Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Na początku była chuć...
Publikowanie korespondencji, gdy od śmierci jej autora upłynęło niewiele czasu, wiąże się przeważnie z protestami: wkraczanie w prywatność twórców, mimo panujących dzisiaj voyeurystycznych tendencji, bywa krytykowane – nie zmienia to faktu, że w zestawy listów zagłębiają się czytelnicy z przyjemnością i zainteresowaniem, nawet jeśli są to przykłady epistolarnej ars amandi. Ale „Listy miłosne Franciszka Starowieyskiego” mogą budzić ciekawość nie ze względu na niesioną przez nie treść, a z uwagi na obfitość ilustracji i zmieniający się charakter pisma. Na tom składają się wybrane przez Teresę Starowieyską, adresatkę utworów, listy, pisane przez dekadę od lat 70. XX wieku. Przeważnie pozbawione dat, układają się jednak w spójną historię uwielbienia i… chuci. Izabela Górnicka-Zdziech do wybranych listów dodała komentarze żony Starowieyskiego i reprodukcje kolejnych „epistolarnych antyków”. Takie rozwiązanie (na stronach parzystych fotokopia listu, na nieparzystych – przepisany z nich tekst, zapisany kursywą i ozdobną czcionką dla utrzymania charakteru kaligraficznych popisów) sprawdza się w tym wypadku bardzo dobrze, pozwala bowiem podziwiać grafiki, jakimi Starowieyski opatrywał swoje wywody. „Jego listy stały się sztuką” – mówi w wywiadzie, otwierającym książkę, Teresa Starowieyska i ma rację, bo kontemplowanie misternych planów czy pomysłowych grafik zajmie co najmniej tyle czasu, co lektura.
I może okazać się znacznie ciekawszym doznaniem, bowiem Franciszek Starowieyski wyraźnie daleki jest od romantycznych uniesień i artystycznego wypracowywania fraz. W pierwszej fazie związku pisze bez przerwy o tęsknocie do ciała ukochanej – napady chuci z rzadka przerywając napomknieniami o działaniach jeszcze obecnej żony. Otwarcie mówi o swoich pragnieniach, marzy o otrzymaniu fotoaktów Teresy i dość często wspomina o swoim „huju” (w takim właśnie zapisie). Mało w tych listach – a w zasadzie wcale – miłości, wiele za to pożądania. Z czasem Franciszek Starowieyski przechodzi do spraw przyziemnych, zaczyna relacjonować ceny antyków i zlecać swojej wybrance kolejne zadania managerskie – i te listy również opatruje łóżkowymi obietnicami i nadziejami. Epistolarne wywody wieńczą przemycane lekcje stylu i obserwacje dotyczące ciąż, a na końcu książki mieszczą się jeszcze listy do starszego syna grafika, wśród nich uwagi utrzymane w kodzie rodzinnym, to jest w pełni możliwe do odczytania tylko przez zainteresowanych, ale i surowe oceny twórczości potomka („drzewo rysujesz jak zwyczajny głupi przedszkolak. Musisz się dokładnie przyjrzeć jak drzewo wygląda”).
Najważniejsze są jednak kwestie graficzne. Kaligraficzne, pełne ozdobnych zawijasów litery czasem przechodzą w niestaranne i trudne do odczytania bazgroły, a elementy w zamierzeniu upiększające listy, wymuszają większy wysiłek wkładany w odszyfrowanie treści. W pierwszej fazie listów pełnych tęsknoty i erotycznego napięcia pojawiają się odważne i śmiałe grafiki, niekiedy przechodzące w obscena (wulgarność niweczy tu jednak przeważnie surrealizm i metaforyka rysunków). Obok niedokończonych szkiców i pospiesznych obrazków, mających zilustrować wywód, pojawią się i precyzyjne, dopracowane i zachwycające grafiki. Kiedy siła miłosnych zapałów przygasa, Starowieyski odwzorowuje w listach antyki, które przypadły mu do gustu. W listach do syna przedstawia w uproszczony sposób rzeczywistość (jednym z ładniejszych w tym kontekście rysunków jest ten, który przedstawia straż pożarną, gaszącą pożar na wyższych piętrach wieżowca).
Teresa Starowieyska komentuje, dopowiada i wyjaśnia fragmenty mniej zrozumiałe, nie odnosi się za to do intymnych i rozerotyzowanych partii. Chwali męża i buduje jego obraz ze wspomnień zupełnie innych niż chutliwe wynurzenia z listów, stara się zachować klasę i elegancję. Jest to więc zestawienie niebanalne i kontrastowe, a przy tym – dla wielbicieli twórczości Starowieyskiego – obowiązkowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz