Katowice 2012.
Mapa satyry
Niby w czasach internetu zdobywanie wiadomości o znanych i mniej znanych artystach nie powinno być trudne – a jednak publikacje gromadzące tego typu dane, choć często niszowe, okazują się bardzo przydatne. Porządkują informacje, zwracają uwagę na zapomnianych artystów czy efemeryczne zespoły, ale też przybliżają sylwetki twórców z najwyższej półki. Takim przewodnikiem po satyrycznych dokonaniach mieszkańców Warmii i Mazur jest spory tom „Kto się boi braci Rojek?” Józefa Jacka Rojka i Zbigniewa Rojka – skrótowy i autorski przegląd tego, co w warmińskiej satyrze najciekawsze.
Po wielu urozmaiconych tematycznie wstępach różnych autorów (czasem to wstępy nieco tendencyjne, czasem osobiste, innym razem atrakcyjne i dla czytelników, którzy bezpośrednio uczestniczyć w wydarzeniach nie mogli, a teraz zyskują szansę ich przeżycia czy doświadczenia – cóż z tego, że zapożyczonego) – po wielu wstępach zatem pojawiają się trzy części przeglądu. Pierwsza przynosi uszeregowane alfabetycznie zespoły, druga – artystów. W trzeciej znalazło się miejsce dla przyjaciół z kabaretowych scen. Szybko okazuje się jasne, że taka „antologia” była potrzebna, a satyra z tego regionu nie jest wyłącznie ciekawostką lokalną, a zasługuje na uwagę badaczy humoru. Owszem, i tu zdarzają się twórcy słabsi, jednak czytelnicy tomu nie powinni się przy lekturze krzywić z niesmakiem. Obok lokalnych gwiazd, którym zabrakło siły przebicia, determinacji czy po prostu doświadczenia, by zaistnieć w satyrze ogólnopolskiej, występują w tomie ci, którym udało się zdobyć rozgłos i zrobić karierę. Kilka grup zyskuje przygotowane przez Zbigniewa Rojka kalendarium (w wypadku Kaczek z Nowej Paczki – we fragmentach przywoływane przy kolejnych notkach biograficznych). Autorzy książki postawili na wielowymiarowość satyry – obok twórców piosenek czy monologów przedstawiają też sylwetki bardów, fraszkopisarzy, rysowników satyrycznych, notki o grupach studenckich, a nawet… kabaretach dziecięcych (prowadzonych przez dorosłych tekściarzy).
Tom ma ponad 450 stron, lecz z konieczności dokonania kolejnych twórców traktuje skrótowo. Podstawowym źródłem wiadomości są tu strony internetowe kabaretów i satyryków, ankiety (których wzór przedstawiają autorzy na końcu książki), rozmowy z zainteresowanymi, a także wspomnienia zaangażowanych twórców. Nie ma zatem mowy o pełnych opracowaniach czy o encyklopedycznej dokładności. To raczej autorski przegląd, niewolny od „prywatnych” komentarzy i dopisków (zwykle życzliwych), trudno byłoby też wyliczyć stałe punkty notek. Autorzy starają się podawać składy zespołów, nagrody i osiągnięcia – ale chętnie nawiązują i do ciekawostek, i do próbek twórczości. Z punktu widzenia zwykłych odbiorców im więcej prywatnych dopowiedzeń, tym bardziej interesująco wypada notka. Autorzy nie starają się rozśmieszać na siłę, na dowcipne uwagi pozwalają sobie przede wszystkim przy zaprzyjaźnionych artystach. Żeby było sprawiedliwie, każdemu stawiają mały pomniczek. Umożliwiają też w końcu samodzielne dalsze poszukiwania, udowadniając, że warto.
Imponujący tom nie doczekał się porządnej korekty (a Maciej Zembaty, gdyby żył, zacząłby gryźć za przerobienie go na „Zębatego”): o ile da się to przeżyć w notkach, drażni w cytatach z tekstów kabaretowych. Szkoda, bo staranne edytorskie działania nie powinny iść w parze z redakcyjną nonszalancją. Zdjęcia w książce pełnią funkcję dokumentacyjną, dominuje słowo. Dobrze natomiast, że autorzy nie ograniczają się do określonych typów satyry, a czasem nawet rozszerzają ją (pojawia się „kabaretowy” punkrockowy zespół); są graficy i karykaturzyści, są młodzi kabareciarze, a obok nich poeci piosenki. To ciesząca odbiorców różnorodność tematyczna – a lekturę uprzyjemnia też odrzucenie chronologii: dzięki temu raz przeniosą się do kabaretów operujących aluzją, raz do satyry obyczajowej, wolnej od politycznych naleciałości. W efekcie zatem tom „Kto się boi braci Rojek?” to dobra propozycja dla tych, którzy chcieliby poznać twórców spoza mainstreamu.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
niedziela, 30 września 2012
sobota, 29 września 2012
Stanisław M. Jankowski: Dziewczęta w maciejówkach
Trio, Warszawa 2012.
Panie w mundurach
Stanisław M. Jankowski zajął się w tomie „Dziewczęta w maciejówkach” życiorysami tych kobiet, które chciały służyć ojczyźnie na równi z mężczyznami. Obszerna książka stanowi przegląd możliwości (i niemożliwości…) pań podczas pierwszej i drugiej wojny światowej. Autor wybiera najciekawsze i najbardziej barwne sylwetki, by w dość szczegółowych rozdziałach informować o losach dzielnych dam. Dodatkowo jeszcze porządkuje swój tom tematycznie, z uwagi na obszary działalności bohaterek.
Rozpoczyna się książka niemal komediowo: od postaci, które przebierały się za mężczyzn, by móc służyć w wojsku. Jankowski sięga do wspomnień i dawnych relacji, żeby odpowiedzieć na pytania, które nasuną się odbiorcom. Pokazuje, jak kobiety próbowały utrzymać w tajemnicy swoją tożsamość, ale też – z jakimi problemami musiały się zmierzyć. Autor nie szuka jednak sensacji, nie wszystko go interesuje: przyjmuje po prostu to, co udało się znaleźć w materiałach źródłowych – nie sili się na dalsze dociekania, ale też zależy mu na tym, by naukowy tekst nie zamienił się w farsę. Zarzuca czytelników danymi, faktami i stanowiskami, co stwarza przeciwwagę dla prywatnych zapisków i wspomnień.
Pojawiają się tutaj kobiety, które służą w Ochotniczej Legii Kobiet, sanitariuszki, łączniczki, policjantki. Większość bohaterek zajmuje ważne stanowiska, lub przynajmniej może zaistnieć dzięki szczegółowym zapiskom. Wśród opisywanych postaci znajdzie się Aleksandra Piłsudska oraz córka Melchiora Wańkowicza; tym razem natomiast nie ma miejsca dla anonimowych cichych bohaterek, które nie mogłyby się poszczycić istotną pozycją czy licznymi odznaczeniami. Dla Jankowskiego ważniejsze niż prywatne przeżycia okazują się udokumentowane dokonania. Odsunięta została cała sfera okołointymna, wszystkie emocje i uczucia, których przecież nie może w podobnych doświadczeniach zabraknąć. Stanisław M. Jankowski zupełnie odrzuca to, co nieuchwytne – i co najbardziej przyciągałoby do tomu zwykłych czytelników, mniej zainteresowanych historią. Nie chce poznawać psychiki kobiet – bohaterek tomu, ucieka od zwykłego życia, zamyka się w dokumentach i danych. Z rzadka na kartach książki pojawiają się elementy zwyczajnego życia pań – motyw miłości czy dziecka – i to jedynie wtedy, gdy łączy się to z walkami czy politycznymi decyzjami.
Niektóre bohaterki powracają w kolejnych rozdziałach, na marginesach życiorysów innych postaci – i dzięki temu udaje się uzyskać portrety o więcej niż jednym wymiarze. Autor koncentruje się na aspekcie wojenno-wojskowym, reszta dla niego nie istnieje. Zachowuje przy pisaniu dość suchy, naukowy styl – który doskonale tłumaczy i uzasadnia tematyczne wybory. Do akademickiego języka nie nadają się analizy przeżyć – to element, który odbiorcy będą musieli odtworzyć samodzielnie. Jankowski nie chce tworzyć portretów psychologicznych, a jedynie rozszerzone o dokumenty życiorysy.
Wiele jest w tej książce cytatów i komentarzy, zapisków z diariuszy, zachowanych wspomnień. Równie wiele znajdzie się ilustracji – przedruków dokumentów: wniosków, życiorysów, a i zdjęć. Teksty przetykane są także wojenną twórczością liryczną – w ten sposób autor może odrobinę złagodzić bezemocjonalny ton opowieści, a przy okazji i zadbać o jej klimat. „Dziewczęta w maciejówkach” to również przegląd pomysłów i rozwiązań, które stosowały najbardziej zdeterminowane kobiety, by móc realizować swoje śmiałe marzenia – dalekie od stereotypowych wyobrażeń o roli płci pięknej.
Panie w mundurach
Stanisław M. Jankowski zajął się w tomie „Dziewczęta w maciejówkach” życiorysami tych kobiet, które chciały służyć ojczyźnie na równi z mężczyznami. Obszerna książka stanowi przegląd możliwości (i niemożliwości…) pań podczas pierwszej i drugiej wojny światowej. Autor wybiera najciekawsze i najbardziej barwne sylwetki, by w dość szczegółowych rozdziałach informować o losach dzielnych dam. Dodatkowo jeszcze porządkuje swój tom tematycznie, z uwagi na obszary działalności bohaterek.
Rozpoczyna się książka niemal komediowo: od postaci, które przebierały się za mężczyzn, by móc służyć w wojsku. Jankowski sięga do wspomnień i dawnych relacji, żeby odpowiedzieć na pytania, które nasuną się odbiorcom. Pokazuje, jak kobiety próbowały utrzymać w tajemnicy swoją tożsamość, ale też – z jakimi problemami musiały się zmierzyć. Autor nie szuka jednak sensacji, nie wszystko go interesuje: przyjmuje po prostu to, co udało się znaleźć w materiałach źródłowych – nie sili się na dalsze dociekania, ale też zależy mu na tym, by naukowy tekst nie zamienił się w farsę. Zarzuca czytelników danymi, faktami i stanowiskami, co stwarza przeciwwagę dla prywatnych zapisków i wspomnień.
Pojawiają się tutaj kobiety, które służą w Ochotniczej Legii Kobiet, sanitariuszki, łączniczki, policjantki. Większość bohaterek zajmuje ważne stanowiska, lub przynajmniej może zaistnieć dzięki szczegółowym zapiskom. Wśród opisywanych postaci znajdzie się Aleksandra Piłsudska oraz córka Melchiora Wańkowicza; tym razem natomiast nie ma miejsca dla anonimowych cichych bohaterek, które nie mogłyby się poszczycić istotną pozycją czy licznymi odznaczeniami. Dla Jankowskiego ważniejsze niż prywatne przeżycia okazują się udokumentowane dokonania. Odsunięta została cała sfera okołointymna, wszystkie emocje i uczucia, których przecież nie może w podobnych doświadczeniach zabraknąć. Stanisław M. Jankowski zupełnie odrzuca to, co nieuchwytne – i co najbardziej przyciągałoby do tomu zwykłych czytelników, mniej zainteresowanych historią. Nie chce poznawać psychiki kobiet – bohaterek tomu, ucieka od zwykłego życia, zamyka się w dokumentach i danych. Z rzadka na kartach książki pojawiają się elementy zwyczajnego życia pań – motyw miłości czy dziecka – i to jedynie wtedy, gdy łączy się to z walkami czy politycznymi decyzjami.
Niektóre bohaterki powracają w kolejnych rozdziałach, na marginesach życiorysów innych postaci – i dzięki temu udaje się uzyskać portrety o więcej niż jednym wymiarze. Autor koncentruje się na aspekcie wojenno-wojskowym, reszta dla niego nie istnieje. Zachowuje przy pisaniu dość suchy, naukowy styl – który doskonale tłumaczy i uzasadnia tematyczne wybory. Do akademickiego języka nie nadają się analizy przeżyć – to element, który odbiorcy będą musieli odtworzyć samodzielnie. Jankowski nie chce tworzyć portretów psychologicznych, a jedynie rozszerzone o dokumenty życiorysy.
Wiele jest w tej książce cytatów i komentarzy, zapisków z diariuszy, zachowanych wspomnień. Równie wiele znajdzie się ilustracji – przedruków dokumentów: wniosków, życiorysów, a i zdjęć. Teksty przetykane są także wojenną twórczością liryczną – w ten sposób autor może odrobinę złagodzić bezemocjonalny ton opowieści, a przy okazji i zadbać o jej klimat. „Dziewczęta w maciejówkach” to również przegląd pomysłów i rozwiązań, które stosowały najbardziej zdeterminowane kobiety, by móc realizować swoje śmiałe marzenia – dalekie od stereotypowych wyobrażeń o roli płci pięknej.
piątek, 28 września 2012
Marta Stefaniak: Czary w małym miasteczku
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Charakter i magia
Powieści obyczajowe często w warstwie fabularnej powiązane są dyskretnie z wątkami baśniowymi lub marzeniami – tyle że ich autorki (bo w budowaniu literackich idylli przodują obecnie na rodzimym rynku wydawniczym panie) udają, że jest inaczej, że czerpią wyłącznie z realizmu i prawdopodobnych doświadczeń. Tymczasem Marta Stefaniak rzuca im wyzwanie – swoimi „Czarami w małym miasteczku” udowadnia, że można odkryć karty i zabawić się motywami charakterystycznymi dla bajek otwarcie, a radość czytania wcale się przez to nie zmniejszy.
Jedna z gałęzi współczesnych obyczajówek zezwala na włączanie do akcji pozornie realistycznych historii kobiet o niezwykłych umiejętnościach. Pewien trend w literaturze rozrywkowej ożywia zielarki i „czarownice”, choć przeważnie umieszcza je wśród przodkiń dzisiejszych bohaterek. Odrobina magii pozwala na wprowadzanie aury niezwykłości i cieszy czytelniczki, bo stanowi faktyczną odskocznię od codziennych trosk i zmartwień. Tymczasem Marta Stefaniak nie kryguje się i nie zasłania wierzącą w zabobony przeszłością. Czarownicę – miłą i spokojną starszą panią – wprowadza do małego miasteczka i pozwala jej działać.
A w miasteczku jest sporo zła, skrywanego pod fasadą normalności. Ot – zwykła zmęczona urzędniczka musi utrzymywać męża i dorosłych synów, sklepowa cierpi przez męża pijaka, rodzice w swoją wojnę wciągają dzieci, samotna lekarka musi znosić obłudę znajomych. Są i obrazki bardziej stereotypowe: burmistrz rezygnuje z dawnych ideałów i daje się wciągnąć w nieczyste gierki tych, którzy pomogli mu dojść do władzy, a ksiądz katecheta chce wykorzystać seksualnie jedną ze swoich uczennic. Starsza pani widzi to wszystko, wyciąga wnioski i zaczyna działać w sposób, który czytelniczkom przywiedzie na myśl literaturę czwartą. Tyle że na obecności jednej czarownicy w miasteczku się nie kończy.
Marta Stefaniak rzuca wyzwanie autorkom, które pilnują realizmu w najdrobniejszych detalach. Może sobie na to pozwolić bez straty dla powieści z prostej przyczyny: okazuje się wybitną obserwatorką i rejestratorką życia codziennego. Książka jest zlepkiem wątków, kolejne rozdziały (w kolejnych częściach) pozwalają dokładniej poznać egzystencję wybranego mieszkańca lub też wybranej rodziny z miasteczka. I są to obrazy plastyczne, wiarygodne i szczere, przesycone realizmem, jednym słowem – do bólu prawdziwe. Po takim przygotowaniu gruntu autorka może już wprowadzić postać rodem z innego świata, dobrą wróżkę, która wcale nie musi mieć racjonalnych recept, by zaradzić złu w miasteczku – bo dysponuje całym arsenałem magicznych eliksirów.
Zderzają się zatem w fabule dwa podejścia: niemal publicystycznym notatkom, nieco stereotypowym, ale przez voyeurystyczny charakter ciekawym towarzyszy sfera magii rodem z bajek. Co dziwne, nie ma w tym zestawieniu zgrzytu na granicach światów, a Stefaniak wcale nie dąży do wypreparowania z całości sielanki. Owszem, ułatwia sobie konstruowanie akcji, dzięki odwołaniom do magicznych mocy – ale nie niszczy tym wymowy książki. W dalszym ciągu „Czary w małym miasteczku” funkcjonować mogą jako celne obserwacje i warte uwagi przemyślenia na temat ludzkich charakterów. Marta Stefaniak sprawdza, co by było gdyby – nie proponuje zatem czytelniczkom prostego operowania znanymi już motywami, ale zadaje niełatwe pytania na temat niszczenia sobie i innym życia. Tak trudny temat w baśniowej otoczce zyskuje lekkość niezbędną w powieściach rozrywkowych.
Charakter i magia
Powieści obyczajowe często w warstwie fabularnej powiązane są dyskretnie z wątkami baśniowymi lub marzeniami – tyle że ich autorki (bo w budowaniu literackich idylli przodują obecnie na rodzimym rynku wydawniczym panie) udają, że jest inaczej, że czerpią wyłącznie z realizmu i prawdopodobnych doświadczeń. Tymczasem Marta Stefaniak rzuca im wyzwanie – swoimi „Czarami w małym miasteczku” udowadnia, że można odkryć karty i zabawić się motywami charakterystycznymi dla bajek otwarcie, a radość czytania wcale się przez to nie zmniejszy.
Jedna z gałęzi współczesnych obyczajówek zezwala na włączanie do akcji pozornie realistycznych historii kobiet o niezwykłych umiejętnościach. Pewien trend w literaturze rozrywkowej ożywia zielarki i „czarownice”, choć przeważnie umieszcza je wśród przodkiń dzisiejszych bohaterek. Odrobina magii pozwala na wprowadzanie aury niezwykłości i cieszy czytelniczki, bo stanowi faktyczną odskocznię od codziennych trosk i zmartwień. Tymczasem Marta Stefaniak nie kryguje się i nie zasłania wierzącą w zabobony przeszłością. Czarownicę – miłą i spokojną starszą panią – wprowadza do małego miasteczka i pozwala jej działać.
A w miasteczku jest sporo zła, skrywanego pod fasadą normalności. Ot – zwykła zmęczona urzędniczka musi utrzymywać męża i dorosłych synów, sklepowa cierpi przez męża pijaka, rodzice w swoją wojnę wciągają dzieci, samotna lekarka musi znosić obłudę znajomych. Są i obrazki bardziej stereotypowe: burmistrz rezygnuje z dawnych ideałów i daje się wciągnąć w nieczyste gierki tych, którzy pomogli mu dojść do władzy, a ksiądz katecheta chce wykorzystać seksualnie jedną ze swoich uczennic. Starsza pani widzi to wszystko, wyciąga wnioski i zaczyna działać w sposób, który czytelniczkom przywiedzie na myśl literaturę czwartą. Tyle że na obecności jednej czarownicy w miasteczku się nie kończy.
Marta Stefaniak rzuca wyzwanie autorkom, które pilnują realizmu w najdrobniejszych detalach. Może sobie na to pozwolić bez straty dla powieści z prostej przyczyny: okazuje się wybitną obserwatorką i rejestratorką życia codziennego. Książka jest zlepkiem wątków, kolejne rozdziały (w kolejnych częściach) pozwalają dokładniej poznać egzystencję wybranego mieszkańca lub też wybranej rodziny z miasteczka. I są to obrazy plastyczne, wiarygodne i szczere, przesycone realizmem, jednym słowem – do bólu prawdziwe. Po takim przygotowaniu gruntu autorka może już wprowadzić postać rodem z innego świata, dobrą wróżkę, która wcale nie musi mieć racjonalnych recept, by zaradzić złu w miasteczku – bo dysponuje całym arsenałem magicznych eliksirów.
Zderzają się zatem w fabule dwa podejścia: niemal publicystycznym notatkom, nieco stereotypowym, ale przez voyeurystyczny charakter ciekawym towarzyszy sfera magii rodem z bajek. Co dziwne, nie ma w tym zestawieniu zgrzytu na granicach światów, a Stefaniak wcale nie dąży do wypreparowania z całości sielanki. Owszem, ułatwia sobie konstruowanie akcji, dzięki odwołaniom do magicznych mocy – ale nie niszczy tym wymowy książki. W dalszym ciągu „Czary w małym miasteczku” funkcjonować mogą jako celne obserwacje i warte uwagi przemyślenia na temat ludzkich charakterów. Marta Stefaniak sprawdza, co by było gdyby – nie proponuje zatem czytelniczkom prostego operowania znanymi już motywami, ale zadaje niełatwe pytania na temat niszczenia sobie i innym życia. Tak trudny temat w baśniowej otoczce zyskuje lekkość niezbędną w powieściach rozrywkowych.
czwartek, 27 września 2012
Iwona Grodzka-Górnik: W niebie na agrafce
Świat Książki, Warszawa 2012.
Romans i akcja
Istniało niebezpieczeństwo, że Iwona Grodzka-Górnik stworzy z tomu „W niebie na agrafce” romansową obyczajówkę dla pań. W końcu Zuza, matka czteroletniego chłopca, ma prawo czuć się samotna. W wypadku straciła męża, właśnie odeszła jej ciotka-przyjaciółka… A na horyzoncie pojawiają się aż dwaj potencjalni kandydaci do jej ręki. Nawet to, którego ostatecznie wybierze, jest oczywiste. Na szczęście pojawia się przedziwna tajemnica z przeszłości i w konsekwencji także cała kryminalna afera. Dzięki zmianie kierunku akcji Grodzka-Górnik może sobie nawet pozwolić na wyraziste sceny erotyczne – bo już ratuje fabułę przed jednowymiarowym banałem.
Na początku popełnia autorka kilka błędów. Po pierwsze – próbuje puentować rozdziały i w tym akurat nie ma nic złego. Niestety – puentuje je często fragmentami obiegowych dowcipów tak już oklepanych, że zamiast śmiechu wywołują irytację. Bywa też, że sięga po zaobserwowane we własnym otoczeniu komiczne scenki – jednak te, zwykle oparte na humorze sytuacyjnym, wiele tracą po przeniesieniu do książki i choćby nie wiem jak bardzo bawiły w chwili zaistnienia, tu stają się płaskie i dziwaczne. Grodzka-Górnik nie powinna silić się na żarty, nie ma ich wyczucia – przynajmniej w montowaniu fabuły. Po drugie – i to maniera tak bardzo nieznośna, że sama autorka od niej w popłochu ucieka – kreacja dziecka. Czteroletni Łukasz nie ma osobowości ani cech charakterystycznych, poza jedną: sepleni. I jego wypowiedzi przytaczane bezpośrednio są nie do wytrzymania. Mam wrażenie, że autorka z ulgą odstawia to dziecko jak najdalej od wydarzeń.
Kiedy już wyplącze się Iwona Grodzka-Górnik z całej sieci sentymentalnych scenek (tęsknota za przyjaciółką, za mężem, łzawe wspomnienia z dzieciństwa), zaczyna się ta dobra powieść. Pojawia się tajemnica (wprawdzie przewidywalna, ale to tylko wstęp do dalszych wydarzeń), potem żywsze uczucia, złośliwostki, niechciane znajomości. Akcja nabiera tempa i autorka wplata do niej coraz więcej motywów kryminalnych, dzięki czemu może też zintensyfikować uczucia bohaterów na różnych płaszczyznach. Nie jest to zwykła obyczajówka, która do bólu chce naśladować zwyczajne życie, ale historia – miejscami mocno baśniowa – atrakcyjna dla odbiorców. Owszem, operuje tu autorka wielkimi motywami (miłość, przyjaźń, zazdrość), ale włącza też elementy bardziej oryginalne (pasja, relacje z rodzeństwem). O dziecku chętnie zapomina, więc początkowa irytacja nie znajdzie później pożywki.
„W niebie na agrafce” składa się z krótkiej w miarę i sentymentalnej rozbiegówki oraz znacznie obszerniejszej części dynamicznej, pełnej akcji rodem z filmów sensacyjnych. Wzorem Joanny Chmielewskiej Grodzka-Górnik pozwala swojej bohaterce na prezentowanie postawy idiotki (czasem świadomie, czasem nie), co sprawia, że czytelniczki (poza feministkami) mogą jeszcze bardziej Zuzę polubić. „W niebie na agrafce” to książka licząca niecałe 450 stron, czego podczas lektury w ogóle się nie zauważa. Autorka dostarcza odbiorczyniom rozrywki w dobrym gatunku – nie skupia się tylko na sferze emocjonalnej, akcję rozciąga daleko poza granice kraju i – poza zwykłą codzienność. Dostarcza i scenariusza romansu jak z bajki, i adrenaliny (jeśli będzie się przygody Zuzy przeżywać tak jak bohaterka).
Romans i akcja
Istniało niebezpieczeństwo, że Iwona Grodzka-Górnik stworzy z tomu „W niebie na agrafce” romansową obyczajówkę dla pań. W końcu Zuza, matka czteroletniego chłopca, ma prawo czuć się samotna. W wypadku straciła męża, właśnie odeszła jej ciotka-przyjaciółka… A na horyzoncie pojawiają się aż dwaj potencjalni kandydaci do jej ręki. Nawet to, którego ostatecznie wybierze, jest oczywiste. Na szczęście pojawia się przedziwna tajemnica z przeszłości i w konsekwencji także cała kryminalna afera. Dzięki zmianie kierunku akcji Grodzka-Górnik może sobie nawet pozwolić na wyraziste sceny erotyczne – bo już ratuje fabułę przed jednowymiarowym banałem.
Na początku popełnia autorka kilka błędów. Po pierwsze – próbuje puentować rozdziały i w tym akurat nie ma nic złego. Niestety – puentuje je często fragmentami obiegowych dowcipów tak już oklepanych, że zamiast śmiechu wywołują irytację. Bywa też, że sięga po zaobserwowane we własnym otoczeniu komiczne scenki – jednak te, zwykle oparte na humorze sytuacyjnym, wiele tracą po przeniesieniu do książki i choćby nie wiem jak bardzo bawiły w chwili zaistnienia, tu stają się płaskie i dziwaczne. Grodzka-Górnik nie powinna silić się na żarty, nie ma ich wyczucia – przynajmniej w montowaniu fabuły. Po drugie – i to maniera tak bardzo nieznośna, że sama autorka od niej w popłochu ucieka – kreacja dziecka. Czteroletni Łukasz nie ma osobowości ani cech charakterystycznych, poza jedną: sepleni. I jego wypowiedzi przytaczane bezpośrednio są nie do wytrzymania. Mam wrażenie, że autorka z ulgą odstawia to dziecko jak najdalej od wydarzeń.
Kiedy już wyplącze się Iwona Grodzka-Górnik z całej sieci sentymentalnych scenek (tęsknota za przyjaciółką, za mężem, łzawe wspomnienia z dzieciństwa), zaczyna się ta dobra powieść. Pojawia się tajemnica (wprawdzie przewidywalna, ale to tylko wstęp do dalszych wydarzeń), potem żywsze uczucia, złośliwostki, niechciane znajomości. Akcja nabiera tempa i autorka wplata do niej coraz więcej motywów kryminalnych, dzięki czemu może też zintensyfikować uczucia bohaterów na różnych płaszczyznach. Nie jest to zwykła obyczajówka, która do bólu chce naśladować zwyczajne życie, ale historia – miejscami mocno baśniowa – atrakcyjna dla odbiorców. Owszem, operuje tu autorka wielkimi motywami (miłość, przyjaźń, zazdrość), ale włącza też elementy bardziej oryginalne (pasja, relacje z rodzeństwem). O dziecku chętnie zapomina, więc początkowa irytacja nie znajdzie później pożywki.
