy opowiada inaczej – i to bez względu na rodzaj zajęcia. Tu potrzebna jest specyficzna wrażliwość i umiejętność zdobycia się na dystans. Dzięki nieformalności rozmów bohaterowie tomu pozwalają sobie na większą szczerość. Teraz nie muszą produkować wyważonych i „literackich” opinii, liczy się to, co opowiedzieliby w gronie przyjaciół, żeby uporać się ze wspomnieniami. „Korespondenci.pl” to książka zbudowana na zwierzeniach prywatnych. Jednocześnie część dziennikarzy przemyca w nich mniej lub bardziej ostrą krytykę dzisiejszych mediów i polityki redakcji. W podróży za przygodą – jak po Kapuścińskim można było traktować temat – nie ma nic romantycznego. Adrenalina nie zawsze wynagradza walkę o newsy. Bez odpowiedzi pozostaje pytanie, po co bohaterom tomu to wszystko.
Książka „Korespondenci.pl”, pierwotnie pomyślana jako artykuł prasowy, pozwala uświadomić odbiorcom, na czym polega praca korespondentów wojennych – i obalić mit twardzieli czy samotników szukających mocnych wrażeń. Tu proza życia, przyziemność problemów czasami przysłania fakt ciągłego zagrożenia. Autorom udało się prowadzić rozmowy o pracy reportera od kulis. Niektórym odbiorcom być może nie spodoba się dosadność tekstów (na szczęście nie są cenzurowane, grzeczność nie wyszłaby im na dobre) – ale tu chodzi o pokazanie prawdziwych emocji, przefiltrowanych jedynie przez czas. Kowalska i Rogacin na chwilę wcielają się w zwyczajnych czytelników, ludzi ciekawych nietypowego i na pewno dalekiego od nudy fachu. Chcą wiedzieć, co intryguje ich odbiorców – pod tym względem nie zawiodą. „Korespondenci.pl” to zestaw mocnych wrażeń i szansa na zrozumienie działań reporterów.
środa, 22 października 2014
Catherine Ryan Hyde: Dzień, który zmienił wszystko
Jaguar, Warszawa 2014.
Egzamin
Najtrudniejsze decyzje podejmuje się w mgnieniu oka, a impuls decyduje zwykle o całym dalszym życiu i z tego założenia wychodzi Catherine Ryan Hyde w ciemnej powieści obyczajowo-psychologicznej „Dzień, który zmienił wszystko”. Podczas polowania na kaczki Nathan znajduje w lesie porzuconego noworodka zakopanego w liściach pod drzewem. Dziecko jeszcze żyje, więc Nathan stara się je uratować. Już wie, że o tym wydarzeniu nigdy nie zapomni. Chciałby zaadoptować chłopca (wbrew zdrowemu rozsądkowi i argumentom żony). Ale mały Nat zostaje z babcią. Nie ma pojęcia, co stało się w drugim dniu jego życia, a ponieważ dostaje prezenty od „pana, który znalazł go w lesie”, wydaje mu się, że to normalne i właściwe wszystkim maluchom. Jako nastolatek Nat zaczyna sprawiać coraz większe problemy wychowawcze, aż w końcu zdesperowana i zmęczona babcia oddaje go Nathanowi. To, co przez wiele lat stanowiło marzenie mężczyzny, staje się nagle niezbyt atrakcyjną rzeczywistością.
„Dzień, który zmienił wszystko” to powieść o poświęceniu, oddaniu i mądrym wychowaniu – ale bez morałów. Na Nata nikt nie może znaleźć sposobu. Nieuświadamiana trauma z dzieciństwa wpływa na kolejne życiowe wybory bohatera. Nat nie ma autorytetów i nie uznaje porad starszych. Niepewność zastępuje ciągłym buntem, a tarapaty, w które wpada, są naprawdę poważne. Autorka rezygnuje z sentymentów i wzniosłych uczuć, stawia za to na szorstkość i męskie porozumienie. Bohaterów czyni bardzo samotnymi i zamkniętymi w sobie, nic zatem dziwnego, że prowadząc narrację, koncentruje się raz na jednym, raz na drugim Nathanie, a poszczególne części książki zamyka momentami przełomowymi dla każdego z nich.
W tej historii dobrych rozwiązań właściwie nie ma i być nie może. Hyde decyduje się na ponure tajemnice i mrok, który ogarnia postacie. Mnoży sytuacje bez wyjścia, żeby jeszcze spotęgować poczucie bezradności. Nathan nie znajdzie zrozumienia u kolejnych partnerek, bo pokochał obce sobie dziecko i stawia jego dobro nad wszystko inne. Nat nie czuje się z nikim związany emocjonalnie na tyle, by przestać uzewnętrzniać negatywne emocje. Obaj bohaterowie nie potrafią przyznać, że siebie nawzajem potrzebują. Jeden wyraża uczucia jasnymi tylko dla niego czynami, drugi pogubił się w swojej rzeczywistości i atak traktuje jako jedyną możliwą obronę.
Hyde za cenę rezygnacji z modnych wątków tworzy świat istotnych i bardzo trudnych pytań. Dylematy moralne Nathana to tylko wierzchołek góry lodowej, w tomie będzie tego typu rozważań znacznie więcej. Autorka prowadzi opowieść przez życie bohaterów, w dość przyspieszonym tempie – skróty czasowe sygnalizuje przejściami do kolejnych części książki, to wpływa na inne rozmieszczenie punktów kulminacyjnych. Catherine Ryan Hyde panuje nad swoją akcją, rozumie bohaterów, chociaż nie chce, żeby oni zrozumieli siebie nawzajem. Autorka odrzuca konwencję pocieszanek, jeśli zależy jej na pokrzepieniu, to na surowy, męski sposób. Unika łatwych wzruszeń i ckliwych sentymentalnych historyjek dla pań. A przecież optymizm wciąż jest tutaj obecny, tyle że głębiej ukryty w dalekiej od żartobliwości fabule.
„Dzień, który zmienił wszystko” jest także próbą zadania pytań, na które odpowiedzi czytelnicy muszą znaleźć we własnych sumieniach. Autorka niczego nie będzie ułatwiać, a samą opowieść obmyśla tak, aby owe odpowiedzi bez przerwy się zmieniały. To nie baśń, w której nagroda za dobry uczynek czeka już za rogiem – a pewność siebie (i słuszności własnych wyborów) zostanie wiele razy zachwiana. Hyde dostarcza odbiorcom szeregu wątpliwości, sprawdza, jak zachowaliby się w chwili prawdziwego egzaminu i pokazuje własną wizję skomplikowanych relacji. „Dzień, który zmienił wszystko” to opowieść, w której uniwersalne prawdy o człowieku czasami ulegają podważeniu. W tej powieści nie ma parasola ochronnego dla bohaterów. To raczej literacka pułapka dla postaci i dla samych odbiorców.
Egzamin
Najtrudniejsze decyzje podejmuje się w mgnieniu oka, a impuls decyduje zwykle o całym dalszym życiu i z tego założenia wychodzi Catherine Ryan Hyde w ciemnej powieści obyczajowo-psychologicznej „Dzień, który zmienił wszystko”. Podczas polowania na kaczki Nathan znajduje w lesie porzuconego noworodka zakopanego w liściach pod drzewem. Dziecko jeszcze żyje, więc Nathan stara się je uratować. Już wie, że o tym wydarzeniu nigdy nie zapomni. Chciałby zaadoptować chłopca (wbrew zdrowemu rozsądkowi i argumentom żony). Ale mały Nat zostaje z babcią. Nie ma pojęcia, co stało się w drugim dniu jego życia, a ponieważ dostaje prezenty od „pana, który znalazł go w lesie”, wydaje mu się, że to normalne i właściwe wszystkim maluchom. Jako nastolatek Nat zaczyna sprawiać coraz większe problemy wychowawcze, aż w końcu zdesperowana i zmęczona babcia oddaje go Nathanowi. To, co przez wiele lat stanowiło marzenie mężczyzny, staje się nagle niezbyt atrakcyjną rzeczywistością.
„Dzień, który zmienił wszystko” to powieść o poświęceniu, oddaniu i mądrym wychowaniu – ale bez morałów. Na Nata nikt nie może znaleźć sposobu. Nieuświadamiana trauma z dzieciństwa wpływa na kolejne życiowe wybory bohatera. Nat nie ma autorytetów i nie uznaje porad starszych. Niepewność zastępuje ciągłym buntem, a tarapaty, w które wpada, są naprawdę poważne. Autorka rezygnuje z sentymentów i wzniosłych uczuć, stawia za to na szorstkość i męskie porozumienie. Bohaterów czyni bardzo samotnymi i zamkniętymi w sobie, nic zatem dziwnego, że prowadząc narrację, koncentruje się raz na jednym, raz na drugim Nathanie, a poszczególne części książki zamyka momentami przełomowymi dla każdego z nich.
W tej historii dobrych rozwiązań właściwie nie ma i być nie może. Hyde decyduje się na ponure tajemnice i mrok, który ogarnia postacie. Mnoży sytuacje bez wyjścia, żeby jeszcze spotęgować poczucie bezradności. Nathan nie znajdzie zrozumienia u kolejnych partnerek, bo pokochał obce sobie dziecko i stawia jego dobro nad wszystko inne. Nat nie czuje się z nikim związany emocjonalnie na tyle, by przestać uzewnętrzniać negatywne emocje. Obaj bohaterowie nie potrafią przyznać, że siebie nawzajem potrzebują. Jeden wyraża uczucia jasnymi tylko dla niego czynami, drugi pogubił się w swojej rzeczywistości i atak traktuje jako jedyną możliwą obronę.
Hyde za cenę rezygnacji z modnych wątków tworzy świat istotnych i bardzo trudnych pytań. Dylematy moralne Nathana to tylko wierzchołek góry lodowej, w tomie będzie tego typu rozważań znacznie więcej. Autorka prowadzi opowieść przez życie bohaterów, w dość przyspieszonym tempie – skróty czasowe sygnalizuje przejściami do kolejnych części książki, to wpływa na inne rozmieszczenie punktów kulminacyjnych. Catherine Ryan Hyde panuje nad swoją akcją, rozumie bohaterów, chociaż nie chce, żeby oni zrozumieli siebie nawzajem. Autorka odrzuca konwencję pocieszanek, jeśli zależy jej na pokrzepieniu, to na surowy, męski sposób. Unika łatwych wzruszeń i ckliwych sentymentalnych historyjek dla pań. A przecież optymizm wciąż jest tutaj obecny, tyle że głębiej ukryty w dalekiej od żartobliwości fabule.
„Dzień, który zmienił wszystko” jest także próbą zadania pytań, na które odpowiedzi czytelnicy muszą znaleźć we własnych sumieniach. Autorka niczego nie będzie ułatwiać, a samą opowieść obmyśla tak, aby owe odpowiedzi bez przerwy się zmieniały. To nie baśń, w której nagroda za dobry uczynek czeka już za rogiem – a pewność siebie (i słuszności własnych wyborów) zostanie wiele razy zachwiana. Hyde dostarcza odbiorcom szeregu wątpliwości, sprawdza, jak zachowaliby się w chwili prawdziwego egzaminu i pokazuje własną wizję skomplikowanych relacji. „Dzień, który zmienił wszystko” to opowieść, w której uniwersalne prawdy o człowieku czasami ulegają podważeniu. W tej powieści nie ma parasola ochronnego dla bohaterów. To raczej literacka pułapka dla postaci i dla samych odbiorców.
wtorek, 21 października 2014
Katherine Applegate: Jedyny i Niepowtarzalny Ivan
CzyTam, Warszawa 2014.
Cena przyjaźni
Ivan jest Jedyny i Niepowtarzalny. Takie hasło widnieje na plakacie zachęcającym podróżnych do odwiedzenia maleńkiego cyrku. Ivan rzeczywiście jest Jedyny – poza nim mieszka tu jeszcze schorowana słonica i bezdomny pies. Ivan to goryl, który kiedyś stracił całą rodzinę i teraz nie ma nikogo poza przyjaciółmi z cyrku. Jest Niepowtarzalny odkąd odkrył w sobie duszę artysty – maluje, a jego obrazki można kupować jako pamiątki. Obrazki pomagają mu też porozumieć się z ludźmi. Julia, mała córka pracownika, potrafi zinterpretować bazgroły Ivana. Dzięki silnej empatii wie, czego potrzeba zwierzętom. A impulsem do działania jest sprowadzenie do minicyrku młodej słonicy i śmierć jej starej samozwańczej opiekunki. Ivan musi zrobić coś, by uchronić małą Ruby przed treserskimi zapędami ludzi. To również metoda, by przypomniał sobie o własnych doświadczeniach z przeszłości.
„Jedyny i Niepowtarzalny Ivan” to powieść napisana z perspektywy trzymanego w niewoli i w bardzo złych warunkach goryla. Bohater nie jest wyjątkowym geniuszem (chociaż jako artysta wykazuje się silnie rozwiniętym zmysłem obserwacji), cechuje się za to dużą wrażliwością. Wprowadza odbiorców w życie minicyrku, przedstawia kundelka, który uwielbia zasypiać na jego brzuchu. Dziwi się ludziom, którzy nie potrafią zrozumieć potrzeb ani przyzwyczajeń zwierząt. Z czasem budzi się w nim pragnienie wolności – ale Ivan ma też dar przystosowywania się do każdych warunków – sam dla siebie nie walczyłby o poprawę losu. Musi jednak zapewnić Ruby dobre wspomnienia przez obietnicę złożoną dawniej przyjaciółce.
Katherine Applegate stawia w tej publikacji na wzruszenia odbiorców. Buduje cały szereg scen wyciskających łzy z oczu, unika mówienia o błahostkach, stawia swoich bohaterów przed problemami nie do rozwiązania. Są tutaj dwa światy – świat ludzi i świat zwierząt. Porozumienie między nimi jest możliwe tylko za sprawą istot najbardziej wrażliwych i zdolnych wyjść poza własne ograniczenia. Zarówno Julia, jak i Ivan są dość naiwni, dobrzy bez zastrzeżeń i wyczulenia na krzywdę bliskich. Nie obchodzą ich ani zachowania prowadzące do zysku, ani – ukrywające prawdę.
Autorka co pewien czas powraca do spostrzeżeń „gatunkowych” Ivana: bohater wyjaśnia charakterystyczne dla siebie sformułowania, interpretuje kolejne obserwacje przez pryzmat zwierzęcych odczuć. „Jedyny i Niepowtarzalny Ivan” t opowieść, która ma prowokować do myślenia, ale też i uczyć empatii. Można zarzucać Applegate dążenie do manipulowania uczuciami czytelników – ale i tak tom robi wrażenie. To jedna z historii opartych na bardzo typowym ludzko-zwierzęcym konflikcie. Ivan to istota myśląca, jako narrator w opowieści nie może zresztą udawać, że nie rozumie stanowiska obu stron. Stosuje jednak czasami chwyt polegający na pozorowanej niewiedzy, by lepiej docierać do czytelników. Całą lektura dorosłym wydałaby się dość naiwna i nastawiona na granie na emocjach odbiorców. Jednak nastolatki często lubują się we wzruszających historiach, wyciskaczach łez – zwłaszcza gdy te nie mają tendencyjnych fabuł.
„Jedyny i Niepowtarzalny Ivan” zwraca uwagę także stylem narracji. Ivan nie lubi się rozgadywać, woli trafnie oceniać sytuację i przedstawiać sedno scen. Zdarza mu się jednak także podsumowywać wydarzenia w lekko liryczny sposób. Ma to na celu również podsycanie uczuć czytelników – a i budowanie atmosfery książki. Momentami zapomina się, że Ivan to zamknięty za szklanymi ścianami goryl – zamienia się w poetę o wrażliwości dziecka. Z takim bohaterem silniej będzie się przeżywać całą opowieść. W skrócie „Jedyny i Niepowtarzalny Ivan” to szkoła wzruszeń. Do tego bardzo pasują proste zdania, bardzo krótkie akapity czy niedopowiedzenia – których tutaj nie może zabraknąć ze względu na nieporozumienia między zwierzętami i ludźmi. Applegate dobrze zna psychikę swoich bohaterów.
Cena przyjaźni
Ivan jest Jedyny i Niepowtarzalny. Takie hasło widnieje na plakacie zachęcającym podróżnych do odwiedzenia maleńkiego cyrku. Ivan rzeczywiście jest Jedyny – poza nim mieszka tu jeszcze schorowana słonica i bezdomny pies. Ivan to goryl, który kiedyś stracił całą rodzinę i teraz nie ma nikogo poza przyjaciółmi z cyrku. Jest Niepowtarzalny odkąd odkrył w sobie duszę artysty – maluje, a jego obrazki można kupować jako pamiątki. Obrazki pomagają mu też porozumieć się z ludźmi. Julia, mała córka pracownika, potrafi zinterpretować bazgroły Ivana. Dzięki silnej empatii wie, czego potrzeba zwierzętom. A impulsem do działania jest sprowadzenie do minicyrku młodej słonicy i śmierć jej starej samozwańczej opiekunki. Ivan musi zrobić coś, by uchronić małą Ruby przed treserskimi zapędami ludzi. To również metoda, by przypomniał sobie o własnych doświadczeniach z przeszłości.
