Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Świat bez wad
Po „Uroczysko” Magdaleny Kordel sięgnęłam, bo spodobała mi się atmosfera „Sezonu na cuda”, kontynuacji tej powieści. Nie mogło zatem „Uroczysko” przynieść zaskoczeń fabularnych, a „zaledwie” ciekawą realizację ogranego we współczesnych czytadłach dla pań schematu. O ile „Sezon na cuda” faktycznie urzeka i budzi ciekawość, co do pisarskich wyborów dokonywanych przez autorkę, o tyle „Uroczysko” wydaje się tytułem opartym mocno na twórczości dwóch bestsellerowych pisarek – Katarzyny Grocholi i Małgorzaty Musierowicz. Mówiąc w skrócie, to fabuła Grocholi opowiedziana językiem Musierowicz: nic nowego, nic zaskakującego, ale czyta się wspaniale – jako obyczajówka dla zabicia czasu sprawdza się „Uroczysko” idealnie.
Majka została właśnie porzucona przez męża. Teraz z piętnastoletnią córką, psami i kotem musi na nowo ułożyć sobie życie. Jakby nie dość jej było upokorzeń, dowiaduje się że będzie musiała spłacać długi męża z racji wspólnoty majątkowej. Żeby nabrać dystansu (a raczej: upić się i porządnie popłakać w samotności) jedzie w Sudety, do domu odziedziczonego po dalszej krewnej. Nagle spostrzega, że małe miasteczko, Malownicze, jest całkiem niezłym miejscem na rozpoczęcie nowego etapu egzystencji i postanawia się tam przeprowadzić. Kibicują jej w tym nie tylko rodzice i wierna przyjaciółka, ale nawet miejscowi, potrafiący niekonwencjonalnie rozwiązywać problemy. Maja ma szansę na szczęśliwe życie…
To, że fabuła nie zaskakuje, nie jest wcale wadą książki: wpisany w tego rodzaju historie optymizm ma swoje prawa, historia musi być krzepiąca i budująca, nawet kosztem realizmu. Ale Magdalena Kordel ładnie ją opowiada, kto wie, czy nie ładniej nawet niż w „Sezonie na cuda”. Płynie przez swoją opowieść, kusi zgrabnymi frazami (chociaż z „lecz” w bezpośrednich wypowiedziach postaci mogłaby bez żalu zrezygnować) i zaprasza do lektury. Równy rytm przynosi ukojenie i pocieszenie, a do tego wszystkiego dochodzi jeszcze humor. „Uroczysko” nie ma w sobie nic z agresji czy drapieżności, tu liczy się dobro, zaufanie i ciepło – ale bohaterka nie jest pozbawiona zmysłu ironii, potrafi od czasu do czasu błysnąć dowcipem (częściej w warstwie narracyjnej niż w książkowych sytuacjach), co jeszcze bardziej uprzyjemnia czytanie. Obecność motywów z Grocholi zapewnia dynamizm historii – styl Musierowicz natomiast daje czytelniczkom poczucie bezpieczeństwa, wrażenie obcowania z czymś znanym i dawno oswojonym – stąd bierze się potem lekturowy spokój.
Magdalena Kordel pożycza sobie różne sceny od swoich poprzedniczek i rozbudowuje je – przykładem może być scena z różowymi bluzkami, w które klasa Majki solidarnie się przyodziewa (motyw z „Jeżycjady”) – ale wprowadzenie do „Uroczyska” motywu inteligentnej i pomysłowej młodzieży zwiększa jeszcze atrakcyjność książki i oddala podejrzenia o tani sentymentalizm. Majka, otoczona przyjaciółmi, może cieszyć się swoim szczęściem, bez oglądania się na przeszłość – naszkicowanie tego udało się autorce bez zarzutu.
„Uroczysko” jest książką, po którą sięga się jak po kubek z gorącą czekoladą – ma ogrzewać, pocieszyć, odpędzić codzienne smutki i zapewnić ucieczkę od tego, co nieprzyjemne. Stąd idealizacja nowego życia Majki, stąd silny optymizm. Kto tego nie zaakceptuje, nie będzie czerpał z powieści Magdaleny Kordel przyjemności. A przecież to naprawdę miła książka.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
wtorek, 30 listopada 2010
poniedziałek, 29 listopada 2010
Małgorzata Gintowt: Szalik dla Mikołaja
WAM, Kraków 2010.
Dla najmłodszych
O tego typu publikacjach zwykle nie pisze się pełnowymiarowych recenzji: wydawane na kartonie książeczki dla najmłodszych dzieci mogą co najwyżej posłużyć jako przykład w tekście krytycznoliterackim czy omówieniu tendencji na rynku literatury czwartej – trudno się temu dziwić, skoro ilość znaków nie przekracza tu zwykle ram jednego rozbudowanego zdania, a sposób wydania nie stwarza większych możliwości komentowania. A jednak te kartonowe tomiki stanowią przecież ważny element w rozwoju dziecka, zapewniają pierwszy kontakt z lekturą – pierwszy samodzielny kontakt. Publikacje wydane na kartonie maluchy mogą potraktować jak zabawkę bez obaw, że delikatny papier zostanie podarty a książeczka – zniszczona. Tekturowe kartki pozwolą na ćwiczenie niewprawnych jeszcze paluszków, stanowią zapowiedź nieznanej i raczej nieuświadamianej lekturowej przygody. W książeczkach o twardych stronicach na dalszy plan schodzą prezentowane historie, mikrofabułki dla dorosłych niewarte uwagi. Tu licz się przede wszystkim możliwość poznania nowej zabawki, zabawki, która może potem kusić i urzekać.
Małgorzata Gintowt umie budować bajkowe, proste fabułki i okraszać je miłymi dla ucha rymowankami – to autorka sprawdzona, można sięgać po jej krótkie historyjki dla dzieci bez obaw. Nie pozwala krzywdzić swoich bohaterów, stawia na spokój i beztroskę. W kartonowej książeczce „Szalik dla Mikołaja” nie próbuje nawet prezentować jakichkolwiek przygód. To zaledwie dwanaście wersów o tym, że „robi babcia Kaja szal dla Mikołaja”. Fabuła nie jest zbyt porywająca – to fakt. Ale wierszyk udany, mimo że nic się w nim nie dzieje (poza pracą babci). Utworek przynosi obietnicę czegoś miłego: w końcu Mikołaj to dostarczyciel prezentów – czekanie na koniec robótki babci będzie zatem uwieńczone wizytą spodziewanego gościa.
Ilustratorka w tej książeczce nie stara się specjalnie o wywarcie dużego efektu na odbiorcach, co ma związek z wiekiem grupy docelowej tomiku. Jej rysunki to opracowane komputerowo grafiki, podstawy tworzą proste kształty geometryczne. Postacie są dopracowane nawet w szczegółach (co w tego typu publikacjach w ostatnich latach przestało być normą), ale raczej nie nadają się na bohaterów kreskówek. Katarzynie Dąbrowskiej chodzi jednak o zilustrowanie ograniczonego do minimum tekstu i powtórzenie obrazkiem treści zamieszczonych na każdej stronie wersów. Ilustratorka rozrzuca postacie i motywy w przestrzeni, nie dba o to, by zapanować nad tłem, zresztą dzieci i tak nie zwróciłyby na to uwagi, niezdolne jeszcze do analizowania większych fragmentów obrazków. Na komputerową obróbkę wskazują nie tylko idealne wypełnienia kształtów, dopracowane bez zarzutu krawędzie, ale także kolorowe kontury: ta decyzja pociąga za sobą zwiększenie dynamiczności rysunków, ale jednocześnie – paradoksalnie – lekkim zatraceniu ich pierwotnej wyrazistości. Kolorowe kontury także oddalają wrażenie komisowości, służą raczej budzeniu zainteresowania niż rzeczywistemu obramowaniu krawędzi rysunków. Kolejnym zabiegiem, na jaki decyduje się Dąbrowska, jest używanie pastelowych odcieni – i to rozwiązanie daje się łatwo wytłumaczyć: w książeczce, w której każdy motyw składa się z kilku zwykle kontrastujących ze sobą kolorów oraz barwnego konturu wykorzystanie czystych i nasyconych kolorów zaowocowałoby nadmierną jaskrawością i w konsekwencji – graficznym chaosem. Złagodzenie natłoku barw to niezbędny w tej sytuacji kompromis: gdyby nie pastele, trzeba by było zrezygnować z któregoś z pozostałych elementów rysunków. Obrazki są tu oczywiście uproszczone, bajkowe, a nie realistyczne, i powinny trafić do przekonania maluchów, a przynajmniej zaintrygować je na tyle, by chciały potraktować tomik jako ciekawą i atrakcyjną zabawkę.
Duże i drukowane litery to z kolei nie tylko następna ozdoba książeczki (niestandardowa czcionka i kolor – w „Szaliku dla Mikołaja” nie ma w ogóle czerni), ale i ukłon w stronę starszego rodzeństwa małych odbiorców pozycji wydanej przez WAM – na tej publikacji można też uczyć maluchy czytania, tekst jest łatwy do zapamiętania, rytmiczny (ale nie sylabotoniczny), więc połączenie ciągu znaków z zachowanym w umyśle wierszykiem nie będzie nastręczał większych trudności. Dzieci mogą czytać młodszym, dorośli swoim pociechom – ale najważniejsze, że na lekturze wierszyka, który daje poczucie bezpieczeństwa i spokoju się nie skończy – potem przyjdzie czas na zabawę, na samodzielne przewracanie kartonowych stron i oglądanie książeczki. A o to przecież chodzi.
Dla najmłodszych
O tego typu publikacjach zwykle nie pisze się pełnowymiarowych recenzji: wydawane na kartonie książeczki dla najmłodszych dzieci mogą co najwyżej posłużyć jako przykład w tekście krytycznoliterackim czy omówieniu tendencji na rynku literatury czwartej – trudno się temu dziwić, skoro ilość znaków nie przekracza tu zwykle ram jednego rozbudowanego zdania, a sposób wydania nie stwarza większych możliwości komentowania. A jednak te kartonowe tomiki stanowią przecież ważny element w rozwoju dziecka, zapewniają pierwszy kontakt z lekturą – pierwszy samodzielny kontakt. Publikacje wydane na kartonie maluchy mogą potraktować jak zabawkę bez obaw, że delikatny papier zostanie podarty a książeczka – zniszczona. Tekturowe kartki pozwolą na ćwiczenie niewprawnych jeszcze paluszków, stanowią zapowiedź nieznanej i raczej nieuświadamianej lekturowej przygody. W książeczkach o twardych stronicach na dalszy plan schodzą prezentowane historie, mikrofabułki dla dorosłych niewarte uwagi. Tu licz się przede wszystkim możliwość poznania nowej zabawki, zabawki, która może potem kusić i urzekać.
Małgorzata Gintowt umie budować bajkowe, proste fabułki i okraszać je miłymi dla ucha rymowankami – to autorka sprawdzona, można sięgać po jej krótkie historyjki dla dzieci bez obaw. Nie pozwala krzywdzić swoich bohaterów, stawia na spokój i beztroskę. W kartonowej książeczce „Szalik dla Mikołaja” nie próbuje nawet prezentować jakichkolwiek przygód. To zaledwie dwanaście wersów o tym, że „robi babcia Kaja szal dla Mikołaja”. Fabuła nie jest zbyt porywająca – to fakt. Ale wierszyk udany, mimo że nic się w nim nie dzieje (poza pracą babci). Utworek przynosi obietnicę czegoś miłego: w końcu Mikołaj to dostarczyciel prezentów – czekanie na koniec robótki babci będzie zatem uwieńczone wizytą spodziewanego gościa.
Ilustratorka w tej książeczce nie stara się specjalnie o wywarcie dużego efektu na odbiorcach, co ma związek z wiekiem grupy docelowej tomiku. Jej rysunki to opracowane komputerowo grafiki, podstawy tworzą proste kształty geometryczne. Postacie są dopracowane nawet w szczegółach (co w tego typu publikacjach w ostatnich latach przestało być normą), ale raczej nie nadają się na bohaterów kreskówek. Katarzynie Dąbrowskiej chodzi jednak o zilustrowanie ograniczonego do minimum tekstu i powtórzenie obrazkiem treści zamieszczonych na każdej stronie wersów. Ilustratorka rozrzuca postacie i motywy w przestrzeni, nie dba o to, by zapanować nad tłem, zresztą dzieci i tak nie zwróciłyby na to uwagi, niezdolne jeszcze do analizowania większych fragmentów obrazków. Na komputerową obróbkę wskazują nie tylko idealne wypełnienia kształtów, dopracowane bez zarzutu krawędzie, ale także kolorowe kontury: ta decyzja pociąga za sobą zwiększenie dynamiczności rysunków, ale jednocześnie – paradoksalnie – lekkim zatraceniu ich pierwotnej wyrazistości. Kolorowe kontury także oddalają wrażenie komisowości, służą raczej budzeniu zainteresowania niż rzeczywistemu obramowaniu krawędzi rysunków. Kolejnym zabiegiem, na jaki decyduje się Dąbrowska, jest używanie pastelowych odcieni – i to rozwiązanie daje się łatwo wytłumaczyć: w książeczce, w której każdy motyw składa się z kilku zwykle kontrastujących ze sobą kolorów oraz barwnego konturu wykorzystanie czystych i nasyconych kolorów zaowocowałoby nadmierną jaskrawością i w konsekwencji – graficznym chaosem. Złagodzenie natłoku barw to niezbędny w tej sytuacji kompromis: gdyby nie pastele, trzeba by było zrezygnować z któregoś z pozostałych elementów rysunków. Obrazki są tu oczywiście uproszczone, bajkowe, a nie realistyczne, i powinny trafić do przekonania maluchów, a przynajmniej zaintrygować je na tyle, by chciały potraktować tomik jako ciekawą i atrakcyjną zabawkę.
Duże i drukowane litery to z kolei nie tylko następna ozdoba książeczki (niestandardowa czcionka i kolor – w „Szaliku dla Mikołaja” nie ma w ogóle czerni), ale i ukłon w stronę starszego rodzeństwa małych odbiorców pozycji wydanej przez WAM – na tej publikacji można też uczyć maluchy czytania, tekst jest łatwy do zapamiętania, rytmiczny (ale nie sylabotoniczny), więc połączenie ciągu znaków z zachowanym w umyśle wierszykiem nie będzie nastręczał większych trudności. Dzieci mogą czytać młodszym, dorośli swoim pociechom – ale najważniejsze, że na lekturze wierszyka, który daje poczucie bezpieczeństwa i spokoju się nie skończy – potem przyjdzie czas na zabawę, na samodzielne przewracanie kartonowych stron i oglądanie książeczki. A o to przecież chodzi.
niedziela, 28 listopada 2010
Izabela Górnicka-Zdziech: Listy miłosne Franciszka Starowieyskiego
Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Na początku była chuć...
Publikowanie korespondencji, gdy od śmierci jej autora upłynęło niewiele czasu, wiąże się przeważnie z protestami: wkraczanie w prywatność twórców, mimo panujących dzisiaj voyeurystycznych tendencji, bywa krytykowane – nie zmienia to faktu, że w zestawy listów zagłębiają się czytelnicy z przyjemnością i zainteresowaniem, nawet jeśli są to przykłady epistolarnej ars amandi. Ale „Listy miłosne Franciszka Starowieyskiego” mogą budzić ciekawość nie ze względu na niesioną przez nie treść, a z uwagi na obfitość ilustracji i zmieniający się charakter pisma. Na tom składają się wybrane przez Teresę Starowieyską, adresatkę utworów, listy, pisane przez dekadę od lat 70. XX wieku. Przeważnie pozbawione dat, układają się jednak w spójną historię uwielbienia i… chuci. Izabela Górnicka-Zdziech do wybranych listów dodała komentarze żony Starowieyskiego i reprodukcje kolejnych „epistolarnych antyków”. Takie rozwiązanie (na stronach parzystych fotokopia listu, na nieparzystych – przepisany z nich tekst, zapisany kursywą i ozdobną czcionką dla utrzymania charakteru kaligraficznych popisów) sprawdza się w tym wypadku bardzo dobrze, pozwala bowiem podziwiać grafiki, jakimi Starowieyski opatrywał swoje wywody. „Jego listy stały się sztuką” – mówi w wywiadzie, otwierającym książkę, Teresa Starowieyska i ma rację, bo kontemplowanie misternych planów czy pomysłowych grafik zajmie co najmniej tyle czasu, co lektura.
I może okazać się znacznie ciekawszym doznaniem, bowiem Franciszek Starowieyski wyraźnie daleki jest od romantycznych uniesień i artystycznego wypracowywania fraz. W pierwszej fazie związku pisze bez przerwy o tęsknocie do ciała ukochanej – napady chuci z rzadka przerywając napomknieniami o działaniach jeszcze obecnej żony. Otwarcie mówi o swoich pragnieniach, marzy o otrzymaniu fotoaktów Teresy i dość często wspomina o swoim „huju” (w takim właśnie zapisie). Mało w tych listach – a w zasadzie wcale – miłości, wiele za to pożądania. Z czasem Franciszek Starowieyski przechodzi do spraw przyziemnych, zaczyna relacjonować ceny antyków i zlecać swojej wybrance kolejne zadania managerskie – i te listy również opatruje łóżkowymi obietnicami i nadziejami. Epistolarne wywody wieńczą przemycane lekcje stylu i obserwacje dotyczące ciąż, a na końcu książki mieszczą się jeszcze listy do starszego syna grafika, wśród nich uwagi utrzymane w kodzie rodzinnym, to jest w pełni możliwe do odczytania tylko przez zainteresowanych, ale i surowe oceny twórczości potomka („drzewo rysujesz jak zwyczajny głupi przedszkolak. Musisz się dokładnie przyjrzeć jak drzewo wygląda”).
Najważniejsze są jednak kwestie graficzne. Kaligraficzne, pełne ozdobnych zawijasów litery czasem przechodzą w niestaranne i trudne do odczytania bazgroły, a elementy w zamierzeniu upiększające listy, wymuszają większy wysiłek wkładany w odszyfrowanie treści. W pierwszej fazie listów pełnych tęsknoty i erotycznego napięcia pojawiają się odważne i śmiałe grafiki, niekiedy przechodzące w obscena (wulgarność niweczy tu jednak przeważnie surrealizm i metaforyka rysunków). Obok niedokończonych szkiców i pospiesznych obrazków, mających zilustrować wywód, pojawią się i precyzyjne, dopracowane i zachwycające grafiki. Kiedy siła miłosnych zapałów przygasa, Starowieyski odwzorowuje w listach antyki, które przypadły mu do gustu. W listach do syna przedstawia w uproszczony sposób rzeczywistość (jednym z ładniejszych w tym kontekście rysunków jest ten, który przedstawia straż pożarną, gaszącą pożar na wyższych piętrach wieżowca).
Teresa Starowieyska komentuje, dopowiada i wyjaśnia fragmenty mniej zrozumiałe, nie odnosi się za to do intymnych i rozerotyzowanych partii. Chwali męża i buduje jego obraz ze wspomnień zupełnie innych niż chutliwe wynurzenia z listów, stara się zachować klasę i elegancję. Jest to więc zestawienie niebanalne i kontrastowe, a przy tym – dla wielbicieli twórczości Starowieyskiego – obowiązkowe.
Na początku była chuć...
Publikowanie korespondencji, gdy od śmierci jej autora upłynęło niewiele czasu, wiąże się przeważnie z protestami: wkraczanie w prywatność twórców, mimo panujących dzisiaj voyeurystycznych tendencji, bywa krytykowane – nie zmienia to faktu, że w zestawy listów zagłębiają się czytelnicy z przyjemnością i zainteresowaniem, nawet jeśli są to przykłady epistolarnej ars amandi. Ale „Listy miłosne Franciszka Starowieyskiego” mogą budzić ciekawość nie ze względu na niesioną przez nie treść, a z uwagi na obfitość ilustracji i zmieniający się charakter pisma. Na tom składają się wybrane przez Teresę Starowieyską, adresatkę utworów, listy, pisane przez dekadę od lat 70. XX wieku. Przeważnie pozbawione dat, układają się jednak w spójną historię uwielbienia i… chuci. Izabela Górnicka-Zdziech do wybranych listów dodała komentarze żony Starowieyskiego i reprodukcje kolejnych „epistolarnych antyków”. Takie rozwiązanie (na stronach parzystych fotokopia listu, na nieparzystych – przepisany z nich tekst, zapisany kursywą i ozdobną czcionką dla utrzymania charakteru kaligraficznych popisów) sprawdza się w tym wypadku bardzo dobrze, pozwala bowiem podziwiać grafiki, jakimi Starowieyski opatrywał swoje wywody. „Jego listy stały się sztuką” – mówi w wywiadzie, otwierającym książkę, Teresa Starowieyska i ma rację, bo kontemplowanie misternych planów czy pomysłowych grafik zajmie co najmniej tyle czasu, co lektura.
I może okazać się znacznie ciekawszym doznaniem, bowiem Franciszek Starowieyski wyraźnie daleki jest od romantycznych uniesień i artystycznego wypracowywania fraz. W pierwszej fazie związku pisze bez przerwy o tęsknocie do ciała ukochanej – napady chuci z rzadka przerywając napomknieniami o działaniach jeszcze obecnej żony. Otwarcie mówi o swoich pragnieniach, marzy o otrzymaniu fotoaktów Teresy i dość często wspomina o swoim „huju” (w takim właśnie zapisie). Mało w tych listach – a w zasadzie wcale – miłości, wiele za to pożądania. Z czasem Franciszek Starowieyski przechodzi do spraw przyziemnych, zaczyna relacjonować ceny antyków i zlecać swojej wybrance kolejne zadania managerskie – i te listy również opatruje łóżkowymi obietnicami i nadziejami. Epistolarne wywody wieńczą przemycane lekcje stylu i obserwacje dotyczące ciąż, a na końcu książki mieszczą się jeszcze listy do starszego syna grafika, wśród nich uwagi utrzymane w kodzie rodzinnym, to jest w pełni możliwe do odczytania tylko przez zainteresowanych, ale i surowe oceny twórczości potomka („drzewo rysujesz jak zwyczajny głupi przedszkolak. Musisz się dokładnie przyjrzeć jak drzewo wygląda”).
Najważniejsze są jednak kwestie graficzne. Kaligraficzne, pełne ozdobnych zawijasów litery czasem przechodzą w niestaranne i trudne do odczytania bazgroły, a elementy w zamierzeniu upiększające listy, wymuszają większy wysiłek wkładany w odszyfrowanie treści. W pierwszej fazie listów pełnych tęsknoty i erotycznego napięcia pojawiają się odważne i śmiałe grafiki, niekiedy przechodzące w obscena (wulgarność niweczy tu jednak przeważnie surrealizm i metaforyka rysunków). Obok niedokończonych szkiców i pospiesznych obrazków, mających zilustrować wywód, pojawią się i precyzyjne, dopracowane i zachwycające grafiki. Kiedy siła miłosnych zapałów przygasa, Starowieyski odwzorowuje w listach antyki, które przypadły mu do gustu. W listach do syna przedstawia w uproszczony sposób rzeczywistość (jednym z ładniejszych w tym kontekście rysunków jest ten, który przedstawia straż pożarną, gaszącą pożar na wyższych piętrach wieżowca).
Teresa Starowieyska komentuje, dopowiada i wyjaśnia fragmenty mniej zrozumiałe, nie odnosi się za to do intymnych i rozerotyzowanych partii. Chwali męża i buduje jego obraz ze wspomnień zupełnie innych niż chutliwe wynurzenia z listów, stara się zachować klasę i elegancję. Jest to więc zestawienie niebanalne i kontrastowe, a przy tym – dla wielbicieli twórczości Starowieyskiego – obowiązkowe.
sobota, 27 listopada 2010
Aleksandra Woldańska-Płocińska: Pierwsze urodziny prosiaczka
Czerwony Konik, Kraków 2010.
Impreza
Wydawnictwo Czerwony Konik publikuje książki dla najmłodszych, ale stara się też – co docenią zapewne rodzice, czytający maluchom – zaskakiwać i cieszyć dorosłych. Jedną z zasad konstrukcyjnych poszczególnych historii staje się w Czerwonym Koniku ciepły uśmiech i humor – czynniki, które zawsze przyciągają do lektury i czynią ją bardziej zajmującą, nawet jeśli fabuła nie porywa, bo książeczka przeznaczona jest dla dzieci do lat trzech.
Aleksandra Woldańska-Płocińska postawiła w swojej opowieści na wydarzenie ważne w życiu każdego malucha (a i nie tylko malucha) – na urodziny. W przypadku bohatera jej historyjki są to urodziny bardzo ważne, bo pierwsze. Prosiaczek kończy właśnie rok – jest jednak na tyle duży i samodzielny, by wyprawić przyjęcie i zaprosić na nie swoich przyjaciół. Wita ich w progu mieszkania, przyodziany w błyszczące buciki i elegancji strój (który, według ilustracji autorki, stanowią ogrodniczki). Dostaje mnóstwo prezentów, niewymyślnych, ale wręczanych od serca i nierzadko przy olbrzymim wysiłku ofiarodawców. Potem goście przynoszą tort, prosiaczek zdmuchuje świeczki i słucha chóralnego wykonania pieśni okolicznościowej – „Sto lat”. Niby urodzinowy standard… ale…
Ale książeczka jest kierowana do najmłodszych, którzy nie zdążyli się jeszcze przyzwyczaić do rozmaitych uroczystości i niekoniecznie kojarzą, jakie przyjemności wiążą się z uczestniczeniem w podobnym wydarzeniu. Właściwi odbiorcy tej historii będą więc z zapartym tchem śledzić kolejność przybywających gości i zwiększającą się liczbę prezentów. Nie zabraknie tu i wątku dramatycznego, kiedy prosiaczek spostrzeże, że wśród gości zabrakło jego najlepszego przyjaciela, na którego obecność bardzo się cieszył – na szczęście (bo jakże by inaczej) wszystko skończy się dobrze i prosiaczek będzie mógł bawić się razem ze wszystkimi znajomymi na swoich pierwszych urodzinach.
Autorka wykazała się sporą kreatywnością, którą można potem wykorzystać przy lekturze i zabawie z dzieckiem. Kura przynosi prosiaczkowi w prezencie jajka – to w miarę zrozumiałe. Ale już niedźwiedź dostarcza pół słoiczka miodu: kontrast olbrzymiego zwierzęcia i nie do końca wypełnionego słoiczka każe się zastanowić, co stało się z drugą połową (wielbiciele „Kubusia Puchatka” z pewnością się tego domyślą). Dżdżownica przynosi balon, który niemal unosi ją do góry, a suseł przychodzi z bardzo kolorowym pióropuszem. Każda kartka będzie tu zaskoczeniem dla dzieci – ale też i dla rodziców, nie sposób przewidzieć, kto i z czym za chwilę się pojawi. Sympatyczny i subtelny jest tu też morał – nie liczą się prezenty, a obecność przyjaciół, bez których przecież nie byłoby zabawy.
Woldańska-Płocińska uzupełnia tekst rysunkami – artystycznymi i naiwnymi jednocześnie, bardzo prostymi, a przy tym i estetycznymi, czasem także w rysunkach umieszcza żarty (pszczoły lecą z kwiatami w pyszczkach, a dzik przynosi jabłka nabite na kły). Grafiki są duże i czytelne, pozbawione detali, pomogą dzieciom w śledzeniu akcji i będą budziły zainteresowanie. Skrajne oceny mogą za to budzić wariacje czcionkowe. Autorka lubuje się w wymyślnych i fantazyjnych krojach, które czasem mogą nawet sprawiać problemy dorosłym – ale dla dzieci będą one dodatkowym ciekawym elementem graficznym, czymś, co przyciąga wzrok i kusi obietnicą niespodzianki.
Szesnaście kartonowych kartek to rzadkość – ale widać, że Czerwony Konik stawia na niebylejakie dziełka literatury czwartej i chce sprawiać radość małym odbiorcom, a przy tym zaistnieć jako wydawca z klasą – oryginalny i kreatywny. „Pierwsze urodziny prosiaczka” to świetna propozycja dla najmłodszych.
Impreza
Wydawnictwo Czerwony Konik publikuje książki dla najmłodszych, ale stara się też – co docenią zapewne rodzice, czytający maluchom – zaskakiwać i cieszyć dorosłych. Jedną z zasad konstrukcyjnych poszczególnych historii staje się w Czerwonym Koniku ciepły uśmiech i humor – czynniki, które zawsze przyciągają do lektury i czynią ją bardziej zajmującą, nawet jeśli fabuła nie porywa, bo książeczka przeznaczona jest dla dzieci do lat trzech.