„W niebie na agrafce” składa się z krótkiej w miarę i sentymentalnej rozbiegówki oraz znacznie obszerniejszej części dynamicznej, pełnej akcji rodem z filmów sensacyjnych. Wzorem Joanny Chmielewskiej Grodzka-Górnik pozwala swojej bohaterce na prezentowanie postawy idiotki (czasem świadomie, czasem nie), co sprawia, że czytelniczki (poza feministkami) mogą jeszcze bardziej Zuzę polubić. „W niebie na agrafce” to książka licząca niecałe 450 stron, czego podczas lektury w ogóle się nie zauważa. Autorka dostarcza odbiorczyniom rozrywki w dobrym gatunku – nie skupia się tylko na sferze emocjonalnej, akcję rozciąga daleko poza granice kraju i – poza zwykłą codzienność. Dostarcza i scenariusza romansu jak z bajki, i adrenaliny (jeśli będzie się przygody Zuzy przeżywać tak jak bohaterka).
środa, 26 września 2012
Izabela Meyza, Witold Szabłowski: Nasz mały PRL. Pół roku w M-3 z trwałą, wąsami i maluchem
Znak, Kraków 2012.
Powrót do przeszłości
Dziwny to eksperyment i nie wiem, czy w ogóle potrzebny był autorom – bo do wyciągnięcia wniosków, które w książce się pojawiły, wystarczyło wczytać się w relacje z przeszłości. Dziwnie został opisany – tematycznie, a nie chronologicznie. I dziwnie przebiegał, bo przecież od rzeczywistości nie dało się tak zwyczajnie uciec w przeszłość. Witold Szabłowski razem z żoną, Izabelą Meyzą oraz dwuletnią córką Marianną na pół roku przenosi się do PRL-u. Przeprowadza się do mieszkania urządzonego jeszcze w minionej epoce, kupuje malucha, postanawia stać w kolejkach. Rozwiązań powstałych w ten sposób problemów szuka u rodziców i sąsiadów, którzy dobrze pamiętają PSL. I próbuje żyć tak jak starsze pokolenie. Tyle że to od początku do końca teatr – bo przecież otoczenie się do PRL-u nie przenosi i w każdej chwili można wrócić.
Przeżywają autorzy kilka ciekawych doświadczeń: podróż do nieistniejącego już ośrodka wczasowego kończy się spaniem pod namiotem, a nuda dziecka – kreatywnością i wspólną zabawą. Na pół roku porzucają komórki i laptopy (to ostatnie zresztą okazuje się fikcją) i uczą się otwartości na innych ludzi. Ale sporo jest też wyzwań kompletnie nietrafionych – imitowanie stania w kolejce, kwestie odzieżowe i higieniczne… w teatr wkrada się karykatura, która trwa – ale trwa poza wzrokiem i świadomością czytelników, bo autorzy zamykają temat, zanim zrodzi on konkretne pytania. Używanie będą tu mieć psychologowie, bo w nowym-starym otoczeniu mocno zmienia się mentalność autorów. Ona zaczyna gderać i narzekać, on – chociaż we własnych wyjaśnieniach bardzo cierpi, gdy musi zrezygnować z pomocy w pracach domowych – coraz częściej chodzi na wódkę i przestaje się nią interesować. Wszystko prowadzi do rozpadu – i dla części odbiorców bardziej interesujący wyda się powrót do normalnego życia.
Nie ma konsekwencji w zachowaniach bohaterów. Raz ubolewają z powodu braku łączności ze światem, raz on dzwoni do domu, że się spóźni. Chcą żyć jak w PRL-u, ale nie mają do końca dopracowanego pomysłu, jak ten stan osiągnąć. Życzliwe rady osób przychylnych projektowi mocno się wykluczają, bo każdy dawne czasy pamięta inaczej – w efekcie tworzą autorzy na prywatny użytek skansen, ale niewiele z tego wynika.
Na szczęście swoje doświadczenia opisują w felietonistyczno-reportażowym stylu. Przytaczają sporo cytatów (te z PRL-u z reguły znajdują w internecie, nie zapomnieli też o książkach) i wypowiedzi znajomych, sąsiadów oraz przypadkowych rozmówców: to ożywia tom, ale też zdradza różnice w mentalności dyskutantów. Być może podstawowym źródłem zgrzytów okaże się całkowita bezkrytyczność co do projektu niemożliwego do zrealizowania w stu procentach. Nasuwa się całe mnóstwo zagadnień, których autorzy nie uwzględniają (przynajmniej – nie w tekście) i wiele tematów, z którymi mocno przesadzają. Pomijając wszystko inne – przeniesienie się do PRL-u nie może wiązać się z piciem oryginalnej trzydziestoletniej kawy – przecież w 1981 roku nie piło się kawy, która miała trzydzieści lat. Z takich pozornie nieistotnych drobiazgów składa się ta budząca wątpliwości warstwa tomu – jego geneza. Całość napisana jest natomiast sympatycznie i może budzić zainteresowanie – ale nie jako próba poszukiwania prawdy o systemie, który wciąż budzi żywe emocje, a jako swoista egzotyka.
Autorzy zdają sobie sprawę z faktu, że czasy PRL-u każdy pamięta inaczej – i w związku z tym ich doświadczeń nie da się uogólnić. Trzeba o tym podczas lektury pamiętać. A jest to oryginalne podejście do tematu wspomnień z PRL.
Powrót do przeszłości
Dziwny to eksperyment i nie wiem, czy w ogóle potrzebny był autorom – bo do wyciągnięcia wniosków, które w książce się pojawiły, wystarczyło wczytać się w relacje z przeszłości. Dziwnie został opisany – tematycznie, a nie chronologicznie. I dziwnie przebiegał, bo przecież od rzeczywistości nie dało się tak zwyczajnie uciec w przeszłość. Witold Szabłowski razem z żoną, Izabelą Meyzą oraz dwuletnią córką Marianną na pół roku przenosi się do PRL-u. Przeprowadza się do mieszkania urządzonego jeszcze w minionej epoce, kupuje malucha, postanawia stać w kolejkach. Rozwiązań powstałych w ten sposób problemów szuka u rodziców i sąsiadów, którzy dobrze pamiętają PSL. I próbuje żyć tak jak starsze pokolenie. Tyle że to od początku do końca teatr – bo przecież otoczenie się do PRL-u nie przenosi i w każdej chwili można wrócić.
Przeżywają autorzy kilka ciekawych doświadczeń: podróż do nieistniejącego już ośrodka wczasowego kończy się spaniem pod namiotem, a nuda dziecka – kreatywnością i wspólną zabawą. Na pół roku porzucają komórki i laptopy (to ostatnie zresztą okazuje się fikcją) i uczą się otwartości na innych ludzi. Ale sporo jest też wyzwań kompletnie nietrafionych – imitowanie stania w kolejce, kwestie odzieżowe i higieniczne… w teatr wkrada się karykatura, która trwa – ale trwa poza wzrokiem i świadomością czytelników, bo autorzy zamykają temat, zanim zrodzi on konkretne pytania. Używanie będą tu mieć psychologowie, bo w nowym-starym otoczeniu mocno zmienia się mentalność autorów. Ona zaczyna gderać i narzekać, on – chociaż we własnych wyjaśnieniach bardzo cierpi, gdy musi zrezygnować z pomocy w pracach domowych – coraz częściej chodzi na wódkę i przestaje się nią interesować. Wszystko prowadzi do rozpadu – i dla części odbiorców bardziej interesujący wyda się powrót do normalnego życia.
Nie ma konsekwencji w zachowaniach bohaterów. Raz ubolewają z powodu braku łączności ze światem, raz on dzwoni do domu, że się spóźni. Chcą żyć jak w PRL-u, ale nie mają do końca dopracowanego pomysłu, jak ten stan osiągnąć. Życzliwe rady osób przychylnych projektowi mocno się wykluczają, bo każdy dawne czasy pamięta inaczej – w efekcie tworzą autorzy na prywatny użytek skansen, ale niewiele z tego wynika.
Na szczęście swoje doświadczenia opisują w felietonistyczno-reportażowym stylu. Przytaczają sporo cytatów (te z PRL-u z reguły znajdują w internecie, nie zapomnieli też o książkach) i wypowiedzi znajomych, sąsiadów oraz przypadkowych rozmówców: to ożywia tom, ale też zdradza różnice w mentalności dyskutantów. Być może podstawowym źródłem zgrzytów okaże się całkowita bezkrytyczność co do projektu niemożliwego do zrealizowania w stu procentach. Nasuwa się całe mnóstwo zagadnień, których autorzy nie uwzględniają (przynajmniej – nie w tekście) i wiele tematów, z którymi mocno przesadzają. Pomijając wszystko inne – przeniesienie się do PRL-u nie może wiązać się z piciem oryginalnej trzydziestoletniej kawy – przecież w 1981 roku nie piło się kawy, która miała trzydzieści lat. Z takich pozornie nieistotnych drobiazgów składa się ta budząca wątpliwości warstwa tomu – jego geneza. Całość napisana jest natomiast sympatycznie i może budzić zainteresowanie – ale nie jako próba poszukiwania prawdy o systemie, który wciąż budzi żywe emocje, a jako swoista egzotyka.
Autorzy zdają sobie sprawę z faktu, że czasy PRL-u każdy pamięta inaczej – i w związku z tym ich doświadczeń nie da się uogólnić. Trzeba o tym podczas lektury pamiętać. A jest to oryginalne podejście do tematu wspomnień z PRL.
wtorek, 25 września 2012
Piotr Śmiałowski: Tadeusz Chmielewski. Jak rozpętałem polską komedię filmową
Trio, Warszawa 2012.
Komedie na plan
Dwóch jest autorów, którzy swoimi komediami tworzonymi przecież w niewesołych czasach rozbawiają kolejne pokolenia widzów. A dziś, gdy produkcji reklamowanych jako komedie lub komedie romantyczne nie da się oglądać bez bólu zębów, jeszcze chętniej wraca się do filmów z czasów PRL-u. Dwóch jest autorów – Stanisław Bareja i Tadeusz Chmielewski. Ten pierwszy wybrał kąśliwą satyrę, humor, choć tropiący absurdy, podsycony ironią; zaistniał nawet w języku potocznym (przez określenie „bareizm”). Ten drugi zdecydował się na komiczną poetyckość obrazów, połączenie śmiechu i lekkiej melancholii. Wśród jego dzieł znajdują się m.in. „Ewa chce spać”, „Gdzie jest generał”, „Jak rozpętałem II wojnę światową”, „Nie lubię poniedziałku”, „Pieczone gołąbki” czy „Wiosna, panie sierżancie”. Tytuły, w których obok dowcipnych scen i zabawnych dialogów zawsze jest coś jeszcze. Ale Tadeusz Chmielewski raczej wymyka się świadomości odbiorców: może ta sytuacja zmieni się po opublikowaniu wywiadu-rzeki Piotra Śmiałowskiego „Tadeusz Chmielewski. Jak rozpętałem polską komedię filmową”.
Pięknie wydana książka jest zapisem rozmów na temat kolejnych filmów i trudności, z jakimi borykał się ich twórca. Nie ma tu jednak tonu martyrologicznego, Chmielewski stroni od goryczy czy szukania przyczyn rozmaitych niepowodzeń (bo i o nieudanych pomysłach jest w książce mowa). Nie ma także ingerowania w życie prywatne artysty-reżysera, liczy się wyłącznie jego praca – a i związane z nią anegdoty. Jedynym odstępstwem od tej reguły staje się rozmowa wprowadzająca w całość: tu Chmielewski opowiada o swoich wojennych przeżyciach. To zresztą dobry punkt wyjścia do późniejszych dyskusji nad kształtem filmowych scen. I w tym fragmencie zwierzeń Chmielewski stara się zachować pogodę ducha, mówi Śmiałowskiemu o weselszych stronach życia w strachu i przygotowuje tym samym grunt do właściwych rozmów o filmach.
Sporo jest w tomie podpowiedzi i wskazówek warsztatowych, które bez większego wysiłku wyłuskać można z wyjaśnień reżysera. Chmielewski nie ma nic przeciwko zdradzaniu własnych twórczych dróg, ma się nawet wrażenie, że chce pomóc młodszym w budowaniu bazy pomysłów do wykorzystania w przyszłości. Śmiałowski wprawdzie nie pyta o zawodowe techniki wprost, ale Chmielewskiemu udaje się bardzo dużo przywołać na marginesie opowieści o filmach. Przyjęta w tej książce konwencja w połączeniu z poczuciem humoru autora sprawia, że wiele będzie w rozmowach anegdot i dowcipnych scenek z planu. Często – sytuacyjnego humoru, ale opowiedzianego w dobry sposób. Nie rozczarują się zatem ci, którzy w rozmowie z Tadeuszem Chmielewskim chcieliby odnaleźć klimat jego filmów i dawkę czystego śmiechu.
Oczywiście nadrzędnym tematem kolejnych rozmów są prace nad filmami. Śmiałowski sięga do protokołów z obrad komisji, porusza temat trudności i wyzwań, dowiaduje się, co i dlaczego nie wyszło zgodnie z planami. Skrzętnie odnotowuje filmowe ciekawostki i sprawia, że widzowie mogą od kulis poznać cały proces powstawania historii – od zalążków pomysłu po gotowy obraz. W ten sposób też będą mogli z innej perspektywy spojrzeć na znane i chętnie przez telewizję powtarzane komedie.
Książka mieści też całe mnóstwo mniejszych i większych fotografii, często z planów filmowych. Dzięki temu można szybko przypomnieć sobie, o jakie sceny chodzi rozmówcom. Rzecz charakterystyczna: w całym tomie, w warstwie tekstowej i graficznej, nie ma przekraczania granic prywatności reżysera. I słusznie, bo tu istotne są filmy, które przetrwałyby próbę czasu.
Komedie na plan
Dwóch jest autorów, którzy swoimi komediami tworzonymi przecież w niewesołych czasach rozbawiają kolejne pokolenia widzów. A dziś, gdy produkcji reklamowanych jako komedie lub komedie romantyczne nie da się oglądać bez bólu zębów, jeszcze chętniej wraca się do filmów z czasów PRL-u. Dwóch jest autorów – Stanisław Bareja i Tadeusz Chmielewski. Ten pierwszy wybrał kąśliwą satyrę, humor, choć tropiący absurdy, podsycony ironią; zaistniał nawet w języku potocznym (przez określenie „bareizm”). Ten drugi zdecydował się na komiczną poetyckość obrazów, połączenie śmiechu i lekkiej melancholii. Wśród jego dzieł znajdują się m.in. „Ewa chce spać”, „Gdzie jest generał”, „Jak rozpętałem II wojnę światową”, „Nie lubię poniedziałku”, „Pieczone gołąbki” czy „Wiosna, panie sierżancie”. Tytuły, w których obok dowcipnych scen i zabawnych dialogów zawsze jest coś jeszcze. Ale Tadeusz Chmielewski raczej wymyka się świadomości odbiorców: może ta sytuacja zmieni się po opublikowaniu wywiadu-rzeki Piotra Śmiałowskiego „Tadeusz Chmielewski. Jak rozpętałem polską komedię filmową”.
Pięknie wydana książka jest zapisem rozmów na temat kolejnych filmów i trudności, z jakimi borykał się ich twórca. Nie ma tu jednak tonu martyrologicznego, Chmielewski stroni od goryczy czy szukania przyczyn rozmaitych niepowodzeń (bo i o nieudanych pomysłach jest w książce mowa). Nie ma także ingerowania w życie prywatne artysty-reżysera, liczy się wyłącznie jego praca – a i związane z nią anegdoty. Jedynym odstępstwem od tej reguły staje się rozmowa wprowadzająca w całość: tu Chmielewski opowiada o swoich wojennych przeżyciach. To zresztą dobry punkt wyjścia do późniejszych dyskusji nad kształtem filmowych scen. I w tym fragmencie zwierzeń Chmielewski stara się zachować pogodę ducha, mówi Śmiałowskiemu o weselszych stronach życia w strachu i przygotowuje tym samym grunt do właściwych rozmów o filmach.
Sporo jest w tomie podpowiedzi i wskazówek warsztatowych, które bez większego wysiłku wyłuskać można z wyjaśnień reżysera. Chmielewski nie ma nic przeciwko zdradzaniu własnych twórczych dróg, ma się nawet wrażenie, że chce pomóc młodszym w budowaniu bazy pomysłów do wykorzystania w przyszłości. Śmiałowski wprawdzie nie pyta o zawodowe techniki wprost, ale Chmielewskiemu udaje się bardzo dużo przywołać na marginesie opowieści o filmach. Przyjęta w tej książce konwencja w połączeniu z poczuciem humoru autora sprawia, że wiele będzie w rozmowach anegdot i dowcipnych scenek z planu. Często – sytuacyjnego humoru, ale opowiedzianego w dobry sposób. Nie rozczarują się zatem ci, którzy w rozmowie z Tadeuszem Chmielewskim chcieliby odnaleźć klimat jego filmów i dawkę czystego śmiechu.
Oczywiście nadrzędnym tematem kolejnych rozmów są prace nad filmami. Śmiałowski sięga do protokołów z obrad komisji, porusza temat trudności i wyzwań, dowiaduje się, co i dlaczego nie wyszło zgodnie z planami. Skrzętnie odnotowuje filmowe ciekawostki i sprawia, że widzowie mogą od kulis poznać cały proces powstawania historii – od zalążków pomysłu po gotowy obraz. W ten sposób też będą mogli z innej perspektywy spojrzeć na znane i chętnie przez telewizję powtarzane komedie.
Książka mieści też całe mnóstwo mniejszych i większych fotografii, często z planów filmowych. Dzięki temu można szybko przypomnieć sobie, o jakie sceny chodzi rozmówcom. Rzecz charakterystyczna: w całym tomie, w warstwie tekstowej i graficznej, nie ma przekraczania granic prywatności reżysera. I słusznie, bo tu istotne są filmy, które przetrwałyby próbę czasu.
poniedziałek, 24 września 2012
Richard Wiseman: Paranormalność. Dlaczego widzimy to, czego nie ma
W.A.B., Warszawa 2012.
Normalność paranormalności
Dla Richarda Wisemana nie ma rzeczy niemożliwych do wytłumaczenia – i to wytłumaczenia racjonalnego, zatem każdy, kto chce chodzić do wróżki, wierzyć w duchy lub przewidywać przyszłość na podstawie snów, od tomu „Paranormalność. Dlaczego widzimy to, czego nie ma” powinien się trzymać z daleka. Całej reszcie odbiorców tom przypadnie do gustu – i to nie tylko dlatego, że porusza zagadnienia ciekawe, ale i z racji dowcipnego stylu, dalekiego od nudnych naukowych wywodów. Wiseman rozwiewa mity na temat zjawisk nadprzyrodzonych – poza tym też proponuje czytelnikom serię ćwiczeń, dzięki którym ci bez trudu posiądą rzekomo paranormalne zdolności. Można się z tą książką dobrze i szybko przygotować do zawodu wróżbity czy medium. To lepsze niż odkrywanie warsztatu iluzjonisty – bo Wiseman bazuje na ludzkiej psychice i przywołuje rozmaite doświadczenia czy badania związane z odkrywaniem prawdy. Niby „Paranormalność” mogłaby być lekturą z zakresu psychologii – ale jest napisana o wiele lepiej niż typowe publikacje popularnonaukowe i w dodatku można się przy niej pośmiać.
Richard Wiseman wychodzi od pytania dlaczego – i nigdy o nim nie zapomina. Ujawnia cały warsztat tych, którzy wykorzystują ludzką naiwność. Zdradza kolejne sekrety związane z psychiką i naturalnymi reakcjami w określonych sytuacjach. Pokazuje też czytelnikom, jak oszukuje ich własny umysł. Sprawdza, dlaczego wróżby okazują się skuteczne (już po pierwszym rozdziale każdy odbiorca będzie mógł robić wrażenie na nieznajomych, mówiąc im wszystko o ich życiu), opowie o doświadczeniu opuszczania swojego ciała, o wpływaniu za pomocą myśli na przedmioty (chociaż zginanie metalowych łyżeczek to raczej zabawa z arsenału iluzjonisty), odkryje korzenie spirytyzmu, opowie o gadającej manguście w ramach przerywnika-ciekawostki. Pokaże też bez zbędnych emocji zasady działania sekt i tworzenia duchów, nauczy nawet panowania nad snami. A to wszystko w wywodach przejrzystych i pełnych ciekawostek. Autor nie ogranicza się nigdy do samych opisów, za to chętnie podpowiada, jak uzyskać „nadprzyrodzony” efekt w warunkach domowych. Śledzi co ciekawsze badania nad konkretnymi zjawiskami, przytacza też wiele eksperymentów. Z nim paranormalność szybko stanie się normalna – ale przez to wcale nie mniej interesująca. Naprawdę tomu „Paranormalność” nie chce się odkładać – bo wciąga, zaspokaja ciekawość i równocześnie bawi.
Bawi, bo Wiseman porzuca maskę naukowca. Pozwala sobie co pewien czas na wtrącenia o tonie mocno sarkastycznym, do zwykłych opisów dokłada prześmiewcze komentarze – nie za często, żeby nie przyzwyczajać odbiorców do lekceważenia tematu – ale zawsze celnie i w idealnie wybranych miejscach. W żartach Wisemana nie ma przewidywalności, autor nie dyskredytuje tych, którzy w nadprzyrodzone zjawiska wierzą, za to wyjaśnia, dlaczego wierzą. Satyrykiem staje się w chwili, gdy uczy swoich odbiorców kolejnych sztuczek i gdy pokazuje zasady funkcjonowania psychiki.
Wiseman dobrze dobiera przykłady, na których sami czytelnicy sprawdzić mogą psychologiczne sztuczki. Do tego każdy rozdział zamyka zestawem ćwiczeń, którymi można zaimponować znajomym. Sekret sukcesu w przypadku tej pozycji tkwi w połączeniu lekkiej narracji ze stałym tłumaczeniem tego, co miało być niewytłumaczalne. Jeśli więc ktoś nie chce poświęcać wiary we wróżki, horoskopy czy prorocze sny, niech do „Paranormalności” nie zagląda. Cała reszta się zachwyci.
Normalność paranormalności
Dla Richarda Wisemana nie ma rzeczy niemożliwych do wytłumaczenia – i to wytłumaczenia racjonalnego, zatem każdy, kto chce chodzić do wróżki, wierzyć w duchy lub przewidywać przyszłość na podstawie snów, od tomu „Paranormalność. Dlaczego widzimy to, czego nie ma” powinien się trzymać z daleka. Całej reszcie odbiorców tom przypadnie do gustu – i to nie tylko dlatego, że porusza zagadnienia ciekawe, ale i z racji dowcipnego stylu, dalekiego od nudnych naukowych wywodów. Wiseman rozwiewa mity na temat zjawisk nadprzyrodzonych – poza tym też proponuje czytelnikom serię ćwiczeń, dzięki którym ci bez trudu posiądą rzekomo paranormalne zdolności. Można się z tą książką dobrze i szybko przygotować do zawodu wróżbity czy medium. To lepsze niż odkrywanie warsztatu iluzjonisty – bo Wiseman bazuje na ludzkiej psychice i przywołuje rozmaite doświadczenia czy badania związane z odkrywaniem prawdy. Niby „Paranormalność” mogłaby być lekturą z zakresu psychologii – ale jest napisana o wiele lepiej niż typowe publikacje popularnonaukowe i w dodatku można się przy niej pośmiać.
Richard Wiseman wychodzi od pytania dlaczego – i nigdy o nim nie zapomina. Ujawnia cały warsztat tych, którzy wykorzystują ludzką naiwność. Zdradza kolejne sekrety związane z psychiką i naturalnymi reakcjami w określonych sytuacjach. Pokazuje też czytelnikom, jak oszukuje ich własny umysł. Sprawdza, dlaczego wróżby okazują się skuteczne (już po pierwszym rozdziale każdy odbiorca będzie mógł robić wrażenie na nieznajomych, mówiąc im wszystko o ich życiu), opowie o doświadczeniu opuszczania swojego ciała, o wpływaniu za pomocą myśli na przedmioty (chociaż zginanie metalowych łyżeczek to raczej zabawa z arsenału iluzjonisty), odkryje korzenie spirytyzmu, opowie o gadającej manguście w ramach przerywnika-ciekawostki. Pokaże też bez zbędnych emocji zasady działania sekt i tworzenia duchów, nauczy nawet panowania nad snami. A to wszystko w wywodach przejrzystych i pełnych ciekawostek. Autor nie ogranicza się nigdy do samych opisów, za to chętnie podpowiada, jak uzyskać „nadprzyrodzony” efekt w warunkach domowych. Śledzi co ciekawsze badania nad konkretnymi zjawiskami, przytacza też wiele eksperymentów. Z nim paranormalność szybko stanie się normalna – ale przez to wcale nie mniej interesująca. Naprawdę tomu „Paranormalność” nie chce się odkładać – bo wciąga, zaspokaja ciekawość i równocześnie bawi.
Bawi, bo Wiseman porzuca maskę naukowca. Pozwala sobie co pewien czas na wtrącenia o tonie mocno sarkastycznym, do zwykłych opisów dokłada prześmiewcze komentarze – nie za często, żeby nie przyzwyczajać odbiorców do lekceważenia tematu – ale zawsze celnie i w idealnie wybranych miejscach. W żartach Wisemana nie ma przewidywalności, autor nie dyskredytuje tych, którzy w nadprzyrodzone zjawiska wierzą, za to wyjaśnia, dlaczego wierzą. Satyrykiem staje się w chwili, gdy uczy swoich odbiorców kolejnych sztuczek i gdy pokazuje zasady funkcjonowania psychiki.
Wiseman dobrze dobiera przykłady, na których sami czytelnicy sprawdzić mogą psychologiczne sztuczki. Do tego każdy rozdział zamyka zestawem ćwiczeń, którymi można zaimponować znajomym. Sekret sukcesu w przypadku tej pozycji tkwi w połączeniu lekkiej narracji ze stałym tłumaczeniem tego, co miało być niewytłumaczalne. Jeśli więc ktoś nie chce poświęcać wiary we wróżki, horoskopy czy prorocze sny, niech do „Paranormalności” nie zagląda. Cała reszta się zachwyci.
niedziela, 23 września 2012
Monica Ali: Nieopowiedziana historia
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Uciec przed całym światem
Dla czytelników „Nieopowiedzianej historii” od początku nie ma tajemnicy w kwestii tożsamości bohaterki, Lydii. Kobieta, która zaszyła się w małym miasteczku w Stanach i poświęca się pracy w schronisku dla psów, to dawna księżna Walii, Diana. Po sfingowaniu własnej śmierci prowadzi spokojną egzystencję tam, gdzie nikt by jej nigdy nie szukał. Ani przyjaciółki, ani kochanek nie wiedzą nic o tej piękności. Tajemnicza Lydia może się zwierzać tylko jednemu człowiekowi, prywatnemu sekretarzowi i wspólnikowi w spisku. Niestety – dopiero po jego śmierci. To jednak idylla budowana na bardzo kruchych podstawach.
Monica Ali pyta, co by było, gdyby. Gdyby Diana (w samej powieści nigdy nienazywana po imieniu) przeżyła wypadek samochodowy i opracowała plan pozwalający jej uwolnić się od niechcianego życia. Gdyby mogła porzucić swój świat i rozpocząć wszystko jeszcze raz, z dala od nachalnych fotoreporterów i sztywnej etykiety. Czy wtedy mogłaby osiągnąć spokój i szczęście? W „Nieopowiedzianej historii” szczególnie ciekawa okazuje się konstrukcja psychiczna postaci – raz niezrównoważonej emocjonalnie, wręcz histeryczki, raz niemal psychicznie chorej. Lydia w tym tomie zrobić może absolutnie wszystko. Jej zachowania są skontrastowane z postawami przyjaciółek, choć czasem kobiety z przeszłością, to zawsze dobrodusznych, otwartych i serdecznych. Ich obecność to jedyna stała w tej burzliwej powieści.
