Rebis, Poznań 2024.
Chudnąć z głową
Katarzyna Kucewicz dała się odbiorcom poznać z innych poradników psychologicznych, tym razem jednak stawia na bardzo osobistą opowieść związaną z wychodzeniem z otyłości. "Waga z głowy" to wielopoziomowa relacja dotycząca redukcji - bo tak w tomie nazywa się zrzucanie kilogramów. Autorka dzieli się z czytelniczkami (kieruje się przede wszystkim do kobiet) sposobami na zmiany w diecie i w podejściu do metamorfoz, uczy cierpliwości oraz tego, jak walczyć z pokusami i jak traktować otoczenie, które wcale nie musi ułatwiać zadania. Proponuje całe kompleksowe podejście do procesu redukcji, a do tego obala także mity i przygotowuje na konkretne wyzwania. Nie wprowadza jednak planu działania - to nie jest poradnik, bardziej dopowiedzenie do działań podejmowanych przy pomocy specjalistów. Autorka służy wsparciem, kieruje uwagę na konkretne sytuacje lub reakcje, uspokaja i uwrażliwia na własne potrzeby. Przede wszystkim uczy czułości w stosunku do siebie: wie, że w jej wypadku nie sprawdzają się radykalne metody, zakazy czy krytyka - i zdaje sobie sprawę z tego, że wiele czytelniczek również takie podejście odrzuci. Jednocześnie wie, że pełna akceptacja własnego ciała nie zdaje egzaminu w momencie, gdy otyłość poważnie zagraża zdrowiu.
"Waga z głowy" to książka wielokierunkowa. Z jednej strony autorka uczy, jak radzić sobie z potępiającymi spojrzeniami i komentarzami innych ludzi - przekonała się na własnej skórze, że bez względu na poprawność polityczną i edukowanie zawsze znajdą się "życzliwi", którzy zechcą się dzielić własnymi poglądami na otyłość innych. Z drugiej - podpowiada, jaką strategię przyjąć, żeby zrzucać kilogramy z głową, może i w długofalowej strategii, ale skutecznie. Ponadto znajdzie miejsce na opowieść o właściwym podejściu do jedzenia (tu pojawia się podjadanie, jedzenie emocjonalne czy comfort food, jedzenie traktowane jako sposób na ukojenie emocji). Podpowiada, jak przeprogramować myślenie, żeby przekonać się do znienawidzonych dawniej aktywności, do dyscypliny (także w ramach jedzenia), albo żeby zwalczać zachcianki i pokusy. Jednocześnie nie pozostaje w swoich komentarzach przesadnie radykalna: wie, że czasami potrzebne są odstępstwa od diety i folgowanie sobie - choćby po to, żeby nie znienawidzić nowego stylu życia. Autorka podkreśla, co się u niej sprawdzało, a co nie miało szans, chociaż innym się przydawało. Bez przerwy odnosi podpowiedzi do własnych doświadczeń, żeby czytelniczki miały poczucie, że doskonale je rozumie - że sama przeszła tę drogę, na którą one muszą wstąpić - ale nie zostawi ich samych. I to bardzo cenny aspekt w tej książce. Od czasu do czasu Katarzyna Kucewicz przeprowadza rozmowy ze specjalistami i lekarzami, żeby przekonać do zmian lub określonych działań. Pokazuje, dlaczego warto redukcję prowadzić pod kontrolą specjalistów - tu nie ma miejsca na wątpliwości. Wychodzenie z otyłości nie jest kaprysem - to walka o zdrowie i o tym Katarzyna Kucewicz przypomina. Nie buduje własnego programu, nie nakłania do jedynego słusznego sposobu chudnięcia - wprowadza za to zestaw podpowiedzi i przydatnych komentarzy, uwzględnia wskazówki, które na pewno przydadzą się czytelniczkom. "Waga z głowy" to nie tylko praktyczne podejście do redukcji - ale też książka, która zawiera sporą dawkę motywacji do działania.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
piątek, 31 maja 2024
czwartek, 30 maja 2024
Tove Jansson: W Dolinie Muminków
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Przytulność
To miejsce, do którego odbiorcy chcą wracać - niezależnie od tego, ile mają lat i co już przeżyli. W Dolinie Muminków zawsze jest dobrze, nawet jeśli nie zawsze bezpiecznie. Tove Jansson stworzyła historie uniwersalne i wyjątkowe, takie, które tworzą azyl dla czytelników i które wyzwalają radość za sprawą zachowań bohaterów. "W Dolinie Muminków" to książka, która jako pierwsza trafiła na polski rynek (chociaż jest trzecim tomem w cyklu). Zapewnia jednak błyskawiczną fascynację bohaterami i całym światem stworzonym przez Tove Jansson. Odbiorcy towarzyszyć będą mieszkańcom i przybyszom z Doliny Muminków od nadejścia wiosny po jesień - dowiedzą się, co charakteryzuje Włóczykija, czym interesuje się Panna Migotka, jakie hobby wprowadza w swoją egzystencję Paszczak, a także, jaki skarb mają w swoim kuferku Topik i Topcia. Mama Muminka zapewni poczucie bezpieczeństwa i prowiant na każdą okazję - chociaż bywa, że ma ochotę pozbyć się wszystkich gości - i wtedy realizuje swoje pragnienia bardzo pomysłowo. Wszyscy wychodzą z domu po drabinkach sznurowych, bo tak jest szybciej i wygodniej niż korzystać ze schodów. Dolina Muminków to miejsce, w którym każdy znajdzie schronienie - nawet jeśli czasem gdzieś pojawi się Buka. Trzonem tomu "W Dolinie Muminków" staje się obecność Czarnoksiężnika - a właściwie jego magicznego kapelusza. Cokolwiek dostanie się do cylindra, zmienia swoje właściwości, a często i wygląd - za sprawą magii Muminek i jego towarzysze będą mogli świetnie się bawić, chociaż czasami nie będzie im do śmiechu. Kapelusz przeważnie używany jako kosz na papiery to przedmiot odrobinę zaburzający rutynę Doliny Muminków, ale potrzebny - żeby zaakcentować odrębność letnich miesięcy przedstawianych w tej historii. Lato to czas przygód, można zatem pływać łodzią albo nocować w jaskini - zwłaszcza dzisiejszym dzieciom atrakcje opisywane przez Tove Jansson mogą być obce.
"W Dolinie Muminków" to zestaw opowieści, które nie tylko zaintrygują, ale i rozbawią. Co więcej, Tove Jansson stawia na humor wielopoziomowy - taki do odkrywania przez najmłodszych, ale też do docenienia przez dorosłych czytelników, można śmiało przystępować do odświeżenia sobie lektury z dzieciństwa i nikogo nie spotka przy tym zawód. Autorka buduje dowcipne dialogi albo humor sytuacyjny, wspomaga to jeszcze komizmem charakterów - każdy z bohaterów z Doliny Muminków jest indywidualnością, stworzeniem niepowtarzalnym i idealnie wpasowującym się w relacje z innymi. Dla każdego - nawet najdziwniejszego - przybysza znajdzie się tutaj miejsce, a to jeden z powodów, dla których Dolina Muminków tak bardzo przyciąga. Tove Jansson nie infantylizuje: powołuje do istnienia świat przemyślany w najdrobniejszych szczegółach. Nie trzeba tu niczego więcej - atrakcyjna fabuła, bogata galeria postaci, humor i dobre pomysły - to wszystko składa się w najlepszą możliwą całość. Teraz tom "W Dolinie Muminków" powraca na rynek - a to okazja, żeby uzupełnić swoje biblioteczki lub przekonać kogoś, żeby zagościł w Dolinie (na pewno tam zostanie na długo). Pora przypomnieć sobie najlepsze lekturowe wrażenia z dzieciństwa i przedstawiać je dzieciom. To publikacja, która połączy pokolenia która zasługuje na ciągłe przypominanie. Znakomita rozrywka dla wszystkich.
Przytulność
To miejsce, do którego odbiorcy chcą wracać - niezależnie od tego, ile mają lat i co już przeżyli. W Dolinie Muminków zawsze jest dobrze, nawet jeśli nie zawsze bezpiecznie. Tove Jansson stworzyła historie uniwersalne i wyjątkowe, takie, które tworzą azyl dla czytelników i które wyzwalają radość za sprawą zachowań bohaterów. "W Dolinie Muminków" to książka, która jako pierwsza trafiła na polski rynek (chociaż jest trzecim tomem w cyklu). Zapewnia jednak błyskawiczną fascynację bohaterami i całym światem stworzonym przez Tove Jansson. Odbiorcy towarzyszyć będą mieszkańcom i przybyszom z Doliny Muminków od nadejścia wiosny po jesień - dowiedzą się, co charakteryzuje Włóczykija, czym interesuje się Panna Migotka, jakie hobby wprowadza w swoją egzystencję Paszczak, a także, jaki skarb mają w swoim kuferku Topik i Topcia. Mama Muminka zapewni poczucie bezpieczeństwa i prowiant na każdą okazję - chociaż bywa, że ma ochotę pozbyć się wszystkich gości - i wtedy realizuje swoje pragnienia bardzo pomysłowo. Wszyscy wychodzą z domu po drabinkach sznurowych, bo tak jest szybciej i wygodniej niż korzystać ze schodów. Dolina Muminków to miejsce, w którym każdy znajdzie schronienie - nawet jeśli czasem gdzieś pojawi się Buka. Trzonem tomu "W Dolinie Muminków" staje się obecność Czarnoksiężnika - a właściwie jego magicznego kapelusza. Cokolwiek dostanie się do cylindra, zmienia swoje właściwości, a często i wygląd - za sprawą magii Muminek i jego towarzysze będą mogli świetnie się bawić, chociaż czasami nie będzie im do śmiechu. Kapelusz przeważnie używany jako kosz na papiery to przedmiot odrobinę zaburzający rutynę Doliny Muminków, ale potrzebny - żeby zaakcentować odrębność letnich miesięcy przedstawianych w tej historii. Lato to czas przygód, można zatem pływać łodzią albo nocować w jaskini - zwłaszcza dzisiejszym dzieciom atrakcje opisywane przez Tove Jansson mogą być obce.
"W Dolinie Muminków" to zestaw opowieści, które nie tylko zaintrygują, ale i rozbawią. Co więcej, Tove Jansson stawia na humor wielopoziomowy - taki do odkrywania przez najmłodszych, ale też do docenienia przez dorosłych czytelników, można śmiało przystępować do odświeżenia sobie lektury z dzieciństwa i nikogo nie spotka przy tym zawód. Autorka buduje dowcipne dialogi albo humor sytuacyjny, wspomaga to jeszcze komizmem charakterów - każdy z bohaterów z Doliny Muminków jest indywidualnością, stworzeniem niepowtarzalnym i idealnie wpasowującym się w relacje z innymi. Dla każdego - nawet najdziwniejszego - przybysza znajdzie się tutaj miejsce, a to jeden z powodów, dla których Dolina Muminków tak bardzo przyciąga. Tove Jansson nie infantylizuje: powołuje do istnienia świat przemyślany w najdrobniejszych szczegółach. Nie trzeba tu niczego więcej - atrakcyjna fabuła, bogata galeria postaci, humor i dobre pomysły - to wszystko składa się w najlepszą możliwą całość. Teraz tom "W Dolinie Muminków" powraca na rynek - a to okazja, żeby uzupełnić swoje biblioteczki lub przekonać kogoś, żeby zagościł w Dolinie (na pewno tam zostanie na długo). Pora przypomnieć sobie najlepsze lekturowe wrażenia z dzieciństwa i przedstawiać je dzieciom. To publikacja, która połączy pokolenia która zasługuje na ciągłe przypominanie. Znakomita rozrywka dla wszystkich.
środa, 29 maja 2024
Magda Jaros: Anioł i twardziel. Biografia Romana Wilhelmiego
Rebis, Poznań 2024.
Mrok
Magda Jaros odkrywa życiorysy aktorów – a raczej drobne fragmenty tych życiorysów. Nie buduje pełnych biografii, zresztą znacznie łatwiej jest jej stworzyć książkę o kimś – wielowymiarowy portret – a nie zgodną z regułami gatunku propozycję. „Anioł i twardziel” to tom poświęcony Romanowi Wilhelmiemu, a może konsekwentnie kreowanemu wizerunkowi. Magda Jaros wiele razy podkreśla, że nie zgadza się z różnymi życiowymi decyzjami swojego bohatera – ale chciałaby go przynajmniej zrozumieć. Informacji szuka przede wszystkim wśród znajomych i przyjaciół aktora, partnerów ze sceny i reżyserów. Nie uzyska – mimo starań – żadnych wiadomości od jedynego syna Wilhelmiego, jego życiowe partnerki też nie chcą dzielić się swoimi przemyśleniami. Zabrakło zatem głosu prywatnego, bo to, co są w stanie przedstawić artyści, jest mocno przefiltrowane przez ich osobiste wrażenia i przez konwencję. Wszyscy wiedzą, że o uznanym – nieżyjącym – aktorze nie powinno się mówić źle, więc szukają albo wygodnych tematów, albo starają się omijać mielizny lub łagodzić ich brzmienie. W efekcie Wilhelmi – który budzi tyle wątpliwości autorki tomu – wydaje się być rzeczywiście artystą bez skazy. Bo przecież cóż z tego, że trochę pije – skoro wszyscy piją. Nie ma znaczenia, że nie utrzymuje związków – bo nie każdy jest stworzony do życia w małżeństwie. Magda Jaros unika jednoznacznego oskarżania czy negatywnego oceniania bohatera swojej książki – nawet jeśli szuka dowodów na jego niechlubną przeszłość jako tajnego współpracownika, wprowadza odkrycia na równi z usprawiedliwieniami. Dba o to, żeby nikomu nie udzieliło się krytyczne podejście – wpasowuje się w konwencję podobnych książek – wie, że sięgną po publikację przede wszystkim fani, a oni nie potrzebują odbrązowienia.
Nie ma tu wyliczeń wszystkich ról ani ich skomplikowanych analiz, Magda Jaros przygląda się tym najbardziej charakterystycznym i tym, które pozwoliły szerokiemu gronu odbiorców poznać go jako wybitnego artystę. Próbuje znaleźć wyjaśnienie geniuszu aktorskiego – kilka razy podejmuje próby dążące do wytłumaczenia zjawiska – i wycofuje się, zanim uda jej się uchwycić istotę geniuszu. Wilhelmiego oceniają raczej inni – między innymi współpracujący z nim reżyserzy lub aktorzy. Ci chętnie dzielą się pojedynczymi anegdotami, ale sami też próbują bronić aktora przed niepochlebnymi osądami. Wiedzą, że lubił stać w centrum uwagi i grać na siebie, wiedzą też, że miał problem z alkoholem – i wszyscy się gimnastykują, żeby nie brać odpowiedzialności za nazywanie rzeczy po imieniu. Nikt nie chce brukowych sensacji ani przebrzmiałych dramatów, za to wszyscy potrzebują portretu idealizowanego i go sobie tworzą. Magda Jaros wprowadza do swojej narracji krótkie wywiady – kilkuzdaniowe odpowiedzi na niezbyt skomplikowane pytania. Nie pogłębi w ten sposób wizerunku aktora – ale też nie musi, bo odbiorcom wystarczy taka właśnie książka, lekka, na prawach wspomnienia, pozbawiona większych wstrząsów. Może niektórzy odbiorcy dowiedzą się czegoś o kulisach powstawania seriali czy filmów, może zdecydują się pod wpływem tej książki na poszukiwanie dalszych informacji. Istnieje tu jeszcze jedna płaszczyzna przedstawiania Romana Wilhelmiego – to bogata galeria zdjęciowa. To najlepsze przypomnienie ról i możliwości aktorskich, upamiętnienie postaci wyjątkowej. I nie przeszkadza tu nawet rozedrganie autorki: wielkość Romana Wilhelmiego w sztuce (i małość w życiu, choć to tylko śladowo) zostaje utrwalona w prostej publikacji.
Mrok
Magda Jaros odkrywa życiorysy aktorów – a raczej drobne fragmenty tych życiorysów. Nie buduje pełnych biografii, zresztą znacznie łatwiej jest jej stworzyć książkę o kimś – wielowymiarowy portret – a nie zgodną z regułami gatunku propozycję. „Anioł i twardziel” to tom poświęcony Romanowi Wilhelmiemu, a może konsekwentnie kreowanemu wizerunkowi. Magda Jaros wiele razy podkreśla, że nie zgadza się z różnymi życiowymi decyzjami swojego bohatera – ale chciałaby go przynajmniej zrozumieć. Informacji szuka przede wszystkim wśród znajomych i przyjaciół aktora, partnerów ze sceny i reżyserów. Nie uzyska – mimo starań – żadnych wiadomości od jedynego syna Wilhelmiego, jego życiowe partnerki też nie chcą dzielić się swoimi przemyśleniami. Zabrakło zatem głosu prywatnego, bo to, co są w stanie przedstawić artyści, jest mocno przefiltrowane przez ich osobiste wrażenia i przez konwencję. Wszyscy wiedzą, że o uznanym – nieżyjącym – aktorze nie powinno się mówić źle, więc szukają albo wygodnych tematów, albo starają się omijać mielizny lub łagodzić ich brzmienie. W efekcie Wilhelmi – który budzi tyle wątpliwości autorki tomu – wydaje się być rzeczywiście artystą bez skazy. Bo przecież cóż z tego, że trochę pije – skoro wszyscy piją. Nie ma znaczenia, że nie utrzymuje związków – bo nie każdy jest stworzony do życia w małżeństwie. Magda Jaros unika jednoznacznego oskarżania czy negatywnego oceniania bohatera swojej książki – nawet jeśli szuka dowodów na jego niechlubną przeszłość jako tajnego współpracownika, wprowadza odkrycia na równi z usprawiedliwieniami. Dba o to, żeby nikomu nie udzieliło się krytyczne podejście – wpasowuje się w konwencję podobnych książek – wie, że sięgną po publikację przede wszystkim fani, a oni nie potrzebują odbrązowienia.
Nie ma tu wyliczeń wszystkich ról ani ich skomplikowanych analiz, Magda Jaros przygląda się tym najbardziej charakterystycznym i tym, które pozwoliły szerokiemu gronu odbiorców poznać go jako wybitnego artystę. Próbuje znaleźć wyjaśnienie geniuszu aktorskiego – kilka razy podejmuje próby dążące do wytłumaczenia zjawiska – i wycofuje się, zanim uda jej się uchwycić istotę geniuszu. Wilhelmiego oceniają raczej inni – między innymi współpracujący z nim reżyserzy lub aktorzy. Ci chętnie dzielą się pojedynczymi anegdotami, ale sami też próbują bronić aktora przed niepochlebnymi osądami. Wiedzą, że lubił stać w centrum uwagi i grać na siebie, wiedzą też, że miał problem z alkoholem – i wszyscy się gimnastykują, żeby nie brać odpowiedzialności za nazywanie rzeczy po imieniu. Nikt nie chce brukowych sensacji ani przebrzmiałych dramatów, za to wszyscy potrzebują portretu idealizowanego i go sobie tworzą. Magda Jaros wprowadza do swojej narracji krótkie wywiady – kilkuzdaniowe odpowiedzi na niezbyt skomplikowane pytania. Nie pogłębi w ten sposób wizerunku aktora – ale też nie musi, bo odbiorcom wystarczy taka właśnie książka, lekka, na prawach wspomnienia, pozbawiona większych wstrząsów. Może niektórzy odbiorcy dowiedzą się czegoś o kulisach powstawania seriali czy filmów, może zdecydują się pod wpływem tej książki na poszukiwanie dalszych informacji. Istnieje tu jeszcze jedna płaszczyzna przedstawiania Romana Wilhelmiego – to bogata galeria zdjęciowa. To najlepsze przypomnienie ról i możliwości aktorskich, upamiętnienie postaci wyjątkowej. I nie przeszkadza tu nawet rozedrganie autorki: wielkość Romana Wilhelmiego w sztuce (i małość w życiu, choć to tylko śladowo) zostaje utrwalona w prostej publikacji.
wtorek, 28 maja 2024
Bluey. Dobranoc, owocowy nietoperzu!
Harperkids, Warszawa 2024.
Marzenie
Blue i jej młodsza siostra nie mają ochoty iść spać. Zwłaszcza Blue próbuje różnych metod na to, żeby przekonać rodziców, że jeszcze nie jest zmęczona i że wcale nie musi się kłaść. Zazdrości nietoperzom owocowym – te stworzenia właśnie wieczorem się budzą i latają. Gdyby Blue była nietoperzem owocowym, nie musiałaby iść do łóżka – rodzice na pewno by zrozumieli. Blue nie ma pojęcia, dlaczego na przykład tata nie korzysta z przywilejów dorosłych i zamiast robić to, na co ma ochotę, pada na podłogę i śni o meczu z kolegami. Dla bohaterki kreskówki to wcale nie jest zrozumiałe – przyda się wtedy mama, która odpowiednio wszystko naświetli. Blue jako nietoperz owocowy – życie byłoby piękne. Na szczęście mama wpada na najlepszy pomysł: proponuje, żeby bohaterka po prostu zaczęła się w łóżku zastanawiać nad tym, jak wyglądałyby jej rozrywki, gdyby udała się metamorfoza. Z tym Blue wcale nie musi polemizować: to zadanie nie wiąże się z zasypianiem, a pozwala uruchomić wyobraźnię. Bohaterka skwapliwie udaje się więc do łóżka i ani na moment nie przerywa zabawy – po prostu zamienia się w nietoperza owocowego, tak, jak chciała wcześniej. Dzieci będą śledzić jej przygody – streszczone dzięki ilustracjom. Nikt nie ma wątpliwości, że to już sen, czyli – że sprytna mama dopięła swego i ucięła wszelkie kolejne wybryki dziecka. Blue przekonuje się, że może być, kim chce – i wcale nie musi w tym celu rezygnować z wieczornego odpoczynku. Dla odbiorców to z kolei cenna wskazówka – można uprzyjemnić sobie przykre wieczorne obowiązki, zamieniając je w zabawę. Metamorfoza we śnie może być pełna, pozwala na dokonywanie rzeczy, których na jawie nie da się nawet zrobić. Bycie nietoperzem owocowym czasami nawet w kreskówce wykracza poza możliwości bohaterów. Jest to drobny zeszyt, w którym streszczona została historyjka. Książeczka nadaje się na lekturę wieczorną – jest w sam raz, żeby pokazać dzieciom potencjał odpoczynku (ale też, żeby subtelnie uświadomić im, jak poświęcają się dla nich rodzice: sytuacja z tatą Blue to coś, co dorośli bardzo docenią). Wycisza dzieci i podpowiada im, jak szybko zasnąć – w końcu każdy może brać przykład z małej bohaterki i dobrze się bawić – tak jak ona. Niezależnie od tego, czy obiektem marzeń będzie owocowy nietoperz, czy jakiekolwiek inne stworzenie. Wyobraźnia w końcu nie zna granic. Jak zwykle w publikacjach ze świata Bluey to również picture book, tomik do oglądania przez najmłodszych, którzy nie potrafią samodzielnie czytać. Grafika to ważna część książeczki – bo też i odbiorcy kojarzą postać Blue przede wszystkim z kreskówki, dzięki obrazkom. Proste kreski, nieskomplikowane kształty i wyraziste postacie – to wszystko, co ma do zaoferowania ten cykl. Blue i jej towarzysze testują codzienność, przeżywają przygody, które albo są przeniesieniem doświadczeń dzieci na bajkę, albo odrobinę oswajają z absurdem.
Marzenie
Blue i jej młodsza siostra nie mają ochoty iść spać. Zwłaszcza Blue próbuje różnych metod na to, żeby przekonać rodziców, że jeszcze nie jest zmęczona i że wcale nie musi się kłaść. Zazdrości nietoperzom owocowym – te stworzenia właśnie wieczorem się budzą i latają. Gdyby Blue była nietoperzem owocowym, nie musiałaby iść do łóżka – rodzice na pewno by zrozumieli. Blue nie ma pojęcia, dlaczego na przykład tata nie korzysta z przywilejów dorosłych i zamiast robić to, na co ma ochotę, pada na podłogę i śni o meczu z kolegami. Dla bohaterki kreskówki to wcale nie jest zrozumiałe – przyda się wtedy mama, która odpowiednio wszystko naświetli. Blue jako nietoperz owocowy – życie byłoby piękne. Na szczęście mama wpada na najlepszy pomysł: proponuje, żeby bohaterka po prostu zaczęła się w łóżku zastanawiać nad tym, jak wyglądałyby jej rozrywki, gdyby udała się metamorfoza. Z tym Blue wcale nie musi polemizować: to zadanie nie wiąże się z zasypianiem, a pozwala uruchomić wyobraźnię. Bohaterka skwapliwie udaje się więc do łóżka i ani na moment nie przerywa zabawy – po prostu zamienia się w nietoperza owocowego, tak, jak chciała wcześniej. Dzieci będą śledzić jej przygody – streszczone dzięki ilustracjom. Nikt nie ma wątpliwości, że to już sen, czyli – że sprytna mama dopięła swego i ucięła wszelkie kolejne wybryki dziecka. Blue przekonuje się, że może być, kim chce – i wcale nie musi w tym celu rezygnować z wieczornego odpoczynku. Dla odbiorców to z kolei cenna wskazówka – można uprzyjemnić sobie przykre wieczorne obowiązki, zamieniając je w zabawę. Metamorfoza we śnie może być pełna, pozwala na dokonywanie rzeczy, których na jawie nie da się nawet zrobić. Bycie nietoperzem owocowym czasami nawet w kreskówce wykracza poza możliwości bohaterów. Jest to drobny zeszyt, w którym streszczona została historyjka. Książeczka nadaje się na lekturę wieczorną – jest w sam raz, żeby pokazać dzieciom potencjał odpoczynku (ale też, żeby subtelnie uświadomić im, jak poświęcają się dla nich rodzice: sytuacja z tatą Blue to coś, co dorośli bardzo docenią). Wycisza dzieci i podpowiada im, jak szybko zasnąć – w końcu każdy może brać przykład z małej bohaterki i dobrze się bawić – tak jak ona. Niezależnie od tego, czy obiektem marzeń będzie owocowy nietoperz, czy jakiekolwiek inne stworzenie. Wyobraźnia w końcu nie zna granic. Jak zwykle w publikacjach ze świata Bluey to również picture book, tomik do oglądania przez najmłodszych, którzy nie potrafią samodzielnie czytać. Grafika to ważna część książeczki – bo też i odbiorcy kojarzą postać Blue przede wszystkim z kreskówki, dzięki obrazkom. Proste kreski, nieskomplikowane kształty i wyraziste postacie – to wszystko, co ma do zaoferowania ten cykl. Blue i jej towarzysze testują codzienność, przeżywają przygody, które albo są przeniesieniem doświadczeń dzieci na bajkę, albo odrobinę oswajają z absurdem.
poniedziałek, 27 maja 2024
Bartosz Panek: Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach
Czarne, Wołowiec 2024.