Aleksandra Woldańska-Płocińska postawiła w swojej opowieści na wydarzenie ważne w życiu każdego malucha (a i nie tylko malucha) – na urodziny. W przypadku bohatera jej historyjki są to urodziny bardzo ważne, bo pierwsze. Prosiaczek kończy właśnie rok – jest jednak na tyle duży i samodzielny, by wyprawić przyjęcie i zaprosić na nie swoich przyjaciół. Wita ich w progu mieszkania, przyodziany w błyszczące buciki i elegancji strój (który, według ilustracji autorki, stanowią ogrodniczki). Dostaje mnóstwo prezentów, niewymyślnych, ale wręczanych od serca i nierzadko przy olbrzymim wysiłku ofiarodawców. Potem goście przynoszą tort, prosiaczek zdmuchuje świeczki i słucha chóralnego wykonania pieśni okolicznościowej – „Sto lat”. Niby urodzinowy standard… ale…
Ale książeczka jest kierowana do najmłodszych, którzy nie zdążyli się jeszcze przyzwyczaić do rozmaitych uroczystości i niekoniecznie kojarzą, jakie przyjemności wiążą się z uczestniczeniem w podobnym wydarzeniu. Właściwi odbiorcy tej historii będą więc z zapartym tchem śledzić kolejność przybywających gości i zwiększającą się liczbę prezentów. Nie zabraknie tu i wątku dramatycznego, kiedy prosiaczek spostrzeże, że wśród gości zabrakło jego najlepszego przyjaciela, na którego obecność bardzo się cieszył – na szczęście (bo jakże by inaczej) wszystko skończy się dobrze i prosiaczek będzie mógł bawić się razem ze wszystkimi znajomymi na swoich pierwszych urodzinach.
Autorka wykazała się sporą kreatywnością, którą można potem wykorzystać przy lekturze i zabawie z dzieckiem. Kura przynosi prosiaczkowi w prezencie jajka – to w miarę zrozumiałe. Ale już niedźwiedź dostarcza pół słoiczka miodu: kontrast olbrzymiego zwierzęcia i nie do końca wypełnionego słoiczka każe się zastanowić, co stało się z drugą połową (wielbiciele „Kubusia Puchatka” z pewnością się tego domyślą). Dżdżownica przynosi balon, który niemal unosi ją do góry, a suseł przychodzi z bardzo kolorowym pióropuszem. Każda kartka będzie tu zaskoczeniem dla dzieci – ale też i dla rodziców, nie sposób przewidzieć, kto i z czym za chwilę się pojawi. Sympatyczny i subtelny jest tu też morał – nie liczą się prezenty, a obecność przyjaciół, bez których przecież nie byłoby zabawy.
Woldańska-Płocińska uzupełnia tekst rysunkami – artystycznymi i naiwnymi jednocześnie, bardzo prostymi, a przy tym i estetycznymi, czasem także w rysunkach umieszcza żarty (pszczoły lecą z kwiatami w pyszczkach, a dzik przynosi jabłka nabite na kły). Grafiki są duże i czytelne, pozbawione detali, pomogą dzieciom w śledzeniu akcji i będą budziły zainteresowanie. Skrajne oceny mogą za to budzić wariacje czcionkowe. Autorka lubuje się w wymyślnych i fantazyjnych krojach, które czasem mogą nawet sprawiać problemy dorosłym – ale dla dzieci będą one dodatkowym ciekawym elementem graficznym, czymś, co przyciąga wzrok i kusi obietnicą niespodzianki.
Szesnaście kartonowych kartek to rzadkość – ale widać, że Czerwony Konik stawia na niebylejakie dziełka literatury czwartej i chce sprawiać radość małym odbiorcom, a przy tym zaistnieć jako wydawca z klasą – oryginalny i kreatywny. „Pierwsze urodziny prosiaczka” to świetna propozycja dla najmłodszych.
piątek, 26 listopada 2010
Andrzej Kozioł: Księga zapachów
WAM, Kraków 2010.
Podróż po starym Krakowie
Ten, kto poznał już urok krakowskich opowieści Andrzeja Kozioła, nie oprze się zapewne pokusie sięgnięcia po „Księgę zapachów”, kolejny tom, który gromadzi felietony i powieści o dawnym Krakowie. I słusznie, bo „Księga zapachów” uwodzi swoim czarem tak samo jak poprzednie cracoviana zebrane przez tego autora, a przy tym jest jeszcze przepięknie wydana. Barwiony papier dobrej jakości przywodzi na myśl stare, pożółkłe księgi – z księgą kojarzy się również zawartość publikacji, choć wielbiciele krakowskich tekstów Kozioła mogą być rozczarowani powtórzeniem kilku opowieści. Inna rzecz, że magia smaków i zapachów zapamiętanych z dzieciństwa przenika tę książkę i sprawia, że czyta się ją z niesłabnącą przyjemnością.
„Księga zapachów” rozpoczyna się opowieściami o zapachach, i owszem. Ale Andrzej Kozioł bardzo szybko dostrzega, że nie będzie w stanie wypełnić opisami rozmaitych woni całej książki – i dość zgrabnie przechodzi do prezentowania smaków. Na tym gruncie czuje się znacznie pewniej – może między innymi podpierać się tradycyjnymi przepisami ze starych książek kucharskich i w ten sposób kierować uwagę czytelników na rozkosze podniebienia. Zresztą – można uznać autora za usprawiedliwionego, skoro opisy potraw także wykorzystuje do napomykania o ich niebiańskich zapachach. Zdarza się, że zachwyty autora nie będą pokrywać się z obecnymi higienicznymi standardami (umiłowanie dla nieogolonych pach dziewcząt dziś może wydać się, delikatnie mówiąc, dziwne) – ale też Kozioł potrafi zahipnotyzować czytelników woniami atrakcyjnymi (na przykład zapachem świeżo upieczonego prawdziwego chleba).
Nostalgia za czasami minionymi pociąga za sobą w przypadku Andrzeja Kozioła dwa przyzwyczajenia pisarskie. Po pierwsze to skłonność do cytowania utworów literackich, nie zawsze zgodnie z ich interpretacjami – „W malinowym chruśniaku” jako wiersz o malinach. Sięga Kozioł albo do dzieł znanych i stanowiących kanon polskiej literatury, albo – czasami – do grafomańskich ciekawostek, znalezionych w zapomnianych książkach. Po drugie, z nostalgią ową wiąże się dyskredytowanie współczesności – i to czasami przybiera rozmiary budzące odruchowy sprzeciw. Bo o ile jeszcze tęsknotę za smakiem dawnych wypieków przy mdłych produktach z hipermarketów można bez trudu zrozumieć, o tyle już oceny zabaw dzisiejszych dzieciaków wydają się zbyt kategoryczne – autor nie może sam sprawdzić, co naprawdę cieszy maluchy obecnie, a wydawanie sądów okazuje się niezbyt sprawiedliwe. Jednak Andrzej Kozioł przyjął już taki styl, więc przystępując do apetycznej lektury trzeba pamiętać, że przeszłość będzie tu gloryfikowana, w odróżnieniu od teraźniejszości.
Czasem sięga Kozioł po ciekawostki, trochę na wzór Olgierda Budrewicza – na przykład opowiadając o mężczyźnie, który potrafi naprawiać pióra – jednym z ostatnich przedstawicieli ginącego zawodu. I dla takich smaczków również warto po „Księgę zapachów” sięgnąć.
Podróż po starym Krakowie
Ten, kto poznał już urok krakowskich opowieści Andrzeja Kozioła, nie oprze się zapewne pokusie sięgnięcia po „Księgę zapachów”, kolejny tom, który gromadzi felietony i powieści o dawnym Krakowie. I słusznie, bo „Księga zapachów” uwodzi swoim czarem tak samo jak poprzednie cracoviana zebrane przez tego autora, a przy tym jest jeszcze przepięknie wydana. Barwiony papier dobrej jakości przywodzi na myśl stare, pożółkłe księgi – z księgą kojarzy się również zawartość publikacji, choć wielbiciele krakowskich tekstów Kozioła mogą być rozczarowani powtórzeniem kilku opowieści. Inna rzecz, że magia smaków i zapachów zapamiętanych z dzieciństwa przenika tę książkę i sprawia, że czyta się ją z niesłabnącą przyjemnością.
„Księga zapachów” rozpoczyna się opowieściami o zapachach, i owszem. Ale Andrzej Kozioł bardzo szybko dostrzega, że nie będzie w stanie wypełnić opisami rozmaitych woni całej książki – i dość zgrabnie przechodzi do prezentowania smaków. Na tym gruncie czuje się znacznie pewniej – może między innymi podpierać się tradycyjnymi przepisami ze starych książek kucharskich i w ten sposób kierować uwagę czytelników na rozkosze podniebienia. Zresztą – można uznać autora za usprawiedliwionego, skoro opisy potraw także wykorzystuje do napomykania o ich niebiańskich zapachach. Zdarza się, że zachwyty autora nie będą pokrywać się z obecnymi higienicznymi standardami (umiłowanie dla nieogolonych pach dziewcząt dziś może wydać się, delikatnie mówiąc, dziwne) – ale też Kozioł potrafi zahipnotyzować czytelników woniami atrakcyjnymi (na przykład zapachem świeżo upieczonego prawdziwego chleba).
Nostalgia za czasami minionymi pociąga za sobą w przypadku Andrzeja Kozioła dwa przyzwyczajenia pisarskie. Po pierwsze to skłonność do cytowania utworów literackich, nie zawsze zgodnie z ich interpretacjami – „W malinowym chruśniaku” jako wiersz o malinach. Sięga Kozioł albo do dzieł znanych i stanowiących kanon polskiej literatury, albo – czasami – do grafomańskich ciekawostek, znalezionych w zapomnianych książkach. Po drugie, z nostalgią ową wiąże się dyskredytowanie współczesności – i to czasami przybiera rozmiary budzące odruchowy sprzeciw. Bo o ile jeszcze tęsknotę za smakiem dawnych wypieków przy mdłych produktach z hipermarketów można bez trudu zrozumieć, o tyle już oceny zabaw dzisiejszych dzieciaków wydają się zbyt kategoryczne – autor nie może sam sprawdzić, co naprawdę cieszy maluchy obecnie, a wydawanie sądów okazuje się niezbyt sprawiedliwe. Jednak Andrzej Kozioł przyjął już taki styl, więc przystępując do apetycznej lektury trzeba pamiętać, że przeszłość będzie tu gloryfikowana, w odróżnieniu od teraźniejszości.
Czasem sięga Kozioł po ciekawostki, trochę na wzór Olgierda Budrewicza – na przykład opowiadając o mężczyźnie, który potrafi naprawiać pióra – jednym z ostatnich przedstawicieli ginącego zawodu. I dla takich smaczków również warto po „Księgę zapachów” sięgnąć.
czwartek, 25 listopada 2010
Wojciech Krzysztof Szalkiewicz, Wiesław Gałązka: Żądza rządzenia. O władzy, polityce i politykach
Collegium Civitas, Trio, Warszawa 2010.
Kulisy władzy
Są ludzie, którzy z wypiekami na twarzy śledzą doniesienia z obrad sejmu i każdy dzień zaczynają od sprawdzenia, co nowego wydarzyło się w życiu politycznym. Są też tacy, którzy polityczne rewelacje kwitują w najlepszym razie wzruszeniem ramion i nie zamierzają poświęcać tematowi rządzenia uwagi. Dla której z tych grup przeznaczona jest książka „Żądza rządzenia. O władzy, polityce i politykach”? Choć może zabrzmi to dziwnie, ale dla obu. Tom wydany przez Trio i Collegium Civitas to bowiem lektura zajmująca i na tyle ciekawa, że może zaintrygować nawet tych, którzy o polityce nie mają pojęcia i przez pół godziny będą się zastanawiać, kto jest aktualnie premierem w kraju. Dwaj autorzy – Wojciech Krzysztof Szalkiewicz oraz Wiesław Gałązka – postawili bowiem na lekki (i bogaty w atrakcyjne przykłady) komentarz w duchu publicystycznym, a do tego wynaleźli rozmaite polityczne smaczki, afery i skandaliki, pokazując świat polityków trochę przez pryzmat spojrzenia zwykłego obywatela – ale usystematyzowany i wyjaśniony.
Zaczyna się tom od portretu Władcy. Autorzy zastanawiają się, kto najchętniej startuje w wyborach, jakie cechy powinni mieć (lub mają) kandydaci na rządzących, a nawet – czy żądza rządzenia może być uwarunkowana genetycznie. Przyglądają się podmiotowi swoich dalszych badań z uwagą (podają nawet czynniki składające się na charyzmę) i od razu uderzają w struny budzące zainteresowanie. Oto bowiem wypływa temat związku władzy i pieniędzy, a także – równie gorący – władzy i seksu. I już wiadomo, że nie będziemy mieli do czynienia z banalnym, podręcznikowym i schematycznym opisem, a z książką żywą i barwną (chciałoby się dodać – i prowokującą – ale nic z tego, Szalkiewicz i Gałązka zachowują obiektywny ton, powstrzymują się od oceniania, a swoje tezy popierają bogatym zbiorem przykładów). Zaraz przechodzą do sposobów zdobywania władzy, koncentrując się na tych nielegalnych, by wkrótce pokazać koszty rządzenia. Przyglądają się rekwizytom, charakterystycznym dla rządzących, obecności polityków w mediach, niewidocznym zwykle ojcom sukcesu, czyli specjalistom od kształtowania wizerunku – aż po pyskówki, w jakie wdają się politycy. Osobnym tematem okazuje się zdrowie fizyczne i psychiczne rządzących i pytanie o obecność „dziwaków” w życiu politycznym – oraz grzeszki rządzących (m.in. nepotyzm czy kłamstwa). Kończy się książka krótką opowieścią o związku satyry i władzy.
Szalkiewicz i Gałązka wychodzą od starożytności i pokazują ciekawostki ówczesnego życia politycznego, by zaraz przeskoczyć do czasów najbardziej współczesnych (czasem z lekka zahaczając o wiek XIX) i przedstawiać nienaturalności w zachowaniach polityków różnych państw. Podpierają się przy tym przede wszystkim doniesieniami prasowymi, nie sięgają natomiast zbyt często do innych opracowań. Liczy się zatem sposób podawania informacji, a nie naukowe analizy – cała książka jest jednak przygotowana bardzo rzetelnie i sensownie skomponowana. Materiały zostały wybrane tak, by wzbudzać zainteresowanie odbiorców – a nie przekraczają granicy plotki czy poetyki brukowców.
Nieodłącznym składnikiem opowieści o politykach jest humor. Wywody Szalkiewicza i Gałązki okraszone są dowcipami i żartami zdjęciowymi (ich źródła to najczęściej znane internetowe portale propagujące humor, joemonster czy demotywatory) – porządkują opinie na temat rządzących, wydobywając na światło dzienne te elementy, które stanowiły tajemnicę poliszynela. Proponują lekturę niebanalną i przyjemną: to wybór ciekawostek, podanych w atrakcyjny sposób. Jednego tylko szkoda: że do skomentowania opowieści, jako ramę kompozycyjną wybrali autorzy z całego przebogatego zbioru tekstów satyry politycznej tylko jeden wiersz Brzechwy. Poza tym – rewelacja. Książka, którą czyta się od pierwszej do ostatniej strony z niesłabnącą przyjemnością.
Kulisy władzy
Są ludzie, którzy z wypiekami na twarzy śledzą doniesienia z obrad sejmu i każdy dzień zaczynają od sprawdzenia, co nowego wydarzyło się w życiu politycznym. Są też tacy, którzy polityczne rewelacje kwitują w najlepszym razie wzruszeniem ramion i nie zamierzają poświęcać tematowi rządzenia uwagi. Dla której z tych grup przeznaczona jest książka „Żądza rządzenia. O władzy, polityce i politykach”? Choć może zabrzmi to dziwnie, ale dla obu. Tom wydany przez Trio i Collegium Civitas to bowiem lektura zajmująca i na tyle ciekawa, że może zaintrygować nawet tych, którzy o polityce nie mają pojęcia i przez pół godziny będą się zastanawiać, kto jest aktualnie premierem w kraju. Dwaj autorzy – Wojciech Krzysztof Szalkiewicz oraz Wiesław Gałązka – postawili bowiem na lekki (i bogaty w atrakcyjne przykłady) komentarz w duchu publicystycznym, a do tego wynaleźli rozmaite polityczne smaczki, afery i skandaliki, pokazując świat polityków trochę przez pryzmat spojrzenia zwykłego obywatela – ale usystematyzowany i wyjaśniony.
Zaczyna się tom od portretu Władcy. Autorzy zastanawiają się, kto najchętniej startuje w wyborach, jakie cechy powinni mieć (lub mają) kandydaci na rządzących, a nawet – czy żądza rządzenia może być uwarunkowana genetycznie. Przyglądają się podmiotowi swoich dalszych badań z uwagą (podają nawet czynniki składające się na charyzmę) i od razu uderzają w struny budzące zainteresowanie. Oto bowiem wypływa temat związku władzy i pieniędzy, a także – równie gorący – władzy i seksu. I już wiadomo, że nie będziemy mieli do czynienia z banalnym, podręcznikowym i schematycznym opisem, a z książką żywą i barwną (chciałoby się dodać – i prowokującą – ale nic z tego, Szalkiewicz i Gałązka zachowują obiektywny ton, powstrzymują się od oceniania, a swoje tezy popierają bogatym zbiorem przykładów). Zaraz przechodzą do sposobów zdobywania władzy, koncentrując się na tych nielegalnych, by wkrótce pokazać koszty rządzenia. Przyglądają się rekwizytom, charakterystycznym dla rządzących, obecności polityków w mediach, niewidocznym zwykle ojcom sukcesu, czyli specjalistom od kształtowania wizerunku – aż po pyskówki, w jakie wdają się politycy. Osobnym tematem okazuje się zdrowie fizyczne i psychiczne rządzących i pytanie o obecność „dziwaków” w życiu politycznym – oraz grzeszki rządzących (m.in. nepotyzm czy kłamstwa). Kończy się książka krótką opowieścią o związku satyry i władzy.
Szalkiewicz i Gałązka wychodzą od starożytności i pokazują ciekawostki ówczesnego życia politycznego, by zaraz przeskoczyć do czasów najbardziej współczesnych (czasem z lekka zahaczając o wiek XIX) i przedstawiać nienaturalności w zachowaniach polityków różnych państw. Podpierają się przy tym przede wszystkim doniesieniami prasowymi, nie sięgają natomiast zbyt często do innych opracowań. Liczy się zatem sposób podawania informacji, a nie naukowe analizy – cała książka jest jednak przygotowana bardzo rzetelnie i sensownie skomponowana. Materiały zostały wybrane tak, by wzbudzać zainteresowanie odbiorców – a nie przekraczają granicy plotki czy poetyki brukowców.
Nieodłącznym składnikiem opowieści o politykach jest humor. Wywody Szalkiewicza i Gałązki okraszone są dowcipami i żartami zdjęciowymi (ich źródła to najczęściej znane internetowe portale propagujące humor, joemonster czy demotywatory) – porządkują opinie na temat rządzących, wydobywając na światło dzienne te elementy, które stanowiły tajemnicę poliszynela. Proponują lekturę niebanalną i przyjemną: to wybór ciekawostek, podanych w atrakcyjny sposób. Jednego tylko szkoda: że do skomentowania opowieści, jako ramę kompozycyjną wybrali autorzy z całego przebogatego zbioru tekstów satyry politycznej tylko jeden wiersz Brzechwy. Poza tym – rewelacja. Książka, którą czyta się od pierwszej do ostatniej strony z niesłabnącą przyjemnością.
środa, 24 listopada 2010
Sofija Stefanovic, George Ivanoff, Peter Taylor: 101 rzeczy, które musisz zrobić, zanim dorośniesz (albo zanim zrobisz się za stary, żeby...
... się nimi cieszyć.
Wilga, Warszawa 2010.
101 pomysłów
Kreatywność młodych ludzi podsycały dawniej poradniki dla majsterkowiczów – cykliczne wydawnictwa czy programy telewizyjne. Z czasem nawet na lekcjach w szkole przestało się uczyć dzieci, jak budować karmniki dla ptaków – i coraz mniejszy jest odsetek młodzieży, która potrafi coś samodzielnie skonstruować. Z pomocą tym, którzy mimo niesprzyjających okoliczności chcieliby poczuć satysfakcję z własnoręcznie wykonanych dzieł, przychodzi wydawnictwo Wilga i jego nietypowo – bo w formie zbliżonej do segregatora-kołonotatnika – opublikowanej książce proponuje zestaw szczegółowych podpowiedzi z rozmaitych dziedzin twórczości. „101 rzeczy, które musisz zrobić, zanim dorośniesz” to tom dzisiaj imponujący, pełen ciekawych pomysłów i porad o różnym stopniu zaawansowania – od zrobienia najprostszego samolotu z papieru po… samodzielne zbudowanie hulajnogi. A to nie wszystko.
Książka została podzielona na sześć części. Najbardziej imponująca dziś, w czasach, kiedy nazwisko Słodowego zaciera się w świadomości młodszych odbiorców, wydaje się być partia pierwsza, „Majsterkowanie”. Można tu nauczyć się, jak profesjonalnie stworzyć kolonię mrówek lub drewniany gwizdek. Znajdzie się też – i to znak czasu – porada, jak stworzyć stronę internetową – to zaledwie kilka komend w języku html, ale mogą się one przyczynić do rozwoju informatycznych pasji. Dział drugi, „Rozrywka”, jest jeszcze bardziej zdynamizowany wewnętrznie. Dowiemy się z niego, jak czytać z dłoni i jak zostać autorem kryminału, jak zrobić prasę drukarską i jak tańczyć. Kontrowersje może wzbudzić porada o stosowaniu inteligentnej krytyki, bo to raczej zbiór przykładów, jak ukrywać obraźliwe treści w niebanalnej formie. Część „Nauka” przyniesie poro widowiskowych i atrakcyjnych doświadczeń – odbiorcy będą mogli wciągnąć jajko do butelki czy wygiąć strumień wody. „Gadżety” to dział dla młodych konstruktorów – odbiornik radiowy z deski i żyletki robi wrażenie – podobnie jak własnoręcznie wykonany teleskop. Obok tak skomplikowanych sprzętów proponują autorzy „radiotelefon” z puszki po kawie. Dwie ostatnie kategorie to już podpowiedzi, które czasem przenikają do kolorowych pisemek dla najmłodszych. W „Sztuczkach” pojawi się kilka sztuczek magicznych, szewski mat czy różne rodzaje szyfrów – a także proste „żarty” (w rodzaju podrzucenia komuś do łóżka sztucznego pająka lub wykonania sztucznej krwi – zabawy w stylu ludycznym to propozycja dla młodszych, niekoniecznie rozwijająca, ale pozwalająca błysnąć w towarzystwie nastolatków). „Survival” przynosi parę przydatnych w różnych okolicznościach porad: czytelnicy nauczą się między innymi, jak budować filtr do wody, zmienić koło w samochodzie (lub awaryjnie ten samochód odpalić) czy – jak oszczędzać. Jak zapewniają autorzy – „wiele zamieszczonych [w książce] wskazówek może ci się przydać także w dorosłym życiu”. Obok porad dla najmłodszych odbiorców znajdą się tu zatem także podpowiedzi dla młodzieży czy dorosłych.
Uderza w tomie precyzja w dobieraniu materiałów. Każda śrubka została tu dokładnie opisana, tak, by z zadaniami bez problemu poradzili sobie laicy. Tym, którzy sprawdzili już swoje umiejętności majsterkowiczów i chcieliby zaprezentować się jako złote rączki, taka drobiazgowość może przeszkadzać. Trzeba też pamiętać, że wiele z przedstawianych tu zadań wymaga nakładów finansowych, nie da się wykorzystać znalezionych w domu materiałów. Wszystko jest nie tylko szczegółowo opisane, ale i rozrysowane, tak, żeby nikt nie miał problemu z rozpoznaniem kolejnych elementów.
Co daje tom „101 rzeczy, które musisz zrobić, zanim dorośniesz”? Przede wszystkim znakomitą zabawę. Poza tym rozwija kreatywność i dodaje odwagi w realizowaniu swoich pomysłów. To dobra odskocznia od gier komputerowych, zestaw zadań niebanalnych i pozwalających zrobić wrażenie na kolegach. Napis na okładce głosi, że „to książka dla prawdziwych chłopaków” – ale naprawdę ucieszyć może każdego, kto chciałby sprawdzić się jako majsterkowicz – czy przez chwilę poczuć się badaczem. To propozycja dla młodych duchem i pełnych entuzjazmu.
Wilga, Warszawa 2010.
101 pomysłów
Kreatywność młodych ludzi podsycały dawniej poradniki dla majsterkowiczów – cykliczne wydawnictwa czy programy telewizyjne. Z czasem nawet na lekcjach w szkole przestało się uczyć dzieci, jak budować karmniki dla ptaków – i coraz mniejszy jest odsetek młodzieży, która potrafi coś samodzielnie skonstruować. Z pomocą tym, którzy mimo niesprzyjających okoliczności chcieliby poczuć satysfakcję z własnoręcznie wykonanych dzieł, przychodzi wydawnictwo Wilga i jego nietypowo – bo w formie zbliżonej do segregatora-kołonotatnika – opublikowanej książce proponuje zestaw szczegółowych podpowiedzi z rozmaitych dziedzin twórczości. „101 rzeczy, które musisz zrobić, zanim dorośniesz” to tom dzisiaj imponujący, pełen ciekawych pomysłów i porad o różnym stopniu zaawansowania – od zrobienia najprostszego samolotu z papieru po… samodzielne zbudowanie hulajnogi. A to nie wszystko.
Książka została podzielona na sześć części. Najbardziej imponująca dziś, w czasach, kiedy nazwisko Słodowego zaciera się w świadomości młodszych odbiorców, wydaje się być partia pierwsza, „Majsterkowanie”. Można tu nauczyć się, jak profesjonalnie stworzyć kolonię mrówek lub drewniany gwizdek. Znajdzie się też – i to znak czasu – porada, jak stworzyć stronę internetową – to zaledwie kilka komend w języku html, ale mogą się one przyczynić do rozwoju informatycznych pasji. Dział drugi, „Rozrywka”, jest jeszcze bardziej zdynamizowany wewnętrznie. Dowiemy się z niego, jak czytać z dłoni i jak zostać autorem kryminału, jak zrobić prasę drukarską i jak tańczyć. Kontrowersje może wzbudzić porada o stosowaniu inteligentnej krytyki, bo to raczej zbiór przykładów, jak ukrywać obraźliwe treści w niebanalnej formie. Część „Nauka” przyniesie poro widowiskowych i atrakcyjnych doświadczeń – odbiorcy będą mogli wciągnąć jajko do butelki czy wygiąć strumień wody. „Gadżety” to dział dla młodych konstruktorów – odbiornik radiowy z deski i żyletki robi wrażenie – podobnie jak własnoręcznie wykonany teleskop. Obok tak skomplikowanych sprzętów proponują autorzy „radiotelefon” z puszki po kawie. Dwie ostatnie kategorie to już podpowiedzi, które czasem przenikają do kolorowych pisemek dla najmłodszych. W „Sztuczkach” pojawi się kilka sztuczek magicznych, szewski mat czy różne rodzaje szyfrów – a także proste „żarty” (w rodzaju podrzucenia komuś do łóżka sztucznego pająka lub wykonania sztucznej krwi – zabawy w stylu ludycznym to propozycja dla młodszych, niekoniecznie rozwijająca, ale pozwalająca błysnąć w towarzystwie nastolatków). „Survival” przynosi parę przydatnych w różnych okolicznościach porad: czytelnicy nauczą się między innymi, jak budować filtr do wody, zmienić koło w samochodzie (lub awaryjnie ten samochód odpalić) czy – jak oszczędzać. Jak zapewniają autorzy – „wiele zamieszczonych [w książce] wskazówek może ci się przydać także w dorosłym życiu”. Obok porad dla najmłodszych odbiorców znajdą się tu zatem także podpowiedzi dla młodzieży czy dorosłych.
Uderza w tomie precyzja w dobieraniu materiałów. Każda śrubka została tu dokładnie opisana, tak, by z zadaniami bez problemu poradzili sobie laicy. Tym, którzy sprawdzili już swoje umiejętności majsterkowiczów i chcieliby zaprezentować się jako złote rączki, taka drobiazgowość może przeszkadzać. Trzeba też pamiętać, że wiele z przedstawianych tu zadań wymaga nakładów finansowych, nie da się wykorzystać znalezionych w domu materiałów. Wszystko jest nie tylko szczegółowo opisane, ale i rozrysowane, tak, żeby nikt nie miał problemu z rozpoznaniem kolejnych elementów.