„Jedyny i Niepowtarzalny Ivan” to powieść napisana z perspektywy trzymanego w niewoli i w bardzo złych warunkach goryla. Bohater nie jest wyjątkowym geniuszem (chociaż jako artysta wykazuje się silnie rozwiniętym zmysłem obserwacji), cechuje się za to dużą wrażliwością. Wprowadza odbiorców w życie minicyrku, przedstawia kundelka, który uwielbia zasypiać na jego brzuchu. Dziwi się ludziom, którzy nie potrafią zrozumieć potrzeb ani przyzwyczajeń zwierząt. Z czasem budzi się w nim pragnienie wolności – ale Ivan ma też dar przystosowywania się do każdych warunków – sam dla siebie nie walczyłby o poprawę losu. Musi jednak zapewnić Ruby dobre wspomnienia przez obietnicę złożoną dawniej przyjaciółce.
Katherine Applegate stawia w tej publikacji na wzruszenia odbiorców. Buduje cały szereg scen wyciskających łzy z oczu, unika mówienia o błahostkach, stawia swoich bohaterów przed problemami nie do rozwiązania. Są tutaj dwa światy – świat ludzi i świat zwierząt. Porozumienie między nimi jest możliwe tylko za sprawą istot najbardziej wrażliwych i zdolnych wyjść poza własne ograniczenia. Zarówno Julia, jak i Ivan są dość naiwni, dobrzy bez zastrzeżeń i wyczulenia na krzywdę bliskich. Nie obchodzą ich ani zachowania prowadzące do zysku, ani – ukrywające prawdę.
Autorka co pewien czas powraca do spostrzeżeń „gatunkowych” Ivana: bohater wyjaśnia charakterystyczne dla siebie sformułowania, interpretuje kolejne obserwacje przez pryzmat zwierzęcych odczuć. „Jedyny i Niepowtarzalny Ivan” t opowieść, która ma prowokować do myślenia, ale też i uczyć empatii. Można zarzucać Applegate dążenie do manipulowania uczuciami czytelników – ale i tak tom robi wrażenie. To jedna z historii opartych na bardzo typowym ludzko-zwierzęcym konflikcie. Ivan to istota myśląca, jako narrator w opowieści nie może zresztą udawać, że nie rozumie stanowiska obu stron. Stosuje jednak czasami chwyt polegający na pozorowanej niewiedzy, by lepiej docierać do czytelników. Całą lektura dorosłym wydałaby się dość naiwna i nastawiona na granie na emocjach odbiorców. Jednak nastolatki często lubują się we wzruszających historiach, wyciskaczach łez – zwłaszcza gdy te nie mają tendencyjnych fabuł.
„Jedyny i Niepowtarzalny Ivan” zwraca uwagę także stylem narracji. Ivan nie lubi się rozgadywać, woli trafnie oceniać sytuację i przedstawiać sedno scen. Zdarza mu się jednak także podsumowywać wydarzenia w lekko liryczny sposób. Ma to na celu również podsycanie uczuć czytelników – a i budowanie atmosfery książki. Momentami zapomina się, że Ivan to zamknięty za szklanymi ścianami goryl – zamienia się w poetę o wrażliwości dziecka. Z takim bohaterem silniej będzie się przeżywać całą opowieść. W skrócie „Jedyny i Niepowtarzalny Ivan” to szkoła wzruszeń. Do tego bardzo pasują proste zdania, bardzo krótkie akapity czy niedopowiedzenia – których tutaj nie może zabraknąć ze względu na nieporozumienia między zwierzętami i ludźmi. Applegate dobrze zna psychikę swoich bohaterów.
poniedziałek, 20 października 2014
Susanne Fülscher: Majka (prawie) sama w domu
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Obowiązki dorosłych
Dzieci rwą się przeważnie do samodzielności, nie są w stanie przewidzieć problemów, które pojawią się, gdy dorośli znikną z horyzontu. Majki, Łukasza i Leny nikt nie zamierza zostawiać bez opieki. Rodzice razem z malutką Janką wyruszają w późną podróż poślubną, a Majką i jej rodzeństwem ma się zająć babcia Olga. Ta jednak niefortunnie upada i trafia do szpitala. Gdyby rodzice dowiedzieli się o tym, natychmiast przerwaliby wypoczynek. Dlatego właśnie wszystko trzeba utrzymać w tajemnicy.
Początkowo plan zakłada nocowanie u kolegów – ale z różnych względów nie da się go zrealizować. Majka otrzymuje przyspieszony kurs dojrzewania: rozdziela domowe obowiązki, uczy się gospodarowania pieniędzmi i czuje się odpowiedzialna za wszystkich. Mała Lena pomaga jej jak umie. Niestety Łukasz pieniądze wydaje na fast-foody i zapomina o swoich obowiązkach. Nie martwi się sytuacją w domu, a nawet organizuje wielką imprezę, która może skończyć się bardzo źle dla bohaterów książki.
„Majka (prawie) sama w domu” to zderzenie dziecięcych wyobrażeń o zwyczajnym życiu z rzeczywistością. To również studium kłamstw i ich konsekwencji. Majka najpierw ukrywa prawdę przed babcią i rodzicami, potem w porozumieniu z babcią okłamuje mamę – oczywiście konstrukcja fabuły i bohaterów nie pozwala Majce długo trwać w fałszu – ale finał tomu jest inny od spodziewanego, przynajmniej ze strony dorosłych. Być może Susanne Fülscher chce dzięki tej opowieści dać dzieciom do zrozumienia, że popełniają poważny błąd, gdy stają się marudnymi i pragnącymi dorosłości nastolatkami. Portret Łukasza jest tutaj nie do wytrzymania, każdego czytelnika jego postawa dość szybko zirytuje. Autorka podsuwa odbiorcom lustro, chcąc ich zaszokować i zmusić do refleksji nad własnym zachowaniem.
Dodatkowo autorka rozprawia się z innymi tematami. Majka i jej przyjaciółki wpadają w ręce wróżki, a później wszystkie wydarzenia interpretują zgodnie z „przepowiedniami”. Babcia Olga próbuje trochę tonować ich lęki, bagatelizując słowa wróżek. Majka jednak zdradza jeszcze dość naiwne podejście do tematu przepowiadania przyszłości. Ta lektura przyda się do likwidowania zabobonnej wiary w horoskopy i „wizje”. Nie zabraknie tu i motywów nastoletnich zauroczeń – przyjaciółki Majki zachowują się jak typowe rozchichotane stadko. Autorka nie rozwodzi się zbytnio nad szczegółami stanów emocjonalnych dalszoplanowych bohaterek – wystarczy, że odnotowuje ich postawy, które dla postronnych mogą być całkowicie niezrozumiałe. Pomaga w ten sposób odbiorcom zrozumieć niektóre irracjonalne zachowania czy przesłanki.
„Majka (prawie) sama w domu” to książka, która przygotowuje do wejścia w dorosłość, a przy tym nie przestaje być ciekawą i wesołą lekturą rozrywkową dla młodych czytelników. Przygody Majki charakteryzuje brak niepotrzebnych eksperymentów, nastawienie na wartką akcję i rozterki postaci. Tu młoda i rezolutna bohaterka raz zachowuje się jak dziecko, raz wydaje się bardziej rozsądna niż jej zwariowana babcia. Majka wiele razy przekonuje się, że dorosłość to nie tylko wolność, ale również szereg mało przyjemnych obowiązków.
„Majka (prawie) sama w domu” to powieść dla młodszych nastolatków – w każdym tomie cyklu autorka odnosi się do innych kwestii społecznych, moralnych, ale i rozrywkowych – zapewnia czytelnikom zabawę i prezentację rozmaitych problemów, które mogą wypłynąć podczas wykonywania codziennych zadań. Autorka nie okłamuje odbiorców, dlatego też cieszy się ich uznaniem.
Obowiązki dorosłych
Dzieci rwą się przeważnie do samodzielności, nie są w stanie przewidzieć problemów, które pojawią się, gdy dorośli znikną z horyzontu. Majki, Łukasza i Leny nikt nie zamierza zostawiać bez opieki. Rodzice razem z malutką Janką wyruszają w późną podróż poślubną, a Majką i jej rodzeństwem ma się zająć babcia Olga. Ta jednak niefortunnie upada i trafia do szpitala. Gdyby rodzice dowiedzieli się o tym, natychmiast przerwaliby wypoczynek. Dlatego właśnie wszystko trzeba utrzymać w tajemnicy.
Początkowo plan zakłada nocowanie u kolegów – ale z różnych względów nie da się go zrealizować. Majka otrzymuje przyspieszony kurs dojrzewania: rozdziela domowe obowiązki, uczy się gospodarowania pieniędzmi i czuje się odpowiedzialna za wszystkich. Mała Lena pomaga jej jak umie. Niestety Łukasz pieniądze wydaje na fast-foody i zapomina o swoich obowiązkach. Nie martwi się sytuacją w domu, a nawet organizuje wielką imprezę, która może skończyć się bardzo źle dla bohaterów książki.
„Majka (prawie) sama w domu” to zderzenie dziecięcych wyobrażeń o zwyczajnym życiu z rzeczywistością. To również studium kłamstw i ich konsekwencji. Majka najpierw ukrywa prawdę przed babcią i rodzicami, potem w porozumieniu z babcią okłamuje mamę – oczywiście konstrukcja fabuły i bohaterów nie pozwala Majce długo trwać w fałszu – ale finał tomu jest inny od spodziewanego, przynajmniej ze strony dorosłych. Być może Susanne Fülscher chce dzięki tej opowieści dać dzieciom do zrozumienia, że popełniają poważny błąd, gdy stają się marudnymi i pragnącymi dorosłości nastolatkami. Portret Łukasza jest tutaj nie do wytrzymania, każdego czytelnika jego postawa dość szybko zirytuje. Autorka podsuwa odbiorcom lustro, chcąc ich zaszokować i zmusić do refleksji nad własnym zachowaniem.
Dodatkowo autorka rozprawia się z innymi tematami. Majka i jej przyjaciółki wpadają w ręce wróżki, a później wszystkie wydarzenia interpretują zgodnie z „przepowiedniami”. Babcia Olga próbuje trochę tonować ich lęki, bagatelizując słowa wróżek. Majka jednak zdradza jeszcze dość naiwne podejście do tematu przepowiadania przyszłości. Ta lektura przyda się do likwidowania zabobonnej wiary w horoskopy i „wizje”. Nie zabraknie tu i motywów nastoletnich zauroczeń – przyjaciółki Majki zachowują się jak typowe rozchichotane stadko. Autorka nie rozwodzi się zbytnio nad szczegółami stanów emocjonalnych dalszoplanowych bohaterek – wystarczy, że odnotowuje ich postawy, które dla postronnych mogą być całkowicie niezrozumiałe. Pomaga w ten sposób odbiorcom zrozumieć niektóre irracjonalne zachowania czy przesłanki.
„Majka (prawie) sama w domu” to książka, która przygotowuje do wejścia w dorosłość, a przy tym nie przestaje być ciekawą i wesołą lekturą rozrywkową dla młodych czytelników. Przygody Majki charakteryzuje brak niepotrzebnych eksperymentów, nastawienie na wartką akcję i rozterki postaci. Tu młoda i rezolutna bohaterka raz zachowuje się jak dziecko, raz wydaje się bardziej rozsądna niż jej zwariowana babcia. Majka wiele razy przekonuje się, że dorosłość to nie tylko wolność, ale również szereg mało przyjemnych obowiązków.
„Majka (prawie) sama w domu” to powieść dla młodszych nastolatków – w każdym tomie cyklu autorka odnosi się do innych kwestii społecznych, moralnych, ale i rozrywkowych – zapewnia czytelnikom zabawę i prezentację rozmaitych problemów, które mogą wypłynąć podczas wykonywania codziennych zadań. Autorka nie okłamuje odbiorców, dlatego też cieszy się ich uznaniem.
niedziela, 19 października 2014
Janosch: Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka
Znak, Kraków 2014.
Obserwator
Nie ma drugiego autora, który tak celnie szkicowałby XX-wieczną śląską codzienność, jak Janosch. Spojrzenie satyryka miesza się tu z czułą wyrozumiałością dla wad prostych bohaterów, krytyka splata się z ostateczną akceptacją, a wszystko utrzymane zostaje w poetyce plotki. Długo po „Cholonku” trzeba było czekać na kolejną śląską historię, ale jest, „Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka” to drugi dowód na spostrzegawczość Janoscha i głębokie zrozumienie spraw prostych ludzi – z całą ich małostkowością, podłością, prymitywizmem i głupotą. Janosch imponuje słuchem językowym (objawiającym się w melodyjności kolejnych scenek).
Tym razem prym w książce wiedzie Dziubowa, energiczna matka dwóch córek, która ma szansę wykazać się zaradnością, bo jedną z tych córek właśnie wydaje za mąż. Janosch przygląda się losom niezbyt udanego stadła, zna skrywane marzenia swoich postaci i konsekwencje ich wyborów – więc chociaż towarzyszy bohaterom w ich tu i teraz, co pewien czas zdradza jakieś fragmenty przyszłości lub przeszłości. Dziubowa tylko trochę przypomina Świętkową z „Cholonka”: z charakteru jest podobna, ale wydaje się mniej popisywać życiowymi mądrościami. Świętkowa była karykaturą na wesoło, u Dziubowej już komizmu jest dużo mniej, Janosch pokazuje natomiast prywatne dramaty rodziny rządzonej przez tę kobietę. Bardziej interesuje go zresztą Rudolf Mainka zwany Hannkiem – nowobogacki, człowiek, który usiłuje rozkręcić własny biznes. Córka Dziubowej podkochująca się we fryzjerze ma możliwość przedostania się do wyższych sfer, przynajmniej we własnej wyobraźni i w oczach zazdrosnych sąsiadów. I znów, jak to u Janoscha, ludzie nie radzą sobie z okolicznościami, w jakie zostali wtrąceni – nie zawsze na własne życzenie.
W „Cholonku” sporo było spostrzeżeń o charakterze aforystycznym, skrótowych życiowych mądrości, które bawiły w zderzeniu z pozapowieściowym światem jako przejaw małomiasteczkowej mentalności i negatywnych cech charakteru postaci. W „Hrdlaku” autor nie szuka już sformułowań ośmieszających postacie, skupia się za to na odzwierciedlaniu ich postaw w samych zachowaniach i niekonkretyzowanych poglądach. Uderza za to po raz kolejny trafność ocen bohaterów – Janosch doskonale wie, skąd biorą się konkretne poglądy i jakie będą efekty ich wcielania w życie. Wyostrzony zmysł obserwacji pozwala mu bezlitośnie portretować bohaterów, wyciągając na światło dzienne to wszystko, o czym oni chcieliby milczeć. Innym razem jest w stanie podsumować postać głoszonymi przez nią teoriami tak trafnie, że nie potrzeba już żadnych analiz. Zresztą najlepsza ocena mentalności sąsiadek i żon u Janoscha mieści się w drobnej scence, sekrecie Dziuby i jego przyjaciela z czasów wojny (aż szkoda, że motyw o takiej sile rażenia pojawia się na początku książki). Siłą „Hrdlaka” jest szczerość – ostra, odważna, momentami aż brutalna. Postacie z tej powieści wierzą w swoje sposoby na życie – i nie zamierzają pracować nad swoimi charakterami. Mało tego, nie zastanawiają się nad sobą. Tu przebiegłość zastępuje dyplomację, a chytrość nadaje rytm więziom międzyludzkim.
I wszystko Janosch spisuje cudownie barwnym językiem. Melodia tego tekstu sprawia, że bez trudu można się zagłębiać w przedstawianą przez autora rzeczywistość. Genialnie Janosch imituje sposób mówienia i myślenia postaci. A że nie interesują go zwyczajne (z punktu widzenia szerokiej publiczności) obrazki rodzajowe, a cały wachlarz dramatów i szczęść prostych ludzi – staje się najbardziej przekonujący. W tomie „Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka” miejsce komizmu zajmuje groteska. Zderzenie świata znanego z kultury popularnej z tym Janoschowym prowadzi do wielkiego wybuchu. „Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka” to powieść bogata w drobne anegdoty i tematy z codzienności mieszkańców Kłodnicy – ale Janosch sięga głębiej. Interesuje go mentalność postaci, przyczyna późniejszych życiowych wyborów. I w portretowaniu bohaterów w akcji wyznaczanej przez ich własne przekonania Janosch jest mistrzem niekwestionowanym.