Pokazuje autorka, jak jedna decyzja zaważyła na dalszym życiu byłej księżnej. Obok zwykłych scenek obyczajowych, codzienności z przyjaciółkami i wymiany plotek przedstawia Lydię jako stęsknioną za synami matkę, ale też jako kobietę, która szuka spełnienia w ramionach kochanka. Najmniej przekonująco wypada w tym wszystkim wątek pracy w schronisku, więc też świadomie autorka odsuwa go na dalszy plan. Zresztą same działania są tu tylko kontynuacją analiz psychologicznych, kolejne sytuacje Ali wykorzystuje, żeby jak najpełniej swoją bohaterkę przedstawić. Stawia na sferę emocjonalną, a cały nastrój powieści udzieli się czytelnikom. Książka z czasem nabiera tempa i przeradza się prawie w kryminał, dostarczy zatem wielu wrażeń.
Tyle że pełna niespodziewanych rozwiązań i zwrotów akcji fabuła to nie wszystko. „Nieopowiedziana historia” charakteryzuje się również znakomitą narracją. To powieść dokładnie przemyślana, tworzona ze smakiem: opisy dostarczają przyjemności lekturowej, nie ma fragmentów wymuszonych czy nieszczerych, całkiem jakby Monica Ali, świadoma wagi tematu, starała się nie zepsuć powieści błahymi czy nietrafionymi sformułowaniami. Przy tym wszystkim nie gubi walorów niezbyt optymistycznej powieści obyczajowej, trafi zatem do naprawdę sporego grona czytelników – a że nie kopiuje sylwetki Diany, nadaje Lydii wyrazistą, ale nową, osobowość, nie narazi się na zarzut o żerowaniu na legendzie.
Dobrze się tę książkę czyta. Może dlatego, że Monica Ali z premedytacją sięgnęła po baśniową fabułę i po klasyczny niemal pomysł z dopisywaniem innych zakończeń do już istniejących historii. Może dzięki płynnemu językowi (i wprowadzaniu „dokumentów”: pamiętnika sekretarza i listów Lydii). Niewątpliwie także autorka potrafi budować napięcie i przekonująco uzasadnia działania niestabilnej psychicznie bohaterki – jest z nią stale i to również przekłada się na jakość powieści. Poza tym alternatywny scenariusz Ali ma w sobie to coś: jest tu element życiowej plotki, posmak skandalu, aura tajemnicy (i niedostępnego innym sekretu), jest i satyryczny nieco obraz świata współczesnych mediów. I to wszystko daje książkę, jakich chciałoby się więcej na półkach.
Uciec przed całym światem
Dla czytelników „Nieopowiedzianej historii” od początku nie ma tajemnicy w kwestii tożsamości bohaterki, Lydii. Kobieta, która zaszyła się w małym miasteczku w Stanach i poświęca się pracy w schronisku dla psów, to dawna księżna Walii, Diana. Po sfingowaniu własnej śmierci prowadzi spokojną egzystencję tam, gdzie nikt by jej nigdy nie szukał. Ani przyjaciółki, ani kochanek nie wiedzą nic o tej piękności. Tajemnicza Lydia może się zwierzać tylko jednemu człowiekowi, prywatnemu sekretarzowi i wspólnikowi w spisku. Niestety – dopiero po jego śmierci. To jednak idylla budowana na bardzo kruchych podstawach.
Monica Ali pyta, co by było, gdyby. Gdyby Diana (w samej powieści nigdy nienazywana po imieniu) przeżyła wypadek samochodowy i opracowała plan pozwalający jej uwolnić się od niechcianego życia. Gdyby mogła porzucić swój świat i rozpocząć wszystko jeszcze raz, z dala od nachalnych fotoreporterów i sztywnej etykiety. Czy wtedy mogłaby osiągnąć spokój i szczęście? W „Nieopowiedzianej historii” szczególnie ciekawa okazuje się konstrukcja psychiczna postaci – raz niezrównoważonej emocjonalnie, wręcz histeryczki, raz niemal psychicznie chorej. Lydia w tym tomie zrobić może absolutnie wszystko. Jej zachowania są skontrastowane z postawami przyjaciółek, choć czasem kobiety z przeszłością, to zawsze dobrodusznych, otwartych i serdecznych. Ich obecność to jedyna stała w tej burzliwej powieści.
Pokazuje autorka, jak jedna decyzja zaważyła na dalszym życiu byłej księżnej. Obok zwykłych scenek obyczajowych, codzienności z przyjaciółkami i wymiany plotek przedstawia Lydię jako stęsknioną za synami matkę, ale też jako kobietę, która szuka spełnienia w ramionach kochanka. Najmniej przekonująco wypada w tym wszystkim wątek pracy w schronisku, więc też świadomie autorka odsuwa go na dalszy plan. Zresztą same działania są tu tylko kontynuacją analiz psychologicznych, kolejne sytuacje Ali wykorzystuje, żeby jak najpełniej swoją bohaterkę przedstawić. Stawia na sferę emocjonalną, a cały nastrój powieści udzieli się czytelnikom. Książka z czasem nabiera tempa i przeradza się prawie w kryminał, dostarczy zatem wielu wrażeń.
Tyle że pełna niespodziewanych rozwiązań i zwrotów akcji fabuła to nie wszystko. „Nieopowiedziana historia” charakteryzuje się również znakomitą narracją. To powieść dokładnie przemyślana, tworzona ze smakiem: opisy dostarczają przyjemności lekturowej, nie ma fragmentów wymuszonych czy nieszczerych, całkiem jakby Monica Ali, świadoma wagi tematu, starała się nie zepsuć powieści błahymi czy nietrafionymi sformułowaniami. Przy tym wszystkim nie gubi walorów niezbyt optymistycznej powieści obyczajowej, trafi zatem do naprawdę sporego grona czytelników – a że nie kopiuje sylwetki Diany, nadaje Lydii wyrazistą, ale nową, osobowość, nie narazi się na zarzut o żerowaniu na legendzie.
Dobrze się tę książkę czyta. Może dlatego, że Monica Ali z premedytacją sięgnęła po baśniową fabułę i po klasyczny niemal pomysł z dopisywaniem innych zakończeń do już istniejących historii. Może dzięki płynnemu językowi (i wprowadzaniu „dokumentów”: pamiętnika sekretarza i listów Lydii). Niewątpliwie także autorka potrafi budować napięcie i przekonująco uzasadnia działania niestabilnej psychicznie bohaterki – jest z nią stale i to również przekłada się na jakość powieści. Poza tym alternatywny scenariusz Ali ma w sobie to coś: jest tu element życiowej plotki, posmak skandalu, aura tajemnicy (i niedostępnego innym sekretu), jest i satyryczny nieco obraz świata współczesnych mediów. I to wszystko daje książkę, jakich chciałoby się więcej na półkach.
sobota, 22 września 2012
Ann Patchett: Stan zdumienia
Znak, Kraków 2012.
Eksperyment
Ann Patchett w swojej powieści „Stan zdumienia” stawia pytania trudne, na które nie da się udzielić jednoznacznych odpowiedzi. Obok kwestii fundamentalnych, niezależnych od kultur i czasów, zajmuje się też dość sarkastycznie poprowadzoną sprawą etyki lekarzy i naukowców. W efekcie proponuje odbiorcom powieść wielowymiarową, z ludzkimi dramatami, wątpliwościami oraz tragicznymi wyborami. Niewiele jest tu postaci – lecz problemy, przed którymi stawia je Patchett, zasługują na głęboką refleksję.
Do pracowników koncernu farmaceutycznego dociera z Amazonii lakoniczna wieść o śmierci i pochówku doktora Andersa Eckmana. Marina, chociaż nie ma na to najmniejszej ochoty, musi wybrać się do amazońskiej puszczy i sprawdzić, co stało się z jej przyjacielem. Do tego powinna dokończyć misję Andersa, odnaleźć siedemdziesięciotrzyletnią doktor Swenson i przekonać ją do powrotu (a przynajmniej poznać stan prowadzonych przez nią badań). Koncern pracuje nad szczepionką na malarię, ale w głębi dżungli doktor Swenson odkryła coś więcej, coś, co może zmienić losy kobiet na całym świecie.
Patchett konsekwentnie kreuje bohaterów dalekich od baśniowych ideałów. Każdy ma jakieś rysy charakteru, albo też w przeszłości popełniał błędy, których nie może sobie wybaczyć. Ludzie w tej powieści są szorstcy i często nieprzyjemni. W pewnej chwili to właśnie otwiera autorce drogę do przedstawienia oryginalnego podejścia do lekarskiej etyki. Patchett za punkt odniesienia ma typowo amerykańskie zwyczaje, ale sygnalizuje je ostrożnie, chce raczej wybrać uniwersalność całego cywilizowanego świata: w końcu tematy, nad którymi się zastanawia, zależą nie tylko od groźby sądowych procesów, ale i od sumień poszczególnych ludzi. Autorka dostarcza tylko odbiorcom myśl, nad którą trzeba długo dyskutować, by i tak nie wypracować żadnego sensownego porozumienia. Tyle że odziera problemy ze zdobyczy cywilizacji, powraca do natury, do pierwotnego kształtu wydarzeń. Jak to zmieni perspektywę? Ann Patchett jest naprawdę mistrzynią w kreśleniu sytuacji bez dobrego rozwiązania.
Im głębiej wpuszcza autorka czytelników do stworzonego przez siebie świata, tym bardziej może ich zaraz zaszokować. Tu już nie chodzi o kierunek rozwoju fabuły, zaplanowane „śledztwo”, podróż dla odkrycia prawdy o zmarłym, to jedynie kryminalny pretekst, rodzaj daniny płaconej masowej publiczności. W „Stanie zdumienia” na palcach jednej ręki można by policzyć tego typu sensacyjne uproszczenia – autorka prowadzi konsekwentnie własną opowieść i nie interesują jej już istniejące scenariusze. Wysyła swoją bohaterkę w miejsce, w którym ta skazana będzie na własne siły. W obliczu strachu, zła i pokus, w mrocznym i trudnym do pojęcia świecie, z daleka od zdobyczy medycyny – będzie się musiała Marina zmierzyć ze swoją przeszłością, z koszmarami i traumami. A i tak jej wewnętrzna walka zejdzie na dalszy plan przy sprawach dotyczących całej ludzkości.
Udało się Ann Patchett bez używania wielkich słów powiedzieć o tym, co okazuje się ostatecznie najważniejsze. Zrezygnowała z taniej rozrywki i bezpiecznych kolein, ale zaproponowała książkę wstrząsającą. Tu życie prywatne ściera się z interesami całych pokoleń, ale wciąż aktualne pozostaje zagadnienie, jak wiele można poświęcić w imię ratowania innych. „Stan zdumienia” składa się z obrazów o potężnej mocy (czasem też przy okazji turpistycznych) – a spisanych przejrzystym językiem.
Eksperyment
Ann Patchett w swojej powieści „Stan zdumienia” stawia pytania trudne, na które nie da się udzielić jednoznacznych odpowiedzi. Obok kwestii fundamentalnych, niezależnych od kultur i czasów, zajmuje się też dość sarkastycznie poprowadzoną sprawą etyki lekarzy i naukowców. W efekcie proponuje odbiorcom powieść wielowymiarową, z ludzkimi dramatami, wątpliwościami oraz tragicznymi wyborami. Niewiele jest tu postaci – lecz problemy, przed którymi stawia je Patchett, zasługują na głęboką refleksję.
Do pracowników koncernu farmaceutycznego dociera z Amazonii lakoniczna wieść o śmierci i pochówku doktora Andersa Eckmana. Marina, chociaż nie ma na to najmniejszej ochoty, musi wybrać się do amazońskiej puszczy i sprawdzić, co stało się z jej przyjacielem. Do tego powinna dokończyć misję Andersa, odnaleźć siedemdziesięciotrzyletnią doktor Swenson i przekonać ją do powrotu (a przynajmniej poznać stan prowadzonych przez nią badań). Koncern pracuje nad szczepionką na malarię, ale w głębi dżungli doktor Swenson odkryła coś więcej, coś, co może zmienić losy kobiet na całym świecie.
Patchett konsekwentnie kreuje bohaterów dalekich od baśniowych ideałów. Każdy ma jakieś rysy charakteru, albo też w przeszłości popełniał błędy, których nie może sobie wybaczyć. Ludzie w tej powieści są szorstcy i często nieprzyjemni. W pewnej chwili to właśnie otwiera autorce drogę do przedstawienia oryginalnego podejścia do lekarskiej etyki. Patchett za punkt odniesienia ma typowo amerykańskie zwyczaje, ale sygnalizuje je ostrożnie, chce raczej wybrać uniwersalność całego cywilizowanego świata: w końcu tematy, nad którymi się zastanawia, zależą nie tylko od groźby sądowych procesów, ale i od sumień poszczególnych ludzi. Autorka dostarcza tylko odbiorcom myśl, nad którą trzeba długo dyskutować, by i tak nie wypracować żadnego sensownego porozumienia. Tyle że odziera problemy ze zdobyczy cywilizacji, powraca do natury, do pierwotnego kształtu wydarzeń. Jak to zmieni perspektywę? Ann Patchett jest naprawdę mistrzynią w kreśleniu sytuacji bez dobrego rozwiązania.
Im głębiej wpuszcza autorka czytelników do stworzonego przez siebie świata, tym bardziej może ich zaraz zaszokować. Tu już nie chodzi o kierunek rozwoju fabuły, zaplanowane „śledztwo”, podróż dla odkrycia prawdy o zmarłym, to jedynie kryminalny pretekst, rodzaj daniny płaconej masowej publiczności. W „Stanie zdumienia” na palcach jednej ręki można by policzyć tego typu sensacyjne uproszczenia – autorka prowadzi konsekwentnie własną opowieść i nie interesują jej już istniejące scenariusze. Wysyła swoją bohaterkę w miejsce, w którym ta skazana będzie na własne siły. W obliczu strachu, zła i pokus, w mrocznym i trudnym do pojęcia świecie, z daleka od zdobyczy medycyny – będzie się musiała Marina zmierzyć ze swoją przeszłością, z koszmarami i traumami. A i tak jej wewnętrzna walka zejdzie na dalszy plan przy sprawach dotyczących całej ludzkości.
Udało się Ann Patchett bez używania wielkich słów powiedzieć o tym, co okazuje się ostatecznie najważniejsze. Zrezygnowała z taniej rozrywki i bezpiecznych kolein, ale zaproponowała książkę wstrząsającą. Tu życie prywatne ściera się z interesami całych pokoleń, ale wciąż aktualne pozostaje zagadnienie, jak wiele można poświęcić w imię ratowania innych. „Stan zdumienia” składa się z obrazów o potężnej mocy (czasem też przy okazji turpistycznych) – a spisanych przejrzystym językiem.
piątek, 21 września 2012
Jolanta Wrońska: Fanaberie
Świat Książki, Warszawa 2012.
Tajniki giełdy
Na „Fanaberiach” Jolanty Wrońskiej można się nauczyć zasad działania giełdy i zarządzania spółką. Przy okazji lektury otrzyma się też solidne szkolenie z podstaw biznesu. Czytelniczki, które zdecydują się na tę obyczajówkę o posmaku kryminalnym, zetkną się z niespotykaną w powieściach rozrywkowych narracją gęstą od szczegółów ekonomicznych i pełną zakulisowych wiadomości na temat funkcjonowania firm od tej, jakby się wydawało, najmniej widowiskowej strony. W świecie biznesu operuje się kwotami, jakimi przeciętne czytelniczki tej książki nigdy nie dysponowały – a przedsiębiorczością wykazują się także dzieci. W „Fanaberiach” centralnym zagadnieniem staje się giełda i próba ocalenia rodzinnego interesu – sieci cukierni. Ale słodko tu nie będzie.
Klara Werner ma sporo problemów. Samodzielna i samotna bizneswoman odgrywa, że odrzucony niegdyś wielbiciel próbuje przejąć jej firmę. Kobieta wpada też w finansowe tarapaty. Nie ma szans na zrealizowanie pomysłu, który ożywiłby bytomską społeczność. Lecz rodowita Ślązaczka nie poddaje się i podejmuje wyzwanie. Łączy je z wychowywaniem trójki dzieci. Córka Klary, Zuza, referat na lekcję zamienia w pasjonującą grę, na której może zbić majątek. Potomstwo bohaterki próbuje potajemnie i z pomocą przyjaciół pomóc energicznej matce. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze uczucia…
Wrońska nie chce sentymentów ani powielania popularnych scenariuszy. Jej tom różni się od poczytnych obyczajówek i lekkich lektur na lato tak bardzo, jak to tylko możliwe. Bez roztkliwiania się prezentuje losy poszczególnych członków rodziny Klary, ale znacznie bardziej absorbuje ją giełda i wszelkie procesy związane z próbami przejęcia firmy. Jeśli zwykle przedstawia się bohaterów, szkicując jedynie ich zawodowe zajęcia, tutaj te zawodowe zajęcia tworzą całą niemal fabułę. Klara bez przerwy odrywa się od codziennych i normalnych spraw po to, by zagłębić się w szczegóły dotyczące Fanaberii – a te szczegóły bez skrótów udostępniane są odbiorcom. Jolanta Wrońska w dodatku chce zobrazować walkę bezwzględną – a gdy w grę wchodzą duże pieniądze, otwiera się pole działania dla przestępców. Autorka wprowadza do tomu nawet wątek kryminalny. Przygotowuje zresztą na niego wcześniej, przedstawiając rozmaite patologie i zachowania dalekie od baśniowo-cudownych. Tu może zdarzyć się po prostu wszystko.
Widać, że Wrońska nie chce posiłkować się lekturami, jakich na rynku mnóstwo. Swoim bohaterom zupełnie inaczej układa życie. Jednym z bardziej interesujących (poza biznesową narracją) wątków staje się tutaj relacja matki i dzieci – tu wszyscy są partnerami, szorstkość we wzajemnych kontaktach oznacza też wolność dla obu stron. Wydaje się momentami, że Klara Werner w ogóle nie czuje emocji – dzięki temu w chwilach, gdy inni rodzice wpadaliby w panikę, ona potrafi rzeczowo rozwiązywać nawet najbardziej skomplikowane sprawy. To ładny (choć poboczny) wątek. Na uwagę zasługuje też gra – i nieszablonowe podejście do nauki.
Tym, co najlepiej charakteryzuje „Fanaberie”, jest trudna fachowa narracja. Nie da się wyjaśniać zagadnień związanych z giełdą i biznesem bez odwołań choćby do specjalistycznych pojęć – i chociaż autorka bardzo się stara pisać zrozumiale i dla wszystkich, to jednak część czytelniczek zaskoczy zapewne rytm tej powieści i swobodne operowanie żargonem, który w normalnych warunkach do obyczajówek nie wchodzi (a do kryminałów bardzo rzadko). Trzeba też zaznaczyć, że i treść, i styl narracji to elementy kontrastujące z okładką i niemal frywolnym tytułem. Ale kto przeczyta, nie będzie żałować.
Tajniki giełdy
Na „Fanaberiach” Jolanty Wrońskiej można się nauczyć zasad działania giełdy i zarządzania spółką. Przy okazji lektury otrzyma się też solidne szkolenie z podstaw biznesu. Czytelniczki, które zdecydują się na tę obyczajówkę o posmaku kryminalnym, zetkną się z niespotykaną w powieściach rozrywkowych narracją gęstą od szczegółów ekonomicznych i pełną zakulisowych wiadomości na temat funkcjonowania firm od tej, jakby się wydawało, najmniej widowiskowej strony. W świecie biznesu operuje się kwotami, jakimi przeciętne czytelniczki tej książki nigdy nie dysponowały – a przedsiębiorczością wykazują się także dzieci. W „Fanaberiach” centralnym zagadnieniem staje się giełda i próba ocalenia rodzinnego interesu – sieci cukierni. Ale słodko tu nie będzie.
Klara Werner ma sporo problemów. Samodzielna i samotna bizneswoman odgrywa, że odrzucony niegdyś wielbiciel próbuje przejąć jej firmę. Kobieta wpada też w finansowe tarapaty. Nie ma szans na zrealizowanie pomysłu, który ożywiłby bytomską społeczność. Lecz rodowita Ślązaczka nie poddaje się i podejmuje wyzwanie. Łączy je z wychowywaniem trójki dzieci. Córka Klary, Zuza, referat na lekcję zamienia w pasjonującą grę, na której może zbić majątek. Potomstwo bohaterki próbuje potajemnie i z pomocą przyjaciół pomóc energicznej matce. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze uczucia…
Wrońska nie chce sentymentów ani powielania popularnych scenariuszy. Jej tom różni się od poczytnych obyczajówek i lekkich lektur na lato tak bardzo, jak to tylko możliwe. Bez roztkliwiania się prezentuje losy poszczególnych członków rodziny Klary, ale znacznie bardziej absorbuje ją giełda i wszelkie procesy związane z próbami przejęcia firmy. Jeśli zwykle przedstawia się bohaterów, szkicując jedynie ich zawodowe zajęcia, tutaj te zawodowe zajęcia tworzą całą niemal fabułę. Klara bez przerwy odrywa się od codziennych i normalnych spraw po to, by zagłębić się w szczegóły dotyczące Fanaberii – a te szczegóły bez skrótów udostępniane są odbiorcom. Jolanta Wrońska w dodatku chce zobrazować walkę bezwzględną – a gdy w grę wchodzą duże pieniądze, otwiera się pole działania dla przestępców. Autorka wprowadza do tomu nawet wątek kryminalny. Przygotowuje zresztą na niego wcześniej, przedstawiając rozmaite patologie i zachowania dalekie od baśniowo-cudownych. Tu może zdarzyć się po prostu wszystko.
Widać, że Wrońska nie chce posiłkować się lekturami, jakich na rynku mnóstwo. Swoim bohaterom zupełnie inaczej układa życie. Jednym z bardziej interesujących (poza biznesową narracją) wątków staje się tutaj relacja matki i dzieci – tu wszyscy są partnerami, szorstkość we wzajemnych kontaktach oznacza też wolność dla obu stron. Wydaje się momentami, że Klara Werner w ogóle nie czuje emocji – dzięki temu w chwilach, gdy inni rodzice wpadaliby w panikę, ona potrafi rzeczowo rozwiązywać nawet najbardziej skomplikowane sprawy. To ładny (choć poboczny) wątek. Na uwagę zasługuje też gra – i nieszablonowe podejście do nauki.
Tym, co najlepiej charakteryzuje „Fanaberie”, jest trudna fachowa narracja. Nie da się wyjaśniać zagadnień związanych z giełdą i biznesem bez odwołań choćby do specjalistycznych pojęć – i chociaż autorka bardzo się stara pisać zrozumiale i dla wszystkich, to jednak część czytelniczek zaskoczy zapewne rytm tej powieści i swobodne operowanie żargonem, który w normalnych warunkach do obyczajówek nie wchodzi (a do kryminałów bardzo rzadko). Trzeba też zaznaczyć, że i treść, i styl narracji to elementy kontrastujące z okładką i niemal frywolnym tytułem. Ale kto przeczyta, nie będzie żałować.
czwartek, 20 września 2012
Aneta Nawrot: Czternaście dni tygodnia
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Przymusowe wczasy
„Czternaście dni tygodnia” to kolejna lektura wakacyjno-urlopowa, nie tylko ze względu na fakt, że najlepiej sprawdza się podczas letniego wypoczynku, ale i z uwagi na tematykę. Aneta Nawrot wysłała swoją bohaterkę na wczasy do Egiptu i utrudniła jej powrót – Kalina nie wie, kiedy uda jej się wsiąść w samolot do Polski, czytelniczki dzięki tytułowi mogą się domyślać. Powieść natomiast rozpoczyna się w chwili zaplanowanego powrotu.
Bohaterka – jak to zwykle w czytadłach obyczajowych bywa – ma za sobą trudne chwile, przeżywa poważny kryzys w małżeństwie i do Egiptu trafiła wysłana przez terapeutkę – by przemyśleć i uporządkować swoje sprawy. W takim momencie na horyzoncie po prostu musi zamajaczyć przystojny mężczyzna. Więc zamajacza, chociaż nie od początku jawi się jako baśniowy książę. Tyle schematów. Bo Nawrot na szczęście proponuje też nieschematyczne scenki. W konstrukcji bohaterki, która jest okulistką, ale uwielbia udzielać pomocy medycznej wszystkim potrzebującym. W nieco infantylnym pomyśle na żywiołowe rozmowy z odbiciem w lustrze. Wreszcie – w wątku kryminalnym, a nawet kilku takich wątkach, które ubarwiają pobyt w Egipcie. Autorka chętnie też podejmuje się niemal socjologicznych obserwacji, w grupie turystów wskazując typowe charaktery i zachowania. Przemyca obrazki z toksycznymi związkami, irytujące lub przynoszące wstyd nawyki czy charakterystyczne dla dzisiejszych czasów postawy – i trzeba przyznać, że robi to dość przekonująco, chociaż chce w ten sposób tylko budować tło przeżyć Kaliny. Celne portrety nie mają tu innego uzasadnienia: może szkoda, ale przecież to powieść rozrywkowa a nie psychologiczna. Mogła natomiast autorka śmiało zrezygnować z przywiązania do form i znaleźć taki sposób mówienia o dalszoplanowych bohaterach, by nie tytułować ich bez przerwy „pani” i „pan” – to w pewnej chwili staje się trochę uciążliwe.
Zapowiada się raczej banalnie, przynajmniej oczywiste rozwiązania podsuwają scenariuszowe koleiny. Ale w tej szybkiej historii Nawrot mieści całkiem sporo wątków, niektóre w ogóle próbuje jedynie zasygnalizować, bez oceniania i komentowania – są na tyle znane, że wystarczy drobny szkic, by czytelniczki domyśliły się całej reszty. Wypada to dość zgrabnie i pozwala odwrócić uwagę od fabularnej osi prostej obyczajówki. Autorka na kilka sposobów próbuje uszlachetnić tekst – stąd lawirowanie między gatunkami, szukanie sensacji i wplatanie do powieści wątków-linków, odnośników do określonych stereotypów.
Zastanawiam się, czy sens miało tu oznaczenie konkretnego czasu akcji, skoro w całej książce zaledwie raz do niego autorka nawiązuje. Według fabuły jest rok 2010, przez wybuch wulkanu na Islandii zamknięte zostały europejskie lotniska, a w Polsce trwa żałoba narodowa po katastrofie pod Smoleńskiem. Na dobrą sprawę można było tę informację zupełnie pominąć, bo nie ma ona żadnego znaczenia dla rozwoju powieści (która przecież zyskuje tak naprawdę wymiar uniwersalny), a nawet podskórnie przeszkadza w śledzeniu nieco bajkowych wydarzeń. Realizm realizmem – ale nie potrzebuje on dodatkowych kotwic, łączących z pozapowieściową codziennością, żeby czytelniczki przyjęły prezentowaną tu fikcję. Tu Nawrot jednak przedobrzyła. W wakacyjnej atmosferze nie znikają niektóre problemy – i chociaż łatwiej jest zapomnieć o własnej codzienności, cudza może tym intensywniej cieszyć. O tym właśnie przypomina tom „Czternaście dni tygodnia”.
Przymusowe wczasy
„Czternaście dni tygodnia” to kolejna lektura wakacyjno-urlopowa, nie tylko ze względu na fakt, że najlepiej sprawdza się podczas letniego wypoczynku, ale i z uwagi na tematykę. Aneta Nawrot wysłała swoją bohaterkę na wczasy do Egiptu i utrudniła jej powrót – Kalina nie wie, kiedy uda jej się wsiąść w samolot do Polski, czytelniczki dzięki tytułowi mogą się domyślać. Powieść natomiast rozpoczyna się w chwili zaplanowanego powrotu.