Porządki na wsi
Dzisiaj to zjawisko funkcjonuje jedynie w świadomości starszych pokoleń, relikt przeszłości przedstawia teraz jednak Bartosz Panek w książce „Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach”. To wielowymiarowy reportaż, który pozwala na wytłumaczenie istoty pegeerów i na pokazanie konsekwencji ich istnienia (i zlikwidowania). Autor wychodzi od sielskiego obrazu, krainy mlekiem i miodem płynącej – pegeery mają być gospodarstwami wzorcowymi, mają przynosić same profity i pokazywać wszystkim, jak dużo można osiągnąć z uprawiania ziemi czy hodowania zwierząt. Pegeery jako twory wymyślone przez państwo zapewniały wyłącznie zyski, przynajmniej założeniu. Jednak w rzeczywistości doprowadzały do polaryzacji wiejskich społeczności, wyzwalały zazdrość lub hamowały postęp, który miały – według założeń – wprowadzać. Do pewnego czasu zatrudnienie w pegeerze było gwarancją stabilności i rozwoju. W końcu jednak pegeery zaczęły upadać i pociągnęły na dno ludzi, którzy nie znali innego sposobu na życie.
Powojenna rzeczywistość zmuszała ludzi do migracji i do ciężkiej, pełnej wyrzeczeń pracy. W tym kontekście możliwość działania w pegeerze zamieniała się w eldorado – chociaż wyzwań nie brakowało. Bartosz Panek obserwuje dwie strony zjawiska: najpierw idealizowane wizje i odskocznię od problemów – praca w nich to marzenie. Później jednak stopniowo odsłania kolejne problemy i komplikacje – wcale nie jest tak, że praca w pegeerze jest wolna od zmartwień. Wychodzą na jaw rozmaite utrudnienia, aż po całkowity upadek. Tyle że ludzie, przyzwyczajeni do wygody, nie wiedzą, jak sobie poradzić w nowym świecie. Pegeery, które kiedyś chroniły, automatycznie też na swój sposób rozleniwiły, uwolniły od odpowiedzialności. Kiedy musiały zniknąć z horyzontu – automatycznie odebrały też spokój ludziom. I Bartosz Panek podąża też za rozwianymi marzeniami. Sprawdza rozmaite dokumenty i przekopuje archiwa, szuka wycinków prasowych i doniesień dziennikarskich – z nimi konfrontuje opowieści uzyskane bezpośrednio od ludzi. I tu czerpie najwięcej prawdy. Nie daje się dzięki temu zwieść medialnym obrazkom ani programowym pochwałom. Zresztą rozmówcy mają bardzo różne podejście do tematu pegeerów, pracy i rytmu życia tam – i swoimi przemyśleniami chętnie się dzielą. Jedni muszą powspominać najlepsze lata, inni będą z kolei wskazywać na przykre konsekwencje wybranego zajęcia. Reportaże są tu głębokie i nasycone ciekawostkami, starszym odbiorcom Bartosz Panek pokaże rozdźwięk między wizjami i założeniami a rzeczywistością, młodszym po prostu opowie o pegeerach – tyle że z różnych perspektyw. Nie ma tutaj uproszczeń, każdy może zabrać głos i dorzucić własną wersję historii.
Opowieść ta byłaby niepełna, gdyby zabrakło w niej dokumentacji zdjęciowej. I rzeczywiście – znacznie łatwiej zdać sobie sprawę z rozmiaru upadku pegeerów, kiedy obejrzy się fotografie dodane do relacji. Jednak Bartosz Panek bardzo przekonująco opisuje rzeczywistość, którą zastał – jest w stanie zaangażować odbiorców w tę historię. Nie tylko wyjaśnia i przypomina – ale budzi też cały wachlarz silnych emocji. Utrwala na kartach książki zjawisko niezwykłe, próbuje je przeanalizować i odpowiednio skomentować – co nie byłoby możliwe bez bezpośrednio zaangażowanych. Dociera do ludzi, którzy mają w zanadrzu bardzo istotne – albo po prostu osobiste – wyjaśnienia. Wszystko razem zapewnia świetną lekturę.
Porządki na wsi
Dzisiaj to zjawisko funkcjonuje jedynie w świadomości starszych pokoleń, relikt przeszłości przedstawia teraz jednak Bartosz Panek w książce „Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach”. To wielowymiarowy reportaż, który pozwala na wytłumaczenie istoty pegeerów i na pokazanie konsekwencji ich istnienia (i zlikwidowania). Autor wychodzi od sielskiego obrazu, krainy mlekiem i miodem płynącej – pegeery mają być gospodarstwami wzorcowymi, mają przynosić same profity i pokazywać wszystkim, jak dużo można osiągnąć z uprawiania ziemi czy hodowania zwierząt. Pegeery jako twory wymyślone przez państwo zapewniały wyłącznie zyski, przynajmniej założeniu. Jednak w rzeczywistości doprowadzały do polaryzacji wiejskich społeczności, wyzwalały zazdrość lub hamowały postęp, który miały – według założeń – wprowadzać. Do pewnego czasu zatrudnienie w pegeerze było gwarancją stabilności i rozwoju. W końcu jednak pegeery zaczęły upadać i pociągnęły na dno ludzi, którzy nie znali innego sposobu na życie.
Powojenna rzeczywistość zmuszała ludzi do migracji i do ciężkiej, pełnej wyrzeczeń pracy. W tym kontekście możliwość działania w pegeerze zamieniała się w eldorado – chociaż wyzwań nie brakowało. Bartosz Panek obserwuje dwie strony zjawiska: najpierw idealizowane wizje i odskocznię od problemów – praca w nich to marzenie. Później jednak stopniowo odsłania kolejne problemy i komplikacje – wcale nie jest tak, że praca w pegeerze jest wolna od zmartwień. Wychodzą na jaw rozmaite utrudnienia, aż po całkowity upadek. Tyle że ludzie, przyzwyczajeni do wygody, nie wiedzą, jak sobie poradzić w nowym świecie. Pegeery, które kiedyś chroniły, automatycznie też na swój sposób rozleniwiły, uwolniły od odpowiedzialności. Kiedy musiały zniknąć z horyzontu – automatycznie odebrały też spokój ludziom. I Bartosz Panek podąża też za rozwianymi marzeniami. Sprawdza rozmaite dokumenty i przekopuje archiwa, szuka wycinków prasowych i doniesień dziennikarskich – z nimi konfrontuje opowieści uzyskane bezpośrednio od ludzi. I tu czerpie najwięcej prawdy. Nie daje się dzięki temu zwieść medialnym obrazkom ani programowym pochwałom. Zresztą rozmówcy mają bardzo różne podejście do tematu pegeerów, pracy i rytmu życia tam – i swoimi przemyśleniami chętnie się dzielą. Jedni muszą powspominać najlepsze lata, inni będą z kolei wskazywać na przykre konsekwencje wybranego zajęcia. Reportaże są tu głębokie i nasycone ciekawostkami, starszym odbiorcom Bartosz Panek pokaże rozdźwięk między wizjami i założeniami a rzeczywistością, młodszym po prostu opowie o pegeerach – tyle że z różnych perspektyw. Nie ma tutaj uproszczeń, każdy może zabrać głos i dorzucić własną wersję historii.
Opowieść ta byłaby niepełna, gdyby zabrakło w niej dokumentacji zdjęciowej. I rzeczywiście – znacznie łatwiej zdać sobie sprawę z rozmiaru upadku pegeerów, kiedy obejrzy się fotografie dodane do relacji. Jednak Bartosz Panek bardzo przekonująco opisuje rzeczywistość, którą zastał – jest w stanie zaangażować odbiorców w tę historię. Nie tylko wyjaśnia i przypomina – ale budzi też cały wachlarz silnych emocji. Utrwala na kartach książki zjawisko niezwykłe, próbuje je przeanalizować i odpowiednio skomentować – co nie byłoby możliwe bez bezpośrednio zaangażowanych. Dociera do ludzi, którzy mają w zanadrzu bardzo istotne – albo po prostu osobiste – wyjaśnienia. Wszystko razem zapewnia świetną lekturę.
niedziela, 26 maja 2024
Carole Hooven: T jak testosteron. Hormon, który rządzi i dzieli
Rebis, Poznań 2024.
Rywalizacja
Carole Hooven w książce „T jak testosteron. Hormon, który rządzi i dzieli” zajmuje się obalaniem mitów i informowaniem odbiorców, jaki wpływ na codzienne życie ma testosteron. Rzecz nie dotyczy wyłącznie ludzi (i autorka nie ogranicza się też do „klasycznego” podziału na płcie, bierze pod uwagę również osoby trans i to, jak na nie wpływa przyjmowanie lub redukowanie testosteronu). Znacznie łatwiej część zagadnień wytłumaczyć na podstawie obserwacji ze świata zwierząt, więc i w tym kierunku narracja idzie wielokrotnie. Przede wszystkim „T jak testosteron” to książka spora objętościowo – różni się tym od rozmaitych publikacji popularyzatorskich. Tutaj nie ma przybliżania tematu masowym odbiorcom, Carole Hooven kieruje się raczej do tych czytelników, którzy chcieliby wiedzieć więcej i nie boją się naukowego dyskursu. Wiele razy będzie wybierać wywody zaawansowane – żeby jak najwięcej informacji podać i żeby jak najpełniej wyjaśniać temat. A to oznacza, że „T jak testosteron” trafi przede wszystkim do czytelników zafascynowanych tematem. Żeby jednak nie zamykać się wyłącznie w świecie nauki, Carole Hooven często nawiązuje do obiegowych osądów albo do scenek, które wszyscy znają z własnego doświadczenia. Wykorzystuje takie migawki, żeby odciążyć trochę narrację i żeby pokazać, że zagadnienie, które przedstawia, wpływa na różne aspekty życia. Testosteron pojawia się zatem tutaj jako element łóżkowych doznań i podbojów miłosnych, ale także jako składnik agresji – element wyzwalający rywalizację i walkę. Hooven pokazuje różnice między zachowaniami kobiet i mężczyzn i tłumaczy, jakie postawy są kształtowane przez testosteron. Do tego wprowadza też biologiczne aspekty – wyjaśnia, z czym wiąże się produkowanie testosteronu dla organizmu. Przygląda się ludziom z zaburzoną gospodarką hormonalną – wprowadza przypadki interesujące z punktu widzenia medycyny i ze sporą dawką empatii przedstawia czytelnikom konsekwencje ich „odmienności”. Sprawdza, czy na podziały płciowe ma znaczenie wychowanie, czy jednak hormony lub geny – przeprowadza odbiorców przez cały proces dochodzenia do prawdy, żeby uniknąć wątpliwości i komplikacji. Próbuje jednoznacznie ustalić, za co testosteron odpowiada, a za co odpowiedzialny być nie może – a żeby uświadomić to odbiorcom, musi rozbijać skostniałe przekonania i od podstaw tłumaczyć poszczególne pojęcia. Przeprowadza zatem rozbudowany kurs na temat testosteronu, wypełniony nie tylko danymi z zakresu biologii czy endokrynologii, ale też – spotkaniami z ciekawymi ludźmi. Jest w tomie „T jak testosteron” bardzo dużo wiedzy podręcznikowej wykładanej w odpowiedni sposób, tak, żeby przyswoili sobie ją nawet chętni laicy – ale jest też całkiem sporo dobrej lektury. Carole Hooven przede wszystkim zależy na tym, żeby ludzie zrozumieli znaczenie hormonu T – żeby wiedzieli, z czym go powiązać i jak przejawia się jego obecność w organizmach. Przy okazji może nauczyć czegoś nowego, dać do myślenia albo wręcz usunąć nieprawdziwe przekonania. Funduje czytelnikom naukową podróż – ważną i cenną (chociaż dość trudną), a do tego bardzo ciekawą. W jej ujęciu testosteron staje się wręcz zjawiskiem – odpowiedzialnym za wiele zachowań i reakcji.
Rywalizacja
Carole Hooven w książce „T jak testosteron. Hormon, który rządzi i dzieli” zajmuje się obalaniem mitów i informowaniem odbiorców, jaki wpływ na codzienne życie ma testosteron. Rzecz nie dotyczy wyłącznie ludzi (i autorka nie ogranicza się też do „klasycznego” podziału na płcie, bierze pod uwagę również osoby trans i to, jak na nie wpływa przyjmowanie lub redukowanie testosteronu). Znacznie łatwiej część zagadnień wytłumaczyć na podstawie obserwacji ze świata zwierząt, więc i w tym kierunku narracja idzie wielokrotnie. Przede wszystkim „T jak testosteron” to książka spora objętościowo – różni się tym od rozmaitych publikacji popularyzatorskich. Tutaj nie ma przybliżania tematu masowym odbiorcom, Carole Hooven kieruje się raczej do tych czytelników, którzy chcieliby wiedzieć więcej i nie boją się naukowego dyskursu. Wiele razy będzie wybierać wywody zaawansowane – żeby jak najwięcej informacji podać i żeby jak najpełniej wyjaśniać temat. A to oznacza, że „T jak testosteron” trafi przede wszystkim do czytelników zafascynowanych tematem. Żeby jednak nie zamykać się wyłącznie w świecie nauki, Carole Hooven często nawiązuje do obiegowych osądów albo do scenek, które wszyscy znają z własnego doświadczenia. Wykorzystuje takie migawki, żeby odciążyć trochę narrację i żeby pokazać, że zagadnienie, które przedstawia, wpływa na różne aspekty życia. Testosteron pojawia się zatem tutaj jako element łóżkowych doznań i podbojów miłosnych, ale także jako składnik agresji – element wyzwalający rywalizację i walkę. Hooven pokazuje różnice między zachowaniami kobiet i mężczyzn i tłumaczy, jakie postawy są kształtowane przez testosteron. Do tego wprowadza też biologiczne aspekty – wyjaśnia, z czym wiąże się produkowanie testosteronu dla organizmu. Przygląda się ludziom z zaburzoną gospodarką hormonalną – wprowadza przypadki interesujące z punktu widzenia medycyny i ze sporą dawką empatii przedstawia czytelnikom konsekwencje ich „odmienności”. Sprawdza, czy na podziały płciowe ma znaczenie wychowanie, czy jednak hormony lub geny – przeprowadza odbiorców przez cały proces dochodzenia do prawdy, żeby uniknąć wątpliwości i komplikacji. Próbuje jednoznacznie ustalić, za co testosteron odpowiada, a za co odpowiedzialny być nie może – a żeby uświadomić to odbiorcom, musi rozbijać skostniałe przekonania i od podstaw tłumaczyć poszczególne pojęcia. Przeprowadza zatem rozbudowany kurs na temat testosteronu, wypełniony nie tylko danymi z zakresu biologii czy endokrynologii, ale też – spotkaniami z ciekawymi ludźmi. Jest w tomie „T jak testosteron” bardzo dużo wiedzy podręcznikowej wykładanej w odpowiedni sposób, tak, żeby przyswoili sobie ją nawet chętni laicy – ale jest też całkiem sporo dobrej lektury. Carole Hooven przede wszystkim zależy na tym, żeby ludzie zrozumieli znaczenie hormonu T – żeby wiedzieli, z czym go powiązać i jak przejawia się jego obecność w organizmach. Przy okazji może nauczyć czegoś nowego, dać do myślenia albo wręcz usunąć nieprawdziwe przekonania. Funduje czytelnikom naukową podróż – ważną i cenną (chociaż dość trudną), a do tego bardzo ciekawą. W jej ujęciu testosteron staje się wręcz zjawiskiem – odpowiedzialnym za wiele zachowań i reakcji.
sobota, 25 maja 2024
Phil Earle: Moje dwa domy
Harperkids, Warszawa 2024.
Oswajanie
To krótki picture book, ale jego zawartość bardzo przyda się wielu dzieciom, zwłaszcza tym, które – jak Florka, bohaterka, mierzyć się muszą z rozpadem domu rodzinnego. „Moje dwa domy” to książka wypełniona silnymi emocjami i przygotowująca odbiorców na różne emocje związane z rozstaniem rodziców. Florka ma wszystkiego po dwa. Ale nie wszystko ją cieszy. Bo kiedy przychodzi czas na przeprowadzkę do mamy – czuje się nieswojo. Najchętniej zostałaby w swoim pokoju (u taty). Na szczęście tata ma pomysł, co zrobić, żeby pokonać strach. Zamiast tłumaczyć rzeczy, które i tak dziecko odrzuci, proponuje zabawę w wyprawę po magiczny przedmiot. Jego zdobycie pozwala na wzmocnienie odwagi – i nawet jeśli ktoś nie czuje się na siłach, żeby samodzielnie stawiać czoła wyzwaniom, ze zdobyczą poradzi sobie na pewno. Florka może być spokojna. Zresztą szybko wychodzi na jaw, że nie było się czego bać – bo z mamą czas spędza się fantastycznie. To mnóstwo ciekawych zabaw i wyzwań. Do tego stopnia Florka angażuje się w te rozrywki, że kiedy trzeba przeprowadzić się do taty… dziewczynka czuje lęk. Wolałaby zostać w swoim pokoju u mamy i nie przenosić się do drugiego domu. Na szczęście mama wie, jak temu zaradzić. Zabiera dziewczynkę na wyobraźniową wyprawę, która pozwoli znaleźć magiczny artefakt… Dzięki takim zabawom Florka przekonuje się, że nie ma się czego bać: ma po prostu dwa domy, oba świetne – nie traci nic na takich przeprowadzkach, a jedynie może zyskać.
Phil Earle dobrze wie, co czują dzieci postawione w takiej sytuacji co Florka. Nie zamierza powtarzać argumentów rodziców ani pedagogów, woli po prostu pokazać, że rzecz wcale nie musi wyglądać tak strasznie, jak się wydawało dziewczynce. Zachęca najmłodszych do oswajania się z rzeczywistością w bajkowy sposób (wprowadza też podpowiedź dla rodziców – jeśli inne sposoby zawiodą, można będzie pobawić się we wzmacnianie odwagi… można też wykorzystać ten tomik, żeby zasugerować dzieciom określone postawy). Florka przecież naprawdę dobrze się bawi, mimo początkowych zastrzeżeń i zmartwień – rodzice poświęcają jej znacznie więcej uwagi, ma ich tylko dla siebie, może być szczęśliwa mimo wszystko. „Moje dwa domy” to uświadamianie odbiorcom jasnych stron trudnej sytuacji. Phil Earle dzięki przykładowi Florki dotrze do wielu dzieci. A że rozwody rodziców nawet małych dzieci nie są dzisiaj rzadkością ani egzotyką – książka może mieć znaczenie w oswajaniu odbiorców z tematem. Phil Earle wygrywa szczerością: nie udaje, że Florce łatwo pogodzić się z sytuacją, nie przekonuje, że nie ma powodów do obaw. Pozwala dziewczynce czuć to, co czuje – i co stanie się udziałem odbiorców (przynajmniej tuż po zmianie). A następnie wprowadza rzeczowe metody rozwiązania problemu. I to jest najważniejszy wymiar książki. Która poza tym jest przecież ciekawym picture bookiem – przyjemnym do oglądania i wciągającym pod kątem minifabułki. Tu sama akcja wciąga, a autor zapewnia jeszcze dodatkowy akcent, wartość dla dzieci, które mogą po rozpadzie rodziny czuć się niechciane, niezrozumiane czy niepotrzebne. Bardzo dobrze przemyślana została ta książka – i świetnie przygotowana, powinna trafić do wszystkich dzieci, które muszą nauczyć się nowej sytuacji.
Oswajanie
To krótki picture book, ale jego zawartość bardzo przyda się wielu dzieciom, zwłaszcza tym, które – jak Florka, bohaterka, mierzyć się muszą z rozpadem domu rodzinnego. „Moje dwa domy” to książka wypełniona silnymi emocjami i przygotowująca odbiorców na różne emocje związane z rozstaniem rodziców. Florka ma wszystkiego po dwa. Ale nie wszystko ją cieszy. Bo kiedy przychodzi czas na przeprowadzkę do mamy – czuje się nieswojo. Najchętniej zostałaby w swoim pokoju (u taty). Na szczęście tata ma pomysł, co zrobić, żeby pokonać strach. Zamiast tłumaczyć rzeczy, które i tak dziecko odrzuci, proponuje zabawę w wyprawę po magiczny przedmiot. Jego zdobycie pozwala na wzmocnienie odwagi – i nawet jeśli ktoś nie czuje się na siłach, żeby samodzielnie stawiać czoła wyzwaniom, ze zdobyczą poradzi sobie na pewno. Florka może być spokojna. Zresztą szybko wychodzi na jaw, że nie było się czego bać – bo z mamą czas spędza się fantastycznie. To mnóstwo ciekawych zabaw i wyzwań. Do tego stopnia Florka angażuje się w te rozrywki, że kiedy trzeba przeprowadzić się do taty… dziewczynka czuje lęk. Wolałaby zostać w swoim pokoju u mamy i nie przenosić się do drugiego domu. Na szczęście mama wie, jak temu zaradzić. Zabiera dziewczynkę na wyobraźniową wyprawę, która pozwoli znaleźć magiczny artefakt… Dzięki takim zabawom Florka przekonuje się, że nie ma się czego bać: ma po prostu dwa domy, oba świetne – nie traci nic na takich przeprowadzkach, a jedynie może zyskać.
Phil Earle dobrze wie, co czują dzieci postawione w takiej sytuacji co Florka. Nie zamierza powtarzać argumentów rodziców ani pedagogów, woli po prostu pokazać, że rzecz wcale nie musi wyglądać tak strasznie, jak się wydawało dziewczynce. Zachęca najmłodszych do oswajania się z rzeczywistością w bajkowy sposób (wprowadza też podpowiedź dla rodziców – jeśli inne sposoby zawiodą, można będzie pobawić się we wzmacnianie odwagi… można też wykorzystać ten tomik, żeby zasugerować dzieciom określone postawy). Florka przecież naprawdę dobrze się bawi, mimo początkowych zastrzeżeń i zmartwień – rodzice poświęcają jej znacznie więcej uwagi, ma ich tylko dla siebie, może być szczęśliwa mimo wszystko. „Moje dwa domy” to uświadamianie odbiorcom jasnych stron trudnej sytuacji. Phil Earle dzięki przykładowi Florki dotrze do wielu dzieci. A że rozwody rodziców nawet małych dzieci nie są dzisiaj rzadkością ani egzotyką – książka może mieć znaczenie w oswajaniu odbiorców z tematem. Phil Earle wygrywa szczerością: nie udaje, że Florce łatwo pogodzić się z sytuacją, nie przekonuje, że nie ma powodów do obaw. Pozwala dziewczynce czuć to, co czuje – i co stanie się udziałem odbiorców (przynajmniej tuż po zmianie). A następnie wprowadza rzeczowe metody rozwiązania problemu. I to jest najważniejszy wymiar książki. Która poza tym jest przecież ciekawym picture bookiem – przyjemnym do oglądania i wciągającym pod kątem minifabułki. Tu sama akcja wciąga, a autor zapewnia jeszcze dodatkowy akcent, wartość dla dzieci, które mogą po rozpadzie rodziny czuć się niechciane, niezrozumiane czy niepotrzebne. Bardzo dobrze przemyślana została ta książka – i świetnie przygotowana, powinna trafić do wszystkich dzieci, które muszą nauczyć się nowej sytuacji.
piątek, 24 maja 2024
Nadine Debertolis: Opowieści o kolorach
Kropka, Warszawa 2024.
Czytanki w starym stylu
Nadine Debertolis kieruje się wyraźnie ku temu, co dzisiaj w literaturze czwartej zapomniane. Wybiera formę opowiadań lub historii, które przedstawia się dzieciom przed snem – o niezbyt rozbudowanej fabule, pozbawione ekstremów emocjonalnych relacje mają wyciszać i usypiać najmłodszych. „Opowieści o kolorach” to właśnie tego rodzaju powrót do przeszłości. Zestaw barw wyznacza tutaj tematykę opowiadań – chodzi przede wszystkim o to, żeby nakreślić pewną przestrzeń i dać się zainspirować tym, co mogą stworzyć ilustratorzy – kolory jako takie nie będą trafiać do tematów narracji. Autorka woli za to, żeby dzieci zastanowiły się nad barwami i żeby przeżywały przygody różnych bohaterów. Raz będą to bajkowe stworki, raz – zwierzęta lub ludzie. Wszystko po to, żeby dzieciom nie znudziła się książka. Łatwo byłoby to osiągnąć za sprawą rutyny albo schematów literackich – tu jednak ich nie ma, a kolory jako lejtmotyw tomiku to subtelne spoiwo, nie wyznacznik zawartości.
Można jednak na tej publikacji ćwiczyć nazwy czy rozpoznawanie kolorów – każde opowiadanie rozpoczyna się od rozkładówki z zestawem odpowiednich ilustracji i podpisami (co jest białe, co jest żółte itp.). Wszystkich tych motywów można później szukać w opowiadaniu – będzie to dodatkowe ćwiczenie na spostrzegawczość dla dzieci, czy – trening uważności. Kolejne strony są bogato ilustrowane (łatwo się domyślić, że dominujący jest kolor z tytułu części książki – więc obrazki sprawiają wrażenie spójnych i przyjemnych w odbiorze, nie są też przesadnie infantylizowane, nawet mimo uproszczeń). W tekstach sporo jest ekspresji, wykrzyknień, onomatopei – tak, żeby trochę ułatwić dorosłym interpretowanie bajek i wydawanie odpowiednich odgłosów podczas czytania dziecku. Nadine Debertolis pisze prosto. Zarówno jeśli chodzi o konstrukcje fabularne, jak i o samą realizację – ucieka od rozbudowanych fraz i od długich opisów, wie, że jej odbiorcy nie będą w stanie zbyt długo skupiać się na tekście. Zaznacza zatem tylko to, co najważniejsze dla zrozumienia całości – i takie rozwiązanie dobrze się tu sprawdza, bo też i mali odbiorcy nie potrzebują literacko rozłożystych opowieści. Czerpią przyjemność ze śledzenia fabuły a nie z warsztatu literackiego. Każde opowiadanie odnosi się do innej kwestii, wyzwalane jest przez kolor, nigdy zatem nie wiadomo, co przyniesie kolejna historia – i jakie motywy zainspirowały autorkę do snucia historii. Oczywiście dzieci będą tu przeżywać przygody bohaterów i kibicować im, ale nie wyzwoli ta książka żadnego emocjonalnego rozedrgania, to publikacja w sam raz dla rodziców, którzy chcą uspokoić swoje pociechy i przygotować je do spania. Autorka sięga po zagadnienia lubiane przez najmłodszych, stara się tak prowadzić opowieści, żeby były oczywiste dla odbiorców, a jednocześnie – intrygujące w jakimś aspekcie. Stawia na klasykę w formie i treści, nie szuka nowatorskich rozwiązań ani wyłamywania się z tego, co sprawdzone. Jedyny problem z „Opowieściami o kolorach” mogą mieć zmęczeni dorośli – ich rytm historyjek najszybciej uśpi. Dzieci – przyciągnie.