Obserwator
Nie ma drugiego autora, który tak celnie szkicowałby XX-wieczną śląską codzienność, jak Janosch. Spojrzenie satyryka miesza się tu z czułą wyrozumiałością dla wad prostych bohaterów, krytyka splata się z ostateczną akceptacją, a wszystko utrzymane zostaje w poetyce plotki. Długo po „Cholonku” trzeba było czekać na kolejną śląską historię, ale jest, „Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka” to drugi dowód na spostrzegawczość Janoscha i głębokie zrozumienie spraw prostych ludzi – z całą ich małostkowością, podłością, prymitywizmem i głupotą. Janosch imponuje słuchem językowym (objawiającym się w melodyjności kolejnych scenek).
Tym razem prym w książce wiedzie Dziubowa, energiczna matka dwóch córek, która ma szansę wykazać się zaradnością, bo jedną z tych córek właśnie wydaje za mąż. Janosch przygląda się losom niezbyt udanego stadła, zna skrywane marzenia swoich postaci i konsekwencje ich wyborów – więc chociaż towarzyszy bohaterom w ich tu i teraz, co pewien czas zdradza jakieś fragmenty przyszłości lub przeszłości. Dziubowa tylko trochę przypomina Świętkową z „Cholonka”: z charakteru jest podobna, ale wydaje się mniej popisywać życiowymi mądrościami. Świętkowa była karykaturą na wesoło, u Dziubowej już komizmu jest dużo mniej, Janosch pokazuje natomiast prywatne dramaty rodziny rządzonej przez tę kobietę. Bardziej interesuje go zresztą Rudolf Mainka zwany Hannkiem – nowobogacki, człowiek, który usiłuje rozkręcić własny biznes. Córka Dziubowej podkochująca się we fryzjerze ma możliwość przedostania się do wyższych sfer, przynajmniej we własnej wyobraźni i w oczach zazdrosnych sąsiadów. I znów, jak to u Janoscha, ludzie nie radzą sobie z okolicznościami, w jakie zostali wtrąceni – nie zawsze na własne życzenie.
W „Cholonku” sporo było spostrzeżeń o charakterze aforystycznym, skrótowych życiowych mądrości, które bawiły w zderzeniu z pozapowieściowym światem jako przejaw małomiasteczkowej mentalności i negatywnych cech charakteru postaci. W „Hrdlaku” autor nie szuka już sformułowań ośmieszających postacie, skupia się za to na odzwierciedlaniu ich postaw w samych zachowaniach i niekonkretyzowanych poglądach. Uderza za to po raz kolejny trafność ocen bohaterów – Janosch doskonale wie, skąd biorą się konkretne poglądy i jakie będą efekty ich wcielania w życie. Wyostrzony zmysł obserwacji pozwala mu bezlitośnie portretować bohaterów, wyciągając na światło dzienne to wszystko, o czym oni chcieliby milczeć. Innym razem jest w stanie podsumować postać głoszonymi przez nią teoriami tak trafnie, że nie potrzeba już żadnych analiz. Zresztą najlepsza ocena mentalności sąsiadek i żon u Janoscha mieści się w drobnej scence, sekrecie Dziuby i jego przyjaciela z czasów wojny (aż szkoda, że motyw o takiej sile rażenia pojawia się na początku książki). Siłą „Hrdlaka” jest szczerość – ostra, odważna, momentami aż brutalna. Postacie z tej powieści wierzą w swoje sposoby na życie – i nie zamierzają pracować nad swoimi charakterami. Mało tego, nie zastanawiają się nad sobą. Tu przebiegłość zastępuje dyplomację, a chytrość nadaje rytm więziom międzyludzkim.
I wszystko Janosch spisuje cudownie barwnym językiem. Melodia tego tekstu sprawia, że bez trudu można się zagłębiać w przedstawianą przez autora rzeczywistość. Genialnie Janosch imituje sposób mówienia i myślenia postaci. A że nie interesują go zwyczajne (z punktu widzenia szerokiej publiczności) obrazki rodzajowe, a cały wachlarz dramatów i szczęść prostych ludzi – staje się najbardziej przekonujący. W tomie „Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka” miejsce komizmu zajmuje groteska. Zderzenie świata znanego z kultury popularnej z tym Janoschowym prowadzi do wielkiego wybuchu. „Szczęśliwy, kto poznał Hrdlaka” to powieść bogata w drobne anegdoty i tematy z codzienności mieszkańców Kłodnicy – ale Janosch sięga głębiej. Interesuje go mentalność postaci, przyczyna późniejszych życiowych wyborów. I w portretowaniu bohaterów w akcji wyznaczanej przez ich własne przekonania Janosch jest mistrzem niekwestionowanym.
sobota, 18 października 2014
Jacques Heers: Dwór papieski w czasach Borgiów i Medyceuszy
Świat Książki, Warszawa 2014.
Malownicza przeszłość
„Dwór papieski w czasach Borgiów i Medyceuszy” to tom nieprzypadkowo ukazujący się z szyldem „życie codzienne”. To prawdziwa gratka dla miłośników obyczajowej części historii, tej lekceważąco traktowanej przez podręczniki za to stale obecnej w powieściach historycznych. Jacques Heers nie traktuje przeszłości jako materiału do plotek – chociaż mógłby, bo temat jego książki tę decyzję by umotywował. „Dwór papieski” to jednocześnie zerwanie z krzywdzącymi stereotypami i przedstawianie rozmaitych ciekawostek, zwyczajów i skutków decyzji czy gustów. To przegląd historii mniej znanej, a kuszącej ze względu na sławne XV i XVI-wieczne postacie.
Dwór papieski w Rzymie to w tej publikacji punkt wyjścia dla malowniczych rozważań nad codziennością. Prezentuje autor kolejnych papieży bez odwoływania się do szczegółowych życiorysów czy polityki Kościoła. To zagadnienia marginalne i przydatne tylko czasami w analizowaniu funkcjonowania Rzymu czasów średniowiecza i renesansu. O wiele bardziej liczy się tu rola papieży w kierowaniu lokalną społecznością, wpływ na kulturę, sztukę, architekturę, rozrywki czy modę. Autor zajmuje się tematem wyboru nowego papieża oraz zagadnieniem nepotyzmu w tym środowisku tak samo uważnie jak opisywaniem zdobień mebli. Przygląda się ulicznym świętom oraz finansom papieży. Nie pomija żadnego tematu, który byłby ciekawy dla dzisiejszych odbiorców. Papieży ukazuje jak zwyczajnych ludzi obdarzonych ogromną władzą – lecz tym razem nacisk kładzie na ich codzienność. To dobry pomysł na zainteresowanie czytelników cząstką historii – i na popularyzowanie tej nauki.
„Dwór papieski w czasach Borgiów i Medyceuszy” to książka, która ma działać na wyobraźnię odbiorców. Autor stawia na precyzyjne, rozbudowane i bardzo synestezyjne opisy. Za każdym razem stara się, by czytelnicy mogli poczuć atmosferę Rzymu czasu Borgiów. Wykazuje wielkie umiłowanie drobiazgów, mimochodem uczy, jak wypracować w sobie wrażliwość na sztukę. Nie szuka skandalu, sam raczej unika oceniania, za to przywołuje w formie komentarza oceny historyków, uzyskując pełniejszą perspektywę.
Jacques Heers pisze rzeczowo i z ogromną znajomością tematu, potrafi też własne zainteresowania przełożyć na pasje odbiorców. Zależy mu nie tyle na odnotowywaniu historycznych faktów, co na snuciu pełnej i kompletnej opowieści, która z łatwością mogłaby przejść w fachową gawędę. Autor dostarcza informacji, ale staje się również przewodnikiem po Rzymie, tłumaczem zwyczajów i zachowań. Rozumie – lub próbuje zrozumieć – postawy swoich bohaterów. Odkrycia umieszcza zawsze w kontekście, który daje odbiorcom możliwość interpretacji. Heers życie codzienne otoczenia papieży zamienia w podróż w czasie: tutaj nie ma mowy o historii, wszystko wydaje się żywe i barwne, nie pozostawia miejsca na obojętność.
Takich lektur zawsze jest za mało. Heers funduje odbiorcom pasjonującą wyprawę w przeszłość – ale o jej jakości świadczy nie tylko wybór tematu: sama realizacja dostarcza czytelnikom przyjemności z odkrywania dziejów. Heers pokazuje, jak historiografię połączyć z dobrą literaturą, a dystans czasowy zmniejszyć dzięki rytmowi książki. „Dwór papieski w czasach Borgiów i Medyceuszy” to tom gęsty od informacji, ale też bardzo obrazowy, porządkujący wiadomości i napisany prawie jak powieść. Warto się tej publikacji przyjrzeć bliżej, choćby dla udanej narracji.
Malownicza przeszłość
„Dwór papieski w czasach Borgiów i Medyceuszy” to tom nieprzypadkowo ukazujący się z szyldem „życie codzienne”. To prawdziwa gratka dla miłośników obyczajowej części historii, tej lekceważąco traktowanej przez podręczniki za to stale obecnej w powieściach historycznych. Jacques Heers nie traktuje przeszłości jako materiału do plotek – chociaż mógłby, bo temat jego książki tę decyzję by umotywował. „Dwór papieski” to jednocześnie zerwanie z krzywdzącymi stereotypami i przedstawianie rozmaitych ciekawostek, zwyczajów i skutków decyzji czy gustów. To przegląd historii mniej znanej, a kuszącej ze względu na sławne XV i XVI-wieczne postacie.
Dwór papieski w Rzymie to w tej publikacji punkt wyjścia dla malowniczych rozważań nad codziennością. Prezentuje autor kolejnych papieży bez odwoływania się do szczegółowych życiorysów czy polityki Kościoła. To zagadnienia marginalne i przydatne tylko czasami w analizowaniu funkcjonowania Rzymu czasów średniowiecza i renesansu. O wiele bardziej liczy się tu rola papieży w kierowaniu lokalną społecznością, wpływ na kulturę, sztukę, architekturę, rozrywki czy modę. Autor zajmuje się tematem wyboru nowego papieża oraz zagadnieniem nepotyzmu w tym środowisku tak samo uważnie jak opisywaniem zdobień mebli. Przygląda się ulicznym świętom oraz finansom papieży. Nie pomija żadnego tematu, który byłby ciekawy dla dzisiejszych odbiorców. Papieży ukazuje jak zwyczajnych ludzi obdarzonych ogromną władzą – lecz tym razem nacisk kładzie na ich codzienność. To dobry pomysł na zainteresowanie czytelników cząstką historii – i na popularyzowanie tej nauki.
„Dwór papieski w czasach Borgiów i Medyceuszy” to książka, która ma działać na wyobraźnię odbiorców. Autor stawia na precyzyjne, rozbudowane i bardzo synestezyjne opisy. Za każdym razem stara się, by czytelnicy mogli poczuć atmosferę Rzymu czasu Borgiów. Wykazuje wielkie umiłowanie drobiazgów, mimochodem uczy, jak wypracować w sobie wrażliwość na sztukę. Nie szuka skandalu, sam raczej unika oceniania, za to przywołuje w formie komentarza oceny historyków, uzyskując pełniejszą perspektywę.
Jacques Heers pisze rzeczowo i z ogromną znajomością tematu, potrafi też własne zainteresowania przełożyć na pasje odbiorców. Zależy mu nie tyle na odnotowywaniu historycznych faktów, co na snuciu pełnej i kompletnej opowieści, która z łatwością mogłaby przejść w fachową gawędę. Autor dostarcza informacji, ale staje się również przewodnikiem po Rzymie, tłumaczem zwyczajów i zachowań. Rozumie – lub próbuje zrozumieć – postawy swoich bohaterów. Odkrycia umieszcza zawsze w kontekście, który daje odbiorcom możliwość interpretacji. Heers życie codzienne otoczenia papieży zamienia w podróż w czasie: tutaj nie ma mowy o historii, wszystko wydaje się żywe i barwne, nie pozostawia miejsca na obojętność.
Takich lektur zawsze jest za mało. Heers funduje odbiorcom pasjonującą wyprawę w przeszłość – ale o jej jakości świadczy nie tylko wybór tematu: sama realizacja dostarcza czytelnikom przyjemności z odkrywania dziejów. Heers pokazuje, jak historiografię połączyć z dobrą literaturą, a dystans czasowy zmniejszyć dzięki rytmowi książki. „Dwór papieski w czasach Borgiów i Medyceuszy” to tom gęsty od informacji, ale też bardzo obrazowy, porządkujący wiadomości i napisany prawie jak powieść. Warto się tej publikacji przyjrzeć bliżej, choćby dla udanej narracji.
piątek, 17 października 2014
Gayle Forman: Zostań, jeśli kochasz
Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Życiowy wybór
Kilka lat temu ta powieść ukazała się w Naszej Księgarni pod innym tytułem, teraz powraca w wersji „filmowej” i z adnotacją „światowy bestseller”. Nic dziwnego, bo temat, który przedstawiła Gayle Forman w „Zostań, jeśli kochasz”, bardzo rzadko pojawia się w literaturze czwartej. Tu właściwie nie ma podtrzymywania stereotypów czy dopasowywania opowieści do wymagań czytelników: autorka nie zawiera z nimi żadnego paktu, nie chce, by mogli mieć jakikolwiek wpływ na bieg wydarzeń.
Po dwóch migawkach ze wstępu powieść zwalnia. Na początku jest całkiem sympatyczna rodzinna scenka: nawet Mia, lekko zdystansowana nastolatka, musi ulec jej urokowi. Tu miłość i zrozumienie pokonają wszelkie niesnaski. I migawka druga: wypadek samochodowy, widok zabitych rodziców i zakrwawionej bohaterki, która… ogląda samą siebie z niewytłumaczalnego zawieszenia. Odtąd tak właśnie Mia będzie prowadzić historię – obserwując z dystansu swoje ciało na szpitalnym łóżku i zanurzając się w retrospekcje. Wszystko po to, by na końcu podjąć jedną decyzję o odejściu lub pozostaniu wśród żywych.
Mia nie należy do specjalnie uczuciowych nastolatek. Daleko jej do rozchichotanych przyjaciółek z powieści pop. Trzyma się na uboczu i chętnie chowa za muzyką: gra na wiolonczeli daje jej poczucie wolności. Mia gra muzykę poważną, jakby na przekór rodzicom (jej tata to były punk) i… chłopakowi – Adam należy do punkrockowej kapeli. Bohaterka unika konfrontacji, nie manifestuje buntu nastolatki, chociaż czasem stosuje bierny opór i czeka aż jej problemy w magiczny sposób rozwiążą się same. To Adam uczy ją czułości i zaufania, otwiera na coraz to nowe doznania. Związek Mii i Adama wydaje się dojrzalszy niż typowe obrazki z pierwszych zauroczeń nastolatek. A jednocześnie Forman unika roztkliwiania się i czułych westchnień. Mia w opowieściach o Adamie bywa racjonalna a nawet szorstka, chłodna i rzeczowa. To ciekawe – bo inne od schematu – podejście. Zresztą teraz bohaterkę zajmuje inna kwestia.
W „Zostań, jeśli kochasz” do pogrążonej w śpiączce bohaterki przybywają dziadkowie, przyjaciele i znajomi rodziców. Mia obserwuje ich działania i często pogrąża się we wspomnieniach. To metoda na zaprezentowanie przybyłych i zbudowanie w oczach czytelników więzi z nimi. Mia nie stosuje zasad chronologii, opowieść składa z luźnych skojarzeń, przetykając je relacjami z tego, co właśnie dzieje się w szpitalu. Nie zastanawia się nad tym, co czeka ją po drugiej stronie, nie myśli też o przyszłości – ta powraca tylko w retrospekcjach, jako źródło skrzętnie skrywanych zmartwień. Gayle Forman chce wprawdzie zaznaczyć, jaką wartością jest życie, ale nie zamierza do tego nikogo nachalnie przekonywać. Nie chce też, żeby powieść została przesiąknięta poczuciem straty lub żałoby. Na to na razie nie ma miejsca.
Historia prowadzona z nietypowej perspektywy to zaledwie jeden z argumentów przemawiających za tą lekturą. Forman zapewnia interesującą galerię postaci, odejście od powtórzeń scenariuszowych i niemal bezemocjonalny język książki, która w podskórnej warstwie od emocji aż kipi. Gayle Forman nie wykorzystuje tematu śmierci do uzyskiwania łatwych wzruszeń czytelników, rezygnuje również z pouczeń. Mia to bohaterka, która rzadko wpasowuje się w portret przeciętnej nastolatki – ale jej opowieść jest niezwykła paradoksalnie za sprawą zwykłego wypadku drogowego. Forman uniknęła banału i przewidywalności, czym przekona do siebie nie tylko nastolatki. „Filmowa” okładka tylko zwiększy grono odbiorców tej ważnej historii.
Życiowy wybór
Kilka lat temu ta powieść ukazała się w Naszej Księgarni pod innym tytułem, teraz powraca w wersji „filmowej” i z adnotacją „światowy bestseller”. Nic dziwnego, bo temat, który przedstawiła Gayle Forman w „Zostań, jeśli kochasz”, bardzo rzadko pojawia się w literaturze czwartej. Tu właściwie nie ma podtrzymywania stereotypów czy dopasowywania opowieści do wymagań czytelników: autorka nie zawiera z nimi żadnego paktu, nie chce, by mogli mieć jakikolwiek wpływ na bieg wydarzeń.