Bohaterka – jak to zwykle w czytadłach obyczajowych bywa – ma za sobą trudne chwile, przeżywa poważny kryzys w małżeństwie i do Egiptu trafiła wysłana przez terapeutkę – by przemyśleć i uporządkować swoje sprawy. W takim momencie na horyzoncie po prostu musi zamajaczyć przystojny mężczyzna. Więc zamajacza, chociaż nie od początku jawi się jako baśniowy książę. Tyle schematów. Bo Nawrot na szczęście proponuje też nieschematyczne scenki. W konstrukcji bohaterki, która jest okulistką, ale uwielbia udzielać pomocy medycznej wszystkim potrzebującym. W nieco infantylnym pomyśle na żywiołowe rozmowy z odbiciem w lustrze. Wreszcie – w wątku kryminalnym, a nawet kilku takich wątkach, które ubarwiają pobyt w Egipcie. Autorka chętnie też podejmuje się niemal socjologicznych obserwacji, w grupie turystów wskazując typowe charaktery i zachowania. Przemyca obrazki z toksycznymi związkami, irytujące lub przynoszące wstyd nawyki czy charakterystyczne dla dzisiejszych czasów postawy – i trzeba przyznać, że robi to dość przekonująco, chociaż chce w ten sposób tylko budować tło przeżyć Kaliny. Celne portrety nie mają tu innego uzasadnienia: może szkoda, ale przecież to powieść rozrywkowa a nie psychologiczna. Mogła natomiast autorka śmiało zrezygnować z przywiązania do form i znaleźć taki sposób mówienia o dalszoplanowych bohaterach, by nie tytułować ich bez przerwy „pani” i „pan” – to w pewnej chwili staje się trochę uciążliwe.
Zapowiada się raczej banalnie, przynajmniej oczywiste rozwiązania podsuwają scenariuszowe koleiny. Ale w tej szybkiej historii Nawrot mieści całkiem sporo wątków, niektóre w ogóle próbuje jedynie zasygnalizować, bez oceniania i komentowania – są na tyle znane, że wystarczy drobny szkic, by czytelniczki domyśliły się całej reszty. Wypada to dość zgrabnie i pozwala odwrócić uwagę od fabularnej osi prostej obyczajówki. Autorka na kilka sposobów próbuje uszlachetnić tekst – stąd lawirowanie między gatunkami, szukanie sensacji i wplatanie do powieści wątków-linków, odnośników do określonych stereotypów.
Zastanawiam się, czy sens miało tu oznaczenie konkretnego czasu akcji, skoro w całej książce zaledwie raz do niego autorka nawiązuje. Według fabuły jest rok 2010, przez wybuch wulkanu na Islandii zamknięte zostały europejskie lotniska, a w Polsce trwa żałoba narodowa po katastrofie pod Smoleńskiem. Na dobrą sprawę można było tę informację zupełnie pominąć, bo nie ma ona żadnego znaczenia dla rozwoju powieści (która przecież zyskuje tak naprawdę wymiar uniwersalny), a nawet podskórnie przeszkadza w śledzeniu nieco bajkowych wydarzeń. Realizm realizmem – ale nie potrzebuje on dodatkowych kotwic, łączących z pozapowieściową codziennością, żeby czytelniczki przyjęły prezentowaną tu fikcję. Tu Nawrot jednak przedobrzyła. W wakacyjnej atmosferze nie znikają niektóre problemy – i chociaż łatwiej jest zapomnieć o własnej codzienności, cudza może tym intensywniej cieszyć. O tym właśnie przypomina tom „Czternaście dni tygodnia”.
środa, 19 września 2012
Alexandra Salmela: 27, czyli śmierć tworzy artystę
W.A.B., Warszawa 2012.
Piotruś Pani
Alexandra Salmela proponuje powieść jednocześnie gorzką i prześmiewczą, trochę karykaturalną, a trochę profetyczną. Zabawną i ważną. „27, czyli śmierć tworzy artystę” to książka o ludziach młodych, którzy nie potrafią i nie chcą odnaleźć się w dorosłym świecie. Charakterem Marta-Angie, bohaterka, tomu, wpasowałaby się lepiej w środowisko zbuntowanych nastolatków – ale na jej przykładzie lepiej widoczny staje się syndrom Piotrusia Pana, a i frustracja wchodzących w dorosłość pokoleń.
Marta nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić. Nie chce nigdzie pracować (chociaż ma taką możliwość), przerywa studia i nie myśli o przyszłości. Wie tylko jedno: chce by sławna – musi więc zapisać się w pamięci potomnych genialnym dziełem i umrzeć przed dwudziestymi ósmymi urodzinami. To drugie wiąże się z pragnieniem przynależności do „Klubu 27”. Fanaberii bohaterki ma dość jej rodzina – w końcu Marta wyjeżdża do Finlandii. Oficjalnie – by obserwować tam łabędzie. W praktyce, by stworzyć swoje dzieło, po którym będzie mogła rozstać się ze światem.
Tom „27, czyli śmierć tworzy artystę” ma kilku narratorów. Angie opowiada o własnych przeżyciach i dostarcza czytelnikom kolejnych literackich próbek, dla których szuka wydawcy. Swoją opowieść prowadzi też Pan Prosiaczek, maskotka Fasolki, najmłodszego z trojga dzieci w fińskiej rodzinie. Rodzinę obserwuje również bardzo ironicznie nastawiona kotka, która nie pozwala się udomowić. Nawet samochód rejestruje dialogi ludzi – chociaż bohaterów rozpoznaje tylko przez miejsca zajmowane we wnętrzu pojazdu. I tak toczy się jedna opowieść oglądana z wielu perspektyw. Obecność niezrealizowanej artystki zapewni spokojnym mieszkańcom domku w odludnej okolicy całą serię wstrząsów. Ale i dla Angie nie pozostanie bez echa.
Każdy głos charakteryzuje się inną narracją – nie tylko w stylu, ale i w obszarach zainteresowań, ogólnym tonie i pomysłach na przekazywanie faktów. Samochód niezdolny jest do analizowania zasłyszanych dialogów, więc tylko cytuje je w formie teatralnej sztuki: w dodatku nie ma dla niego znaczenia zmiana postaci, liczą się tylko osoby zajmujące określone miejsca. Kotka rozkoszuje się sarkazmem i złośliwościami, przesyca swoje komentarze drwinami. Zachowuje przez cały czas dystans do postaci i czeka na ich potknięcia. Pan Prosiaczek za to wpada w tony radosno-naiwne, zawsze interpretuje wydarzenia na korzyść ich bohaterów i wszystkim się cieszy, jak na maskotkę przystało. Dzięki niemu zresztą w rodzinie istnieje najmłodsze pokolenie. Dodatkowo Angie może wprowadzać inne narracje: własnym przeżyciom nadaje czasem literacką formę, przytacza też sporo maili od znajomych – powieść staje się w ten sposób naprawdę wielogłosowa. Tu liczą się różne języki, zabawy stylami, formami i możliwościami zapewnianymi przez narracyjne przeskoki. Język przechwytuje uwagę czytelników.
Ale poza intrygującymi narracjami Salmela potrafi też zainteresować rozwojem fabuły. W ogóle nie bierze pod uwagę tego, że mogłaby sięgać po typowe dla obyczajówek scenariusze. Wybiera odważne rozwiązania, często zaskakujące dla czytelników i niemożliwe do przewidzenia. Pozwala swoim postaciom na wszystko, a jedynym elementem, który nie ma wstępu do fabuły, staje się banał i zwyczajność. Ta autorka ma nieograniczoną wyobraźnię i nieskończoną ilość dobrych pomysłów – fakt, że potrafi je opisać imponująco, tylko zwiększa przyjemność płynącą z lektury.
Przy artystycznych walorach powieści ginie momentami trafność obserwacji autorki. A przecież Alexandra Salmela umie zbudować przekonujące charaktery tak samo dobrze, jak wprowadzać prawidłowe reakcje bohaterów – naturalne konsekwencje ich pomysłowości i powieściowych kreacji. Wierzyć się nie chce, że ta powieść to debiut – jest tak dobra pod względem kompozycyjnym, od strony realizacji i postaci. Jej atutem staje się również bezkompromisowa prześmiewczość, która nie objawia się w tanich i prostych żartach, ale w podskórnej warstwie narracji. Ten tom czyta się z prawdziwą przyjemnością. Jest pozycją obowiązkową dla tych wszystkich, którzy szukają w powieściach odkrywczości i oryginalności.
Piotruś Pani
Alexandra Salmela proponuje powieść jednocześnie gorzką i prześmiewczą, trochę karykaturalną, a trochę profetyczną. Zabawną i ważną. „27, czyli śmierć tworzy artystę” to książka o ludziach młodych, którzy nie potrafią i nie chcą odnaleźć się w dorosłym świecie. Charakterem Marta-Angie, bohaterka, tomu, wpasowałaby się lepiej w środowisko zbuntowanych nastolatków – ale na jej przykładzie lepiej widoczny staje się syndrom Piotrusia Pana, a i frustracja wchodzących w dorosłość pokoleń.
Marta nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić. Nie chce nigdzie pracować (chociaż ma taką możliwość), przerywa studia i nie myśli o przyszłości. Wie tylko jedno: chce by sławna – musi więc zapisać się w pamięci potomnych genialnym dziełem i umrzeć przed dwudziestymi ósmymi urodzinami. To drugie wiąże się z pragnieniem przynależności do „Klubu 27”. Fanaberii bohaterki ma dość jej rodzina – w końcu Marta wyjeżdża do Finlandii. Oficjalnie – by obserwować tam łabędzie. W praktyce, by stworzyć swoje dzieło, po którym będzie mogła rozstać się ze światem.
Tom „27, czyli śmierć tworzy artystę” ma kilku narratorów. Angie opowiada o własnych przeżyciach i dostarcza czytelnikom kolejnych literackich próbek, dla których szuka wydawcy. Swoją opowieść prowadzi też Pan Prosiaczek, maskotka Fasolki, najmłodszego z trojga dzieci w fińskiej rodzinie. Rodzinę obserwuje również bardzo ironicznie nastawiona kotka, która nie pozwala się udomowić. Nawet samochód rejestruje dialogi ludzi – chociaż bohaterów rozpoznaje tylko przez miejsca zajmowane we wnętrzu pojazdu. I tak toczy się jedna opowieść oglądana z wielu perspektyw. Obecność niezrealizowanej artystki zapewni spokojnym mieszkańcom domku w odludnej okolicy całą serię wstrząsów. Ale i dla Angie nie pozostanie bez echa.
Każdy głos charakteryzuje się inną narracją – nie tylko w stylu, ale i w obszarach zainteresowań, ogólnym tonie i pomysłach na przekazywanie faktów. Samochód niezdolny jest do analizowania zasłyszanych dialogów, więc tylko cytuje je w formie teatralnej sztuki: w dodatku nie ma dla niego znaczenia zmiana postaci, liczą się tylko osoby zajmujące określone miejsca. Kotka rozkoszuje się sarkazmem i złośliwościami, przesyca swoje komentarze drwinami. Zachowuje przez cały czas dystans do postaci i czeka na ich potknięcia. Pan Prosiaczek za to wpada w tony radosno-naiwne, zawsze interpretuje wydarzenia na korzyść ich bohaterów i wszystkim się cieszy, jak na maskotkę przystało. Dzięki niemu zresztą w rodzinie istnieje najmłodsze pokolenie. Dodatkowo Angie może wprowadzać inne narracje: własnym przeżyciom nadaje czasem literacką formę, przytacza też sporo maili od znajomych – powieść staje się w ten sposób naprawdę wielogłosowa. Tu liczą się różne języki, zabawy stylami, formami i możliwościami zapewnianymi przez narracyjne przeskoki. Język przechwytuje uwagę czytelników.
Ale poza intrygującymi narracjami Salmela potrafi też zainteresować rozwojem fabuły. W ogóle nie bierze pod uwagę tego, że mogłaby sięgać po typowe dla obyczajówek scenariusze. Wybiera odważne rozwiązania, często zaskakujące dla czytelników i niemożliwe do przewidzenia. Pozwala swoim postaciom na wszystko, a jedynym elementem, który nie ma wstępu do fabuły, staje się banał i zwyczajność. Ta autorka ma nieograniczoną wyobraźnię i nieskończoną ilość dobrych pomysłów – fakt, że potrafi je opisać imponująco, tylko zwiększa przyjemność płynącą z lektury.
Przy artystycznych walorach powieści ginie momentami trafność obserwacji autorki. A przecież Alexandra Salmela umie zbudować przekonujące charaktery tak samo dobrze, jak wprowadzać prawidłowe reakcje bohaterów – naturalne konsekwencje ich pomysłowości i powieściowych kreacji. Wierzyć się nie chce, że ta powieść to debiut – jest tak dobra pod względem kompozycyjnym, od strony realizacji i postaci. Jej atutem staje się również bezkompromisowa prześmiewczość, która nie objawia się w tanich i prostych żartach, ale w podskórnej warstwie narracji. Ten tom czyta się z prawdziwą przyjemnością. Jest pozycją obowiązkową dla tych wszystkich, którzy szukają w powieściach odkrywczości i oryginalności.
wtorek, 18 września 2012
Joanna Tołłoczko: Zabawy plastyczne dla dzieci
Świat Książki, Warszawa 2012.
Plastyka
Dziecięca wyobraźnia nie zna granic. Ale w przypadku prac plastycznych warto czasem podsunąć maluchom pomysły, które będą alternatywą dla rysunków. Coraz więcej jest publikacji, które mają pomóc w wychowywaniu małego artysty – teraz do zestawu dołączą „Zabawy plastyczne dla dzieci”, bogato ilustrowany zbiór podpowiedzi. Autorka przedstawiła po kilka pomysłów z różnych dziedzin: są tu nadające się na prezent ozdoby z papieru i masy papierowej, rozmaicie zdobione pudełka, bibułkowe kwiatki, prace z masy solnej, modeliny, makaronu i filcu oraz… parę wskazówek, jak twórczo wykorzystać doniczki. Propozycje Joanny Tołłoczko mają jednak to do siebie, że korzystać z nich mogą nie tylko najmłodsi: z wielu pomysłów natchnienie czerpać będą też dorośli. Zresztą trzeba wydatnej pomocy dorosłych, żeby stworzyć tak piękne przedmioty jak te z tomu „Zabawy plastyczne dla dzieci”.
Każdy rozdział, który jest równoznaczny z przejściem do innych tworzyw, rozpoczyna się krótkim i niemal historycznym wprowadzeniem. Autorka podaje też sposoby przyrządzenia masy solnej czy kleju z mąki i wody, chociaż nie eksponuje ekologicznego stanowiska. Zwykle projekty zajmują jej dwie strony – na jednej znajduje się zwięzły i niezbyt szczegółowy opis wykonania oraz kilka kadrów z różnych etapów przygotowywania dzieła. Drugą stronę przeznacza się na wielkoformatowe zdjęcie efektu. To, czego nie ma w lakonicznych uwagach tekstowych, może znaleźć się na zdjęciach – między innymi w ten sposób radzi sobie autorka z propozycjami zdobienia czy wykorzystania wykonanego przedmiotu: w tym wypadku obraz rzeczywiście działa lepiej niż jakiekolwiek wyjaśnienia.
Autorka dba o to, by wykonywane przedmioty były estetyczne, a i użyteczne: nie są to zabawki, które zaraz po wykonaniu rodzice najchętniej by wyrzucili. Mogą stanowić miły upominek lub element karnawałowego przebrania, ozdobę okna lub sztućców. Jest tu nawet pomysł na kukiełki do teatrzyku lalkowego, wszystko nie tylko dla rozrywki i ćwiczenia manualnych zdolności. Oczywiście, żeby stworzyć część przedmiotów, potrzeba większej wprawy – ale warto się postarać dla takiego efektu, jaki prezentowany jest w książce.
Zdjęcia w tomie robił Piotr Syndoman – zaproponował odbiorcom fotografię produktową w najlepszym gatunku (widać te starania między innymi w oświetleniu, doborze tła czy sposobach kadrowania). Ogromna ilość zachwycających i mocnych barw także wyzwala ochotę na stworzenie podobnego dzieła i uzyskanie równie wspaniałego efektu. To fotografie najlepiej przekonają nawet niechętne zmianom maluchy, że warto spróbować pracy z nieznanymi dotąd materiałami i powtarzać proponowane przez Tołłoczko czynności. Reszta będzie jednak nie tylko kwestią zdolności manualnych i zmysłu estetycznego, ale też sztuką cierpliwości: po pierwsze, nie od razu uda się wykonać pracę mistrzowsko, choćby nawet wszystko wyglądało na banalnie proste. Po drugie, na fotografiach prezentowany jest przecież stan wyidealizowany – nie ma żadnych śmieci czy nieudanych prób, wzorki wychodzą zawsze równo, nic się nie brudzi i nie niszczy. Ten tom naprawdę potrafi zachęcić do wytężonej pracy – i pozwala odkryć artystyczny potencjał w przedmiotach, które z pięknem na co dzień w ogóle się nie kojarzą.
Joanna Tołłoczko wespół z Piotrem Syndomanem proponuje publikację, która przyda się nauczycielom nauczania początkowego, a także rodzicom, którzy chcieliby zająć czymś twórczym swoje pociechy.
Plastyka
Dziecięca wyobraźnia nie zna granic. Ale w przypadku prac plastycznych warto czasem podsunąć maluchom pomysły, które będą alternatywą dla rysunków. Coraz więcej jest publikacji, które mają pomóc w wychowywaniu małego artysty – teraz do zestawu dołączą „Zabawy plastyczne dla dzieci”, bogato ilustrowany zbiór podpowiedzi. Autorka przedstawiła po kilka pomysłów z różnych dziedzin: są tu nadające się na prezent ozdoby z papieru i masy papierowej, rozmaicie zdobione pudełka, bibułkowe kwiatki, prace z masy solnej, modeliny, makaronu i filcu oraz… parę wskazówek, jak twórczo wykorzystać doniczki. Propozycje Joanny Tołłoczko mają jednak to do siebie, że korzystać z nich mogą nie tylko najmłodsi: z wielu pomysłów natchnienie czerpać będą też dorośli. Zresztą trzeba wydatnej pomocy dorosłych, żeby stworzyć tak piękne przedmioty jak te z tomu „Zabawy plastyczne dla dzieci”.
Każdy rozdział, który jest równoznaczny z przejściem do innych tworzyw, rozpoczyna się krótkim i niemal historycznym wprowadzeniem. Autorka podaje też sposoby przyrządzenia masy solnej czy kleju z mąki i wody, chociaż nie eksponuje ekologicznego stanowiska. Zwykle projekty zajmują jej dwie strony – na jednej znajduje się zwięzły i niezbyt szczegółowy opis wykonania oraz kilka kadrów z różnych etapów przygotowywania dzieła. Drugą stronę przeznacza się na wielkoformatowe zdjęcie efektu. To, czego nie ma w lakonicznych uwagach tekstowych, może znaleźć się na zdjęciach – między innymi w ten sposób radzi sobie autorka z propozycjami zdobienia czy wykorzystania wykonanego przedmiotu: w tym wypadku obraz rzeczywiście działa lepiej niż jakiekolwiek wyjaśnienia.
Autorka dba o to, by wykonywane przedmioty były estetyczne, a i użyteczne: nie są to zabawki, które zaraz po wykonaniu rodzice najchętniej by wyrzucili. Mogą stanowić miły upominek lub element karnawałowego przebrania, ozdobę okna lub sztućców. Jest tu nawet pomysł na kukiełki do teatrzyku lalkowego, wszystko nie tylko dla rozrywki i ćwiczenia manualnych zdolności. Oczywiście, żeby stworzyć część przedmiotów, potrzeba większej wprawy – ale warto się postarać dla takiego efektu, jaki prezentowany jest w książce.
Zdjęcia w tomie robił Piotr Syndoman – zaproponował odbiorcom fotografię produktową w najlepszym gatunku (widać te starania między innymi w oświetleniu, doborze tła czy sposobach kadrowania). Ogromna ilość zachwycających i mocnych barw także wyzwala ochotę na stworzenie podobnego dzieła i uzyskanie równie wspaniałego efektu. To fotografie najlepiej przekonają nawet niechętne zmianom maluchy, że warto spróbować pracy z nieznanymi dotąd materiałami i powtarzać proponowane przez Tołłoczko czynności. Reszta będzie jednak nie tylko kwestią zdolności manualnych i zmysłu estetycznego, ale też sztuką cierpliwości: po pierwsze, nie od razu uda się wykonać pracę mistrzowsko, choćby nawet wszystko wyglądało na banalnie proste. Po drugie, na fotografiach prezentowany jest przecież stan wyidealizowany – nie ma żadnych śmieci czy nieudanych prób, wzorki wychodzą zawsze równo, nic się nie brudzi i nie niszczy. Ten tom naprawdę potrafi zachęcić do wytężonej pracy – i pozwala odkryć artystyczny potencjał w przedmiotach, które z pięknem na co dzień w ogóle się nie kojarzą.
Joanna Tołłoczko wespół z Piotrem Syndomanem proponuje publikację, która przyda się nauczycielom nauczania początkowego, a także rodzicom, którzy chcieliby zająć czymś twórczym swoje pociechy.
poniedziałek, 17 września 2012
Rafik Schami: Szczery kłamca. Powieść tysiąca i jednego kłamstwa
WAM, Kraków 2012.
Baśnie prawdziwe
Rafik Schami najlepiej czuje się w literackich drobiazgach, fabułkach, które po rozbudowaniu mogłyby zająć całe tomy. Ale ten autor wybiera formy skondensowane, nakreśla wydarzenia szybko i precyzyjnie, by potem równie szybko je zakończyć. Kluczem do sukcesu jest tu nastawienie na intrygujący początek, który uwodzi czytelników i nie pozwala im przerwać lektury. Nic dziwnego, że podobnie oczarowani są bohaterowie, których Schami powołuje do istnienia: w ten motyw łatwo uwierzyć, choćby nawet prezentowane innym historie brzmiały zbyt nieprawdopdobnie. Te dorosłe baśnie w formie szczątkowej mają ogromny urok. Poza tym jest ich w każdym tomie bardzo dużo. Wreszcie – przypominają czytelnikom o sile i znaczeniu wyobraźni, a tego również nie można dzisiaj zignorować.
„Szczery kłamca” to powieść obszerniejsza niż poprzednie baśniowe tomy tego autora. Nic dziwnego: bardziej rozbudowana została w niej rama kompozycyjna, dotąd traktowana nieco po macoszemu. Tym razem Rafik Schami odwołuje się nie tylko do rzeczywistości swojego bohatera-opowiadacza, ale i do całego społeczno-politycznego kontekstu. Mówi o międzynarodowych i międzykulturowych sporach, wojnach i rozmaitych zagrożeniach. W ten sposób nakreśla tło, dzięki któremu zmyślane historie brzmią jak wymarzony azyl. Ale także otoczenie Sadika, opowiadacza baśni, jest mocno nietypowe i jako takie zasługuje na wyeksponowanie. Sadik bowiem trafia do cyrku i tam co wieczór prezentować może kolejną krótką opowieść, która rzekomo przydarzyła się jednemu z jego licznych krewnych. Z czasem przechodzi do relacji mniej osobistych, za każdym razem jednak dba o to, by dostarczyć słuchaczom obrazowych szczegółów i rozbudzić ich ciekawość. Wie dobrze, że ludzie Wschodu potrafią opowiadać – i czyni z tej umiejętności atut, który przyciąga ludzi do cyrku. Każdorazowo ożywia w narracji ludzi i zwierzęta o nietypowych cechach, czasem w ogóle wymyśla nowe gatunki – wszystko po to, by w zawoalowany sposób przedstawić słuchaczom prawdę o nich samych. A że dorośli najbardziej lubią baśnie, w których ukarani zostają źli, przebiegli – te właśnie cechy u kolejnych postaci Sadik chętnie eksponuje, ku uciesze publiczności. I płynie opowieść za opowieścią, a w podziwie dla pomysłów mówcy zatraca się znaczenie codzienności. Na tym zresztą polega czar wszystkich tomów, które proponuje Schami: działa tu magia baśni zakorzenionych w przyziemnym życiu. Zamiast wydumanych historii znanych z fabuł dla dzieci, ten autor wybiera kłamstwa, które mogłyby niekiedy stać się prawdą – a innym razem, dzięki umowności literatury, tę prawdę doskonale imitują.
Ta książka, jak i poprzednie, charakteryzuje się wysoką dbałością o język (lecz pojawiło się w niej parę wulgaryzmów, które mają charakteryzować prezentowanych ludzi – zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby w ich miejsce wstawić bardziej oryginalne przekleństwa lub złorzeczenia, dla zachowania niezwykłego klimatu). Oczywiście nie można zapominać, że książkę przełożyła Elżbieta Zarych, która bardzo dobrze odnajduje się w prozie Schamiego, a i sama rytm baśniowych opowieści z powodzeniem wykorzystuje. Połączenie – Schami i Zarych – to właściwie gwarancja lektury nienachalnie lirycznej, nieuchwytnej atmosfery, która pozwala rozkoszować się tekstem i wierzyć w przytaczane opowieści. „Szczery kłamca” pozwoli dorosłym czytelnikom z powrotem odkrywać piękno baśniowych miniatur, pokaże potencjał, jaki tkwi w wyobraźni i sztuce, a przy tym też zachęci do refleksji nad światem współczesnych wartości.
Baśnie prawdziwe
Rafik Schami najlepiej czuje się w literackich drobiazgach, fabułkach, które po rozbudowaniu mogłyby zająć całe tomy. Ale ten autor wybiera formy skondensowane, nakreśla wydarzenia szybko i precyzyjnie, by potem równie szybko je zakończyć. Kluczem do sukcesu jest tu nastawienie na intrygujący początek, który uwodzi czytelników i nie pozwala im przerwać lektury. Nic dziwnego, że podobnie oczarowani są bohaterowie, których Schami powołuje do istnienia: w ten motyw łatwo uwierzyć, choćby nawet prezentowane innym historie brzmiały zbyt nieprawdopdobnie. Te dorosłe baśnie w formie szczątkowej mają ogromny urok. Poza tym jest ich w każdym tomie bardzo dużo. Wreszcie – przypominają czytelnikom o sile i znaczeniu wyobraźni, a tego również nie można dzisiaj zignorować.
„Szczery kłamca” to powieść obszerniejsza niż poprzednie baśniowe tomy tego autora. Nic dziwnego: bardziej rozbudowana została w niej rama kompozycyjna, dotąd traktowana nieco po macoszemu. Tym razem Rafik Schami odwołuje się nie tylko do rzeczywistości swojego bohatera-opowiadacza, ale i do całego społeczno-politycznego kontekstu. Mówi o międzynarodowych i międzykulturowych sporach, wojnach i rozmaitych zagrożeniach. W ten sposób nakreśla tło, dzięki któremu zmyślane historie brzmią jak wymarzony azyl. Ale także otoczenie Sadika, opowiadacza baśni, jest mocno nietypowe i jako takie zasługuje na wyeksponowanie. Sadik bowiem trafia do cyrku i tam co wieczór prezentować może kolejną krótką opowieść, która rzekomo przydarzyła się jednemu z jego licznych krewnych. Z czasem przechodzi do relacji mniej osobistych, za każdym razem jednak dba o to, by dostarczyć słuchaczom obrazowych szczegółów i rozbudzić ich ciekawość. Wie dobrze, że ludzie Wschodu potrafią opowiadać – i czyni z tej umiejętności atut, który przyciąga ludzi do cyrku. Każdorazowo ożywia w narracji ludzi i zwierzęta o nietypowych cechach, czasem w ogóle wymyśla nowe gatunki – wszystko po to, by w zawoalowany sposób przedstawić słuchaczom prawdę o nich samych. A że dorośli najbardziej lubią baśnie, w których ukarani zostają źli, przebiegli – te właśnie cechy u kolejnych postaci Sadik chętnie eksponuje, ku uciesze publiczności. I płynie opowieść za opowieścią, a w podziwie dla pomysłów mówcy zatraca się znaczenie codzienności. Na tym zresztą polega czar wszystkich tomów, które proponuje Schami: działa tu magia baśni zakorzenionych w przyziemnym życiu. Zamiast wydumanych historii znanych z fabuł dla dzieci, ten autor wybiera kłamstwa, które mogłyby niekiedy stać się prawdą – a innym razem, dzięki umowności literatury, tę prawdę doskonale imitują.