Co daje tom „101 rzeczy, które musisz zrobić, zanim dorośniesz”? Przede wszystkim znakomitą zabawę. Poza tym rozwija kreatywność i dodaje odwagi w realizowaniu swoich pomysłów. To dobra odskocznia od gier komputerowych, zestaw zadań niebanalnych i pozwalających zrobić wrażenie na kolegach. Napis na okładce głosi, że „to książka dla prawdziwych chłopaków” – ale naprawdę ucieszyć może każdego, kto chciałby sprawdzić się jako majsterkowicz – czy przez chwilę poczuć się badaczem. To propozycja dla młodych duchem i pełnych entuzjazmu.
wtorek, 23 listopada 2010
Susana Fortes: Czekając na Roberta Capę
Muza SA, Warszawa 2010.
Lata trzydzieste XX wieku, Paryż. Gerta Pohorylle, Żydówka z polskim paszportem, ucieka przed strachem i prześladowaniami. W stolicy Francji poznaje młodego Węgra, Andre Friedmanna, fotografa – początkowa znajomość przeradza się w płomienny romans. Gerta, która pielęgnuje wspomnienie o swoim narzeczonym, broni się przed niechcianym uczuciem, ale nie potrafi zwalczyć chęci tworzenia. Andre daje upust swojej kreatywności, wyrażając się przez zdjęcia. Gerta uczy się tej sztuki, ale jej prawdziwy talent objawia się w słowach – dziewczyna ma wyjątkowe zdolności. Umie wcielać w życie swoje literackie wizje i stwarzać wyimaginowanych bohaterów. Tak w umyśle Grety zradza się Gerda Taro oraz mistrz reporterskiej fotografii – Robert Capa, Amerykanin o dość beztroskim sposobie życia. Gerda Taro jako impresario Roberta buduje jego legendę i markę, ale z czasem sama zaczyna spalać się w jego cieniu. Chce rozpocząć przygodę z fotografią samodzielnie, irytuje ją, że jej zdjęcia sygnowane są przez Capę. Odważna i utalentowana kobieta wraz z partnerem uwiecznia na kliszach batalistyczne sceny z wojny domowej w Hiszpanii. Uczy się obserwować śmierć i rzuca jej kolejne wyzwania. Kochana przez ogniokrwistego Węgra, któremu dała szansę na sławę, stara się znaleźć swoje miejsce na ziemi.
Susana Fortes w swojej książce skupiła się na dwóch sprawach – pierwszą stanowią społeczno-historyczne realia: obrazy prześladowań kobiety, teoretycznie dla osób postronnych mało znaczące, a przecież robiące wrażenie. Drugi mocny motyw to miłość Gerty i Andre – potem Gerdy i Roberta. Autorka skupia się na odmalowywaniu kolejnych etapów niełatwego związku, pięknie odtwarza sceny aktów miłosnych, ale równie ciekawie rozważa kwestie psychologiczne, ten związek cały czas żyje i rozwija się, nie ma w nim uczuć oczywistych ani idealizowania relacji, nie ma banału ani stereotypów. To związek dwóch indywidualności, burzliwy, namiętny, a przede wszystkim atrakcyjnie opisany.
Ciekawy jest sposób prowadzenia opowieści. Susana Fortes zna finał historii i nie ukrywa go przed czytelnikami – co jakiś czas wyskakuje myślami w przód, nakreślając sylwetkę Roberta Capy i nieżyjącej już od kilku lat Gerdy. Nie ma żadnej tajemnicy w tym, że kobieta zginie, walcząc o zrobienie najlepszych zdjęć, że przegra z własną wyobraźnią, a Capa będzie musiał nauczyć się żyć bez niej. Te drobne przebłyski przyszłości nadają barw książce i sprawiają, że czyta się ją zachłannie.
Nie obywa się oczywiście bez komentarzy autotematycznych – Gerta snuje refleksje na temat pisania i siły płynącej ze słów, z czasem do tomu przedostają się również niebanalne uwagi na temat fotografii oraz… psychiki reporterów wojennych, którzy zamiast ratować życie lub choćby pomagać ofiarom walk, czekają na warunki, które umożliwią zrobienie dobrego zdjęcia. Te fragmenty w „Czekając na Roberta Capę” tworzą doskonałe tło dla namiętności łączącej głównych bohaterów, ale są również czynnikiem przyciągającym do lektury – chociaż spowalniają rozwój akcji, przynoszą sporo cennych obserwacji i mogą się podobać.
Susana Fortes pracuje na biografiach artystów, wykorzystuje fragmenty pamiętników, artykułów prasowych i archiwum fotografii – wszystko po to, by jak najlepiej poznać swoje postacie. Nie kończy jednak na tym: śledzi także rozmaite opowieści o fotoreporterach wojennych (nawiązania do niewymienionego w posłowiu „Terytorium Komanczów” są uderzające), chcąc oddać jak najwierniej historię Gerdy i Roberta. Jej książka składa się z wyrazistych obrazów, niczym idealnie przełożonych na słowa zdjęć – to książka mocna nie tylko ze względu na przedstawioną historię, ale też literackość, opowieść o sztuce.
Lata trzydzieste XX wieku, Paryż. Gerta Pohorylle, Żydówka z polskim paszportem, ucieka przed strachem i prześladowaniami. W stolicy Francji poznaje młodego Węgra, Andre Friedmanna, fotografa – początkowa znajomość przeradza się w płomienny romans. Gerta, która pielęgnuje wspomnienie o swoim narzeczonym, broni się przed niechcianym uczuciem, ale nie potrafi zwalczyć chęci tworzenia. Andre daje upust swojej kreatywności, wyrażając się przez zdjęcia. Gerta uczy się tej sztuki, ale jej prawdziwy talent objawia się w słowach – dziewczyna ma wyjątkowe zdolności. Umie wcielać w życie swoje literackie wizje i stwarzać wyimaginowanych bohaterów. Tak w umyśle Grety zradza się Gerda Taro oraz mistrz reporterskiej fotografii – Robert Capa, Amerykanin o dość beztroskim sposobie życia. Gerda Taro jako impresario Roberta buduje jego legendę i markę, ale z czasem sama zaczyna spalać się w jego cieniu. Chce rozpocząć przygodę z fotografią samodzielnie, irytuje ją, że jej zdjęcia sygnowane są przez Capę. Odważna i utalentowana kobieta wraz z partnerem uwiecznia na kliszach batalistyczne sceny z wojny domowej w Hiszpanii. Uczy się obserwować śmierć i rzuca jej kolejne wyzwania. Kochana przez ogniokrwistego Węgra, któremu dała szansę na sławę, stara się znaleźć swoje miejsce na ziemi.
Susana Fortes w swojej książce skupiła się na dwóch sprawach – pierwszą stanowią społeczno-historyczne realia: obrazy prześladowań kobiety, teoretycznie dla osób postronnych mało znaczące, a przecież robiące wrażenie. Drugi mocny motyw to miłość Gerty i Andre – potem Gerdy i Roberta. Autorka skupia się na odmalowywaniu kolejnych etapów niełatwego związku, pięknie odtwarza sceny aktów miłosnych, ale równie ciekawie rozważa kwestie psychologiczne, ten związek cały czas żyje i rozwija się, nie ma w nim uczuć oczywistych ani idealizowania relacji, nie ma banału ani stereotypów. To związek dwóch indywidualności, burzliwy, namiętny, a przede wszystkim atrakcyjnie opisany.
Ciekawy jest sposób prowadzenia opowieści. Susana Fortes zna finał historii i nie ukrywa go przed czytelnikami – co jakiś czas wyskakuje myślami w przód, nakreślając sylwetkę Roberta Capy i nieżyjącej już od kilku lat Gerdy. Nie ma żadnej tajemnicy w tym, że kobieta zginie, walcząc o zrobienie najlepszych zdjęć, że przegra z własną wyobraźnią, a Capa będzie musiał nauczyć się żyć bez niej. Te drobne przebłyski przyszłości nadają barw książce i sprawiają, że czyta się ją zachłannie.
Nie obywa się oczywiście bez komentarzy autotematycznych – Gerta snuje refleksje na temat pisania i siły płynącej ze słów, z czasem do tomu przedostają się również niebanalne uwagi na temat fotografii oraz… psychiki reporterów wojennych, którzy zamiast ratować życie lub choćby pomagać ofiarom walk, czekają na warunki, które umożliwią zrobienie dobrego zdjęcia. Te fragmenty w „Czekając na Roberta Capę” tworzą doskonałe tło dla namiętności łączącej głównych bohaterów, ale są również czynnikiem przyciągającym do lektury – chociaż spowalniają rozwój akcji, przynoszą sporo cennych obserwacji i mogą się podobać.
Susana Fortes pracuje na biografiach artystów, wykorzystuje fragmenty pamiętników, artykułów prasowych i archiwum fotografii – wszystko po to, by jak najlepiej poznać swoje postacie. Nie kończy jednak na tym: śledzi także rozmaite opowieści o fotoreporterach wojennych (nawiązania do niewymienionego w posłowiu „Terytorium Komanczów” są uderzające), chcąc oddać jak najwierniej historię Gerdy i Roberta. Jej książka składa się z wyrazistych obrazów, niczym idealnie przełożonych na słowa zdjęć – to książka mocna nie tylko ze względu na przedstawioną historię, ale też literackość, opowieść o sztuce.
poniedziałek, 22 listopada 2010
Poczytaj mi mamo. Księga pierwsza
Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.
Powrót do przeszłości
Joanna Wajs, redaktorka pierwszego tomu „Poczytaj mi mamo”, pisze w krótkim wstępie, że książka przygotowana została dla dzieci – ale „także dorosłych, którym przepadły kiedyś ich ulubione książeczki, utracone bezpowrotnie na rzecz ciotecznej siostry”. I to jubileuszowe wydawnictwo może okazać się prawdziwym strzałem w dziesiątkę – bo z pewnością ucieszy nie tylko dzisiejsze maluchy, ale całe pokolenie, którego dzieciństwo przypadało na lata 70. I 80. Ubiegłego wieku, dawnych odbiorców kolejnych książeczek z serii. Wydawane przez Naszą Księgarnię bajki przypadały do gustu kilkulatkom. Potem łatwo było pozbywać się niepozornych tomików, przekazując całe kolekcje młodszemu rodzeństwu. Po latach przyszedł czas na sentyment do króciutkich historyjek, czytanych (lub słuchanych) na dobranoc – lecz trudno byłoby z powrotem uzupełniać serię. Kolekcjonerskie wydanie umożliwia dorosłym powrót do dziecięcych zauroczeń: szyto-klejony tom w twardej oprawie kryje prawdziwy rarytas: dziesięć opowiastek z zachowaną pierwotną szatą graficzną i układem tekstu. Reprinty (obejmujące także zewnętrzne i wewnętrzne strony okładek) z pewnością wzbudzą radość wielbicieli serii – zapewniają bowiem trwałość znanym i lubianym ilustracjom, ożywiają wspomnienia i przywołują przeszłość pełną działających na wyobraźnię fabułek. Ale i dzisiejsze dzieciaki będą tą pozycją usatysfakcjonowane – otrzymają bowiem serię idealnie współgrających z tekstem ilustracji, zróżnicowanych i efektownych, często przejmujących zadania narracji i opowiadających historie. „Poczytaj mi mamo” będzie zatem cudowną propozycją dla młodszych i starszych, chociaż pierwotnie przeznaczony byłby tylko dla tych pierwszych. Gra na wspomnieniach w tym wypadku okazać się może również dobrym zabiegiem marketingowym: wystarczy sięgnąć do motywów dzieciństwa w PRL-u z portali społecznościowych, by przekonać się, jaką popularnością cieszą się rozpoznawalne i tworzące tożsamość grup elementy przeszłości.
To, co stanowiło dawniej czwartą stronę okładki i graficzno-tekstowy wyróżnik serii, trafia teraz na honorowe miejsce. Ale i zawartość pierwszej księgi bajek z dobranockowego cyklu nie rozczarowuje: dzieciaki otrzymują bowiem opowiastki ponadczasowe – niekiedy zabawne, innym razem dające do myślenia – ale zawsze ciepłe i wartościowe. „Poczytaj mi mamo”, kiedyś najpopularniejsza seria dla dzieci, dzisiaj – gwarancja jakości w literaturze czwartej, zapewni sporo dobrej zabawy.
Na początek redaktorka tomu proponuje jeden z literackich hitów, „Daktyle” Danuty Wawiłow – to lekko absurdalna bajka rymowana, utrzymana w przyjemnym dla ucha rytmie, humorystyczna i zaskakująca. Potem pojawią się między innymi dwie z przygód kota Filemona – najbardziej chyba charakterystyczne. Kocich historii będzie tu zresztą więcej: autorzy Filemona proponują jeszcze „Cień pradziadka”, a Joanna Papuzińska – urzekającą i prostą historię „Agnieszka opowiada bajkę”. Danuta Wawiłow pokaże, jak szukać przyjaciela. Helena Bechlerowa przedstawi sympatycznego jeżyka, a Janina Porazińska – perypetie narysowanej dziewczynki. We wszystkich bajkach króluje dobro, liczy się przyjaźń i grzeczność dla innych. Przygody budzą ciekawość małych odbiorców, wolne są od tak modnej dzisiaj w bajkach przemocy i przesycone optymizmem, a przy tym nie ma obaw, że autorzy zechcą zaszokować odbiorców i przez skandal przedrzeć się do ich świadomości. Przypuszczalnie każdy ze starszych czytelników znajdzie tu jakąś swoją ulubioną bajkę, a każdy z maluchów odnajdzie się w innej krainie. I na tym polega magia sprawdzonych już opowiastek.
Szata graficzna książki także zasługuje na uwagę: rysunki z kolejnych tomików rozbudzają marzenia. Po bajkowych grafikach przychodzi czas na ilustracje realistyczne, a nawet artystyczne, pozbawione infantylizmu. Zachowanie pierwotnych rysunków było genialnym posunięciem, nie tylko ze względu na sentymenty: to doskonały przykład dla współczesnych rysowników, coraz częściej idących w stronę prostych kreskówek.
O pierwszej księdze „Poczytaj mi mamo” można by długo opowiadać. Z pewnością odbiór tej książki przez kogoś, kto nie miał do czynienia z dawną serią Naszej Księgarni będzie inny – ale nie ulega wątpliwości, że to cenna publikacja, potrzebna i wywołująca sporo wzruszeń. Księga dla trzech pokoleń: dzieci, ich rodziców i dziadków, którzy dawniej czytali swoim pociechom, a dziś mogą przedstawiać te bajki wnukom.
Powrót do przeszłości
Joanna Wajs, redaktorka pierwszego tomu „Poczytaj mi mamo”, pisze w krótkim wstępie, że książka przygotowana została dla dzieci – ale „także dorosłych, którym przepadły kiedyś ich ulubione książeczki, utracone bezpowrotnie na rzecz ciotecznej siostry”. I to jubileuszowe wydawnictwo może okazać się prawdziwym strzałem w dziesiątkę – bo z pewnością ucieszy nie tylko dzisiejsze maluchy, ale całe pokolenie, którego dzieciństwo przypadało na lata 70. I 80. Ubiegłego wieku, dawnych odbiorców kolejnych książeczek z serii. Wydawane przez Naszą Księgarnię bajki przypadały do gustu kilkulatkom. Potem łatwo było pozbywać się niepozornych tomików, przekazując całe kolekcje młodszemu rodzeństwu. Po latach przyszedł czas na sentyment do króciutkich historyjek, czytanych (lub słuchanych) na dobranoc – lecz trudno byłoby z powrotem uzupełniać serię. Kolekcjonerskie wydanie umożliwia dorosłym powrót do dziecięcych zauroczeń: szyto-klejony tom w twardej oprawie kryje prawdziwy rarytas: dziesięć opowiastek z zachowaną pierwotną szatą graficzną i układem tekstu. Reprinty (obejmujące także zewnętrzne i wewnętrzne strony okładek) z pewnością wzbudzą radość wielbicieli serii – zapewniają bowiem trwałość znanym i lubianym ilustracjom, ożywiają wspomnienia i przywołują przeszłość pełną działających na wyobraźnię fabułek. Ale i dzisiejsze dzieciaki będą tą pozycją usatysfakcjonowane – otrzymają bowiem serię idealnie współgrających z tekstem ilustracji, zróżnicowanych i efektownych, często przejmujących zadania narracji i opowiadających historie. „Poczytaj mi mamo” będzie zatem cudowną propozycją dla młodszych i starszych, chociaż pierwotnie przeznaczony byłby tylko dla tych pierwszych. Gra na wspomnieniach w tym wypadku okazać się może również dobrym zabiegiem marketingowym: wystarczy sięgnąć do motywów dzieciństwa w PRL-u z portali społecznościowych, by przekonać się, jaką popularnością cieszą się rozpoznawalne i tworzące tożsamość grup elementy przeszłości.
To, co stanowiło dawniej czwartą stronę okładki i graficzno-tekstowy wyróżnik serii, trafia teraz na honorowe miejsce. Ale i zawartość pierwszej księgi bajek z dobranockowego cyklu nie rozczarowuje: dzieciaki otrzymują bowiem opowiastki ponadczasowe – niekiedy zabawne, innym razem dające do myślenia – ale zawsze ciepłe i wartościowe. „Poczytaj mi mamo”, kiedyś najpopularniejsza seria dla dzieci, dzisiaj – gwarancja jakości w literaturze czwartej, zapewni sporo dobrej zabawy.
Na początek redaktorka tomu proponuje jeden z literackich hitów, „Daktyle” Danuty Wawiłow – to lekko absurdalna bajka rymowana, utrzymana w przyjemnym dla ucha rytmie, humorystyczna i zaskakująca. Potem pojawią się między innymi dwie z przygód kota Filemona – najbardziej chyba charakterystyczne. Kocich historii będzie tu zresztą więcej: autorzy Filemona proponują jeszcze „Cień pradziadka”, a Joanna Papuzińska – urzekającą i prostą historię „Agnieszka opowiada bajkę”. Danuta Wawiłow pokaże, jak szukać przyjaciela. Helena Bechlerowa przedstawi sympatycznego jeżyka, a Janina Porazińska – perypetie narysowanej dziewczynki. We wszystkich bajkach króluje dobro, liczy się przyjaźń i grzeczność dla innych. Przygody budzą ciekawość małych odbiorców, wolne są od tak modnej dzisiaj w bajkach przemocy i przesycone optymizmem, a przy tym nie ma obaw, że autorzy zechcą zaszokować odbiorców i przez skandal przedrzeć się do ich świadomości. Przypuszczalnie każdy ze starszych czytelników znajdzie tu jakąś swoją ulubioną bajkę, a każdy z maluchów odnajdzie się w innej krainie. I na tym polega magia sprawdzonych już opowiastek.
Szata graficzna książki także zasługuje na uwagę: rysunki z kolejnych tomików rozbudzają marzenia. Po bajkowych grafikach przychodzi czas na ilustracje realistyczne, a nawet artystyczne, pozbawione infantylizmu. Zachowanie pierwotnych rysunków było genialnym posunięciem, nie tylko ze względu na sentymenty: to doskonały przykład dla współczesnych rysowników, coraz częściej idących w stronę prostych kreskówek.
O pierwszej księdze „Poczytaj mi mamo” można by długo opowiadać. Z pewnością odbiór tej książki przez kogoś, kto nie miał do czynienia z dawną serią Naszej Księgarni będzie inny – ale nie ulega wątpliwości, że to cenna publikacja, potrzebna i wywołująca sporo wzruszeń. Księga dla trzech pokoleń: dzieci, ich rodziców i dziadków, którzy dawniej czytali swoim pociechom, a dziś mogą przedstawiać te bajki wnukom.
niedziela, 21 listopada 2010
Mariola Peisert: Renifer Świętego Mikołaja
WAM, Kraków 2010.
Magia świąt
Kiedy zbliżają się święta Bożego Narodzenia, kilka tygodni wcześniej rozpoczyna się marketingowy szał. Wystawy nabierają świątecznych akcentów, a w reklamach pojawiają się bożonarodzeniowe motywy. Im bliżej świąt, tym więcej Bożego Narodzenia w programach telewizyjnych… Wyliczać można jeszcze długo – ale objawy świątecznej gorączki poznał chyba każdy. Wydawnictwa nieco rzadziej decydują się na publikowanie opowiastek tematycznych – wiąże się z tym spore ryzyko: popyt na tytuły „świąteczne” wytwarza się tylko raz w roku i trwa niezwykle krótko. Najlepiej w tym wypadku sprawdzają się krótkie i nastrojowe bajki dla dzieci.
Mariola Peisert proponuje dzieciom bardzo klasyczną w formie opowiastkę, o prostej, jednowątkowej fabułce, wzruszającą i ciepłą. Oto śnieg zasypuje drogi i domy, odcinając od świata rodzinę bohaterów, biedną, ale szczęśliwą. W wigilijny poranek okazuje się, że dorośli nie mogą nawet pojechać po choinkę. To martwi dzieci, oczekujące niezwykłej atmosfery, na którą składa się między innymi pięknie przystrojone drzewko. I pewnie te święta rodzina zapamiętałaby jako czas bez bożonarodzeniowych ozdób i symboli, gdyby Franek, najstarszy z rodzeństwa, nie wybrał się z dziadkiem po drzewo na opał. Bo w lesie, przywalony połamanymi gałęziami, leżał… najprawdziwszy renifer. Bohaterowie oczywiście postanowili mu pomóc, nie wiedząc, że ratują właśnie renifera z zaprzęgu Świętego Mikołaja. Akcja ratunkowa trwa długo i pełna jest dramatyzmu – nie dość, że nie wiadomo, czy uda się uratować zwierzę, to jeszcze sytuację utrudnia padający śnieg. Nikt nie spodziewa się (oczywistego dla dorosłych) zakończenia – opowiastka dostarczy zatem sporo wzruszeń i dobrych, pięknych emocji – dokładnie takich, jakich oczekuje się od bożonarodzeniowych historii. Mariola Peisert nie sili się na gmatwanie wydarzeń, nie próbuje komplikować fabuły. Z góry wiadomo, że historia musi skończyć się dobrze: w końcu ciepły optymizm to składnik nieodłączny świątecznych fabuł. Ale i tak maluchy będą przeżywać przygody Franka, jego dziadka i renifera, będą czuć strach, kiedy ranne zwierzę przymknie oczy, i radość – gdy renifer wyzdrowieje i pomoże – dla odmiany – bohaterom, dostać się do domu. Za dobre serca Franek i dziadek zostaną nagrodzeni, a magia świąt objawi się po raz kolejny – w małym, drobnym cudzie. Mariola Peisert tworzy książeczkę dobrze wpisującą się w konwencję wigilijnych historii, a przy okazji nieco odświeża schematy – nie sięga po motywy oczywiste i wyeksploatowane, nie pozwala na skrzywdzenie Świętego Mikołaja, czyli postaci dla dzieci szczególnie ważnej. Dba przy tym o klimat opowieści – główną rolę grają tu symbole i motywy zarezerwowane dla Bożego Narodzenia.
Atmosferę stworzoną przez Mariolę Peisert podsyca i umacnia Jolanta Adamus-Ludwikowska. Jej rysunki to chyba ideał bożonarodzeniowych grafik, wzorzec ilustracji do świątecznych wydań. Obrazy wypełniają zawsze parzyste strony, są baśniowe i bardzo kolorowe, a przy tym starannie dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Plamki śniegu i blask światła to stale powtarzające się elementy. Pejzaże, które proponuje Adamus-Ludwikowska mogą oczarować każdego, bez względu na wiek. Ilustracje nie są przesłodzone, a doskonale zharmonizowane, przemyślane i trafne. Dzieje się na nich wiele, a Jolanta Adamus-Ludwikowska sięga nie tylko po ujęcia o szerokim planie, robi też zbliżenia na twarze postaci. Dzięki niej bohaterowie rzeczywiście ożywają w wyobraźni odbiorców. Każdą stronę z tekstem okala świąteczny motyw jemioły – to także będzie się podobać dzieciom i ich rodzicom, bowiem nadaje całości świątecznego klimatu.
„Renifer Świętego Mikołaja” to cudowna, ciepła, wigilijna opowieść dla maluchów.
Magia świąt
Kiedy zbliżają się święta Bożego Narodzenia, kilka tygodni wcześniej rozpoczyna się marketingowy szał. Wystawy nabierają świątecznych akcentów, a w reklamach pojawiają się bożonarodzeniowe motywy. Im bliżej świąt, tym więcej Bożego Narodzenia w programach telewizyjnych… Wyliczać można jeszcze długo – ale objawy świątecznej gorączki poznał chyba każdy. Wydawnictwa nieco rzadziej decydują się na publikowanie opowiastek tematycznych – wiąże się z tym spore ryzyko: popyt na tytuły „świąteczne” wytwarza się tylko raz w roku i trwa niezwykle krótko. Najlepiej w tym wypadku sprawdzają się krótkie i nastrojowe bajki dla dzieci.
Mariola Peisert proponuje dzieciom bardzo klasyczną w formie opowiastkę, o prostej, jednowątkowej fabułce, wzruszającą i ciepłą. Oto śnieg zasypuje drogi i domy, odcinając od świata rodzinę bohaterów, biedną, ale szczęśliwą. W wigilijny poranek okazuje się, że dorośli nie mogą nawet pojechać po choinkę. To martwi dzieci, oczekujące niezwykłej atmosfery, na którą składa się między innymi pięknie przystrojone drzewko. I pewnie te święta rodzina zapamiętałaby jako czas bez bożonarodzeniowych ozdób i symboli, gdyby Franek, najstarszy z rodzeństwa, nie wybrał się z dziadkiem po drzewo na opał. Bo w lesie, przywalony połamanymi gałęziami, leżał… najprawdziwszy renifer. Bohaterowie oczywiście postanowili mu pomóc, nie wiedząc, że ratują właśnie renifera z zaprzęgu Świętego Mikołaja. Akcja ratunkowa trwa długo i pełna jest dramatyzmu – nie dość, że nie wiadomo, czy uda się uratować zwierzę, to jeszcze sytuację utrudnia padający śnieg. Nikt nie spodziewa się (oczywistego dla dorosłych) zakończenia – opowiastka dostarczy zatem sporo wzruszeń i dobrych, pięknych emocji – dokładnie takich, jakich oczekuje się od bożonarodzeniowych historii. Mariola Peisert nie sili się na gmatwanie wydarzeń, nie próbuje komplikować fabuły. Z góry wiadomo, że historia musi skończyć się dobrze: w końcu ciepły optymizm to składnik nieodłączny świątecznych fabuł. Ale i tak maluchy będą przeżywać przygody Franka, jego dziadka i renifera, będą czuć strach, kiedy ranne zwierzę przymknie oczy, i radość – gdy renifer wyzdrowieje i pomoże – dla odmiany – bohaterom, dostać się do domu. Za dobre serca Franek i dziadek zostaną nagrodzeni, a magia świąt objawi się po raz kolejny – w małym, drobnym cudzie. Mariola Peisert tworzy książeczkę dobrze wpisującą się w konwencję wigilijnych historii, a przy okazji nieco odświeża schematy – nie sięga po motywy oczywiste i wyeksploatowane, nie pozwala na skrzywdzenie Świętego Mikołaja, czyli postaci dla dzieci szczególnie ważnej. Dba przy tym o klimat opowieści – główną rolę grają tu symbole i motywy zarezerwowane dla Bożego Narodzenia.
Atmosferę stworzoną przez Mariolę Peisert podsyca i umacnia Jolanta Adamus-Ludwikowska. Jej rysunki to chyba ideał bożonarodzeniowych grafik, wzorzec ilustracji do świątecznych wydań. Obrazy wypełniają zawsze parzyste strony, są baśniowe i bardzo kolorowe, a przy tym starannie dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Plamki śniegu i blask światła to stale powtarzające się elementy. Pejzaże, które proponuje Adamus-Ludwikowska mogą oczarować każdego, bez względu na wiek. Ilustracje nie są przesłodzone, a doskonale zharmonizowane, przemyślane i trafne. Dzieje się na nich wiele, a Jolanta Adamus-Ludwikowska sięga nie tylko po ujęcia o szerokim planie, robi też zbliżenia na twarze postaci. Dzięki niej bohaterowie rzeczywiście ożywają w wyobraźni odbiorców. Każdą stronę z tekstem okala świąteczny motyw jemioły – to także będzie się podobać dzieciom i ich rodzicom, bowiem nadaje całości świątecznego klimatu.