Po dwóch migawkach ze wstępu powieść zwalnia. Na początku jest całkiem sympatyczna rodzinna scenka: nawet Mia, lekko zdystansowana nastolatka, musi ulec jej urokowi. Tu miłość i zrozumienie pokonają wszelkie niesnaski. I migawka druga: wypadek samochodowy, widok zabitych rodziców i zakrwawionej bohaterki, która… ogląda samą siebie z niewytłumaczalnego zawieszenia. Odtąd tak właśnie Mia będzie prowadzić historię – obserwując z dystansu swoje ciało na szpitalnym łóżku i zanurzając się w retrospekcje. Wszystko po to, by na końcu podjąć jedną decyzję o odejściu lub pozostaniu wśród żywych.
Mia nie należy do specjalnie uczuciowych nastolatek. Daleko jej do rozchichotanych przyjaciółek z powieści pop. Trzyma się na uboczu i chętnie chowa za muzyką: gra na wiolonczeli daje jej poczucie wolności. Mia gra muzykę poważną, jakby na przekór rodzicom (jej tata to były punk) i… chłopakowi – Adam należy do punkrockowej kapeli. Bohaterka unika konfrontacji, nie manifestuje buntu nastolatki, chociaż czasem stosuje bierny opór i czeka aż jej problemy w magiczny sposób rozwiążą się same. To Adam uczy ją czułości i zaufania, otwiera na coraz to nowe doznania. Związek Mii i Adama wydaje się dojrzalszy niż typowe obrazki z pierwszych zauroczeń nastolatek. A jednocześnie Forman unika roztkliwiania się i czułych westchnień. Mia w opowieściach o Adamie bywa racjonalna a nawet szorstka, chłodna i rzeczowa. To ciekawe – bo inne od schematu – podejście. Zresztą teraz bohaterkę zajmuje inna kwestia.
W „Zostań, jeśli kochasz” do pogrążonej w śpiączce bohaterki przybywają dziadkowie, przyjaciele i znajomi rodziców. Mia obserwuje ich działania i często pogrąża się we wspomnieniach. To metoda na zaprezentowanie przybyłych i zbudowanie w oczach czytelników więzi z nimi. Mia nie stosuje zasad chronologii, opowieść składa z luźnych skojarzeń, przetykając je relacjami z tego, co właśnie dzieje się w szpitalu. Nie zastanawia się nad tym, co czeka ją po drugiej stronie, nie myśli też o przyszłości – ta powraca tylko w retrospekcjach, jako źródło skrzętnie skrywanych zmartwień. Gayle Forman chce wprawdzie zaznaczyć, jaką wartością jest życie, ale nie zamierza do tego nikogo nachalnie przekonywać. Nie chce też, żeby powieść została przesiąknięta poczuciem straty lub żałoby. Na to na razie nie ma miejsca.
Historia prowadzona z nietypowej perspektywy to zaledwie jeden z argumentów przemawiających za tą lekturą. Forman zapewnia interesującą galerię postaci, odejście od powtórzeń scenariuszowych i niemal bezemocjonalny język książki, która w podskórnej warstwie od emocji aż kipi. Gayle Forman nie wykorzystuje tematu śmierci do uzyskiwania łatwych wzruszeń czytelników, rezygnuje również z pouczeń. Mia to bohaterka, która rzadko wpasowuje się w portret przeciętnej nastolatki – ale jej opowieść jest niezwykła paradoksalnie za sprawą zwykłego wypadku drogowego. Forman uniknęła banału i przewidywalności, czym przekona do siebie nie tylko nastolatki. „Filmowa” okładka tylko zwiększy grono odbiorców tej ważnej historii.
czwartek, 16 października 2014
Dominika Figurska, Agata Puścikowska: I co my z tego MAMY?
Znak, Kraków 2014.
Dużo dzieci
Dominika Figurska i Agata Puścikowska to dwie przyjaciółki, aktorka i dziennikarka, które postanowiły wykorzystać własne doświadczenia w walce ze stereotypem dotyczącym rodzin wielodzietnych. Stworzyły książkę – zapiski luźnych rozmów o byciu mamą i łączeniu pracy zawodowej z wychowywaniem licznego potomstwa, przekonując odbiorczynie, że da się realizować własne ambicje i rodzić kolejne dzieci – bo po trzeciej ciąży wszystko staje się dużo prostsze.
„I co my z tego mamy” to książka, która promuje wielodzietność. Obie autorki mają po pięcioro dzieci (i wcale nie zarzekają się, że na tym poprzestaną), najmłodszych synków nazwały imionami Jan Paweł, co pokazuje, w jakie rejony tom będzie dyskretnie (w miarę) skręcać. Figurska i Puścikowska zauważają, że w Polsce rodzinę wielodzietną kojarzy się przede wszystkim z biedą i patologiami (i wzajemnie przekonują się, że znają wiele przykładów „dobrych” rodzin wielodzietnych, jakby to mogło zwalczyć panujący powszechnie stereotyp). Same uważają macierzyństwo za powód do dumy i chcą własnymi postawami udowodnić, że im więcej dzieci, tym łatwiej w życiu.
W związku z tym o cieniach wychowania licznej gromadki nie ma tutaj mowy. „I co my z tego mamy” to rozmowa, w której właściwie nie istnieją problemy finansowe, wychowawcze czy te związane z indywidualnymi potrzebami dzieci. W ogóle same dzieci nieczęsto się przez tom przewijają – chodzi w końcu o to, żeby pokazać matkom, że można nie rezygnować z własnych potrzeb. Autorki też przyznają się do błędów, ale nie konkretyzują ich, pokazują jedynie, co dzięki nim poprawiły w dążeniu do ideału. Dobrze, że nie jest to poradnik – bo część czytelniczek mogłaby się załamać na wieść o istnieniu kobiet-wzorów, świetnych matek, żon i pracownic. Luźna atmosfera przyjacielskiej rozmowy pozwala na takie kreacje bez groźby kompleksów dla odbiorczyń.
Kolejne tematy w „I co my z tego mamy” są rozdzielane fragmentami listów apostolskich i rozmaitych religijnych pism (o znaczeniu rodziny, roli kobiety i o wierze w procesie wychowywania dzieci). Same autorki nie zamierzają uprawiać kaznodziejstwa, o wierze rozmawiają w jednym rozdziale (w kontekście rekolekcji i chodzenia na msze z dziećmi – i traktują tę wiarę jako oczywisty element życia). Interpretacje religijnych nakazów zostawiają specjalistom – z pewnością czytelniczki o podobnych poglądach (i podobnym stopniu zaangażowania w rozwój własnej duchowości) przestudiują przytaczane fragmenty uważnie i być może wyciągną z nich nauki dla siebie. Ale Figurska i Puścikowska zgrabnie ukrywają fakt, że oprócz wielodzietnych rodzin patologicznych funkcjonuje też stereotyp wielodzietnych rodzin głęboko religijnych – i ten akurat obie potwierdzają.
„I co my z tego mamy” to publikacja traktująca o mało dziś popularnym pomysłem na życie. Figurska i Puścikowska próbują zareklamować wielodzietność, w związku z tym niemal automatycznie rozwiewają kolejne wątpliwości mam: czy korzystać z pomocy niań lub sprzątaczek, czy porody są łatwe, czy z dziećmi można zaplanować wakacje – i tak dalej. Autorki jednak nie zapominają w tej euforii, żeby odnosić się tylko do siebie – próbują wykreować sposób postrzegania rodzin wielodzietnych przez pryzmat swoich na ten temat opinii, rezygnując przy tym z bezpośredniego zwracania się do odbiorczyń. W efekcie czytelniczki zostają łagodnie wprowadzone w przyjacielską rozmowę dwóch pań połączonych wspólnotą poglądów – i mogą się jej z boku przysłuchiwać, bez konieczności modyfikowania własnych sądów. Tego Figurska i Puścikowska raczej tu nie osiągną.
Dużo dzieci
Dominika Figurska i Agata Puścikowska to dwie przyjaciółki, aktorka i dziennikarka, które postanowiły wykorzystać własne doświadczenia w walce ze stereotypem dotyczącym rodzin wielodzietnych. Stworzyły książkę – zapiski luźnych rozmów o byciu mamą i łączeniu pracy zawodowej z wychowywaniem licznego potomstwa, przekonując odbiorczynie, że da się realizować własne ambicje i rodzić kolejne dzieci – bo po trzeciej ciąży wszystko staje się dużo prostsze.
„I co my z tego mamy” to książka, która promuje wielodzietność. Obie autorki mają po pięcioro dzieci (i wcale nie zarzekają się, że na tym poprzestaną), najmłodszych synków nazwały imionami Jan Paweł, co pokazuje, w jakie rejony tom będzie dyskretnie (w miarę) skręcać. Figurska i Puścikowska zauważają, że w Polsce rodzinę wielodzietną kojarzy się przede wszystkim z biedą i patologiami (i wzajemnie przekonują się, że znają wiele przykładów „dobrych” rodzin wielodzietnych, jakby to mogło zwalczyć panujący powszechnie stereotyp). Same uważają macierzyństwo za powód do dumy i chcą własnymi postawami udowodnić, że im więcej dzieci, tym łatwiej w życiu.
W związku z tym o cieniach wychowania licznej gromadki nie ma tutaj mowy. „I co my z tego mamy” to rozmowa, w której właściwie nie istnieją problemy finansowe, wychowawcze czy te związane z indywidualnymi potrzebami dzieci. W ogóle same dzieci nieczęsto się przez tom przewijają – chodzi w końcu o to, żeby pokazać matkom, że można nie rezygnować z własnych potrzeb. Autorki też przyznają się do błędów, ale nie konkretyzują ich, pokazują jedynie, co dzięki nim poprawiły w dążeniu do ideału. Dobrze, że nie jest to poradnik – bo część czytelniczek mogłaby się załamać na wieść o istnieniu kobiet-wzorów, świetnych matek, żon i pracownic. Luźna atmosfera przyjacielskiej rozmowy pozwala na takie kreacje bez groźby kompleksów dla odbiorczyń.
Kolejne tematy w „I co my z tego mamy” są rozdzielane fragmentami listów apostolskich i rozmaitych religijnych pism (o znaczeniu rodziny, roli kobiety i o wierze w procesie wychowywania dzieci). Same autorki nie zamierzają uprawiać kaznodziejstwa, o wierze rozmawiają w jednym rozdziale (w kontekście rekolekcji i chodzenia na msze z dziećmi – i traktują tę wiarę jako oczywisty element życia). Interpretacje religijnych nakazów zostawiają specjalistom – z pewnością czytelniczki o podobnych poglądach (i podobnym stopniu zaangażowania w rozwój własnej duchowości) przestudiują przytaczane fragmenty uważnie i być może wyciągną z nich nauki dla siebie. Ale Figurska i Puścikowska zgrabnie ukrywają fakt, że oprócz wielodzietnych rodzin patologicznych funkcjonuje też stereotyp wielodzietnych rodzin głęboko religijnych – i ten akurat obie potwierdzają.
„I co my z tego mamy” to publikacja traktująca o mało dziś popularnym pomysłem na życie. Figurska i Puścikowska próbują zareklamować wielodzietność, w związku z tym niemal automatycznie rozwiewają kolejne wątpliwości mam: czy korzystać z pomocy niań lub sprzątaczek, czy porody są łatwe, czy z dziećmi można zaplanować wakacje – i tak dalej. Autorki jednak nie zapominają w tej euforii, żeby odnosić się tylko do siebie – próbują wykreować sposób postrzegania rodzin wielodzietnych przez pryzmat swoich na ten temat opinii, rezygnując przy tym z bezpośredniego zwracania się do odbiorczyń. W efekcie czytelniczki zostają łagodnie wprowadzone w przyjacielską rozmowę dwóch pań połączonych wspólnotą poglądów – i mogą się jej z boku przysłuchiwać, bez konieczności modyfikowania własnych sądów. Tego Figurska i Puścikowska raczej tu nie osiągną.
środa, 15 października 2014
Usain Bolt, Matt Allen: Szybszy niż błyskawica
Bukowy Las, Wrocław 2014.
Rekordy
Ponieważ bieganie cieszy się coraz większą popularnością, na rynku pojawiają się coraz częściej autobiografie sportowe promujące ten rodzaj rozrywki. Wyczynowcy zdradzają tajemnice swoich treningów, drogi do kariery a także – opowiadają o czystej radości płynącej z biegania. Najbardziej znana wydaje się seria Galaktyki. W Bukowym Lesie natomiast ukazała się publikacja sygnowana nazwiskiem Usaina Bolta, „Szybszy niż błyskawica”. O ile w tomach Galaktyki pojawiają się nazwiska znane przede wszystkim pasjonatom biegania, maratonów i ich wielokrotności, o tyle Bolta mniej lub bardziej kojarzą wszyscy. Opowieść mistrza olimpijskiego wpisuje się jednak w konwencję tomów o sporcie. Ghostwriterem jest tu Matt Allen, autor specjalizujący się w tematyce sportowej – to on przejmuje odpowiedzialność za kształt tomu.
W związku z tym konstrukcja książki jest dobrze przemyślana. Zaczyna się od wypadku samochodowego, w którym Usain Bolt omal nie zginął wraz z dwiema dziewczynami. Potem autor powraca do tradycyjnej, narzucanej przez chronologię życia codzienności, ze szczególnym uwzględnieniem pochodzenia bohatera i pierwszych treningów. Bolt okazuje się jednym z cudownych dzieci. Jest dobry w bieganiu i wcześnie odkrywa smak zwycięstwa, ale nie za bardzo chce mu się regularnie i ciężko ćwiczyć. Nie znajduje wspólnego języka z pierwszym prawdziwym trenerem, opowiada też o swoim podejściu do trenowania. Przedstawia emocje z różnych zawodów i uczucia związane z biciem rekordów – tak aż do wiadomego finału.
Ale Bolt także odnosi się do swojego życia prywatnego. Przypomina sobie niepopularne metody wychowawcze ojca i konflikty z nim, przedstawia też lekko skomplikowane relacje rodzinne. W tomie nie brakuje też wspomnień imprez, dziewczyn i… niezdrowego jedzenia. „Szybszy niż błyskawica” zawiera kilka takich smaczków – by nie okazało się, że bohater tomu jest ideałem także w pozasportowej egzystencji. Wielkich skandali szukać tu próżno, ale Bolt chce za wszelką cenę ukazać siebie jako zwyczajnego człowieka, w żadnym razie superbohatera czy maszynę do zdobywania medali. Wychodzi na jaw profesjonalizm Allena – świadomego składników dobrej literatury sportowej.
O wynikach Usaina Bolta każdy czytelnik pamięta, dużo ciekawsze staje się przytaczanie jego poglądów, sposobów na koncentrację, stosunku do rywali czy relacji z trenerem. Ponieważ w trakcie biegu nie ma właściwie czasu na skomplikowane myślowe analizy, Bolt opowiada raczej o sytuacjach sprzed zawodów i po nich. Przywołuje postać zawsze niezadowolonego trenera oraz gierki psychologiczne między zawodnikami. Mniej zajmuje się samą techniką biegania, chociaż na początku musi poprawiać rozmaite błędy i złe przyzwyczajenia. Książkę traktuje jak rodzaj autopromocji.
Coraz bardziej rozpowszechnia się moda na sportowe autobiografie pisane przez ghostów – bo czytelnikom-kibicom nie wystarczają proste wywiady po zawodach czy przeżywanie emocji podczas nich. Chcą lepiej poznawać swoich idoli, mają nadzieję na odkrycie tajemnic ich sukcesów. Dla zaspokojenia takiej ciekawości na rynku pojawiają się kolejne publikacje, rodzaje przefiltrowanych literacko zwierzeń i kreacji sportowców. Wystarczy zaakceptować rządzące tego typu propozycjami reguły, by cieszyć się lekturą pełną wrażeń – i to wrażeń zdecydowanie innego rodzaju niż te z fabularnych historii. Usain Bolt dołącza do grona sportowców, którzy wykorzystują swoje pięć minut na zaistnienie w świadomości jak największej liczby odbiorców. „Szybszy niż błyskawica” ucieszy wielu biegających czytelników.
Rekordy
Ponieważ bieganie cieszy się coraz większą popularnością, na rynku pojawiają się coraz częściej autobiografie sportowe promujące ten rodzaj rozrywki. Wyczynowcy zdradzają tajemnice swoich treningów, drogi do kariery a także – opowiadają o czystej radości płynącej z biegania. Najbardziej znana wydaje się seria Galaktyki. W Bukowym Lesie natomiast ukazała się publikacja sygnowana nazwiskiem Usaina Bolta, „Szybszy niż błyskawica”. O ile w tomach Galaktyki pojawiają się nazwiska znane przede wszystkim pasjonatom biegania, maratonów i ich wielokrotności, o tyle Bolta mniej lub bardziej kojarzą wszyscy. Opowieść mistrza olimpijskiego wpisuje się jednak w konwencję tomów o sporcie. Ghostwriterem jest tu Matt Allen, autor specjalizujący się w tematyce sportowej – to on przejmuje odpowiedzialność za kształt tomu.