Ta książka, jak i poprzednie, charakteryzuje się wysoką dbałością o język (lecz pojawiło się w niej parę wulgaryzmów, które mają charakteryzować prezentowanych ludzi – zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby w ich miejsce wstawić bardziej oryginalne przekleństwa lub złorzeczenia, dla zachowania niezwykłego klimatu). Oczywiście nie można zapominać, że książkę przełożyła Elżbieta Zarych, która bardzo dobrze odnajduje się w prozie Schamiego, a i sama rytm baśniowych opowieści z powodzeniem wykorzystuje. Połączenie – Schami i Zarych – to właściwie gwarancja lektury nienachalnie lirycznej, nieuchwytnej atmosfery, która pozwala rozkoszować się tekstem i wierzyć w przytaczane opowieści. „Szczery kłamca” pozwoli dorosłym czytelnikom z powrotem odkrywać piękno baśniowych miniatur, pokaże potencjał, jaki tkwi w wyobraźni i sztuce, a przy tym też zachęci do refleksji nad światem współczesnych wartości.
niedziela, 16 września 2012
Joanna Chmielewska: Krwawa zemsta
Klin, Warszawa 2012.
Powrót
Joanna Chmielewska wróciła. Jej ostatnie powieści nie napawały optymizmem i raczej zniechęcały do sięgania po kolejne tomy. Ale „Krwawa zemsta” to nawiązanie do najlepszego pisarskiego okresu Chmielewskiej, zestaw świeżych pomysłów, galeria oryginalnych postaci i wreszcie akcja z udaną intrygą. Dawniej twierdziłoby się – ot, kolejny bestseller. Teraz – prawdziwa niespodzianka dla wiernych czytelników. „Krwawa zemsta” jest praktycznie pozbawiona tych błędów, które przyprawiłyby o zgrzytanie zębów w poprzednich tomach. Nie będzie tu niekończących się posiedzeń przy jedzeniu, ani powtórzeń, ani wykładni przekonań autorki. Pozostaną barwne dialogi, ale teraz pasują do całej powieści.
Chmielewska wróciła do tego, co jej czytelnicy uwielbiali. Pojawia się tu biuro projektowe (oczywiście inne niż przed dekadami) i skandynawska współpraca. Pojawiają się tu sceny jak z „Lesia” i małżeńskie perypetie trochę jak z „(Nie)boszczyka męża”, ale o powieleniu wątków nie ma mowy. Tyle że tak przedziwni bohaterowie właściwie nie powinni istnieć, szansę na burzliwą egzystencję otrzymują jedynie w niezwykłej powieści Chmielewskiej: tu funkcjonują jako postacie z krwi i kości, a że przedstawieni są w karykaturalnej formie – to już nikomu nie przeszkadza.
Majka kocha swojego męża, niestety temu mężowi zakręciła właśnie w głowie Kręcidupcia. To akurat, jeśli pominąć oryginalny styl podrywania cudzych mężów, nie tylko literacki banał. Ale za sprawą nietypowych charakterów i kompletnie nieprzewidywalnych reakcji bohaterów banał zamienia się w naprawdę intrygujący scenariusz, nikt nie jest w stanie wymyślić, co tu się jeszcze wydarzy. Chmielewskiej udaje się za to przemycić między wierszami znakomity poradnik na małżeńskie kryzysy – znakomity, tyle że niemożliwy do zastosowania. Dlaczego? To stanie się oczywiste po lekturze.
Jeśli chodzi o język, Joanna Chmielewska odrobinę wycofała się z coraz bardziej nieprzezroczystego stylu (chociaż próbka językowego dziwoląga widnieje na okładce, na szczęście aż takie stężenie słownej ekwilibrystyki przytrafia się w samym tomie rzadko i jest do zniesienia). Teraz bohaterowie porozumiewają się czasem na granicy normalności – ale w ten rytm szybko się wpada. Chmielewska też nie męczy na siłę wtykanymi w dialogi żartami i dzięki temu udaje jej się co jakiś czas mile i rozrywkowo zaskoczyć odbiorców. Najważniejsze, że całkowicie zrezygnowała z powtórzeń i z tego, co zasłyszane. W produkowaniu żartów sprawdza się dobrze, co widać zwłaszcza w dialogach i bez odniesień do obiegowych kawałów.
Uroku książce dodaje tak charakterystyczny dla czasu z „Wszystko czerwone” klimat. To wreszcie nie bezosobowa przestrzeń, ale sfera nasycona promieniującymi z postaci cechami – emocje udzielają się czytelnikom, przynajmniej te pozytywne. Chmielewska jako autorka odzyskuje pogodę ducha, przypomina sobie, jak bawić kryminałem i teraz dopiero może konkurować z innymi twórcami literatury rozrywkowej. W „Krwawej zemście” dzieje się sporo, a autorka nad tym bez problemu panuje. Dostarczy odbiorcom dobrej zabawy – i zlikwiduje nieprzyjemne wrażenia jakie wywołała tomem „Gwałt”.
W „Krwawej zemście” poszczególne mechanizmy w samej konstrukcji zbliżają się do rozwiązań z najlepszych powieści tej autorki, ale nie da się odczytywać tomu w kategoriach autoplagiatu – nie, kiedy powieść przynosi wreszcie upragniony efekt i staje się miłym, ciekawym czytadłem wywołującym śmiech. Chmielewska po kilku książkach nieudanych porzuciła manierę, która stawała się już nieznośna i przypomina o tym, co w jej prozie dobre.
Powrót
Joanna Chmielewska wróciła. Jej ostatnie powieści nie napawały optymizmem i raczej zniechęcały do sięgania po kolejne tomy. Ale „Krwawa zemsta” to nawiązanie do najlepszego pisarskiego okresu Chmielewskiej, zestaw świeżych pomysłów, galeria oryginalnych postaci i wreszcie akcja z udaną intrygą. Dawniej twierdziłoby się – ot, kolejny bestseller. Teraz – prawdziwa niespodzianka dla wiernych czytelników. „Krwawa zemsta” jest praktycznie pozbawiona tych błędów, które przyprawiłyby o zgrzytanie zębów w poprzednich tomach. Nie będzie tu niekończących się posiedzeń przy jedzeniu, ani powtórzeń, ani wykładni przekonań autorki. Pozostaną barwne dialogi, ale teraz pasują do całej powieści.
Chmielewska wróciła do tego, co jej czytelnicy uwielbiali. Pojawia się tu biuro projektowe (oczywiście inne niż przed dekadami) i skandynawska współpraca. Pojawiają się tu sceny jak z „Lesia” i małżeńskie perypetie trochę jak z „(Nie)boszczyka męża”, ale o powieleniu wątków nie ma mowy. Tyle że tak przedziwni bohaterowie właściwie nie powinni istnieć, szansę na burzliwą egzystencję otrzymują jedynie w niezwykłej powieści Chmielewskiej: tu funkcjonują jako postacie z krwi i kości, a że przedstawieni są w karykaturalnej formie – to już nikomu nie przeszkadza.
Majka kocha swojego męża, niestety temu mężowi zakręciła właśnie w głowie Kręcidupcia. To akurat, jeśli pominąć oryginalny styl podrywania cudzych mężów, nie tylko literacki banał. Ale za sprawą nietypowych charakterów i kompletnie nieprzewidywalnych reakcji bohaterów banał zamienia się w naprawdę intrygujący scenariusz, nikt nie jest w stanie wymyślić, co tu się jeszcze wydarzy. Chmielewskiej udaje się za to przemycić między wierszami znakomity poradnik na małżeńskie kryzysy – znakomity, tyle że niemożliwy do zastosowania. Dlaczego? To stanie się oczywiste po lekturze.
Jeśli chodzi o język, Joanna Chmielewska odrobinę wycofała się z coraz bardziej nieprzezroczystego stylu (chociaż próbka językowego dziwoląga widnieje na okładce, na szczęście aż takie stężenie słownej ekwilibrystyki przytrafia się w samym tomie rzadko i jest do zniesienia). Teraz bohaterowie porozumiewają się czasem na granicy normalności – ale w ten rytm szybko się wpada. Chmielewska też nie męczy na siłę wtykanymi w dialogi żartami i dzięki temu udaje jej się co jakiś czas mile i rozrywkowo zaskoczyć odbiorców. Najważniejsze, że całkowicie zrezygnowała z powtórzeń i z tego, co zasłyszane. W produkowaniu żartów sprawdza się dobrze, co widać zwłaszcza w dialogach i bez odniesień do obiegowych kawałów.
Uroku książce dodaje tak charakterystyczny dla czasu z „Wszystko czerwone” klimat. To wreszcie nie bezosobowa przestrzeń, ale sfera nasycona promieniującymi z postaci cechami – emocje udzielają się czytelnikom, przynajmniej te pozytywne. Chmielewska jako autorka odzyskuje pogodę ducha, przypomina sobie, jak bawić kryminałem i teraz dopiero może konkurować z innymi twórcami literatury rozrywkowej. W „Krwawej zemście” dzieje się sporo, a autorka nad tym bez problemu panuje. Dostarczy odbiorcom dobrej zabawy – i zlikwiduje nieprzyjemne wrażenia jakie wywołała tomem „Gwałt”.
W „Krwawej zemście” poszczególne mechanizmy w samej konstrukcji zbliżają się do rozwiązań z najlepszych powieści tej autorki, ale nie da się odczytywać tomu w kategoriach autoplagiatu – nie, kiedy powieść przynosi wreszcie upragniony efekt i staje się miłym, ciekawym czytadłem wywołującym śmiech. Chmielewska po kilku książkach nieudanych porzuciła manierę, która stawała się już nieznośna i przypomina o tym, co w jej prozie dobre.
sobota, 15 września 2012
Diane Chamberlain: Tajemnica Noelle
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Mroczna tajemnica
Diane Chamberlain proponuje czytelniczkom obyczajówkę, która ma wyciskać łzy z oczu – to nie ulega wątpliwości. Ale ten wyciskacz łez wyposaża, po pierwsze, w miej wyeksploatowany niż romanse zestaw wątków, a po drugie w zgrabną i achronologiczną narrację z kilkoma ogromnymi sekretami. Nadaje całości nawet posmak kryminalny, choć, jak to w obyczajówkach bywa, bardziej liczy się dramat bohaterów niż łamanie prawa. A że ta apetyczna powieść liczy prawie pięćset stron, jest się w co zagłębić.
„Tajemnica Noelle” sprawdza się idealnie jako lektura dla tych czytelniczek, które lubią się wzruszać nad zagmatwanymi losami bohaterek – i które poszukują fabuł niespiesznych, za to pełnych emocji i wrażeń. Dwie przyjaciółki i matki nastoletnich córek zelektryzowało odkrycie, że Noelle – ich trzecia przyjaciółka – popełniła samobójstwo. Próbują zatem odkryć przyczynę desperackiego kroku i uświadamiają sobie, jak mało wiedziały nie tylko o sekretach Noelle, ale i o własnych losach. Kolejne tragedie i dramaty z przeszłości zaczynają wychodzić na jaw, a autorka z wyczuciem i stopniowo rozplątuje wstrząsające często wątki. „Tajemnica Noelle” dotyczy przeszłości, która mocno rzutuje na teraźniejszość, a sięga aż do najmłodszego pokolenia bohaterek – bo traf chce, że Chamberlain podporządkowuje się trendom w literaturze rozrywkowej dla pań i mężczyzn odsuwa w tej powieści na drugi plan.
Może byłoby trudno o budowanie pełnej napięcia atmosfery i nawarstwianie kolejnych tajemnic, ale autorka zdecydowała się na najlepszą dla takiej fabuły konstrukcję powieści. Nie dość, że swobodnie porusza się po różnych czasach i miejscach, to jeszcze zmienia bohaterki. Emerson i Tara same zwierzają się ze swoich przeżyć, sceny z Noelle zyskują narrację trzecioosobową. To rozgraniczenie pasuje i do treści rozdziałów: przy Noelle najważniejsze są wydarzenia, które muszą doprowadzić w konsekwencji do ostateczności. Tara i Emerson za to doznają całej serii silnych wstrząsów i w przypadku ich relacji trzeba wybrać opisywanie uczuć i emocji. Widać zatem, że szkielet tomu został dobrze przemyślany i nawet jeśli też obliczony na czytelniczy sukces – to da się to bez trudu wybaczyć. Chamberlain przekonuje do siebie odbiorczynie pewnością w prowadzeniu kilku narracji i swobodnym między nimi lawirowaniu.
Plusem „Tajemnicy Noelle” staje się również przewartościowanie poczytnych motywów. Romanse, choć się pojawiają, nie przybierają nigdy kształtu słodko-mdlących historyjek z przewidywalnym zakończeniem. Służą bardziej szkicowaniu charakterów postaci i nie przechwytują uwagi odbiorczyń. Za to uwypuklane są przez Diane Chamberlain przyjaźń oraz miłość matczyna i oddanie. Do tego dochodzi jeszcze cała paleta przeżyć o minorowym wydźwięku – samotność, strach, zagubienie – składają się na tę opowieść. Nasycenie silnymi emocjami sprawia, że czytelniczki z chęcią wkroczą w przedziwny świat bohaterek. Do końca istotne będzie rozwiązanie zagadki z pierwszych stron, autorce udało się rozłożyć akcenty w fabule tak, by dostarczyć odbiorczyniom jak najwięcej satysfakcji. Chociaż „Tajemnica Noelle” nie ma nic wspólnego z kryminałem, dobrze jej zrobiło wprowadzenie wątków rodem z innego gatunku. Diane Chamberlain udowadnia, że można napisać atrakcyjną powieść dla pań bez odwoływania się do przewidywalnych scenariuszy i kopciuszkowatych rozwiązań, a przy tym książkę nietracącą walorów rozrywkowych mimo podejmowania niełatwych tematów.
Mroczna tajemnica
Diane Chamberlain proponuje czytelniczkom obyczajówkę, która ma wyciskać łzy z oczu – to nie ulega wątpliwości. Ale ten wyciskacz łez wyposaża, po pierwsze, w miej wyeksploatowany niż romanse zestaw wątków, a po drugie w zgrabną i achronologiczną narrację z kilkoma ogromnymi sekretami. Nadaje całości nawet posmak kryminalny, choć, jak to w obyczajówkach bywa, bardziej liczy się dramat bohaterów niż łamanie prawa. A że ta apetyczna powieść liczy prawie pięćset stron, jest się w co zagłębić.
„Tajemnica Noelle” sprawdza się idealnie jako lektura dla tych czytelniczek, które lubią się wzruszać nad zagmatwanymi losami bohaterek – i które poszukują fabuł niespiesznych, za to pełnych emocji i wrażeń. Dwie przyjaciółki i matki nastoletnich córek zelektryzowało odkrycie, że Noelle – ich trzecia przyjaciółka – popełniła samobójstwo. Próbują zatem odkryć przyczynę desperackiego kroku i uświadamiają sobie, jak mało wiedziały nie tylko o sekretach Noelle, ale i o własnych losach. Kolejne tragedie i dramaty z przeszłości zaczynają wychodzić na jaw, a autorka z wyczuciem i stopniowo rozplątuje wstrząsające często wątki. „Tajemnica Noelle” dotyczy przeszłości, która mocno rzutuje na teraźniejszość, a sięga aż do najmłodszego pokolenia bohaterek – bo traf chce, że Chamberlain podporządkowuje się trendom w literaturze rozrywkowej dla pań i mężczyzn odsuwa w tej powieści na drugi plan.
Może byłoby trudno o budowanie pełnej napięcia atmosfery i nawarstwianie kolejnych tajemnic, ale autorka zdecydowała się na najlepszą dla takiej fabuły konstrukcję powieści. Nie dość, że swobodnie porusza się po różnych czasach i miejscach, to jeszcze zmienia bohaterki. Emerson i Tara same zwierzają się ze swoich przeżyć, sceny z Noelle zyskują narrację trzecioosobową. To rozgraniczenie pasuje i do treści rozdziałów: przy Noelle najważniejsze są wydarzenia, które muszą doprowadzić w konsekwencji do ostateczności. Tara i Emerson za to doznają całej serii silnych wstrząsów i w przypadku ich relacji trzeba wybrać opisywanie uczuć i emocji. Widać zatem, że szkielet tomu został dobrze przemyślany i nawet jeśli też obliczony na czytelniczy sukces – to da się to bez trudu wybaczyć. Chamberlain przekonuje do siebie odbiorczynie pewnością w prowadzeniu kilku narracji i swobodnym między nimi lawirowaniu.
Plusem „Tajemnicy Noelle” staje się również przewartościowanie poczytnych motywów. Romanse, choć się pojawiają, nie przybierają nigdy kształtu słodko-mdlących historyjek z przewidywalnym zakończeniem. Służą bardziej szkicowaniu charakterów postaci i nie przechwytują uwagi odbiorczyń. Za to uwypuklane są przez Diane Chamberlain przyjaźń oraz miłość matczyna i oddanie. Do tego dochodzi jeszcze cała paleta przeżyć o minorowym wydźwięku – samotność, strach, zagubienie – składają się na tę opowieść. Nasycenie silnymi emocjami sprawia, że czytelniczki z chęcią wkroczą w przedziwny świat bohaterek. Do końca istotne będzie rozwiązanie zagadki z pierwszych stron, autorce udało się rozłożyć akcenty w fabule tak, by dostarczyć odbiorczyniom jak najwięcej satysfakcji. Chociaż „Tajemnica Noelle” nie ma nic wspólnego z kryminałem, dobrze jej zrobiło wprowadzenie wątków rodem z innego gatunku. Diane Chamberlain udowadnia, że można napisać atrakcyjną powieść dla pań bez odwoływania się do przewidywalnych scenariuszy i kopciuszkowatych rozwiązań, a przy tym książkę nietracącą walorów rozrywkowych mimo podejmowania niełatwych tematów.
piątek, 14 września 2012
Santa Montefiore: Francuski ogrodnik
Świat Książki, Warszawa 2012.
Romans i życie
Zaczyn się jak w scenariuszu typowego harlequina. Miranda ze względu na kłopoty wychowawcze, jakie sprawia jej syn, musi przenieść się z dziećmi z Londynu na wieś. To oznacza też pięciodniowe rozłąki z mężem. Ale mąż nie narzeka na taki stan rzeczy, bo może bezkarnie sypiać z najlepszą przyjaciółką Mirandy. Osamotniona kobieta natomiast potrzebuje pomocy – w pewnym momencie w jej posiadłości pojawia się bardzo przystojny francuski ogrodnik. Gdyby dalej wszystko toczyło się zgodnie z literackimi schematami, książka nie byłaby warta uwagi – jednak Santa Montefiore rozgrywa historię zupełnie inaczej, swobodnie podróżując w czasie i odkrywając tajemnice dwóch kobiet, które mieszkały w wielkim domu z zaczarowanym ogrodem.
Autorka wyraźnie chce unikać banału, z wprawą omija ograne rozwiązania i stereotypy, które zakłóciłyby odbiór książki. Przez cały czas bazuje na wielkich uczuciach, lecz romans prezentuje nie tam, gdzie by się tego spodziewały odbiorczynie. Pozwala swoim bohaterkom na przeżywanie bardzo silnych emocji, ale w tej sferze nie szuka kiczu i cukierkowych zagrań. „Francuski ogrodnik” momentami zmienia się z romansu w ciekawą powieść obyczajową i jako taki zyska nawet większe uznanie czytelniczek. Montefiore niby chce wplatać do akcji miłość silniejszą niż wszystko inne, ale nie zapomina też o realizmie w reakcjach swoich postaci, dzięki temu nie będzie męczyć odbiorczyń nieprawdopodobnymi scenkami – przynajmniej nieczęsto.
W okolicznościach szalenie sprzyjających tandetnemu romansowi autorka wyszukuje całkiem sporo tematów z diametralnie różnych dziedzin. Nieco uwagi poświęca zachowaniom chłopca, przez którego pojawiła się konieczność przeprowadzki: próbuje go nieco zrehabilitować w oczach odbiorczyń, a przy okazji i zwrócić uwagę na podstawowe błędy wychowawcze, których dałoby się uniknąć. Prezentuje też toksyczne relacje dwóch niby-przyjaciółek, z których jedna czerpie satysfakcję z dokuczania drugiej. Jest tu wyrozumiały i troskliwy przyjaciel-gej – ukłon w stronę amerykańskich fabuł. Do tego zanurzenie w przeszłość pozwala lepiej poznać wybory jednego z bohaterów. Przy mnogości wątków nie można się już dziwić, że powieść zajmuje prawie pięćset stron: na pewno autorka w niej nie zanudzi.
Perypetie dwóch kobiet, przedstawicielek dwóch pokoleń, opisuje Montefiore językiem dziewiętnastowiecznych romansów, co dziś daje efekt nieco kiczowaty, przynajmniej chwilami. Autorka lubuje się w opisach mocno przesyconych doznaniami zmysłowymi, zwraca uwagę na barwy, zapachy i dźwięki. W ten sposób celowo spowalnia narrację, a jednocześnie buduje charakterystyczny dla całej historii klimat niespiesznego przeżywania tego, co w życiu jest najważniejsze. Niemal każdy akapit jest tu przesycony szczegółowymi analizami wyglądu otoczenia, Montefiore nie tyle nie pozostawia miejsca na domysły, co usiłuje w odbiorczyniach wywołać wrażenie prawdziwości historii. To jej pomysł na urealnienie fabuły – w dzisiejszych czasach i przy dzisiejszych modach na tekstowe rozwiązania w literaturze rozrywkowej jest to raczej odrealnienie, ale ów fakt nie ma znaczenia. Liczy się nastrojowa, wolna powieść ze sporą dawką wrażeń. We „Francuskim ogrodniku” tych na pewno nie zabraknie.
Montefiore proponuje czytadło dla pań – historię w klasycznym stylu, tyle że odartą z banału eksploatowanych nad miarę rozwiązań. Dostarcza rozrywki i relacji, w której ważniejszą rolę odgrywają wielkie namiętności, porywy serca i silne uczucia: te jednak nie wszystkim bohaterom przysłaniają ogląd rzeczywistości. Udało się autorce stworzenie romantycznej powieści ale ze stonowaną porcją idealizmu, zahaczającą – mimo stałej magii w ogrodzie – o normalność.
Romans i życie
Zaczyn się jak w scenariuszu typowego harlequina. Miranda ze względu na kłopoty wychowawcze, jakie sprawia jej syn, musi przenieść się z dziećmi z Londynu na wieś. To oznacza też pięciodniowe rozłąki z mężem. Ale mąż nie narzeka na taki stan rzeczy, bo może bezkarnie sypiać z najlepszą przyjaciółką Mirandy. Osamotniona kobieta natomiast potrzebuje pomocy – w pewnym momencie w jej posiadłości pojawia się bardzo przystojny francuski ogrodnik. Gdyby dalej wszystko toczyło się zgodnie z literackimi schematami, książka nie byłaby warta uwagi – jednak Santa Montefiore rozgrywa historię zupełnie inaczej, swobodnie podróżując w czasie i odkrywając tajemnice dwóch kobiet, które mieszkały w wielkim domu z zaczarowanym ogrodem.
Autorka wyraźnie chce unikać banału, z wprawą omija ograne rozwiązania i stereotypy, które zakłóciłyby odbiór książki. Przez cały czas bazuje na wielkich uczuciach, lecz romans prezentuje nie tam, gdzie by się tego spodziewały odbiorczynie. Pozwala swoim bohaterkom na przeżywanie bardzo silnych emocji, ale w tej sferze nie szuka kiczu i cukierkowych zagrań. „Francuski ogrodnik” momentami zmienia się z romansu w ciekawą powieść obyczajową i jako taki zyska nawet większe uznanie czytelniczek. Montefiore niby chce wplatać do akcji miłość silniejszą niż wszystko inne, ale nie zapomina też o realizmie w reakcjach swoich postaci, dzięki temu nie będzie męczyć odbiorczyń nieprawdopodobnymi scenkami – przynajmniej nieczęsto.
W okolicznościach szalenie sprzyjających tandetnemu romansowi autorka wyszukuje całkiem sporo tematów z diametralnie różnych dziedzin. Nieco uwagi poświęca zachowaniom chłopca, przez którego pojawiła się konieczność przeprowadzki: próbuje go nieco zrehabilitować w oczach odbiorczyń, a przy okazji i zwrócić uwagę na podstawowe błędy wychowawcze, których dałoby się uniknąć. Prezentuje też toksyczne relacje dwóch niby-przyjaciółek, z których jedna czerpie satysfakcję z dokuczania drugiej. Jest tu wyrozumiały i troskliwy przyjaciel-gej – ukłon w stronę amerykańskich fabuł. Do tego zanurzenie w przeszłość pozwala lepiej poznać wybory jednego z bohaterów. Przy mnogości wątków nie można się już dziwić, że powieść zajmuje prawie pięćset stron: na pewno autorka w niej nie zanudzi.
Perypetie dwóch kobiet, przedstawicielek dwóch pokoleń, opisuje Montefiore językiem dziewiętnastowiecznych romansów, co dziś daje efekt nieco kiczowaty, przynajmniej chwilami. Autorka lubuje się w opisach mocno przesyconych doznaniami zmysłowymi, zwraca uwagę na barwy, zapachy i dźwięki. W ten sposób celowo spowalnia narrację, a jednocześnie buduje charakterystyczny dla całej historii klimat niespiesznego przeżywania tego, co w życiu jest najważniejsze. Niemal każdy akapit jest tu przesycony szczegółowymi analizami wyglądu otoczenia, Montefiore nie tyle nie pozostawia miejsca na domysły, co usiłuje w odbiorczyniach wywołać wrażenie prawdziwości historii. To jej pomysł na urealnienie fabuły – w dzisiejszych czasach i przy dzisiejszych modach na tekstowe rozwiązania w literaturze rozrywkowej jest to raczej odrealnienie, ale ów fakt nie ma znaczenia. Liczy się nastrojowa, wolna powieść ze sporą dawką wrażeń. We „Francuskim ogrodniku” tych na pewno nie zabraknie.
Montefiore proponuje czytadło dla pań – historię w klasycznym stylu, tyle że odartą z banału eksploatowanych nad miarę rozwiązań. Dostarcza rozrywki i relacji, w której ważniejszą rolę odgrywają wielkie namiętności, porywy serca i silne uczucia: te jednak nie wszystkim bohaterom przysłaniają ogląd rzeczywistości. Udało się autorce stworzenie romantycznej powieści ale ze stonowaną porcją idealizmu, zahaczającą – mimo stałej magii w ogrodzie – o normalność.
czwartek, 13 września 2012
Magdalena Skopek: Dobra krew. W krainie reniferów, bogów i ludzi
PWN, Warszawa 2012.