„Renifer Świętego Mikołaja” to cudowna, ciepła, wigilijna opowieść dla maluchów.
sobota, 20 listopada 2010
Hanna Bakuła: Hania Bania. Tornado seksualne
Muza SA, Warszawa 2010.
Rehabilitacja
Opowieści o Hani Bani układają się w jedną wielką tasiemcową historię, porozdzielaną na tomy, których zakończenia nie zawsze są wyrazistymi cezurami w życiu głównej bohaterki, Hanna Bakuła pisze w jednym, charakterystycznym rytmie, nie nadaje wydarzeniom szczególnej dramaturgii i płynnie przechodzi do przedstawiania kolejnych spraw. Ta płynność sprawia, że ma się często przy lekturze wrażenie, że autorka nie ma nic konkretnego do powiedzenia i samą siebie powtarza, za usprawiedliwienie takich rozwiązań uznając – chociażby – cykliczność natury. To, co w Hani Bani od początku może cieszyć, to społeczno-kulturowe obserwacje, miniaturki zapamiętane z przeszłości i przełożone na lekko naiwny, stylizowany na myślenie dziecka, język.
Ale „Hania Bania. Tornado seksualne” to tom, który zalet ma znacznie więcej niż poprzednia część. Początek do złudzenia przypomina „Królową samby”: Hania je bez umiaru, tyje i niczego nie rozumie. Hanna Bakuła wprowadza tu jednak coraz więcej nowych motywów i stopniowo oddala swoją bohaterkę od cielęcego dzieciństwa. Przedmiotem zainteresowania nie są już majtki i posiłki – chociaż na pierwszych stronach szczegółowe prezentowanie jadłospisu ciągle się liczy. Hania dorasta. Najpierw jej myśli opętuje kwestia zakochania się – rozumianego po dziecięcemu i trochę na wzór pensjonarskich powieści – ale i z tego w pewnym momencie bohaterka wyrasta. Przełomem staje się operacja wycięcia wyrostka robaczkowego – fatalna konsekwencja strachu przed klasówką i symulowania choroby. Hania podczas pobytu w szpitalu chudnie i traci zainteresowanie jedzeniem bez opamiętania. Od tej chwili uwagi dziewczynki nie przyciągają już posiłki – Hania przestaje być Banią, zaczyna rozglądać się za chłopakami, obiektami do całowania. Z jednego kręgu tematycznego przeskakuje Bakuła w drugi – ale ten drugi realizuje znacznie ciekawiej, przede wszystkim twórczo i z humorem. Zanim Hania przeżyje pierwsze prawdziwe zauroczenie, zanim pozna smak pocałunków, upłynie jeszcze trochę czasu – w sam raz, by bohaterka mogła się przedzierzgnąć z głupiego dziecka w podlotka. To pierwsza metamorfoza, przeobrażenie postaci w dużo bardziej strawną.
Druga metamorfoza tkwi w przedstawianiu kolorytu lokalnego. Dotąd, co da się łatwo wytłumaczyć przenoszeniem stanu świadomości bohaterki na narrację, liczyło się najbliższe dla dziecka otoczenie. Kiedy Hania zaczyna dorastać, więcej też dostrzega. Bakuła szkicuje problemy dorosłego świata (rozwód rodziców, ciągłe zdrady wujka) – i wchodzi też w rzeczywistość polityczną. Hania przeżywa fascynację komunizmem (choć tak naprawdę jest to raczej wpływ rusycystki) i nie zwraca uwagi na domowników, którzy nie palą się zbytnio do wytłumaczenia dziewczynce błędów w jej myśleniu. Hania zresztą dowie się po jakimś czasie, że była zbyt głupia, żeby z nią poważnie rozmawiać – i dopiero od tego momentu może na dobre rozstać się z dzieciństwem. Przeżywa także wydarzenia marcowe z 1968 toku – do tej pory nie miała pojęcia o tym, kto z jej kolegów jest Żydem – i nie interesowało jej to. Liczyły się wspólne rozrywki, nadzieje i przyjaźnie. Nagle dotychczasowy świat Hani, w miarę bezpieczny i poukładany, runął. Bakuła szkicuje kilka scenek o dramatycznej wymowie, przy których doświadczenia Hani brzmią jak sielanka – a dzięki włączeniu do fabuły wielkiej historii może zerwać z nieznośną dotąd postacią. „Tornado seksualne” szybko nabiera barw, rozkręca się i nie irytuje. To wielki plus – autorka, podążając za swoją bohaterką, potrafi zmieniać klimat opowieści, mimo że cały czas prezentuje fakty nieco rozwlekłym, przegadanym stylem, w którym emocje raczej się nie odzwierciedlają.
Kłóci mi się w tym wszystkim obraz Hani czytającej, rozkochanej w lekturach. Bakuła próbuje chyba rehabilitować postać, sugerować jej inteligencję (nieidącą w parze z inteligencją emocjonalną), podsuwając dziewczynie książki, po której jej rówieśniczki bardzo rzadko sięgają z własnej woli. Problem w tym, że ślady lektur pozostają w Hani – ale tylko za sprawą osadu z obyczajowo-romansowej otoczki. Inaczej: Hania czyta Manna i Tołstoja, ale traktuje ich dzieła tak jak kolorowe magazyny dla pań.
Wyjście poza problemy rodzinne bardzo odświeżyło postać i samą książkę. „Tornado seksualne” można czytać dla rozrywki – ale też z ciekawości, jak Bakuła przedstawia czasy PRL-u. Tom kończy się poradami, jak zdobyć wzajemność upatrzonego chłopca. I tutaj autorka łączy dwie tendencje – moralizatorsko-staroświecką opcję szanowania siebie i obraz wyzwolonej, pewnej siebie dziewczyny. Próbuje znaleźć złoty środek i nie wpaść w poetykę rubryki porad dla nastolatek z młodzieżowych pisemek, ale też nie brzmieć przesadnie pedagogicznie. By pogodzić tak kontrastowe ujęcia, decyduje się na żart i wychodzi jej to całkiem nieźle.
Sporo tu kolaży autorstwa Hanny Bakuły. Pisarka chce odzwierciedlić nimi etap dojrzewania swojej bohaterki, stąd mnóstwo fragmentów aktów. Poza nimi są na grafikach wycinki z gazet, starych zdjęć, a także mnóstwo motywów porcelanowych figurek. Niektóre pomysły naprawdę robią wrażenie.
Rehabilitacja
Opowieści o Hani Bani układają się w jedną wielką tasiemcową historię, porozdzielaną na tomy, których zakończenia nie zawsze są wyrazistymi cezurami w życiu głównej bohaterki, Hanna Bakuła pisze w jednym, charakterystycznym rytmie, nie nadaje wydarzeniom szczególnej dramaturgii i płynnie przechodzi do przedstawiania kolejnych spraw. Ta płynność sprawia, że ma się często przy lekturze wrażenie, że autorka nie ma nic konkretnego do powiedzenia i samą siebie powtarza, za usprawiedliwienie takich rozwiązań uznając – chociażby – cykliczność natury. To, co w Hani Bani od początku może cieszyć, to społeczno-kulturowe obserwacje, miniaturki zapamiętane z przeszłości i przełożone na lekko naiwny, stylizowany na myślenie dziecka, język.
Ale „Hania Bania. Tornado seksualne” to tom, który zalet ma znacznie więcej niż poprzednia część. Początek do złudzenia przypomina „Królową samby”: Hania je bez umiaru, tyje i niczego nie rozumie. Hanna Bakuła wprowadza tu jednak coraz więcej nowych motywów i stopniowo oddala swoją bohaterkę od cielęcego dzieciństwa. Przedmiotem zainteresowania nie są już majtki i posiłki – chociaż na pierwszych stronach szczegółowe prezentowanie jadłospisu ciągle się liczy. Hania dorasta. Najpierw jej myśli opętuje kwestia zakochania się – rozumianego po dziecięcemu i trochę na wzór pensjonarskich powieści – ale i z tego w pewnym momencie bohaterka wyrasta. Przełomem staje się operacja wycięcia wyrostka robaczkowego – fatalna konsekwencja strachu przed klasówką i symulowania choroby. Hania podczas pobytu w szpitalu chudnie i traci zainteresowanie jedzeniem bez opamiętania. Od tej chwili uwagi dziewczynki nie przyciągają już posiłki – Hania przestaje być Banią, zaczyna rozglądać się za chłopakami, obiektami do całowania. Z jednego kręgu tematycznego przeskakuje Bakuła w drugi – ale ten drugi realizuje znacznie ciekawiej, przede wszystkim twórczo i z humorem. Zanim Hania przeżyje pierwsze prawdziwe zauroczenie, zanim pozna smak pocałunków, upłynie jeszcze trochę czasu – w sam raz, by bohaterka mogła się przedzierzgnąć z głupiego dziecka w podlotka. To pierwsza metamorfoza, przeobrażenie postaci w dużo bardziej strawną.
Druga metamorfoza tkwi w przedstawianiu kolorytu lokalnego. Dotąd, co da się łatwo wytłumaczyć przenoszeniem stanu świadomości bohaterki na narrację, liczyło się najbliższe dla dziecka otoczenie. Kiedy Hania zaczyna dorastać, więcej też dostrzega. Bakuła szkicuje problemy dorosłego świata (rozwód rodziców, ciągłe zdrady wujka) – i wchodzi też w rzeczywistość polityczną. Hania przeżywa fascynację komunizmem (choć tak naprawdę jest to raczej wpływ rusycystki) i nie zwraca uwagi na domowników, którzy nie palą się zbytnio do wytłumaczenia dziewczynce błędów w jej myśleniu. Hania zresztą dowie się po jakimś czasie, że była zbyt głupia, żeby z nią poważnie rozmawiać – i dopiero od tego momentu może na dobre rozstać się z dzieciństwem. Przeżywa także wydarzenia marcowe z 1968 toku – do tej pory nie miała pojęcia o tym, kto z jej kolegów jest Żydem – i nie interesowało jej to. Liczyły się wspólne rozrywki, nadzieje i przyjaźnie. Nagle dotychczasowy świat Hani, w miarę bezpieczny i poukładany, runął. Bakuła szkicuje kilka scenek o dramatycznej wymowie, przy których doświadczenia Hani brzmią jak sielanka – a dzięki włączeniu do fabuły wielkiej historii może zerwać z nieznośną dotąd postacią. „Tornado seksualne” szybko nabiera barw, rozkręca się i nie irytuje. To wielki plus – autorka, podążając za swoją bohaterką, potrafi zmieniać klimat opowieści, mimo że cały czas prezentuje fakty nieco rozwlekłym, przegadanym stylem, w którym emocje raczej się nie odzwierciedlają.
Kłóci mi się w tym wszystkim obraz Hani czytającej, rozkochanej w lekturach. Bakuła próbuje chyba rehabilitować postać, sugerować jej inteligencję (nieidącą w parze z inteligencją emocjonalną), podsuwając dziewczynie książki, po której jej rówieśniczki bardzo rzadko sięgają z własnej woli. Problem w tym, że ślady lektur pozostają w Hani – ale tylko za sprawą osadu z obyczajowo-romansowej otoczki. Inaczej: Hania czyta Manna i Tołstoja, ale traktuje ich dzieła tak jak kolorowe magazyny dla pań.
Wyjście poza problemy rodzinne bardzo odświeżyło postać i samą książkę. „Tornado seksualne” można czytać dla rozrywki – ale też z ciekawości, jak Bakuła przedstawia czasy PRL-u. Tom kończy się poradami, jak zdobyć wzajemność upatrzonego chłopca. I tutaj autorka łączy dwie tendencje – moralizatorsko-staroświecką opcję szanowania siebie i obraz wyzwolonej, pewnej siebie dziewczyny. Próbuje znaleźć złoty środek i nie wpaść w poetykę rubryki porad dla nastolatek z młodzieżowych pisemek, ale też nie brzmieć przesadnie pedagogicznie. By pogodzić tak kontrastowe ujęcia, decyduje się na żart i wychodzi jej to całkiem nieźle.
Sporo tu kolaży autorstwa Hanny Bakuły. Pisarka chce odzwierciedlić nimi etap dojrzewania swojej bohaterki, stąd mnóstwo fragmentów aktów. Poza nimi są na grafikach wycinki z gazet, starych zdjęć, a także mnóstwo motywów porcelanowych figurek. Niektóre pomysły naprawdę robią wrażenie.
piątek, 19 listopada 2010
Jean Echenoz: Długodystansowiec. Opowieść o Emilu Zatopku
Noir sur Blanc, Warszawa 2010.
Sposób na życie
„Zatopka okradł złodziej i z łupem ucieka. / Zatopek, gdy się spostrzegł, rzecz prosta, nie zwleka, / Lecz pędem rusza w pogoń. Biegnie za nim chwilę, / Dogania go, przegania i – zostawia w tyle”. Ta fraszka Jana Brzechwy z czasem przestała być czytelna dla odbiorców, którzy o sportowych dokonaniach czeskiego biegacza zapomnieli. Publikacja oficyny Noir sur Blanc jest okazją na przywrócenie Emila Zatopka zbiorowej świadomości. Jean Echenoz nie tworzy jednak klasycznej biografii ani monografii wyścigów, nie próbuje też odnaleźć źródła fenomenu Zatopka. Decyduje się za to na powiązanie losów jednostki z trybami wielkiej historii i z tego zestawienia wydobywa prawdziwe dramaty utalentowanego człowieka.
„Długodystansowiec” zaczyna się w roku 1938 wraz z zajęciem przez Niemcy Moraw. Emil pracuje w fabryce, sto kilometrów na południe od Ostrawy. Chciałby zostać chemikiem, lecz na razie nie stać go na opłacenie sobie studiów. Poza tym „nie lubi sportu tym bardziej, że ojciec zaszczepił mu swoją własną niechęć do ćwiczeń fizycznych, uważając je za stratę czasu i pieniędzy”. Mimo to Zatopek nie może uniknąć zawodów, w których do walki staje modelowa drużyna niemiecka oraz „banda Czechów, głodomorów i obdartusów”. W wyścigu zajmuje drugie miejsce i niepostrzeżenie zaczyna przekonywać się do tej dyscypliny sportu. Biega bardzo brzydko: nierównym tempem, krzywiąc się z bólu i bezładnie machając rękami. Nie stosuje się do żadnych wytycznych dla zawodowych biegaczy, nie próbuje naprawiać własnych błędów – po co, skoro i tak wygrywa. Tak Jean Echenoz wprowadza czytelników do błyskawicznej opowieści o Zatopku-zwycięzcy, Zatopku-mistrzu, Zatopku, który mimo długiej serii zwycięstw pozostał sobą – skromnym i zamkniętym w sobie mężczyzną.
Obserwujemy Zatopka, który wygrywa wszystko, a w wolnych chwilach trenuje dużo ciężej niż inni. Bohater tworzy sobie własną filozofię treningów, a katorżnicze wysiłki pozwalają mu zwiększać szybkość podczas wyścigów. Obserwujemy Zatopka, który na mecie ma cztery okrążenia przewagi nad drugim zawodnikiem i Zatopka, który zakochuje się w pewnej oszczepniczce. Obserwujemy Zatopka w jego codzienności. W momencie, kiedy kolejne sukcesy przestają zadziwiać, Jean Echenoz – udając znużenie monotonią finiszy – powraca do historii. Pokazuje, jak zakazy wyjazdów do krajów kapitalistycznych niszczą psychikę bohatera i zaburzają rytm jego biegów, koncentruje się też na ograniczeniach płynących ze starzejącego się organizmu. Prezentuje Zatopka przegrywającego, pokonanego i załamanego. Książkę kończy interwencja zbrojna wojsk Układu Warszawskiego, na roku 1968 zamyka się opowieść o Zatopku. Echenoz z historycznych wydarzeń tworzy ładną kompozycyjną ramę swojej relacji, w „Długodystansowcu” wielka polityka skutecznie odciąga uwagę od smutków jednostki: Emil Zatopek pojawia się z nicości i w nicość odchodzi (czy raczej odbiega).
Echenoz nie zajmuje się kwestiami technicznymi sportu, nie potrafiłby prawdopodobnie analizować przyczyn szybkiego biegu Zatopka – woli koncentrować się na psychice swojego bohatera – i poza opisywaniem tego, co da się dostrzec, próbuje dotrzeć do myśli długodystansowca, odtworzyć jego poglądy i wrażenia. Buduje postać z ogromnej siły woli, chęci zwyciężania i niezrozumiałego talentu. Mariaż polityki i życiorysu jednego człowieka, a właściwie wpływ historii na jednostkę, jest tu nadrzędnym motywem, decydującym o wysokiej jakości książki. Ale wielu odbiorcom znacznie ciekawsza wydać się może walka, jaką Zatopek każdego dnia stacza z samym sobą, centralna część tomu, opowieść o zwyczajnym życiu sportowego ideału. Jean Echenoz lubi swojego bohatera – tym bardziej polubią czeskiego biegacza czytelnicy, zwłaszcza że opowieść, poprowadzona w rytm biegu, szybka i dynamiczna, jest naprawdę przyjemna w lekturze.
Sposób na życie
„Zatopka okradł złodziej i z łupem ucieka. / Zatopek, gdy się spostrzegł, rzecz prosta, nie zwleka, / Lecz pędem rusza w pogoń. Biegnie za nim chwilę, / Dogania go, przegania i – zostawia w tyle”. Ta fraszka Jana Brzechwy z czasem przestała być czytelna dla odbiorców, którzy o sportowych dokonaniach czeskiego biegacza zapomnieli. Publikacja oficyny Noir sur Blanc jest okazją na przywrócenie Emila Zatopka zbiorowej świadomości. Jean Echenoz nie tworzy jednak klasycznej biografii ani monografii wyścigów, nie próbuje też odnaleźć źródła fenomenu Zatopka. Decyduje się za to na powiązanie losów jednostki z trybami wielkiej historii i z tego zestawienia wydobywa prawdziwe dramaty utalentowanego człowieka.
„Długodystansowiec” zaczyna się w roku 1938 wraz z zajęciem przez Niemcy Moraw. Emil pracuje w fabryce, sto kilometrów na południe od Ostrawy. Chciałby zostać chemikiem, lecz na razie nie stać go na opłacenie sobie studiów. Poza tym „nie lubi sportu tym bardziej, że ojciec zaszczepił mu swoją własną niechęć do ćwiczeń fizycznych, uważając je za stratę czasu i pieniędzy”. Mimo to Zatopek nie może uniknąć zawodów, w których do walki staje modelowa drużyna niemiecka oraz „banda Czechów, głodomorów i obdartusów”. W wyścigu zajmuje drugie miejsce i niepostrzeżenie zaczyna przekonywać się do tej dyscypliny sportu. Biega bardzo brzydko: nierównym tempem, krzywiąc się z bólu i bezładnie machając rękami. Nie stosuje się do żadnych wytycznych dla zawodowych biegaczy, nie próbuje naprawiać własnych błędów – po co, skoro i tak wygrywa. Tak Jean Echenoz wprowadza czytelników do błyskawicznej opowieści o Zatopku-zwycięzcy, Zatopku-mistrzu, Zatopku, który mimo długiej serii zwycięstw pozostał sobą – skromnym i zamkniętym w sobie mężczyzną.
Obserwujemy Zatopka, który wygrywa wszystko, a w wolnych chwilach trenuje dużo ciężej niż inni. Bohater tworzy sobie własną filozofię treningów, a katorżnicze wysiłki pozwalają mu zwiększać szybkość podczas wyścigów. Obserwujemy Zatopka, który na mecie ma cztery okrążenia przewagi nad drugim zawodnikiem i Zatopka, który zakochuje się w pewnej oszczepniczce. Obserwujemy Zatopka w jego codzienności. W momencie, kiedy kolejne sukcesy przestają zadziwiać, Jean Echenoz – udając znużenie monotonią finiszy – powraca do historii. Pokazuje, jak zakazy wyjazdów do krajów kapitalistycznych niszczą psychikę bohatera i zaburzają rytm jego biegów, koncentruje się też na ograniczeniach płynących ze starzejącego się organizmu. Prezentuje Zatopka przegrywającego, pokonanego i załamanego. Książkę kończy interwencja zbrojna wojsk Układu Warszawskiego, na roku 1968 zamyka się opowieść o Zatopku. Echenoz z historycznych wydarzeń tworzy ładną kompozycyjną ramę swojej relacji, w „Długodystansowcu” wielka polityka skutecznie odciąga uwagę od smutków jednostki: Emil Zatopek pojawia się z nicości i w nicość odchodzi (czy raczej odbiega).
Echenoz nie zajmuje się kwestiami technicznymi sportu, nie potrafiłby prawdopodobnie analizować przyczyn szybkiego biegu Zatopka – woli koncentrować się na psychice swojego bohatera – i poza opisywaniem tego, co da się dostrzec, próbuje dotrzeć do myśli długodystansowca, odtworzyć jego poglądy i wrażenia. Buduje postać z ogromnej siły woli, chęci zwyciężania i niezrozumiałego talentu. Mariaż polityki i życiorysu jednego człowieka, a właściwie wpływ historii na jednostkę, jest tu nadrzędnym motywem, decydującym o wysokiej jakości książki. Ale wielu odbiorcom znacznie ciekawsza wydać się może walka, jaką Zatopek każdego dnia stacza z samym sobą, centralna część tomu, opowieść o zwyczajnym życiu sportowego ideału. Jean Echenoz lubi swojego bohatera – tym bardziej polubią czeskiego biegacza czytelnicy, zwłaszcza że opowieść, poprowadzona w rytm biegu, szybka i dynamiczna, jest naprawdę przyjemna w lekturze.
czwartek, 18 listopada 2010
Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Jak zabić nastolatkę (w sobie)?...
Ikar, Warszawa 2010.
Lekkość bytu
Małgorzata Gutowska-Adamczyk w powieściach dla nastolatek sprawdza się bez zarzutu. W powieściach dla dorosłych jest interesująca, chociaż czasami popada w niepotrzebną infantylność. Teraz spróbowała swoich sił w krótkiej historii, która stała się kanwą monodramu dla Katarzyny Żak – czytelniczki mogą zapoznać się z tekstową wersją opowieści dzięki szczupłemu tomikowi „Jak zabić nastolatkę (w sobie)?…”.
Od kilku lat na rynku wydawniczym, przynajmniej w dziedzinie powieści dla pań, święcą triumfy książki, w których trzydziestoparoletnie bohaterki zmieniają swoje życie. Gutowska-Adamczyk idzie o krok dalej (albo cofa się do „Nigdy w życiu” Grocholi, to już zależy od interpretacji) i tworzy relację 40+. Cezurę czterdziestki przekroczyła Lilka, dość zadowolona z życia kura domowa (co nie jest określeniem wartościującym) i bohaterka tomu. Lilka wraz z mężem i dwójką kilkuletnich synów wybiera się na wakacje nad morze. Tam poza tworami zupełnie anachronicznymi (obecność kaowca) pojawiają się dawne miłości obojga małżonków – Andrzej, dawny chłopak Lilki, kiedyś najprzystojniejszy w szkole i Grażyna, niegdysiejsza ukochana męża Lilki. Nad morze przybywa też niezwykle atrakcyjny facet, którego Lilka określa mianem Banderasa – i który to facet wkrada się podstępnie do snów i wyobraźni bohaterki. Lilka chciałaby zmienić coś w swoim życiu, ma nadzieję, że uda się jej napisać powieść, dzięki której zrobi karierę. Na razie jednak bohaterka musi walczyć z codziennością, pokonywać zazdrość, uciekać przed konsekwencjami własnych pomysłów i drobnych kłamstewek, opiekować się dziećmi oraz mężem. Przyjechała nad morze, żeby wypocząć – ale nie ma dla siebie czasu. Snuje więc humorystyczne (chociaż w zamierzeniu raczej smętne) rozważania o tym, jak to jest być kobietą po czterdziestce, która psychicznie czasem czuje się jak nastolatka. Czasami jeszcze podkarmia wyobraźnię wizjami romansujących ze sobą wczasowiczów – wszystko po to, by pokazać, jak barwna może być egzystencja 40+.
Książka utrzymana jest w formie monologu Lilki, dodatkowo poszatkowanego na bardzo krótkie rozdzialiki. Myśli bohaterki, zwykle wyjątkowo sarkastyczne, zaznaczone są kursywą. Małgorzata Gutowska-Adamczyk stara się budować swoją opowieść z puentowanych wyraźnie scenek, tak, by rozbawić swoje odbiorczynie – i nie zanudzić ich w monodramie: ale nie posiłkuje się konwencją stand-upu. Lilka próbuje zabić w sobie nastolatkę – czyli walczyć z typowymi dla młodych i kierujących się głównie emocjami kobiet odruchami i reakcjami, chociaż czasem zapomina o tym założeniu. Jest bardziej stonowana od swoich młodych literackich koleżanek, ale i tak nie mniej impulsywna – zdarza się, że wpada w tarapaty, bo nie umie przyznać się do błędu – dzięki temu książka żyje i skrzy się dowcipem. Oparta jest ta powieść na stereotypach i schematach pisarskich, ale banały zamienia autorka w humorystyczną relację. Dystans i równowaga to atuty „Jak zabić nastolatkę (w sobie)?…” – chociaż na pierwszy rzut oka może się wydawać, że świat bohaterki rządzi się innymi prawami, króluje tu chaos i niepewność.
Gutowska-Adamczyk parę razy inspiruje się bestsellerowymi pisarkami – widać tu miejscami ślady Grocholi, Musierowicz i Chmielewskiej, przeważnie te wpływy zarysowują się w drobiazgach, krótkich frazach, sformułowaniach, które pobrzmiewają znajomo – ale nadaje tym wyrazowym zbitkom indywidualnego charakteru. Nagle okazuje się, że książka, która właściwie nie miała prawa wyjść poza szablony i schematy, cieszy i intryguje, zapewnia przede wszystkim dobrą zabawę – a to się liczy. Ze względu na przeznaczenie historii (opowieść do wystawienia na scenie) tekst jest krótki i nie zdąży odbiorczyń zmęczyć ani znudzić – ilość poruszanych zagadnień, mimo niesprzyjającego kontekstu, okazuje się imponująca. Gutowska-Adamczyk zachowuje przy tym lekkość, niewymuszony wdzięk i świeżość pomysłów.
Lekkość bytu
Małgorzata Gutowska-Adamczyk w powieściach dla nastolatek sprawdza się bez zarzutu. W powieściach dla dorosłych jest interesująca, chociaż czasami popada w niepotrzebną infantylność. Teraz spróbowała swoich sił w krótkiej historii, która stała się kanwą monodramu dla Katarzyny Żak – czytelniczki mogą zapoznać się z tekstową wersją opowieści dzięki szczupłemu tomikowi „Jak zabić nastolatkę (w sobie)?…”.
Od kilku lat na rynku wydawniczym, przynajmniej w dziedzinie powieści dla pań, święcą triumfy książki, w których trzydziestoparoletnie bohaterki zmieniają swoje życie. Gutowska-Adamczyk idzie o krok dalej (albo cofa się do „Nigdy w życiu” Grocholi, to już zależy od interpretacji) i tworzy relację 40+. Cezurę czterdziestki przekroczyła Lilka, dość zadowolona z życia kura domowa (co nie jest określeniem wartościującym) i bohaterka tomu. Lilka wraz z mężem i dwójką kilkuletnich synów wybiera się na wakacje nad morze. Tam poza tworami zupełnie anachronicznymi (obecność kaowca) pojawiają się dawne miłości obojga małżonków – Andrzej, dawny chłopak Lilki, kiedyś najprzystojniejszy w szkole i Grażyna, niegdysiejsza ukochana męża Lilki. Nad morze przybywa też niezwykle atrakcyjny facet, którego Lilka określa mianem Banderasa – i który to facet wkrada się podstępnie do snów i wyobraźni bohaterki. Lilka chciałaby zmienić coś w swoim życiu, ma nadzieję, że uda się jej napisać powieść, dzięki której zrobi karierę. Na razie jednak bohaterka musi walczyć z codziennością, pokonywać zazdrość, uciekać przed konsekwencjami własnych pomysłów i drobnych kłamstewek, opiekować się dziećmi oraz mężem. Przyjechała nad morze, żeby wypocząć – ale nie ma dla siebie czasu. Snuje więc humorystyczne (chociaż w zamierzeniu raczej smętne) rozważania o tym, jak to jest być kobietą po czterdziestce, która psychicznie czasem czuje się jak nastolatka. Czasami jeszcze podkarmia wyobraźnię wizjami romansujących ze sobą wczasowiczów – wszystko po to, by pokazać, jak barwna może być egzystencja 40+.