Czytanki w starym stylu
Nadine Debertolis kieruje się wyraźnie ku temu, co dzisiaj w literaturze czwartej zapomniane. Wybiera formę opowiadań lub historii, które przedstawia się dzieciom przed snem – o niezbyt rozbudowanej fabule, pozbawione ekstremów emocjonalnych relacje mają wyciszać i usypiać najmłodszych. „Opowieści o kolorach” to właśnie tego rodzaju powrót do przeszłości. Zestaw barw wyznacza tutaj tematykę opowiadań – chodzi przede wszystkim o to, żeby nakreślić pewną przestrzeń i dać się zainspirować tym, co mogą stworzyć ilustratorzy – kolory jako takie nie będą trafiać do tematów narracji. Autorka woli za to, żeby dzieci zastanowiły się nad barwami i żeby przeżywały przygody różnych bohaterów. Raz będą to bajkowe stworki, raz – zwierzęta lub ludzie. Wszystko po to, żeby dzieciom nie znudziła się książka. Łatwo byłoby to osiągnąć za sprawą rutyny albo schematów literackich – tu jednak ich nie ma, a kolory jako lejtmotyw tomiku to subtelne spoiwo, nie wyznacznik zawartości.
Można jednak na tej publikacji ćwiczyć nazwy czy rozpoznawanie kolorów – każde opowiadanie rozpoczyna się od rozkładówki z zestawem odpowiednich ilustracji i podpisami (co jest białe, co jest żółte itp.). Wszystkich tych motywów można później szukać w opowiadaniu – będzie to dodatkowe ćwiczenie na spostrzegawczość dla dzieci, czy – trening uważności. Kolejne strony są bogato ilustrowane (łatwo się domyślić, że dominujący jest kolor z tytułu części książki – więc obrazki sprawiają wrażenie spójnych i przyjemnych w odbiorze, nie są też przesadnie infantylizowane, nawet mimo uproszczeń). W tekstach sporo jest ekspresji, wykrzyknień, onomatopei – tak, żeby trochę ułatwić dorosłym interpretowanie bajek i wydawanie odpowiednich odgłosów podczas czytania dziecku. Nadine Debertolis pisze prosto. Zarówno jeśli chodzi o konstrukcje fabularne, jak i o samą realizację – ucieka od rozbudowanych fraz i od długich opisów, wie, że jej odbiorcy nie będą w stanie zbyt długo skupiać się na tekście. Zaznacza zatem tylko to, co najważniejsze dla zrozumienia całości – i takie rozwiązanie dobrze się tu sprawdza, bo też i mali odbiorcy nie potrzebują literacko rozłożystych opowieści. Czerpią przyjemność ze śledzenia fabuły a nie z warsztatu literackiego. Każde opowiadanie odnosi się do innej kwestii, wyzwalane jest przez kolor, nigdy zatem nie wiadomo, co przyniesie kolejna historia – i jakie motywy zainspirowały autorkę do snucia historii. Oczywiście dzieci będą tu przeżywać przygody bohaterów i kibicować im, ale nie wyzwoli ta książka żadnego emocjonalnego rozedrgania, to publikacja w sam raz dla rodziców, którzy chcą uspokoić swoje pociechy i przygotować je do spania. Autorka sięga po zagadnienia lubiane przez najmłodszych, stara się tak prowadzić opowieści, żeby były oczywiste dla odbiorców, a jednocześnie – intrygujące w jakimś aspekcie. Stawia na klasykę w formie i treści, nie szuka nowatorskich rozwiązań ani wyłamywania się z tego, co sprawdzone. Jedyny problem z „Opowieściami o kolorach” mogą mieć zmęczeni dorośli – ich rytm historyjek najszybciej uśpi. Dzieci – przyciągnie.
czwartek, 23 maja 2024
Claire Alexander: Nie jesteś sama, Meredith
Znak, Kraków 2024.
Wolność
Meredith jest zwyczajną kobietą. Wiedzie normalne życie: pracuje zdalnie, robi zakupy, rozmawia ze znajomymi i nawet jest w stanie zawierać nowe znajomości z internetu. Na pozór nic specjalnego. A jednak kobieta od kilku lat nie jest w stanie wyjść za próg swojego domu. Spędza czas w czterech ścianach i nawet przyjaciele nie są w stanie pomóc jej z pokonaniem lęków. Meredith robi mnóstwo dla siebie: odbywa wirtualne spotkania z terapeutką i posłusznie wykonuje zadawane jej ćwiczenia, snuje plany w związku z uroczystościami, w których chciałaby brać udział… Jednak dopóki nie zmierzy się z własnymi demonami, nie ma szans na odniesienie sukcesu. Meredith nie utrzymuje kontaktu ani ze swoją starszą siostrą, ani z toksyczną matką – z czasem okaże się, jakie krzywdy w sobie nosi. Mieszka z kotem, ale nie stroni od ludzi – wręcz szuka przyjaciół. Spieszy z pomocą tym, którzy wsparcia potrzebują, wie, jak się zachować w obliczu cierpienia innych, a do tego może nawet przyjmować gości: odwiedza ją Tom, mężczyzna, który pomaga samotnym w znalezieniu bratniej duszy. Przy tym wszystkim codzienna rutyna Meredith nie wydaje się już przytłaczająca. Bohaterka ma starannie zaplanowaną każdą chwilę – ale otwarcie się na innych zawsze oznacza niespodzianki.
„Nie jesteś sama, Meredith” to studium wyjątkowo trudnego przypadku. Chociaż już prawie półtora tysiąca dni bohaterka spędziła zamknięta we własnym domu, nie zatraciła umiejętności społecznych. Nie dzieje się z nią nic dziwnego – poza napadami lęku, gdy trzeba wyjść za próg. Ale Meredith wcale nie chce spędzić reszty życia na układaniu puzzli, choćby nie wiadomo jak lubiła taką rozrywkę. Walczy o siebie. I powoli odkrywa tajemnice z przeszłości – zarówno te ze swojej dorosłej egzystencji, jak i wspomnienia z dzieciństwa. Claire Alexander bardzo delikatnie prowadzi narrację, żeby nie wyzwalać zbyt pochopnych ocen – tu nie mają zastosowania żadne schematy, a sama sytuacja Meredith ma być na tyle egzotyczna dla czytelników, żeby nie dało się zbyt łatwo przenosić powieści na realne życie. „Nie jesteś sama, Meredith” to walka o zwyczajność nieosiągalną na razie dla bohaterki – uporządkowanie przeszłości i relacje z innymi to dopiero pierwszy krok na drodze do szczęścia. Meredith uświadamia czytelnikom, jak łatwo osądzać innych, nie wiedząc nic o ich bolesnych doświadczeniach – ale daje też nadzieję, uświadamia, że z każdego kryzysu można wyjść, a proszenie o pomoc (i przyznawanie się do własnych słabości) nie jest niczym złym.
Oczywiście problem Meredith zapewnia odbiorcom atrakcyjną – bo trudną do przewidzenia – fabułę. To powieść psychologiczna ale stylizowana na czytadło popularne, dostarcza rozrywki – bez względu na zawiłości dotyczące Meredith i jej biografii. Claire Alexander operuje emocjami bezbłędnie, potrafi przedstawiać je przekonująco i tak, żeby odbiorcy mogli kibicować bohaterce w każdym aspekcie jej codzienności. Jest to przejmująca historia o piekle, jakie ludzie są w stanie sobie zgotować – o zawiedzionych nadziejach i nadszarpniętym zaufaniu. O problemach płynących z bliskości i o radzeniu sobie w najtrudniejszych sytuacjach. Co ważne, ta książka w żadnym momencie nie będzie przygnębiać – autorka przez cały czas stara się dawać czytelnikom nadzieję na lepsze jutro.
Wolność
Meredith jest zwyczajną kobietą. Wiedzie normalne życie: pracuje zdalnie, robi zakupy, rozmawia ze znajomymi i nawet jest w stanie zawierać nowe znajomości z internetu. Na pozór nic specjalnego. A jednak kobieta od kilku lat nie jest w stanie wyjść za próg swojego domu. Spędza czas w czterech ścianach i nawet przyjaciele nie są w stanie pomóc jej z pokonaniem lęków. Meredith robi mnóstwo dla siebie: odbywa wirtualne spotkania z terapeutką i posłusznie wykonuje zadawane jej ćwiczenia, snuje plany w związku z uroczystościami, w których chciałaby brać udział… Jednak dopóki nie zmierzy się z własnymi demonami, nie ma szans na odniesienie sukcesu. Meredith nie utrzymuje kontaktu ani ze swoją starszą siostrą, ani z toksyczną matką – z czasem okaże się, jakie krzywdy w sobie nosi. Mieszka z kotem, ale nie stroni od ludzi – wręcz szuka przyjaciół. Spieszy z pomocą tym, którzy wsparcia potrzebują, wie, jak się zachować w obliczu cierpienia innych, a do tego może nawet przyjmować gości: odwiedza ją Tom, mężczyzna, który pomaga samotnym w znalezieniu bratniej duszy. Przy tym wszystkim codzienna rutyna Meredith nie wydaje się już przytłaczająca. Bohaterka ma starannie zaplanowaną każdą chwilę – ale otwarcie się na innych zawsze oznacza niespodzianki.
„Nie jesteś sama, Meredith” to studium wyjątkowo trudnego przypadku. Chociaż już prawie półtora tysiąca dni bohaterka spędziła zamknięta we własnym domu, nie zatraciła umiejętności społecznych. Nie dzieje się z nią nic dziwnego – poza napadami lęku, gdy trzeba wyjść za próg. Ale Meredith wcale nie chce spędzić reszty życia na układaniu puzzli, choćby nie wiadomo jak lubiła taką rozrywkę. Walczy o siebie. I powoli odkrywa tajemnice z przeszłości – zarówno te ze swojej dorosłej egzystencji, jak i wspomnienia z dzieciństwa. Claire Alexander bardzo delikatnie prowadzi narrację, żeby nie wyzwalać zbyt pochopnych ocen – tu nie mają zastosowania żadne schematy, a sama sytuacja Meredith ma być na tyle egzotyczna dla czytelników, żeby nie dało się zbyt łatwo przenosić powieści na realne życie. „Nie jesteś sama, Meredith” to walka o zwyczajność nieosiągalną na razie dla bohaterki – uporządkowanie przeszłości i relacje z innymi to dopiero pierwszy krok na drodze do szczęścia. Meredith uświadamia czytelnikom, jak łatwo osądzać innych, nie wiedząc nic o ich bolesnych doświadczeniach – ale daje też nadzieję, uświadamia, że z każdego kryzysu można wyjść, a proszenie o pomoc (i przyznawanie się do własnych słabości) nie jest niczym złym.
Oczywiście problem Meredith zapewnia odbiorcom atrakcyjną – bo trudną do przewidzenia – fabułę. To powieść psychologiczna ale stylizowana na czytadło popularne, dostarcza rozrywki – bez względu na zawiłości dotyczące Meredith i jej biografii. Claire Alexander operuje emocjami bezbłędnie, potrafi przedstawiać je przekonująco i tak, żeby odbiorcy mogli kibicować bohaterce w każdym aspekcie jej codzienności. Jest to przejmująca historia o piekle, jakie ludzie są w stanie sobie zgotować – o zawiedzionych nadziejach i nadszarpniętym zaufaniu. O problemach płynących z bliskości i o radzeniu sobie w najtrudniejszych sytuacjach. Co ważne, ta książka w żadnym momencie nie będzie przygnębiać – autorka przez cały czas stara się dawać czytelnikom nadzieję na lepsze jutro.
środa, 22 maja 2024
Monika Utnik: Nasze cztery kąty, czyli jak dawniej mieszkano
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Przeprowadzki przez wieki
Tym razem Monika Utnik razem z Joanną Czaplewską postanawia pokazać dzieciom, jak zmieniały się mieszkania, domy i ich wystroje w zależności od czasów. „Nasze cztery kąty, czyli jak dawniej mieszkano” to przejście od jaskini do inteligentnych domów, z uwzględnieniem kolejnych udogodnień lub pomysłów projektantów. Tom ma charakter edukacyjnego picture booka, więc każda rozkładówka przynosi nie tylko wielkoformatowy obrazek, ale i szereg wyjaśnień – porozrzucanych w podpisach, na marginesach lub jako bezpośrednie wypowiedzi anonimowych postaci. Monika Utnik opowiada między innymi, jak wyglądały obszary w sumeryjskich miastach, co wyróżniało życie w Petrze, jak mieszkano w czasach grobowców w kształcie piramid. Rozszyfrowuje kolejne nazwy w rzymskim atrium, zabiera dzieci na zamek i do domu mieszczan. Podróż przez wieki i przez kultury to okazja do odkrywania kolejnych ciekawostek związanych z pomysłami architektonicznymi albo… wystrojem wnętrz. Można tu podglądać meble rokokowe, wygląd tipi, przestrzenie japońskich domów i góralskie chaty. Z czasem coraz trudniej o linearność – książkę można odkrywać w dowolnej kolejności, sięgać po wybrane zagadnienia i wyszukiwać co bardziej interesujące fragmenty. Bywa, że Monika Utnik sięga do stylów w sztuce, bywa też, że odbywa podróże po całym świecie, próbuje przedstawiać charakterystyczne dla danego regionu lub kultury motywy. Wprowadza mnóstwo nowych dla dzieci pojęć, nazw i tematów, zwraca uwagę na kwestie, które dla młodych odbiorców z pewnością będą dość egzotyczne (nikt raczej nie zastanawia się nad kształtami krzeseł albo wyglądem wanny. Oprócz zaglądania do poszczególnych pomieszczeń autorka zajmuje się też prezentowaniem architektury – przynajmniej w najbardziej użytkowym wymiarze. „Nasze cztery kąty” to zatem książka, która przygotowuje do świadomego obserwowania najbliższego otoczenia. Jest bardzo kolorowa, a przez przyjęty styl również atrakcyjna dla każdego – zawiera mnóstwo danych, poszerza i słownictwo dzieci, i rozeznanie w kulturowych aspektach – stanowi bardzo dobry wstęp do poszukiwań związanych z architekturą i designem. Autorka nie tworzy kompendium wiedzy na temat mieszkań dawniej i dziś, a jedynie wprowadzenie do takich odkryć. Nikogo nie znudzi ani nie zmęczy, może tylko zaintrygować – zaprosić do przyglądania się prywatnej przestrzeni. Łatwo potraktować tę książkę jako punkt wyjścia do rozważań nad własną wygodą, łatwo też dać się zainspirować. „Nasze cztery kąty, czyli jak dawniej mieszkano” to ciekawe oprowadzenie – kolejny pomysł na atrakcyjne wykorzystanie formy edukacyjnego picture booka. Monika Utnik udowadnia, że nieobce są jej przekrojowe ciekawostki, tworzy tom nasycony danymi, wypełniony wartościowymi treściami i jednocześnie lekki i rozrywkowy – dzieci mogą się tu sporo dowiedzieć, ale będą się też świetnie bawić podczas odwiedzania różnych domów na przestrzeni wieków. Autorka rozbija w ten sposób oczywistości: coś, co wydaje się naturalne i niezmienne, wcale takie być nie musi, przynajmniej jeśli chodzi o rozwiązania z najbliższego otoczenia. Cenne są tu zwłaszcza przejścia do elementów historii sztuki – to przyda się dzieciom w przyszłości. A ponieważ Joanna Czaplewska dba o to, żeby było co oglądać – na lekturze korzystanie z tego tomu się nie skończy, równie ważne będzie analizowanie kolejnych ilustracji i przyswajanie z nich treści.
Przeprowadzki przez wieki
Tym razem Monika Utnik razem z Joanną Czaplewską postanawia pokazać dzieciom, jak zmieniały się mieszkania, domy i ich wystroje w zależności od czasów. „Nasze cztery kąty, czyli jak dawniej mieszkano” to przejście od jaskini do inteligentnych domów, z uwzględnieniem kolejnych udogodnień lub pomysłów projektantów. Tom ma charakter edukacyjnego picture booka, więc każda rozkładówka przynosi nie tylko wielkoformatowy obrazek, ale i szereg wyjaśnień – porozrzucanych w podpisach, na marginesach lub jako bezpośrednie wypowiedzi anonimowych postaci. Monika Utnik opowiada między innymi, jak wyglądały obszary w sumeryjskich miastach, co wyróżniało życie w Petrze, jak mieszkano w czasach grobowców w kształcie piramid. Rozszyfrowuje kolejne nazwy w rzymskim atrium, zabiera dzieci na zamek i do domu mieszczan. Podróż przez wieki i przez kultury to okazja do odkrywania kolejnych ciekawostek związanych z pomysłami architektonicznymi albo… wystrojem wnętrz. Można tu podglądać meble rokokowe, wygląd tipi, przestrzenie japońskich domów i góralskie chaty. Z czasem coraz trudniej o linearność – książkę można odkrywać w dowolnej kolejności, sięgać po wybrane zagadnienia i wyszukiwać co bardziej interesujące fragmenty. Bywa, że Monika Utnik sięga do stylów w sztuce, bywa też, że odbywa podróże po całym świecie, próbuje przedstawiać charakterystyczne dla danego regionu lub kultury motywy. Wprowadza mnóstwo nowych dla dzieci pojęć, nazw i tematów, zwraca uwagę na kwestie, które dla młodych odbiorców z pewnością będą dość egzotyczne (nikt raczej nie zastanawia się nad kształtami krzeseł albo wyglądem wanny. Oprócz zaglądania do poszczególnych pomieszczeń autorka zajmuje się też prezentowaniem architektury – przynajmniej w najbardziej użytkowym wymiarze. „Nasze cztery kąty” to zatem książka, która przygotowuje do świadomego obserwowania najbliższego otoczenia. Jest bardzo kolorowa, a przez przyjęty styl również atrakcyjna dla każdego – zawiera mnóstwo danych, poszerza i słownictwo dzieci, i rozeznanie w kulturowych aspektach – stanowi bardzo dobry wstęp do poszukiwań związanych z architekturą i designem. Autorka nie tworzy kompendium wiedzy na temat mieszkań dawniej i dziś, a jedynie wprowadzenie do takich odkryć. Nikogo nie znudzi ani nie zmęczy, może tylko zaintrygować – zaprosić do przyglądania się prywatnej przestrzeni. Łatwo potraktować tę książkę jako punkt wyjścia do rozważań nad własną wygodą, łatwo też dać się zainspirować. „Nasze cztery kąty, czyli jak dawniej mieszkano” to ciekawe oprowadzenie – kolejny pomysł na atrakcyjne wykorzystanie formy edukacyjnego picture booka. Monika Utnik udowadnia, że nieobce są jej przekrojowe ciekawostki, tworzy tom nasycony danymi, wypełniony wartościowymi treściami i jednocześnie lekki i rozrywkowy – dzieci mogą się tu sporo dowiedzieć, ale będą się też świetnie bawić podczas odwiedzania różnych domów na przestrzeni wieków. Autorka rozbija w ten sposób oczywistości: coś, co wydaje się naturalne i niezmienne, wcale takie być nie musi, przynajmniej jeśli chodzi o rozwiązania z najbliższego otoczenia. Cenne są tu zwłaszcza przejścia do elementów historii sztuki – to przyda się dzieciom w przyszłości. A ponieważ Joanna Czaplewska dba o to, żeby było co oglądać – na lekturze korzystanie z tego tomu się nie skończy, równie ważne będzie analizowanie kolejnych ilustracji i przyswajanie z nich treści.
wtorek, 21 maja 2024
Emma Smith: Przenośna magia. Historia książek i ich czytelników
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Z bibliotek
Książki o książkach to odrębna kategoria lekturowa, ale też prezent dla wszystkich bibliofili. "Przenośna magia. Historia książek i ich czytelników" to publikacja, która ucieszy mole książkowe - i przyniesie całkiem sporo oryginalnych obserwacji i wiadomości. Emma Smith dzieli się tutaj z odbiorcami prawdziwą pasją, nie tylko pasją czytania, ale i odkrywania rozmaitych kuriozów. Pyta o genezę niektórych mód i zachęca do zgłębiania tematów, które dzisiaj wydają się oczywiste, ale kiedyś zapoczątkowały przełom w podejściu do wydawnictw. Każdy rozdział jest tu osobnym zagadnieniem, zestawem ciekawostek i odkryć z historii książek i czytelnictwa - ale z historii stosunkowo młodej, Gutenberg to jedynie drobna wzmianka w tej rozległej podróży.
Są tu książki budujące morale żołnierzy - wykorzystywane jako sposób na pogodzenie się z losem czy na ocalenie zdrowia psychicznego (a jeśli potraktuje się książkę jako przedmiot - to i jako sposób na ocalenie życia w ekstremalnych sytuacjach). Są książki zamieniane w rzeźby. Są książki oprawiane w ludzką skórę (i tu kwestia zawartości schodzi na dalszy plan). Są książki zakazane i wyrzucane ze świadomości, niespecjalnie promowane ale zyskujące rozgłos z pozaliterackich względów. Są książki, które szokują z różnych powodów, ale przeważnie z uwagi na zawartość - przełamywanie konwencji, przekleństwa i sformułowania, które nie pasują do powagi literatury. Są książki - a właściwie księgi - budujące religie i są książki dyktowane przez prawa rynku, zabiegi marketingowe i potrzeby konsumentów. Są książki, które służą do artystycznych prowokacji - ku rozpaczy czytelników szukających klasycznych pozycji - i są książki, które klasycznieją z czasem, wbrew założeniom twórców i odbiorców. I to wszystko Emma Smith opowiada w stylu, który syci. Kolejne eseje wypełnione są danymi - autorka często nie pochyla się nawet nad treścią, ucieka od podawania fabuł, za to koncentruje się na fizycznych właściwościach przedmiotów, podaje kolory okładek, rozwiązania edytorskie i te części wnętrz, które nie muszą być poddawane tłumaczeniom. Na wiele pytań autorka odpowiada (na równie wiele odpowiedzi nawet nie szuka), ale tworzy przestrzeń idealną dla wszystkich, którzy w książkach szukają wytchnienia i ukojenia. Stara się unikać oceniania - nie ma tutaj klasyfikowania dzieł ze względu na gatunki literackie czy rodzaje odbiorców, nie ma lepszych i gorszych treści. Wszędzie można za to znaleźć inspirację do opisania i do przeprowadzania przez historię książek i czytelników. Dla Emmy Smith często większe znaczenie ma kontekst czytania niż sama zawartość książki - zwraca uwagę autorka na konteksty, w jakich pojawiają się dzieła, także te ze sfery popkultury. Książka z nośnika treści zamienia się momentami w obiekt obserwacji (bez względu na samą zawartość). Nie tylko czytanie tu się liczy, ale to, jak książki mogą funkcjonować w rzeczywistości artystycznej. Oczywiście tom w najmniejszym stopniu nie wyczerpuje tematów okołoksiążkowych - Emma Smith jedynie zaznacza kilka motywów, skłania do dyskusji lub do refleksji - świadoma jest też tego, o czym czytelnikom nie powie - "Przenośna magia" to niewielki wyimek zagadnień, które można by w tej dziedzinie przedstawiać. Nikt jednak nie będzie narzekać na to, czego zabrakło - przynajmniej dopóki książka się nie skończy.
Z bibliotek
Książki o książkach to odrębna kategoria lekturowa, ale też prezent dla wszystkich bibliofili. "Przenośna magia. Historia książek i ich czytelników" to publikacja, która ucieszy mole książkowe - i przyniesie całkiem sporo oryginalnych obserwacji i wiadomości. Emma Smith dzieli się tutaj z odbiorcami prawdziwą pasją, nie tylko pasją czytania, ale i odkrywania rozmaitych kuriozów. Pyta o genezę niektórych mód i zachęca do zgłębiania tematów, które dzisiaj wydają się oczywiste, ale kiedyś zapoczątkowały przełom w podejściu do wydawnictw. Każdy rozdział jest tu osobnym zagadnieniem, zestawem ciekawostek i odkryć z historii książek i czytelnictwa - ale z historii stosunkowo młodej, Gutenberg to jedynie drobna wzmianka w tej rozległej podróży.
Są tu książki budujące morale żołnierzy - wykorzystywane jako sposób na pogodzenie się z losem czy na ocalenie zdrowia psychicznego (a jeśli potraktuje się książkę jako przedmiot - to i jako sposób na ocalenie życia w ekstremalnych sytuacjach). Są książki zamieniane w rzeźby. Są książki oprawiane w ludzką skórę (i tu kwestia zawartości schodzi na dalszy plan). Są książki zakazane i wyrzucane ze świadomości, niespecjalnie promowane ale zyskujące rozgłos z pozaliterackich względów. Są książki, które szokują z różnych powodów, ale przeważnie z uwagi na zawartość - przełamywanie konwencji, przekleństwa i sformułowania, które nie pasują do powagi literatury. Są książki - a właściwie księgi - budujące religie i są książki dyktowane przez prawa rynku, zabiegi marketingowe i potrzeby konsumentów. Są książki, które służą do artystycznych prowokacji - ku rozpaczy czytelników szukających klasycznych pozycji - i są książki, które klasycznieją z czasem, wbrew założeniom twórców i odbiorców. I to wszystko Emma Smith opowiada w stylu, który syci. Kolejne eseje wypełnione są danymi - autorka często nie pochyla się nawet nad treścią, ucieka od podawania fabuł, za to koncentruje się na fizycznych właściwościach przedmiotów, podaje kolory okładek, rozwiązania edytorskie i te części wnętrz, które nie muszą być poddawane tłumaczeniom. Na wiele pytań autorka odpowiada (na równie wiele odpowiedzi nawet nie szuka), ale tworzy przestrzeń idealną dla wszystkich, którzy w książkach szukają wytchnienia i ukojenia. Stara się unikać oceniania - nie ma tutaj klasyfikowania dzieł ze względu na gatunki literackie czy rodzaje odbiorców, nie ma lepszych i gorszych treści. Wszędzie można za to znaleźć inspirację do opisania i do przeprowadzania przez historię książek i czytelników. Dla Emmy Smith często większe znaczenie ma kontekst czytania niż sama zawartość książki - zwraca uwagę autorka na konteksty, w jakich pojawiają się dzieła, także te ze sfery popkultury. Książka z nośnika treści zamienia się momentami w obiekt obserwacji (bez względu na samą zawartość). Nie tylko czytanie tu się liczy, ale to, jak książki mogą funkcjonować w rzeczywistości artystycznej. Oczywiście tom w najmniejszym stopniu nie wyczerpuje tematów okołoksiążkowych - Emma Smith jedynie zaznacza kilka motywów, skłania do dyskusji lub do refleksji - świadoma jest też tego, o czym czytelnikom nie powie - "Przenośna magia" to niewielki wyimek zagadnień, które można by w tej dziedzinie przedstawiać. Nikt jednak nie będzie narzekać na to, czego zabrakło - przynajmniej dopóki książka się nie skończy.
poniedziałek, 20 maja 2024
Anna Dziewit-Meller: Juno. Powieść współczesna
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024.