W związku z tym konstrukcja książki jest dobrze przemyślana. Zaczyna się od wypadku samochodowego, w którym Usain Bolt omal nie zginął wraz z dwiema dziewczynami. Potem autor powraca do tradycyjnej, narzucanej przez chronologię życia codzienności, ze szczególnym uwzględnieniem pochodzenia bohatera i pierwszych treningów. Bolt okazuje się jednym z cudownych dzieci. Jest dobry w bieganiu i wcześnie odkrywa smak zwycięstwa, ale nie za bardzo chce mu się regularnie i ciężko ćwiczyć. Nie znajduje wspólnego języka z pierwszym prawdziwym trenerem, opowiada też o swoim podejściu do trenowania. Przedstawia emocje z różnych zawodów i uczucia związane z biciem rekordów – tak aż do wiadomego finału.
Ale Bolt także odnosi się do swojego życia prywatnego. Przypomina sobie niepopularne metody wychowawcze ojca i konflikty z nim, przedstawia też lekko skomplikowane relacje rodzinne. W tomie nie brakuje też wspomnień imprez, dziewczyn i… niezdrowego jedzenia. „Szybszy niż błyskawica” zawiera kilka takich smaczków – by nie okazało się, że bohater tomu jest ideałem także w pozasportowej egzystencji. Wielkich skandali szukać tu próżno, ale Bolt chce za wszelką cenę ukazać siebie jako zwyczajnego człowieka, w żadnym razie superbohatera czy maszynę do zdobywania medali. Wychodzi na jaw profesjonalizm Allena – świadomego składników dobrej literatury sportowej.
O wynikach Usaina Bolta każdy czytelnik pamięta, dużo ciekawsze staje się przytaczanie jego poglądów, sposobów na koncentrację, stosunku do rywali czy relacji z trenerem. Ponieważ w trakcie biegu nie ma właściwie czasu na skomplikowane myślowe analizy, Bolt opowiada raczej o sytuacjach sprzed zawodów i po nich. Przywołuje postać zawsze niezadowolonego trenera oraz gierki psychologiczne między zawodnikami. Mniej zajmuje się samą techniką biegania, chociaż na początku musi poprawiać rozmaite błędy i złe przyzwyczajenia. Książkę traktuje jak rodzaj autopromocji.
Coraz bardziej rozpowszechnia się moda na sportowe autobiografie pisane przez ghostów – bo czytelnikom-kibicom nie wystarczają proste wywiady po zawodach czy przeżywanie emocji podczas nich. Chcą lepiej poznawać swoich idoli, mają nadzieję na odkrycie tajemnic ich sukcesów. Dla zaspokojenia takiej ciekawości na rynku pojawiają się kolejne publikacje, rodzaje przefiltrowanych literacko zwierzeń i kreacji sportowców. Wystarczy zaakceptować rządzące tego typu propozycjami reguły, by cieszyć się lekturą pełną wrażeń – i to wrażeń zdecydowanie innego rodzaju niż te z fabularnych historii. Usain Bolt dołącza do grona sportowców, którzy wykorzystują swoje pięć minut na zaistnienie w świadomości jak największej liczby odbiorców. „Szybszy niż błyskawica” ucieszy wielu biegających czytelników.
wtorek, 14 października 2014
Na wieki wieków amant. Tadeusz Pluciński w rozmowie z Magdaleną Adaszewską
Prószyński i S-ka, Warszawa 2014.
Miłostki
Rozmowa z Tadeuszem Plucińskim, chociaż wpasowująca się w serię wywiadów-rzek, wcale nie przypomina typowych dialogów z aktorami. Z dwóch co najmniej powodów. Po pierwsze Pluciński odwraca proporcje, bardziej interesuje go opowiadanie o swojej prywatności i wybielanie życiowego a nie scenicznego wizerunku amanta, a po drugie uwielbia śmiech i stara się bez przerwy wplatać do swojej historii rozmaite – udane – anegdoty. „Na wieki wieków amant” nie jest zatem próbą podsumowania dorobku – raczej plotką, przypomnieniem się szerokiej publiczności, a i przekorną odpowiedzią na mody w publikacjach spod znaku pop.
Magdalena Adaszewska przez całą książkę pozostaje w cieniu. Pozwala Plucińskiemu decydować o kierunkach rozmowy i o tematach, nie docieka i nie naciska na zdradzanie zawodowych sekretów. Nie stara się zaistnieć za sprawą rozbudowanych lub szczegółowych pytań. Jej rola polega raczej na porządkowaniu relacji, sygnalizowaniu zmian w tematach i dodawaniu emocji czy reakcji odbiorców do komentarzy. Równie dobrze mogłaby usunąć swoje wtrącenia i pozwolić Plucińskiemu w książce mówić – jest bowiem rozmówczynią na tyle przezroczystą, że podczas lektury łatwo można zapomnieć o jej obecności.
Tadeusz Pluciński w tej książce to gawędziarz, który uwielbia zabawiać słuchaczy. W jego ujęciu scenki z przeszłości zasługują na przywołanie zawsze wtedy, gdy dają się opatrywać komicznymi puentami. Nieważna jest ich wartość historyczna, nieważne znaczenie w życiu aktora – istotne, że da się przy ich pomocy zabłysnąć, kupić odbiorców śmiechem. Bo śmiech w tej publikacji jest wartością największą. Plucińskiemu wcale nie zależy na tworzeniu autobiografii, wywiadu-rzeki nie traktuje jako szansy na przedstawienie swojego aktorskiego wyboru i dorobku. Oczywiście nie odcina się od środowiska artystycznego – wraca do niego tym chętniej, gdy może je potraktować jako dostawcę kolejnych anegdot. Być może nad tą pozycją biografowie i poważni badacze będą w przyszłości załamywać ręce – ale zwykli czytelnicy będą nad Plucińskim cmokać z zachwytu.
Chyba że zirytuje ich kobieciarstwo bohatera. Trafnie dobrany tytuł oddaje to, co w tomie najbardziej i na każdym kroku podkreślane. Pluciński sprawia tu wrażenie seksoholika, który swoje uzależnienie próbuje przerobić na naturalną i oczywistą galanterię wobec kobiet. Z chęcią opowiada o miłostkach, podbojach, żonach i kochankach (te ostatnie pozostają jednak najczęściej anonimowe, bo, jak stwierdza aktor, to młodsze panie, które mają szczęśliwe rodziny). Bez znużenia powtarza frazy o uwielbieniu dla kobiet intrygujących, przyznaje się nawet do bardzo kontrowersyjnej inicjacji seksualnej. I wciąż przekonuje na zmianę, że albo jest ofiarą pięknych pań, które próbują usidlić kogoś o reputacji amanta, albo – lubi doceniać kobiecą naturę, wielbić i czcić swoje partnerki. Nic złego nie widzi w oglądaniu się za kobietami na ulicach i dziwi się, że budziło to sprzeciw jego żon.
O aktorstwie Tadeusz Pluciński mówi bardzo niewiele. Nie chce analizować kolejnych ról, żeby nie zanudzić czytelników. Życie zawodowe wyraźnie przegrywa z przygodami codzienności i tylko czasem Magdalena Adaszewska wyciąga na temat aktorstwa jakieś ogólniki. Pluciński za to chętnie przedstawia swoich – co ciekawszych – kolegów z branży. Rzecz jasna, zawsze wtedy, gdy wiąże ich z zabawnymi sytuacjami. „Na wieki wieków amant” to wywiad jak z plotkarskiego czasopisma rodem. Pluciński dzisiaj świetnie sprawdziłby się jako celebryta z upodobaniem wpuszczający media do swojego życia. Rzadko spotyka się obecnie aktorów aż tak chętnie zwierzających się w wywiadach-rzekach z intymnych spraw. Pluciński jednak nie poluje na skandale – po prostu pozwala sobie na rodzaj szczerości niezbyt modnej i rzadko w podobnym gatunku uzyskiwanej. Tom „Na wieki wieków amant” to lektura dla czytelników zafascynowanych prywatną egzystencją gwiazd – a i oryginalne uzupełnienie ról bohatera.
Miłostki
Rozmowa z Tadeuszem Plucińskim, chociaż wpasowująca się w serię wywiadów-rzek, wcale nie przypomina typowych dialogów z aktorami. Z dwóch co najmniej powodów. Po pierwsze Pluciński odwraca proporcje, bardziej interesuje go opowiadanie o swojej prywatności i wybielanie życiowego a nie scenicznego wizerunku amanta, a po drugie uwielbia śmiech i stara się bez przerwy wplatać do swojej historii rozmaite – udane – anegdoty. „Na wieki wieków amant” nie jest zatem próbą podsumowania dorobku – raczej plotką, przypomnieniem się szerokiej publiczności, a i przekorną odpowiedzią na mody w publikacjach spod znaku pop.
Magdalena Adaszewska przez całą książkę pozostaje w cieniu. Pozwala Plucińskiemu decydować o kierunkach rozmowy i o tematach, nie docieka i nie naciska na zdradzanie zawodowych sekretów. Nie stara się zaistnieć za sprawą rozbudowanych lub szczegółowych pytań. Jej rola polega raczej na porządkowaniu relacji, sygnalizowaniu zmian w tematach i dodawaniu emocji czy reakcji odbiorców do komentarzy. Równie dobrze mogłaby usunąć swoje wtrącenia i pozwolić Plucińskiemu w książce mówić – jest bowiem rozmówczynią na tyle przezroczystą, że podczas lektury łatwo można zapomnieć o jej obecności.
Tadeusz Pluciński w tej książce to gawędziarz, który uwielbia zabawiać słuchaczy. W jego ujęciu scenki z przeszłości zasługują na przywołanie zawsze wtedy, gdy dają się opatrywać komicznymi puentami. Nieważna jest ich wartość historyczna, nieważne znaczenie w życiu aktora – istotne, że da się przy ich pomocy zabłysnąć, kupić odbiorców śmiechem. Bo śmiech w tej publikacji jest wartością największą. Plucińskiemu wcale nie zależy na tworzeniu autobiografii, wywiadu-rzeki nie traktuje jako szansy na przedstawienie swojego aktorskiego wyboru i dorobku. Oczywiście nie odcina się od środowiska artystycznego – wraca do niego tym chętniej, gdy może je potraktować jako dostawcę kolejnych anegdot. Być może nad tą pozycją biografowie i poważni badacze będą w przyszłości załamywać ręce – ale zwykli czytelnicy będą nad Plucińskim cmokać z zachwytu.
Chyba że zirytuje ich kobieciarstwo bohatera. Trafnie dobrany tytuł oddaje to, co w tomie najbardziej i na każdym kroku podkreślane. Pluciński sprawia tu wrażenie seksoholika, który swoje uzależnienie próbuje przerobić na naturalną i oczywistą galanterię wobec kobiet. Z chęcią opowiada o miłostkach, podbojach, żonach i kochankach (te ostatnie pozostają jednak najczęściej anonimowe, bo, jak stwierdza aktor, to młodsze panie, które mają szczęśliwe rodziny). Bez znużenia powtarza frazy o uwielbieniu dla kobiet intrygujących, przyznaje się nawet do bardzo kontrowersyjnej inicjacji seksualnej. I wciąż przekonuje na zmianę, że albo jest ofiarą pięknych pań, które próbują usidlić kogoś o reputacji amanta, albo – lubi doceniać kobiecą naturę, wielbić i czcić swoje partnerki. Nic złego nie widzi w oglądaniu się za kobietami na ulicach i dziwi się, że budziło to sprzeciw jego żon.
O aktorstwie Tadeusz Pluciński mówi bardzo niewiele. Nie chce analizować kolejnych ról, żeby nie zanudzić czytelników. Życie zawodowe wyraźnie przegrywa z przygodami codzienności i tylko czasem Magdalena Adaszewska wyciąga na temat aktorstwa jakieś ogólniki. Pluciński za to chętnie przedstawia swoich – co ciekawszych – kolegów z branży. Rzecz jasna, zawsze wtedy, gdy wiąże ich z zabawnymi sytuacjami. „Na wieki wieków amant” to wywiad jak z plotkarskiego czasopisma rodem. Pluciński dzisiaj świetnie sprawdziłby się jako celebryta z upodobaniem wpuszczający media do swojego życia. Rzadko spotyka się obecnie aktorów aż tak chętnie zwierzających się w wywiadach-rzekach z intymnych spraw. Pluciński jednak nie poluje na skandale – po prostu pozwala sobie na rodzaj szczerości niezbyt modnej i rzadko w podobnym gatunku uzyskiwanej. Tom „Na wieki wieków amant” to lektura dla czytelników zafascynowanych prywatną egzystencją gwiazd – a i oryginalne uzupełnienie ról bohatera.
poniedziałek, 13 października 2014
Zofia Stanecka: Basia i narty
Egmont, Warszawa 2014.
Zimowa przygoda
Basia testuje i oswaja coraz bardziej odległe od szarej codzienności wydarzenia i to wyróżnia ją z szeregu bohaterów książeczek edukacyjnych. Owszem, zwykłe czynności stają się materiałem na część opowieści, ale Basia otrzymuje też szansę zasmakowania w różnych rozrywkach. W tomiku „Basia i narty” dziewczynka jedzie z rodzicami w góry i ma po raz pierwszy spróbować jazdy na nartach. Ale tata Basi nie wydaje się dobrym nauczycielem. Nie ma cierpliwości ani pomysłu na to, by przekonać bohaterkę do wysiłku, który może być przerywany upadkami, stanowi więc wątpliwą raczej przyjemność. Basia zwyczajnie się boi i próbuje szukać wymówek, co z kolei irytuje tatę. Na szczęście w pobliżu czuwa stryj Grzesiek. Młodszy brat taty doskonale rozumie obawy dziewczynki, ale też ma sposób na jej zniechęcenie do nart. Nie poucza i nie mówi, co Basia ma robić – zabiera ją po prostu na przejażdżkę. Co będzie dalej, łatwo się domyślić, Basia zapomina o swoich lękach, zyskuje za to nową i świetną zabawę. Chyba polubi jazdę na nartach – a gdyby nie stryj Grzesiek, zniechęciłaby się do tego sportu na długo.
Basia jest zwyczajną dziewczynką. Przypomina wiele maluchów. Daleka bywa od ideału – często kłóci się z bratem, nie słucha dorosłych, uwielbia słodycze i jest naiwna. Ale doświadcza uczuć bardzo podobnych do tych, które znają (albo dopiero poznają) odbiorcy. Jest szczera i swoją szczerością wygrywa zainteresowanie maluchów. Basia stanowi bufor przed zagrożeniami. To ona na własnej skórze sprawdza, na czym polegają najnowsze pomysły dorosłych. Nie daje wiary banalnym zapewnieniom obowiązkowo powtarzalnym przez wielu rodziców. Musi wszystko poznać samodzielnie i zestawić własne odczucia z tym, co zapowiadali starsi (także starszy brat). A ponieważ Basia nie stosuje zasad dyplomacji, odbiorcy uwierzą jej bez zastrzeżeń. Zofia Stanecka dokonała rzeczy ważnej: wymyśliła postać, której intencje są dla dzieci oczywiste, a jednocześnie nie zdradzają tendencyjności w kwestiach wychowawczych. Dorośli domyślą się, co chce osiągnąć autorka – i będą jej za to wdzięczni, bo Stanecka wspiera ich w działaniach edukujących pociechy. Dzieci nie mogą odkryć podstępu: dla nich Basia będzie po prostu rówieśnicą, sprawdzającą ewentualne zagrożenia.
Zofia Stanecka miejscami puszcza oko do rodziców, którzy będą towarzyszyć dzieciom w lekturze. Tata u stryja Grześka narzeka na męczące młodsze rodzeństwo (nie precyzując, co ma na myśli), stryj stosuje podstęp, żeby zachęcić Basię do jazdy na nartach. Dorośli (przynajmniej rodzice) nie rozumieją tu obaw maluchów, ale zawsze znajduje się ktoś, kto załagodzi konflikty i pomoże dziecku oswoić się z nieznanym.
„Basia i narty” to lektura dla najmłodszych. Pokazuje niedostępne jeszcze dzieciom rozrywki i zachęca do aktywności fizycznej – w końcu przygody Basi są znacznie ciekawsze niż granie na komputerze. Również dzięki temu, że sama bohaterka nie stanowi wzoru do naśladowania, za to do złudzenia przypomina prawdziwe dziecko. Staneckiej każdy maluch uwierzy, a zatem dobrze, że seria rozrasta się o kolejne tomiki.