Książka utrzymana jest w formie monologu Lilki, dodatkowo poszatkowanego na bardzo krótkie rozdzialiki. Myśli bohaterki, zwykle wyjątkowo sarkastyczne, zaznaczone są kursywą. Małgorzata Gutowska-Adamczyk stara się budować swoją opowieść z puentowanych wyraźnie scenek, tak, by rozbawić swoje odbiorczynie – i nie zanudzić ich w monodramie: ale nie posiłkuje się konwencją stand-upu. Lilka próbuje zabić w sobie nastolatkę – czyli walczyć z typowymi dla młodych i kierujących się głównie emocjami kobiet odruchami i reakcjami, chociaż czasem zapomina o tym założeniu. Jest bardziej stonowana od swoich młodych literackich koleżanek, ale i tak nie mniej impulsywna – zdarza się, że wpada w tarapaty, bo nie umie przyznać się do błędu – dzięki temu książka żyje i skrzy się dowcipem. Oparta jest ta powieść na stereotypach i schematach pisarskich, ale banały zamienia autorka w humorystyczną relację. Dystans i równowaga to atuty „Jak zabić nastolatkę (w sobie)?…” – chociaż na pierwszy rzut oka może się wydawać, że świat bohaterki rządzi się innymi prawami, króluje tu chaos i niepewność.
Gutowska-Adamczyk parę razy inspiruje się bestsellerowymi pisarkami – widać tu miejscami ślady Grocholi, Musierowicz i Chmielewskiej, przeważnie te wpływy zarysowują się w drobiazgach, krótkich frazach, sformułowaniach, które pobrzmiewają znajomo – ale nadaje tym wyrazowym zbitkom indywidualnego charakteru. Nagle okazuje się, że książka, która właściwie nie miała prawa wyjść poza szablony i schematy, cieszy i intryguje, zapewnia przede wszystkim dobrą zabawę – a to się liczy. Ze względu na przeznaczenie historii (opowieść do wystawienia na scenie) tekst jest krótki i nie zdąży odbiorczyń zmęczyć ani znudzić – ilość poruszanych zagadnień, mimo niesprzyjającego kontekstu, okazuje się imponująca. Gutowska-Adamczyk zachowuje przy tym lekkość, niewymuszony wdzięk i świeżość pomysłów.
środa, 17 listopada 2010
Maja Wolny: Dom tysiąca nocy
Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Nieznane krainy
Maja Wolny w „Domu tysiąca nocy” próbuje uwieść czytelników stylem pisania, językiem powieści, ale nie jej fabułą. Jeśli sposób prowadzenia narracji staje się ogromnym atutem tej książki, przebieg akcji – jej słabym punktem. Autorka bowiem nieco gubi się w kreacjach bohaterów i waha się przed odważniejszymi rozwiązaniami, chociaż emocji w tomie będzie sporo – Maja Wolny chce włączyć do historii wiele motywów, a jednocześnie uciec przed stereotypami; stąd biorą się późniejsze niespójności. Autorka czaruje słowem – ale nie postaciami.
Głównych bohaterów jest w „Domu tysiąca nocy” troje. Carla to staruszka, która nie ma już siły na zajmowanie się domem. W przeszłości zdeklarowana rewolucjonistka, dla idei, w które wierzyła, porzuciła męża i córkę – teraz sprowadza do Włoch Polkę, Malwinę. Malwina ma pięćdziesiąt lat, ale wygląda o dwie dekady młodziej, jej ciało nie zdradza prawdziwego wieku. Malwina ma za sobą trudną przeszłość, ale próbuje zachować pogodę ducha, służąc emocjonalnie rozchwianej pracodawczyni. Jest jeszcze Bruno, młody chłopak, tuż przed studiami. Bruno traci wzrok, ma jednak niebywały literacki talent. W tajemnicy przed babką – Carlą – pisze powieść, by w ten nietypowy sposób zawalczyć o uznanie matki. Pojawienie się Malwiny traktuje jako szansę: dojrzała kobieta może rzucić nowe światło na związek Nietzschego i Malwidy von Meysenbug. Malwina zgadza się na nietypową współpracę i niczym modelka pozuje młodemu przyjacielowi do powieści – w praktyce oznacza to, że opowiada mu historię swojego życia, nie ukrywając rzeczy wstydliwych i komplikacji. Z rozbrajającą szczerością prezentuje kolejne porażki i doznania nie do pozazdroszczenia, przeprowadza chłopca przez meandry małżeńskiej egzystencji i międzyludzkich konfliktów. Relacja z Brunonem rozwija się powoli, ale nieuchronnie dąży w stronę romansu – tyle że Maja Wolny celowo odkłada przejście do damsko-męskich konkretów na później. Trzyma się przy tym chronologii, wycieczki w przeszłość charakteryzują się uporządkowaniem i przewidywalną regularnością. Autorka stara się dodać trochę dramaturgii, wprowadzić element grozy – ale nie mam pewności, czy efekt będzie zgodny z zamierzeniami, całość wydaje się mimo wszystko zbyt ugrzeczniona i stonowana – być może przez język, który nadaje całości dość jednostajnego, przewidywalnego rytmu, bez względu na rodzaj opisywanych właśnie przeżyć. Tak jakby Wolny uwierzyła, że za cały pomysł wystarczy ładnie opisana kwestia związku chłopaka i starszej o kilkadziesiąt lat kobiety.
Dużo lepiej niż budowanie teraźniejszości wychodzi Mai Wolny sięganie do spraw minionych – przeszłość bohaterów jest o wiele żywsza niż ich relacje obecne. W przeszłości dzieje się mnóstwo – w teraźniejszości powieściowej autorka roztacza nad postaciami parasol ochronny i nie pozwala im na żadne barwne interakcje. W tym, co minęło, kryje się naprawdę mnóstwo dramatów i wzruszeń, w tym, co dzieje się teraz, jest ostrożność i delikatność. Miłość Brunona i Malwiny rozwija się w słowach – bez wyznań – liczą się opowieści o prywatnych historiach i doświadczenia, które wyzwalają silne emocje. Maja Wolny upaja się brzmieniem swoich fraz – i słusznie, bo literacko jest to naprawdę ładny kawałek prozy. Z czasem jednak to może przestać wystarczać – zwłaszcza że autorka wykorzystała tu mnóstwo schematów: podczas lektury stopniowo odsłaniają się one przed czytelnikami. Malwina pochodzi ze wsi i wykorzystuje swoją szansę na wyrwanie się z niedającego perspektyw miejsca. Carla traci wszystko w pogoni za źle pojętym szczęściem. W doświadczeniach obu kobiet mnóstwo jest momentów typowych i przewidywalnych, jakby Wolny budowała historie bohaterek ze sprawdzonych klocków.
Ale i tak „Dom tysiąca nocy” czyta się z zachwytem, za sprawą hipnotyzującego stylu. Tekst składa się z kolejnych monologów, bohaterowie, mimo że połączeni rozmaitymi uczuciami i uwikłani w rozmaite relacje, występują raczej osobno – tak, że nic nie rozprasza uwagi odbiorców. Maja Wolny pisze delikatnie, trochę poetycko, a przy tym jest spokojna i pewna siebie. „Dom tysiąca nocy” to jednak powieść piękna.
Nieznane krainy
Maja Wolny w „Domu tysiąca nocy” próbuje uwieść czytelników stylem pisania, językiem powieści, ale nie jej fabułą. Jeśli sposób prowadzenia narracji staje się ogromnym atutem tej książki, przebieg akcji – jej słabym punktem. Autorka bowiem nieco gubi się w kreacjach bohaterów i waha się przed odważniejszymi rozwiązaniami, chociaż emocji w tomie będzie sporo – Maja Wolny chce włączyć do historii wiele motywów, a jednocześnie uciec przed stereotypami; stąd biorą się późniejsze niespójności. Autorka czaruje słowem – ale nie postaciami.
Głównych bohaterów jest w „Domu tysiąca nocy” troje. Carla to staruszka, która nie ma już siły na zajmowanie się domem. W przeszłości zdeklarowana rewolucjonistka, dla idei, w które wierzyła, porzuciła męża i córkę – teraz sprowadza do Włoch Polkę, Malwinę. Malwina ma pięćdziesiąt lat, ale wygląda o dwie dekady młodziej, jej ciało nie zdradza prawdziwego wieku. Malwina ma za sobą trudną przeszłość, ale próbuje zachować pogodę ducha, służąc emocjonalnie rozchwianej pracodawczyni. Jest jeszcze Bruno, młody chłopak, tuż przed studiami. Bruno traci wzrok, ma jednak niebywały literacki talent. W tajemnicy przed babką – Carlą – pisze powieść, by w ten nietypowy sposób zawalczyć o uznanie matki. Pojawienie się Malwiny traktuje jako szansę: dojrzała kobieta może rzucić nowe światło na związek Nietzschego i Malwidy von Meysenbug. Malwina zgadza się na nietypową współpracę i niczym modelka pozuje młodemu przyjacielowi do powieści – w praktyce oznacza to, że opowiada mu historię swojego życia, nie ukrywając rzeczy wstydliwych i komplikacji. Z rozbrajającą szczerością prezentuje kolejne porażki i doznania nie do pozazdroszczenia, przeprowadza chłopca przez meandry małżeńskiej egzystencji i międzyludzkich konfliktów. Relacja z Brunonem rozwija się powoli, ale nieuchronnie dąży w stronę romansu – tyle że Maja Wolny celowo odkłada przejście do damsko-męskich konkretów na później. Trzyma się przy tym chronologii, wycieczki w przeszłość charakteryzują się uporządkowaniem i przewidywalną regularnością. Autorka stara się dodać trochę dramaturgii, wprowadzić element grozy – ale nie mam pewności, czy efekt będzie zgodny z zamierzeniami, całość wydaje się mimo wszystko zbyt ugrzeczniona i stonowana – być może przez język, który nadaje całości dość jednostajnego, przewidywalnego rytmu, bez względu na rodzaj opisywanych właśnie przeżyć. Tak jakby Wolny uwierzyła, że za cały pomysł wystarczy ładnie opisana kwestia związku chłopaka i starszej o kilkadziesiąt lat kobiety.
Dużo lepiej niż budowanie teraźniejszości wychodzi Mai Wolny sięganie do spraw minionych – przeszłość bohaterów jest o wiele żywsza niż ich relacje obecne. W przeszłości dzieje się mnóstwo – w teraźniejszości powieściowej autorka roztacza nad postaciami parasol ochronny i nie pozwala im na żadne barwne interakcje. W tym, co minęło, kryje się naprawdę mnóstwo dramatów i wzruszeń, w tym, co dzieje się teraz, jest ostrożność i delikatność. Miłość Brunona i Malwiny rozwija się w słowach – bez wyznań – liczą się opowieści o prywatnych historiach i doświadczenia, które wyzwalają silne emocje. Maja Wolny upaja się brzmieniem swoich fraz – i słusznie, bo literacko jest to naprawdę ładny kawałek prozy. Z czasem jednak to może przestać wystarczać – zwłaszcza że autorka wykorzystała tu mnóstwo schematów: podczas lektury stopniowo odsłaniają się one przed czytelnikami. Malwina pochodzi ze wsi i wykorzystuje swoją szansę na wyrwanie się z niedającego perspektyw miejsca. Carla traci wszystko w pogoni za źle pojętym szczęściem. W doświadczeniach obu kobiet mnóstwo jest momentów typowych i przewidywalnych, jakby Wolny budowała historie bohaterek ze sprawdzonych klocków.
Ale i tak „Dom tysiąca nocy” czyta się z zachwytem, za sprawą hipnotyzującego stylu. Tekst składa się z kolejnych monologów, bohaterowie, mimo że połączeni rozmaitymi uczuciami i uwikłani w rozmaite relacje, występują raczej osobno – tak, że nic nie rozprasza uwagi odbiorców. Maja Wolny pisze delikatnie, trochę poetycko, a przy tym jest spokojna i pewna siebie. „Dom tysiąca nocy” to jednak powieść piękna.
niedziela, 14 listopada 2010
Andrzej Żak: Brajan i ogniowe smoki
Skrzat, Kraków 2010.
Walka z ogniem
Andrzej Żak w powieściach fantasy dla najmłodszych sprawdza się bez zarzutu. Nie komplikuje nadmiernie akcji, nie zmusza odbiorców do poznawania zasad rządzących wymyślonym światem, zajmuje się jedynie podmianą wybranych elementów – czyli na kanwę powieści przygodowej i realistycznej nakłada kilka schematów z wyobraźni: baśniowe stwory, magiczne zdolności i ponadrealne konflikty wystarczą, żeby skonstruować naprawdę dobrą, to jest ciekawą oraz niemęczącą, powieść fantasy. Tak jest także z „Brajanem i ogniowymi smokami” – książką, dla której smutną inspiracją stała się tragiczna śmierć sześcioletniego Brajana Chlebowskiego. Chłopiec powiadomił straż o pożarze kamienicy, sam jednak w tym pożarze stracił życie. Andrzej Żak korzysta z demiurgicznych możliwości autora i zmienia smutne zakończenie, nie pozwala swojemu bohaterowi zginąć, ale też nie natychmiast go ocala.
Brajan – bohater powieści – nie umie poradzić sobie ze starszymi kolegami, którzy dokuczają mu w szkole. Jego rodzice pracują za granicą, chłopiec mieszka z babcią. Na szczęście ma starszego brata, Kamila, na którego zawsze może liczyć – i mądrych nauczycieli. Pewnej nocy w domu Brajana wybucha pożar. Chłopiec dzwoni po straż pożarną i traci przytomność. Tu zaczyna się właściwa część historii. Brajan znienacka przenosi się do nieznanego sobie świata, świata, w którym magia jest na porządku dziennym, a okrutne smoki atakują mieszkańców. Na początku bohater jest przerażony, zwłaszcza że nie ma przy nim starszego brata, który zawsze służył pomocą – ale szybko wciąga go wir dziwnych i niezwykłych wydarzeń. W końcu nie zawsze ma się okazję poznać prawdziwego, groźnego smoka i zaprzyjaźnić się z nim. W krainie Riss Brajan cieszy się specjalnymi względami: traktowany jest jako ten, który pokonał ogień. Ma szansę uczyć się czarów, a nowi znajomi – między innymi uczennica maga, Zoia – zadbają o to, by nie wpadł w sidła podstępnych stworów. W końcu będzie mógł wrócić do domu – i do swojego ciała. Podobnym zabiegiem posłużył się nie tak dawno Jacek Tomasz Roczniak w „Woodwardzie”.
W „Brajanie i ogniowych smokach” Andrzej Żak nie unika mówienia o sprawach trudnych, ale bardzo je łagodzi. Moment przejścia do krainy Riss owiany jest tajemnicą, chłopiec – a razem z nim młodzi odbiorcy – dowie się tylko tyle, że brat i babcia zostali „po tamtej stronie” – i że prędzej czy później i tak wszyscy się spotkają. Wybudzony ze śpiączki dowiaduje się jedynie, że przespał w klinice, jak niedźwiedź, całą jesień i zimę, sam natomiast, chociaż przeżył w międzyczasie sporo przygód, nie ma pojęcia, co w tym czasie przeżywali jego bliscy. Nie mówi Andrzej Żak wprost o śmierci ani o strachu, chroni swojego bohatera – ale pozwala mu uczestniczyć – jako bohaterowi właśnie – w wydarzeniach czasem mrożących krew w żyłach.
Rozeznanie w fantastycznej krainie ułatwiają zamieszczone na wewnętrznych stronach okładki bestiariusz (ilustracje przedstawiające magiczne stwory razem z ich książkowymi nazwami) oraz mapa krainy Riss – ale też Andrzej Żak nie rozprasza specjalnie uwagi odbiorców, nie każe koncentrować się na zbędnych drobiazgach. Prezentowany przez niego świat jest spójny i sensowny, a także łatwy do przyswojenia przez dzieci. O tym, że książka stanowi hołd złożony Brajanowi Chlebowskiemu przypomina posłowie – wyjaśnienie autora. Dodatkowo pojawia się też słowo o fundacji „Akogo?” i klinice Budzik, to bardziej informacja dla rodziców niż dla małych czytelników tej powieści – lecz i ci ostatni sporo na tym skorzystają.
Łukasz Ryłko idealnie sprawdził się jako ilustrator (najsłabszym punktem jego grafik wydaje się okładkowy Brajan, jest zbyt prostolinijnie komiksowy w porównaniu z robiącymi wrażenie baśniowymi stworami, które przedstawia Ryłko genialnie). Prostym a przyjemnym i udanym zabiegiem jest wprowadzanie na każdej stronie motywu poszarpanych i nadpalonych kartek. Pomysł ten dobrze komponuje się z całością, dzięki czemu historia jeszcze nabiera barw. A na stronie 197 książę mówi "karzę cię ściąć". Szkoda.
Walka z ogniem
Andrzej Żak w powieściach fantasy dla najmłodszych sprawdza się bez zarzutu. Nie komplikuje nadmiernie akcji, nie zmusza odbiorców do poznawania zasad rządzących wymyślonym światem, zajmuje się jedynie podmianą wybranych elementów – czyli na kanwę powieści przygodowej i realistycznej nakłada kilka schematów z wyobraźni: baśniowe stwory, magiczne zdolności i ponadrealne konflikty wystarczą, żeby skonstruować naprawdę dobrą, to jest ciekawą oraz niemęczącą, powieść fantasy. Tak jest także z „Brajanem i ogniowymi smokami” – książką, dla której smutną inspiracją stała się tragiczna śmierć sześcioletniego Brajana Chlebowskiego. Chłopiec powiadomił straż o pożarze kamienicy, sam jednak w tym pożarze stracił życie. Andrzej Żak korzysta z demiurgicznych możliwości autora i zmienia smutne zakończenie, nie pozwala swojemu bohaterowi zginąć, ale też nie natychmiast go ocala.
Brajan – bohater powieści – nie umie poradzić sobie ze starszymi kolegami, którzy dokuczają mu w szkole. Jego rodzice pracują za granicą, chłopiec mieszka z babcią. Na szczęście ma starszego brata, Kamila, na którego zawsze może liczyć – i mądrych nauczycieli. Pewnej nocy w domu Brajana wybucha pożar. Chłopiec dzwoni po straż pożarną i traci przytomność. Tu zaczyna się właściwa część historii. Brajan znienacka przenosi się do nieznanego sobie świata, świata, w którym magia jest na porządku dziennym, a okrutne smoki atakują mieszkańców. Na początku bohater jest przerażony, zwłaszcza że nie ma przy nim starszego brata, który zawsze służył pomocą – ale szybko wciąga go wir dziwnych i niezwykłych wydarzeń. W końcu nie zawsze ma się okazję poznać prawdziwego, groźnego smoka i zaprzyjaźnić się z nim. W krainie Riss Brajan cieszy się specjalnymi względami: traktowany jest jako ten, który pokonał ogień. Ma szansę uczyć się czarów, a nowi znajomi – między innymi uczennica maga, Zoia – zadbają o to, by nie wpadł w sidła podstępnych stworów. W końcu będzie mógł wrócić do domu – i do swojego ciała. Podobnym zabiegiem posłużył się nie tak dawno Jacek Tomasz Roczniak w „Woodwardzie”.
W „Brajanie i ogniowych smokach” Andrzej Żak nie unika mówienia o sprawach trudnych, ale bardzo je łagodzi. Moment przejścia do krainy Riss owiany jest tajemnicą, chłopiec – a razem z nim młodzi odbiorcy – dowie się tylko tyle, że brat i babcia zostali „po tamtej stronie” – i że prędzej czy później i tak wszyscy się spotkają. Wybudzony ze śpiączki dowiaduje się jedynie, że przespał w klinice, jak niedźwiedź, całą jesień i zimę, sam natomiast, chociaż przeżył w międzyczasie sporo przygód, nie ma pojęcia, co w tym czasie przeżywali jego bliscy. Nie mówi Andrzej Żak wprost o śmierci ani o strachu, chroni swojego bohatera – ale pozwala mu uczestniczyć – jako bohaterowi właśnie – w wydarzeniach czasem mrożących krew w żyłach.
Rozeznanie w fantastycznej krainie ułatwiają zamieszczone na wewnętrznych stronach okładki bestiariusz (ilustracje przedstawiające magiczne stwory razem z ich książkowymi nazwami) oraz mapa krainy Riss – ale też Andrzej Żak nie rozprasza specjalnie uwagi odbiorców, nie każe koncentrować się na zbędnych drobiazgach. Prezentowany przez niego świat jest spójny i sensowny, a także łatwy do przyswojenia przez dzieci. O tym, że książka stanowi hołd złożony Brajanowi Chlebowskiemu przypomina posłowie – wyjaśnienie autora. Dodatkowo pojawia się też słowo o fundacji „Akogo?” i klinice Budzik, to bardziej informacja dla rodziców niż dla małych czytelników tej powieści – lecz i ci ostatni sporo na tym skorzystają.
Łukasz Ryłko idealnie sprawdził się jako ilustrator (najsłabszym punktem jego grafik wydaje się okładkowy Brajan, jest zbyt prostolinijnie komiksowy w porównaniu z robiącymi wrażenie baśniowymi stworami, które przedstawia Ryłko genialnie). Prostym a przyjemnym i udanym zabiegiem jest wprowadzanie na każdej stronie motywu poszarpanych i nadpalonych kartek. Pomysł ten dobrze komponuje się z całością, dzięki czemu historia jeszcze nabiera barw. A na stronie 197 książę mówi "karzę cię ściąć". Szkoda.
sobota, 13 listopada 2010
Krzysztof Teodor Toeplitz; Rodzina Toeplitzów. Książka mojego ojca
Iskry, Warszawa 2010.
Historia prywatna
„Moimi dziećmi są mieszkający we Francji syn Kasper, córka Faustyna i syn Franciszek. Ale to już zupełnie inna opowieść, o innych sprawach, innych ludziach i innych czasach” – tymi słowami Krzysztof Teodor Toeplitz zakończył książkę „Rodzina Toeplitzów”, świadomie urywając ją w ważnym momencie. 30 marca 2010 roku Krzysztof Teodor Toeplitz zmarł – czytelnicy nie doczekają się zatem kontynuacji rodzinnej opowieści, chyba że zadanie archiwizowania prywatnych dziejów przejmie potomstwo autora – tak jak KTT, który do stworzenia tomu „Rodzina Toeplitzów” wykorzystał pamiątki przeszłości, bogate (ze względu na treść) i skrupulatnie zbierane przez ojca. Dlatego zresztą publikacja „Rodzina Toeplitzów” nosi podtytuł „książka mojego ojca”.
Opowieść rozpoczyna się w roku 1806: lakoniczna informacja o przodku, który jako pierwszy przybrał nazwisko Toeplitz, zachęca do genealogicznych poszukiwań i próby zrozumienia losów protoplasty. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, początki historii nieco rozmywają się w mrokach dziejów, a ze względu na niezbyt duży zasób wiadomości (i mocno ograniczone możliwości dotarcia do innych, nieznanych przekazów) Krzysztofowi Teodorowi Toeplitzowi udaje się zamknąć losy jednego pokolenia w obrębie rozdziału. Z konieczności prowadzi tam raczej kronikarską pracę, odnotowuje najważniejsze wydarzenia – śluby czy zgony. Im bliżej czasów współczesnych, tym – rzecz jasna – więcej szczegółów. Zaczyna się wykorzystywanie dawnych listów i notatek, uwag, które zachowały się na papierze i przetrwały przez wieki. Widać tu wyraźnie ogrom pracy Kazimierza Leona Toeplitza, który zachowane dokumenty nie tylko pieczołowicie opisywał, ale również komentował i weryfikował. Z jego ustaleń KTT często korzysta, zaznaczając źródło swojej wiedzy. Książka zamyka się na czasach drugiej wojny światowej, z kilku co najmniej powodów: rozproszenia się rodziny, zaprzestania gromadzenia materiałów, a nawet – lęku przed subiektywnym podejściem do znanych już autorowi członków rodziny. Sama wojna już potraktowana została dość pobieżnie, stanowiła dla autora wyraźną cezurę w rodzinnych dziejach.
Takie podejście do zgromadzonego przez ojca archiwum przełożyło się wyraźnie na sposób pisania. Krzysztof Teodor Toeplitz wypreparował z kronik rodzinnych czyste fakty – z rzadka decydował się na podanie niepotwierdzonych informacji, zawsze zaznaczając ich wątpliwe pochodzenie. Zrezygnował z tego wszystkiego, co skusi dzisiaj zwykłych czytelników – z plotek, anegdot, powtarzanych z pokolenia na pokolenie historii prywatnych, osobistych i niehistorycznych (to jest, niewartych utrwalenia w poważnym dziele). Przodkowie autora nie zawsze przypominają przez to postacie z krwi i kości, czasami składają się z dat i ważnych życiowych decyzji (na przykład w wyborze żony lub zawodu). KTT pisze kronikę rodu, nie pamiętnikarskie czytadło – z tego trzeba zdawać sobie sprawę przed przystąpieniem do lektury. Autorowi bardzo zależy na zachowaniu obiektywizmu (co nie musi być łatwe, skoro przedstawia historię własnej rodziny), na spokojnej i wolnej od emocji narracji. Nie chce, by uczucia przesłaniały mu opis faktów – widać to w lekturze.
Nie oznacza to, że „Rodzina Toeplitzów” jest nudna. KTT przedstawia zachwycający obraz dziejów prywatnych. Pokazuje, jak losy żydowskiej rodziny splatają się z przeszłością polskich przodków. Skupia się na procesie asymilacji, naświetla decyzje kolejnych Toeplitzów, często zatrzymuje się też nad obecnością w historii przedwojennej sławnych ludzi (na przykład – przyjaźnią jednego z Toeplitzów ze Stanisławem Przybyszewskim). Dużo tu polityki, angażowania się w sprawy kraju – autora interesują bardziej aspekty życia publicznego przodków niż ich prywatne i ulotne doznania czy przemyślenia. Innymi słowy, Krzysztofa Teodora Toeplitza niespecjalnie obchodzą kwestie efemeryczne, mało istotne w obliczu dziejów – stara się za to utrwalić te elementy egzystencji, które kształtowały postawę wobec ojczyzny. Daje Toeplitz opis specyficznie pojmowanej obyczajowości, przegląd wyborów życiowych swoich przodków – i udowadnia, że warto zajmować się przeszłością, ocalać rodzinne pamiątki i dbać o zachowanie wiedzy o wcześniejszych pokoleniach.
Historia prywatna
„Moimi dziećmi są mieszkający we Francji syn Kasper, córka Faustyna i syn Franciszek. Ale to już zupełnie inna opowieść, o innych sprawach, innych ludziach i innych czasach” – tymi słowami Krzysztof Teodor Toeplitz zakończył książkę „Rodzina Toeplitzów”, świadomie urywając ją w ważnym momencie. 30 marca 2010 roku Krzysztof Teodor Toeplitz zmarł – czytelnicy nie doczekają się zatem kontynuacji rodzinnej opowieści, chyba że zadanie archiwizowania prywatnych dziejów przejmie potomstwo autora – tak jak KTT, który do stworzenia tomu „Rodzina Toeplitzów” wykorzystał pamiątki przeszłości, bogate (ze względu na treść) i skrupulatnie zbierane przez ojca. Dlatego zresztą publikacja „Rodzina Toeplitzów” nosi podtytuł „książka mojego ojca”.
Opowieść rozpoczyna się w roku 1806: lakoniczna informacja o przodku, który jako pierwszy przybrał nazwisko Toeplitz, zachęca do genealogicznych poszukiwań i próby zrozumienia losów protoplasty. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, początki historii nieco rozmywają się w mrokach dziejów, a ze względu na niezbyt duży zasób wiadomości (i mocno ograniczone możliwości dotarcia do innych, nieznanych przekazów) Krzysztofowi Teodorowi Toeplitzowi udaje się zamknąć losy jednego pokolenia w obrębie rozdziału. Z konieczności prowadzi tam raczej kronikarską pracę, odnotowuje najważniejsze wydarzenia – śluby czy zgony. Im bliżej czasów współczesnych, tym – rzecz jasna – więcej szczegółów. Zaczyna się wykorzystywanie dawnych listów i notatek, uwag, które zachowały się na papierze i przetrwały przez wieki. Widać tu wyraźnie ogrom pracy Kazimierza Leona Toeplitza, który zachowane dokumenty nie tylko pieczołowicie opisywał, ale również komentował i weryfikował. Z jego ustaleń KTT często korzysta, zaznaczając źródło swojej wiedzy. Książka zamyka się na czasach drugiej wojny światowej, z kilku co najmniej powodów: rozproszenia się rodziny, zaprzestania gromadzenia materiałów, a nawet – lęku przed subiektywnym podejściem do znanych już autorowi członków rodziny. Sama wojna już potraktowana została dość pobieżnie, stanowiła dla autora wyraźną cezurę w rodzinnych dziejach.