Zwierciadło
Anna Dziewit-Meller jest czarodziejką słów. Dobrze zdaje sobie sprawę z potęgi narracji i stara się, żeby mieć przy tworzeniu książki taką samą satysfakcję, jaką będą mieć czytelnicy przy jej odkrywaniu. „Juno. Powieść współczesna” to popis literackich możliwości tej autorki i historia, w której wielu odbiorców będzie mogło odnaleźć siebie – bezpośrednio albo przy okazji innych relacji. Bohaterkami są dwie kobiety, które przyszły na świat nad jeziorem Juno. Jedna z nich prowadzi aktualnie życie, które stanowi dla mas wizję szczęśliwości ostatecznej: Marianna jest młodszą siostrą, która podbija internet. Jako instagramerka świetnie sobie radzi w branży bjuti, prowadzi zakład manicure i odnosi sukcesy. Przynajmniej to widzą ludzie na zewnątrz. Prywatnie Marianna przeżywa mnóstwo dramatów, zwłaszcza związanych z niemożnością donoszenia ciąży – jest ich jednak znacznie więcej, a część ma źródło w traumie z dzieciństwa. Starsza z sióstr, Aleksandra, to stateczna i poważna matka trojga dzieci. Zbiera materiały do książki, którą chce napisać, prowadzi dom, rozprawia się z dawnymi mitami i przekonaniami – i od czasu do czasu pozwala sobie na zagłębienie się we własnych uczuciach. Wie, że nikt jej nie zrozumie, dlatego stawia na samodzielność i zaradność, nawet jeśli jest jej bardzo źle. Obie kobiety na powrót połączy motyw odchodzenia ojca – któremu medycyna sztucznie przedłuża agonię. Autorka buduje dwa równoległe portrety w historiach, które zaskakują i zmuszają do refleksji nad codziennością. Pokazuje, ile spraw ukrywają na co dzień bohaterki (zupełnie przecież zwyczajne, choćby nie wiadomo z jakim bagażem doświadczeń) i jak radzą sobie z wyzwaniami zwyczajnego życia. Portretuje ich otoczenie – zwłaszcza z perspektywy najbliższych, którzy nigdy nie będą mieli pełnego dostępu do światów obu kobiet. Bo też i nawet najlepsze tłumaczenia nie zastąpią przeżywania i zestawu przemyśleń – to coś, co sprawia, że „Juno” to powieść wyjątkowa – bo Anna Dziewit-Meller swoje bohaterki doskonale rozumie i, co więcej, potrafi ich dylematy przekazać bardzo precyzyjnie. Nie straci przy tym literackiej drapieżności – świadoma roli twórczej i obecności narratora w tekście zapewnia czytelnikom stałą konfrontację z warsztatem i z procesem tworzenia. Przerywa relację z rzeczywistości problemami pisarskimi – i dzięki temu czyni odbiorców współtwórcami opowieści. Nie pozwala od niej uciec i przyciąga trafnymi obserwacjami, a także niepisaną obietnicą znalezienia remedium na problemy. Autotematyzm pozwala jej na zabawy w obrębie fabuły – zdarza się, że akcent z jednej historii zostaje zwielokrotniony albo przygłuszony przez akcent z historii drugiej i na to nie ma rady. A ponieważ na opowieść nakładają się także doświadczenia i dokonania dalszoplanowych postaci – więcej będzie niespodzianek dla odbiorców i więcej odkryć, które wzajemnie będą ze sobą walczyć w ramach narracji. Anna Dziewit-Meller dyskretnie dorzuca elementy śląskości, nie tak, żeby kogoś przytłoczyć czy żeby coś zamanifestować – ot, kolejny koloryt lokalny uwiarygodniający akcję. A że portrety są tu równie wyraziste co prawdziwe (podobnie jak aspiracje bohaterek i przeszkody na ich drogach do szczęścia), łatwo będzie uwierzyć w wyznania i całkowicie zanurzyć się w świecie wokół jeziora Juno.
Zwierciadło
Anna Dziewit-Meller jest czarodziejką słów. Dobrze zdaje sobie sprawę z potęgi narracji i stara się, żeby mieć przy tworzeniu książki taką samą satysfakcję, jaką będą mieć czytelnicy przy jej odkrywaniu. „Juno. Powieść współczesna” to popis literackich możliwości tej autorki i historia, w której wielu odbiorców będzie mogło odnaleźć siebie – bezpośrednio albo przy okazji innych relacji. Bohaterkami są dwie kobiety, które przyszły na świat nad jeziorem Juno. Jedna z nich prowadzi aktualnie życie, które stanowi dla mas wizję szczęśliwości ostatecznej: Marianna jest młodszą siostrą, która podbija internet. Jako instagramerka świetnie sobie radzi w branży bjuti, prowadzi zakład manicure i odnosi sukcesy. Przynajmniej to widzą ludzie na zewnątrz. Prywatnie Marianna przeżywa mnóstwo dramatów, zwłaszcza związanych z niemożnością donoszenia ciąży – jest ich jednak znacznie więcej, a część ma źródło w traumie z dzieciństwa. Starsza z sióstr, Aleksandra, to stateczna i poważna matka trojga dzieci. Zbiera materiały do książki, którą chce napisać, prowadzi dom, rozprawia się z dawnymi mitami i przekonaniami – i od czasu do czasu pozwala sobie na zagłębienie się we własnych uczuciach. Wie, że nikt jej nie zrozumie, dlatego stawia na samodzielność i zaradność, nawet jeśli jest jej bardzo źle. Obie kobiety na powrót połączy motyw odchodzenia ojca – któremu medycyna sztucznie przedłuża agonię. Autorka buduje dwa równoległe portrety w historiach, które zaskakują i zmuszają do refleksji nad codziennością. Pokazuje, ile spraw ukrywają na co dzień bohaterki (zupełnie przecież zwyczajne, choćby nie wiadomo z jakim bagażem doświadczeń) i jak radzą sobie z wyzwaniami zwyczajnego życia. Portretuje ich otoczenie – zwłaszcza z perspektywy najbliższych, którzy nigdy nie będą mieli pełnego dostępu do światów obu kobiet. Bo też i nawet najlepsze tłumaczenia nie zastąpią przeżywania i zestawu przemyśleń – to coś, co sprawia, że „Juno” to powieść wyjątkowa – bo Anna Dziewit-Meller swoje bohaterki doskonale rozumie i, co więcej, potrafi ich dylematy przekazać bardzo precyzyjnie. Nie straci przy tym literackiej drapieżności – świadoma roli twórczej i obecności narratora w tekście zapewnia czytelnikom stałą konfrontację z warsztatem i z procesem tworzenia. Przerywa relację z rzeczywistości problemami pisarskimi – i dzięki temu czyni odbiorców współtwórcami opowieści. Nie pozwala od niej uciec i przyciąga trafnymi obserwacjami, a także niepisaną obietnicą znalezienia remedium na problemy. Autotematyzm pozwala jej na zabawy w obrębie fabuły – zdarza się, że akcent z jednej historii zostaje zwielokrotniony albo przygłuszony przez akcent z historii drugiej i na to nie ma rady. A ponieważ na opowieść nakładają się także doświadczenia i dokonania dalszoplanowych postaci – więcej będzie niespodzianek dla odbiorców i więcej odkryć, które wzajemnie będą ze sobą walczyć w ramach narracji. Anna Dziewit-Meller dyskretnie dorzuca elementy śląskości, nie tak, żeby kogoś przytłoczyć czy żeby coś zamanifestować – ot, kolejny koloryt lokalny uwiarygodniający akcję. A że portrety są tu równie wyraziste co prawdziwe (podobnie jak aspiracje bohaterek i przeszkody na ich drogach do szczęścia), łatwo będzie uwierzyć w wyznania i całkowicie zanurzyć się w świecie wokół jeziora Juno.
niedziela, 19 maja 2024
Becky Jerams, Ellie Wyatt: The songs you've never heard
HarperYA, Warszawa 2024.
Współpraca
Co pewien czas w literaturze dla młodzieży powraca temat z marzeń wielu nastolatków – motyw kariery w showbiznesie. Pragnienie sławy w starym stylu to właściwie samograj, trzeba po prostu pokazać drogę bohaterów od niemożności zaistnienia po wielki sukces na scenie. Meg McCarthy ten scenariusz teoretycznie ma już przerobiony, za sprawą brata. Cass został w pewnym momencie odkryty i stał się błyskawicznie wschodzącą gwiazdą popu – teraz ma mnóstwo fanek, kontrakty i zobowiązania, a także… brak weny. Powinien tworzyć nowe piosenki i przedstawiać je światu, naciska na to nie tylko uzdolniony w branży menadżer. Jednak Caspar odrzuca kolejne propozycje, a wręcz reaguje agresją na wszelkie nieprzychylne komentarze. Trzeba wokół niego chodzić na paluszkach, co uprawiają rodzice – i co niezwykle irytuje Meg. Bo Meg sama też pisze piosenki, komponuje, śpiewa i nagrywa wszystko w zaciszu swojego pokoju. Wie, że nikomu nie zaprezentuje tych utworów, a właściwie jest tylko jedna osoba, która może je poznać – chłopak z internetu. Jemu Meg (oczywiście pod pseudonimem) zwierza się z najskrytszych emocji, jemu przedstawia swoje utwory i jemu kibicuje w codziennych zmaganiach z rzeczywistością. Nie odkrywa tylko własnej tożsamości. Ona zna swojego rozmówcę i potajemnie się w nim kocha.
Ale „The songs you’ve never heard” to nie jest kolejna książka o rozwoju miłości młodych ludzi. Motyw zauroczenia albo zakochania schodzi naprawdę na margines opowieści – zresztą i tutaj autorki mają pomysły na to, jak urozmaicić temat, żeby nie był powieleniem znanych już odbiorcom rozwiązań. Znacznie bardziej liczy się przyjaźń. Oto bowiem Meg, która na co dzień jest odludkiem, ale pracuje na markę McCarthy jak cała rodzina (co obejmuje między innymi wstawianie zakłamanych postów na konta w mediach społecznościowych), zaczyna wakacyjną pracę. Ma sprzedawać mrożony jogurt w lokalnym sklepiku. Nie jest to zajęcie jej marzeń, bardziej efekt zobowiązań matki – ale to ten sklepik zmienia życie bohaterki. Pracuje tam bowiem Alana, dziewczyna porażająca pewnością siebie. Alana ma nadwagę, ale pozbawiona jest kompleksów. Szybko wychodzi na jaw, że śpiewa i chciałaby zrobić karierę – ale nie potrafi wyjść z lokalnych amatorskich występów. Obie bohaterki, nawet jeśli Meg nie zakłada rozwijania znajomości, potrzebują się nawzajem. Meg mawiedzę na temat kulis i tajników showbiznesu, Alana – czysty talent. Obie potrafią pisać piosenki i mogą połączyć siły, stając się dla siebie nawzajem inspiracją. Wreszcie obie mogą pokonywać tremę i słabości, tak, żeby zwyciężyć w najtrudniejszych chwilach. Relacja Meg i Alany robi się tak silna, że całkowicie przyćmiewa sprawy związane z nieszczęśliwymi miłościami – to temat wsparcia i zrozumienia drugiej osoby liczy się w tej powieści najbardziej.
A skoro to książka muzyczna w temacie, Becky Jerams i Ellie Wyatt robią sporo, żeby przekazać słowami dźwięki. Radzą sobie i z pokazaniem procesów twórczych (rzadka rzecz w powieściach tego rodzaju), i z namuzycznieniem opowieści (za sprawą list top 5 utworów – którymi przerzucają się bohaterowie w sieci). Jest tu wiele melodii, które odbiorców poruszą i które zachęcą do zanurzania się w świat muzyki. Ciekawie poprowadzona akcja i silne emocje – to coś, czym ta powieść przyciągnie czytelników.
Współpraca
Co pewien czas w literaturze dla młodzieży powraca temat z marzeń wielu nastolatków – motyw kariery w showbiznesie. Pragnienie sławy w starym stylu to właściwie samograj, trzeba po prostu pokazać drogę bohaterów od niemożności zaistnienia po wielki sukces na scenie. Meg McCarthy ten scenariusz teoretycznie ma już przerobiony, za sprawą brata. Cass został w pewnym momencie odkryty i stał się błyskawicznie wschodzącą gwiazdą popu – teraz ma mnóstwo fanek, kontrakty i zobowiązania, a także… brak weny. Powinien tworzyć nowe piosenki i przedstawiać je światu, naciska na to nie tylko uzdolniony w branży menadżer. Jednak Caspar odrzuca kolejne propozycje, a wręcz reaguje agresją na wszelkie nieprzychylne komentarze. Trzeba wokół niego chodzić na paluszkach, co uprawiają rodzice – i co niezwykle irytuje Meg. Bo Meg sama też pisze piosenki, komponuje, śpiewa i nagrywa wszystko w zaciszu swojego pokoju. Wie, że nikomu nie zaprezentuje tych utworów, a właściwie jest tylko jedna osoba, która może je poznać – chłopak z internetu. Jemu Meg (oczywiście pod pseudonimem) zwierza się z najskrytszych emocji, jemu przedstawia swoje utwory i jemu kibicuje w codziennych zmaganiach z rzeczywistością. Nie odkrywa tylko własnej tożsamości. Ona zna swojego rozmówcę i potajemnie się w nim kocha.
Ale „The songs you’ve never heard” to nie jest kolejna książka o rozwoju miłości młodych ludzi. Motyw zauroczenia albo zakochania schodzi naprawdę na margines opowieści – zresztą i tutaj autorki mają pomysły na to, jak urozmaicić temat, żeby nie był powieleniem znanych już odbiorcom rozwiązań. Znacznie bardziej liczy się przyjaźń. Oto bowiem Meg, która na co dzień jest odludkiem, ale pracuje na markę McCarthy jak cała rodzina (co obejmuje między innymi wstawianie zakłamanych postów na konta w mediach społecznościowych), zaczyna wakacyjną pracę. Ma sprzedawać mrożony jogurt w lokalnym sklepiku. Nie jest to zajęcie jej marzeń, bardziej efekt zobowiązań matki – ale to ten sklepik zmienia życie bohaterki. Pracuje tam bowiem Alana, dziewczyna porażająca pewnością siebie. Alana ma nadwagę, ale pozbawiona jest kompleksów. Szybko wychodzi na jaw, że śpiewa i chciałaby zrobić karierę – ale nie potrafi wyjść z lokalnych amatorskich występów. Obie bohaterki, nawet jeśli Meg nie zakłada rozwijania znajomości, potrzebują się nawzajem. Meg mawiedzę na temat kulis i tajników showbiznesu, Alana – czysty talent. Obie potrafią pisać piosenki i mogą połączyć siły, stając się dla siebie nawzajem inspiracją. Wreszcie obie mogą pokonywać tremę i słabości, tak, żeby zwyciężyć w najtrudniejszych chwilach. Relacja Meg i Alany robi się tak silna, że całkowicie przyćmiewa sprawy związane z nieszczęśliwymi miłościami – to temat wsparcia i zrozumienia drugiej osoby liczy się w tej powieści najbardziej.
A skoro to książka muzyczna w temacie, Becky Jerams i Ellie Wyatt robią sporo, żeby przekazać słowami dźwięki. Radzą sobie i z pokazaniem procesów twórczych (rzadka rzecz w powieściach tego rodzaju), i z namuzycznieniem opowieści (za sprawą list top 5 utworów – którymi przerzucają się bohaterowie w sieci). Jest tu wiele melodii, które odbiorców poruszą i które zachęcą do zanurzania się w świat muzyki. Ciekawie poprowadzona akcja i silne emocje – to coś, czym ta powieść przyciągnie czytelników.
sobota, 18 maja 2024
Opowieści biblijne
Harperkids, Warszawa 2024.
Stworzenie świata
Inspiracji twórcy historii dla dzieci szukają w różnych miejscach – często sięgają po motywy religijne, pamiętając, że sporo narracji dla najmłodszych bazuje właśnie na świętach i zwyczajach znanych z własnego domu. Niezależnie od wiary lub jej braku w rodzinie – warto poznawać biblijne motywy ze względu na dorobek kulturowy. W końcu tematy z Biblii bardzo często inspirowały artystów w różnych wiekach – w związku z tym nie da się przejść przez życie bez znajomości chrześcijańskich zagadnień, choćby ze względu na interteksty. Dzieci otrzymują narzędzie, które przyda się nie tylko w sezonie komunijnym jako przyjemny i niezobowiązujący upominek – ale też jako podstawa w nauce. „Opowieści biblijne”, książka w sztywnej i miękkiej oprawie, jest bogato ilustrowana i wypełniona podstawowymi opowieściami – punktami odniesienia dla rozmaitych odczytań. Można potraktować tę publikację jako zestaw kluczy i kodów kulturowych – przynajmniej wtedy, kiedy nie chce się zagłębiać w religijne motywy. Zresztą wybór tematów wskazuje też na uniwersalność pozycji: nie ma mowy o książce religijnej.
Opowieści bazują na konkretnych hasłach i wątkach z Biblii – zostały przetworzone tak, żeby nadawały się na relacje dla dzieci. Sporo w nich odwołań do wyobraźni – na przykład w przypadku opowieści o stworzeniu świata (tu zwracają uwagę szczegółowe opisy, wyliczanie tego, co pojawiało się na świecie i w jakiej kolejności – liczy się synestezja, zestaw wrażeń działających na fantazję dzieci. Tonuje się też mniej optymistyczne emocje – jeśli gdzieś ktoś się gniewa albo grozi – kwituje się to w tekście krótkimi frazami, niekoniecznie prowadzącymi do dalszych analiz. Wystarczy odnotowanie faktu, nie trzeba angażować w niego emocjonalnie dzieci – więc „Opowieści biblijne” mają też funkcjonować jako lektury przed snem, te, które nie przerażą i nie zmęczą odbiorców. Twórcy tego tomu nie szukają dodatkowych pytań, nie prowadzą dzieci w rejony, które odwracałyby uwagę od sedna historii. Skupiają się na przekazaniu w upraszczanej formie motywów biblijnych, nie ma jednak miejsca na reinterpretacje czy zmiany. Jedyne modyfikacje dotyczą tonowania nastrojów.
Tym, co rzuca się w oczy, jest mnogość barw. Chociaż nie ma tu bajek w klasycznym rozumieniu – książka jest bogato ilustrowana (a zestaw grafik podkreśla jeszcze kredowy papier czy ogólnie sposób wydania, ma się wrażenie, że to ekskluzywny produkt, wyjątkowy i cenny). Obrazki są ciekawe – nie infantylne (jak można by się spodziewać przy feerii kolorów), pomysłowe i z dużymi urozmaiceniami w kadrowaniu. To bardzo uprzyjemnia lekturę i sprawia, że dzieci chętniej będą sięgać po książkę – potraktują ją jako zestaw opowiadań pobudzających wyobraźnię. „Opowieści biblijne” to publikacja przygotowana z myślą o najmłodszych odbiorcach – którzy potrzebują pierwszego zetknięcia się z biblijnymi tematami (albo chcą lepiej zrozumieć zasłyszane gdzieś hasła). Przenoszenie treści przydaje się zwłaszcza tym dzieciom, które czytają już samodzielnie – raczej trudno sobie wyobrazić, że sięgałyby po Biblię w wersji dla dorosłych. Z kolei Biblia dla dzieci to twór, który wskazuje jednoznacznie na religijne przeznaczenie. Dla tych, którzy wolą świecką wersję – pojawiają się książki w stylu „Opowieści biblijnych”.
Stworzenie świata
Inspiracji twórcy historii dla dzieci szukają w różnych miejscach – często sięgają po motywy religijne, pamiętając, że sporo narracji dla najmłodszych bazuje właśnie na świętach i zwyczajach znanych z własnego domu. Niezależnie od wiary lub jej braku w rodzinie – warto poznawać biblijne motywy ze względu na dorobek kulturowy. W końcu tematy z Biblii bardzo często inspirowały artystów w różnych wiekach – w związku z tym nie da się przejść przez życie bez znajomości chrześcijańskich zagadnień, choćby ze względu na interteksty. Dzieci otrzymują narzędzie, które przyda się nie tylko w sezonie komunijnym jako przyjemny i niezobowiązujący upominek – ale też jako podstawa w nauce. „Opowieści biblijne”, książka w sztywnej i miękkiej oprawie, jest bogato ilustrowana i wypełniona podstawowymi opowieściami – punktami odniesienia dla rozmaitych odczytań. Można potraktować tę publikację jako zestaw kluczy i kodów kulturowych – przynajmniej wtedy, kiedy nie chce się zagłębiać w religijne motywy. Zresztą wybór tematów wskazuje też na uniwersalność pozycji: nie ma mowy o książce religijnej.
Opowieści bazują na konkretnych hasłach i wątkach z Biblii – zostały przetworzone tak, żeby nadawały się na relacje dla dzieci. Sporo w nich odwołań do wyobraźni – na przykład w przypadku opowieści o stworzeniu świata (tu zwracają uwagę szczegółowe opisy, wyliczanie tego, co pojawiało się na świecie i w jakiej kolejności – liczy się synestezja, zestaw wrażeń działających na fantazję dzieci. Tonuje się też mniej optymistyczne emocje – jeśli gdzieś ktoś się gniewa albo grozi – kwituje się to w tekście krótkimi frazami, niekoniecznie prowadzącymi do dalszych analiz. Wystarczy odnotowanie faktu, nie trzeba angażować w niego emocjonalnie dzieci – więc „Opowieści biblijne” mają też funkcjonować jako lektury przed snem, te, które nie przerażą i nie zmęczą odbiorców. Twórcy tego tomu nie szukają dodatkowych pytań, nie prowadzą dzieci w rejony, które odwracałyby uwagę od sedna historii. Skupiają się na przekazaniu w upraszczanej formie motywów biblijnych, nie ma jednak miejsca na reinterpretacje czy zmiany. Jedyne modyfikacje dotyczą tonowania nastrojów.
Tym, co rzuca się w oczy, jest mnogość barw. Chociaż nie ma tu bajek w klasycznym rozumieniu – książka jest bogato ilustrowana (a zestaw grafik podkreśla jeszcze kredowy papier czy ogólnie sposób wydania, ma się wrażenie, że to ekskluzywny produkt, wyjątkowy i cenny). Obrazki są ciekawe – nie infantylne (jak można by się spodziewać przy feerii kolorów), pomysłowe i z dużymi urozmaiceniami w kadrowaniu. To bardzo uprzyjemnia lekturę i sprawia, że dzieci chętniej będą sięgać po książkę – potraktują ją jako zestaw opowiadań pobudzających wyobraźnię. „Opowieści biblijne” to publikacja przygotowana z myślą o najmłodszych odbiorcach – którzy potrzebują pierwszego zetknięcia się z biblijnymi tematami (albo chcą lepiej zrozumieć zasłyszane gdzieś hasła). Przenoszenie treści przydaje się zwłaszcza tym dzieciom, które czytają już samodzielnie – raczej trudno sobie wyobrazić, że sięgałyby po Biblię w wersji dla dorosłych. Z kolei Biblia dla dzieci to twór, który wskazuje jednoznacznie na religijne przeznaczenie. Dla tych, którzy wolą świecką wersję – pojawiają się książki w stylu „Opowieści biblijnych”.
piątek, 17 maja 2024
Ante Tomić: Cud w Dolinie Poskoków
Noir sur Blanc, Warszawa 2024.
Poszukiwania
Egzystencja w domu pozbawionym kobiety nie jest prosta, wiedzą o tym Poskokowie. Kiedy zmarła Zora, żona Jozy, osierociła czterech dorosłych synów – wszystko zaczęło się sypać. Nawet jeśli w rodzinie nie było zgody, to matka rządziła i sterowała wszystkim, zapewniała wikt i opierunek. Teraz pięciu rosłych Poskoków musi żywić się mamałygą (z różnymi dodatkami, żeby nie było nudno – w końcu każdy posiłek jest eksperymentem kulinarnym), ubierać się w nieumiejętnie wyprane ubrania i toczyć ze sobą boje o wszystko. Ale nikt nie zgłasza pretensji o źle wykonywane prace domowe – żeby nie stać się za nie przypadkiem odpowiedzialnym. Taki stan rzeczy mógłby trwać już zawsze, ale Poskokowie nie są głupi (przynajmniej nie do końca, bo tak ogólnie to raczej są, ale cechują się pewną dozą życiowego sprytu). Jeśli uda się znaleźć żonę najstarszemu z synów, wszystko się zmieni: kobieta zaprowadzi porządki, przywróci ład i zadba o wszystko, o co Poskokowie zadbać nie potrafią. Co jednak zrobić, jeśli panowie nie mają pojęcia o damsko-męskich sprawach i zwyczajnie nie wiedzą, jak podrywać płeć przeciwną, a z kolei kobiety nie zapuszczają się do Doliny Poskoków, bo nie mają po co? Ante Tomić jest między innymi satyrykiem i jako satyryk bardzo mocno wyczulony jest na absurdy i komizm sytuacyjny. Proponuje książkę, która bez trudu przenika przez granice – wypełnioną dowcipami mocnymi, ostrymi i podważającymi realizm – polskim czytelnikom skojarzy się najbardziej z czeskim poczuciem humoru, ale jest w tym większa kąśliwość i nastawienie na rubaszne obserwacje pozbawione wulgarności. „Cud w Dolinie Poskoków to powieść, w której każdy kolejny akapit dostarcza powodów do radości – zwłaszcza gdy zapomni się o empatii. Zresztą chociaż Poskokowie na swój przewrotny sposób dają się lubić, to współczucia nie budzą – oni wiedzą, jak poradzić sobie w świecie, w którym rządzą twarde zasady. Może zatem Ante Tomić dowolnie doświadczać bohaterów, może szykować im kolejne pułapki, rozczarowania, klęski i potyczki – ku uciesze odbiorców, oderwanych na moment od codzienności. Jest to powieść, która przenosi do innego świata, zrywa z istniejącymi regułami życia społecznego, za to buduje nowe-stare ustalenia oparte na surowości i prawie silniejszego. Tu nie ma miejsca na sentymenty, a kiedy już pojawi się miłość, przybierze niespodziewane kształty. Do tego „Cud w Dolinie Poskoków” jest powieścią o świetnym rytmie, imponującą narracyjnym rozmachem. Na bazie oryginalnych pomysłów (wykorzystujących przecież odwieczne mocne tematy) autor tka gawędziarską relację, anegdotyczną i dygresyjną, a przecież bardzo spójną, rytmiczną i zwartą. Jest tu wszystko, czego chciałoby się od wybitnej prozy – a rozrywka, którą Ante Tomić dostarcza, to miły dodatek do całości. Idealnie skomponowana książka jest jednocześnie nawiązaniem do klasyki w formie, kolejne rozdziały mają rozbudowane tytuły (to mikrostreszczenia zawartości, rozbudzające ciekawość i apetyty czytelników). Tu pięści idą w ruch znacznie częściej niż mózgi – ale w samej prozie to nie przeszkadza, bo intelektualna uczta to coś, czego można się po publikacji spodziewać. Ante Tomić zakotwicza wprawdzie tekst w bałkańskich realiach, przemierza Chorwację – ale nie ma to większego znaczenia, małość i małostkowość ludzi nie zna granic i charakterologiczne portrety (oczywiście wyostrzane prawami satyry) imponują celnością.