Urok tundry
Swoją podróżniczą książką „Dobra krew” Magdalena Skopek przenosi czytelników do innego świata – z daleka od cywilizacji i rozrywek, świata, w którym liczy się to, by przetrwać w maksymalnie niesprzyjających warunkach. Wyrusza w tundrę, by wśród sympatycznych i gościnnych Nieńców poznawać zupełnie obcą kulturę. W „Dobrej krwi” nie ma informacji z turystycznych przewodników, zresztą w opisywane przez autorkę rejony turyści raczej by się nie zapuszczali. Wszystko opiera się na obserwacjach i doświadczeniach – a że Magdalena Skopek jest ciekawa świata, przez cały czas stara się przestrzegać lokalnych zwyczajów. Oczywiście próbuje też żyć tak, jak jej gospodarze, powtarza ich czynności, ciągle się uczy i o wszystko dopytuje. Co, dlaczego, do czego doprowadzi – jest autorka trochę jak małe dziecko, zafascynowana nowościami, pragnie dowiedzieć się jak najwięcej i uporządkować doznania. Pisze więc dziennik i starannie notuje w nim wszystkie odkrycia. Zdarza się, że sama śmieje się z własnej naiwności czy niedomyślności, żartuje sobie, gdy znajdzie sposób na właściwe korzystanie z typowych dla Nieńców przedmiotów. Autoironia uruchamia się jej nawet przy okazji załatwiania fizjologicznych potrzeb – w końcu każdą pomyłkę da się dobrotliwie wyśmiać. W tym tonie utrzymana jest cała książka. Skopek stara się przede wszystkim zwyczajnie żyć – jedyny wyjątek robi, gdy utrwala na zdjęciach zwyczajne dla mieszkańców czynności i zajęcia.
Od pierwszych stron tomu widać charakterystyczną dla autorki tendencję do opisywania tylko tego, co zobaczone. Skopek koncentruje się na własnych zmysłach, nie uzupełnia zapisków o dane z podręczników, odnosi się za to do literatury i od czasu do czasu sięga po cytaty autorów, którzy przed nią przemierzali tundrę. Bardziej jednak interesuje ją utrwalanie własnych wrażeń. Dzięki temu odbiorcy otrzymują bardzo dokładne sprawozdania z egzystencji w miejscu, w którym zatrzymał się czas. Co ciekawe, nie ma u Skopek sensacji ani fascynacji nieznaną dotąd rzeczywistością, nie ma tęsknoty za wygodnym życiem, zdziwienia czy odrazy. Dla autorki życie w tundrze jest naturalne i wcale nie takie trudne – przynajmniej takie wrażenie ma się podczas lektury.
Notowanie obserwacji to jedno. Drugi element „Dobrej krwi” stanowią zwykli ludzie napotkani na szlaku, gościnni, spieszący z pomocą, często dowcipni lub też mający swoje wady, ale zawsze przyjaźnie nastawieni. Magdalena Skopek wsłuchuje się w ich historie i przeżywa je – ludzie są dla niej najważniejszą częścią wyprawy. Traktuje ich z widocznym w narracji szacunkiem, a oni odwdzięczają się, wprowadzając autorkę w ich codzienność.
W „Dobrej krwi” jest jeszcze motyw, który co wrażliwszych czytelników może odstraszyć – to kulinarna strona całej wyprawy, trochę już akcentowana w tytule książki. Jedzenie wnętrzności reniferów łączy się tutaj z turpistycznymi zdjęciami, na których umorusane krwią dzieci uśmiechają się do obiektywu. Część fotografii może rzeczywiście odebrać apetyt – ale to najlepszy dowód, że autorka nie zamierza upiększać rzeczywistości czy cenzurować jej w trosce o wrażliwość wychowanych w innej kulturze odbiorców. W „Dobrej krwi” nie ma mowy o segregowaniu zwyczajów i manipulowaniu faktami. W tym momencie trochę szkoda, że autorka rezygnuje z wyrażania własnych opinii i komentowania nowych doznań – chyba że rzeczywiście przestawienie się na regionalne specjały nie sprawiło jej żadnego kłopotu… „Dobra krew” to książka, przy której część czytelników zada sobie pytanie, czy warto byłoby pójść śladami autorki, a część będzie pewna, że nigdy w życiu na podobną przygodę się nie zdecyduje.
Urok tundry
Swoją podróżniczą książką „Dobra krew” Magdalena Skopek przenosi czytelników do innego świata – z daleka od cywilizacji i rozrywek, świata, w którym liczy się to, by przetrwać w maksymalnie niesprzyjających warunkach. Wyrusza w tundrę, by wśród sympatycznych i gościnnych Nieńców poznawać zupełnie obcą kulturę. W „Dobrej krwi” nie ma informacji z turystycznych przewodników, zresztą w opisywane przez autorkę rejony turyści raczej by się nie zapuszczali. Wszystko opiera się na obserwacjach i doświadczeniach – a że Magdalena Skopek jest ciekawa świata, przez cały czas stara się przestrzegać lokalnych zwyczajów. Oczywiście próbuje też żyć tak, jak jej gospodarze, powtarza ich czynności, ciągle się uczy i o wszystko dopytuje. Co, dlaczego, do czego doprowadzi – jest autorka trochę jak małe dziecko, zafascynowana nowościami, pragnie dowiedzieć się jak najwięcej i uporządkować doznania. Pisze więc dziennik i starannie notuje w nim wszystkie odkrycia. Zdarza się, że sama śmieje się z własnej naiwności czy niedomyślności, żartuje sobie, gdy znajdzie sposób na właściwe korzystanie z typowych dla Nieńców przedmiotów. Autoironia uruchamia się jej nawet przy okazji załatwiania fizjologicznych potrzeb – w końcu każdą pomyłkę da się dobrotliwie wyśmiać. W tym tonie utrzymana jest cała książka. Skopek stara się przede wszystkim zwyczajnie żyć – jedyny wyjątek robi, gdy utrwala na zdjęciach zwyczajne dla mieszkańców czynności i zajęcia.
Od pierwszych stron tomu widać charakterystyczną dla autorki tendencję do opisywania tylko tego, co zobaczone. Skopek koncentruje się na własnych zmysłach, nie uzupełnia zapisków o dane z podręczników, odnosi się za to do literatury i od czasu do czasu sięga po cytaty autorów, którzy przed nią przemierzali tundrę. Bardziej jednak interesuje ją utrwalanie własnych wrażeń. Dzięki temu odbiorcy otrzymują bardzo dokładne sprawozdania z egzystencji w miejscu, w którym zatrzymał się czas. Co ciekawe, nie ma u Skopek sensacji ani fascynacji nieznaną dotąd rzeczywistością, nie ma tęsknoty za wygodnym życiem, zdziwienia czy odrazy. Dla autorki życie w tundrze jest naturalne i wcale nie takie trudne – przynajmniej takie wrażenie ma się podczas lektury.
Notowanie obserwacji to jedno. Drugi element „Dobrej krwi” stanowią zwykli ludzie napotkani na szlaku, gościnni, spieszący z pomocą, często dowcipni lub też mający swoje wady, ale zawsze przyjaźnie nastawieni. Magdalena Skopek wsłuchuje się w ich historie i przeżywa je – ludzie są dla niej najważniejszą częścią wyprawy. Traktuje ich z widocznym w narracji szacunkiem, a oni odwdzięczają się, wprowadzając autorkę w ich codzienność.
W „Dobrej krwi” jest jeszcze motyw, który co wrażliwszych czytelników może odstraszyć – to kulinarna strona całej wyprawy, trochę już akcentowana w tytule książki. Jedzenie wnętrzności reniferów łączy się tutaj z turpistycznymi zdjęciami, na których umorusane krwią dzieci uśmiechają się do obiektywu. Część fotografii może rzeczywiście odebrać apetyt – ale to najlepszy dowód, że autorka nie zamierza upiększać rzeczywistości czy cenzurować jej w trosce o wrażliwość wychowanych w innej kulturze odbiorców. W „Dobrej krwi” nie ma mowy o segregowaniu zwyczajów i manipulowaniu faktami. W tym momencie trochę szkoda, że autorka rezygnuje z wyrażania własnych opinii i komentowania nowych doznań – chyba że rzeczywiście przestawienie się na regionalne specjały nie sprawiło jej żadnego kłopotu… „Dobra krew” to książka, przy której część czytelników zada sobie pytanie, czy warto byłoby pójść śladami autorki, a część będzie pewna, że nigdy w życiu na podobną przygodę się nie zdecyduje.
środa, 12 września 2012
Jan W. Góra OP: Nazywam się... Faustyna Kowalska
Media Rodzina, Poznań 2012.
Życie zakonne
Zwykle dzieci niechętnie przyswajają sobie biografie znanych postaci, niezależnie zresztą od dziedziny, którą owe postacie reprezentują. W przełamaniu tej niechęci pomóc może seria wydawnictwa Media Rodzina „Nazywam się…”. Tu wielcy zyskują głos i mogą o sobie opowiedzieć w bezpośredniej narracji. Autorzy przygotowujący kolejne tomiki oczywiście nie starają się indywidualizować stylu mówienia bohaterów: tworzą raczej obiektywną i przezroczystą, tyle że pierwszoosobową narrację, w której prezentowana postać sama przedstawia się maluchom i opowiada o najważniejszych swoich dokonaniach i o własnym życiu.
Z książką o Faustynie Kowalskiej jest nieco inaczej – przynajmniej w warstwie narracji. Tekst napisał zakonnik, Jan W. Góra (przy konsultacji merytorycznej siostry Elżbiety Siepak ze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia) i niemal cały tomik dotyczy życiowej drogi Faustyny Kowalskiej – jej pobytu w zakonie i spotkań z Jezusem. Do opisania tych przeżyć autor wybrał charakterystyczny, delikatny i pełen słodyczy język, pełen miłości do Boga, oddania i deklaracji wiary. Nie ma tu zatem mowy o transparentnym stylu czy ucieczce do „cywilnego” świata z jego problemami. Taki język powoduje pewną hermetyczność książki, ale też pomoże dzieciom zrozumieć postawy i motywacje bohaterki. Co ciekawe, dobroć w narracji nie wyklucza drobnych skarg: Faustyna opowiada maluchom o przykrościach, jakie spotykały ją ze strony innych sióstr i o konieczności dochowania tajemnicy, przyznaje się czasem do bezradności, zmęczenia czy rozczarowania, co ma pomóc w uczłowieczeniu jej sylwetki i przynajmniej symbolicznym zasygnalizowaniu zwyczajności. Bohaterka bowiem przez większą część tomu przedstawia swoje relacje z Jezusem, próby pogodzenia niewytłumaczalnych racjonalnie zjawisk i ogromnej wiary. Nie ma tu natomiast miejsca na wahania w kwestii religijności, przejścia granicy między życiem zakonnym a codziennością czytelników – tym Jan W. Góra nieco oddala się od odbiorców, lecz jako osoba duchowna i quasi-biograf w zasadzie nie ma innego wyjścia.
Z pewnością ta lektura zrodzi wiele pytań, bo w skrótowej biografii nie ma przecież miejsca na wyjaśnianie wszystkich wątpliwości i rozwijanie co ciekawszych wątków, wszystko musi być logicznie uporządkowane i wyważone. Ale mam nadzieję, że cała seria o sławnych ludziach będzie budzić dociekliwość małych odbiorców, inaczej byłaby pozbawiona sensu i nie pełniłaby zbyt dobrze swojej funkcji. Ta drobna książeczka sprawdza się nie tylko w roli edukacyjnej: pozwala dzieciom poznać inny świat, inny sposób na życie.
Lucyna Talejko-Kwiatkowska proponuje wyraziste ilustracje lekko momentami przypominające witraże. Dynamikę wprowadza do nich za sprawą licznych zbędnych kresek i kropek, które w rzeczywistości zastępują szczegóły tła i dalsze plany, cienie i detale. Liczy się przecież bowiem bohaterka, resztę można pozbawić znaczenia. Najbardziej ciekawe okazują się rysunki ze zmultiplikowaną siostrą, wykonującą różne czynności. Faustyna Kowalska jest na obrazkach zawsze uśmiechnięta, młoda i szczęśliwa, co powinno zachęcić dzieci do lektury i oswoić je z intrygującą postacią.
Życie zakonne
Zwykle dzieci niechętnie przyswajają sobie biografie znanych postaci, niezależnie zresztą od dziedziny, którą owe postacie reprezentują. W przełamaniu tej niechęci pomóc może seria wydawnictwa Media Rodzina „Nazywam się…”. Tu wielcy zyskują głos i mogą o sobie opowiedzieć w bezpośredniej narracji. Autorzy przygotowujący kolejne tomiki oczywiście nie starają się indywidualizować stylu mówienia bohaterów: tworzą raczej obiektywną i przezroczystą, tyle że pierwszoosobową narrację, w której prezentowana postać sama przedstawia się maluchom i opowiada o najważniejszych swoich dokonaniach i o własnym życiu.
Z książką o Faustynie Kowalskiej jest nieco inaczej – przynajmniej w warstwie narracji. Tekst napisał zakonnik, Jan W. Góra (przy konsultacji merytorycznej siostry Elżbiety Siepak ze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia) i niemal cały tomik dotyczy życiowej drogi Faustyny Kowalskiej – jej pobytu w zakonie i spotkań z Jezusem. Do opisania tych przeżyć autor wybrał charakterystyczny, delikatny i pełen słodyczy język, pełen miłości do Boga, oddania i deklaracji wiary. Nie ma tu zatem mowy o transparentnym stylu czy ucieczce do „cywilnego” świata z jego problemami. Taki język powoduje pewną hermetyczność książki, ale też pomoże dzieciom zrozumieć postawy i motywacje bohaterki. Co ciekawe, dobroć w narracji nie wyklucza drobnych skarg: Faustyna opowiada maluchom o przykrościach, jakie spotykały ją ze strony innych sióstr i o konieczności dochowania tajemnicy, przyznaje się czasem do bezradności, zmęczenia czy rozczarowania, co ma pomóc w uczłowieczeniu jej sylwetki i przynajmniej symbolicznym zasygnalizowaniu zwyczajności. Bohaterka bowiem przez większą część tomu przedstawia swoje relacje z Jezusem, próby pogodzenia niewytłumaczalnych racjonalnie zjawisk i ogromnej wiary. Nie ma tu natomiast miejsca na wahania w kwestii religijności, przejścia granicy między życiem zakonnym a codziennością czytelników – tym Jan W. Góra nieco oddala się od odbiorców, lecz jako osoba duchowna i quasi-biograf w zasadzie nie ma innego wyjścia.
Z pewnością ta lektura zrodzi wiele pytań, bo w skrótowej biografii nie ma przecież miejsca na wyjaśnianie wszystkich wątpliwości i rozwijanie co ciekawszych wątków, wszystko musi być logicznie uporządkowane i wyważone. Ale mam nadzieję, że cała seria o sławnych ludziach będzie budzić dociekliwość małych odbiorców, inaczej byłaby pozbawiona sensu i nie pełniłaby zbyt dobrze swojej funkcji. Ta drobna książeczka sprawdza się nie tylko w roli edukacyjnej: pozwala dzieciom poznać inny świat, inny sposób na życie.
Lucyna Talejko-Kwiatkowska proponuje wyraziste ilustracje lekko momentami przypominające witraże. Dynamikę wprowadza do nich za sprawą licznych zbędnych kresek i kropek, które w rzeczywistości zastępują szczegóły tła i dalsze plany, cienie i detale. Liczy się przecież bowiem bohaterka, resztę można pozbawić znaczenia. Najbardziej ciekawe okazują się rysunki ze zmultiplikowaną siostrą, wykonującą różne czynności. Faustyna Kowalska jest na obrazkach zawsze uśmiechnięta, młoda i szczęśliwa, co powinno zachęcić dzieci do lektury i oswoić je z intrygującą postacią.
wtorek, 11 września 2012
Maria Nurowska: Dom na krawędzi
Znak, Kraków 2012.
Życie po piekle
Maria Nurowska hipnotyzuje narracją, powoli odsłaniającą kolejne tajemnice książki. W „Domu na krawędzi” oddaje głos kobietom, opowieść jest całkowicie zdominowana przez płeć piękną o spaczonych traumami charakterach. Bohaterki książki „Drzwi do piekła” powracają tu czasem tylko na chwilę, żeby zasygnalizować związki z dawnym życiem i pokazać, że nie ma ucieczki przed przeszłością. Ale cała książka jest jak list Darii, pisarki, która zastrzeliła męża, do Izy, kobiety, od której nie umie i nie chce się uwolnić.
Daria próbuje zacząć nowe życie jako Marta, właścicielka pensjonatu w górach. Na tym wątku kończą się podobieństwa z modnymi czytadłami, problem Marty jest bowiem o wiele głębszy niż potrzeba uporania się z nieudanym i zakończonym związkiem. Poza pamięcią o dawnym dramacie, Marta musi uporać się z codziennymi wyzwaniami – na przykład z opieką nad córką Izy, Olą. Co pewien czas przez jej życie przewijają się byłe więźniarki. Pojawia się też szansa na miłość.
Ale Maria Nurowska daleka jest od konstruowania fabuł pod dyktando czytelniczek romansów czy obyczajówek. Tworzy powieść psychologiczną, miejscami niewygodną, koncentruje się na przedziwnej relacji między Martą i Izą i cały czas szuka nowych obszarów, w których mogłaby podjąć dyskusję ze stereotypami literackimi kobiet. Jej bohaterki stają się marionetkami, postępują zawsze tak, jak to zostało zakodowane w ich charakterach. Egoizm łączy się tu z ofiarnością i gotowością do poświęceń, wszystko ma swoje źródło w wydarzeniach z minionych lat, a jednocześnie teraźniejsze przeżycia kobiet w żaden sposób nie wpływają na ich kolejne decyzje. Zupełnie jakby rozwój postaci uległ na czas powieści zatrzymaniu. A przecież to, co przeżywa Marta, nie należy do przejść znieczulających czy tłumiących uczucia. Maria Nurowska może tym samym poprowadzić fabułę w dowolnym kierunku – dawno bowiem odrzuciła schematy postępowania i możliwość łatwego oceniania bohaterów. Niezmieniane charaktery nie hamują jednak powieści, bo w akcji „Domu na krawędzi” dzieje się wiele, szybko i gwałtownie. Chociaż sama bohaterka lekko tonuje wszystkie wydarzenia, nadając im nieco liryczny kształt, książka składa się z całego szeregu silnych, żeby nie powiedzieć wstrząsających, przeżyć. Tu właściwie nie ma miejsca na normalność, bo zawsze zniszczą ją demony przeszłości lub tajemnice innych ludzi – i mimo że Marta stara się stworzyć normalny dom, Maria Nurowska nie ma zamiaru odwoływać się do popularnych wzorców z literatury rozrywkowej.
„Dom na krawędzi” jest uporządkowanym opowiadaniem o najtrudniejszych doświadczeniach. Pojawiają się w tej historii kobiety, które przez własne czyny stały się ofiarami przeszłości i nawet po odbyciu kary pokutują za swoje uczynki. Nurowska nikogo nie chroni i nie tabuizuje, daleka jest od tworzenia pocieszanek – a mimo to w swojej prozie przemyca elementy kojące. W tej powieści fascynacja złem miesza się z próbą znalezienia drogi do krzepiących i sielankowych fabuł. Autorka pozwala w tomie kobietom na egzystencję pełną komplikacji i lęków, niepewną i pozbawioną parasola ochronnego, a przez to bardzo atrakcyjną dla odbiorców. W „Domu na krawędzi” pojawia się cała gama uczuć i emocji, na które miejsca nie ma w sentymentalnych rozrywkowych scenariuszach. Dodatkowo wartość książki podnosi jej piękny język – nienaganny od strony literackiej, pięknie zrytmizowany, poetycki i pozbawiony naleciałości kiczu czy potocyzmów.
Życie po piekle
Maria Nurowska hipnotyzuje narracją, powoli odsłaniającą kolejne tajemnice książki. W „Domu na krawędzi” oddaje głos kobietom, opowieść jest całkowicie zdominowana przez płeć piękną o spaczonych traumami charakterach. Bohaterki książki „Drzwi do piekła” powracają tu czasem tylko na chwilę, żeby zasygnalizować związki z dawnym życiem i pokazać, że nie ma ucieczki przed przeszłością. Ale cała książka jest jak list Darii, pisarki, która zastrzeliła męża, do Izy, kobiety, od której nie umie i nie chce się uwolnić.
Daria próbuje zacząć nowe życie jako Marta, właścicielka pensjonatu w górach. Na tym wątku kończą się podobieństwa z modnymi czytadłami, problem Marty jest bowiem o wiele głębszy niż potrzeba uporania się z nieudanym i zakończonym związkiem. Poza pamięcią o dawnym dramacie, Marta musi uporać się z codziennymi wyzwaniami – na przykład z opieką nad córką Izy, Olą. Co pewien czas przez jej życie przewijają się byłe więźniarki. Pojawia się też szansa na miłość.
Ale Maria Nurowska daleka jest od konstruowania fabuł pod dyktando czytelniczek romansów czy obyczajówek. Tworzy powieść psychologiczną, miejscami niewygodną, koncentruje się na przedziwnej relacji między Martą i Izą i cały czas szuka nowych obszarów, w których mogłaby podjąć dyskusję ze stereotypami literackimi kobiet. Jej bohaterki stają się marionetkami, postępują zawsze tak, jak to zostało zakodowane w ich charakterach. Egoizm łączy się tu z ofiarnością i gotowością do poświęceń, wszystko ma swoje źródło w wydarzeniach z minionych lat, a jednocześnie teraźniejsze przeżycia kobiet w żaden sposób nie wpływają na ich kolejne decyzje. Zupełnie jakby rozwój postaci uległ na czas powieści zatrzymaniu. A przecież to, co przeżywa Marta, nie należy do przejść znieczulających czy tłumiących uczucia. Maria Nurowska może tym samym poprowadzić fabułę w dowolnym kierunku – dawno bowiem odrzuciła schematy postępowania i możliwość łatwego oceniania bohaterów. Niezmieniane charaktery nie hamują jednak powieści, bo w akcji „Domu na krawędzi” dzieje się wiele, szybko i gwałtownie. Chociaż sama bohaterka lekko tonuje wszystkie wydarzenia, nadając im nieco liryczny kształt, książka składa się z całego szeregu silnych, żeby nie powiedzieć wstrząsających, przeżyć. Tu właściwie nie ma miejsca na normalność, bo zawsze zniszczą ją demony przeszłości lub tajemnice innych ludzi – i mimo że Marta stara się stworzyć normalny dom, Maria Nurowska nie ma zamiaru odwoływać się do popularnych wzorców z literatury rozrywkowej.
„Dom na krawędzi” jest uporządkowanym opowiadaniem o najtrudniejszych doświadczeniach. Pojawiają się w tej historii kobiety, które przez własne czyny stały się ofiarami przeszłości i nawet po odbyciu kary pokutują za swoje uczynki. Nurowska nikogo nie chroni i nie tabuizuje, daleka jest od tworzenia pocieszanek – a mimo to w swojej prozie przemyca elementy kojące. W tej powieści fascynacja złem miesza się z próbą znalezienia drogi do krzepiących i sielankowych fabuł. Autorka pozwala w tomie kobietom na egzystencję pełną komplikacji i lęków, niepewną i pozbawioną parasola ochronnego, a przez to bardzo atrakcyjną dla odbiorców. W „Domu na krawędzi” pojawia się cała gama uczuć i emocji, na które miejsca nie ma w sentymentalnych rozrywkowych scenariuszach. Dodatkowo wartość książki podnosi jej piękny język – nienaganny od strony literackiej, pięknie zrytmizowany, poetycki i pozbawiony naleciałości kiczu czy potocyzmów.
poniedziałek, 10 września 2012
Magdalena Lewecka: Moja lista szaleństw
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Spis zadań
W przełomowym momencie życia Marta postanawia stworzyć listę szaleństw, czyli rzeczy, których nie zrobiła dotąd, ze względu na rozsądek, opinię i stałego faceta. Ale kiedy facet przestał być tym wymarzonym i wspólnie zdecydowali o rozstaniu, prawie trzydziestoletnia atrakcyjna kobieta nie może ciągle płakać i załamywać rąk. Musi zacząć działać. Wprawdzie lista nie jest długa i raczej nie zaskoczy oryginalnością, ale zapoczątkuje tak potrzebne zmiany. A kto wie, może też przyniesie poprawę losu?
Magdalena Lewecka sięgnęła po katalizator, który do tej pory sprawdzał się zwłaszcza w amerykańskiej literaturze rozrywkowej i warsztatach twórczego pisania: listę zapewniającą szkielet fabuły w powieści rozrywkowej. Tyle że dla niej to punkt wyjścia, a nie cała konstrukcja powieści. I dobrze, bo chociaż bohaterka trzyma się swojego postanowienia o wcielaniu w czyn kolejnych szaleństw, nie wzmacnia się przez nie i często żałuje. Na szczęście szybko wciąga ją wir zwyczajnego życia. Życia, w którym jej były mimo wszystko będzie się pojawiał – w końcu rozstanie z facetem nie może spowodować rozstania z jego siostrą, najlepszą przyjaciółką Marty. Jak na chicklit przystało, przewija się tu w tle zapowiedź zupełnie nowego życia i kresu dotychczasowych problemów: autorka dobrze wie, co chciałyby przeczytać jej odbiorczynie i tego się konsekwentnie trzyma. Lista szaleństw na wstępie to pewnego rodzaju wpisowe, próba wprowadzenia do rzeczywistości bohaterki rysu nieprzewidywalności – zwłaszcza że potem wszystko będzie się odbywało według jasnych dla odbiorczyń reguł.
Ponieważ autorka nie chce daleko odchodzić od codzienności i zwyczajności, ani też przesycać fabuły oryginalnymi wydarzeniami, powieść z konieczności musi być nierozbudowana i dość szybka w lekturze. „Moja lista szaleństw” zalicza się do rozrywkowych książek-wytchnień, chwilowych odskoczni w świat sympatycznych bohaterek, które właśnie muszą coś zmienić w swoim życiu. Tu nie chodzi o rozkoszowanie się akcją, a o przemycenie baśniowej nadziei w przeciętności. Na dobrą sprawę losy Marty nie zafrapują odbiorczyń tak bardzo jak sam fakt oczekiwania na spełnienie marzeń i ułożenie się życia. To dobry los staje się właściwym, choć do końca ukrytym bohaterem powieści.
Zwłaszcza dla młodszych czytelniczek zaletą książki będzie jej prosty i potoczny język, język właściwy dla chicklitów. Tu nie ma szukania literackości, piękna prozy czy rytmu opisów – język pomaga zidentyfikować bohaterkę, styl ją uzupełnia, a nawet momentami definiuje. Zwyczajna opowieść musi być prowadzona zwyczajnym językiem, w przeciwnym razie odbiorczynie nie przekonałyby się do losów trzydziestolatki. Ten wybór pomaga książce, pasuje do fabuły i do charakteru bohaterki – chociaż zatem sama historia nie odciśnie się w pamięci, Magdalena Lewecka umiejętnie połączyła dwie sfery książki w sensowną i spójną całość.
To może być powieść rozrywkowa w sam raz dla zabieganych i zapracowanych kobiet sukcesu, lub też pań domu zmęczonych rutyną, młodych wiekiem lub duchem – w sam raz na odcinek serialu, niewymagający wysiłku umysłowego relaks i odprężenie. To błyskawiczna ucieczka od zwykłych zmartwień składających się na codzienność – rytm tej książki na chwilę oddala rzeczywiste kłopoty. Jest to zatem propozycja dla tych pań, które szukają baśniowego scenariusza w imitującej prawdę bajce.
Spis zadań
W przełomowym momencie życia Marta postanawia stworzyć listę szaleństw, czyli rzeczy, których nie zrobiła dotąd, ze względu na rozsądek, opinię i stałego faceta. Ale kiedy facet przestał być tym wymarzonym i wspólnie zdecydowali o rozstaniu, prawie trzydziestoletnia atrakcyjna kobieta nie może ciągle płakać i załamywać rąk. Musi zacząć działać. Wprawdzie lista nie jest długa i raczej nie zaskoczy oryginalnością, ale zapoczątkuje tak potrzebne zmiany. A kto wie, może też przyniesie poprawę losu?