Takie podejście do zgromadzonego przez ojca archiwum przełożyło się wyraźnie na sposób pisania. Krzysztof Teodor Toeplitz wypreparował z kronik rodzinnych czyste fakty – z rzadka decydował się na podanie niepotwierdzonych informacji, zawsze zaznaczając ich wątpliwe pochodzenie. Zrezygnował z tego wszystkiego, co skusi dzisiaj zwykłych czytelników – z plotek, anegdot, powtarzanych z pokolenia na pokolenie historii prywatnych, osobistych i niehistorycznych (to jest, niewartych utrwalenia w poważnym dziele). Przodkowie autora nie zawsze przypominają przez to postacie z krwi i kości, czasami składają się z dat i ważnych życiowych decyzji (na przykład w wyborze żony lub zawodu). KTT pisze kronikę rodu, nie pamiętnikarskie czytadło – z tego trzeba zdawać sobie sprawę przed przystąpieniem do lektury. Autorowi bardzo zależy na zachowaniu obiektywizmu (co nie musi być łatwe, skoro przedstawia historię własnej rodziny), na spokojnej i wolnej od emocji narracji. Nie chce, by uczucia przesłaniały mu opis faktów – widać to w lekturze.
Nie oznacza to, że „Rodzina Toeplitzów” jest nudna. KTT przedstawia zachwycający obraz dziejów prywatnych. Pokazuje, jak losy żydowskiej rodziny splatają się z przeszłością polskich przodków. Skupia się na procesie asymilacji, naświetla decyzje kolejnych Toeplitzów, często zatrzymuje się też nad obecnością w historii przedwojennej sławnych ludzi (na przykład – przyjaźnią jednego z Toeplitzów ze Stanisławem Przybyszewskim). Dużo tu polityki, angażowania się w sprawy kraju – autora interesują bardziej aspekty życia publicznego przodków niż ich prywatne i ulotne doznania czy przemyślenia. Innymi słowy, Krzysztofa Teodora Toeplitza niespecjalnie obchodzą kwestie efemeryczne, mało istotne w obliczu dziejów – stara się za to utrwalić te elementy egzystencji, które kształtowały postawę wobec ojczyzny. Daje Toeplitz opis specyficznie pojmowanej obyczajowości, przegląd wyborów życiowych swoich przodków – i udowadnia, że warto zajmować się przeszłością, ocalać rodzinne pamiątki i dbać o zachowanie wiedzy o wcześniejszych pokoleniach.
piątek, 12 listopada 2010
Magdalena Kordel: Sezon na cuda
Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Magia świąt
Przed właściwą opowieścią Magdalena Kordel zdradza dwie inspiracje – wskazuje Krystynę Siesicką oraz Lucy Maud Montgomery jako autorki, od których bohaterowie „Sezonu na cuda” pożyczają konkretne sformułowania. Do tego zestawu dołożyłabym bez wahania Małgorzatę Musierowicz – jej wpływ na język Magdaleny Kordel jest dość wyraźny w samej narracji, a zdarza się, że niektóre frazy przypominają formuły z „Jeżycjady”. Nie wygląda to na celowe działanie, raczej – na nieświadome i odruchowe zapożyczenia, wygodne w prowadzeniu historii. Jeśli „Uroczysko” stało się bestsellerową powieścią, to „Sezon na cuda” ma ogromne szanse, żeby poprzedniej części dorównać.
Bohaterka „Sezonu na cuda”, Majka, samotnie wychowuje nastoletnią córkę, próbuje prowadzić pensjonat w górach – to właśnie Uroczysko – i pracuje w szkole, bez przerwy podpadając złośliwej dyrektorce. Charakter nie pozwala Majce przejść obojętnie obok ludzkiej krzywdy, kobieta służy pomocą wszystkim, którzy tej pomocy potrzebują. Przygarnia do siebie nieszczęśliwą i zagubioną matkę dwójki małych dzieci, umożliwia sympatycznej staruszce, pani Leontynie, realizację jej marzeń. Nie unika przy tym kłopotów: jej dobre serce wykorzystuje bezceremonialnie koleżanka, niezbyt zdrowa na umyśle. Były mąż komplikuje świąteczne plany, a uczniowie wcielają w życie niekonwencjonalne pomysły. Staruszkowie, odwiedzający pensjonat, kłócą się, doprowadzając niemal do bójki. A kiedy w Uroczysku wysiądzie prąd… cóż, nie byłoby problemu, gdyby nie fakt, że akcja „Sezonu na cuda” dzieje się zimą, tuż przed świętami Bożego Narodzenia – i że właśnie śnieg zasypał drogi i domy. Akcentem, który przyciągnie czytelniczki, będzie subtelnie zarysowany wątek kiełkującej miłości. Wielbicielkom Małgorzaty Musierowicz z kolei spodoba się klimat opowieści – ciepłej, optymistycznej i krzepiącej. „Sezon na cuda” to dobra opowieść wigilijna, która może przypaść do gustu miłośniczkom lekkich powieści obyczajowych.
Więcej tu zalet niż wad – więc teraz słowo o wadach. Po pierwsze, zdarzyło się autorce kilka potknięć stylistycznych. Po drugie, niektóre rozwiązania fabularne są zbyt naiwne, a bohaterce co jakiś czas – na szczęście rzadko – zbiera się na trochę moralizujące wywody o tym, że warto pomagać innym, że warto być dla ludzi dobrym i miłym. Po trzecie, słabym punktem okazują się scenki humorystyczne – tam, gdzie Kordel chce śmieszyć, jest bardzo przewidywalna. Nie może tu niczym zaskoczyć odbiorczyń, więc i spodziewanego śmiechu nie wywoła, ale czytelniczki nie będą miały problemu ze wskazaniem miejsc, które rozbawiać miały. Po czwarte wreszcie – nie wychodzi Magdalenie Kordel budowanie tajemniczości – tam, gdzie ciągnie przez kilkadziesiąt stron kwestie nierozwiązane (jak w przypadku przyczyn odmiany zachowania Marysi, zbuntowanej córki Majki), czytelniczki znają wyjaśnienie już w chwili nakreślenia problemu – i tylko bohaterka cierpi na dziwne zidiocenie i nie rozumie oczywistości.
Ładnie za to wprowadza autorka intertekstualia, widać jej ślady lekturowe, ale nie ma tu nachalnego podkreślania oczytania czy źródeł inspiracji. To w literaturze rozrywkowej rzadka umiejętność. Magdalena Kordel wymyśliła sobie sytuację i otoczenie idealnie usprawiedliwiające lekko infantylne podejście do biografii Majki. Szkoda tylko, że wydarzenie, do którego bohaterowie przygotowują się przez większą część książki, zostało pominięte milczeniem: w chwili, gdy akcja miała osiągnąć apogeum, autorka przeskoczyła w przyszłość.
„Sezon na cuda” to świetne dopełnienie zimowych wieczorów, ciepłej herbaty, koca i ulubionego fotela. To książka dobra na gwiazdkowy prezent – zwłaszcza dla niepoprawnych marzycielek, kobiet, które zachwycały się kiedyś książkami Musierowicz, Siesickiej czy Montgomery. Magdalenie Kordel udało się stworzyć świąteczną atmosferę, miły nastrój, bez sentymentalizmu, ale z nutą naiwności. Świat przez nią wykreowany nie jest możliwy do powtórzenia w rzeczywistości, ale po takie książki chętnie sięgną romantyczki i panie lubiące sympatyczne, dodające otuchy opowieści – lekko baśniowe, pełne przyjaciół, ludzi, którzy służą pomocą w trudnych chwilach. Kordel sprzedaje nam marzenia – i za to można ją lubić.
Magia świąt
Przed właściwą opowieścią Magdalena Kordel zdradza dwie inspiracje – wskazuje Krystynę Siesicką oraz Lucy Maud Montgomery jako autorki, od których bohaterowie „Sezonu na cuda” pożyczają konkretne sformułowania. Do tego zestawu dołożyłabym bez wahania Małgorzatę Musierowicz – jej wpływ na język Magdaleny Kordel jest dość wyraźny w samej narracji, a zdarza się, że niektóre frazy przypominają formuły z „Jeżycjady”. Nie wygląda to na celowe działanie, raczej – na nieświadome i odruchowe zapożyczenia, wygodne w prowadzeniu historii. Jeśli „Uroczysko” stało się bestsellerową powieścią, to „Sezon na cuda” ma ogromne szanse, żeby poprzedniej części dorównać.
Bohaterka „Sezonu na cuda”, Majka, samotnie wychowuje nastoletnią córkę, próbuje prowadzić pensjonat w górach – to właśnie Uroczysko – i pracuje w szkole, bez przerwy podpadając złośliwej dyrektorce. Charakter nie pozwala Majce przejść obojętnie obok ludzkiej krzywdy, kobieta służy pomocą wszystkim, którzy tej pomocy potrzebują. Przygarnia do siebie nieszczęśliwą i zagubioną matkę dwójki małych dzieci, umożliwia sympatycznej staruszce, pani Leontynie, realizację jej marzeń. Nie unika przy tym kłopotów: jej dobre serce wykorzystuje bezceremonialnie koleżanka, niezbyt zdrowa na umyśle. Były mąż komplikuje świąteczne plany, a uczniowie wcielają w życie niekonwencjonalne pomysły. Staruszkowie, odwiedzający pensjonat, kłócą się, doprowadzając niemal do bójki. A kiedy w Uroczysku wysiądzie prąd… cóż, nie byłoby problemu, gdyby nie fakt, że akcja „Sezonu na cuda” dzieje się zimą, tuż przed świętami Bożego Narodzenia – i że właśnie śnieg zasypał drogi i domy. Akcentem, który przyciągnie czytelniczki, będzie subtelnie zarysowany wątek kiełkującej miłości. Wielbicielkom Małgorzaty Musierowicz z kolei spodoba się klimat opowieści – ciepłej, optymistycznej i krzepiącej. „Sezon na cuda” to dobra opowieść wigilijna, która może przypaść do gustu miłośniczkom lekkich powieści obyczajowych.
Więcej tu zalet niż wad – więc teraz słowo o wadach. Po pierwsze, zdarzyło się autorce kilka potknięć stylistycznych. Po drugie, niektóre rozwiązania fabularne są zbyt naiwne, a bohaterce co jakiś czas – na szczęście rzadko – zbiera się na trochę moralizujące wywody o tym, że warto pomagać innym, że warto być dla ludzi dobrym i miłym. Po trzecie, słabym punktem okazują się scenki humorystyczne – tam, gdzie Kordel chce śmieszyć, jest bardzo przewidywalna. Nie może tu niczym zaskoczyć odbiorczyń, więc i spodziewanego śmiechu nie wywoła, ale czytelniczki nie będą miały problemu ze wskazaniem miejsc, które rozbawiać miały. Po czwarte wreszcie – nie wychodzi Magdalenie Kordel budowanie tajemniczości – tam, gdzie ciągnie przez kilkadziesiąt stron kwestie nierozwiązane (jak w przypadku przyczyn odmiany zachowania Marysi, zbuntowanej córki Majki), czytelniczki znają wyjaśnienie już w chwili nakreślenia problemu – i tylko bohaterka cierpi na dziwne zidiocenie i nie rozumie oczywistości.
Ładnie za to wprowadza autorka intertekstualia, widać jej ślady lekturowe, ale nie ma tu nachalnego podkreślania oczytania czy źródeł inspiracji. To w literaturze rozrywkowej rzadka umiejętność. Magdalena Kordel wymyśliła sobie sytuację i otoczenie idealnie usprawiedliwiające lekko infantylne podejście do biografii Majki. Szkoda tylko, że wydarzenie, do którego bohaterowie przygotowują się przez większą część książki, zostało pominięte milczeniem: w chwili, gdy akcja miała osiągnąć apogeum, autorka przeskoczyła w przyszłość.
„Sezon na cuda” to świetne dopełnienie zimowych wieczorów, ciepłej herbaty, koca i ulubionego fotela. To książka dobra na gwiazdkowy prezent – zwłaszcza dla niepoprawnych marzycielek, kobiet, które zachwycały się kiedyś książkami Musierowicz, Siesickiej czy Montgomery. Magdalenie Kordel udało się stworzyć świąteczną atmosferę, miły nastrój, bez sentymentalizmu, ale z nutą naiwności. Świat przez nią wykreowany nie jest możliwy do powtórzenia w rzeczywistości, ale po takie książki chętnie sięgną romantyczki i panie lubiące sympatyczne, dodające otuchy opowieści – lekko baśniowe, pełne przyjaciół, ludzi, którzy służą pomocą w trudnych chwilach. Kordel sprzedaje nam marzenia – i za to można ją lubić.
czwartek, 11 listopada 2010
Sławomir Mrożek: Sztuki odnalezione. Małe i mniejsze
Noir sur Blanc, Warszawa 2010.
Śmiech tkwiący w drobiazgach
Zachwalanie tej książki nie ma większego sensu: wiadomo przecież, że wielbiciele twórczości Sławomira Mrożka nie przegapią „Sztuk odnalezionych” i pochłoną ten tom w tempie błyskawicznym. Sześć utworów – wśród nich przeważnie małe formy sceniczne, poza rozbudowanym do rozmiaru pełnoprawnego przedstawienia „Tercetem” – czasem zaskakuje stosowanymi rozwiązaniami i pomysłami, często śmieszy. Teksty różnią się od siebie nie tylko tematyką i formą – da się tu wyodrębnić skecz, bajkę, jednoaktówkę czy pełnowartościowy dramat – ale także rodzajem stosowanego dowcipu. Poszukiwania humoru, satyry i komizmu mogą stać się kluczem lekturowym „Sztuk odnalezionych”, a już na pewno dopełnieniem rozbudowanej analizy tomiku, jakiej w posłowiu dokonuje Tadeusz Nyczek.
W „Sztukach odnalezionych” żart pełni istotną rolę, jednak nie zawsze – a właściwie prawie nigdy – przybiera wymiar śmiechu beztroskiego. Mrożek umiejętnie łączy w swoich dziełach wyczucie absurdu i wyostrzony zmysł obserwacji, talent do mówienia ezopowowego i zamiłowanie do zabawy. Dzięki temu publikacja oficyny Noir sur Blanc skrzy się od dowcipu wysokiej próby, utwory są wysmakowane literacko, a do tego umożliwiają szybką adaptację i wystawienie ich na scenie. Mrożek chwilami zamienia się w reżysera, podpowiadając, jakimi środkami uzyskać najłatwiej opisany przez niego efekt, reguluje grę świateł i potrafi obrazowo przedstawić nieskomplikowane w technicznej realizacji autorskie wizje. Ale najważniejsze w tomie będą pomysły i sytuacje z pogranicza realności i oniryzmu, odsyłające do świata wyobraźni, proste (to jest czerpiące z wyrazistych i nieskomplikowanych skojarzeń), a przy tym nieodmiennie zaskakujące. Co ze śmiechem „Sztuk odnalezionych”? Zawsze przefiltrowany jest przez absurd i zderzenia z codziennością oraz polityką. Książkę otwiera króciutki utwór „Imieniny”, w którym najlepiej zarysowuje się istota Mrożkowego spojrzenia na otoczenie i konteksty polityczno-społeczne. Mechanizm literackiego dowcipu jest wręcz banalny: małżonka mecenasa trzyma w domu w klatce mężczyznę – i traktuje go jak kanarka. Wypuszczenie człowieka z klatki wiąże się z przerażeniem obecnych na przyjęciu gości. Umowne krainy z tekstów Mrożka przepełnione są tego rodzaju zabiegami, a komizm powierzchniowej warstwy utworów nie przesłania przecież jego głębszych znaczeń. W „Plombie hrabiego” autor stawia na absurd w stanie czystym, komplikuje treść i powiązania między bohaterami, by uwypuklić nonsens scenki. „Racket Baby” to już teatralny skecz, który urodził się z chęci satyrycznego skomentowania prasowych doniesień: widać tu typowo kabaretowe zabiegi i dążenie do rozbawienia odbiorców. Konwencja bajki sprawia, że „Bruno Sznajder” wydaje się najcięższy do przeniesienia na scenę – lecz pozwala też na odważne rozwiązania literackie, nie ma tu mowy o idei śmiechu dla śmiechu. „Jeleń” jest tekstem mocno satyrycznym, a przy tym niepozbawionym pierwiastków łagodnego dowcipu – i to zestawienie dwóch skrajności szczególnie może przypaść do gustu koneserom Mrożkowej twórczości. W „Tercecie” za to korzysta autor z najszerszego wachlarza możliwości komizmotwórczych, operuje symbolami i stereotypami, buduje sytuacje wieloznaczne i podatne na interpretacje, a poza tym daje potencjalnym aktorom szansę na wywoływanie śmiechu publiczności – choć śmiech ten będzie, rzecz jasna, podbarwiony goryczą.
Tadeusz Nyczek w posłowiu dokładnie przedstawia konteksty i daty powstawania utworów, ich losy (w przypadku „Tercetu”), powiązania z innymi dziełami Mrożka. Komentuje, interpretuje i przytacza oceny innych, by na koniec zapytać o stosunek badaczy i czytelników do tomu złożonego z literackich drobiazgów, niekoniecznie – jak cały czas sugerował – wybitnych. I przyznaje, że sztuki z tej książki mogą spodobać się odbiorcom. Ja po lekturze „Sztuk…” jestem tego pewna. Mrożek nie zawodzi.
Śmiech tkwiący w drobiazgach
Zachwalanie tej książki nie ma większego sensu: wiadomo przecież, że wielbiciele twórczości Sławomira Mrożka nie przegapią „Sztuk odnalezionych” i pochłoną ten tom w tempie błyskawicznym. Sześć utworów – wśród nich przeważnie małe formy sceniczne, poza rozbudowanym do rozmiaru pełnoprawnego przedstawienia „Tercetem” – czasem zaskakuje stosowanymi rozwiązaniami i pomysłami, często śmieszy. Teksty różnią się od siebie nie tylko tematyką i formą – da się tu wyodrębnić skecz, bajkę, jednoaktówkę czy pełnowartościowy dramat – ale także rodzajem stosowanego dowcipu. Poszukiwania humoru, satyry i komizmu mogą stać się kluczem lekturowym „Sztuk odnalezionych”, a już na pewno dopełnieniem rozbudowanej analizy tomiku, jakiej w posłowiu dokonuje Tadeusz Nyczek.
W „Sztukach odnalezionych” żart pełni istotną rolę, jednak nie zawsze – a właściwie prawie nigdy – przybiera wymiar śmiechu beztroskiego. Mrożek umiejętnie łączy w swoich dziełach wyczucie absurdu i wyostrzony zmysł obserwacji, talent do mówienia ezopowowego i zamiłowanie do zabawy. Dzięki temu publikacja oficyny Noir sur Blanc skrzy się od dowcipu wysokiej próby, utwory są wysmakowane literacko, a do tego umożliwiają szybką adaptację i wystawienie ich na scenie. Mrożek chwilami zamienia się w reżysera, podpowiadając, jakimi środkami uzyskać najłatwiej opisany przez niego efekt, reguluje grę świateł i potrafi obrazowo przedstawić nieskomplikowane w technicznej realizacji autorskie wizje. Ale najważniejsze w tomie będą pomysły i sytuacje z pogranicza realności i oniryzmu, odsyłające do świata wyobraźni, proste (to jest czerpiące z wyrazistych i nieskomplikowanych skojarzeń), a przy tym nieodmiennie zaskakujące. Co ze śmiechem „Sztuk odnalezionych”? Zawsze przefiltrowany jest przez absurd i zderzenia z codziennością oraz polityką. Książkę otwiera króciutki utwór „Imieniny”, w którym najlepiej zarysowuje się istota Mrożkowego spojrzenia na otoczenie i konteksty polityczno-społeczne. Mechanizm literackiego dowcipu jest wręcz banalny: małżonka mecenasa trzyma w domu w klatce mężczyznę – i traktuje go jak kanarka. Wypuszczenie człowieka z klatki wiąże się z przerażeniem obecnych na przyjęciu gości. Umowne krainy z tekstów Mrożka przepełnione są tego rodzaju zabiegami, a komizm powierzchniowej warstwy utworów nie przesłania przecież jego głębszych znaczeń. W „Plombie hrabiego” autor stawia na absurd w stanie czystym, komplikuje treść i powiązania między bohaterami, by uwypuklić nonsens scenki. „Racket Baby” to już teatralny skecz, który urodził się z chęci satyrycznego skomentowania prasowych doniesień: widać tu typowo kabaretowe zabiegi i dążenie do rozbawienia odbiorców. Konwencja bajki sprawia, że „Bruno Sznajder” wydaje się najcięższy do przeniesienia na scenę – lecz pozwala też na odważne rozwiązania literackie, nie ma tu mowy o idei śmiechu dla śmiechu. „Jeleń” jest tekstem mocno satyrycznym, a przy tym niepozbawionym pierwiastków łagodnego dowcipu – i to zestawienie dwóch skrajności szczególnie może przypaść do gustu koneserom Mrożkowej twórczości. W „Tercecie” za to korzysta autor z najszerszego wachlarza możliwości komizmotwórczych, operuje symbolami i stereotypami, buduje sytuacje wieloznaczne i podatne na interpretacje, a poza tym daje potencjalnym aktorom szansę na wywoływanie śmiechu publiczności – choć śmiech ten będzie, rzecz jasna, podbarwiony goryczą.
Tadeusz Nyczek w posłowiu dokładnie przedstawia konteksty i daty powstawania utworów, ich losy (w przypadku „Tercetu”), powiązania z innymi dziełami Mrożka. Komentuje, interpretuje i przytacza oceny innych, by na koniec zapytać o stosunek badaczy i czytelników do tomu złożonego z literackich drobiazgów, niekoniecznie – jak cały czas sugerował – wybitnych. I przyznaje, że sztuki z tej książki mogą spodobać się odbiorcom. Ja po lekturze „Sztuk…” jestem tego pewna. Mrożek nie zawodzi.
środa, 10 listopada 2010
Renata Czarnecka: Signora Fiorella. Kapeluszniczka królowej Bony
Skrzat, Kraków 2010.
Krew i łzy
Po pierwszych stronach książki „Signora Fiorella. Kapeluszniczka królowej Bony” uznałam, że redakcja Skrzata po raz kolejny nie stanęła na wysokości zadania: w co drugim bardziej rozbudowanym zdaniu pojawiały się błędy stylistyczne, niewychwycone a rażące powtórzenia czy niezręczności w prowadzeniu narracji. Nie muszę chyba tłumaczyć, że takie wprowadzenie do opowieści nie wybrzmiewa zbyt zachęcająco. Na szczęście Renata Czarnecka umiejętnie rozbudowuje całą sieć intryg, a dynamiczną i krwawą fabułą skutecznie odciąga uwagę od warsztatowych niedoskonałości. Szybko rozwija się wielopłaszczyznowa akcja i nawet jeśli któraś postać ginie z oczu na zbyt długo, autorka wynagradza to spragnionym sensacyjności odbiorcom kolejnymi wątkami obyczajowości XVI-wiecznego Krakowa.
Kraków przygotowuje się do panowania Henryka Walezego. Na króla czeka przede wszystkim Anna – ma ona poślubić sporo młodszego od siebie elekta, lecz Walezy dostrzega mankamenty wybranki i próbuje wykręcić się od małżeństwa, nie zrażając do siebie Polaków i udając sympatię dla Anny. Konieczność zachowywania pozorów nie przeszkadza mu w zażywaniu uroków nocnego Krakowa: poza miłością homoerotyczną wyprawia się często wraz z dworzanami na dziwki, a do ukochanej zza granicy pisze listy własną krwią. Pretensjonalny i rozkapryszony, wprowadza wokół siebie mnóstwo zamieszania, przez jego niefrasobliwe zachowanie dochodzi do różnych tragedii. Tymczasem Włoszka Fiorella Carpaccio żyje spokojnie i dostatnio dzięki wrodzonemu sprytowi i znajomości życia. Dawna kapeluszniczka Bony wciąż jest ceniona i przyjmuje zlecenia od zamożnych dam. Ale jej prawdziwe źródło dochodów kryje się gdzie indziej: Fiorella przyjmuje do siebie ubogie i piękne dziewczyny, teoretycznie po to, by przyuczać je do zawodu i uchronić przed skutkami biedy. W praktyce prowadzi ekskluzywny zamtuz: przygotowuje swoje podopieczne dla wymagających klientów (a należy do nich nawet sam Henryk Walezy). Oczywiście dziewczyny pani Carpaccio mają swoich ukochanych, którzy nie mogą zagwarantować im lepszych warunków, co prowadzi do frustracji i konfliktów. Sama Fiorella zajmuje się również swatami – lecz na pomysłową kobietę także przyjdzie zasłużona kara.
Renata Czarnecka dba o zachowanie kolorytu lokalnego w ogólnych spojrzeniach na szesnastowieczny Kraków – czasem przypomina o biednych żakach, czasem o antysemickich wystąpieniach. W szczegółach jest za to współczesna, jej bohaterowie mówią zwyczajnym, codziennym – aktualnym – językiem. Próżno by szukać szesnastego wieku w drobiazgach – choćby elementach garderoby. Wyjaśnia realia historyczne, ale tworzą one jedynie tło dla całego szeregu intryg i pomysłów ponadczasowych, bo opartych na dwóch wielkich literackich tematach – miłości i śmierci. Miłość u Renaty Czarneckiej przemienia się z idealizowanego uczucia w niezaspokojoną chuć, wizje wspólnego szczęścia przegrywają z cielesnymi żądzami bogatszych, dramaty kobiet (i kilku mężczyzn) polegają tu właśnie na niemożności przebywania z ukochaną osobą i na świadomości, że w każdej chwili posiąść ją może ktoś inny, dla własnego kaprysu. W tomie „Signora Fiorella” krew leje się strumieniami. Autorka szafuje śmiercią bezsensowną i niepotrzebną – i chyba w tym najbardziej zbliża się do konwencji powieści historycznej, usprawiedliwia fabularne rozwiązania przyzwoleniem na zabijanie okrutne.
Jest „Signora Fiorella” powieścią udaną i ciekawą, barwną i dynamiczną. Niespokojna akcja wykluczy nudę, a uwspółcześnione dialogi i opisy nie utrudnią lektury. Książka ładnie wprowadza czytelników w wydarzenia na Wawelu, a autorce nawet na chwilę nie zabrakło wyobraźni w konstruowaniu kolejnych motywów.
Krew i łzy
Po pierwszych stronach książki „Signora Fiorella. Kapeluszniczka królowej Bony” uznałam, że redakcja Skrzata po raz kolejny nie stanęła na wysokości zadania: w co drugim bardziej rozbudowanym zdaniu pojawiały się błędy stylistyczne, niewychwycone a rażące powtórzenia czy niezręczności w prowadzeniu narracji. Nie muszę chyba tłumaczyć, że takie wprowadzenie do opowieści nie wybrzmiewa zbyt zachęcająco. Na szczęście Renata Czarnecka umiejętnie rozbudowuje całą sieć intryg, a dynamiczną i krwawą fabułą skutecznie odciąga uwagę od warsztatowych niedoskonałości. Szybko rozwija się wielopłaszczyznowa akcja i nawet jeśli któraś postać ginie z oczu na zbyt długo, autorka wynagradza to spragnionym sensacyjności odbiorcom kolejnymi wątkami obyczajowości XVI-wiecznego Krakowa.
Kraków przygotowuje się do panowania Henryka Walezego. Na króla czeka przede wszystkim Anna – ma ona poślubić sporo młodszego od siebie elekta, lecz Walezy dostrzega mankamenty wybranki i próbuje wykręcić się od małżeństwa, nie zrażając do siebie Polaków i udając sympatię dla Anny. Konieczność zachowywania pozorów nie przeszkadza mu w zażywaniu uroków nocnego Krakowa: poza miłością homoerotyczną wyprawia się często wraz z dworzanami na dziwki, a do ukochanej zza granicy pisze listy własną krwią. Pretensjonalny i rozkapryszony, wprowadza wokół siebie mnóstwo zamieszania, przez jego niefrasobliwe zachowanie dochodzi do różnych tragedii. Tymczasem Włoszka Fiorella Carpaccio żyje spokojnie i dostatnio dzięki wrodzonemu sprytowi i znajomości życia. Dawna kapeluszniczka Bony wciąż jest ceniona i przyjmuje zlecenia od zamożnych dam. Ale jej prawdziwe źródło dochodów kryje się gdzie indziej: Fiorella przyjmuje do siebie ubogie i piękne dziewczyny, teoretycznie po to, by przyuczać je do zawodu i uchronić przed skutkami biedy. W praktyce prowadzi ekskluzywny zamtuz: przygotowuje swoje podopieczne dla wymagających klientów (a należy do nich nawet sam Henryk Walezy). Oczywiście dziewczyny pani Carpaccio mają swoich ukochanych, którzy nie mogą zagwarantować im lepszych warunków, co prowadzi do frustracji i konfliktów. Sama Fiorella zajmuje się również swatami – lecz na pomysłową kobietę także przyjdzie zasłużona kara.