Marianna Oklejak odpowiedzialna za stronę graficzną także zachęca do śledzenia przygód dziewczynki. Tu na obrazkach króluje pewien przyjemny rodzaj chaosu – wiele się dzieje na trochę naiwnych obrazkach. Dzieci będą towarzyszyć bohaterce w jej codzienności – obejrzą pokój nocą, znajdą się przy wyciągu narciarskim i przekonają się do nowych pomysłów. Basia na ilustracjach także jest małą niesforną dziewczynką – czym przekona do siebie. „Basia i narty” to zatem książeczka w sam raz dla kilkulatków. Pomocna w oswajaniu strachu, ale też nadająca się na wieczorną lekturę. Zofia Stanecka rozumie maluchy, to cieszy.
Zimowa przygoda
Basia testuje i oswaja coraz bardziej odległe od szarej codzienności wydarzenia i to wyróżnia ją z szeregu bohaterów książeczek edukacyjnych. Owszem, zwykłe czynności stają się materiałem na część opowieści, ale Basia otrzymuje też szansę zasmakowania w różnych rozrywkach. W tomiku „Basia i narty” dziewczynka jedzie z rodzicami w góry i ma po raz pierwszy spróbować jazdy na nartach. Ale tata Basi nie wydaje się dobrym nauczycielem. Nie ma cierpliwości ani pomysłu na to, by przekonać bohaterkę do wysiłku, który może być przerywany upadkami, stanowi więc wątpliwą raczej przyjemność. Basia zwyczajnie się boi i próbuje szukać wymówek, co z kolei irytuje tatę. Na szczęście w pobliżu czuwa stryj Grzesiek. Młodszy brat taty doskonale rozumie obawy dziewczynki, ale też ma sposób na jej zniechęcenie do nart. Nie poucza i nie mówi, co Basia ma robić – zabiera ją po prostu na przejażdżkę. Co będzie dalej, łatwo się domyślić, Basia zapomina o swoich lękach, zyskuje za to nową i świetną zabawę. Chyba polubi jazdę na nartach – a gdyby nie stryj Grzesiek, zniechęciłaby się do tego sportu na długo.
Basia jest zwyczajną dziewczynką. Przypomina wiele maluchów. Daleka bywa od ideału – często kłóci się z bratem, nie słucha dorosłych, uwielbia słodycze i jest naiwna. Ale doświadcza uczuć bardzo podobnych do tych, które znają (albo dopiero poznają) odbiorcy. Jest szczera i swoją szczerością wygrywa zainteresowanie maluchów. Basia stanowi bufor przed zagrożeniami. To ona na własnej skórze sprawdza, na czym polegają najnowsze pomysły dorosłych. Nie daje wiary banalnym zapewnieniom obowiązkowo powtarzalnym przez wielu rodziców. Musi wszystko poznać samodzielnie i zestawić własne odczucia z tym, co zapowiadali starsi (także starszy brat). A ponieważ Basia nie stosuje zasad dyplomacji, odbiorcy uwierzą jej bez zastrzeżeń. Zofia Stanecka dokonała rzeczy ważnej: wymyśliła postać, której intencje są dla dzieci oczywiste, a jednocześnie nie zdradzają tendencyjności w kwestiach wychowawczych. Dorośli domyślą się, co chce osiągnąć autorka – i będą jej za to wdzięczni, bo Stanecka wspiera ich w działaniach edukujących pociechy. Dzieci nie mogą odkryć podstępu: dla nich Basia będzie po prostu rówieśnicą, sprawdzającą ewentualne zagrożenia.
Zofia Stanecka miejscami puszcza oko do rodziców, którzy będą towarzyszyć dzieciom w lekturze. Tata u stryja Grześka narzeka na męczące młodsze rodzeństwo (nie precyzując, co ma na myśli), stryj stosuje podstęp, żeby zachęcić Basię do jazdy na nartach. Dorośli (przynajmniej rodzice) nie rozumieją tu obaw maluchów, ale zawsze znajduje się ktoś, kto załagodzi konflikty i pomoże dziecku oswoić się z nieznanym.
„Basia i narty” to lektura dla najmłodszych. Pokazuje niedostępne jeszcze dzieciom rozrywki i zachęca do aktywności fizycznej – w końcu przygody Basi są znacznie ciekawsze niż granie na komputerze. Również dzięki temu, że sama bohaterka nie stanowi wzoru do naśladowania, za to do złudzenia przypomina prawdziwe dziecko. Staneckiej każdy maluch uwierzy, a zatem dobrze, że seria rozrasta się o kolejne tomiki.
Marianna Oklejak odpowiedzialna za stronę graficzną także zachęca do śledzenia przygód dziewczynki. Tu na obrazkach króluje pewien przyjemny rodzaj chaosu – wiele się dzieje na trochę naiwnych obrazkach. Dzieci będą towarzyszyć bohaterce w jej codzienności – obejrzą pokój nocą, znajdą się przy wyciągu narciarskim i przekonają się do nowych pomysłów. Basia na ilustracjach także jest małą niesforną dziewczynką – czym przekona do siebie. „Basia i narty” to zatem książeczka w sam raz dla kilkulatków. Pomocna w oswajaniu strachu, ale też nadająca się na wieczorną lekturę. Zofia Stanecka rozumie maluchy, to cieszy.
niedziela, 12 października 2014
Katarzyna Zyskowska-Ignaciak: Wieczna wiosna
WNK, Warszawa 2014.
Walka o siebie
W powieściach psychologicznych Katarzyna Zyskowska-Ignaciak wyraźnie czuje się lepiej niż w obyczajówkach. Jej „Wieczna wiosna”, chociaż niesie przesłanie jak z typowego czytadła dla pań, staje się odzwierciedleniem licznych lęków związanych z chorobą nowotworową. To lektura trudna zwłaszcza dla tych, których bliscy musieli zmierzyć się z diagnozą-wyrokiem – ale na swój przewrotny sposób również piękna i dająca przyzwolenie na szczęście w każdych okolicznościach. „Wieczna wiosna” nie jest prostą historyjką i właśnie dzięki temu będzie poruszać odbiorców.
Przypadek Łucji nie należy do rzadkich. Kobieta pewnego dnia odkrywa guzek w piersi. Ze swojego strachu zwierza się przyjacielowi-lekarzowi, a po błyskawicznie wykonanych badaniach wie, co ją czeka w najbliższej przyszłości. Zyskowska-Ignaciak bardzo starannie odwzorowuje kolejne fazy walki, przygotowania do rozmów z rodziną, reakcje męża i dorosłych już dzieci Łucji. Precyzyjnie odmalowuje charakter kobiety: wyposaża ją wprawdzie w indywidualne cechy i zainteresowania, ale w temacie raka sięga po scenki sprawiające wrażenie wspólnych dla wszystkich chorych. Autorka operuje tu wyraziście czasem: informacja o nowotworze zatrzymuje całą rzeczywistość, akcja zwalnia na tyle, by dało się w opisach zmieścić całą bezradność i strach. Godzenie się z losem jest tu wstrząsające i bardzo prawdziwe, a do tego też odmalowywane szczegółowo. Łucja staje się obiektem dokładnych obserwacji, a i uosobieniem społecznych nastrojów. Z reakcji na wieść o chorobie składa się pierwsza część tomu „Wieczna wiosna”. To wnikliwe studium nad tematem raka, nie dodatek do fabuły.
Druga część przynosi pożądane – w życiu i w literaturze – zmiany. Dotąd Łucja była przede wszystkim panią domu, matką i żoną przymykającą oko na zdrady męża dla dobra rodziny. Ze swoich marzeń zrezygnowała dawno, podobnie jak z uczuć. W walce z rakiem zrozumienie może znaleźć tylko u lekarza, który poinformował ją o złych wynikach – ale w tych kontaktach nie ma miejsca na nic poza serdeczną przyjaźnią. Sytuacja zmienia się, gdy bohaterka wyjeżdża w góry, by odzyskać sprawność po operacjach i chemioterapii. W tym miejscu „Wieczna wiosna” zmienia swój rytm, chociaż od tematu badań, lęku i choroby nie odejdzie. Autorka pozwala swojej bohaterce na czerpanie z życia, uczy ją wykorzystywania szans na szczęście, bez zastanawiania się nad tym, co ma się wydarzyć.
„Wieczna wiosna” to powieść uzyskana z nietypowego połączenia: w połowie jest boleśnie prawdziwa i niebezpiecznie przerażająca (Zyskowska-Ignaciak wcale nie prowadzi kampanii zachęcającej do regularnych badań, nie próbuje uświadamiać społeczeństwa – teraz już tylko rejestruje historię zbudowaną na powtarzalnym dramacie), w połowie natomiast bajkowo piękna. Bo jeśli bohaterce nie wiedzie się w jednej sferze życia, ma pełne prawo do rekompensaty w innej dziedzinie. W końcu nie da się atakować postaci ze wszystkich możliwych stron. Historia Łucji pobrzmiewa miejscami wręcz kiczowato (nie w narracji, w rozwiązaniach fabularnych), ale pokazuje odbiorczyniom, jak zmienić tragedię w sukces. To zawoalowana zachęta do walki o własne marzenia, o czym warto pamiętać, przechodząc razem z bohaterką przez kolejne lęki. Warto jeszcze zaznaczyć, że Zyskowska-Ignaciak świetnie radzi sobie z prowadzeniem tej opowieści: buduje wiarygodne i szczere obrazki, przez co może jeszcze silniej oddziaływać na odbiorczynie i zmuszać ich do zastanowienia nad kruchością życia.
Walka o siebie
W powieściach psychologicznych Katarzyna Zyskowska-Ignaciak wyraźnie czuje się lepiej niż w obyczajówkach. Jej „Wieczna wiosna”, chociaż niesie przesłanie jak z typowego czytadła dla pań, staje się odzwierciedleniem licznych lęków związanych z chorobą nowotworową. To lektura trudna zwłaszcza dla tych, których bliscy musieli zmierzyć się z diagnozą-wyrokiem – ale na swój przewrotny sposób również piękna i dająca przyzwolenie na szczęście w każdych okolicznościach. „Wieczna wiosna” nie jest prostą historyjką i właśnie dzięki temu będzie poruszać odbiorców.
Przypadek Łucji nie należy do rzadkich. Kobieta pewnego dnia odkrywa guzek w piersi. Ze swojego strachu zwierza się przyjacielowi-lekarzowi, a po błyskawicznie wykonanych badaniach wie, co ją czeka w najbliższej przyszłości. Zyskowska-Ignaciak bardzo starannie odwzorowuje kolejne fazy walki, przygotowania do rozmów z rodziną, reakcje męża i dorosłych już dzieci Łucji. Precyzyjnie odmalowuje charakter kobiety: wyposaża ją wprawdzie w indywidualne cechy i zainteresowania, ale w temacie raka sięga po scenki sprawiające wrażenie wspólnych dla wszystkich chorych. Autorka operuje tu wyraziście czasem: informacja o nowotworze zatrzymuje całą rzeczywistość, akcja zwalnia na tyle, by dało się w opisach zmieścić całą bezradność i strach. Godzenie się z losem jest tu wstrząsające i bardzo prawdziwe, a do tego też odmalowywane szczegółowo. Łucja staje się obiektem dokładnych obserwacji, a i uosobieniem społecznych nastrojów. Z reakcji na wieść o chorobie składa się pierwsza część tomu „Wieczna wiosna”. To wnikliwe studium nad tematem raka, nie dodatek do fabuły.
Druga część przynosi pożądane – w życiu i w literaturze – zmiany. Dotąd Łucja była przede wszystkim panią domu, matką i żoną przymykającą oko na zdrady męża dla dobra rodziny. Ze swoich marzeń zrezygnowała dawno, podobnie jak z uczuć. W walce z rakiem zrozumienie może znaleźć tylko u lekarza, który poinformował ją o złych wynikach – ale w tych kontaktach nie ma miejsca na nic poza serdeczną przyjaźnią. Sytuacja zmienia się, gdy bohaterka wyjeżdża w góry, by odzyskać sprawność po operacjach i chemioterapii. W tym miejscu „Wieczna wiosna” zmienia swój rytm, chociaż od tematu badań, lęku i choroby nie odejdzie. Autorka pozwala swojej bohaterce na czerpanie z życia, uczy ją wykorzystywania szans na szczęście, bez zastanawiania się nad tym, co ma się wydarzyć.
„Wieczna wiosna” to powieść uzyskana z nietypowego połączenia: w połowie jest boleśnie prawdziwa i niebezpiecznie przerażająca (Zyskowska-Ignaciak wcale nie prowadzi kampanii zachęcającej do regularnych badań, nie próbuje uświadamiać społeczeństwa – teraz już tylko rejestruje historię zbudowaną na powtarzalnym dramacie), w połowie natomiast bajkowo piękna. Bo jeśli bohaterce nie wiedzie się w jednej sferze życia, ma pełne prawo do rekompensaty w innej dziedzinie. W końcu nie da się atakować postaci ze wszystkich możliwych stron. Historia Łucji pobrzmiewa miejscami wręcz kiczowato (nie w narracji, w rozwiązaniach fabularnych), ale pokazuje odbiorczyniom, jak zmienić tragedię w sukces. To zawoalowana zachęta do walki o własne marzenia, o czym warto pamiętać, przechodząc razem z bohaterką przez kolejne lęki. Warto jeszcze zaznaczyć, że Zyskowska-Ignaciak świetnie radzi sobie z prowadzeniem tej opowieści: buduje wiarygodne i szczere obrazki, przez co może jeszcze silniej oddziaływać na odbiorczynie i zmuszać ich do zastanowienia nad kruchością życia.
sobota, 11 października 2014
Joanna Nadin: Penny z Piekła Rodem. Szczyt szkód
Akapit Press, Łódź 2014.
Wybryki dzieci
Kiedy Penny z Piekła Rodem relacjonuje swoje kolejne szalone i obfitujące w katastrofy przygody, brzmi to tak, jakby mówiła bez przerwy na jednym oddechu i nie umiała się zatrzymać w tym słowotoku. Jest to narracja przejętego dziecka – przekonująca i niepozostawiająca wątpliwości co do charakteru bohaterki. Penny to bardzo żywiołowe dziecko, postać o bogatej wyobraźni i talencie do wpadania w kłopoty. Penny swoimi wybrykami nieodmiennie rozśmiesza tatę, złości mamę i sprawia, że starsza siostra nazywa ją kompletnym matołem. Nie bez powodu: Penny przecież nigdy nie myśli o tym, co może się stać, kiedy wcieli w życie swoje pomysły. A tych ma bez liku. W „Szczycie szkód” Joanna Nadin będzie rozśmieszać dzieci kolejnymi historiami.
Najpierw Penny razem z Kosmą poluje na wampira. Wszystko zaczyna się od poszukiwania dziwności w zwykłym otoczeniu. Kosmo zamierza zostać łowcą wampirów, a sobie tylko znanymi sposobami dochodzi do wniosku, że wampirem jest pan Bernard Kubełek, nowy absztyfikant ciotki Penny. Wychowywany przez wyzwoloną i postępową matkę Kosmo bez trudu wciąga przyjaciółkę w emocjonującą przygodę. Druga historyjka dotyczy babci Penny. Mama mamy bohaterki, wiecznie niezadowolona, przyjeżdża w odwiedziny i narzeka na wszystko. Jej nastrój łatwo udziela się innym, zwłaszcza że babcia uważa, że zna się najlepiej na wszystkim. Penny ma jednak niezawodny sposób na poprawę humoru babci – przemianę. I oczywiście swój pomysł wciela w życie bez jakiejkolwiek refleksji. I tym razem odnosi pewien sukces. Trzecia opowieść z tomiku jest jednocześnie najspokojniejsza, chociaż w przypadku Penny nie ma mowy o spokoju. Na bicie rekordów pozwalają nawet nauczyciele, dla których jest to jedna z nielicznych szans na uspokojenie rozbrykanej klasy. Ale zbudowanie najwyższej wieży z puszek i słoików to coś, na co rodzice nigdy by się nie zgodzili. Oni jednak potrafią przewidywać skutki szaleńczych zabaw, w odróżnieniu od dziewczynki. „Szczyt szkód” to zatem tomik dynamiczny i pełny szaleństw Penny.
Mała bohaterka przy okazji opowiadania o jednej przygodzie jest w stanie zasugerować całą serię innych, pobocznych i tym razem niezbyt ważnych. Jednak Penny sprawia wrażenie, że prowokuje katastrofy. Gdzie tylko jest, działa jak żywioł, przynosi wiele szkód, ale ma to swój urok. Przede wszystkim dzięki temu, że nigdy nie doprowadza do prawdziwego nieszczęścia. Szkody przez nią wyrządzone można w miarę łatwo usunąć. Kiedy bliscy gniewają się na Penny, to jest to zwykle ostatni moment przykrych konsekwencji katastrof. Warto też podkreślić, że przygody bohaterki kończą się komicznie dla odbiorców. Dzieciom spodobają się tarapaty Penny, bo zwykle wiążą się z tym, co zakazane – to katastrofa na skalę domową: widowiskowo psują się sprzęty lub mało ważne przedmioty, ludzie zostają ubrudzeni, dorośli dostają nauczkę. Z tego wszystkiego Penny obowiązkowo wychodzi cało – powiększa się tylko lista rzeczy, których nie wolno dziewczynce dotykać.