Magdalena Lewecka sięgnęła po katalizator, który do tej pory sprawdzał się zwłaszcza w amerykańskiej literaturze rozrywkowej i warsztatach twórczego pisania: listę zapewniającą szkielet fabuły w powieści rozrywkowej. Tyle że dla niej to punkt wyjścia, a nie cała konstrukcja powieści. I dobrze, bo chociaż bohaterka trzyma się swojego postanowienia o wcielaniu w czyn kolejnych szaleństw, nie wzmacnia się przez nie i często żałuje. Na szczęście szybko wciąga ją wir zwyczajnego życia. Życia, w którym jej były mimo wszystko będzie się pojawiał – w końcu rozstanie z facetem nie może spowodować rozstania z jego siostrą, najlepszą przyjaciółką Marty. Jak na chicklit przystało, przewija się tu w tle zapowiedź zupełnie nowego życia i kresu dotychczasowych problemów: autorka dobrze wie, co chciałyby przeczytać jej odbiorczynie i tego się konsekwentnie trzyma. Lista szaleństw na wstępie to pewnego rodzaju wpisowe, próba wprowadzenia do rzeczywistości bohaterki rysu nieprzewidywalności – zwłaszcza że potem wszystko będzie się odbywało według jasnych dla odbiorczyń reguł.
Ponieważ autorka nie chce daleko odchodzić od codzienności i zwyczajności, ani też przesycać fabuły oryginalnymi wydarzeniami, powieść z konieczności musi być nierozbudowana i dość szybka w lekturze. „Moja lista szaleństw” zalicza się do rozrywkowych książek-wytchnień, chwilowych odskoczni w świat sympatycznych bohaterek, które właśnie muszą coś zmienić w swoim życiu. Tu nie chodzi o rozkoszowanie się akcją, a o przemycenie baśniowej nadziei w przeciętności. Na dobrą sprawę losy Marty nie zafrapują odbiorczyń tak bardzo jak sam fakt oczekiwania na spełnienie marzeń i ułożenie się życia. To dobry los staje się właściwym, choć do końca ukrytym bohaterem powieści.
Zwłaszcza dla młodszych czytelniczek zaletą książki będzie jej prosty i potoczny język, język właściwy dla chicklitów. Tu nie ma szukania literackości, piękna prozy czy rytmu opisów – język pomaga zidentyfikować bohaterkę, styl ją uzupełnia, a nawet momentami definiuje. Zwyczajna opowieść musi być prowadzona zwyczajnym językiem, w przeciwnym razie odbiorczynie nie przekonałyby się do losów trzydziestolatki. Ten wybór pomaga książce, pasuje do fabuły i do charakteru bohaterki – chociaż zatem sama historia nie odciśnie się w pamięci, Magdalena Lewecka umiejętnie połączyła dwie sfery książki w sensowną i spójną całość.
To może być powieść rozrywkowa w sam raz dla zabieganych i zapracowanych kobiet sukcesu, lub też pań domu zmęczonych rutyną, młodych wiekiem lub duchem – w sam raz na odcinek serialu, niewymagający wysiłku umysłowego relaks i odprężenie. To błyskawiczna ucieczka od zwykłych zmartwień składających się na codzienność – rytm tej książki na chwilę oddala rzeczywiste kłopoty. Jest to zatem propozycja dla tych pań, które szukają baśniowego scenariusza w imitującej prawdę bajce.
niedziela, 9 września 2012
Barbara Giza: Stawiński i wojna. Reprezentacja doświadczenia jako podróż autobiograficzna
Trio, Warszawa 2012.
Analizy filmów
Wydaje się, że Barbara Giza twórczość Jerzego Stefana Stawińskiego poznała i odczytała tak dokładnie, że tylko krok dzieli ją od wpadnięcia w sidła rutyny. Przeszła już wstępną fascynację, ale jeszcze nie ma wybierania wygodnych schematów; naukowy styl wiąże się tu z rzetelnością i bezemocjonalnością – chociaż trochę szkoda, że pozostał wstęp zgodny z akademickimi wymogami. We wprowadzeniu niepotrzebnie – z punktu widzenia zwykłego przeciętnego czytelnika – zanurza się Giza w gąszczu definicji pojęć, których intuicyjny odbiór tak naprawdę pokrywa się z literaturoznawczymi konkluzjami. Daje się też w tym wstępie zauważyć kontrastujący nieco z późniejszymi wywodami styl, będący pochodną języka Nycza. Zresztą, wpatrzona w Nycza autorka do niego odwołuje się częściej niż to konieczne. Całość początku sprawia wrażenie nieco asekuracyjnej postawy, jakby Giza usiłowała przekonać odbiorców za wszelką cenę, że w odczytywaniu utworów Stawińskiego podejście biografizujące jest niezbędne. Później proporcje się zmieniają i mimo że egzystencja twórcy stanowi szkielet konstrukcji scenariuszy (więc i pośrednio – całej pracy o Stawińskim), usuwa się nieco w cień przy szczegółowym omawianiu kolejnych fabuł.
Właściwa część tomu „Stawiński i wojna” to próba uporządkowania dzieł twórcy według trzech etapów podróży autobiograficznej. Giza chce odczytywać filmy najpierw przez pryzmat dojrzewania, potem – poszukiwania własnego miejsca na ziemi, reszcie procesu osiadania w już znalezionym miejscu. Jednocześnie w optykę jej zainteresowań wdziera się wojna i tak naprawdę to ona nadaje ton całemu opracowaniu: mimo starań autorki, by dokonać przekładu filmów na życie, udaje się przedstawienie ewolucji spojrzenia Stawińskiego na wojnę.
Autorka przyjmuje rytm pisania, który znającym scenariusze i teksty Stawińskiego wyda się naturalny: przytacza filmy powstałe w omawianym okresie twórczości i dość szczegółowo je omawia. Chwilę później przypomina o tezach książki, by spróbować odszukać w filmowych bohaterach ślady doświadczeń Stawińskiego. Deklaruje wprawdzie na początku, że przedmiotem jej zainteresowania będzie przecięcie osi literatury i filmu – jednak przy odczytywaniu kolejnych wątków mniej zajmuje się poetyką czy stylem mówienia o postaciach, za to koncentruje się na wydarzeniach i punktach wspólnych w życiorysach postaci oraz autora scenariuszy. W ten sposób w rzeczywistości tropi ślady autobiograficzne w filmach Stawińskiego, ale niekoniecznie wpada na odkrywcze interpretacje czy nowe możliwości odczytań. Właściwie przez nagromadzenie faktów i wskazanie podobieństw między realiami i fikcją, daje podstawy do budowania późniejszych interpretacji: proponuje rzetelne streszczenie i podbudowę dla pisarskich wyborów Stawińskiego.
Dość szybko natomiast gubi się w tomie literatura, chyba że uznać za nią przytaczane fragmenty utworów porównywanych ze scenariuszami. Jest za to bogato reprezentowana sfera metatekstowa, wypowiedzi o tworzeniu czy opinie krytyków to dobry punkt wyjścia w odczytywaniu tej twórczości według innego niż autobiograficzny klucza. Na uwagę zasługuje dogłębna znajomość dokumentów, docieranie do trudno dostępnych źródeł i włączanie ich do opowieści o Stawińskim. Warto też pochylić się nad marginesowymi wtrąceniami o reakcjach bohatera tomu na krytykę czy mechanizmy rządzące przemysłem filmowym. „Stawiński i wojna” to nie zbiór streszczeń, ale rzetelnych analiz dzieł twórcy nie dość docenianego.
Analizy filmów
Wydaje się, że Barbara Giza twórczość Jerzego Stefana Stawińskiego poznała i odczytała tak dokładnie, że tylko krok dzieli ją od wpadnięcia w sidła rutyny. Przeszła już wstępną fascynację, ale jeszcze nie ma wybierania wygodnych schematów; naukowy styl wiąże się tu z rzetelnością i bezemocjonalnością – chociaż trochę szkoda, że pozostał wstęp zgodny z akademickimi wymogami. We wprowadzeniu niepotrzebnie – z punktu widzenia zwykłego przeciętnego czytelnika – zanurza się Giza w gąszczu definicji pojęć, których intuicyjny odbiór tak naprawdę pokrywa się z literaturoznawczymi konkluzjami. Daje się też w tym wstępie zauważyć kontrastujący nieco z późniejszymi wywodami styl, będący pochodną języka Nycza. Zresztą, wpatrzona w Nycza autorka do niego odwołuje się częściej niż to konieczne. Całość początku sprawia wrażenie nieco asekuracyjnej postawy, jakby Giza usiłowała przekonać odbiorców za wszelką cenę, że w odczytywaniu utworów Stawińskiego podejście biografizujące jest niezbędne. Później proporcje się zmieniają i mimo że egzystencja twórcy stanowi szkielet konstrukcji scenariuszy (więc i pośrednio – całej pracy o Stawińskim), usuwa się nieco w cień przy szczegółowym omawianiu kolejnych fabuł.
Właściwa część tomu „Stawiński i wojna” to próba uporządkowania dzieł twórcy według trzech etapów podróży autobiograficznej. Giza chce odczytywać filmy najpierw przez pryzmat dojrzewania, potem – poszukiwania własnego miejsca na ziemi, reszcie procesu osiadania w już znalezionym miejscu. Jednocześnie w optykę jej zainteresowań wdziera się wojna i tak naprawdę to ona nadaje ton całemu opracowaniu: mimo starań autorki, by dokonać przekładu filmów na życie, udaje się przedstawienie ewolucji spojrzenia Stawińskiego na wojnę.
Autorka przyjmuje rytm pisania, który znającym scenariusze i teksty Stawińskiego wyda się naturalny: przytacza filmy powstałe w omawianym okresie twórczości i dość szczegółowo je omawia. Chwilę później przypomina o tezach książki, by spróbować odszukać w filmowych bohaterach ślady doświadczeń Stawińskiego. Deklaruje wprawdzie na początku, że przedmiotem jej zainteresowania będzie przecięcie osi literatury i filmu – jednak przy odczytywaniu kolejnych wątków mniej zajmuje się poetyką czy stylem mówienia o postaciach, za to koncentruje się na wydarzeniach i punktach wspólnych w życiorysach postaci oraz autora scenariuszy. W ten sposób w rzeczywistości tropi ślady autobiograficzne w filmach Stawińskiego, ale niekoniecznie wpada na odkrywcze interpretacje czy nowe możliwości odczytań. Właściwie przez nagromadzenie faktów i wskazanie podobieństw między realiami i fikcją, daje podstawy do budowania późniejszych interpretacji: proponuje rzetelne streszczenie i podbudowę dla pisarskich wyborów Stawińskiego.
Dość szybko natomiast gubi się w tomie literatura, chyba że uznać za nią przytaczane fragmenty utworów porównywanych ze scenariuszami. Jest za to bogato reprezentowana sfera metatekstowa, wypowiedzi o tworzeniu czy opinie krytyków to dobry punkt wyjścia w odczytywaniu tej twórczości według innego niż autobiograficzny klucza. Na uwagę zasługuje dogłębna znajomość dokumentów, docieranie do trudno dostępnych źródeł i włączanie ich do opowieści o Stawińskim. Warto też pochylić się nad marginesowymi wtrąceniami o reakcjach bohatera tomu na krytykę czy mechanizmy rządzące przemysłem filmowym. „Stawiński i wojna” to nie zbiór streszczeń, ale rzetelnych analiz dzieł twórcy nie dość docenianego.
sobota, 8 września 2012
Chorzowski Teatr Ogrodowy sezon 6. - podsumowanie
Czas podsumowań
Czego wymaga się od wakacyjnych przeglądów teatralnych? Żeby było lekko, łatwo i przyjemnie, żeby pojawiały się głośne tytuły różnych stron kraju, żeby można było kulturalnie spędzić weekendowe wieczory. Wprawdzie niektórzy organizatorzy próbują jeszcze zaakcentować swoją rolę, głosząc wszem i wobec nieuzasadnioną wyższość nad innymi podobnymi imprezami w regionie (lub nawet ich nie dostrzegając) – ale to zasługuje jedynie na pobłażliwy uśmiech. Wakacyjne pokazy teatralne służyć mają przede wszystkim dobrej rozrywce. Ale dobra rozrywka nie musi się wiązać z tanimi farsami: wakacyjna publiczność zasługuje na spektakle najlepsze, niekoniecznie schlebiające wyłącznie masowym gustom. Wakacyjna publiczność potrafi docenić jakość. I dlatego teatralne święto w Chorzowie, czyli Chorzowski Teatr Ogrodowy, tak dobrze się w tym roku udało.
Sergiusz Brożek, Naczelny Ogrodnik ChTO, zaprasza na letni festiwal przedstawienia sprawdzone, to jest takie, które obejrzał osobiście i przekonał się, że warto udostępnić je chorzowskim widzom. Niejednokrotnie zdarzyło mu się zrezygnować z jakiegoś, rozpatrywanego wcześniej, tytułu, gdy ten nie spełnił jego oczekiwań. Dzięki tej wstępnej weryfikacji odbiorcy mogą być pewni, że ominie ich bylejakość i teatralny banał. Jednak to, co działo się w Chorzowie w sztygarkowym Magazynie Ciekłego Powietrza w tym roku, podczas szóstego sezonu ChTO, zasługuje na najwyższe uznanie: każde wydarzenie na długo zostawało w pamięci, między innymi za sprawą aktorów, którzy ani na moment nie obniżali poziomu gry. Chorzowski Teatr Ogrodowy zamienił się w te wakacje w ogromną teatralną ucztę dla koneserów i dla zwykłych, nawet przypadkowych (są jeszcze tacy?) widzów.
Zaczęło się recitalem „Jednocześnie” Andrzeja Poniedzielskiego, połączonym z promocją książki pod tym samym tytułem. Znany bard i satyryk, świadomy „świątecznego” nastroju inauguracji sezonu, przedłużył swoje wystąpienie, wplatając w nie fragmenty innych własnych programów; w efekcie rozbawiał chorzowską publiczność monologami, żartami, improwizacjami i piosenkami przez blisko dwie godziny (zapominać w tym momencie nie można o Andrzeju Pawlukiewiczu, akompaniatorze, który na własne życzenie w partiach mówionych usuwał się w cień, a przecież bez niego trudniej byłoby stworzyć niepowtarzalną atmosferę kameralnego – w sporej sali – spotkania). Andrzej Poniedzielski zaprezentował to, co w jego repertuarze najlepsze: inteligentny dowcip, błyskotliwe skojarzenia i filozoficzne refleksje nad życiem, szczęściem i miłością.
Teatr Rozrywki Trójkąt należał do tych mniej znanych zespołów, przybywających na ChTO. Odwołania do Michaiła Zoszczenki także nie mogły (w założeniu) wywołać ogromnego zainteresowania sztuką, bo kogo dziś obchodzi rosyjska satyra społeczna z ubiegłego wieku? A jednak aktorzy z Zielonej Góry wydobyli z tekstów sceny ponadczasowe i wciąż komiczne. Dodali do tego kilka znakomicie wykonanych rosyjskich romansów i stworzyli spektakl, na którym nie można było się nudzić, niejako mimochodem podsuwali przy tym odbiorcom zwierciadło. Każdy miał tu inny, wyraźny pomysł na odtwarzanie swoich postaci. Jednocześnie był to jeden z dwóch tytułów na 6. ChTO o bardziej rozbudowanej scenografii i kostiumach. Udało się teatrowi stworzyć też atmosferę rosyjskości i wprowadzić widzów w inny świat.
Tydzień później poprzeczkę wysoko postawił Teatr Montownia: Rafał Rutkowski i Maciej Wierzbicki zaprezentowali niekomediową opowieść w lekkiej formie. Wielka produkcja filmowa widziana oczami statystów, machina do produkowania pieniędzy zderzona z ludzkimi odruchami, a także satyra na kolejnych przedstawicieli środowiska filmowego. Kilkanaście postaci, sygnalizowanych brzmieniem głosu czy gestem – i tragedia nieważnej z punktu widzenia przedstawicieli showbiznesu postaci. Rutkowski i Wierzbicki sprawdzili się w konwencji pastiszowej, nie musieli rozbawiać widzów tanimi grepsami, mogli za to udowodnić swój aktorski kunszt. Z tej dwuaktowej historii nikt nie wyszedł rozczarowany – w jedno splotły się tu udana historia, rewelacyjne aktorstwo i reżyserskie pomysły.
Na tak przygotowany grunt wejść miało Stowarzyszenie Teatralne Badów z bardzo świeżym przedstawieniem „Błazen Pana Boga”. I nie zawiodło. Na pół opowiadana, na pół odgrywana historia Franciszka z Asyżu doprowadzała publikę do łez ze śmiechu. Zwracały tu uwagę reżyserskie rozwiązania, minietiudki aktorskie i swobodne żonglowanie rolami. Role te nie przemieniały się w karykaturę, mimo e widzom cały czas przypominano o umowności teatru. Świetny tekst spotkał się tu z nienaganną reżyserią i absolutnie cudownym wykonaniem. W dodatku Stowarzyszenie Teatralne Badów zaproponowało zupełnie niestandardowe podejście do aktorstwa i adaptowania tekstu. Kto „Błazna” nie widział, powinien jak najszybciej nadrobić zaległości.
Tydzień później przyszedł czas na spektakl mistrzowski – „Próby” Schaeffera w reżyserii Mikołaja Grabowskiego: zgodnie z początkowymi założeniami to przedstawienie okazało się najlepsze z najlepszych – nie tylko za sprawą umiejętnego rozłożenia akcentów i celnego odczytywania Schaeffera, ale i fantastycznego popisu aktorstwa. Dla Teatru Mikołaja Grabowskiego występ na Chorzowskim Teatrze Ogrodowym stał się okazją do zaprezentowania całego wachlarza scenicznych rozwiązań uwypuklających absurdalny żart. Zabawy teatralnymi konwencjami zapewniły odbiorcom rozrywkę na najwyższym poziomie. Tu żaden element nie zawiódł, a aktorzy dali z siebie wszystko: być może przypadkiem udało im się modelowe przedstawienie, o którym chciało się opowiadać bez końca.
Chociaż kolejny spektakl na ChTO był monodramem, Naczelny Ogrodnik celowo unikał tego określenia w zapowiedzi. Aldona Jankowska w cenionym przez publikę „Hotelu Babilon” stworzyła bowiem wrażenie współistnienia w opowieści równocześnie wielu postaci. Dodatkową trudność stanowiło pomieszanie języków, ale z tym parodystka poradziła sobie śpiewająco (zresztą przecież też śpiewała…). Trochę za dużo było w „Hotelu” nieistotnych historyjek poszczególnych bohaterów, ale przecież właśnie to umożliwiło Jankowskiej lingwistyczne popisy i wyraziste parodie. Nawet odwracające uwagę efekty specjalne nie zniweczyły wysiłków Jankowskiej: „Hotel Babilon” rzeczywiście spotkał się z uznaniem.
W ostatnim spektaklu królowały muzyczne opowieści o morderczyniach, które przeszły do historii za sprawą popkultury. Cztery śpiewające aktorki, do tego uznani autorzy songów – to zestawienie zaowocowało piosenkami, które wciąż powracają do odbiorców. A przecież „Monsters” to także zlepek opowieści o czynach, do których zdolne są z pozoru delikatne i bezbronne bohaterki. Chropowate historie idealnie brzmiały dzięki pięknym głosom i trafnym interpretacjom artystek z Rampy. Wprawdzie był to na ChTO drugi spektakl z rozbudowaną scenografią, ale na dobrą sprawę łatwo było o niej zapomnieć przy świetnych songach.
Wreszcie szósty sezon ChTO zamknął koncert „Dejcie pozór!” projektu Jola Literska Rudokapela. Naprawdę przyjemnie było przekonać się, że ten młody stażem dwupokoleniowy zespół coraz lepiej rozumie się na scenie i zaczyna dobrze bawić się muzyką. Publiczność ChTO, liczna mimo późnej pory, mogła nie tylko posłuchać znakomitych aranżacji i wykonań kolejnych utworów, ale i cieszyć się radością Rudokapeli, wspólnym tworzeniem ponad gatunkowymi podziałami.
Sergiusz Brożek nie chce rozwadniać kalendarza ChTO pozateatralnymi wydarzeniami, dlatego też miejsce dla nich znalazł poza rytmem piątkowych wieczorów. I tak chętni widzowie mogli obejrzeć film dokumentalny „Kutzowizna”, melomani – cieszyć się jedną z odsłon Lauby Pełnej Bluesa, a fani kabaretu – spotkać się z grupą Kałamasz. To dodatki, które nie odwracały uwagi od podstawowego nurtu ChTO, a zapewniały miłą różnorodność oferty kulturalnej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego.
Atrakcyjnie wypadł również Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy – pięć interaktywnych przedstawień dla dzieci cieszyło się wielkim zainteresowaniem. Prawdziwą wisienką na torcie okazała się Dziecinada – święto zaplanowane na 15 sierpnia. Długo można by się rozpisywać na temat kolejnych atrakcji (z występem rewelacyjnego słowackiego teatru PIKI na czele), ale najlepszą miarą sukcesu były roześmiane twarze dzieci.
Rzadko przytrafia się tak wysoki i równy poziom całych edycji festiwali teatralnych. Naczelny Ogrodnik po raz kolejny sprawił, że na Chorzowskim Teatrze Ogrodowym bywać naprawdę warto.
Czego wymaga się od wakacyjnych przeglądów teatralnych? Żeby było lekko, łatwo i przyjemnie, żeby pojawiały się głośne tytuły różnych stron kraju, żeby można było kulturalnie spędzić weekendowe wieczory. Wprawdzie niektórzy organizatorzy próbują jeszcze zaakcentować swoją rolę, głosząc wszem i wobec nieuzasadnioną wyższość nad innymi podobnymi imprezami w regionie (lub nawet ich nie dostrzegając) – ale to zasługuje jedynie na pobłażliwy uśmiech. Wakacyjne pokazy teatralne służyć mają przede wszystkim dobrej rozrywce. Ale dobra rozrywka nie musi się wiązać z tanimi farsami: wakacyjna publiczność zasługuje na spektakle najlepsze, niekoniecznie schlebiające wyłącznie masowym gustom. Wakacyjna publiczność potrafi docenić jakość. I dlatego teatralne święto w Chorzowie, czyli Chorzowski Teatr Ogrodowy, tak dobrze się w tym roku udało.
Sergiusz Brożek, Naczelny Ogrodnik ChTO, zaprasza na letni festiwal przedstawienia sprawdzone, to jest takie, które obejrzał osobiście i przekonał się, że warto udostępnić je chorzowskim widzom. Niejednokrotnie zdarzyło mu się zrezygnować z jakiegoś, rozpatrywanego wcześniej, tytułu, gdy ten nie spełnił jego oczekiwań. Dzięki tej wstępnej weryfikacji odbiorcy mogą być pewni, że ominie ich bylejakość i teatralny banał. Jednak to, co działo się w Chorzowie w sztygarkowym Magazynie Ciekłego Powietrza w tym roku, podczas szóstego sezonu ChTO, zasługuje na najwyższe uznanie: każde wydarzenie na długo zostawało w pamięci, między innymi za sprawą aktorów, którzy ani na moment nie obniżali poziomu gry. Chorzowski Teatr Ogrodowy zamienił się w te wakacje w ogromną teatralną ucztę dla koneserów i dla zwykłych, nawet przypadkowych (są jeszcze tacy?) widzów.
Zaczęło się recitalem „Jednocześnie” Andrzeja Poniedzielskiego, połączonym z promocją książki pod tym samym tytułem. Znany bard i satyryk, świadomy „świątecznego” nastroju inauguracji sezonu, przedłużył swoje wystąpienie, wplatając w nie fragmenty innych własnych programów; w efekcie rozbawiał chorzowską publiczność monologami, żartami, improwizacjami i piosenkami przez blisko dwie godziny (zapominać w tym momencie nie można o Andrzeju Pawlukiewiczu, akompaniatorze, który na własne życzenie w partiach mówionych usuwał się w cień, a przecież bez niego trudniej byłoby stworzyć niepowtarzalną atmosferę kameralnego – w sporej sali – spotkania). Andrzej Poniedzielski zaprezentował to, co w jego repertuarze najlepsze: inteligentny dowcip, błyskotliwe skojarzenia i filozoficzne refleksje nad życiem, szczęściem i miłością.
Teatr Rozrywki Trójkąt należał do tych mniej znanych zespołów, przybywających na ChTO. Odwołania do Michaiła Zoszczenki także nie mogły (w założeniu) wywołać ogromnego zainteresowania sztuką, bo kogo dziś obchodzi rosyjska satyra społeczna z ubiegłego wieku? A jednak aktorzy z Zielonej Góry wydobyli z tekstów sceny ponadczasowe i wciąż komiczne. Dodali do tego kilka znakomicie wykonanych rosyjskich romansów i stworzyli spektakl, na którym nie można było się nudzić, niejako mimochodem podsuwali przy tym odbiorcom zwierciadło. Każdy miał tu inny, wyraźny pomysł na odtwarzanie swoich postaci. Jednocześnie był to jeden z dwóch tytułów na 6. ChTO o bardziej rozbudowanej scenografii i kostiumach. Udało się teatrowi stworzyć też atmosferę rosyjskości i wprowadzić widzów w inny świat.
Tydzień później poprzeczkę wysoko postawił Teatr Montownia: Rafał Rutkowski i Maciej Wierzbicki zaprezentowali niekomediową opowieść w lekkiej formie. Wielka produkcja filmowa widziana oczami statystów, machina do produkowania pieniędzy zderzona z ludzkimi odruchami, a także satyra na kolejnych przedstawicieli środowiska filmowego. Kilkanaście postaci, sygnalizowanych brzmieniem głosu czy gestem – i tragedia nieważnej z punktu widzenia przedstawicieli showbiznesu postaci. Rutkowski i Wierzbicki sprawdzili się w konwencji pastiszowej, nie musieli rozbawiać widzów tanimi grepsami, mogli za to udowodnić swój aktorski kunszt. Z tej dwuaktowej historii nikt nie wyszedł rozczarowany – w jedno splotły się tu udana historia, rewelacyjne aktorstwo i reżyserskie pomysły.
Na tak przygotowany grunt wejść miało Stowarzyszenie Teatralne Badów z bardzo świeżym przedstawieniem „Błazen Pana Boga”. I nie zawiodło. Na pół opowiadana, na pół odgrywana historia Franciszka z Asyżu doprowadzała publikę do łez ze śmiechu. Zwracały tu uwagę reżyserskie rozwiązania, minietiudki aktorskie i swobodne żonglowanie rolami. Role te nie przemieniały się w karykaturę, mimo e widzom cały czas przypominano o umowności teatru. Świetny tekst spotkał się tu z nienaganną reżyserią i absolutnie cudownym wykonaniem. W dodatku Stowarzyszenie Teatralne Badów zaproponowało zupełnie niestandardowe podejście do aktorstwa i adaptowania tekstu. Kto „Błazna” nie widział, powinien jak najszybciej nadrobić zaległości.
Tydzień później przyszedł czas na spektakl mistrzowski – „Próby” Schaeffera w reżyserii Mikołaja Grabowskiego: zgodnie z początkowymi założeniami to przedstawienie okazało się najlepsze z najlepszych – nie tylko za sprawą umiejętnego rozłożenia akcentów i celnego odczytywania Schaeffera, ale i fantastycznego popisu aktorstwa. Dla Teatru Mikołaja Grabowskiego występ na Chorzowskim Teatrze Ogrodowym stał się okazją do zaprezentowania całego wachlarza scenicznych rozwiązań uwypuklających absurdalny żart. Zabawy teatralnymi konwencjami zapewniły odbiorcom rozrywkę na najwyższym poziomie. Tu żaden element nie zawiódł, a aktorzy dali z siebie wszystko: być może przypadkiem udało im się modelowe przedstawienie, o którym chciało się opowiadać bez końca.