Poszukiwania
Egzystencja w domu pozbawionym kobiety nie jest prosta, wiedzą o tym Poskokowie. Kiedy zmarła Zora, żona Jozy, osierociła czterech dorosłych synów – wszystko zaczęło się sypać. Nawet jeśli w rodzinie nie było zgody, to matka rządziła i sterowała wszystkim, zapewniała wikt i opierunek. Teraz pięciu rosłych Poskoków musi żywić się mamałygą (z różnymi dodatkami, żeby nie było nudno – w końcu każdy posiłek jest eksperymentem kulinarnym), ubierać się w nieumiejętnie wyprane ubrania i toczyć ze sobą boje o wszystko. Ale nikt nie zgłasza pretensji o źle wykonywane prace domowe – żeby nie stać się za nie przypadkiem odpowiedzialnym. Taki stan rzeczy mógłby trwać już zawsze, ale Poskokowie nie są głupi (przynajmniej nie do końca, bo tak ogólnie to raczej są, ale cechują się pewną dozą życiowego sprytu). Jeśli uda się znaleźć żonę najstarszemu z synów, wszystko się zmieni: kobieta zaprowadzi porządki, przywróci ład i zadba o wszystko, o co Poskokowie zadbać nie potrafią. Co jednak zrobić, jeśli panowie nie mają pojęcia o damsko-męskich sprawach i zwyczajnie nie wiedzą, jak podrywać płeć przeciwną, a z kolei kobiety nie zapuszczają się do Doliny Poskoków, bo nie mają po co? Ante Tomić jest między innymi satyrykiem i jako satyryk bardzo mocno wyczulony jest na absurdy i komizm sytuacyjny. Proponuje książkę, która bez trudu przenika przez granice – wypełnioną dowcipami mocnymi, ostrymi i podważającymi realizm – polskim czytelnikom skojarzy się najbardziej z czeskim poczuciem humoru, ale jest w tym większa kąśliwość i nastawienie na rubaszne obserwacje pozbawione wulgarności. „Cud w Dolinie Poskoków to powieść, w której każdy kolejny akapit dostarcza powodów do radości – zwłaszcza gdy zapomni się o empatii. Zresztą chociaż Poskokowie na swój przewrotny sposób dają się lubić, to współczucia nie budzą – oni wiedzą, jak poradzić sobie w świecie, w którym rządzą twarde zasady. Może zatem Ante Tomić dowolnie doświadczać bohaterów, może szykować im kolejne pułapki, rozczarowania, klęski i potyczki – ku uciesze odbiorców, oderwanych na moment od codzienności. Jest to powieść, która przenosi do innego świata, zrywa z istniejącymi regułami życia społecznego, za to buduje nowe-stare ustalenia oparte na surowości i prawie silniejszego. Tu nie ma miejsca na sentymenty, a kiedy już pojawi się miłość, przybierze niespodziewane kształty. Do tego „Cud w Dolinie Poskoków” jest powieścią o świetnym rytmie, imponującą narracyjnym rozmachem. Na bazie oryginalnych pomysłów (wykorzystujących przecież odwieczne mocne tematy) autor tka gawędziarską relację, anegdotyczną i dygresyjną, a przecież bardzo spójną, rytmiczną i zwartą. Jest tu wszystko, czego chciałoby się od wybitnej prozy – a rozrywka, którą Ante Tomić dostarcza, to miły dodatek do całości. Idealnie skomponowana książka jest jednocześnie nawiązaniem do klasyki w formie, kolejne rozdziały mają rozbudowane tytuły (to mikrostreszczenia zawartości, rozbudzające ciekawość i apetyty czytelników). Tu pięści idą w ruch znacznie częściej niż mózgi – ale w samej prozie to nie przeszkadza, bo intelektualna uczta to coś, czego można się po publikacji spodziewać. Ante Tomić zakotwicza wprawdzie tekst w bałkańskich realiach, przemierza Chorwację – ale nie ma to większego znaczenia, małość i małostkowość ludzi nie zna granic i charakterologiczne portrety (oczywiście wyostrzane prawami satyry) imponują celnością.
czwartek, 16 maja 2024
Ewa Borowska: Szkoła i ja. Budujemy poczucie własnej wartości
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Klasa
W tym cyklu dzieci przekonują się, na co zwracać uwagę w szkolnej społeczności. Picture booki są jednocześnie przewodnikami – można je wykorzystywać do ćwiczenia samodzielnego czytania albo do przygotowania się do szkolnych obowiązków, tak, żeby nic kilkulatków nie zaskoczyło. Ewa Borowska zajmuje się teraz zagadnieniem dość egzotycznym z perspektywy najmłodszych – ale prezentuje je tak, żeby odbiorcy od razu wiedzieli, z czym się wiąże. „Budujemy poczucie własnej wartości” to publikacja niezbyt skomplikowana tekstowo – nie wymaga długich godzin spędzanych na lekturze, wystarczy parę minut, żeby zapoznać się z proponowanymi przez autorkę treściami i przyswoić ich sens – da się też tę książkę wykorzystywać jako trening w rozpoznawaniu liter. Żeby kilkulatkom nie nudziła się opowieść, Ewa Borowska powołuje do istnienia dwoje uczniów – Antka i Zosię. Antek lubi rysować i czytać książki, Zosia potrzebuje ruchu – uwielbia tańczyć i świetnie radzi sobie z angielskim. Ci bohaterowie będą przewodnikami po zasadach panujących w szkolnej społeczności.
Większą część każdej rozkładówki zajmuje obrazek (czasami z dołączonymi drobnymi dopiskami lub podpisami, żeby odbiorcy mogli się zorientować, kto jest kim i z czym się mierzy). U góry pojawia się hasło przewodnie, motyw, który warto zapamiętać i przyswoić (w formie streszczenia lub spisu treści widnieją one w zestawie na początkowej rozkładówce – mają nie tylko przygotować dzieci do tego, co znajdą w książce, ale też zapaść w pamięć). Z sytuacją, która może się powtórzyć w rzeczywistości – i która zapewne stanie się udziałem odbiorców – zapoznawać dzieci ma krótka historyjka. Jednoakapitowe wprowadzenie – zaledwie kilka wersów, w których Ewa Borowska bez zbędnych komplikacji pokazuje relacje między uczniami. Do tego kilka komentarzy wprowadzanych bezpośrednio w komiksowych dymkach – tak, żeby zdynamizować narrację i ułatwić lekturę dzieciom. Można w ten sposób bardzo szybko dotrzeć do sedna informacji przekazywanych przez autorkę – i przeanalizować ich znaczenie. Bardzo różne tematy Ewa Borowska porusza: podpowiada, co zrobić, kiedy ktoś się smuci i jak reagować, gdy widzi się, że starsi koledzy znęcają się nad młodszymi. Jest tu oswajanie lęku przed zmianami i tego przed popełnianiem błędów na oczach całej klasy. Jest wprowadzenie do samodzielności (dzieci mogą same pakować plecaki albo wybierać ubrania – dzięki temu będą mogły nosić to, na co mają ochotę, przynajmniej w pewnych granicach). Dzieci dowiedzą się też, że nie muszą lubić każdego (ale powinny wszystkich szanować) – i że nie wszystkich interesuje to samo. To motywy, które dla dorosłych są oczywiste – i łatwo mogą umknąć w codziennych rozmowach. A przecież dla dzieci wcale nie muszą brzmieć tak naturalnie – w związku z tym autorka pełni ważną funkcję, przekłada rzeczywistość z tej oswojonej przez starsze pokolenia na to, co widzą wokół siebie dzieci.
Ten tomik może się podobać nie tylko ze względu na treść. Owszem, bardzo ładnie Ewa Borowska przedstawia kolejne szkolne scenki – przekonuje do siebie prawdziwością i celnością samych problemów. Ale liczą się tu też bardzo kolorowe ilustracje, wyraźne kształty i zrozumiałe dla wszystkich obrazki. Chociaż to mocno pedagogiczne wywody – ich edukacyjny charakter został starannie zamaskowany przez zabawę. Książkę dzieci będą czytać z zainteresowaniem – a przyniesie im ona zestaw cennych wskazówek co do tego, jak odnaleźć się w szkolnej rzeczywistości.
Klasa
W tym cyklu dzieci przekonują się, na co zwracać uwagę w szkolnej społeczności. Picture booki są jednocześnie przewodnikami – można je wykorzystywać do ćwiczenia samodzielnego czytania albo do przygotowania się do szkolnych obowiązków, tak, żeby nic kilkulatków nie zaskoczyło. Ewa Borowska zajmuje się teraz zagadnieniem dość egzotycznym z perspektywy najmłodszych – ale prezentuje je tak, żeby odbiorcy od razu wiedzieli, z czym się wiąże. „Budujemy poczucie własnej wartości” to publikacja niezbyt skomplikowana tekstowo – nie wymaga długich godzin spędzanych na lekturze, wystarczy parę minut, żeby zapoznać się z proponowanymi przez autorkę treściami i przyswoić ich sens – da się też tę książkę wykorzystywać jako trening w rozpoznawaniu liter. Żeby kilkulatkom nie nudziła się opowieść, Ewa Borowska powołuje do istnienia dwoje uczniów – Antka i Zosię. Antek lubi rysować i czytać książki, Zosia potrzebuje ruchu – uwielbia tańczyć i świetnie radzi sobie z angielskim. Ci bohaterowie będą przewodnikami po zasadach panujących w szkolnej społeczności.
Większą część każdej rozkładówki zajmuje obrazek (czasami z dołączonymi drobnymi dopiskami lub podpisami, żeby odbiorcy mogli się zorientować, kto jest kim i z czym się mierzy). U góry pojawia się hasło przewodnie, motyw, który warto zapamiętać i przyswoić (w formie streszczenia lub spisu treści widnieją one w zestawie na początkowej rozkładówce – mają nie tylko przygotować dzieci do tego, co znajdą w książce, ale też zapaść w pamięć). Z sytuacją, która może się powtórzyć w rzeczywistości – i która zapewne stanie się udziałem odbiorców – zapoznawać dzieci ma krótka historyjka. Jednoakapitowe wprowadzenie – zaledwie kilka wersów, w których Ewa Borowska bez zbędnych komplikacji pokazuje relacje między uczniami. Do tego kilka komentarzy wprowadzanych bezpośrednio w komiksowych dymkach – tak, żeby zdynamizować narrację i ułatwić lekturę dzieciom. Można w ten sposób bardzo szybko dotrzeć do sedna informacji przekazywanych przez autorkę – i przeanalizować ich znaczenie. Bardzo różne tematy Ewa Borowska porusza: podpowiada, co zrobić, kiedy ktoś się smuci i jak reagować, gdy widzi się, że starsi koledzy znęcają się nad młodszymi. Jest tu oswajanie lęku przed zmianami i tego przed popełnianiem błędów na oczach całej klasy. Jest wprowadzenie do samodzielności (dzieci mogą same pakować plecaki albo wybierać ubrania – dzięki temu będą mogły nosić to, na co mają ochotę, przynajmniej w pewnych granicach). Dzieci dowiedzą się też, że nie muszą lubić każdego (ale powinny wszystkich szanować) – i że nie wszystkich interesuje to samo. To motywy, które dla dorosłych są oczywiste – i łatwo mogą umknąć w codziennych rozmowach. A przecież dla dzieci wcale nie muszą brzmieć tak naturalnie – w związku z tym autorka pełni ważną funkcję, przekłada rzeczywistość z tej oswojonej przez starsze pokolenia na to, co widzą wokół siebie dzieci.
Ten tomik może się podobać nie tylko ze względu na treść. Owszem, bardzo ładnie Ewa Borowska przedstawia kolejne szkolne scenki – przekonuje do siebie prawdziwością i celnością samych problemów. Ale liczą się tu też bardzo kolorowe ilustracje, wyraźne kształty i zrozumiałe dla wszystkich obrazki. Chociaż to mocno pedagogiczne wywody – ich edukacyjny charakter został starannie zamaskowany przez zabawę. Książkę dzieci będą czytać z zainteresowaniem – a przyniesie im ona zestaw cennych wskazówek co do tego, jak odnaleźć się w szkolnej rzeczywistości.
środa, 15 maja 2024
Bettina Kleinszig: Bazyliszek. Niesamowite przygody Bastiana Zekoffa
Kropka, Warszawa 2024.
Pułapka pod budynkiem
Polskich czytelników ta historia nie zaskoczy – Bettina Kleinszig sięga po legendy, żeby zbudować współczesną powieść dla młodszych nastolatków i dzieci. Tu sprawa bazyliszka nikogo nie będzie zaskakiwać – rozwiązania, na które bohaterowie książki muszą dopiero wpaść, każdemu dziecku w Polsce są znane – żeby pokonać bazyliszka, trzeba mieć lustro. A jeśli zwierciadła pod ręką nie ma, należy trochę pokombinować z odbiciami i refleksami, światłem i pułapkami na potwora. Bastian i Johann – oraz starsza siostra Bastiana, Teresa – bawią się w opuszczonych piwnicach. Niezależnie od rzeczywistych zagrożeń (w postaci – choćby – zapadających się stropów) to miejsce skrywa w sobie groźne tajemnice. Gdyby na dole mieszkali bezdomni, wszystko wydawałoby się prostsze. Niestety – obecność potwora wydaje się coraz bardziej oczywista. Najgorzej, że pradziadek Bastiana, który przybył z Bułgarii, wie doskonale, czym grozi spotkanie z bazyliszkiem, ale nie chce, żeby dzieci w ogóle wdawały się w jakiekolwiek relacje z potworem: nie zamierza więc udzielać żadnych rad ani wskazówek. Polowanie na bazyliszka obejmuje między innymi lekturę starych dokumentów i poszukiwanie sposobu na poradzenie sobie z problemem. Chłopcy są zdani na siebie – nikt z dorosłych nie uwierzy im w konieczność pokonania bestii, a pradziadek nie kwapi się z pomocą. Woli działać sam – i to dopiero oznacza prawdziwe niebezpieczeństwo. Bo jeśli starszy pan uda się z lustrem do podziemi, zdarzyć się może wszystko. Bastian i Johann muszą błyskawicznie dorosnąć, wypracować jakikolwiek plan działania i zdobyć się na odwagę potrzebną do pokonania potwora i ocalenia ważnego dla nich człowieka.
„Bazyliszek” to jedna z powieści w serii Niesamowite przygody Bastiana Zekoffa – liczy się tutaj tempo akcji i mnóstwo dynamicznych działań. Bettina Kleinszig nie ma czasu na rozważania na temat psychologii postaci, woli, żeby przemawiały czyny – takie rozwiązanie przypadnie do gustu młodym czytelnikom, do których kierowana jest książka. Tu nie ma sensu rozdmuchiwanie opisów – ani poszukiwanie prawdy czy prawdopodobieństwa – chodzi o adrenalinę, szybkość i zmiany wydarzeń. Autorka dba o motywacje postaci – musi upewnić się, że nie zrezygnują w trakcie polowania na bazyliszka – że do końca będą angażować odbiorców w przedziwną akcję. Niebezpieczeństwo czai się bardzo blisko, ale powiązane jest z zamierzchłymi czasami – żeby uświadomić dzieciom, że temat nie jest wymysłem autorki, wytworem wyobraźni dzisiaj – a nawiązaniem do przeszłości i tradycji. Nie ma tu legendy, została za to wykorzystana postać znana z dawnych przekazów: to czynnik dynamizujący opowieść i przydający się do przyciągnięcia młodych czytelników. Powieść jest nastawiona na młodych poszukiwaczy przygód – dostosowana do lektur lubianych przez dzisiejsze młodsze nastolatki – bez zbędnych słów, z odpowiednim ładunkiem silnych emocji i zagrożeń. Jest to powieść, która ma trzymać w napięciu, ale nie męczyć. Może wzbudzić zainteresowanie legendami i stworami zapładniającymi wyobraźnię twórców – a może pokazać zwyczajnie, jak wykorzystywać już istniejące pomysły do stworzenia nowej jakości.
Pułapka pod budynkiem
Polskich czytelników ta historia nie zaskoczy – Bettina Kleinszig sięga po legendy, żeby zbudować współczesną powieść dla młodszych nastolatków i dzieci. Tu sprawa bazyliszka nikogo nie będzie zaskakiwać – rozwiązania, na które bohaterowie książki muszą dopiero wpaść, każdemu dziecku w Polsce są znane – żeby pokonać bazyliszka, trzeba mieć lustro. A jeśli zwierciadła pod ręką nie ma, należy trochę pokombinować z odbiciami i refleksami, światłem i pułapkami na potwora. Bastian i Johann – oraz starsza siostra Bastiana, Teresa – bawią się w opuszczonych piwnicach. Niezależnie od rzeczywistych zagrożeń (w postaci – choćby – zapadających się stropów) to miejsce skrywa w sobie groźne tajemnice. Gdyby na dole mieszkali bezdomni, wszystko wydawałoby się prostsze. Niestety – obecność potwora wydaje się coraz bardziej oczywista. Najgorzej, że pradziadek Bastiana, który przybył z Bułgarii, wie doskonale, czym grozi spotkanie z bazyliszkiem, ale nie chce, żeby dzieci w ogóle wdawały się w jakiekolwiek relacje z potworem: nie zamierza więc udzielać żadnych rad ani wskazówek. Polowanie na bazyliszka obejmuje między innymi lekturę starych dokumentów i poszukiwanie sposobu na poradzenie sobie z problemem. Chłopcy są zdani na siebie – nikt z dorosłych nie uwierzy im w konieczność pokonania bestii, a pradziadek nie kwapi się z pomocą. Woli działać sam – i to dopiero oznacza prawdziwe niebezpieczeństwo. Bo jeśli starszy pan uda się z lustrem do podziemi, zdarzyć się może wszystko. Bastian i Johann muszą błyskawicznie dorosnąć, wypracować jakikolwiek plan działania i zdobyć się na odwagę potrzebną do pokonania potwora i ocalenia ważnego dla nich człowieka.
„Bazyliszek” to jedna z powieści w serii Niesamowite przygody Bastiana Zekoffa – liczy się tutaj tempo akcji i mnóstwo dynamicznych działań. Bettina Kleinszig nie ma czasu na rozważania na temat psychologii postaci, woli, żeby przemawiały czyny – takie rozwiązanie przypadnie do gustu młodym czytelnikom, do których kierowana jest książka. Tu nie ma sensu rozdmuchiwanie opisów – ani poszukiwanie prawdy czy prawdopodobieństwa – chodzi o adrenalinę, szybkość i zmiany wydarzeń. Autorka dba o motywacje postaci – musi upewnić się, że nie zrezygnują w trakcie polowania na bazyliszka – że do końca będą angażować odbiorców w przedziwną akcję. Niebezpieczeństwo czai się bardzo blisko, ale powiązane jest z zamierzchłymi czasami – żeby uświadomić dzieciom, że temat nie jest wymysłem autorki, wytworem wyobraźni dzisiaj – a nawiązaniem do przeszłości i tradycji. Nie ma tu legendy, została za to wykorzystana postać znana z dawnych przekazów: to czynnik dynamizujący opowieść i przydający się do przyciągnięcia młodych czytelników. Powieść jest nastawiona na młodych poszukiwaczy przygód – dostosowana do lektur lubianych przez dzisiejsze młodsze nastolatki – bez zbędnych słów, z odpowiednim ładunkiem silnych emocji i zagrożeń. Jest to powieść, która ma trzymać w napięciu, ale nie męczyć. Może wzbudzić zainteresowanie legendami i stworami zapładniającymi wyobraźnię twórców – a może pokazać zwyczajnie, jak wykorzystywać już istniejące pomysły do stworzenia nowej jakości.
wtorek, 14 maja 2024
Simon Shuster: Showman. Wołodymyr Zełenski i inwazja, która uczyniła go przywódcą
Marginesy, Warszawa 2024.
Rządzenie
Luty 2022 – cały świat poznaje nazwisko prezydenta Ukrainy, Wołodymyra Zełenskiego. Z czasem zainteresowanie tą postacią nie słabnie – i to wyjaśnia ukazanie się na rynku książki „Showman. Wołodymyr Zełenski i inwazja, która uczyniła go przywódcą”. Simon Shuster tworzy tom reportażowy, z całą świadomością faktu, że nie może zaproponować czytelnikom ani pełnej biografii, ani – całościowego obrazu wojny. Decyduje się zatem na relację z placu boju, dokument i przegląd charakterystycznych postaw czy decyzji, na rozmowy z Zełenskim i ludźmi z jego otoczenia – i ze zgromadzonych w ten sposób danych układa opowieść o tym, co dzieje się na wschodzie Europy. Trochę wbrew tytułowi nie zawsze uwagę ogniskuje na prezydencie Ukrainy, znacznie częściej interesują go polityczne decyzje i reakcje: Zełenski wiele razy będzie się usuwać na margines, bo sprawy kraju są ważniejsze. Ale Shuster odpowiada na wiele pytań, jakie zadawaliby sobie odbiorcy, interesuje się też prywatnym życiem prezydenta Ukrainy – na tyle, na ile jest to możliwe w trudnej sytuacji wojennej. Rozmawia z pierwszą damą Ukrainy, szuka sposobów na pokazanie, jak wojna wpłynęła na rodzinę Zełenskiego – unika jednak tanich sentymentów i nadmiernej wylewności. Pomnik, jaki stawia Zełenskiemu, z rzadka miewa drobne rysy – przeważnie liczy się męstwo, trwanie na stanowisku i umiejętne budowanie morale przez prezydenta.
Na początku odrobinę przedstawia autor drogę Zełenskiego – najpierw w kabarecie, później w polityce. Co ciekawe, nie uwzględnia przy tym różnic w odbiorze żartu w różnych krajach: jeśli ocenia krytycznie dowcipy padające ze sceny, to nie bierze pod uwagę ich odbioru i potrzeb odbiorców, a automatycznie szufladkuje jako slapstick – fakt, że nie to jest najważniejszą składową wizerunku bohatera tomu, jednak uproszczenia w tej kwestii idą dość daleko. Kiedy Zełenski bierze pod uwagę kandydowanie na stanowisko prezydenta Ukrainy – książka zaczyna nabierać tempa, po to, żeby wytracić je już po lutym 2022. Bo tylko tu Simon Shuster może zaprezentować największą metamorfozę bohatera tomu, tylko tu zyskuje też wielkie zdynamizowanie historii – później kieruje się w stronę samej wojny, a to już automatycznie robi się literacko mniej atrakcyjne. Sam autor niekoniecznie sili się na literackość i poszukiwania stylistyczne – skoro ma do przekazania prawdę i zestaw wydarzeń. Koncentruje się zatem na sprawach wagi państwowej, towarzyszy prezydentowi Ukrainy lub jego bliskim, kiedy tylko jest to możliwe – i próbuje wytłumaczyć czytelnikom, na czym polegają umiejętności przeniesione ze świata show-biznesu do polityki. Przedstawia zachowania ludzi z bliskiego kręgu prezydenta, a także postawy Zełenskiego, który nie zamierza ustępować w żadnej sytuacji. Dla uzupełnienia tego obrazu pokazuje od czasu do czasu stanowisko żony – oraz kreowanie medialnego wizerunku, zajmuje się też wystąpieniami Zełenskiego na forum międzynarodowym. Pokazuje, jak wygląda wojna z perspektywy prezydenta Ukrainy – i to będzie najbardziej opierająca się czasowi część książki. „Showman” nie jest typową biografią, zresztą nie może nią być – to obraz prezydenta, który zamierza swoim zachowaniem wspierać naród.
Rządzenie
Luty 2022 – cały świat poznaje nazwisko prezydenta Ukrainy, Wołodymyra Zełenskiego. Z czasem zainteresowanie tą postacią nie słabnie – i to wyjaśnia ukazanie się na rynku książki „Showman. Wołodymyr Zełenski i inwazja, która uczyniła go przywódcą”. Simon Shuster tworzy tom reportażowy, z całą świadomością faktu, że nie może zaproponować czytelnikom ani pełnej biografii, ani – całościowego obrazu wojny. Decyduje się zatem na relację z placu boju, dokument i przegląd charakterystycznych postaw czy decyzji, na rozmowy z Zełenskim i ludźmi z jego otoczenia – i ze zgromadzonych w ten sposób danych układa opowieść o tym, co dzieje się na wschodzie Europy. Trochę wbrew tytułowi nie zawsze uwagę ogniskuje na prezydencie Ukrainy, znacznie częściej interesują go polityczne decyzje i reakcje: Zełenski wiele razy będzie się usuwać na margines, bo sprawy kraju są ważniejsze. Ale Shuster odpowiada na wiele pytań, jakie zadawaliby sobie odbiorcy, interesuje się też prywatnym życiem prezydenta Ukrainy – na tyle, na ile jest to możliwe w trudnej sytuacji wojennej. Rozmawia z pierwszą damą Ukrainy, szuka sposobów na pokazanie, jak wojna wpłynęła na rodzinę Zełenskiego – unika jednak tanich sentymentów i nadmiernej wylewności. Pomnik, jaki stawia Zełenskiemu, z rzadka miewa drobne rysy – przeważnie liczy się męstwo, trwanie na stanowisku i umiejętne budowanie morale przez prezydenta.