Renata Czarnecka dba o zachowanie kolorytu lokalnego w ogólnych spojrzeniach na szesnastowieczny Kraków – czasem przypomina o biednych żakach, czasem o antysemickich wystąpieniach. W szczegółach jest za to współczesna, jej bohaterowie mówią zwyczajnym, codziennym – aktualnym – językiem. Próżno by szukać szesnastego wieku w drobiazgach – choćby elementach garderoby. Wyjaśnia realia historyczne, ale tworzą one jedynie tło dla całego szeregu intryg i pomysłów ponadczasowych, bo opartych na dwóch wielkich literackich tematach – miłości i śmierci. Miłość u Renaty Czarneckiej przemienia się z idealizowanego uczucia w niezaspokojoną chuć, wizje wspólnego szczęścia przegrywają z cielesnymi żądzami bogatszych, dramaty kobiet (i kilku mężczyzn) polegają tu właśnie na niemożności przebywania z ukochaną osobą i na świadomości, że w każdej chwili posiąść ją może ktoś inny, dla własnego kaprysu. W tomie „Signora Fiorella” krew leje się strumieniami. Autorka szafuje śmiercią bezsensowną i niepotrzebną – i chyba w tym najbardziej zbliża się do konwencji powieści historycznej, usprawiedliwia fabularne rozwiązania przyzwoleniem na zabijanie okrutne.
Jest „Signora Fiorella” powieścią udaną i ciekawą, barwną i dynamiczną. Niespokojna akcja wykluczy nudę, a uwspółcześnione dialogi i opisy nie utrudnią lektury. Książka ładnie wprowadza czytelników w wydarzenia na Wawelu, a autorce nawet na chwilę nie zabrakło wyobraźni w konstruowaniu kolejnych motywów.
wtorek, 9 listopada 2010
Dariusz Michalski: Kalina Jędrusik
Iskry, Warszawa 2010.
Bo w niej jest seks
„Co ostatecznie zostało po Kalinie Jędrusik? Co zostało i gdzie?” – pyta Dariusz Michalski w posłowiu do monumentalnego tomu, który zapewne stanie się wkrótce jedynym (a na pewno najczęściej cytowanym) źródłem wiedzy o artystce, mimo popularyzatorskiego charakteru i denerwującej maniery pisania autora, który bez przerwy skrywa się za strzępkami wypowiedzi innych, z rzadka opatrując owe wypowiedzi własnym komentarzem. Faktem jest, że Kalina Jędrusik, chociaż funkcjonuje wciąż w świadomości społeczeństwa jako symbol seksu drugiej połowy XX wieku, nie doczekała się dotąd prawdziwej biografii – a ponieważ Dariusz Michalski konsekwentnie przedstawia gwiazdy rozrywki, które od lat 50. ubiegłego stulecia rozpalały masową wyobraźnię, sięgnięcie po tę niezwykła postać było tylko kwestią czasu. Wielbiciele Jesiennej Dziewczyny o imponującym biuście i ogromnych oczach mogą czuć się usatysfakcjonowani – chociaż przypuszczam, że tom „Kalina Jędrusik” pozostawi w nich lekki niedosyt, jak zresztą większość publikacji Michalskiego.
Autor portretuje w swojej książce Kalinę przez pryzmat bliskich jej osób, rodziny, przyjaciół i współpracowników – tych wszystkich, którzy mogą coś o aktorce powiedzieć, bez względu na to, czy przedstawią ją od strony prywatnej czy zawodowej (ta pierwsza wydaje się ciekawsza, w drugiej dominuje kilka do znudzenia powtarzanych frazesów). Prezentuje także Michalski Kalinę Jędrusik przez wzgląd na tych, którzy byli w jej życiu ważni (mąż Stanisław Dygat) i przez odniesienia do ról, w których przekazywała cząstkę siebie. Michalski próbuje zdefiniować Kalinę, posługując się opiniami innych i uzyskując wielowymiarowy, nieweryfikowalny portret. Stara się o to, by skrajne, emocjonalne komentarze wzajemnie się znosiły bądź tłumiły (zwykle ostre wypowiedzi pasierbicy Kaliny równoważy choćby uwagami siostry artystki). Sam rzadko daje się ponieść ocenom, choć od początku wiadomo, że pisze z pozycji zachwyconego fana.
Jak to zwykle w biograficznych publikacjach Michalskiego bywa, cała książka utkana jest z cytatów, których źródła podane są dość niefrasobliwie (znajdziemy na przykład informację o tytule czasopisma, jeśli autor miał dobry humor – to i roku, ale już numeru próżno by szukać). Michalski zestawia ze sobą fragmenty wywiadów, bezpośrednie wypowiedzi, pochodzące z prywatnych rozmów – i tu autor wykonuje dobrą dziennikarską robotę, choć i tak szkoda, że nie przedstawia pełnych wywiadów – wyimki z pamiętników, listów, dokumentów, książek, artykułów itp. Każdą wypowiedź (przeważnie jednoakapitową) poprzedza imieniem i nazwiskiem autora (czasem jest to sama bohaterka tomu) i niekiedy dorzuca własne krótkie przemyślenia, które raczej pełnią rolę łącznika opinii niż rzeczywistego kronikarskiego podejścia. Jeśli w pierwszych książkach Michalskiego, poświęconych sławnym artystom, takie rozwiązania urzekały nowatorstwem i odświeżającą formą, teraz mogą męczyć. Zwłaszcza że autor nie do końca panuje nad zgromadzonym materiałem – czasem popełnia autoplagiat, czasem wprowadza ten sam komentarz kilka razy w różnych punktach opowieści. Wielu czytelników zapewne wolałoby samodzielnie decydować o tym, w którym momencie przerwać wypowiedź – są jednak skazani na porządek zaproponowany przez Michalskiego, co nie zawsze musi się podobać.
Książka podzielona jest na bardzo krótkie rozdziały, których istnienie uzasadniają kolejne role i postacie ważne dla Kaliny Jędrusik. Gdy galeria ta ulegnie wyczerpaniu, autor przechodzi do prezentowania szeroko rozumianych kontekstów. W zaostrzających apetyt partiach tomu może jedynie sygnalizować tematy, a sposób opisywania ich nie sprzyja syntezie – szkoda, bo tak pofragmentowany świat trudno będzie mimo wszystko z powrotem scalić.
Ale mimo wszystko to tom o postaci fascynującej, barwnej i niebanalnej – nie mam wątpliwości, że każdy, kto widział Kalinę Jędrusik na ekranie lub na scenie – a także każdy, kto słyszał jej interpretacje piosenek – sięgnie po pozycję Iskier czym prędzej i pochłonie ją w mgnieniu oka, bez względu na stosunek do formalnych rozwiązań, stosowanych przez Dariusza Michalskiego.
Bo w niej jest seks
„Co ostatecznie zostało po Kalinie Jędrusik? Co zostało i gdzie?” – pyta Dariusz Michalski w posłowiu do monumentalnego tomu, który zapewne stanie się wkrótce jedynym (a na pewno najczęściej cytowanym) źródłem wiedzy o artystce, mimo popularyzatorskiego charakteru i denerwującej maniery pisania autora, który bez przerwy skrywa się za strzępkami wypowiedzi innych, z rzadka opatrując owe wypowiedzi własnym komentarzem. Faktem jest, że Kalina Jędrusik, chociaż funkcjonuje wciąż w świadomości społeczeństwa jako symbol seksu drugiej połowy XX wieku, nie doczekała się dotąd prawdziwej biografii – a ponieważ Dariusz Michalski konsekwentnie przedstawia gwiazdy rozrywki, które od lat 50. ubiegłego stulecia rozpalały masową wyobraźnię, sięgnięcie po tę niezwykła postać było tylko kwestią czasu. Wielbiciele Jesiennej Dziewczyny o imponującym biuście i ogromnych oczach mogą czuć się usatysfakcjonowani – chociaż przypuszczam, że tom „Kalina Jędrusik” pozostawi w nich lekki niedosyt, jak zresztą większość publikacji Michalskiego.
Autor portretuje w swojej książce Kalinę przez pryzmat bliskich jej osób, rodziny, przyjaciół i współpracowników – tych wszystkich, którzy mogą coś o aktorce powiedzieć, bez względu na to, czy przedstawią ją od strony prywatnej czy zawodowej (ta pierwsza wydaje się ciekawsza, w drugiej dominuje kilka do znudzenia powtarzanych frazesów). Prezentuje także Michalski Kalinę Jędrusik przez wzgląd na tych, którzy byli w jej życiu ważni (mąż Stanisław Dygat) i przez odniesienia do ról, w których przekazywała cząstkę siebie. Michalski próbuje zdefiniować Kalinę, posługując się opiniami innych i uzyskując wielowymiarowy, nieweryfikowalny portret. Stara się o to, by skrajne, emocjonalne komentarze wzajemnie się znosiły bądź tłumiły (zwykle ostre wypowiedzi pasierbicy Kaliny równoważy choćby uwagami siostry artystki). Sam rzadko daje się ponieść ocenom, choć od początku wiadomo, że pisze z pozycji zachwyconego fana.
Jak to zwykle w biograficznych publikacjach Michalskiego bywa, cała książka utkana jest z cytatów, których źródła podane są dość niefrasobliwie (znajdziemy na przykład informację o tytule czasopisma, jeśli autor miał dobry humor – to i roku, ale już numeru próżno by szukać). Michalski zestawia ze sobą fragmenty wywiadów, bezpośrednie wypowiedzi, pochodzące z prywatnych rozmów – i tu autor wykonuje dobrą dziennikarską robotę, choć i tak szkoda, że nie przedstawia pełnych wywiadów – wyimki z pamiętników, listów, dokumentów, książek, artykułów itp. Każdą wypowiedź (przeważnie jednoakapitową) poprzedza imieniem i nazwiskiem autora (czasem jest to sama bohaterka tomu) i niekiedy dorzuca własne krótkie przemyślenia, które raczej pełnią rolę łącznika opinii niż rzeczywistego kronikarskiego podejścia. Jeśli w pierwszych książkach Michalskiego, poświęconych sławnym artystom, takie rozwiązania urzekały nowatorstwem i odświeżającą formą, teraz mogą męczyć. Zwłaszcza że autor nie do końca panuje nad zgromadzonym materiałem – czasem popełnia autoplagiat, czasem wprowadza ten sam komentarz kilka razy w różnych punktach opowieści. Wielu czytelników zapewne wolałoby samodzielnie decydować o tym, w którym momencie przerwać wypowiedź – są jednak skazani na porządek zaproponowany przez Michalskiego, co nie zawsze musi się podobać.
Książka podzielona jest na bardzo krótkie rozdziały, których istnienie uzasadniają kolejne role i postacie ważne dla Kaliny Jędrusik. Gdy galeria ta ulegnie wyczerpaniu, autor przechodzi do prezentowania szeroko rozumianych kontekstów. W zaostrzających apetyt partiach tomu może jedynie sygnalizować tematy, a sposób opisywania ich nie sprzyja syntezie – szkoda, bo tak pofragmentowany świat trudno będzie mimo wszystko z powrotem scalić.
Ale mimo wszystko to tom o postaci fascynującej, barwnej i niebanalnej – nie mam wątpliwości, że każdy, kto widział Kalinę Jędrusik na ekranie lub na scenie – a także każdy, kto słyszał jej interpretacje piosenek – sięgnie po pozycję Iskier czym prędzej i pochłonie ją w mgnieniu oka, bez względu na stosunek do formalnych rozwiązań, stosowanych przez Dariusza Michalskiego.
poniedziałek, 8 listopada 2010
Annie Hawes: W krainie oliwek
Zysk i S-ka, Poznań 2010.
Szczęście wśród chrząszczy
Nie pierwsza to książka, w której Angielka przeprowadza się do Italii, zmienia styl życia, a zanim nauczy się miejscowych zwyczajów, dostrzega i rejestruje różnice kulturowe i rozmaite śmiesznostki. Nie zmienia to faktu, że po „W krainie oliwek” sięgnąć mogą wielbiciele literatury w typie toskanianów i ci, którzy poszukują spokojnej, niespiesznej, ale za to apetycznej lektury, pisanej z lekkim uśmiechem, przyjemnej i niezaskakującej. Biografizujące powieści z tego rodzaju (akcja książki Annie Hawes toczy się w Ligurii, przypomina natomiast toskańskie opowieści Ferenca Mate czy Frances Mayes) mają swój urok, który nie polega wcale na oryginalności, raczej na przewidywalnym rytmie i drobnych odstępstwach od powtarzanego z reguły szkieletu. Wiele jeszcze będzie takich historii – bo i grono ich wielbicieli stale się powiększa.
Annie Hawes daje świadectwo własnych przeżyć w pełnej paradoksów krainie. Związana z Włochem (na początku opowieści jest to niesformalizowany i bliżej nieokreślony związek, który ze względu na rodzinę Ciccia oraz dociekliwych sąsiadów Annie trzeba będzie dość szybko dookreślić) ma szansę jeszcze bardziej i na własnej skórze odczuć, czym różni się mentalność Anglików od sposobu życia od sposobu życia przyjętego przez miejscowych. Dziwi się wszystkiemu – ale to, co wprawia ją w osłupienie, zaskoczy także odbiorców – nie ma innej możliwości, skoro na każdym kroku pojawiają się utrudniające egzystencję absurdy.
Bohaterka książki ma poważny problem z chrząszczami, które zjadają dach jej domu. Wszyscy znajomi i nieznajomi radzą, by pozbyła się kłopotu, wstrzykując w belki olej napędowy – regionalne sposoby jednak nie pomagają i domowi grozi katastrofa. Trzeba będzie przeprowadzić generalny remont – niezgodny z prawem budowlanym. Obejście przepisów, traumatyczne dla Annie, pozwoli jej dość dobrze poznać postawy Włochów wobec bezsensownej biurokracji. Kobieta będzie musiała także stawić czoła obowiązkom wobec przyszłej teściowej – jako oficjalna narzeczona jej syna, w pełni zaakceptowana, powinna – dla dobra związku i szczęścia rodziny – spełniać nawet najbardziej zaskakujące życzenia rodziny partnera. Niespodziewana przeprowadzka i opiekowanie się stadkiem cudzych kur, wyjazd na egzaminy z siostrą chłopaka – nie ma planów, których nie dałoby się przesunąć, by zachować się zgodnie z życzeniami troskliwej mamusi. Bohaterka dowie się też, że nie ma pory dnia ani nocy nieodpowiednich dla przygotowywania przetworów na zimę lub zapasów wina (picie wina kupionego to zawsze przykra ostateczność). Pozna zachowanie mężczyzn podczas ważnego meczu i uszczelni piec na pizzę krowim nawozem. W wolnych chwilach będzie opisywać swoje przygody i utrwalać w książce zabawne lub niezwykłe dla niej sytuacje.
Autorka nie kryje tego, że chce przekazywać przede wszystkim opowieści komiczne – nie będą one natomiast u polskich czytelników wywoływać salw śmiechu, u nas wybrzmiewają raczej jako przekazy lekko humorystyczne, dowcipne w duchu, ale pozbawione wyrazistych puent. Inaczej mówiąc – jest „W krainie oliwek” książką dostarczającą rozrywki, ale nie – śmieszną. Delikatny żart sytuacyjny okazuje się ozdobnikiem, nie nadrzędnym celem prezentowanej historii.
Oś fabularną tej publikacji stanowią z jednej strony perypetie z pożerającymi strop chrząszczami, z drugiej – z zaborczą i porywczą rodziną Ciccia. Annie próbuje sprostać stawianym jej wymaganiom, a przy tym nie dać Włochom zbyt wielu okazji do naśmiewania się z jej cudzoziemskich przyzwyczajeń. Nie zabraknie tu i opisów smacznego jedzenia (nie może być inaczej, skoro Ciccio prowadzi restaurację i serwuje w niej lokalne przysmaki). Annie zacznie się uczyć życia, w którym nie chodzi się codziennie na osiem godzin do pracy, a w którym pracuje się by zapewnić sobie i rodzinie wyżywienie.
To książka, która przynosi spokój i wyciszenie, daje odpoczynek po męczącym dniu i cieszy – niczego więcej nie potrzeba. Na półce z dziełami w stylu toskanianów nie będzie się specjalnie wyróżniać – ale zapewni przyjemną lekturę.
Szczęście wśród chrząszczy
Nie pierwsza to książka, w której Angielka przeprowadza się do Italii, zmienia styl życia, a zanim nauczy się miejscowych zwyczajów, dostrzega i rejestruje różnice kulturowe i rozmaite śmiesznostki. Nie zmienia to faktu, że po „W krainie oliwek” sięgnąć mogą wielbiciele literatury w typie toskanianów i ci, którzy poszukują spokojnej, niespiesznej, ale za to apetycznej lektury, pisanej z lekkim uśmiechem, przyjemnej i niezaskakującej. Biografizujące powieści z tego rodzaju (akcja książki Annie Hawes toczy się w Ligurii, przypomina natomiast toskańskie opowieści Ferenca Mate czy Frances Mayes) mają swój urok, który nie polega wcale na oryginalności, raczej na przewidywalnym rytmie i drobnych odstępstwach od powtarzanego z reguły szkieletu. Wiele jeszcze będzie takich historii – bo i grono ich wielbicieli stale się powiększa.
Annie Hawes daje świadectwo własnych przeżyć w pełnej paradoksów krainie. Związana z Włochem (na początku opowieści jest to niesformalizowany i bliżej nieokreślony związek, który ze względu na rodzinę Ciccia oraz dociekliwych sąsiadów Annie trzeba będzie dość szybko dookreślić) ma szansę jeszcze bardziej i na własnej skórze odczuć, czym różni się mentalność Anglików od sposobu życia od sposobu życia przyjętego przez miejscowych. Dziwi się wszystkiemu – ale to, co wprawia ją w osłupienie, zaskoczy także odbiorców – nie ma innej możliwości, skoro na każdym kroku pojawiają się utrudniające egzystencję absurdy.
Bohaterka książki ma poważny problem z chrząszczami, które zjadają dach jej domu. Wszyscy znajomi i nieznajomi radzą, by pozbyła się kłopotu, wstrzykując w belki olej napędowy – regionalne sposoby jednak nie pomagają i domowi grozi katastrofa. Trzeba będzie przeprowadzić generalny remont – niezgodny z prawem budowlanym. Obejście przepisów, traumatyczne dla Annie, pozwoli jej dość dobrze poznać postawy Włochów wobec bezsensownej biurokracji. Kobieta będzie musiała także stawić czoła obowiązkom wobec przyszłej teściowej – jako oficjalna narzeczona jej syna, w pełni zaakceptowana, powinna – dla dobra związku i szczęścia rodziny – spełniać nawet najbardziej zaskakujące życzenia rodziny partnera. Niespodziewana przeprowadzka i opiekowanie się stadkiem cudzych kur, wyjazd na egzaminy z siostrą chłopaka – nie ma planów, których nie dałoby się przesunąć, by zachować się zgodnie z życzeniami troskliwej mamusi. Bohaterka dowie się też, że nie ma pory dnia ani nocy nieodpowiednich dla przygotowywania przetworów na zimę lub zapasów wina (picie wina kupionego to zawsze przykra ostateczność). Pozna zachowanie mężczyzn podczas ważnego meczu i uszczelni piec na pizzę krowim nawozem. W wolnych chwilach będzie opisywać swoje przygody i utrwalać w książce zabawne lub niezwykłe dla niej sytuacje.
Autorka nie kryje tego, że chce przekazywać przede wszystkim opowieści komiczne – nie będą one natomiast u polskich czytelników wywoływać salw śmiechu, u nas wybrzmiewają raczej jako przekazy lekko humorystyczne, dowcipne w duchu, ale pozbawione wyrazistych puent. Inaczej mówiąc – jest „W krainie oliwek” książką dostarczającą rozrywki, ale nie – śmieszną. Delikatny żart sytuacyjny okazuje się ozdobnikiem, nie nadrzędnym celem prezentowanej historii.
Oś fabularną tej publikacji stanowią z jednej strony perypetie z pożerającymi strop chrząszczami, z drugiej – z zaborczą i porywczą rodziną Ciccia. Annie próbuje sprostać stawianym jej wymaganiom, a przy tym nie dać Włochom zbyt wielu okazji do naśmiewania się z jej cudzoziemskich przyzwyczajeń. Nie zabraknie tu i opisów smacznego jedzenia (nie może być inaczej, skoro Ciccio prowadzi restaurację i serwuje w niej lokalne przysmaki). Annie zacznie się uczyć życia, w którym nie chodzi się codziennie na osiem godzin do pracy, a w którym pracuje się by zapewnić sobie i rodzinie wyżywienie.
To książka, która przynosi spokój i wyciszenie, daje odpoczynek po męczącym dniu i cieszy – niczego więcej nie potrzeba. Na półce z dziełami w stylu toskanianów nie będzie się specjalnie wyróżniać – ale zapewni przyjemną lekturę.
niedziela, 7 listopada 2010
Patrick Gale: Dom w Kornwali
WNK, Warszawa 2010.
Dramaty rodzinne
Patrick Gale przyzwyczaja powoli swoich odbiorców do narracji spokojnej, niemal transparentnej. Nie musi silić się na oryginalny język, skoro sedno jego opowieści tkwi w prezentowanych i nie zawsze od razu oczywistych ludzkich dramatach – kojący rytm narracji nie idzie zatem w parze ze spokojem fabularnym. I prawdopodobnie na tym polega istota urzekającej prozy Gale’a. Chociaż w „Domu w Kornwalii” forma urozmaica i wzbogaca przekaz, a właściwie nawet staje się podstawowym czynnikiem zwodzącym odbiorców.
W książce przeplatają się dwie opowieści: „Oddany morzu” oraz „Niebieski dom”. Połączone są sylwetkami bohaterów, podzielone – przeszło trzema dekadami. W pierwszej historii John i Frances zajmują się wychowaniem małego (i jedynego) synka, Juliana. Julian, jak każde dziecko, ma swoje tajemnice i sekrety – do najważniejszych należy zakazane i niebezpieczne porozumienie z jednym z więźniów, Henrym. John jest naczelnikiem więzienia, stąd osobliwe znajomości Juliana. Okazuje się, że mały chłopiec może nieświadomie przysłużyć się przestępcy i zyskać jego wdzięczność. Malec także osiąga korzyści z kontaktów z kryminalistą – uczy się od niego kolejnych przekleństw i nieprzyzwoitych określeń, których wprawdzie nie będzie mógł używać publicznie, ale których znajomość daje mu satysfakcję i poczucie siły. Druga opowieść rozgrywa się w tej samej scenerii, w położonym nad morzem domku w Kornwalii – co dla bohaterów na początku nie jest zbyt oczywiste. Czterdziestoletni Will na wyprawę do domku zabiera swoich rodziców, Johna i Frances. Starsze pokolenie nie zmienia swoich przyzwyczajeń ani wspomnień – młodsze odcina się od przeszłości do tego stopnia, że rozszyfrowanie powiązań między postaciami zajmie czytelnikom trochę czasu, a powieści nada posmaku niespodzianki. Nie oznacza to, że przeszłość stanowi jedyną troskę bohaterów. Will jest homoseksualistą – niełatwo mu znaleźć właściwego partnera, wdaje się w romans ze swoim szwagrem, co odbywa się z krzywdą dla całej trójki. Ale wakacyjna znajomość niesie ze sobą nie tylko zapowiedź przygody, to może być szansa na odmianę losu. Jeśli tylko bohaterowie odważą się podążać za szczęściem. Bo „Dom w Kornwalii” przepełniony jest dramatami, komplikacjami trudnymi do rozwiązania, wstydliwymi sekretami i przerażającymi niekiedy informacjami. Patrick Gale wydobywa na światło dzienne intymne sprawy bohaterów, lecz czyni to w taki sposób, że prywatność upubliczniona traci wymiar konfesyjny, przestaje kojarzyć się z czyjąś tajemnicą, zaczyna za to tłumaczyć struktury międzyludzkich relacji. Mocno zmysłowe przygody Willa walczą o uwagę odbiorców z chorobą Frances: ta postać stopniowo traci pamięć, zmaga się z Alzheimerem, co szczególnie dla otoczenia staje się niezwykle uciążliwe. Patrick Gale koncentruje się na podkreślaniu zagadnień, na które bohaterowie nie do końca mają wpływ. Rozwija akcję nie przez odpowiednio dobrane sekwencje wydarzeń, a przez psychologię postaci.
„Dom w Kornwalii” jest przede wszystkim książką, która powoli choć konsekwentnie rozkwita. Nie od razu pozwala czytelnikom odszyfrować wszystkie tajniki fabuły, zwodzi odbiorców i manipuluje nimi, pokazując bohaterów w różnych fazach życia i z różnym bagażem doświadczeń – bohaterów, którzy nie zawsze są w stanie zapanować nad własnym życiem. Postacie nie wyciągają wniosków ze swoich przeżyć, nie przywiązują też większej wagi do przeznaczenia. Poruszają się w rzeczywistości dość chaotycznie, ale z szeregu rzekomych przypadków wyłaniają się zaskakująco spójne obrazy. Pożądanie i samoświadomość (zobrazowana przez ulatniającą się pamięć) – to dwa wielkie tematy, które pozwalają sterować całą akcją. Do tego Patrick Gale dodaje mistrzowską wręcz prozę – spokojną i niewzruszoną, bez względu na prezentowane właśnie sytuacje.
Dramaty rodzinne
Patrick Gale przyzwyczaja powoli swoich odbiorców do narracji spokojnej, niemal transparentnej. Nie musi silić się na oryginalny język, skoro sedno jego opowieści tkwi w prezentowanych i nie zawsze od razu oczywistych ludzkich dramatach – kojący rytm narracji nie idzie zatem w parze ze spokojem fabularnym. I prawdopodobnie na tym polega istota urzekającej prozy Gale’a. Chociaż w „Domu w Kornwalii” forma urozmaica i wzbogaca przekaz, a właściwie nawet staje się podstawowym czynnikiem zwodzącym odbiorców.
W książce przeplatają się dwie opowieści: „Oddany morzu” oraz „Niebieski dom”. Połączone są sylwetkami bohaterów, podzielone – przeszło trzema dekadami. W pierwszej historii John i Frances zajmują się wychowaniem małego (i jedynego) synka, Juliana. Julian, jak każde dziecko, ma swoje tajemnice i sekrety – do najważniejszych należy zakazane i niebezpieczne porozumienie z jednym z więźniów, Henrym. John jest naczelnikiem więzienia, stąd osobliwe znajomości Juliana. Okazuje się, że mały chłopiec może nieświadomie przysłużyć się przestępcy i zyskać jego wdzięczność. Malec także osiąga korzyści z kontaktów z kryminalistą – uczy się od niego kolejnych przekleństw i nieprzyzwoitych określeń, których wprawdzie nie będzie mógł używać publicznie, ale których znajomość daje mu satysfakcję i poczucie siły. Druga opowieść rozgrywa się w tej samej scenerii, w położonym nad morzem domku w Kornwalii – co dla bohaterów na początku nie jest zbyt oczywiste. Czterdziestoletni Will na wyprawę do domku zabiera swoich rodziców, Johna i Frances. Starsze pokolenie nie zmienia swoich przyzwyczajeń ani wspomnień – młodsze odcina się od przeszłości do tego stopnia, że rozszyfrowanie powiązań między postaciami zajmie czytelnikom trochę czasu, a powieści nada posmaku niespodzianki. Nie oznacza to, że przeszłość stanowi jedyną troskę bohaterów. Will jest homoseksualistą – niełatwo mu znaleźć właściwego partnera, wdaje się w romans ze swoim szwagrem, co odbywa się z krzywdą dla całej trójki. Ale wakacyjna znajomość niesie ze sobą nie tylko zapowiedź przygody, to może być szansa na odmianę losu. Jeśli tylko bohaterowie odważą się podążać za szczęściem. Bo „Dom w Kornwalii” przepełniony jest dramatami, komplikacjami trudnymi do rozwiązania, wstydliwymi sekretami i przerażającymi niekiedy informacjami. Patrick Gale wydobywa na światło dzienne intymne sprawy bohaterów, lecz czyni to w taki sposób, że prywatność upubliczniona traci wymiar konfesyjny, przestaje kojarzyć się z czyjąś tajemnicą, zaczyna za to tłumaczyć struktury międzyludzkich relacji. Mocno zmysłowe przygody Willa walczą o uwagę odbiorców z chorobą Frances: ta postać stopniowo traci pamięć, zmaga się z Alzheimerem, co szczególnie dla otoczenia staje się niezwykle uciążliwe. Patrick Gale koncentruje się na podkreślaniu zagadnień, na które bohaterowie nie do końca mają wpływ. Rozwija akcję nie przez odpowiednio dobrane sekwencje wydarzeń, a przez psychologię postaci.