„Szczyt szkód” to kolejny tomik z serii o przygodach niesfornej i przyciągającej kłopoty dziewczynki. Penny przeprowadza maluchy przez to, czego nie wolno im robić, stanowi więc ciekawy dla dzieci antywzór. Kusi maluchy wyobraźnią i odwagą do realizowania kolejnych pomysłów. Dostarcza wciąż nowych powodów do śmiechu – zarówno za sprawą fabuły, jak i techniki prowadzenia opowieści. Penny nie ma czasu na nudę – u niej bez przerwy dzieje się coś ciekawego, coś, co zrozumieją dzieci i co wprawi w osłupienie dorosłych. Penny jako karykatura kilkulatki to postać, która dzieciom wyda się idealna ze względu na klimat kolejnych przygód.
Wybryki dzieci
Kiedy Penny z Piekła Rodem relacjonuje swoje kolejne szalone i obfitujące w katastrofy przygody, brzmi to tak, jakby mówiła bez przerwy na jednym oddechu i nie umiała się zatrzymać w tym słowotoku. Jest to narracja przejętego dziecka – przekonująca i niepozostawiająca wątpliwości co do charakteru bohaterki. Penny to bardzo żywiołowe dziecko, postać o bogatej wyobraźni i talencie do wpadania w kłopoty. Penny swoimi wybrykami nieodmiennie rozśmiesza tatę, złości mamę i sprawia, że starsza siostra nazywa ją kompletnym matołem. Nie bez powodu: Penny przecież nigdy nie myśli o tym, co może się stać, kiedy wcieli w życie swoje pomysły. A tych ma bez liku. W „Szczycie szkód” Joanna Nadin będzie rozśmieszać dzieci kolejnymi historiami.
Najpierw Penny razem z Kosmą poluje na wampira. Wszystko zaczyna się od poszukiwania dziwności w zwykłym otoczeniu. Kosmo zamierza zostać łowcą wampirów, a sobie tylko znanymi sposobami dochodzi do wniosku, że wampirem jest pan Bernard Kubełek, nowy absztyfikant ciotki Penny. Wychowywany przez wyzwoloną i postępową matkę Kosmo bez trudu wciąga przyjaciółkę w emocjonującą przygodę. Druga historyjka dotyczy babci Penny. Mama mamy bohaterki, wiecznie niezadowolona, przyjeżdża w odwiedziny i narzeka na wszystko. Jej nastrój łatwo udziela się innym, zwłaszcza że babcia uważa, że zna się najlepiej na wszystkim. Penny ma jednak niezawodny sposób na poprawę humoru babci – przemianę. I oczywiście swój pomysł wciela w życie bez jakiejkolwiek refleksji. I tym razem odnosi pewien sukces. Trzecia opowieść z tomiku jest jednocześnie najspokojniejsza, chociaż w przypadku Penny nie ma mowy o spokoju. Na bicie rekordów pozwalają nawet nauczyciele, dla których jest to jedna z nielicznych szans na uspokojenie rozbrykanej klasy. Ale zbudowanie najwyższej wieży z puszek i słoików to coś, na co rodzice nigdy by się nie zgodzili. Oni jednak potrafią przewidywać skutki szaleńczych zabaw, w odróżnieniu od dziewczynki. „Szczyt szkód” to zatem tomik dynamiczny i pełny szaleństw Penny.
Mała bohaterka przy okazji opowiadania o jednej przygodzie jest w stanie zasugerować całą serię innych, pobocznych i tym razem niezbyt ważnych. Jednak Penny sprawia wrażenie, że prowokuje katastrofy. Gdzie tylko jest, działa jak żywioł, przynosi wiele szkód, ale ma to swój urok. Przede wszystkim dzięki temu, że nigdy nie doprowadza do prawdziwego nieszczęścia. Szkody przez nią wyrządzone można w miarę łatwo usunąć. Kiedy bliscy gniewają się na Penny, to jest to zwykle ostatni moment przykrych konsekwencji katastrof. Warto też podkreślić, że przygody bohaterki kończą się komicznie dla odbiorców. Dzieciom spodobają się tarapaty Penny, bo zwykle wiążą się z tym, co zakazane – to katastrofa na skalę domową: widowiskowo psują się sprzęty lub mało ważne przedmioty, ludzie zostają ubrudzeni, dorośli dostają nauczkę. Z tego wszystkiego Penny obowiązkowo wychodzi cało – powiększa się tylko lista rzeczy, których nie wolno dziewczynce dotykać.
„Szczyt szkód” to kolejny tomik z serii o przygodach niesfornej i przyciągającej kłopoty dziewczynki. Penny przeprowadza maluchy przez to, czego nie wolno im robić, stanowi więc ciekawy dla dzieci antywzór. Kusi maluchy wyobraźnią i odwagą do realizowania kolejnych pomysłów. Dostarcza wciąż nowych powodów do śmiechu – zarówno za sprawą fabuły, jak i techniki prowadzenia opowieści. Penny nie ma czasu na nudę – u niej bez przerwy dzieje się coś ciekawego, coś, co zrozumieją dzieci i co wprawi w osłupienie dorosłych. Penny jako karykatura kilkulatki to postać, która dzieciom wyda się idealna ze względu na klimat kolejnych przygód.
piątek, 10 października 2014
Piotr Lipiński, Michał Matys: Absurdy PRL-u
PWN, Warszawa 2014.
Żart z historią
Najpierw był serial „Zagadki z tamtych lat”. A właściwie najpierw była moda na PRL, która wybranym elementom z codzienności drugiej połowy XX wieku nadała status kultowych. Do łask wracały filmy Barei i dowcipy, bary mleczne i przedmioty codziennego użytku, teraz jako designerskie symbole. A po cyklu telewizyjnych reportaży Piotr Lipiński i Michał Matys napisali książkę, która wpasowuje się w wydawaną przez PWN serię o egzystencji w PRL-u. Tom „Absurdy PRL-u” składa się z szeregu reportaży lub opowieści o zjawiskach dziwnych, ciekawych czy dzisiaj niezrozumiałych, unika uogólnień i mocno podpiera się charakterystycznym dla PRL-u humorem.
Autorzy sięgają po różne tematy. Interesuje ich cała prawda o papierze toaletowym (przy okazji przywołują też liczne anegdoty związane z brakami w tej dziedzinie), o mięsie, którego również brakowało, o cukrze i o kultowych do dziś kosmetykach. Zajmują się „zawodami” dziś już przez młodsze pokolenia nieznanymi – tłumaczą, kim byli cinkciarze i badylarze. Zaglądają do Pewexu i do bloków z wielkiej płyty, sprawdzają, dlaczego „polski Bill Gates” nie mógł swoimi pomysłami podbić świata. Sprawdzają też plotki – na przykład tę o pokazaniu premierowi gołego tyłka przez łódzką włókniarkę. Są tu i bardziej mroczne tematy: historia napadu na oddział banku w Warszawie czy porwania nastolatków do ciężkiej i niepłatnej pracy. Absurdów PRL-u nie brakuje, chociaż do dzisiaj niektóre marki cieszą się uznaniem. Autorzy stawiają na ciekawostki, czasem tylko na wielkie śledztwa dziennikarskie. Interesuje ich życie zwykłych ludzi, tu nie liczą się gwiazdy. Do rangi gwiazd urastają za to przedmioty, bez których trudno się było obejść.
Za każdym razem Lipiński i Matys sięgają po temat, który albo do tej pory funkcjonuje jako przykład absurdu z poprzedniego ustroju, albo może dzisiaj rozpalić emocje ze względu na nieświadomość społeczną. Nie sytuują się autorzy na stanowisku pogromców mitów, raczej chcą występować w roli przewodników po komicznej (lub strasznej) zwyczajności. Tworzą reportaże, szukają bezpośrednich relacji i różnorodnych opinii, ale sami nie poprzestają na przezroczystej narracji. W lekkich rozdziałach bez przerwy odwołują się do oryginalnych żartów (tych funkcjonujących w PRL-u jako natychmiastowe reakcje ulicy na kolejne utrudnienia) i do obiegowych poglądów. Sprawiają, że codzienność PRL-u nie staje się pomnikowa – ani muzealna. „Absurdy PRL-u” tętnią życiem. Polityka nie ma tu znaczenia, liczą się za to sposoby przetrwania w obliczu dzisiaj zabawnych udziwnień.
Starsi tę książkę być może przyjmą z nostalgią („to nie tęsknota za komuną, to jest tęsknota za młodością” – genialnie przekonuje Andrzej Sikorowski), młodsi być może zechcą sprawdzić, na czym polegało życie ich rodziców i dziadków i jakie przemiany kulturalno-obyczajowe dokonały się w ciągu kilku ostatnich dekad. Sposób mówienia o przeszłości nikogo tutaj nie odstraszy – autorzy robią wiele, by czytelnicy dobrze się bawili. Przedstawiają przeszłość przez pryzmat obyczajów, a to zawsze cieszy się dużym zainteresowaniem odbiorców. Kawałek historii, który nie trafi do podręczników, tutaj sprawdza się idealnie jako czynnik ubarwiający dziennikarskie niby-śledztwa. „Absurdy PRL-u” mają tylko jedną wadę: są co najmniej trzy razy za krótkie. Chociaż nie wszyscy podzielają zachwyt nad modą na PRL, lektura jest na tyle zachęcająca, że połączy pokolenia. Lipiński i Matys znaleźli dobry pomysł na narrację w klimacie reportażu – reszty dokonał humor uaktywniający się najpełniej w trudnych czasach.
Żart z historią
Najpierw był serial „Zagadki z tamtych lat”. A właściwie najpierw była moda na PRL, która wybranym elementom z codzienności drugiej połowy XX wieku nadała status kultowych. Do łask wracały filmy Barei i dowcipy, bary mleczne i przedmioty codziennego użytku, teraz jako designerskie symbole. A po cyklu telewizyjnych reportaży Piotr Lipiński i Michał Matys napisali książkę, która wpasowuje się w wydawaną przez PWN serię o egzystencji w PRL-u. Tom „Absurdy PRL-u” składa się z szeregu reportaży lub opowieści o zjawiskach dziwnych, ciekawych czy dzisiaj niezrozumiałych, unika uogólnień i mocno podpiera się charakterystycznym dla PRL-u humorem.
Autorzy sięgają po różne tematy. Interesuje ich cała prawda o papierze toaletowym (przy okazji przywołują też liczne anegdoty związane z brakami w tej dziedzinie), o mięsie, którego również brakowało, o cukrze i o kultowych do dziś kosmetykach. Zajmują się „zawodami” dziś już przez młodsze pokolenia nieznanymi – tłumaczą, kim byli cinkciarze i badylarze. Zaglądają do Pewexu i do bloków z wielkiej płyty, sprawdzają, dlaczego „polski Bill Gates” nie mógł swoimi pomysłami podbić świata. Sprawdzają też plotki – na przykład tę o pokazaniu premierowi gołego tyłka przez łódzką włókniarkę. Są tu i bardziej mroczne tematy: historia napadu na oddział banku w Warszawie czy porwania nastolatków do ciężkiej i niepłatnej pracy. Absurdów PRL-u nie brakuje, chociaż do dzisiaj niektóre marki cieszą się uznaniem. Autorzy stawiają na ciekawostki, czasem tylko na wielkie śledztwa dziennikarskie. Interesuje ich życie zwykłych ludzi, tu nie liczą się gwiazdy. Do rangi gwiazd urastają za to przedmioty, bez których trudno się było obejść.
Za każdym razem Lipiński i Matys sięgają po temat, który albo do tej pory funkcjonuje jako przykład absurdu z poprzedniego ustroju, albo może dzisiaj rozpalić emocje ze względu na nieświadomość społeczną. Nie sytuują się autorzy na stanowisku pogromców mitów, raczej chcą występować w roli przewodników po komicznej (lub strasznej) zwyczajności. Tworzą reportaże, szukają bezpośrednich relacji i różnorodnych opinii, ale sami nie poprzestają na przezroczystej narracji. W lekkich rozdziałach bez przerwy odwołują się do oryginalnych żartów (tych funkcjonujących w PRL-u jako natychmiastowe reakcje ulicy na kolejne utrudnienia) i do obiegowych poglądów. Sprawiają, że codzienność PRL-u nie staje się pomnikowa – ani muzealna. „Absurdy PRL-u” tętnią życiem. Polityka nie ma tu znaczenia, liczą się za to sposoby przetrwania w obliczu dzisiaj zabawnych udziwnień.
Starsi tę książkę być może przyjmą z nostalgią („to nie tęsknota za komuną, to jest tęsknota za młodością” – genialnie przekonuje Andrzej Sikorowski), młodsi być może zechcą sprawdzić, na czym polegało życie ich rodziców i dziadków i jakie przemiany kulturalno-obyczajowe dokonały się w ciągu kilku ostatnich dekad. Sposób mówienia o przeszłości nikogo tutaj nie odstraszy – autorzy robią wiele, by czytelnicy dobrze się bawili. Przedstawiają przeszłość przez pryzmat obyczajów, a to zawsze cieszy się dużym zainteresowaniem odbiorców. Kawałek historii, który nie trafi do podręczników, tutaj sprawdza się idealnie jako czynnik ubarwiający dziennikarskie niby-śledztwa. „Absurdy PRL-u” mają tylko jedną wadę: są co najmniej trzy razy za krótkie. Chociaż nie wszyscy podzielają zachwyt nad modą na PRL, lektura jest na tyle zachęcająca, że połączy pokolenia. Lipiński i Matys znaleźli dobry pomysł na narrację w klimacie reportażu – reszty dokonał humor uaktywniający się najpełniej w trudnych czasach.
czwartek, 9 października 2014
Wisława Szymborska: Czarna piosenka
Znak, Kraków 2014.
Juwenilia
Wisława Szymborska nie rozpieszczała swoich odbiorców częstymi publikacjami. Rzadko wydawane tomiki były dowodem na sztukę skreślania, triumfem precyzji myślowej i mistrzowskich skrótów. Szymborska przyzwyczaiła czytelników do poezji ironicznej, pełnej paradoksów, gęstej od znaczeń i ukrytych zabaw, a do tego bardzo oszczędnej w formie. Taki styl krystalizował się przez długie lata i nie przez wszystkich z masowej publiczności literackiej był właściwie odczytywany. Dla Wisławy Szymborskiej poezja nie stanowiła punktu wyjścia do filozoficznych rozważań: była raczej efektem (nie tylko) egzystencjalnych refleksji.
Nic więc dziwnego, że wydanie „Czarnej piosenki” stało się głośnym wydarzeniem literackim. Możliwość dotarcia do nieznanych dotąd utworów z archiwum noblistki kusi nie tylko literaturoznawców. Zbiorek juweniliów pozwala na uzupełnienie obrazu twórczej drogi Szymborskiej, daje szansę jeszcze raz pochylić się nad poezją skromnej autorki – bo przecież promocja tego tomiku to również przypomnienie całokształtu literackich i humorystycznych dokonań Wisławy Szymborskiej. O genezie „Czarnej piosenki” w rozbudowanym i ciekawym wstępie do tomiku pisze Joanna Szczęsna. Jej słowa zapewniają odbiorcom dobre wprowadzenie do tematu (nie krytycznoliterackie, a zwyczajne i ludzkie). Jakby wbrew promocyjnej machinie, Szczęsna trochę bagatelizuje samą książkę, przekłuwa balon oczekiwań. Przygotowuje odbiorców na spotkanie z poezją młodej, wrażliwej dziewczyny, która niemal żadnego tekstu z tych pierwszych publikacji nie próbowała ocalić w kolejnych wydaniach. Zaznacza: „Zdarzają się poeci olśniewającego debiutu, ale Szymborskiej nie przypadł w udziale ten dar”, zupełnie jakby chciała uprzedzić spodziewane ataki. Pisze o wierszach wyciągniętych z „metaforycznego kosza” i o tym, że sama poetka przypuszczalnie nie nadałaby zbiorkowi takiego kształtu (co zresztą dla wiernych czytelników Szymborskiej szybko okaże się oczywiste). Taka postawa Szczęsnej nie jest łatwa do wytłumaczenia, zupełnie inaczej „Czarna piosenka” funkcjonowałaby bez literackiego kontekstu, znajomości wierszy „dojrzałej” Szymborskiej i bez pamięci o literackim Noblu. Na tle całej twórczości Wisławy Szymborskiej „Czarna piosenka” po prostu musi wypaść blado – więc i potrzebuje tego rodzaju ratunkowego omówienia. Ale przecież świadomi czytelnicy potraktują tę książkę jako ciekawostkę, rodzaj literackiego sekretu. Im nie potrzeba przekonywania o konieczności zachowania dystansu.
„Czarna piosenka” nie przypomina (i nie ma prawa przypominać) późnej Szymborskiej, przede wszystkim za sprawą pozorów przegadania. Tu poszukiwania poetyckie opierają się na formie: liczy się melodia słów, a także testowanie stylu. Szymborska sprawdza, w jakich kształtach zamykać ciemne uczucia, gdzie jest miejsce na żal, rozgoryczenie, strach czy gniew. Ucieka do form, które wydają się bezpieczne (a dziś pobrzmiewają piosenkowo, nieco archaicznie i na pewno niewspółmiernie do treści). W „Czarnej piosence” skrót pojawia się rzadko, paradoks i ironia również zwykle przegrywają z synestezją. Rozbudowywane są przemawiające do wyobraźni scenki. Za emocjonalną stronę odpowiada melodia słów. Eksponowany w tytule gatunek jakby mimochodem kieruje uwagę na brzmienia kolejnych utworów. Szymborska, nawet kiedy korzysta z szablonów potem przez literaturę odrzucanych, cyzeluje kształty wierszy. Dba o to, by istniały w nich ważne przesłania czy puenty – ale jeszcze nie potrafi wydobywać tych wartości z każdego błyskotliwego spostrzeżenia. Jeszcze próbuje naśladować poezję bezpieczną w swojej doskonałości formalno-tematycznej. W związku z tym lektura juweniliów przebiega inaczej: Szymborska nie układa wierszy z szeregu olśnień, za to próbuje rozwijać pojedyncze olśnienia (lub podprowadzać do nich). Zresztą już zaznacza, że „każdy wiersz / ma na imię Zdumienie”. Ślady autotematycznych poszukiwań obecne w „Czarnej piosence” złożą się w przyszłości na ważne literackie credo. Wisława Szymborska w „Czarnej piosence” z jednej strony podporządkowuje się oczekiwaniom redakcji (młoda dziewczyna bez nazwiska chce zaistnieć na rynku literackim), z drugiej zaczyna układać twórcze przykazania („muszę oczy zmieniać na słowa”).
„Czarna piosenka” nie jest tomikiem, w którym trzeba śledzić podziały tematyczne, bo artystyczne wybory poetki wydają się znacznie bardziej kuszące. To obraz kształtującej się dopiero świadomości twórczej i same decyzje literackie stają się tu ważnym do prześledzenia motywem. Można z „Czarą piosenką” porównywać późniejsze utwory, można szukać wpływów i inspiracji – to tomik, który nie powinien wpłynąć na ocenę dorobku Szymborskiej, ale nadaje się na uzupełnienie wiadomości o jej twórczej drodze. Zapewne dałoby się bez niego czytać Szymborską – ale niektórym dopiero „Czarna piosenka” uświadomi kierunek rozwoju poetyki.
Na rynku literackim ukazał się przepięknie wydany tomik, który nie zrewolucjonizuje środowiska twórczego. Zapewne nie wzbudzi także takich dyskusji, jakie w 1996 roku na temat Szymborskiej się toczyły. Pokaże jednak, jak doceniać poetycką wrażliwość – i do czego właściwie poezja jest ludziom potrzebna. Trzeba tylko umieć czytać.
Juwenilia
Wisława Szymborska nie rozpieszczała swoich odbiorców częstymi publikacjami. Rzadko wydawane tomiki były dowodem na sztukę skreślania, triumfem precyzji myślowej i mistrzowskich skrótów. Szymborska przyzwyczaiła czytelników do poezji ironicznej, pełnej paradoksów, gęstej od znaczeń i ukrytych zabaw, a do tego bardzo oszczędnej w formie. Taki styl krystalizował się przez długie lata i nie przez wszystkich z masowej publiczności literackiej był właściwie odczytywany. Dla Wisławy Szymborskiej poezja nie stanowiła punktu wyjścia do filozoficznych rozważań: była raczej efektem (nie tylko) egzystencjalnych refleksji.
Nic więc dziwnego, że wydanie „Czarnej piosenki” stało się głośnym wydarzeniem literackim. Możliwość dotarcia do nieznanych dotąd utworów z archiwum noblistki kusi nie tylko literaturoznawców. Zbiorek juweniliów pozwala na uzupełnienie obrazu twórczej drogi Szymborskiej, daje szansę jeszcze raz pochylić się nad poezją skromnej autorki – bo przecież promocja tego tomiku to również przypomnienie całokształtu literackich i humorystycznych dokonań Wisławy Szymborskiej. O genezie „Czarnej piosenki” w rozbudowanym i ciekawym wstępie do tomiku pisze Joanna Szczęsna. Jej słowa zapewniają odbiorcom dobre wprowadzenie do tematu (nie krytycznoliterackie, a zwyczajne i ludzkie). Jakby wbrew promocyjnej machinie, Szczęsna trochę bagatelizuje samą książkę, przekłuwa balon oczekiwań. Przygotowuje odbiorców na spotkanie z poezją młodej, wrażliwej dziewczyny, która niemal żadnego tekstu z tych pierwszych publikacji nie próbowała ocalić w kolejnych wydaniach. Zaznacza: „Zdarzają się poeci olśniewającego debiutu, ale Szymborskiej nie przypadł w udziale ten dar”, zupełnie jakby chciała uprzedzić spodziewane ataki. Pisze o wierszach wyciągniętych z „metaforycznego kosza” i o tym, że sama poetka przypuszczalnie nie nadałaby zbiorkowi takiego kształtu (co zresztą dla wiernych czytelników Szymborskiej szybko okaże się oczywiste). Taka postawa Szczęsnej nie jest łatwa do wytłumaczenia, zupełnie inaczej „Czarna piosenka” funkcjonowałaby bez literackiego kontekstu, znajomości wierszy „dojrzałej” Szymborskiej i bez pamięci o literackim Noblu. Na tle całej twórczości Wisławy Szymborskiej „Czarna piosenka” po prostu musi wypaść blado – więc i potrzebuje tego rodzaju ratunkowego omówienia. Ale przecież świadomi czytelnicy potraktują tę książkę jako ciekawostkę, rodzaj literackiego sekretu. Im nie potrzeba przekonywania o konieczności zachowania dystansu.
„Czarna piosenka” nie przypomina (i nie ma prawa przypominać) późnej Szymborskiej, przede wszystkim za sprawą pozorów przegadania. Tu poszukiwania poetyckie opierają się na formie: liczy się melodia słów, a także testowanie stylu. Szymborska sprawdza, w jakich kształtach zamykać ciemne uczucia, gdzie jest miejsce na żal, rozgoryczenie, strach czy gniew. Ucieka do form, które wydają się bezpieczne (a dziś pobrzmiewają piosenkowo, nieco archaicznie i na pewno niewspółmiernie do treści). W „Czarnej piosence” skrót pojawia się rzadko, paradoks i ironia również zwykle przegrywają z synestezją. Rozbudowywane są przemawiające do wyobraźni scenki. Za emocjonalną stronę odpowiada melodia słów. Eksponowany w tytule gatunek jakby mimochodem kieruje uwagę na brzmienia kolejnych utworów. Szymborska, nawet kiedy korzysta z szablonów potem przez literaturę odrzucanych, cyzeluje kształty wierszy. Dba o to, by istniały w nich ważne przesłania czy puenty – ale jeszcze nie potrafi wydobywać tych wartości z każdego błyskotliwego spostrzeżenia. Jeszcze próbuje naśladować poezję bezpieczną w swojej doskonałości formalno-tematycznej. W związku z tym lektura juweniliów przebiega inaczej: Szymborska nie układa wierszy z szeregu olśnień, za to próbuje rozwijać pojedyncze olśnienia (lub podprowadzać do nich). Zresztą już zaznacza, że „każdy wiersz / ma na imię Zdumienie”. Ślady autotematycznych poszukiwań obecne w „Czarnej piosence” złożą się w przyszłości na ważne literackie credo. Wisława Szymborska w „Czarnej piosence” z jednej strony podporządkowuje się oczekiwaniom redakcji (młoda dziewczyna bez nazwiska chce zaistnieć na rynku literackim), z drugiej zaczyna układać twórcze przykazania („muszę oczy zmieniać na słowa”).
„Czarna piosenka” nie jest tomikiem, w którym trzeba śledzić podziały tematyczne, bo artystyczne wybory poetki wydają się znacznie bardziej kuszące. To obraz kształtującej się dopiero świadomości twórczej i same decyzje literackie stają się tu ważnym do prześledzenia motywem. Można z „Czarą piosenką” porównywać późniejsze utwory, można szukać wpływów i inspiracji – to tomik, który nie powinien wpłynąć na ocenę dorobku Szymborskiej, ale nadaje się na uzupełnienie wiadomości o jej twórczej drodze. Zapewne dałoby się bez niego czytać Szymborską – ale niektórym dopiero „Czarna piosenka” uświadomi kierunek rozwoju poetyki.
Na rynku literackim ukazał się przepięknie wydany tomik, który nie zrewolucjonizuje środowiska twórczego. Zapewne nie wzbudzi także takich dyskusji, jakie w 1996 roku na temat Szymborskiej się toczyły. Pokaże jednak, jak doceniać poetycką wrażliwość – i do czego właściwie poezja jest ludziom potrzebna. Trzeba tylko umieć czytać.
środa, 8 października 2014
Miroslav Šašek: Oto jest Rzym
Dwie Siostry, Warszawa 2014.
Oprowadzacz
Co w przypominanym przez Dwie Siostry tomiku „Oto jest Rzym” stanie się dla dzieci ważniejsze – czy ciekawe ilustracje łączące realistyczne i rozpoznawalne miejsca z komiksowymi postaciami rodem z bajek, czy tekst jak z przewodnika dla najmłodszych? Miroslav Šašek oprowadza maluchy po Rzymie z 1960 roku. Ponad pięćdziesięcioletnia opowiastka może jednak i dzisiaj ucieszyć kilkulatki. Zaspokaja bowiem ciekawość i pozwala na odkrycie nietypowej podróży z osiołkiem, kotami czy… świeczkami w katakumbach. Dzieci dowiedzą się z książki, co oznacza niebieska wstążka na drzwiach domu i jak Rzym wyglądał kiedyś, które zabytki są szczególnie ważne i warte zobaczenia, a także – z jakimi przekonaniami turystów wiążą się drobne gesty.
Autor zamienia się w przewodnika, który przemierza miasto i kieruje uwagę „wycieczki” na kolejne budynki i miejsca. O każdym mówi tylko trochę, tak, żeby obudzić zainteresowanie, zaznaczyć rzecz najważniejszą i wyjaśnić, dlaczego właściwie prezentuje konkretny punkt Rzymu. A że powody bywają różne, wycieczka nie będzie się dłużyć. Autor przemyca w swoim opowiadaniu sporo wiadomości, ale wcale nie stara się naśladować podręczników. To książka, którą czyta się jak „mówioną”, przez co lektura zamienia się w uczestniczenie w wyprawie do Rzymu.
Bo narracja to nie tylko słowa oprowadzającego wycieczkę. To również rodzaj trochę nietypowych podpisów pod zdjęciami, a właściwie – ilustracjami autora. Łatwo zapomnieć, że ma się do czynienia z grafikami. Realistyczne i pełne architektonicznych szczegółów obrazki pozwalają dokładnie obejrzeć przedstawiane miejsca, w dodatku bez pośpiechu i zmęczenia, które towarzyszy najmłodszym na prawdziwych krajoznawczych wycieczkach. Do tego dochodzą jeszcze elementy współczesności, utrzymane w stylu charakterystycznym dla ilustracji z lat 50. XX wieku – ludzie i pojazdy to coś, co ma ożywiać obrazkową historyjkę i zachęcać dzieci do śledzenia relacji. Autor stara się, by grafiki działały na wyobraźnię – nie zawsze przedstawia „pocztówkowe” ujęcia: jeśli prezentuje pomniki, to ustawia obok turystów z aparatami fotograficznymi, zdradza widok przez otwór w bramie, dba o zróżnicowanie tematów i ich realizacji.
„Oto jest Rzym” to publikacja fundująca dzieciom podróż w przestrzeni i w czasie – ale informacje sprzed pięćdziesięciu lat zostały w końcowych przypisach uaktualnione, przez co tomik zyskuje kolejną wartość – porównanie kulturowych przemian. Całość utrzymana jest w lekkim tonie, nie ma tu przymusu udawania się na zwiedzanie, jest za to przyjemność ze zdobywania nie zawsze łatwo dostępnej wiedzy. Autor o Rzymie mówi imponująco dużo, a dzięki konwencji książeczki obrazkowej utrwala też w odbiorcach przedstawiane wiadomości. „Oto jest Rzym” daje wrażenie faktycznej wędrówki z przewodnikiem – a taka bajkowo-albumowa forma może dzieciom przypaść do gustu nie tylko za sprawą częstych zmian. Tomik jest dowodem na pomysłowe wykorzystywanie ilustracji jako ozdobnika historii, ale i jako nośnika informacji. Ze względu na jakość grafik może też zdobyć uznanie dorosłych. „Oto jest Rzym” to książka, po którą warto było po latach sięgnąć – spokojnie wytrzymuje konkurencję z dzisiejszymi publikacjami z zakresu literatury czwartej, a nawet wyznacza im prawdziwą jakość.
Oprowadzacz
Co w przypominanym przez Dwie Siostry tomiku „Oto jest Rzym” stanie się dla dzieci ważniejsze – czy ciekawe ilustracje łączące realistyczne i rozpoznawalne miejsca z komiksowymi postaciami rodem z bajek, czy tekst jak z przewodnika dla najmłodszych? Miroslav Šašek oprowadza maluchy po Rzymie z 1960 roku. Ponad pięćdziesięcioletnia opowiastka może jednak i dzisiaj ucieszyć kilkulatki. Zaspokaja bowiem ciekawość i pozwala na odkrycie nietypowej podróży z osiołkiem, kotami czy… świeczkami w katakumbach. Dzieci dowiedzą się z książki, co oznacza niebieska wstążka na drzwiach domu i jak Rzym wyglądał kiedyś, które zabytki są szczególnie ważne i warte zobaczenia, a także – z jakimi przekonaniami turystów wiążą się drobne gesty.
Autor zamienia się w przewodnika, który przemierza miasto i kieruje uwagę „wycieczki” na kolejne budynki i miejsca. O każdym mówi tylko trochę, tak, żeby obudzić zainteresowanie, zaznaczyć rzecz najważniejszą i wyjaśnić, dlaczego właściwie prezentuje konkretny punkt Rzymu. A że powody bywają różne, wycieczka nie będzie się dłużyć. Autor przemyca w swoim opowiadaniu sporo wiadomości, ale wcale nie stara się naśladować podręczników. To książka, którą czyta się jak „mówioną”, przez co lektura zamienia się w uczestniczenie w wyprawie do Rzymu.
Bo narracja to nie tylko słowa oprowadzającego wycieczkę. To również rodzaj trochę nietypowych podpisów pod zdjęciami, a właściwie – ilustracjami autora. Łatwo zapomnieć, że ma się do czynienia z grafikami. Realistyczne i pełne architektonicznych szczegółów obrazki pozwalają dokładnie obejrzeć przedstawiane miejsca, w dodatku bez pośpiechu i zmęczenia, które towarzyszy najmłodszym na prawdziwych krajoznawczych wycieczkach. Do tego dochodzą jeszcze elementy współczesności, utrzymane w stylu charakterystycznym dla ilustracji z lat 50. XX wieku – ludzie i pojazdy to coś, co ma ożywiać obrazkową historyjkę i zachęcać dzieci do śledzenia relacji. Autor stara się, by grafiki działały na wyobraźnię – nie zawsze przedstawia „pocztówkowe” ujęcia: jeśli prezentuje pomniki, to ustawia obok turystów z aparatami fotograficznymi, zdradza widok przez otwór w bramie, dba o zróżnicowanie tematów i ich realizacji.
„Oto jest Rzym” to publikacja fundująca dzieciom podróż w przestrzeni i w czasie – ale informacje sprzed pięćdziesięciu lat zostały w końcowych przypisach uaktualnione, przez co tomik zyskuje kolejną wartość – porównanie kulturowych przemian. Całość utrzymana jest w lekkim tonie, nie ma tu przymusu udawania się na zwiedzanie, jest za to przyjemność ze zdobywania nie zawsze łatwo dostępnej wiedzy. Autor o Rzymie mówi imponująco dużo, a dzięki konwencji książeczki obrazkowej utrwala też w odbiorcach przedstawiane wiadomości. „Oto jest Rzym” daje wrażenie faktycznej wędrówki z przewodnikiem – a taka bajkowo-albumowa forma może dzieciom przypaść do gustu nie tylko za sprawą częstych zmian. Tomik jest dowodem na pomysłowe wykorzystywanie ilustracji jako ozdobnika historii, ale i jako nośnika informacji. Ze względu na jakość grafik może też zdobyć uznanie dorosłych. „Oto jest Rzym” to książka, po którą warto było po latach sięgnąć – spokojnie wytrzymuje konkurencję z dzisiejszymi publikacjami z zakresu literatury czwartej, a nawet wyznacza im prawdziwą jakość.