W.A.B., Warszawa 2012.
Innymi słowy
Gdyby w ten sposób pisane były podręczniki do historii, mielibyśmy całe rzesze historyków-pasjonatów, od najmłodszych lat zafascynowanych rozwojem dziejów. Małolaty chichotałyby nad książkami, a jedynym problemem nauczycieli byłoby jak odpędzić je od historii i zmusić do poznawania tajników na przykład fizyki. Gdyby tak wyglądało dziejopisarstwo, nikt nie stwierdziłby, że historia jest nudna czy martwa.
Stephen Clarke może teraz pisać o wszystkim, na co ma ochotę. Po „Merde!” zyskał ogromną liczbę wiernych czytelników, którzy z radością sięgną po każdą jego nową książkę. Kąśliwy dowcip, przełamywanie tematów tabu, złośliwość ponadprzeciętna i inteligentna ironia w felietonowym stylu to znaki charakterystyczne tego autora. Celne spostrzeżenia i głębokie prawdy są tu sprytnie maskowane lekkim stylem i niby to ludycznymi dowcipami. Clarke ma głowę na karku, wie, co zrobić, żeby dotrzeć do masowego odbiorcy i nawet przekupić go obscenicznym czasem żartem, a przy tym nie zrazić do siebie myślącego czytelnika. Umie pisać tak, by odbiorcy powiedzieli „hej, ten gość ma rację”, a przy tym nie wywoła międzynarodowego konfliktu, bo kto by brał serio błazna, który pisze niepoważnie?
„1000 lat wkurzania Francuzów” nie różni się stylem od bestsellerów Clarke’a, tyle tylko, że nie ma tu jego własnych doświadczeń (a przynajmniej nieczęsto), a komentarz do relacji francusko-brytyjskich na przestrzeni wieków. Innymi słowy, autor przekłada historię na język dzisiejszej publicystyki, nie tyle agresywnej co komicznej. Absurdów, które wynajdował na co dzień, teraz szuka w przeszłości, w postawach władców czy pomysłach postaci przechodzących do historii. Najnowszy tom Clarke’a to śmiech z przeszłości, sposób na wskazanie i wydrwienie nonsensów czy błędnych decyzji. Odkrywcze i odświeżające będzie w nim spojrzenie na dzieje jako na zestaw pomyłek i błędów do wykpienia. Autor chętnie stosuje obrazowe porównania, by uświadomić odbiorcom komizm sytuacji, co jakiś czas odwołuje się do tego, co znane dzisiejszym czytelnikom (których też nie zawsze oszczędza, ale przecież wolno mu) i ożywia historię tak, że „1000 lat” czyta się jak zbiór aktualnych felietonów. Autor stawia na smaczki, a kiedy musi opisać coś, co broni się przed absurdem, wybiera po prostu dowcipny język, by ani na chwilę nie tracić uwagi odbiorców. Jest showmanem, popisuje się nieprzeciętnym humorem oraz pisarskim talentem, błaznuje, lecz nie męczy tym odbiorców. Przy okazji też ciągle sprawdza, czym Anglicy wkurzają Francuzów. Nie mówiąc o tym, że sam stara się ich wkurzyć maksymalnie.
Atutem tomu Clarke’a jest to, od czego zwykle historycy stronią: po pierwsze humor, po drugie potoczny język. Clarke z upodobaniem przygląda się biografiom sławnych postaci, ale pyta też o szampana i o plany kolonizacyjne, o gilotynę (która nie pochodzi z Francji), o bagietkę i o kulturę. Kończy całość drobnym wyborem cytatów Amerykanów i Anglików o Francuzach – i odwrotnie. Zaakcentowany w tytule motyw wkurzania nadaje rytm całej książce – chodzi w końcu także o to, żeby naświetlić nieporozumienia i konflikty i jak najbardziej zirytować francuskich odbiorców. W końcu ci nie mają jak odpowiedzieć, Clarke jest niepowtarzalny i wszelkie próby naśladowania go będą raczej żałosne niż skuteczne. Autorowi szykuje się zatem kolejny bestseller, ale ciekawa jestem, czy ta publikacja wpłynie na sposób mówienia o historii. Clarke pokazuje humorystyczny potencjał tkwiący w dziejach – i może przyczynić się do szerzenia zainteresowania historiografią. Przetransponowanie dat, faktów, przekazów i plotek na język współczesny i wolny od cenzury okazało się strzałem w dziesiątkę. Powinno doczekać się (jakiegoś) dalszego ciągu.
Trochę się obawiałam, że może to być tylko zabawna, ale w gruncie rzeczy głupia książka. Jednak z Twojej recenzji wynika, że wcale tak nie jest. Kupować raczej nie będę, ale jak się trafi w bibliotece, to chętnie sprawdzę :) Dzięki!
OdpowiedzUsuń