Na początku odrobinę przedstawia autor drogę Zełenskiego – najpierw w kabarecie, później w polityce. Co ciekawe, nie uwzględnia przy tym różnic w odbiorze żartu w różnych krajach: jeśli ocenia krytycznie dowcipy padające ze sceny, to nie bierze pod uwagę ich odbioru i potrzeb odbiorców, a automatycznie szufladkuje jako slapstick – fakt, że nie to jest najważniejszą składową wizerunku bohatera tomu, jednak uproszczenia w tej kwestii idą dość daleko. Kiedy Zełenski bierze pod uwagę kandydowanie na stanowisko prezydenta Ukrainy – książka zaczyna nabierać tempa, po to, żeby wytracić je już po lutym 2022. Bo tylko tu Simon Shuster może zaprezentować największą metamorfozę bohatera tomu, tylko tu zyskuje też wielkie zdynamizowanie historii – później kieruje się w stronę samej wojny, a to już automatycznie robi się literacko mniej atrakcyjne. Sam autor niekoniecznie sili się na literackość i poszukiwania stylistyczne – skoro ma do przekazania prawdę i zestaw wydarzeń. Koncentruje się zatem na sprawach wagi państwowej, towarzyszy prezydentowi Ukrainy lub jego bliskim, kiedy tylko jest to możliwe – i próbuje wytłumaczyć czytelnikom, na czym polegają umiejętności przeniesione ze świata show-biznesu do polityki. Przedstawia zachowania ludzi z bliskiego kręgu prezydenta, a także postawy Zełenskiego, który nie zamierza ustępować w żadnej sytuacji. Dla uzupełnienia tego obrazu pokazuje od czasu do czasu stanowisko żony – oraz kreowanie medialnego wizerunku, zajmuje się też wystąpieniami Zełenskiego na forum międzynarodowym. Pokazuje, jak wygląda wojna z perspektywy prezydenta Ukrainy – i to będzie najbardziej opierająca się czasowi część książki. „Showman” nie jest typową biografią, zresztą nie może nią być – to obraz prezydenta, który zamierza swoim zachowaniem wspierać naród.
poniedziałek, 13 maja 2024
Marta Matyszczak: Przepraszam, tu był trup
Dolnośląskie, Wrocław 2024.
Podcast
Marta Matyszczak rozwijała do tej pory równolegle dwie serie powieści kryminalnych – Kryminał pod psem, cykl z Szymonem Solańskim i Różą Kwiatkowską komentowany z przekąsem przez psa Gucia uwielbianego przez wszystkich fanów cyklu – oraz Kryminał z pazurem, zestaw nieco mroczniejszych książek z wyjątkowo sarkastyczną narratorką, kotką Burbur. Nie lada problem będzie mieć, kiedy odbiorcy zażądają błyskawicznego uzupełniania trzeciego fantastycznego cyklu – Zbrodnie na podsłuchu wprawdzie pozbawione są zwierząt komentujących rzeczywistość, ale pierwszy tom udał się autorce znakomicie. „Przepraszam, tu był trup” to książka wymarzona dla wszystkich, którzy chcą rozpocząć swoją przygodę z kryminałami Marty Matyszczak (albo z gatunkiem w ogóle), pełna ciekawych postaci i bogata w wydarzenia, które podbarwiane są ostrą i celną satyrą na social media. I właśnie w tym upatruje autorka szansy na oderwanie się od dotychczasowych pomysłów, a wychodzi jej to po prostu świetnie. Chociaż przecież wykorzystuje standardowy niemal w kryminałach schemat. Oto miejsce, które za chwilę z powodu warunków atmosferycznych może zostać odcięte od świata. Villa La Vistule to hotel i strefa spa – miejsce w którym można się zregenerować i skorzystać z zabiegów pielęgnacyjnych. Na otwarcie zjeżdżają się przede wszystkim internetowi celebryci – ale nie tylko oni. Jest tu najsłynniejsza w kraju trenerka fitness, która będzie prowadzić dla gości specjalne zajęcia, jest aktor (serialowy, ale rozpoznawalny), jest vlogerka, która prowadzi lifestyle’owe popularne kanały, ale pojawiają się również lokalne tuzy i ludzie, którzy mają do zaoferowania produkty potrzebne w działalności hotelowej: producentka ekologicznych kosmetyków czy cukiernik, którego wypieki są sławne na całą okolicę. Wszyscy goście mają jedno zadanie: kręcić rolki i pisać posty o tym, jak zostali ugoszczeni w hotelu. To wręcz wymarzony sposób na promowanie miejsca i w miarę tanie dotarcie do kolejnych klientów. Nad wszystkim czuwa menedżerka hotelu, która wydaje się być w każdym miejscu i obserwuje swoich gości, w razie potrzeby służąc wyjaśnieniami.
I w tym towarzystwie znajduje się też Rita Braun, kobieta, która stanie się spoiwem serii. To Rita zacznie wkrótce prowadzić podcast Zbrodnie na podsłuchu, zainspirowana nie tylko poradami swojej przyjaciółki-vlogerki, ale też sytuacją finansową i zatrudnieniową. Rita, do niedawna pracująca na kasie w Biedronce, musi rozstać się z wizją stałej pensji. Nie zamierza też prosić o pomoc toksycznych członków rodziny. Na razie zyskuje szansę, by odpocząć od stresów i dotrzymać towarzystwa Mai, zaproszonej na otwarcie hotelu. Tam jednak – niezobligowana do działań promocyjnych – może obmyślać kolejne kroki niespodziewanej kariery.
Marta Matyszczak oddaje głos różnym gościom, a każdy z nich ujawnia w wewnętrznych monologach nie tylko poglądy na hotelową rzeczywistość (i przy okazji na zaskakującą obecność zwłok), ale też własny charakter. I tu autorka bawi się najbardziej, tworząc sylwetki megalomanów, kombinatorów, cwaniaków i dorobkiewiczów. Portretuje ludzi, którzy poza mediami, w zaciszu własnego pokoju, ujawniają drugą twarz, ośmiesza tych, którzy nie potrafią i nie chcą pracować nad charakterem. Zapewnia czytelnikom mnóstwo powodów do radości – „Przepraszam, tu był trup” to książka, która nie tylko wciąga ze względu na intrygę, ale zwyczajnie cieszy za sprawą trafnych obserwacji zjawisk w social mediach czy precyzyjnie prowadzonych charakterów. Nie zabraknie akcji rodem z filmów sensacyjnych – Marta Matyszczak przygotowuje mnóstwo niespodzianek dla czytelników. To książka, po którą warto sięgnąć – ale będzie się później z niecierpliwością czekało na kolejne części cyklu.
Podcast
Marta Matyszczak rozwijała do tej pory równolegle dwie serie powieści kryminalnych – Kryminał pod psem, cykl z Szymonem Solańskim i Różą Kwiatkowską komentowany z przekąsem przez psa Gucia uwielbianego przez wszystkich fanów cyklu – oraz Kryminał z pazurem, zestaw nieco mroczniejszych książek z wyjątkowo sarkastyczną narratorką, kotką Burbur. Nie lada problem będzie mieć, kiedy odbiorcy zażądają błyskawicznego uzupełniania trzeciego fantastycznego cyklu – Zbrodnie na podsłuchu wprawdzie pozbawione są zwierząt komentujących rzeczywistość, ale pierwszy tom udał się autorce znakomicie. „Przepraszam, tu był trup” to książka wymarzona dla wszystkich, którzy chcą rozpocząć swoją przygodę z kryminałami Marty Matyszczak (albo z gatunkiem w ogóle), pełna ciekawych postaci i bogata w wydarzenia, które podbarwiane są ostrą i celną satyrą na social media. I właśnie w tym upatruje autorka szansy na oderwanie się od dotychczasowych pomysłów, a wychodzi jej to po prostu świetnie. Chociaż przecież wykorzystuje standardowy niemal w kryminałach schemat. Oto miejsce, które za chwilę z powodu warunków atmosferycznych może zostać odcięte od świata. Villa La Vistule to hotel i strefa spa – miejsce w którym można się zregenerować i skorzystać z zabiegów pielęgnacyjnych. Na otwarcie zjeżdżają się przede wszystkim internetowi celebryci – ale nie tylko oni. Jest tu najsłynniejsza w kraju trenerka fitness, która będzie prowadzić dla gości specjalne zajęcia, jest aktor (serialowy, ale rozpoznawalny), jest vlogerka, która prowadzi lifestyle’owe popularne kanały, ale pojawiają się również lokalne tuzy i ludzie, którzy mają do zaoferowania produkty potrzebne w działalności hotelowej: producentka ekologicznych kosmetyków czy cukiernik, którego wypieki są sławne na całą okolicę. Wszyscy goście mają jedno zadanie: kręcić rolki i pisać posty o tym, jak zostali ugoszczeni w hotelu. To wręcz wymarzony sposób na promowanie miejsca i w miarę tanie dotarcie do kolejnych klientów. Nad wszystkim czuwa menedżerka hotelu, która wydaje się być w każdym miejscu i obserwuje swoich gości, w razie potrzeby służąc wyjaśnieniami.
I w tym towarzystwie znajduje się też Rita Braun, kobieta, która stanie się spoiwem serii. To Rita zacznie wkrótce prowadzić podcast Zbrodnie na podsłuchu, zainspirowana nie tylko poradami swojej przyjaciółki-vlogerki, ale też sytuacją finansową i zatrudnieniową. Rita, do niedawna pracująca na kasie w Biedronce, musi rozstać się z wizją stałej pensji. Nie zamierza też prosić o pomoc toksycznych członków rodziny. Na razie zyskuje szansę, by odpocząć od stresów i dotrzymać towarzystwa Mai, zaproszonej na otwarcie hotelu. Tam jednak – niezobligowana do działań promocyjnych – może obmyślać kolejne kroki niespodziewanej kariery.
Marta Matyszczak oddaje głos różnym gościom, a każdy z nich ujawnia w wewnętrznych monologach nie tylko poglądy na hotelową rzeczywistość (i przy okazji na zaskakującą obecność zwłok), ale też własny charakter. I tu autorka bawi się najbardziej, tworząc sylwetki megalomanów, kombinatorów, cwaniaków i dorobkiewiczów. Portretuje ludzi, którzy poza mediami, w zaciszu własnego pokoju, ujawniają drugą twarz, ośmiesza tych, którzy nie potrafią i nie chcą pracować nad charakterem. Zapewnia czytelnikom mnóstwo powodów do radości – „Przepraszam, tu był trup” to książka, która nie tylko wciąga ze względu na intrygę, ale zwyczajnie cieszy za sprawą trafnych obserwacji zjawisk w social mediach czy precyzyjnie prowadzonych charakterów. Nie zabraknie akcji rodem z filmów sensacyjnych – Marta Matyszczak przygotowuje mnóstwo niespodzianek dla czytelników. To książka, po którą warto sięgnąć – ale będzie się później z niecierpliwością czekało na kolejne części cyklu.
niedziela, 12 maja 2024
Lewis Hancox: Witajcie w St. Hell. Moje transpłciowe dorastanie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Druga płeć
Lewis Hancox dzieli się z czytelnikami swoją prywatną historią, którą przerabia na bardzo ciekawy i znaczący komiks, a właściwie – powieść komiksową. Pozwala dzięki osobistym doświadczeniom lepiej zrozumieć tych wszystkich, którzy źle czują się w swoich ciałach i potrzebują tranzycji, żeby zacząć normalnie funkcjonować. Na początku jest Lois. Nastolatka, która bunt okresu dojrzewania przechodzi inaczej niż można by się spodziewać. Dziewczyna nie cierpi swojego ciała, nie znosi dziewczyńskich ubrań (a szkolny mundurek w wersji z plisowaną spódniczką to dla niej udręka). I o ile fryzurę można jeszcze na upartego zmienić, zrezygnować z makijażu i nosić workowate stroje emo – to jednak nie wszystko uda się w ten sposób okiełznać. Zwłaszcza przemiany w organizmie napawają Lois odrazą. A ponieważ bohaterka nie akceptuje siebie – myśli, że nikt jej nigdy nie pokocha. Całą historię opowiada z perspektywy czasu Lewis – dorosły mężczyzna, który odwiedza nastolatkę, którą kiedyś był i komentuje jej odczucia czy zachowania. On wie, że wszystko skończy się dobrze, nie musi przeżywać już po raz drugi tej męki – teraz jego celem jest przedstawienie całego procesu, żeby pojęli go odbiorcy (i lekarze).
Lois ma wierną przyjaciółkę, na którą w każdych okolicznościach może liczyć – nie jest zatem całkiem wyobcowana. Nie ustrzeże jej to jednak przed szykanami i drwinami ze strony szkolnej społeczności. Każdy widzi w Lois dziwoląga: odrzucają ją dziewczyny i chłopcy. W dodatku bohaterka nie może ze względu na płeć realizować swoich pasji – uwielbia grać w koszykówkę, ale te zajęcia kierowane są tylko do chłopaków. Jakby tego było mało, rodzice Lois się rozstają – bohaterka będzie jeszcze musiała się mierzyć z rozwodem. Nie ma w domu wyedukowanych i racjonalnie myślących bliskich, ojciec zbliża się nawet do patologii, matka wydaje się być dość ograniczona – ale kiedy trzeba, to właśnie ona staje na wysokości zadania i wie, jak wspierać swoją pociechę. W końcu przychodzi ratunek. Chociaż Lois wielokrotnie dostosowuje się do sytuacji, jej cierpienia – niewidoczne niekiedy dla otoczenia – stają się jasne dla czytelników. Rozwiązaniem okazuje się tranzycja. Chociaż nie od razu da się wprowadzić ją w czyn – najpierw trzeba przeprowadzić rozmowę z rodzicami, później – przekonać lekarzy, dla których to jeszcze nowe rozwiązanie. Wszystkim wydaje się, że to kaprys, który minie – wszystkim, poza Lois, która marzy o tym, żeby pożegnać się z dziewczęcą wersją siebie. Tranzycja to nic przyjemnego, wielkie koszty i mnóstwo wyrzeczeń, trudnych rozmów i decyzji – a jednak to możliwość wyzwalająca, daje szansę na powrót do siebie. Lewis doskonale o tym wie – jest tu po to, żeby uświadomić odbiorcom, którzy są w podobnej sytuacji, że mogą zawalczyć o siebie – a wszystkim urodzonym we właściwych ciałach opowiedzieć, co czuje osoba, która chce przejść tranzycję. Ta powieść komiksowa jest bardzo potrzebna – wyjaśnia, co dzieje się w młodszych pokoleniach, skąd wysyp osób trans – które zyskują teraz możliwość na stanie się sobą. Jednocześnie „Witajcie w St. Hell. Moje transpłciowe dorastanie” to publikacja cenna i ciekawa nie tylko ze względu na odniesienia do pozaliterackiej rzeczywistości. Lewis Hancox przygotowuje bardzo dobrą fabułę: fakt, bazuje na własnych przeżyciach – ale forma, jaką wybiera, nie budzi wątpliwości: to znakomita relacja, zarówno w warstwie narracji tekstowej, jak i obrazkowej – wszystko pasuje tu do tematu i pomaga w uwypuklaniu najsilniejszych uczuć. Tych nie zabraknie. Można tę książkę traktować jako literaturę rozrywkową – ale niesie ze sobą bardzo ważne przesłania.
Druga płeć
Lewis Hancox dzieli się z czytelnikami swoją prywatną historią, którą przerabia na bardzo ciekawy i znaczący komiks, a właściwie – powieść komiksową. Pozwala dzięki osobistym doświadczeniom lepiej zrozumieć tych wszystkich, którzy źle czują się w swoich ciałach i potrzebują tranzycji, żeby zacząć normalnie funkcjonować. Na początku jest Lois. Nastolatka, która bunt okresu dojrzewania przechodzi inaczej niż można by się spodziewać. Dziewczyna nie cierpi swojego ciała, nie znosi dziewczyńskich ubrań (a szkolny mundurek w wersji z plisowaną spódniczką to dla niej udręka). I o ile fryzurę można jeszcze na upartego zmienić, zrezygnować z makijażu i nosić workowate stroje emo – to jednak nie wszystko uda się w ten sposób okiełznać. Zwłaszcza przemiany w organizmie napawają Lois odrazą. A ponieważ bohaterka nie akceptuje siebie – myśli, że nikt jej nigdy nie pokocha. Całą historię opowiada z perspektywy czasu Lewis – dorosły mężczyzna, który odwiedza nastolatkę, którą kiedyś był i komentuje jej odczucia czy zachowania. On wie, że wszystko skończy się dobrze, nie musi przeżywać już po raz drugi tej męki – teraz jego celem jest przedstawienie całego procesu, żeby pojęli go odbiorcy (i lekarze).
Lois ma wierną przyjaciółkę, na którą w każdych okolicznościach może liczyć – nie jest zatem całkiem wyobcowana. Nie ustrzeże jej to jednak przed szykanami i drwinami ze strony szkolnej społeczności. Każdy widzi w Lois dziwoląga: odrzucają ją dziewczyny i chłopcy. W dodatku bohaterka nie może ze względu na płeć realizować swoich pasji – uwielbia grać w koszykówkę, ale te zajęcia kierowane są tylko do chłopaków. Jakby tego było mało, rodzice Lois się rozstają – bohaterka będzie jeszcze musiała się mierzyć z rozwodem. Nie ma w domu wyedukowanych i racjonalnie myślących bliskich, ojciec zbliża się nawet do patologii, matka wydaje się być dość ograniczona – ale kiedy trzeba, to właśnie ona staje na wysokości zadania i wie, jak wspierać swoją pociechę. W końcu przychodzi ratunek. Chociaż Lois wielokrotnie dostosowuje się do sytuacji, jej cierpienia – niewidoczne niekiedy dla otoczenia – stają się jasne dla czytelników. Rozwiązaniem okazuje się tranzycja. Chociaż nie od razu da się wprowadzić ją w czyn – najpierw trzeba przeprowadzić rozmowę z rodzicami, później – przekonać lekarzy, dla których to jeszcze nowe rozwiązanie. Wszystkim wydaje się, że to kaprys, który minie – wszystkim, poza Lois, która marzy o tym, żeby pożegnać się z dziewczęcą wersją siebie. Tranzycja to nic przyjemnego, wielkie koszty i mnóstwo wyrzeczeń, trudnych rozmów i decyzji – a jednak to możliwość wyzwalająca, daje szansę na powrót do siebie. Lewis doskonale o tym wie – jest tu po to, żeby uświadomić odbiorcom, którzy są w podobnej sytuacji, że mogą zawalczyć o siebie – a wszystkim urodzonym we właściwych ciałach opowiedzieć, co czuje osoba, która chce przejść tranzycję. Ta powieść komiksowa jest bardzo potrzebna – wyjaśnia, co dzieje się w młodszych pokoleniach, skąd wysyp osób trans – które zyskują teraz możliwość na stanie się sobą. Jednocześnie „Witajcie w St. Hell. Moje transpłciowe dorastanie” to publikacja cenna i ciekawa nie tylko ze względu na odniesienia do pozaliterackiej rzeczywistości. Lewis Hancox przygotowuje bardzo dobrą fabułę: fakt, bazuje na własnych przeżyciach – ale forma, jaką wybiera, nie budzi wątpliwości: to znakomita relacja, zarówno w warstwie narracji tekstowej, jak i obrazkowej – wszystko pasuje tu do tematu i pomaga w uwypuklaniu najsilniejszych uczuć. Tych nie zabraknie. Można tę książkę traktować jako literaturę rozrywkową – ale niesie ze sobą bardzo ważne przesłania.
sobota, 11 maja 2024
Dobranoc, Muminku
Harperkids, Warszawa 2024.
Na dobranoc
Czytanie dzieciom przed snem to doskonała metoda na przyzwyczajanie ich do sięgania po książki. Ułatwia także zasypianie – nic więc dziwnego, że co pewien czas pojawiają się na rynku książeczki poruszające temat spania, szykowania się do snu, nocy i senności albo jej braku. „Dobranoc, Muminku” to tomik przywołujący znaną odbiorcom sytuację: bohater – znany z utworów Tove Jansson i absolutnie nie anonimowy dla najmłodszych choćby dzięki kreskówkom – nie może zasnąć. Szuka zatem sposobu na to, by przygotować się do snu – a jego rodzina i przyjaciele spieszą z pomocą. Każdy ma jakieś sposoby na zaśnięcie: można przytulić i podrapać po uszkach, można opowiedzieć bajkę na dobranoc, przytulić się do jakiegoś pluszaka albo otulić ulubionym kocem. Tylko że sytuacja jest naprawdę krytyczna: Muminek nie może zasnąć, nie tylko w swoim łóżku, ale nawet w miejscu, które sam sobie wybierze. Istnieje niebezpieczeństwo, że spędzi noc bezsennie, nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić. I tu nawet największa życzliwość ze strony bliskich na nic się nie zda. Sytuację, w której znalazł się Muminek, każdy maluch musiał przeżyć – więc lektura tym bardziej wyda się dzieciom zajmująca. Warto sprawdzić, co zrobi Muminek, żeby przywołać sen – być może da się go naśladować i rozwiązywać własne problemy dzięki postaci z bajki.
„Dobranoc, Muminku” to prosta i krótka kartonowa książeczka: nie zniszczy się zbyt łatwo i nadaje się do samodzielnego oglądania przez dzieci także dzięki zaokrąglonym rogom. Kolejne strony wypełniane są przez bajkowe ilustracje w duchu kreskówki z Muminkami – kolorowe podziały poszczególnych stron sugerują rytm czytania i pozwalają na stopniowanie napięcia. Nie ma tu zbyt wiele tekstu, ale to, co się pojawia, wystarczy, żeby dzieci pojęły istotę sytuacji i wczuły się w to, co przeżywa Muminek. Co ciekawe, obrazki są tu stonowane kolorystycznie – fioletowy, zielony, żółty i brązowy to barwy z kolejnych rozkładówek. Mają ułatwiać zasypianie i uspokoić dziecko przed snem – nie ma tu też zbyt dynamicznych scenek przedstawianych na rozkładówkach, twórcy tomiku skupiają się bardziej na przedstawianiu sylwetek bohaterów lub na sugerowaniu momentów z bajki niż na nietypowym kadrowaniu czy prezentowaniu ruchu. To wszystko pozwala lepiej przygotować malucha do snu. Oczywiście usypia też sama tematyka – poszczególne elementy tomiku zostały dobrane tak, żeby wyciszać dziecko i wprowadzić je w odpowiedni nastrój. Łatwo wzbudzić zainteresowanie tomikiem – w końcu Muminki są powszechnie znane i bardzo lubiane przez całe pokolenia, więc też wspólna lektura przed snem będzie przyjemnością dla obu stron. Ta publikacja została dobrze wymyślona – bazuje na tym, co znane, prezentuje prostą przygodę oddalającą adrenalinę czy emocjonalne wstrząsy, za to umożliwiającą identyfikowanie się z bohaterem. I to wszystko składa się na konieczność posiadania tomiku w dziecięcej biblioteczce. W końcu Muminek to bohater, który – bez względu na swoje problemy czy słabości – przyciąga.
Na dobranoc
Czytanie dzieciom przed snem to doskonała metoda na przyzwyczajanie ich do sięgania po książki. Ułatwia także zasypianie – nic więc dziwnego, że co pewien czas pojawiają się na rynku książeczki poruszające temat spania, szykowania się do snu, nocy i senności albo jej braku. „Dobranoc, Muminku” to tomik przywołujący znaną odbiorcom sytuację: bohater – znany z utworów Tove Jansson i absolutnie nie anonimowy dla najmłodszych choćby dzięki kreskówkom – nie może zasnąć. Szuka zatem sposobu na to, by przygotować się do snu – a jego rodzina i przyjaciele spieszą z pomocą. Każdy ma jakieś sposoby na zaśnięcie: można przytulić i podrapać po uszkach, można opowiedzieć bajkę na dobranoc, przytulić się do jakiegoś pluszaka albo otulić ulubionym kocem. Tylko że sytuacja jest naprawdę krytyczna: Muminek nie może zasnąć, nie tylko w swoim łóżku, ale nawet w miejscu, które sam sobie wybierze. Istnieje niebezpieczeństwo, że spędzi noc bezsennie, nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić. I tu nawet największa życzliwość ze strony bliskich na nic się nie zda. Sytuację, w której znalazł się Muminek, każdy maluch musiał przeżyć – więc lektura tym bardziej wyda się dzieciom zajmująca. Warto sprawdzić, co zrobi Muminek, żeby przywołać sen – być może da się go naśladować i rozwiązywać własne problemy dzięki postaci z bajki.
„Dobranoc, Muminku” to prosta i krótka kartonowa książeczka: nie zniszczy się zbyt łatwo i nadaje się do samodzielnego oglądania przez dzieci także dzięki zaokrąglonym rogom. Kolejne strony wypełniane są przez bajkowe ilustracje w duchu kreskówki z Muminkami – kolorowe podziały poszczególnych stron sugerują rytm czytania i pozwalają na stopniowanie napięcia. Nie ma tu zbyt wiele tekstu, ale to, co się pojawia, wystarczy, żeby dzieci pojęły istotę sytuacji i wczuły się w to, co przeżywa Muminek. Co ciekawe, obrazki są tu stonowane kolorystycznie – fioletowy, zielony, żółty i brązowy to barwy z kolejnych rozkładówek. Mają ułatwiać zasypianie i uspokoić dziecko przed snem – nie ma tu też zbyt dynamicznych scenek przedstawianych na rozkładówkach, twórcy tomiku skupiają się bardziej na przedstawianiu sylwetek bohaterów lub na sugerowaniu momentów z bajki niż na nietypowym kadrowaniu czy prezentowaniu ruchu. To wszystko pozwala lepiej przygotować malucha do snu. Oczywiście usypia też sama tematyka – poszczególne elementy tomiku zostały dobrane tak, żeby wyciszać dziecko i wprowadzić je w odpowiedni nastrój. Łatwo wzbudzić zainteresowanie tomikiem – w końcu Muminki są powszechnie znane i bardzo lubiane przez całe pokolenia, więc też wspólna lektura przed snem będzie przyjemnością dla obu stron. Ta publikacja została dobrze wymyślona – bazuje na tym, co znane, prezentuje prostą przygodę oddalającą adrenalinę czy emocjonalne wstrząsy, za to umożliwiającą identyfikowanie się z bohaterem. I to wszystko składa się na konieczność posiadania tomiku w dziecięcej biblioteczce. W końcu Muminek to bohater, który – bez względu na swoje problemy czy słabości – przyciąga.
piątek, 10 maja 2024
Jessie Inchauspe: Metoda Glucose Goddess
Marginesy, Warszawa 2024.