„Dom w Kornwalii” jest przede wszystkim książką, która powoli choć konsekwentnie rozkwita. Nie od razu pozwala czytelnikom odszyfrować wszystkie tajniki fabuły, zwodzi odbiorców i manipuluje nimi, pokazując bohaterów w różnych fazach życia i z różnym bagażem doświadczeń – bohaterów, którzy nie zawsze są w stanie zapanować nad własnym życiem. Postacie nie wyciągają wniosków ze swoich przeżyć, nie przywiązują też większej wagi do przeznaczenia. Poruszają się w rzeczywistości dość chaotycznie, ale z szeregu rzekomych przypadków wyłaniają się zaskakująco spójne obrazy. Pożądanie i samoświadomość (zobrazowana przez ulatniającą się pamięć) – to dwa wielkie tematy, które pozwalają sterować całą akcją. Do tego Patrick Gale dodaje mistrzowską wręcz prozę – spokojną i niewzruszoną, bez względu na prezentowane właśnie sytuacje.
sobota, 6 listopada 2010
Peter Abrahams: Złudzenie
Albatros, Warszawa 2010.
Cena prawdy
Peter Abrahams rozpoczyna „Złudzenie” od szybkiej rewolucji w życiu swoich bohaterów. Skazany na dożywcie Alvin DuPree, z racji braku oka zwany Piratem, nie spodziewa się żadnej odmiany swojego losu. Dwadzieścia lat spędził w więzieniu za zbrodnię, której nie popełnił, a kobieta, która była świadkiem tragicznych wydarzeń, wskazała go bez wahania jako mordercę jej partnera. U Pirata pojawia się Susannah z Akcji Sprawiedliwość – ledwo zdąży wzbudzić w mężczyźnie nadzieję na uwolnienie, a już jest po procesie, w wyniku którego Alvin DuPree rzeczywiście opuszcza więzienie. Informacja o zdarzeniu dociera do Nell Jarreau: to Nell przyczyniła się do skazania Pirata. Teraz, nękana wyrzutami sumienia (zrujnowała życie uczciwemu człowiekowi) i strachem (morderca wciąż przebywa na wolności) próbuje zrozumieć, gdzie popełniła błąd. Z pomocą przychodzi jej dociekliwa reporterka, Lee Ann – jednak mąż Nell, Clay, szuka sposobów, by utrudnić kobiecie dotarcie do prawdy.
Do dramatu Nell dochodzą problemy z jedyną córką, Norah. Spłodzona przez Johnny’ego, a wychowywana przez Clay’a dziewczyna zaczyna sprawiać kłopoty. Wyrzucona ze studiów, buntuje się przeciwko rodzicom – jednak jej postępowanie nie jest powodowane zwyczajnymi i typowymi troskami młodych ludzi. Norah wie, co tak naprawdę stało się dwadzieścia lat temu, przeżywa to silnie i o wszystko obwinia zbyt uległą matkę. Przez swoją determinację może wplątać się w prawdziwe kłopoty. Tymczasem Alvin DuPree uczy się życia na wolności – lecz długie lata w więzieniu wpłynęły na jego psychikę…
Peter Abrahams wyszedł od stosunkowo prostej sytuacji, by w miarę rozwoju fabuły coraz bardziej komplikować związki i relacje między bohaterami. Świetnie nakreśla charaktery postaci, bezbłędnie podporządkowując akcję płynącym z emocji decyzjom. Wszystko wydaje się tu naturalne, a przy tym dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, tak, że cały czas śledztwa i weryfikacji ocen z przeszłości będzie dla widzów wiarygodny. W chwilach, gdy powieść przechodzi od psychologii postaci do sensacyjności, Abrahams bardzo przyspiesza rytm narracji, chce zbudować dynamiczną fabułę i zarzuca wręcz czytelników mrożącymi krew w żyłach wydarzeniami. Od samego zresztą początku sposób obrazowania historii przypomina spojrzenie filmowca, tam, gdzie liczy się dramatyczna akcja, Peter Abrahams odrzuca rozbudowaną narrację i kilkoma słowami kreśli sytuację: przez taki zabieg odbiorcy mają wrażenie zmiany tempa i regulowania dynamiczności tekstu. Ceną za chęć szokowania czytelników będzie osłabienie prawdopodobieństwa, obniżenie poziomu naturalności w chwilach sensacji. Ponieważ jednak prawdziwą siłą „Złudzenia” jest dramat rozgrywający się w umysłach postaci, a nie tylko sekwencja kryminalnych wydarzeń, podobne rozwiązania nie będą raziły wielbicieli gatunku.
Na początku lektury pewnym zaskoczeniem dla odbiorców może okazać się język powieści – pojawiają się w nim niespodziewanie kolokwializmy i zwroty potoczne – lecz styl ten nie jest stosowany konsekwentnie, owe wtrącenia jedynie lekko sygnalizują rozrywkowy ton opowieści, ale funkcjonują raczej na prawach kontrastu z literackością całej książki. Nie sądzę, by wynikało to z braku redakcji czy niezręczności tłumacza, chodziło raczej o kompozycję historii i odzwierciedlenie rzeczywistości powieściowej w języku.
„Złudzenie” to opowieść prowadzona na wielu płaszczyznach. Liczy się w niej nie tylko rozwój sensacyjnych wydarzeń, ale też subtelna gra psychologiczna, pogmatwane interpersonalne relacje i konsekwencje dawnych błędów. Abrahams świetnie radzi sobie z budowaniem napięcia i nawarstwianiem dramatów wtedy, kiedy wszystko miało być już oczywiste.
Cena prawdy
Peter Abrahams rozpoczyna „Złudzenie” od szybkiej rewolucji w życiu swoich bohaterów. Skazany na dożywcie Alvin DuPree, z racji braku oka zwany Piratem, nie spodziewa się żadnej odmiany swojego losu. Dwadzieścia lat spędził w więzieniu za zbrodnię, której nie popełnił, a kobieta, która była świadkiem tragicznych wydarzeń, wskazała go bez wahania jako mordercę jej partnera. U Pirata pojawia się Susannah z Akcji Sprawiedliwość – ledwo zdąży wzbudzić w mężczyźnie nadzieję na uwolnienie, a już jest po procesie, w wyniku którego Alvin DuPree rzeczywiście opuszcza więzienie. Informacja o zdarzeniu dociera do Nell Jarreau: to Nell przyczyniła się do skazania Pirata. Teraz, nękana wyrzutami sumienia (zrujnowała życie uczciwemu człowiekowi) i strachem (morderca wciąż przebywa na wolności) próbuje zrozumieć, gdzie popełniła błąd. Z pomocą przychodzi jej dociekliwa reporterka, Lee Ann – jednak mąż Nell, Clay, szuka sposobów, by utrudnić kobiecie dotarcie do prawdy.
Do dramatu Nell dochodzą problemy z jedyną córką, Norah. Spłodzona przez Johnny’ego, a wychowywana przez Clay’a dziewczyna zaczyna sprawiać kłopoty. Wyrzucona ze studiów, buntuje się przeciwko rodzicom – jednak jej postępowanie nie jest powodowane zwyczajnymi i typowymi troskami młodych ludzi. Norah wie, co tak naprawdę stało się dwadzieścia lat temu, przeżywa to silnie i o wszystko obwinia zbyt uległą matkę. Przez swoją determinację może wplątać się w prawdziwe kłopoty. Tymczasem Alvin DuPree uczy się życia na wolności – lecz długie lata w więzieniu wpłynęły na jego psychikę…
Peter Abrahams wyszedł od stosunkowo prostej sytuacji, by w miarę rozwoju fabuły coraz bardziej komplikować związki i relacje między bohaterami. Świetnie nakreśla charaktery postaci, bezbłędnie podporządkowując akcję płynącym z emocji decyzjom. Wszystko wydaje się tu naturalne, a przy tym dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, tak, że cały czas śledztwa i weryfikacji ocen z przeszłości będzie dla widzów wiarygodny. W chwilach, gdy powieść przechodzi od psychologii postaci do sensacyjności, Abrahams bardzo przyspiesza rytm narracji, chce zbudować dynamiczną fabułę i zarzuca wręcz czytelników mrożącymi krew w żyłach wydarzeniami. Od samego zresztą początku sposób obrazowania historii przypomina spojrzenie filmowca, tam, gdzie liczy się dramatyczna akcja, Peter Abrahams odrzuca rozbudowaną narrację i kilkoma słowami kreśli sytuację: przez taki zabieg odbiorcy mają wrażenie zmiany tempa i regulowania dynamiczności tekstu. Ceną za chęć szokowania czytelników będzie osłabienie prawdopodobieństwa, obniżenie poziomu naturalności w chwilach sensacji. Ponieważ jednak prawdziwą siłą „Złudzenia” jest dramat rozgrywający się w umysłach postaci, a nie tylko sekwencja kryminalnych wydarzeń, podobne rozwiązania nie będą raziły wielbicieli gatunku.
Na początku lektury pewnym zaskoczeniem dla odbiorców może okazać się język powieści – pojawiają się w nim niespodziewanie kolokwializmy i zwroty potoczne – lecz styl ten nie jest stosowany konsekwentnie, owe wtrącenia jedynie lekko sygnalizują rozrywkowy ton opowieści, ale funkcjonują raczej na prawach kontrastu z literackością całej książki. Nie sądzę, by wynikało to z braku redakcji czy niezręczności tłumacza, chodziło raczej o kompozycję historii i odzwierciedlenie rzeczywistości powieściowej w języku.
„Złudzenie” to opowieść prowadzona na wielu płaszczyznach. Liczy się w niej nie tylko rozwój sensacyjnych wydarzeń, ale też subtelna gra psychologiczna, pogmatwane interpersonalne relacje i konsekwencje dawnych błędów. Abrahams świetnie radzi sobie z budowaniem napięcia i nawarstwianiem dramatów wtedy, kiedy wszystko miało być już oczywiste.
piątek, 5 listopada 2010
Richard Paul Evans: Stokrotki w śniegu
Znak, Kraków 2010.
Opowieść wigilijna na bis
Od wielu lat lekturą obowiązkową podczas świąt Bożego Narodzenia jest „Opowieść wigilijna” Dickensa, przetworzona przez liczne adaptacje filmowe i powracająca w kolejnych historiach dla różnych grup odbiorców. Magiczna przemiana Ebenezera Scrooge’a znana jest chyba wszystkim i nie zanosi się na to, by w hierarchii bożonarodzeniowych fabuł została przez inny pomysł zdetronizowana.
Wyzwanie Dickensowi próbuje rzucić Richard Paul Evans tomem „Stokrotki w śniegu” – nie da się jednak ukryć, że ten autor pozostaje pod silnym wpływem „Opowieści wigilijnej”, a chęć rywalizowania z arcydziełem wiąże mu ręce i krępuje wyobraźnię. W efekcie w „Stokrotkach w śniegu” silne ślady „Opowieści wigilijnej” są. Można by nawet zaryzykować twierdzenie, że Evans powiela szkielet konstrukcyjny pomysłu Dickensa, a swoją realizację dawnej fabuły po prostu odziera z motywów niesamowitych, uwspółcześnia i baśniowość zastępuje przez natrętny chwilami optymizm.
Główny bohater „Stokrotek w śniegu”, James Kier, to człowiek przeraźliwie bogaty i pozbawiony skrupułów. Tak jak jego literacki poprzednik, za nic ma święta Bożego Narodzenia: liczą się dla niego tylko zyski. W dążeniu do bogactwa krzywdzi wiele osób, nie oglądając się na względy sentymentalne czy więzy przyjaźni. Traci bliskich na własne życzenie, okrutnie traktuje rodzinę i znajomych. Żonie wręcza pozew rozwodowy w dniu, gdy ta dowiaduje się o raku. Obowiązkowa przemiana bohatera następuje dość szybko i nieszczególnie wyraziście została zaakcentowana: na skutek nierzetelności jednego z dziennikarzy James Kier znajduje w gazecie… swój własny nekrolog. Przez moment ma szansę obserwować reakcje współpracowników i żonę, która jako jedyna staje w jego obronie, przywołując pamięć o przeszłości Kiera. Nie jest to przemiana tak spektakularna i malownicza jak w „Opowieści wigilijnej” – ale i James Kier zaczyna zastanawiać się nad sobą. Z pomocą swojej asystentki zbiera informacje o najbardziej niegdyś skrzywdzonych znajomych i staje przed nimi, by odkupić winy. Nie jest to zadanie łatwe: ludzie wciąż pamiętają o doznanych krzywdach – widok skruszonego prześladowcy nie wyzwala zaufania, za to często rodzi agresję. James Kier będzie potrzebował cierpliwości, by naprawić stare błędy lub przyjąć ich konsekwencje.
Różnicy między „Stokrotkami w śniegu” a „Opowieścią wigilijną” praktycznie nie ma: w obu przypadkach autorzy prezentują wyimki z życia ofiar – i obraz nawróconego prześladowcy. Tyle tylko, że Dickens atmosferę buduje przez symbole i odwołania do sfery onirycznej, a Richard Paul Evans wybiera dosłowność i realizm. Dickens kieruje swoimi bohaterami – Evans w większej części tomu pozwala kierować sobą, dbając o to, by przesadną ingerencją w okrutny świat biznesu nie zniszczyć wiarygodności konstrukcji. I tak nadwątla ją cukierkowym w pewnym momencie rozwojem akcji – ale na to już w bożonarodzeniowej konwencji może sobie pozwolić.
Najzabawniejsze jest to, że oskarżenia o wtórność historii nie zaburzą wcale przyjemności lekturowej. Będzie tu kilka momentów wzruszających – mimo świadomości celów autora. Przesadzone i przesłodzone sceny nie przyczynią się do przekreślenia tej książki: czyta się ją sympatycznie bez względu na podobieństwa do dzieła Dickensa. „Stokrotki w śniegu” niczym nie zaskoczą – ale też nie po to zostały napisane. Być może Richard Paul Evans zasygnalizuje tym tomem innym pisarzom, że warto tworzyć nastawione na marketingowy sukces opowieści bożonarodzeniowe – oby zatem przyszłe utwory z tej półki trzymały poziom „Stokrotek”.
Opowieść wigilijna na bis
Od wielu lat lekturą obowiązkową podczas świąt Bożego Narodzenia jest „Opowieść wigilijna” Dickensa, przetworzona przez liczne adaptacje filmowe i powracająca w kolejnych historiach dla różnych grup odbiorców. Magiczna przemiana Ebenezera Scrooge’a znana jest chyba wszystkim i nie zanosi się na to, by w hierarchii bożonarodzeniowych fabuł została przez inny pomysł zdetronizowana.
Wyzwanie Dickensowi próbuje rzucić Richard Paul Evans tomem „Stokrotki w śniegu” – nie da się jednak ukryć, że ten autor pozostaje pod silnym wpływem „Opowieści wigilijnej”, a chęć rywalizowania z arcydziełem wiąże mu ręce i krępuje wyobraźnię. W efekcie w „Stokrotkach w śniegu” silne ślady „Opowieści wigilijnej” są. Można by nawet zaryzykować twierdzenie, że Evans powiela szkielet konstrukcyjny pomysłu Dickensa, a swoją realizację dawnej fabuły po prostu odziera z motywów niesamowitych, uwspółcześnia i baśniowość zastępuje przez natrętny chwilami optymizm.
Główny bohater „Stokrotek w śniegu”, James Kier, to człowiek przeraźliwie bogaty i pozbawiony skrupułów. Tak jak jego literacki poprzednik, za nic ma święta Bożego Narodzenia: liczą się dla niego tylko zyski. W dążeniu do bogactwa krzywdzi wiele osób, nie oglądając się na względy sentymentalne czy więzy przyjaźni. Traci bliskich na własne życzenie, okrutnie traktuje rodzinę i znajomych. Żonie wręcza pozew rozwodowy w dniu, gdy ta dowiaduje się o raku. Obowiązkowa przemiana bohatera następuje dość szybko i nieszczególnie wyraziście została zaakcentowana: na skutek nierzetelności jednego z dziennikarzy James Kier znajduje w gazecie… swój własny nekrolog. Przez moment ma szansę obserwować reakcje współpracowników i żonę, która jako jedyna staje w jego obronie, przywołując pamięć o przeszłości Kiera. Nie jest to przemiana tak spektakularna i malownicza jak w „Opowieści wigilijnej” – ale i James Kier zaczyna zastanawiać się nad sobą. Z pomocą swojej asystentki zbiera informacje o najbardziej niegdyś skrzywdzonych znajomych i staje przed nimi, by odkupić winy. Nie jest to zadanie łatwe: ludzie wciąż pamiętają o doznanych krzywdach – widok skruszonego prześladowcy nie wyzwala zaufania, za to często rodzi agresję. James Kier będzie potrzebował cierpliwości, by naprawić stare błędy lub przyjąć ich konsekwencje.
Różnicy między „Stokrotkami w śniegu” a „Opowieścią wigilijną” praktycznie nie ma: w obu przypadkach autorzy prezentują wyimki z życia ofiar – i obraz nawróconego prześladowcy. Tyle tylko, że Dickens atmosferę buduje przez symbole i odwołania do sfery onirycznej, a Richard Paul Evans wybiera dosłowność i realizm. Dickens kieruje swoimi bohaterami – Evans w większej części tomu pozwala kierować sobą, dbając o to, by przesadną ingerencją w okrutny świat biznesu nie zniszczyć wiarygodności konstrukcji. I tak nadwątla ją cukierkowym w pewnym momencie rozwojem akcji – ale na to już w bożonarodzeniowej konwencji może sobie pozwolić.
Najzabawniejsze jest to, że oskarżenia o wtórność historii nie zaburzą wcale przyjemności lekturowej. Będzie tu kilka momentów wzruszających – mimo świadomości celów autora. Przesadzone i przesłodzone sceny nie przyczynią się do przekreślenia tej książki: czyta się ją sympatycznie bez względu na podobieństwa do dzieła Dickensa. „Stokrotki w śniegu” niczym nie zaskoczą – ale też nie po to zostały napisane. Być może Richard Paul Evans zasygnalizuje tym tomem innym pisarzom, że warto tworzyć nastawione na marketingowy sukces opowieści bożonarodzeniowe – oby zatem przyszłe utwory z tej półki trzymały poziom „Stokrotek”.
czwartek, 4 listopada 2010
Wojciech Widłak, Paweł Pawlak: Podręczny nieporadnik. Rękawiczka pięciopalczasta
Czerwony Konik, Kraków 2010.
Jak nie używać rękawiczki?
Profesor Kurzawka i adiunkt Kwas działają dzielnie w służbie (nie)nauki – przeprowadzają kolejne doświadczenia pozbawione sensu, wpadają na absurdalne pomysły, którym nadają wymiar uczoności. Po „Młotku” i „Grzebieniu” przyszedł czas na sprawdzenie bezużyteczności pięciopalczastej rękawiczki. W „Podręcznym nieporadniku” zaistniał cały szereg eksperymentów, które zwykłym czytelnikom nie przyszłyby do głowy: eksperymentów dowcipnych i z pomysłem skomentowanych. Mimo że to już trzeci tom oparty na tym samym schemacie, wciąż przynosi sporo zaskoczeń i odświeżających żartów.
Tym razem profesor Kurzawka i adiunkt Kwas zdecydowali się na prezentowanie doświadczeń rozciągniętych w czasie i przestrzeni: każdemu opisowi towarzyszy uściślenie roku i miejsca wyimaginowanego wydarzenia, co sprawia, że komizm tekstu ulega wzmocnieniu, a przy tym przynosi nonsensowne uwiarygodnienie doświadczeń. Ta nowość zwiększa jeszcze dynamikę książki, a wyjście poza granice laboratorium umożliwia zwiększenie różnorodności eksperymentów.
A profesor Kurzawka i adiunkt Kwas nie próżnują: oprawiają w pięciopalczastą rękawiczkę obrazy, przenoszą nią „substancje płynne”, przechowują jeża i nawiązują kontakty z pozaziemskimi cywilizacjami. Są tu eksperymenty naturalnie wypływające z przeznaczenia rękawiczki (jako elementu garderoby) i rozwiązania trudne do wyobrażenia (przeglądanie się w pięciopalczastej rękawiczce). Wojciech Widłak – autor tekstu – nieco, w porównaniu z poprzednimi tomikami, rozszerza objętość opisów. Do tej pory żart zawierał się w pomyśle na doświadczenie oraz przedstawieniu przyczyn niepowodzenia. Teraz dochodzi do tego jeszcze komentarz, wzmacniający wymowę opisu. Widłak dobrze wyczuwa komizm sytuacyjny i nie niszczy go przegadaniem, próbuje za to uniknąć powtarzalności, która w przypadku publikacji opartej na zaskakiwaniu odbiorców oznaczałaby kres dowcipu i w konsekwencji – brak powodzenia książki.
Także Paweł Pawlak urozmaica swoją część tomu, to jest warstwę graficzną. Ilustracje uzupełnia wycinankami z kolorowych magazynów. Do tej pory w innych (to jest nietworzonych z Widłakiem) książkach z powodzeniem wykorzystywał technikę kolażu, tu sprawia wrażenie, jakby trochę ułatwiał sobie zadanie i przyspieszał proces ilustrowania nie zawsze prostych zagadnień. Nie brakuje tu i rysunkowych żartów – Paweł Pawlak chętnie sięga po skojarzenia pozwalające na wyeksponowanie humorystycznych aspektów doświadczenia (pani przeglądająca się w pięciopalczastej rękawiczce robi sobie dość ekstrawagancki makijaż, mimowolnie, a mrówki, które bawią się w labirynt, mają przezabawne pyszczki).
„Podręczny nieporadnik. Rękawiczka pięciopalczasta” to dzieło, które ma tylko jeden cel: rozbawienie odbiorców (czasem nawet do łez). Wojciech Widłak jest autorem, który wielokrotnie udowadniał, że nie boi się humoru absurdalnego i abstrakcyjnego, oderwanego od jakichkolwiek przesłań. Jako profesor Kurzawka świetnie parodiuje rozmaite konwencje i rozbija schematy. Sprawdza się jako pomysłodawca dziwnych eksperymentów, ale także jako urozmaicacz schematycznych i zwykle niewykorzystywanych twórczo elementów książki: po raz kolejny rozbawić może stopka, życiorysy autorów, które wcale nie są życiorysami autorów czy sprostowanie dotyczące mylnego wydrukowania zawartości tomów (razem z okładkami). Tomik poświęcony pięciopalczastej rękawiczce jest – jak poprzednie z serii – uroczo nieprzydatny. To książka-gadżet, zabawny prezent, dowód na nieskrępowaną wyobraźnię autorów i potencjał, tkwiący w nużącej czasem codzienności. Doświadczeniami profesora Kurzawki i adiunkta Kwasa nie da się znudzić – także ze względu na niewielką objętość tomiku. Widłak umiejętnie dawkuje żarty, pozostawia lekki niedosyt i pozwala obudzić w sobie ciekawe świata dziecko. Rozśmieszy dorosłych i maluchy, choć każdego urzeknie w tym tomie co innego.
Jak nie używać rękawiczki?
Profesor Kurzawka i adiunkt Kwas działają dzielnie w służbie (nie)nauki – przeprowadzają kolejne doświadczenia pozbawione sensu, wpadają na absurdalne pomysły, którym nadają wymiar uczoności. Po „Młotku” i „Grzebieniu” przyszedł czas na sprawdzenie bezużyteczności pięciopalczastej rękawiczki. W „Podręcznym nieporadniku” zaistniał cały szereg eksperymentów, które zwykłym czytelnikom nie przyszłyby do głowy: eksperymentów dowcipnych i z pomysłem skomentowanych. Mimo że to już trzeci tom oparty na tym samym schemacie, wciąż przynosi sporo zaskoczeń i odświeżających żartów.
Tym razem profesor Kurzawka i adiunkt Kwas zdecydowali się na prezentowanie doświadczeń rozciągniętych w czasie i przestrzeni: każdemu opisowi towarzyszy uściślenie roku i miejsca wyimaginowanego wydarzenia, co sprawia, że komizm tekstu ulega wzmocnieniu, a przy tym przynosi nonsensowne uwiarygodnienie doświadczeń. Ta nowość zwiększa jeszcze dynamikę książki, a wyjście poza granice laboratorium umożliwia zwiększenie różnorodności eksperymentów.
A profesor Kurzawka i adiunkt Kwas nie próżnują: oprawiają w pięciopalczastą rękawiczkę obrazy, przenoszą nią „substancje płynne”, przechowują jeża i nawiązują kontakty z pozaziemskimi cywilizacjami. Są tu eksperymenty naturalnie wypływające z przeznaczenia rękawiczki (jako elementu garderoby) i rozwiązania trudne do wyobrażenia (przeglądanie się w pięciopalczastej rękawiczce). Wojciech Widłak – autor tekstu – nieco, w porównaniu z poprzednimi tomikami, rozszerza objętość opisów. Do tej pory żart zawierał się w pomyśle na doświadczenie oraz przedstawieniu przyczyn niepowodzenia. Teraz dochodzi do tego jeszcze komentarz, wzmacniający wymowę opisu. Widłak dobrze wyczuwa komizm sytuacyjny i nie niszczy go przegadaniem, próbuje za to uniknąć powtarzalności, która w przypadku publikacji opartej na zaskakiwaniu odbiorców oznaczałaby kres dowcipu i w konsekwencji – brak powodzenia książki.
Także Paweł Pawlak urozmaica swoją część tomu, to jest warstwę graficzną. Ilustracje uzupełnia wycinankami z kolorowych magazynów. Do tej pory w innych (to jest nietworzonych z Widłakiem) książkach z powodzeniem wykorzystywał technikę kolażu, tu sprawia wrażenie, jakby trochę ułatwiał sobie zadanie i przyspieszał proces ilustrowania nie zawsze prostych zagadnień. Nie brakuje tu i rysunkowych żartów – Paweł Pawlak chętnie sięga po skojarzenia pozwalające na wyeksponowanie humorystycznych aspektów doświadczenia (pani przeglądająca się w pięciopalczastej rękawiczce robi sobie dość ekstrawagancki makijaż, mimowolnie, a mrówki, które bawią się w labirynt, mają przezabawne pyszczki).
„Podręczny nieporadnik. Rękawiczka pięciopalczasta” to dzieło, które ma tylko jeden cel: rozbawienie odbiorców (czasem nawet do łez). Wojciech Widłak jest autorem, który wielokrotnie udowadniał, że nie boi się humoru absurdalnego i abstrakcyjnego, oderwanego od jakichkolwiek przesłań. Jako profesor Kurzawka świetnie parodiuje rozmaite konwencje i rozbija schematy. Sprawdza się jako pomysłodawca dziwnych eksperymentów, ale także jako urozmaicacz schematycznych i zwykle niewykorzystywanych twórczo elementów książki: po raz kolejny rozbawić może stopka, życiorysy autorów, które wcale nie są życiorysami autorów czy sprostowanie dotyczące mylnego wydrukowania zawartości tomów (razem z okładkami). Tomik poświęcony pięciopalczastej rękawiczce jest – jak poprzednie z serii – uroczo nieprzydatny. To książka-gadżet, zabawny prezent, dowód na nieskrępowaną wyobraźnię autorów i potencjał, tkwiący w nużącej czasem codzienności. Doświadczeniami profesora Kurzawki i adiunkta Kwasa nie da się znudzić – także ze względu na niewielką objętość tomiku. Widłak umiejętnie dawkuje żarty, pozostawia lekki niedosyt i pozwala obudzić w sobie ciekawe świata dziecko. Rozśmieszy dorosłych i maluchy, choć każdego urzeknie w tym tomie co innego.