Chociaż kolejny spektakl na ChTO był monodramem, Naczelny Ogrodnik celowo unikał tego określenia w zapowiedzi. Aldona Jankowska w cenionym przez publikę „Hotelu Babilon” stworzyła bowiem wrażenie współistnienia w opowieści równocześnie wielu postaci. Dodatkową trudność stanowiło pomieszanie języków, ale z tym parodystka poradziła sobie śpiewająco (zresztą przecież też śpiewała…). Trochę za dużo było w „Hotelu” nieistotnych historyjek poszczególnych bohaterów, ale przecież właśnie to umożliwiło Jankowskiej lingwistyczne popisy i wyraziste parodie. Nawet odwracające uwagę efekty specjalne nie zniweczyły wysiłków Jankowskiej: „Hotel Babilon” rzeczywiście spotkał się z uznaniem.
W ostatnim spektaklu królowały muzyczne opowieści o morderczyniach, które przeszły do historii za sprawą popkultury. Cztery śpiewające aktorki, do tego uznani autorzy songów – to zestawienie zaowocowało piosenkami, które wciąż powracają do odbiorców. A przecież „Monsters” to także zlepek opowieści o czynach, do których zdolne są z pozoru delikatne i bezbronne bohaterki. Chropowate historie idealnie brzmiały dzięki pięknym głosom i trafnym interpretacjom artystek z Rampy. Wprawdzie był to na ChTO drugi spektakl z rozbudowaną scenografią, ale na dobrą sprawę łatwo było o niej zapomnieć przy świetnych songach.
Wreszcie szósty sezon ChTO zamknął koncert „Dejcie pozór!” projektu Jola Literska Rudokapela. Naprawdę przyjemnie było przekonać się, że ten młody stażem dwupokoleniowy zespół coraz lepiej rozumie się na scenie i zaczyna dobrze bawić się muzyką. Publiczność ChTO, liczna mimo późnej pory, mogła nie tylko posłuchać znakomitych aranżacji i wykonań kolejnych utworów, ale i cieszyć się radością Rudokapeli, wspólnym tworzeniem ponad gatunkowymi podziałami.
Sergiusz Brożek nie chce rozwadniać kalendarza ChTO pozateatralnymi wydarzeniami, dlatego też miejsce dla nich znalazł poza rytmem piątkowych wieczorów. I tak chętni widzowie mogli obejrzeć film dokumentalny „Kutzowizna”, melomani – cieszyć się jedną z odsłon Lauby Pełnej Bluesa, a fani kabaretu – spotkać się z grupą Kałamasz. To dodatki, które nie odwracały uwagi od podstawowego nurtu ChTO, a zapewniały miłą różnorodność oferty kulturalnej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego.
Atrakcyjnie wypadł również Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy – pięć interaktywnych przedstawień dla dzieci cieszyło się wielkim zainteresowaniem. Prawdziwą wisienką na torcie okazała się Dziecinada – święto zaplanowane na 15 sierpnia. Długo można by się rozpisywać na temat kolejnych atrakcji (z występem rewelacyjnego słowackiego teatru PIKI na czele), ale najlepszą miarą sukcesu były roześmiane twarze dzieci.
Rzadko przytrafia się tak wysoki i równy poziom całych edycji festiwali teatralnych. Naczelny Ogrodnik po raz kolejny sprawił, że na Chorzowskim Teatrze Ogrodowym bywać naprawdę warto.
piątek, 7 września 2012
Ciasta bez pieczenia od A do Z
Wetbild, Warszawa 2012.
Desery na zimno
Trudno wyobrazić sobie lepszą reklamę własnych produktów. „Ciasta bez pieczenia od A do Z” Dr. Oetkera to jednocześnie ogromny zestaw przepisów i próba wskazania, jak wykorzystywać rozmaite galaretki, budynie, śmietan-fiksy, cukier waniliowy i inne wyroby firmy, a przy okazji szybko przygotować wspaniałe słodkości bez używania piekarnika. Oczywiście to książka dla tych odbiorców, którzy gustują w smakach schładzanych deserów – ale takich smakoszy z pewnością nie zabraknie.
Publikacja nie przypomina standardowych reklamówek. To książka spora, szyta i w twardej oprawie, z kartkami na grubym papierze kredowym. Zawiera też całostronicowe artystyczne ilustracje – zdjęcia części wyrobów (co stanowi także podpowiedź dotyczącą zdobienia i podawania ciast). Żeby w książce zmieściło się więcej przepisów, część ozdobiona jest fotografiami o mniejszym formacie – ale i tak zachęcającymi do eksperymentowania w kuchni.
Przepisy ułożone zostały alfabetycznie. Po nazwie ciasta pojawia się krótki – jednowyrazowy zwykle – komentarz, który wskazuje albo na przeznaczenie przysmaku (ostrzeżenia, że jest z alkoholem, podpowiedzi, że nie nadaje się dla dzieci, czy opinie o trudności w przyrządzeniu). Kolejną informację stanowią wartości odżywcze. Dalej już pojawiają się wytłuszczone i ładnie wyodrębnione graficznie składniki, czas przygotowania i sposób wykonania, w prostych punktach. Całość kończą jeszcze porady, dotyczące wydobycia najlepszego smaku czy sposobu przechowywania lub dekorowania – a także wskazówki, zwłaszcza dla mniej doświadczonych pań domu. Czasem znajduje się w nich komentarz co do zastępowania poszczególnych składników innymi – rzecz cenna dla tych, którzy nie kierują się w kuchni wyobraźnią i wolą konkrety.
Jedno ciasto określane jest jako „wykwintne”, inne jako „dobry pomysł”, a jeszcze inne – „dla gości”. Tom ma zatem stanowić także zbiór podpowiedzi, co przyrządzić na różne okazje. Rozwieje wątpliwości co do elegancji deseru, a czasem też podsunie pomysł na coś słodkiego. Te określenia, które pojawiają się przy nazwach ciast i tortów, powracają później w spisie treści i porządkują kolejne smakołyki. W ten sposób do wymarzonego czy potrzebnego akurat przepisu dojść można dwojako: przez alfabetyczny układ w książce lub przez tematyczny spis treści. Ponad dwieście przepisów urozmaici deserowe menu.
Całość przygotowana jest bardzo estetycznie i zachęca do wypróbowywania przepisów. Ale prawdziwą ucztę dla oczu stanowią fotografie gotowych i ozdobnych ciast, a nawet detali (jeśli na stronie zostaje trochę wolnego miejsca, pojawia się w tym miejscu fotografia produktowa. Trzeba przyznać, że autorzy zdjęć (a jest ich wielu) stanęli na wysokości zadania i książka staje się jednocześnie albumem. Dodatkowo cenny jest fakt, że nie ma tu w warstwie graficznej lokowania produktu – Dr. Oetker, poza tym, że widnieje jako logo na okładce i pojawia się jako nazwa firmy przy spisach składników, nie trafia na zdjęcia – dzięki czemu nie mamy do czynienia z agresywną i nachalną reklamą.
Zwykle przepisy na desery przyrządzane na zimno zajmują marginalne miejsce w książkach kucharskich czy poradnikach dla pań. Ta publikacja udowadnia, że przyrządzanie ciast bez pieczenia też może być sztuką i wcale nie ogranicza się do kilku wariacji jednego pomysłu, mało tego, pokazuje, że desery zwykle kojarzące się z letnimi miesiącami można przygotowywać przez cały rok i na różne okazje.
Desery na zimno
Trudno wyobrazić sobie lepszą reklamę własnych produktów. „Ciasta bez pieczenia od A do Z” Dr. Oetkera to jednocześnie ogromny zestaw przepisów i próba wskazania, jak wykorzystywać rozmaite galaretki, budynie, śmietan-fiksy, cukier waniliowy i inne wyroby firmy, a przy okazji szybko przygotować wspaniałe słodkości bez używania piekarnika. Oczywiście to książka dla tych odbiorców, którzy gustują w smakach schładzanych deserów – ale takich smakoszy z pewnością nie zabraknie.
Publikacja nie przypomina standardowych reklamówek. To książka spora, szyta i w twardej oprawie, z kartkami na grubym papierze kredowym. Zawiera też całostronicowe artystyczne ilustracje – zdjęcia części wyrobów (co stanowi także podpowiedź dotyczącą zdobienia i podawania ciast). Żeby w książce zmieściło się więcej przepisów, część ozdobiona jest fotografiami o mniejszym formacie – ale i tak zachęcającymi do eksperymentowania w kuchni.
Przepisy ułożone zostały alfabetycznie. Po nazwie ciasta pojawia się krótki – jednowyrazowy zwykle – komentarz, który wskazuje albo na przeznaczenie przysmaku (ostrzeżenia, że jest z alkoholem, podpowiedzi, że nie nadaje się dla dzieci, czy opinie o trudności w przyrządzeniu). Kolejną informację stanowią wartości odżywcze. Dalej już pojawiają się wytłuszczone i ładnie wyodrębnione graficznie składniki, czas przygotowania i sposób wykonania, w prostych punktach. Całość kończą jeszcze porady, dotyczące wydobycia najlepszego smaku czy sposobu przechowywania lub dekorowania – a także wskazówki, zwłaszcza dla mniej doświadczonych pań domu. Czasem znajduje się w nich komentarz co do zastępowania poszczególnych składników innymi – rzecz cenna dla tych, którzy nie kierują się w kuchni wyobraźnią i wolą konkrety.
Jedno ciasto określane jest jako „wykwintne”, inne jako „dobry pomysł”, a jeszcze inne – „dla gości”. Tom ma zatem stanowić także zbiór podpowiedzi, co przyrządzić na różne okazje. Rozwieje wątpliwości co do elegancji deseru, a czasem też podsunie pomysł na coś słodkiego. Te określenia, które pojawiają się przy nazwach ciast i tortów, powracają później w spisie treści i porządkują kolejne smakołyki. W ten sposób do wymarzonego czy potrzebnego akurat przepisu dojść można dwojako: przez alfabetyczny układ w książce lub przez tematyczny spis treści. Ponad dwieście przepisów urozmaici deserowe menu.
Całość przygotowana jest bardzo estetycznie i zachęca do wypróbowywania przepisów. Ale prawdziwą ucztę dla oczu stanowią fotografie gotowych i ozdobnych ciast, a nawet detali (jeśli na stronie zostaje trochę wolnego miejsca, pojawia się w tym miejscu fotografia produktowa. Trzeba przyznać, że autorzy zdjęć (a jest ich wielu) stanęli na wysokości zadania i książka staje się jednocześnie albumem. Dodatkowo cenny jest fakt, że nie ma tu w warstwie graficznej lokowania produktu – Dr. Oetker, poza tym, że widnieje jako logo na okładce i pojawia się jako nazwa firmy przy spisach składników, nie trafia na zdjęcia – dzięki czemu nie mamy do czynienia z agresywną i nachalną reklamą.
Zwykle przepisy na desery przyrządzane na zimno zajmują marginalne miejsce w książkach kucharskich czy poradnikach dla pań. Ta publikacja udowadnia, że przyrządzanie ciast bez pieczenia też może być sztuką i wcale nie ogranicza się do kilku wariacji jednego pomysłu, mało tego, pokazuje, że desery zwykle kojarzące się z letnimi miesiącami można przygotowywać przez cały rok i na różne okazje.
czwartek, 6 września 2012
Stephen Clarke: 1000 lat wkurzania Francuzów
W.A.B., Warszawa 2012.
Innymi słowy
Gdyby w ten sposób pisane były podręczniki do historii, mielibyśmy całe rzesze historyków-pasjonatów, od najmłodszych lat zafascynowanych rozwojem dziejów. Małolaty chichotałyby nad książkami, a jedynym problemem nauczycieli byłoby jak odpędzić je od historii i zmusić do poznawania tajników na przykład fizyki. Gdyby tak wyglądało dziejopisarstwo, nikt nie stwierdziłby, że historia jest nudna czy martwa.
Stephen Clarke może teraz pisać o wszystkim, na co ma ochotę. Po „Merde!” zyskał ogromną liczbę wiernych czytelników, którzy z radością sięgną po każdą jego nową książkę. Kąśliwy dowcip, przełamywanie tematów tabu, złośliwość ponadprzeciętna i inteligentna ironia w felietonowym stylu to znaki charakterystyczne tego autora. Celne spostrzeżenia i głębokie prawdy są tu sprytnie maskowane lekkim stylem i niby to ludycznymi dowcipami. Clarke ma głowę na karku, wie, co zrobić, żeby dotrzeć do masowego odbiorcy i nawet przekupić go obscenicznym czasem żartem, a przy tym nie zrazić do siebie myślącego czytelnika. Umie pisać tak, by odbiorcy powiedzieli „hej, ten gość ma rację”, a przy tym nie wywoła międzynarodowego konfliktu, bo kto by brał serio błazna, który pisze niepoważnie?
„1000 lat wkurzania Francuzów” nie różni się stylem od bestsellerów Clarke’a, tyle tylko, że nie ma tu jego własnych doświadczeń (a przynajmniej nieczęsto), a komentarz do relacji francusko-brytyjskich na przestrzeni wieków. Innymi słowy, autor przekłada historię na język dzisiejszej publicystyki, nie tyle agresywnej co komicznej. Absurdów, które wynajdował na co dzień, teraz szuka w przeszłości, w postawach władców czy pomysłach postaci przechodzących do historii. Najnowszy tom Clarke’a to śmiech z przeszłości, sposób na wskazanie i wydrwienie nonsensów czy błędnych decyzji. Odkrywcze i odświeżające będzie w nim spojrzenie na dzieje jako na zestaw pomyłek i błędów do wykpienia. Autor chętnie stosuje obrazowe porównania, by uświadomić odbiorcom komizm sytuacji, co jakiś czas odwołuje się do tego, co znane dzisiejszym czytelnikom (których też nie zawsze oszczędza, ale przecież wolno mu) i ożywia historię tak, że „1000 lat” czyta się jak zbiór aktualnych felietonów. Autor stawia na smaczki, a kiedy musi opisać coś, co broni się przed absurdem, wybiera po prostu dowcipny język, by ani na chwilę nie tracić uwagi odbiorców. Jest showmanem, popisuje się nieprzeciętnym humorem oraz pisarskim talentem, błaznuje, lecz nie męczy tym odbiorców. Przy okazji też ciągle sprawdza, czym Anglicy wkurzają Francuzów. Nie mówiąc o tym, że sam stara się ich wkurzyć maksymalnie.
Atutem tomu Clarke’a jest to, od czego zwykle historycy stronią: po pierwsze humor, po drugie potoczny język. Clarke z upodobaniem przygląda się biografiom sławnych postaci, ale pyta też o szampana i o plany kolonizacyjne, o gilotynę (która nie pochodzi z Francji), o bagietkę i o kulturę. Kończy całość drobnym wyborem cytatów Amerykanów i Anglików o Francuzach – i odwrotnie. Zaakcentowany w tytule motyw wkurzania nadaje rytm całej książce – chodzi w końcu także o to, żeby naświetlić nieporozumienia i konflikty i jak najbardziej zirytować francuskich odbiorców. W końcu ci nie mają jak odpowiedzieć, Clarke jest niepowtarzalny i wszelkie próby naśladowania go będą raczej żałosne niż skuteczne. Autorowi szykuje się zatem kolejny bestseller, ale ciekawa jestem, czy ta publikacja wpłynie na sposób mówienia o historii. Clarke pokazuje humorystyczny potencjał tkwiący w dziejach – i może przyczynić się do szerzenia zainteresowania historiografią. Przetransponowanie dat, faktów, przekazów i plotek na język współczesny i wolny od cenzury okazało się strzałem w dziesiątkę. Powinno doczekać się (jakiegoś) dalszego ciągu.
Innymi słowy
Gdyby w ten sposób pisane były podręczniki do historii, mielibyśmy całe rzesze historyków-pasjonatów, od najmłodszych lat zafascynowanych rozwojem dziejów. Małolaty chichotałyby nad książkami, a jedynym problemem nauczycieli byłoby jak odpędzić je od historii i zmusić do poznawania tajników na przykład fizyki. Gdyby tak wyglądało dziejopisarstwo, nikt nie stwierdziłby, że historia jest nudna czy martwa.
Stephen Clarke może teraz pisać o wszystkim, na co ma ochotę. Po „Merde!” zyskał ogromną liczbę wiernych czytelników, którzy z radością sięgną po każdą jego nową książkę. Kąśliwy dowcip, przełamywanie tematów tabu, złośliwość ponadprzeciętna i inteligentna ironia w felietonowym stylu to znaki charakterystyczne tego autora. Celne spostrzeżenia i głębokie prawdy są tu sprytnie maskowane lekkim stylem i niby to ludycznymi dowcipami. Clarke ma głowę na karku, wie, co zrobić, żeby dotrzeć do masowego odbiorcy i nawet przekupić go obscenicznym czasem żartem, a przy tym nie zrazić do siebie myślącego czytelnika. Umie pisać tak, by odbiorcy powiedzieli „hej, ten gość ma rację”, a przy tym nie wywoła międzynarodowego konfliktu, bo kto by brał serio błazna, który pisze niepoważnie?
„1000 lat wkurzania Francuzów” nie różni się stylem od bestsellerów Clarke’a, tyle tylko, że nie ma tu jego własnych doświadczeń (a przynajmniej nieczęsto), a komentarz do relacji francusko-brytyjskich na przestrzeni wieków. Innymi słowy, autor przekłada historię na język dzisiejszej publicystyki, nie tyle agresywnej co komicznej. Absurdów, które wynajdował na co dzień, teraz szuka w przeszłości, w postawach władców czy pomysłach postaci przechodzących do historii. Najnowszy tom Clarke’a to śmiech z przeszłości, sposób na wskazanie i wydrwienie nonsensów czy błędnych decyzji. Odkrywcze i odświeżające będzie w nim spojrzenie na dzieje jako na zestaw pomyłek i błędów do wykpienia. Autor chętnie stosuje obrazowe porównania, by uświadomić odbiorcom komizm sytuacji, co jakiś czas odwołuje się do tego, co znane dzisiejszym czytelnikom (których też nie zawsze oszczędza, ale przecież wolno mu) i ożywia historię tak, że „1000 lat” czyta się jak zbiór aktualnych felietonów. Autor stawia na smaczki, a kiedy musi opisać coś, co broni się przed absurdem, wybiera po prostu dowcipny język, by ani na chwilę nie tracić uwagi odbiorców. Jest showmanem, popisuje się nieprzeciętnym humorem oraz pisarskim talentem, błaznuje, lecz nie męczy tym odbiorców. Przy okazji też ciągle sprawdza, czym Anglicy wkurzają Francuzów. Nie mówiąc o tym, że sam stara się ich wkurzyć maksymalnie.
Atutem tomu Clarke’a jest to, od czego zwykle historycy stronią: po pierwsze humor, po drugie potoczny język. Clarke z upodobaniem przygląda się biografiom sławnych postaci, ale pyta też o szampana i o plany kolonizacyjne, o gilotynę (która nie pochodzi z Francji), o bagietkę i o kulturę. Kończy całość drobnym wyborem cytatów Amerykanów i Anglików o Francuzach – i odwrotnie. Zaakcentowany w tytule motyw wkurzania nadaje rytm całej książce – chodzi w końcu także o to, żeby naświetlić nieporozumienia i konflikty i jak najbardziej zirytować francuskich odbiorców. W końcu ci nie mają jak odpowiedzieć, Clarke jest niepowtarzalny i wszelkie próby naśladowania go będą raczej żałosne niż skuteczne. Autorowi szykuje się zatem kolejny bestseller, ale ciekawa jestem, czy ta publikacja wpłynie na sposób mówienia o historii. Clarke pokazuje humorystyczny potencjał tkwiący w dziejach – i może przyczynić się do szerzenia zainteresowania historiografią. Przetransponowanie dat, faktów, przekazów i plotek na język współczesny i wolny od cenzury okazało się strzałem w dziesiątkę. Powinno doczekać się (jakiegoś) dalszego ciągu.
środa, 5 września 2012
Anna Strzeżek: Od konsumpcji do konspiracji, czyli warszawskie lokale gastronomiczne 1939-1944
Trio, Warszawa 2012.
Strawa dla ciała i ducha
W odczytywaniu historii warstwa militarna często przyćmiewa tę obyczajową. Opracowania dotyczące pozabatalistycznych kwestii stanowić mogą jedynie margines badań. Bywa jednak, że to margines bardzo ciekawy – jak w przypadku opisu funkcjonowania kawiarni, barów i restauracji w czasie drugiej wojny światowej. Anna Strzeżek zawęziła to zagadnienie do lokali warszawskich i prowadzonych przez Polaków (a sensowne uzasadnienie podaje we wstępie)I i przygląda się tym przybytkom, zasadom ich działania, kelnerom, jadłospisom i wreszcie klientom w szczegółowym, chociaż i skrótowym opracowaniu „Od konsumpcji do konspiracji, czyli warszawskie lokale gastronomiczne 1939–1944”.
Kto w pamiętnikach czasu sprzed wojny trafiał na wzmianki o kawiarniach i ich roli w kulturze dwudziestolecia międzywojennego, mógł się zastanawiać, co działo się z kultowymi lokalami po wybuchu wojny. Autorka stara się odpowiedzieć na to pytanie nie ogólnikowo: przygląda się konkretnym miejscom, a obok sięgania po statystyki i dane liczbowe, sprawdza, czym charakteryzowały się kolejne kawiarnie. Niemal wprowadza czytelników do środka i staje się dla nich przewodnikiem. Nie interesują jej przeważnie literackie świadectwa (wyjątek roi dla Wiecha i „Cafe pod Minogą”, co ciekawe, dopiero przy drugim cytacie z tej powieści zaznacza, że chodzi jej o symboliczny opis) ani zapiski prywatnych osób, odczytuje za to i analizuje kolejne rozporządzenia, informacje i artykuły z prasy. Chętnie zagląda do jadłospisów, zarówno tych oficjalnych, jak i zakazanych. Sprawdza, jakie potrawy pojawiały się na stołach i kto w kawiarniach i barach pracował, przygląda się również ofercie artystycznej. Przez cały czas pyta o przeznaczenie lokali i o sposoby ich utrzymywania w trudnych czasach. Zwraca uwagę na powinności kelnerów i na kary za niedostosowanie się do rozkazów. Sprawdza, czy i w jaki sposób właściciele lokali gastronomicznych mogli pomagać ludności cywilnej i żołnierzom, a wszystko to przy nieustającym wtórze kawiarnianego gwaru i brzęku naczyń.
Bo Anna Strzeżek, chociaż proponuje opracowanie naukowe, pisze sugestywnie i dość plastycznie. Swój wywód mocno podbudowuje materiałami źródłowymi, nie ma tu miejsca na dywagacje ani też na pytania pozostawiane bez odpowiedzi. Wszystko zostało dokładnie uporządkowane, a dobrze przemyślana konstrukcja książki pozwala zmieścić w niewielkiej objętości ogromną ilość danych i imponującą liczbę zdjęć, dzięki którym łatwo poznać życie kawiarniane stolicy czasów wojny.
Autorka stara się też przekonująco wyjaśnić, dlaczego mieszkańcy Warszawy tak chętnie przybywali do kawiarni czy barów – i ta część, wtopiona w podstawowy nurt opowieści, okazuje się również atrakcyjna dla odbiorców. To sygnał poszukiwania zwyczajności, owa obyczajowość, na którą nie ma miejsca w opracowaniach poświęconych wojnie. Punktem odniesienia dla autorki staje się w tej publikacji po pierwsze tradycja z dwudziestolecia międzywojennego, a po drugie – codzienność według zrygoryzowanych systemów i przepisów. Dzięki temu lokale gastronomiczne zaczynają się jawić jako azyl, odrębny świat, który przynosi nieco wytchnienia i spokoju. „Od konsumpcji do konspiracji” to książka zaspokajająca ciekawość, dobrze napisana, a do tego pełna rzetelnych informacji w miejsce plotek czy domysłów. To lektura godna uznania – a co ważne – nadaje się nie tylko dla specjalistów, ale i dla zwykłych odbiorców.
Strawa dla ciała i ducha
W odczytywaniu historii warstwa militarna często przyćmiewa tę obyczajową. Opracowania dotyczące pozabatalistycznych kwestii stanowić mogą jedynie margines badań. Bywa jednak, że to margines bardzo ciekawy – jak w przypadku opisu funkcjonowania kawiarni, barów i restauracji w czasie drugiej wojny światowej. Anna Strzeżek zawęziła to zagadnienie do lokali warszawskich i prowadzonych przez Polaków (a sensowne uzasadnienie podaje we wstępie)I i przygląda się tym przybytkom, zasadom ich działania, kelnerom, jadłospisom i wreszcie klientom w szczegółowym, chociaż i skrótowym opracowaniu „Od konsumpcji do konspiracji, czyli warszawskie lokale gastronomiczne 1939–1944”.
Kto w pamiętnikach czasu sprzed wojny trafiał na wzmianki o kawiarniach i ich roli w kulturze dwudziestolecia międzywojennego, mógł się zastanawiać, co działo się z kultowymi lokalami po wybuchu wojny. Autorka stara się odpowiedzieć na to pytanie nie ogólnikowo: przygląda się konkretnym miejscom, a obok sięgania po statystyki i dane liczbowe, sprawdza, czym charakteryzowały się kolejne kawiarnie. Niemal wprowadza czytelników do środka i staje się dla nich przewodnikiem. Nie interesują jej przeważnie literackie świadectwa (wyjątek roi dla Wiecha i „Cafe pod Minogą”, co ciekawe, dopiero przy drugim cytacie z tej powieści zaznacza, że chodzi jej o symboliczny opis) ani zapiski prywatnych osób, odczytuje za to i analizuje kolejne rozporządzenia, informacje i artykuły z prasy. Chętnie zagląda do jadłospisów, zarówno tych oficjalnych, jak i zakazanych. Sprawdza, jakie potrawy pojawiały się na stołach i kto w kawiarniach i barach pracował, przygląda się również ofercie artystycznej. Przez cały czas pyta o przeznaczenie lokali i o sposoby ich utrzymywania w trudnych czasach. Zwraca uwagę na powinności kelnerów i na kary za niedostosowanie się do rozkazów. Sprawdza, czy i w jaki sposób właściciele lokali gastronomicznych mogli pomagać ludności cywilnej i żołnierzom, a wszystko to przy nieustającym wtórze kawiarnianego gwaru i brzęku naczyń.
Bo Anna Strzeżek, chociaż proponuje opracowanie naukowe, pisze sugestywnie i dość plastycznie. Swój wywód mocno podbudowuje materiałami źródłowymi, nie ma tu miejsca na dywagacje ani też na pytania pozostawiane bez odpowiedzi. Wszystko zostało dokładnie uporządkowane, a dobrze przemyślana konstrukcja książki pozwala zmieścić w niewielkiej objętości ogromną ilość danych i imponującą liczbę zdjęć, dzięki którym łatwo poznać życie kawiarniane stolicy czasów wojny.
Autorka stara się też przekonująco wyjaśnić, dlaczego mieszkańcy Warszawy tak chętnie przybywali do kawiarni czy barów – i ta część, wtopiona w podstawowy nurt opowieści, okazuje się również atrakcyjna dla odbiorców. To sygnał poszukiwania zwyczajności, owa obyczajowość, na którą nie ma miejsca w opracowaniach poświęconych wojnie. Punktem odniesienia dla autorki staje się w tej publikacji po pierwsze tradycja z dwudziestolecia międzywojennego, a po drugie – codzienność według zrygoryzowanych systemów i przepisów. Dzięki temu lokale gastronomiczne zaczynają się jawić jako azyl, odrębny świat, który przynosi nieco wytchnienia i spokoju. „Od konsumpcji do konspiracji” to książka zaspokajająca ciekawość, dobrze napisana, a do tego pełna rzetelnych informacji w miejsce plotek czy domysłów. To lektura godna uznania – a co ważne – nadaje się nie tylko dla specjalistów, ale i dla zwykłych odbiorców.