Zmiany w diecie
Jessie Inchauspe najpierw przekonała czytelników do swojego podejścia do zmian nawyków żywieniowych – książka „Glukozowa rewolucja” była dla wielu olśnieniem i bodźcem do zmian. Ale takie zmiany trzeba umieć wprowadzać, więc autorka wraca na rynek z jeszcze jednym poradnikiem, tym razem nastawionym na działania odbiorców. „Metoda Glucose Goddess” to publikacja, która ma stać się inspiracją do wprowadzania hacków i przekształcania ich w nawyki. Autorka proponuje cztery tygodnie, podczas których odbiorcy mają zmienić swoje przyzwyczajenia i wyrobić sobie właściwe odruchy, a także nauczyć się tego, co doprowadzi ich do poprawy stanu zdrowia. Nie ma żadnych przeciwwskazań do stosowania jej rad – jedynie osoby z nowotworami muszą konsultować zmiany w obrębie diety ze swoimi lekarzami. Jessie Inchauspe chce zarażać entuzjazmem i przekonywać czytelników do swojej metody – robi to nie tylko po to, żeby podbić rynek. Zamienia się w osobę, która ma zmotywować do działania. Zresztą perswazji podporządkowane są różne elementy książki, przygotowanej przede wszystkim na amerykański rynek. Dlatego pojawiają się w tomie – i to w każdej części – fragmenty recenzji, reklam porad. Kolejni testerzy dzielą się swoimi przemyśleniami i doświadczeniami, produkując jednoakapitowe polecajki dla niezdecydowanych – oczywiście dzięki temu można się dowiedzieć, na jak wiele obszarów życia wpłynie metoda opisywana przez autorkę. Wypłaszczanie krzywych cukrowych ma stać się receptą na wszystko: lepszą kondycję i samopoczucie, zdrowie, unikanie zachcianek żywieniowych – obietnic i rozbudzanych nadziei jest tu mnóstwo. I trzeba przyznać, że uzyskane mają być niewielkim wysiłkiem. Inchauspe zdaje sobie świetnie sprawę z tego, że ludzie są słabi i nie zawsze udaje im się wytrwać w postanowieniach, nawet jeśli mają odpowiednią motywację. Podtrzymuje ich na duchu, tłumacząc, że można sobie pozwalać na słabości – byle wrócić do stosowania hacków, jak najbardziej regularnego.
Książka przygotowana jest jak poradnik czy dziennik dietetyczny dla odbiorców – można tutaj notować postępy i sprawdzać, czy metoda przyniosła zamierzone efekty. Można też próbować nowych potraw – bo większa część tomu to rodzaj nietypowej książki kulinarnej. Autorka proponuje po trzydzieści przepisów w każdej części – przy czym trzeba wziąć poprawkę na to, że sposoby na regularne picie octu są traktowane jako osobne przepisy. Na szczęście ciekawych i oryginalnych (choć nie pracochłonnych) potraw jest tu sporo, więc można przymknąć oko na porady w rodzaju gotowania jajek lub przygotowywania wody z octem. Można było jednak pomyśleć nad przygotowaniem dodatkowych receptur, a nie rozbijać temat picia octu na kilka różnych wskazówek.
Każdy tydzień to wprowadzanie jednego rozwiązania, niezbyt skomplikowanego i nie czasochłonnego – chodzi o to, żeby przyzwyczaić się do nowego i wdrożyć je w życie, tak, żeby z czasem stało się ono nawykiem, dobrym przyzwyczajeniem. Wszystko ma prowadzić do wypłaszczania krzywych cukrowych – czyli zmniejszenia skoków apetytu i głodu, a także zmian w poziomie cukru we krwi. Im mniejsze skoki tym lepiej – co autorka przedstawiła już w swojej wcześniejszej publikacji. Teraz doradza odbiorcom, jak w szybkim tempie nauczyć się czegoś na temat swoich codziennych zachowań. I jeśli ktoś ma ochotę sprawdzić, czy jej wskazówki działają, może przetestować tę książkę.
Zmiany w diecie
Jessie Inchauspe najpierw przekonała czytelników do swojego podejścia do zmian nawyków żywieniowych – książka „Glukozowa rewolucja” była dla wielu olśnieniem i bodźcem do zmian. Ale takie zmiany trzeba umieć wprowadzać, więc autorka wraca na rynek z jeszcze jednym poradnikiem, tym razem nastawionym na działania odbiorców. „Metoda Glucose Goddess” to publikacja, która ma stać się inspiracją do wprowadzania hacków i przekształcania ich w nawyki. Autorka proponuje cztery tygodnie, podczas których odbiorcy mają zmienić swoje przyzwyczajenia i wyrobić sobie właściwe odruchy, a także nauczyć się tego, co doprowadzi ich do poprawy stanu zdrowia. Nie ma żadnych przeciwwskazań do stosowania jej rad – jedynie osoby z nowotworami muszą konsultować zmiany w obrębie diety ze swoimi lekarzami. Jessie Inchauspe chce zarażać entuzjazmem i przekonywać czytelników do swojej metody – robi to nie tylko po to, żeby podbić rynek. Zamienia się w osobę, która ma zmotywować do działania. Zresztą perswazji podporządkowane są różne elementy książki, przygotowanej przede wszystkim na amerykański rynek. Dlatego pojawiają się w tomie – i to w każdej części – fragmenty recenzji, reklam porad. Kolejni testerzy dzielą się swoimi przemyśleniami i doświadczeniami, produkując jednoakapitowe polecajki dla niezdecydowanych – oczywiście dzięki temu można się dowiedzieć, na jak wiele obszarów życia wpłynie metoda opisywana przez autorkę. Wypłaszczanie krzywych cukrowych ma stać się receptą na wszystko: lepszą kondycję i samopoczucie, zdrowie, unikanie zachcianek żywieniowych – obietnic i rozbudzanych nadziei jest tu mnóstwo. I trzeba przyznać, że uzyskane mają być niewielkim wysiłkiem. Inchauspe zdaje sobie świetnie sprawę z tego, że ludzie są słabi i nie zawsze udaje im się wytrwać w postanowieniach, nawet jeśli mają odpowiednią motywację. Podtrzymuje ich na duchu, tłumacząc, że można sobie pozwalać na słabości – byle wrócić do stosowania hacków, jak najbardziej regularnego.
Książka przygotowana jest jak poradnik czy dziennik dietetyczny dla odbiorców – można tutaj notować postępy i sprawdzać, czy metoda przyniosła zamierzone efekty. Można też próbować nowych potraw – bo większa część tomu to rodzaj nietypowej książki kulinarnej. Autorka proponuje po trzydzieści przepisów w każdej części – przy czym trzeba wziąć poprawkę na to, że sposoby na regularne picie octu są traktowane jako osobne przepisy. Na szczęście ciekawych i oryginalnych (choć nie pracochłonnych) potraw jest tu sporo, więc można przymknąć oko na porady w rodzaju gotowania jajek lub przygotowywania wody z octem. Można było jednak pomyśleć nad przygotowaniem dodatkowych receptur, a nie rozbijać temat picia octu na kilka różnych wskazówek.
Każdy tydzień to wprowadzanie jednego rozwiązania, niezbyt skomplikowanego i nie czasochłonnego – chodzi o to, żeby przyzwyczaić się do nowego i wdrożyć je w życie, tak, żeby z czasem stało się ono nawykiem, dobrym przyzwyczajeniem. Wszystko ma prowadzić do wypłaszczania krzywych cukrowych – czyli zmniejszenia skoków apetytu i głodu, a także zmian w poziomie cukru we krwi. Im mniejsze skoki tym lepiej – co autorka przedstawiła już w swojej wcześniejszej publikacji. Teraz doradza odbiorcom, jak w szybkim tempie nauczyć się czegoś na temat swoich codziennych zachowań. I jeśli ktoś ma ochotę sprawdzić, czy jej wskazówki działają, może przetestować tę książkę.
czwartek, 9 maja 2024
Eva Amores, Matt Cosgrove: Najgorszy tydzień życia. Środa
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Przygoda
Im gorzej – tym lepiej. Takie motto przyświeca Evie Amores i Mattowi Cosgrove, kiedy tworzą serię Najgorszy tydzień życia, której trzecia część – „Środa” – ukazuje się właśnie na rynku. Ale w środę nie ma szkolnych przepychanek i walk o miejsce w społeczności, nie ma też szkolnych prześladowców ani rodziców przynoszących wstyd w najgorszym momencie. Środa to czas, w którym Antek Fert skazany jest wyłącznie na towarzystwo swojego przyszłego przyrodniego brata, wnerwiającego do granic możliwości idealnego Marcina. Idealny Marcin wie, jak zaleźć za skórę i z pewnością to wykorzysta – pomijając drobne chwile słabości, w których potrzebuje pomocy Antka. Zbyt mało jest tych chwil, żeby bohater mógł w relacji z arcywrogiem czuć się pewnie – więc Antka czeka kolejny koszmarny dzień w najgorszym tygodniu życia.
Nie zabraknie tu dowcipów o kupie (chociaż już nie brązowych alarmów na basenie) i o powodach, dla których sedes jawi się jako dobro najwyższe. Jednak znacznie częściej Antek będzie musiał walczyć o przetrwanie – na bezludnej wyspie, otaczany przez rekiny, w kompromitujących momentach nagrywany przez Marcina, gryziony przez kraby albo jadący na niepewnej tyrolce. Akcja toczy się tu błyskawicznie, a kolejne niebezpieczeństwa, jakie tylko można sobie wyobrazić, z pewnością się tu pojawią. Nawet gadająca papuga, która trafia do chłopców w pewnym momencie, nie zamierza być miłym i towarzyskim ptaszkiem – a przypomina o serii katastrof (to znaczy: Marcina lubi, za Antkiem, delikatnie mówiąc, nie przepada i stara się utrudnić mu egzystencję). Na bezludnej wyspie nawet ulubiony survivalowy bohater by sobie nie poradził – a co dopiero mówić o dwóch uczniach, którzy organicznie się nie znoszą i robią sobie wzajemnie na złość. Eva Amores i Matt Cosgrove bawią się, doświadczając bohaterów najbardziej, jak się da – nie muszą się tego bać, wszystko jest na niby, wszystko rozgrywa się niepoważnie, więc im więcej koszmarów ziści się Antkowi – tym lepiej. Na tym buduje się komizm książki – i całego cyklu. „Środa” to zestaw dowcipów typu put-down, im gorzej wiedzie się bohaterowi, tym lepiej będą się bawić mali czytelnicy. Narracja prowadzona jest przez Antka Ferta – i dodatkowo w komiksowych dymkach, więc lektura przebiega szybko i bez opisów spowalniających akcję. Tu może zdarzyć się wszystko (a bohater powinien przetrwać… przynajmniej do niedzieli). Liczy się wyobraźnia autorów – w zakresie produkowania kolejnych wpadek i wyzwań. Marcin nie może nagle zamienić się w sojusznika i przyjaciela, Antek musi zaliczać kolejne katastrofy – a chociaż na początku wszystko brzmi raczej jak scenariusz filmu sensacyjnego, w dodatku mało prawdopodobnego, to jednak znajduje się tu racjonalne wytłumaczenie całości. I już za chwilę bohater będzie mógł mierzyć się z czwartkiem najgorszego tygodnia życia…
Przygoda
Im gorzej – tym lepiej. Takie motto przyświeca Evie Amores i Mattowi Cosgrove, kiedy tworzą serię Najgorszy tydzień życia, której trzecia część – „Środa” – ukazuje się właśnie na rynku. Ale w środę nie ma szkolnych przepychanek i walk o miejsce w społeczności, nie ma też szkolnych prześladowców ani rodziców przynoszących wstyd w najgorszym momencie. Środa to czas, w którym Antek Fert skazany jest wyłącznie na towarzystwo swojego przyszłego przyrodniego brata, wnerwiającego do granic możliwości idealnego Marcina. Idealny Marcin wie, jak zaleźć za skórę i z pewnością to wykorzysta – pomijając drobne chwile słabości, w których potrzebuje pomocy Antka. Zbyt mało jest tych chwil, żeby bohater mógł w relacji z arcywrogiem czuć się pewnie – więc Antka czeka kolejny koszmarny dzień w najgorszym tygodniu życia.
Nie zabraknie tu dowcipów o kupie (chociaż już nie brązowych alarmów na basenie) i o powodach, dla których sedes jawi się jako dobro najwyższe. Jednak znacznie częściej Antek będzie musiał walczyć o przetrwanie – na bezludnej wyspie, otaczany przez rekiny, w kompromitujących momentach nagrywany przez Marcina, gryziony przez kraby albo jadący na niepewnej tyrolce. Akcja toczy się tu błyskawicznie, a kolejne niebezpieczeństwa, jakie tylko można sobie wyobrazić, z pewnością się tu pojawią. Nawet gadająca papuga, która trafia do chłopców w pewnym momencie, nie zamierza być miłym i towarzyskim ptaszkiem – a przypomina o serii katastrof (to znaczy: Marcina lubi, za Antkiem, delikatnie mówiąc, nie przepada i stara się utrudnić mu egzystencję). Na bezludnej wyspie nawet ulubiony survivalowy bohater by sobie nie poradził – a co dopiero mówić o dwóch uczniach, którzy organicznie się nie znoszą i robią sobie wzajemnie na złość. Eva Amores i Matt Cosgrove bawią się, doświadczając bohaterów najbardziej, jak się da – nie muszą się tego bać, wszystko jest na niby, wszystko rozgrywa się niepoważnie, więc im więcej koszmarów ziści się Antkowi – tym lepiej. Na tym buduje się komizm książki – i całego cyklu. „Środa” to zestaw dowcipów typu put-down, im gorzej wiedzie się bohaterowi, tym lepiej będą się bawić mali czytelnicy. Narracja prowadzona jest przez Antka Ferta – i dodatkowo w komiksowych dymkach, więc lektura przebiega szybko i bez opisów spowalniających akcję. Tu może zdarzyć się wszystko (a bohater powinien przetrwać… przynajmniej do niedzieli). Liczy się wyobraźnia autorów – w zakresie produkowania kolejnych wpadek i wyzwań. Marcin nie może nagle zamienić się w sojusznika i przyjaciela, Antek musi zaliczać kolejne katastrofy – a chociaż na początku wszystko brzmi raczej jak scenariusz filmu sensacyjnego, w dodatku mało prawdopodobnego, to jednak znajduje się tu racjonalne wytłumaczenie całości. I już za chwilę bohater będzie mógł mierzyć się z czwartkiem najgorszego tygodnia życia…
środa, 8 maja 2024
Anna Dziewit-Meller: Góra Tajget
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024 (wydanie II).
Bez skargi
Na rynek powraca książka ważna i wstrząsająca, książka, której nie da się przeczytać jednym tchem – bo też i jej treść daleka jest od kojących tonów i przyjaznych obrazów. Anna Dziewit-Meller w „Górze Tajget” odwołuje się do trudnej przeszłości Śląska, ale wreszcie bez powtarzania schematów obecnych niemal w każdej moralizatorskiej opowieści. Autorka sięga do wydarzeń, które nikogo nie pozostawiają obojętnym – do krzywdy dzieci, na których przeprowadzano eksperymenty medyczne. Psychiatryk, z którego najmłodsi nie wychodzą (a kopidoł wciąż grzebie w ziemi nowe trumienki) z czasem zaczyna budzić pytania otoczenia. Jedna z pielęgniarek, która sprzeciwia się działaniom lekarki, otrzymuje pogróżki i nie może otwarcie występować w obronie najmłodszych. To, co dzieje się za murami szpitala, na długo pozostaje tajemnicą – aż w końcu ożywa, już jako upiory przeszłości, jakiej nikomu się nie życzy.
Jest tu zwyczajna rodzina. Sebastian Kowolik właśnie został ojcem i trzeźwieje po tym fakcie. Jego żona w ciąży poznaje sekrety ciotki. Wkrótce wyda na świat dziewczynkę – rosnącą w niej samej w tym czasie, w którym Zefkę pożera nowotwór z licznymi przerzutami. Na pewno nie chciałaby dla swojego dziecka dramatów, jakie stały się udziałem samej Zefki – skomplikowane losy rodzinne sprawiły, że bohaterka na własnej skórze przekonała się o grozie wojny i komplikacjach związanych z wielokulturowością Śląska, chociaż i tak jako nastolatka miała wielkie szczęście. Dzisiaj w pamięci Zefki powracają obrazy, które nakazują unikać ruskich imion dla dziecka i które stanowią jasny przekaz: dlaczego nie zdecydowała się na potomstwo. Nawet gdyby chciała wyjaśnić wszystko u schyłku życia – tego, co przeżyła nie da się opowiedzieć jednym zdaniem. Są jeszcze dzieci – skazane na śmierć dla czyjegoś kaprysu, dzieci, o które nikt nie zawalczy, którym odbiera się dzieciństwo (mimo że bycie dzieckiem to najważniejsze zadanie i ciężka praca). Anna Dziewit-Meller przeskakuje między bohaterami i wprowadza retrospekcje wojenne w oderwaniu od typowych opowieści z tamtych czasów. Niby nie epatuje okrucieństwem, pozostawia sporo wyobraźni czytelników – a jednak pisze tak, żeby wywrzeć jak największe wrażenie. Udaje jej się precyzyjnie oddawać emocje (zwłaszcza strach) bohaterów, grozę i nieuchronność tragedii w wymiarze mikro – taka skala umożliwia inne spojrzenie na śmierć dwustu niewinnych dzieci. „Góra Tajget” to lekturowe wyzwanie i jednocześnie oskarżenie. Próba rozrachunku z przeszłością i odarcia wojny z mitów romantycznych – tutaj nie ma miejsca ani na sentymenty, ani na ciepło i serdeczność, ludzie są pokaleczeni i poszarpani psychicznie – przynajmniej ci, którym udało się przetrwać. I Anna Dziewit-Meller oddaje im głos, a dodatkowo pozwala przyjrzeć się życiowym wyborom. Naświetla sytuację tych, którzy sami nie potrafiliby wyznać ogromu krzywd – uświadamia czytelnikom, jak wiele problemów sprawiały próby prowadzenia zwyczajnego życia w niezwyczajnych czasach. Wprowadza autorka i moralne dylematy, i fizyczne szkody – nie tylko nad zabitymi w szpitalu dziećmi można tu płakać. I o ile przeważnie wojenne historie porażają dosłownością, o tyle w „Górze Tajget” poetyckość przeplata się z symboliką, wszystko nabiera nieoczekiwanie metafizycznego wymiaru.
Bez skargi
Na rynek powraca książka ważna i wstrząsająca, książka, której nie da się przeczytać jednym tchem – bo też i jej treść daleka jest od kojących tonów i przyjaznych obrazów. Anna Dziewit-Meller w „Górze Tajget” odwołuje się do trudnej przeszłości Śląska, ale wreszcie bez powtarzania schematów obecnych niemal w każdej moralizatorskiej opowieści. Autorka sięga do wydarzeń, które nikogo nie pozostawiają obojętnym – do krzywdy dzieci, na których przeprowadzano eksperymenty medyczne. Psychiatryk, z którego najmłodsi nie wychodzą (a kopidoł wciąż grzebie w ziemi nowe trumienki) z czasem zaczyna budzić pytania otoczenia. Jedna z pielęgniarek, która sprzeciwia się działaniom lekarki, otrzymuje pogróżki i nie może otwarcie występować w obronie najmłodszych. To, co dzieje się za murami szpitala, na długo pozostaje tajemnicą – aż w końcu ożywa, już jako upiory przeszłości, jakiej nikomu się nie życzy.
Jest tu zwyczajna rodzina. Sebastian Kowolik właśnie został ojcem i trzeźwieje po tym fakcie. Jego żona w ciąży poznaje sekrety ciotki. Wkrótce wyda na świat dziewczynkę – rosnącą w niej samej w tym czasie, w którym Zefkę pożera nowotwór z licznymi przerzutami. Na pewno nie chciałaby dla swojego dziecka dramatów, jakie stały się udziałem samej Zefki – skomplikowane losy rodzinne sprawiły, że bohaterka na własnej skórze przekonała się o grozie wojny i komplikacjach związanych z wielokulturowością Śląska, chociaż i tak jako nastolatka miała wielkie szczęście. Dzisiaj w pamięci Zefki powracają obrazy, które nakazują unikać ruskich imion dla dziecka i które stanowią jasny przekaz: dlaczego nie zdecydowała się na potomstwo. Nawet gdyby chciała wyjaśnić wszystko u schyłku życia – tego, co przeżyła nie da się opowiedzieć jednym zdaniem. Są jeszcze dzieci – skazane na śmierć dla czyjegoś kaprysu, dzieci, o które nikt nie zawalczy, którym odbiera się dzieciństwo (mimo że bycie dzieckiem to najważniejsze zadanie i ciężka praca). Anna Dziewit-Meller przeskakuje między bohaterami i wprowadza retrospekcje wojenne w oderwaniu od typowych opowieści z tamtych czasów. Niby nie epatuje okrucieństwem, pozostawia sporo wyobraźni czytelników – a jednak pisze tak, żeby wywrzeć jak największe wrażenie. Udaje jej się precyzyjnie oddawać emocje (zwłaszcza strach) bohaterów, grozę i nieuchronność tragedii w wymiarze mikro – taka skala umożliwia inne spojrzenie na śmierć dwustu niewinnych dzieci. „Góra Tajget” to lekturowe wyzwanie i jednocześnie oskarżenie. Próba rozrachunku z przeszłością i odarcia wojny z mitów romantycznych – tutaj nie ma miejsca ani na sentymenty, ani na ciepło i serdeczność, ludzie są pokaleczeni i poszarpani psychicznie – przynajmniej ci, którym udało się przetrwać. I Anna Dziewit-Meller oddaje im głos, a dodatkowo pozwala przyjrzeć się życiowym wyborom. Naświetla sytuację tych, którzy sami nie potrafiliby wyznać ogromu krzywd – uświadamia czytelnikom, jak wiele problemów sprawiały próby prowadzenia zwyczajnego życia w niezwyczajnych czasach. Wprowadza autorka i moralne dylematy, i fizyczne szkody – nie tylko nad zabitymi w szpitalu dziećmi można tu płakać. I o ile przeważnie wojenne historie porażają dosłownością, o tyle w „Górze Tajget” poetyckość przeplata się z symboliką, wszystko nabiera nieoczekiwanie metafizycznego wymiaru.
wtorek, 7 maja 2024
Opowieści o porach roku
Kropka, Warszawa 2024.
Zmiany
To powrót do klasycznych form i klasycznych treści. Duży i bogato ilustrowany tomik „Opowieści o porach roku” to propozycja dla dzieci, które lubią przed snem posłuchać wyciszających i kojących opowieści, niedługich, niekoniecznie tendencyjnych i pozbawionych wstrząsów czy nadmiaru wrażeń. Nie oznacza to, że wolnych od uczuć i emocji bohaterów – każdy przeżywa coś ważnego. Nie ma tu natomiast dodatkowych ograniczeń: postaciami przyciągającymi do opowiadań mogą być dzieci, zwierzęta, a nawet… zjawiska pogodowe. To prawo bajki: wszystko może zostać zantropomorfizowane, jeśli posłuży konkretnej historii. A historie opowiadane są przez czterech autorów w czterech dużych częściach – każda część odpowiada jednej porze roku i każda zawiera cztery opowiadania tematycznie powiązane trochę ze zmianami w przyrodzie. Wszystko zatem zostaje dokładnie przemyślane w ramach konstrukcji, dalej ograniczeniem jest jedynie wyobraźnia autorów.
Na wiosnę można się spodziewać powitań i zaskoczeń – tak jest w przypadku przygody Munira, który nie dostrzega żadnych przemian, dopóki nie powróci Marcelka. Munir czeka na Marcelkę, czytelnicy będą czekać na rozwiązanie zagadki, kim ona dla bohatera jest. Ale wiosna to też wiosenne porządki – podczas których można niechcący coś spsocić. Jeśli przy okazji wyjdzie na jaw tajemnica babci – może warto? Pszczoły muszą dać nauczkę niedźwiedziowi (który depcze ich kwiatki), a Paulina… walczy z alergią, bo na wiosnę wszystko pyli. Lato to plaża, kolonie, oglądanie gwiazd, albo… ratowanie planety, zaśmieconej w sposób koszmarny. Jesień inspiruje do tworzenia opowiadań o spadających z drzew liściach, o wietrze czy o zwierzętach zapadających w sen zimowy – ale jest tu też pewien ślimak, który zamierza wygrać odważny zakład. Zima to – rzecz jasna – zimowe rozrywki na śniegu. Ale nie tylko. Każda historia przedstawiona w tej książce ma swoje ważne dla dzieci przesłanie, ale nie ma tu moralizowania czy szukania na siłę aspektów wychowawczych – liczy się samo przeżywanie razem z bohaterami przygody i doświadczanie tego, co stało się udziałem postaci. Dzieci mogą czytać tę książkę samodzielnie albo słuchać (na przykład przed snem) wybranych bajek – jedne polubią bardziej, inne mniej – bo też i zmienny rytm pozwala na wskazywanie ulubionych realizacji. Do opowiadań dołączone są ilustracje – i znów cztery zespoły (ekipy lub ilustratorzy) pracują nad tym, żeby trafić do wyobraźni i przekonania maluchów i żeby zapewnić im jak najwięcej wrażeń podczas czytania. Obrazki są tradycyjne, chociaż czasami tworzone z rozmachem – tak, żeby ukazać ogromną przestrzeń. Innym razem wybiera się tu zbliżenia na bohaterów, albo na ich emocje – liczy się przede wszystkim powiązanie z dynamiką tekstu i eksponowanie ciepłego humoru. W końcu opowiadania z tego tomu są przyjazne dzieciom, nie mogą prowadzić do nadmiernych emocji, raczej – uspokajają i dostarczają materiału do przemyśleń albo marzeń. Co ciekawe, w czasach, w których literaturą czwartą rządzi pościg za odkryciami i przełomami, powrót do klasycznych form może najlepiej się sprawdzić.
Zmiany
To powrót do klasycznych form i klasycznych treści. Duży i bogato ilustrowany tomik „Opowieści o porach roku” to propozycja dla dzieci, które lubią przed snem posłuchać wyciszających i kojących opowieści, niedługich, niekoniecznie tendencyjnych i pozbawionych wstrząsów czy nadmiaru wrażeń. Nie oznacza to, że wolnych od uczuć i emocji bohaterów – każdy przeżywa coś ważnego. Nie ma tu natomiast dodatkowych ograniczeń: postaciami przyciągającymi do opowiadań mogą być dzieci, zwierzęta, a nawet… zjawiska pogodowe. To prawo bajki: wszystko może zostać zantropomorfizowane, jeśli posłuży konkretnej historii. A historie opowiadane są przez czterech autorów w czterech dużych częściach – każda część odpowiada jednej porze roku i każda zawiera cztery opowiadania tematycznie powiązane trochę ze zmianami w przyrodzie. Wszystko zatem zostaje dokładnie przemyślane w ramach konstrukcji, dalej ograniczeniem jest jedynie wyobraźnia autorów.
Na wiosnę można się spodziewać powitań i zaskoczeń – tak jest w przypadku przygody Munira, który nie dostrzega żadnych przemian, dopóki nie powróci Marcelka. Munir czeka na Marcelkę, czytelnicy będą czekać na rozwiązanie zagadki, kim ona dla bohatera jest. Ale wiosna to też wiosenne porządki – podczas których można niechcący coś spsocić. Jeśli przy okazji wyjdzie na jaw tajemnica babci – może warto? Pszczoły muszą dać nauczkę niedźwiedziowi (który depcze ich kwiatki), a Paulina… walczy z alergią, bo na wiosnę wszystko pyli. Lato to plaża, kolonie, oglądanie gwiazd, albo… ratowanie planety, zaśmieconej w sposób koszmarny. Jesień inspiruje do tworzenia opowiadań o spadających z drzew liściach, o wietrze czy o zwierzętach zapadających w sen zimowy – ale jest tu też pewien ślimak, który zamierza wygrać odważny zakład. Zima to – rzecz jasna – zimowe rozrywki na śniegu. Ale nie tylko. Każda historia przedstawiona w tej książce ma swoje ważne dla dzieci przesłanie, ale nie ma tu moralizowania czy szukania na siłę aspektów wychowawczych – liczy się samo przeżywanie razem z bohaterami przygody i doświadczanie tego, co stało się udziałem postaci. Dzieci mogą czytać tę książkę samodzielnie albo słuchać (na przykład przed snem) wybranych bajek – jedne polubią bardziej, inne mniej – bo też i zmienny rytm pozwala na wskazywanie ulubionych realizacji. Do opowiadań dołączone są ilustracje – i znów cztery zespoły (ekipy lub ilustratorzy) pracują nad tym, żeby trafić do wyobraźni i przekonania maluchów i żeby zapewnić im jak najwięcej wrażeń podczas czytania. Obrazki są tradycyjne, chociaż czasami tworzone z rozmachem – tak, żeby ukazać ogromną przestrzeń. Innym razem wybiera się tu zbliżenia na bohaterów, albo na ich emocje – liczy się przede wszystkim powiązanie z dynamiką tekstu i eksponowanie ciepłego humoru. W końcu opowiadania z tego tomu są przyjazne dzieciom, nie mogą prowadzić do nadmiernych emocji, raczej – uspokajają i dostarczają materiału do przemyśleń albo marzeń. Co ciekawe, w czasach, w których literaturą czwartą rządzi pościg za odkryciami i przełomami, powrót do klasycznych form może najlepiej się sprawdzić.
poniedziałek, 6 maja 2024
Marta Guzowska: Detektywi z Tajemniczej 5 kontra duchy. Zagadka Łysej Góry
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Nowoczesność
Marta Guzowska podróżuje z małymi czytelnikami po Polsce, odkrywając miejsca, które słyną z duchów, zjaw i niewyjaśnionych zjawisk. Tym razem proponuje przyjrzenie się czarownicom – „Zagadka Łysej Góry” to bardzo umiejętne połączenie dawnych przekonań i nowatorskich rozwiązań. Nie chodzi bowiem o tropienie baśniowych istot, a o odkrycie, kto zabrał drogi projektor pozwalający na wyświetlanie hologramów. Projektor jest potrzebny do pokazu: trzeba zainscenizować przelot czarownicy nad Łysą Górą. Przynajmniej takie są plany na festyn, pan Robert przygotowuje się do zaskoczenia widzów i sprawienia im sporej niespodzianki – w końcu hologram to coś znacznie lepszego niż tradycyjny film. Niestety szefowa pana Roberta z niewiadomych przyczyn nie chce używać projektora i nie zgadza się na przelatujące nad głowami czarownice. Konflikt nie ma szans narastać, bo projektor niezbędny do pokazu znika. Ale na miejscu są Anka z Piotrkiem i Jagą, więc mogą natychmiast przystąpić do śledztwa – spisywać dane, wyciągać wnioski, zadawać pytania i obserwować. W końcu dzieci nikt nie traktuje poważnie, więc młodzi bohaterowie mają spore szanse na dotarcie do prawdy.
Kolejny tom serii – a właściwie kontynuacji serii – Detektywi z Tajemniczej 5 kontra duchy – budowany jest podobnie jak do tej pory, chociaż zmniejsza trochę Marta Guzowska liczbę zagadek pojawiających się w klauzulach rozdziałów. Nie chce zanudzać odbiorców schematycznością tomików i powtarzalnością rozwiązań – jak stało się choćby w przypadku przygód Lassego i Mai. Zmienne tempo akcji i konstrukcja rozdziałów pozwalają każdą kolejną książkę czytać z dużym zainteresowaniem. Autorka zadba oczywiście o to, żeby dzieci mogły poćwiczyć logiczne myślenie i spostrzegawczość – kilka razy wprowadza pytania o to, co lub dlaczego się stało (i kilka możliwych wyjaśnień) – a następny rozdział rozpoczyna od subtelnego podania prawidłowej odpowiedzi. Dzięki temu wszyscy chętni mogą sprawdzić się w procesie dedukcji, a ci, którzy nie mają ochoty na interaktywną lekturę, nie zostaną z akcji wytrąceni. Dobrze Marta Guzowska prowadzi narrację – wie, jak przyciągać dzieci i jak zapewnić im rozrywkę nie tylko lekturową.
Przy okazji autorka zaprasza do zwiedzania. Podpowiada, w jakie miejsca warto się wybrać i co zobaczyć, przygotowuje trochę najmłodszych odbiorców na atrakcje turystyczne i na piękno dawnych wierzeń czy przekonań – w końcu przez takie opowieści może reklamować kolejne tereny i uwrażliwiać na polską kulturę. Funduje dzieciom przygodę – w której uczestniczą odbiorcy na równi z bohaterami książki. Autorka podpowiada nawet, jak przystępować do rozwiązywania zagadek: nie ukrywa przed czytelnikami całego procesu zbierania danych czy spisywania ich i analizowania, żeby dzieci mogły dowiedzieć się, na czym polega prowadzenie amatorskiego śledztwa. Marta Guzowska traktuje swoich czytelników z powagą i to się dobrze sprawdza – kolejna drobna historia będzie się podobać odbiorcom i zachęci do czytania dla przyjemności. Ilustracje Asi Gwis pozwalają jeszcze bardziej zdynamizować opowieść, tak, żeby dzieci nie miały wrażenia, że muszą przedzierać się przez długie bloki tekstu – zresztą część komentarzy właśnie do rysunków przenika, dzięki czemu całość staje się spójna i atrakcyjna.
Nowoczesność
Marta Guzowska podróżuje z małymi czytelnikami po Polsce, odkrywając miejsca, które słyną z duchów, zjaw i niewyjaśnionych zjawisk. Tym razem proponuje przyjrzenie się czarownicom – „Zagadka Łysej Góry” to bardzo umiejętne połączenie dawnych przekonań i nowatorskich rozwiązań. Nie chodzi bowiem o tropienie baśniowych istot, a o odkrycie, kto zabrał drogi projektor pozwalający na wyświetlanie hologramów. Projektor jest potrzebny do pokazu: trzeba zainscenizować przelot czarownicy nad Łysą Górą. Przynajmniej takie są plany na festyn, pan Robert przygotowuje się do zaskoczenia widzów i sprawienia im sporej niespodzianki – w końcu hologram to coś znacznie lepszego niż tradycyjny film. Niestety szefowa pana Roberta z niewiadomych przyczyn nie chce używać projektora i nie zgadza się na przelatujące nad głowami czarownice. Konflikt nie ma szans narastać, bo projektor niezbędny do pokazu znika. Ale na miejscu są Anka z Piotrkiem i Jagą, więc mogą natychmiast przystąpić do śledztwa – spisywać dane, wyciągać wnioski, zadawać pytania i obserwować. W końcu dzieci nikt nie traktuje poważnie, więc młodzi bohaterowie mają spore szanse na dotarcie do prawdy.
Kolejny tom serii – a właściwie kontynuacji serii – Detektywi z Tajemniczej 5 kontra duchy – budowany jest podobnie jak do tej pory, chociaż zmniejsza trochę Marta Guzowska liczbę zagadek pojawiających się w klauzulach rozdziałów. Nie chce zanudzać odbiorców schematycznością tomików i powtarzalnością rozwiązań – jak stało się choćby w przypadku przygód Lassego i Mai. Zmienne tempo akcji i konstrukcja rozdziałów pozwalają każdą kolejną książkę czytać z dużym zainteresowaniem. Autorka zadba oczywiście o to, żeby dzieci mogły poćwiczyć logiczne myślenie i spostrzegawczość – kilka razy wprowadza pytania o to, co lub dlaczego się stało (i kilka możliwych wyjaśnień) – a następny rozdział rozpoczyna od subtelnego podania prawidłowej odpowiedzi. Dzięki temu wszyscy chętni mogą sprawdzić się w procesie dedukcji, a ci, którzy nie mają ochoty na interaktywną lekturę, nie zostaną z akcji wytrąceni. Dobrze Marta Guzowska prowadzi narrację – wie, jak przyciągać dzieci i jak zapewnić im rozrywkę nie tylko lekturową.
Przy okazji autorka zaprasza do zwiedzania. Podpowiada, w jakie miejsca warto się wybrać i co zobaczyć, przygotowuje trochę najmłodszych odbiorców na atrakcje turystyczne i na piękno dawnych wierzeń czy przekonań – w końcu przez takie opowieści może reklamować kolejne tereny i uwrażliwiać na polską kulturę. Funduje dzieciom przygodę – w której uczestniczą odbiorcy na równi z bohaterami książki. Autorka podpowiada nawet, jak przystępować do rozwiązywania zagadek: nie ukrywa przed czytelnikami całego procesu zbierania danych czy spisywania ich i analizowania, żeby dzieci mogły dowiedzieć się, na czym polega prowadzenie amatorskiego śledztwa. Marta Guzowska traktuje swoich czytelników z powagą i to się dobrze sprawdza – kolejna drobna historia będzie się podobać odbiorcom i zachęci do czytania dla przyjemności. Ilustracje Asi Gwis pozwalają jeszcze bardziej zdynamizować opowieść, tak, żeby dzieci nie miały wrażenia, że muszą przedzierać się przez długie bloki tekstu – zresztą część komentarzy właśnie do rysunków przenika, dzięki czemu całość staje się spójna i atrakcyjna.
niedziela, 5 maja 2024
Juan Villoro: Miasto Meksyk. Poziomy zawrót głowy
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Magia miejsca
Juan Villoro odchodzi od przewodnikowego czy reportażowego przedstawiania miasta – miejsca ważnego dla siebie. Stawia za to na eseje, które przesyca nie tylko wiedzą na temat Meksyku, ale też własnymi doświadczeniami, przemyśleniami, lekturami i obserwacjami. Zamiast zastanawiać się nad tym, jaki Meksyk jest obiektywnie, przedstawia go we własnej wersji – owszem, zakorzenionej w osobistej perspektywie, ale też zahaczającej o lokalne zwyczaje czy głosy innych. Nie ma tutaj żadnych typowych prezentacji: geograficzne i historyczne uwarunkowania się nie liczą – ważna jest atmosfera, istota miasta, oddawana w tematycznych esejach. I dzięki temu Juan Villoro od początku przyciąga czytelników. Pisze niespiesznie – zresztą teksty składające się na książkę i materiały do niej zbierał autor przez dekady – a to owocuje doskonale przemyślanymi, trafnymi wywodami. Tylko tak można oddać wielokulturowość Meksyku i jego wewnętrzne splątanie. Tylko tak można przemycać zachwyt bez posądzeń o jednokierunkowość komentarzy. Tu ożywają literackie obrazy i zakodowane w umyśle scenki, wszystko zyskuje wymiar symboliczny i podlega wielowymiarowej lekturze. Taką lekturę przekazuje Villoro odbiorcom – zaprasza do wspólnego zwiedzania i odkrywania tego, co mniej oczywiste. Nie ma tu znaczenia wytyczanie ścieżek i tras ani dzielenie się prywatną topografią: Meksyk wyobrażony jest równie ważny jak Meksyk faktyczny, a z tego połączenia wyłania się najbardziej złożona, a przecież i najbardziej atrakcyjna całość. Przez własne życie Villoro pozwala poznawać społeczne i czasowe przemiany – sięga do swojego dojrzewania, a właściwie do tych jego elementów, które nierozerwalnie wiążą się z miastem. Równie często posiłkuje się wyobraźnią reżyserów, pisarzy czy artystów – Meksyk funkcjonuje na wiele sposobów. Jedno się powtarza: nielinearność miasta, wizja szarpana, pozbawiona ciągłości – to autor podkreśla co jakiś czas i temu poświęca sporo uwagi. Ten motyw także wyjaśnia sięganie po hybrydową formę tekstów – nie ma tu przecież jednolitych komentarzy, powtarzalności w budowaniu szkiców – ważne są swobodne skojarzenia. Które jednak porządkuje autor za sprawą potężnej dyscypliny myślowej. Tu nie ma przypadku w ramach samych esejów: autor doskonale wie, do jakiego celu dąży i tylko dzięki temu może uniknąć chaosu w strumieniu danych. Żongluje informacjami i przeżyciami, budując teksty nieobojętne dla czytelników – bez względu na to, czy są oni emocjonalnie związani z Meksykiem czy też nie. Chociaż autor wykorzystuje mnóstwo osobistych spostrzeżeń, stawia na konkrety i na rzeczową narrację. Przesyca tom wiadomościami – a jednocześnie nadaje im taką formę, że nie ma wrażenia sztuczności czy cytowania podręczników, to prawdziwe literackie doświadczenie. Proza jest tutaj gęsta i przy tym bardzo staranna, co przekłada się na bardzo przyjemną lekturę. „Miasto Meksyk. Poziomy zawrót głowy” to spotkanie z inną rzeczywistością – która staje się zrozumiała właśnie po takim tłumaczeniu kontekstów i istoty miejsca. Juan Villoro radzi sobie wyśmienicie z tworzeniem niezwykłego literackiego przewodnika – z tą książką raczej nie podróżuje się i nie przemierza ulic, ale bez ruszania się z miejsca można przeżyć wielką przygodę i poznać faktycznie zjawisko. W tę lekturę się wpada: łatwo się w niej zanurzyć i zatracić, to propozycja dla wszystkich stęsknionych za starannymi, dokładnymi i ciekawymi tekstami. Warto spróbować – nawet jeśli ktoś nie interesuje się Meksykiem jako takim – z uwagi na jakość narracji.
Magia miejsca
Juan Villoro odchodzi od przewodnikowego czy reportażowego przedstawiania miasta – miejsca ważnego dla siebie. Stawia za to na eseje, które przesyca nie tylko wiedzą na temat Meksyku, ale też własnymi doświadczeniami, przemyśleniami, lekturami i obserwacjami. Zamiast zastanawiać się nad tym, jaki Meksyk jest obiektywnie, przedstawia go we własnej wersji – owszem, zakorzenionej w osobistej perspektywie, ale też zahaczającej o lokalne zwyczaje czy głosy innych. Nie ma tutaj żadnych typowych prezentacji: geograficzne i historyczne uwarunkowania się nie liczą – ważna jest atmosfera, istota miasta, oddawana w tematycznych esejach. I dzięki temu Juan Villoro od początku przyciąga czytelników. Pisze niespiesznie – zresztą teksty składające się na książkę i materiały do niej zbierał autor przez dekady – a to owocuje doskonale przemyślanymi, trafnymi wywodami. Tylko tak można oddać wielokulturowość Meksyku i jego wewnętrzne splątanie. Tylko tak można przemycać zachwyt bez posądzeń o jednokierunkowość komentarzy. Tu ożywają literackie obrazy i zakodowane w umyśle scenki, wszystko zyskuje wymiar symboliczny i podlega wielowymiarowej lekturze. Taką lekturę przekazuje Villoro odbiorcom – zaprasza do wspólnego zwiedzania i odkrywania tego, co mniej oczywiste. Nie ma tu znaczenia wytyczanie ścieżek i tras ani dzielenie się prywatną topografią: Meksyk wyobrażony jest równie ważny jak Meksyk faktyczny, a z tego połączenia wyłania się najbardziej złożona, a przecież i najbardziej atrakcyjna całość. Przez własne życie Villoro pozwala poznawać społeczne i czasowe przemiany – sięga do swojego dojrzewania, a właściwie do tych jego elementów, które nierozerwalnie wiążą się z miastem. Równie często posiłkuje się wyobraźnią reżyserów, pisarzy czy artystów – Meksyk funkcjonuje na wiele sposobów. Jedno się powtarza: nielinearność miasta, wizja szarpana, pozbawiona ciągłości – to autor podkreśla co jakiś czas i temu poświęca sporo uwagi. Ten motyw także wyjaśnia sięganie po hybrydową formę tekstów – nie ma tu przecież jednolitych komentarzy, powtarzalności w budowaniu szkiców – ważne są swobodne skojarzenia. Które jednak porządkuje autor za sprawą potężnej dyscypliny myślowej. Tu nie ma przypadku w ramach samych esejów: autor doskonale wie, do jakiego celu dąży i tylko dzięki temu może uniknąć chaosu w strumieniu danych. Żongluje informacjami i przeżyciami, budując teksty nieobojętne dla czytelników – bez względu na to, czy są oni emocjonalnie związani z Meksykiem czy też nie. Chociaż autor wykorzystuje mnóstwo osobistych spostrzeżeń, stawia na konkrety i na rzeczową narrację. Przesyca tom wiadomościami – a jednocześnie nadaje im taką formę, że nie ma wrażenia sztuczności czy cytowania podręczników, to prawdziwe literackie doświadczenie. Proza jest tutaj gęsta i przy tym bardzo staranna, co przekłada się na bardzo przyjemną lekturę. „Miasto Meksyk. Poziomy zawrót głowy” to spotkanie z inną rzeczywistością – która staje się zrozumiała właśnie po takim tłumaczeniu kontekstów i istoty miejsca. Juan Villoro radzi sobie wyśmienicie z tworzeniem niezwykłego literackiego przewodnika – z tą książką raczej nie podróżuje się i nie przemierza ulic, ale bez ruszania się z miejsca można przeżyć wielką przygodę i poznać faktycznie zjawisko. W tę lekturę się wpada: łatwo się w niej zanurzyć i zatracić, to propozycja dla wszystkich stęsknionych za starannymi, dokładnymi i ciekawymi tekstami. Warto spróbować – nawet jeśli ktoś nie interesuje się Meksykiem jako takim – z uwagi na jakość narracji.
sobota, 4 maja 2024
Gérard Moncomble, Paweł Pawlak: Moko. Najśmieszniejszy klaun na świecie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Nosek
Gérard Moncomble i Paweł Pawlak stworzyli kolejny książkowy hit, publikację, która przejdzie do historii i powinna zgarniać nagrody. „Moko. Najśmieszniejszy klaun na świecie” to obrazkowa opowieść o depresji i powrocie do zdrowia – i o tym, dlaczego inni ludzie są potrzebni do funkcjonowania. Fabuła wydaje się banalnie prosta: oto cyrk (w tomiku można znaleźć też ważny przekaz do małych miłośników cyrku – jeśli dzieci lubią taką formę rozrywki, powinny wybierać tylko te przedstawienia, w których nie biorą udziału zwierzęta – żeby nie popierać znęcania się nad żywymi stworzeniami), a w cyrkowych pokazach bierze udział klaun Moko. To klaun Moko przyciąga tłumy – jest w końcu najśmieszniejszym klaunem na świecie, wszyscy chcą go obejrzeć. Tyle że sam klaun Moko gubi sens swoich działań. Coraz mniej cieszą go występy, coraz bardziej przytłacza rzeczywistość. A jeśli ktoś sam jest smutny, nie będzie w końcu mógł rozbawiać innych. Ale nie w braku możliwości wypełniania zawodowych obowiązków leży problem – okazuje się on bardziej poważny, bo oto klaun Moko… rozpada się na kawałki. Każda część jego ciała oddziela się od klauna, tak, że w końcu z Moko pozostaje mała czerwona kulka – nosek.
I byłaby to historia tragiczna, jakich wiele w dorosłym świecie, a niekoniecznie w dziecięcej świadomości – ale zwłaszcza dzieci są uważnymi obserwatorami. Na widowni podczas pokazów siedzi Bo, mały chłopiec, który widzi więcej niż inni. To Bo przypuszcza, że coś złego dzieje się z klaunem Moko – a kiedy znajduje klauni nosek, zyskuje pewność. Nie zamierza jednak rozpaczać ani użalać się nad bohaterem – po prostu pomaga mu się pozbierać, poskładać do kupy wszystkie części Moko, tak, żeby klaun był znowu sobą. To trudna praca – ale wykonywana w zespole (w końcu nic o Moko bez Moko) wydaje się znacznie prostsza. Bo zostaje wielkim przyjacielem Moko, a kiedy klaun ma kogoś, z kim może dzielić smutki i radości… tych pierwszych pojawia się znacznie mniej. Smutek, który wylągł się z samotności przemija – co daje nadzieję na przyszłość.
Pawlak i Moncomble opowiadają tę historię przy użyciu minimum słów. Czasami tylko wprowadzają dodatkowy komentarz, który ma uświadomić odbiorcom, że warto cofnąć się w lekturze i sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyli. Ale najważniejsze rzeczy rozgrywają się na ilustracjach: to dzięki nim dzieci mogą oswoić się z pojęciami abstrakcyjnymi (tutaj: mocno dosłownymi) i zrozumieć znacznie więcej niż przy posługiwaniu się hasłami ze świata dorosłych. Nie trzeba znać pojęć psychologicznych, żeby zorientować się w istocie problemu klauna Moko, a jednocześnie… można je znać i zachwycać się tą historią. Pawlak i Moncomble tworzą publikację kierowaną do wszystkich – bez względu na wiek i na czas. Niezależnie od tego, czy Moko choruje na depresję, wypalił się w zawodzie czy po prostu jest smutny, samotny i zrezygnowany – liczy się recepta na jego zmartwienia (a wcześniej – pokazanie jego sytuacji). Dzieci przyciągnie sam temat cyrku – i postać klauna. Natychmiast jednak zostaną wprowadzone w świat magiczny, atrakcyjny przez swoje niespodzianki i atmosferę.
Tekst jest tu mocny (chociaż maksymalnie skondensowany, nie ma miejsca na poszukiwania sensu: wszystko musi trafiać idealnie w punkt), ale jeszcze lepsze stają się ilustracje, które siłą rzeczy przejmują sporą część narracji. Paweł Pawlak stawia na dynamikę picture booka: chociaż posługuje się symbolami (na przykład spodnie klauna stanowią taki czytelny sygnał obecności bohatera), to modyfikuje ich kształty, wprowadza odrobinę realizmu do samych przedmiotów, które - animizowane - zyskują nowe sensy. Obaj autorzy fundują czytelnikom emocjonalną i mocną opowieść, w której można się zatracić. Po raz kolejny okazuje się, że można w literaturze czwartej przedstawić każdy temat – nawet najtrudniejszy. Wystarczy mieć pomysł i umieć go zrealizować.
Nosek
Gérard Moncomble i Paweł Pawlak stworzyli kolejny książkowy hit, publikację, która przejdzie do historii i powinna zgarniać nagrody. „Moko. Najśmieszniejszy klaun na świecie” to obrazkowa opowieść o depresji i powrocie do zdrowia – i o tym, dlaczego inni ludzie są potrzebni do funkcjonowania. Fabuła wydaje się banalnie prosta: oto cyrk (w tomiku można znaleźć też ważny przekaz do małych miłośników cyrku – jeśli dzieci lubią taką formę rozrywki, powinny wybierać tylko te przedstawienia, w których nie biorą udziału zwierzęta – żeby nie popierać znęcania się nad żywymi stworzeniami), a w cyrkowych pokazach bierze udział klaun Moko. To klaun Moko przyciąga tłumy – jest w końcu najśmieszniejszym klaunem na świecie, wszyscy chcą go obejrzeć. Tyle że sam klaun Moko gubi sens swoich działań. Coraz mniej cieszą go występy, coraz bardziej przytłacza rzeczywistość. A jeśli ktoś sam jest smutny, nie będzie w końcu mógł rozbawiać innych. Ale nie w braku możliwości wypełniania zawodowych obowiązków leży problem – okazuje się on bardziej poważny, bo oto klaun Moko… rozpada się na kawałki. Każda część jego ciała oddziela się od klauna, tak, że w końcu z Moko pozostaje mała czerwona kulka – nosek.
I byłaby to historia tragiczna, jakich wiele w dorosłym świecie, a niekoniecznie w dziecięcej świadomości – ale zwłaszcza dzieci są uważnymi obserwatorami. Na widowni podczas pokazów siedzi Bo, mały chłopiec, który widzi więcej niż inni. To Bo przypuszcza, że coś złego dzieje się z klaunem Moko – a kiedy znajduje klauni nosek, zyskuje pewność. Nie zamierza jednak rozpaczać ani użalać się nad bohaterem – po prostu pomaga mu się pozbierać, poskładać do kupy wszystkie części Moko, tak, żeby klaun był znowu sobą. To trudna praca – ale wykonywana w zespole (w końcu nic o Moko bez Moko) wydaje się znacznie prostsza. Bo zostaje wielkim przyjacielem Moko, a kiedy klaun ma kogoś, z kim może dzielić smutki i radości… tych pierwszych pojawia się znacznie mniej. Smutek, który wylągł się z samotności przemija – co daje nadzieję na przyszłość.
Pawlak i Moncomble opowiadają tę historię przy użyciu minimum słów. Czasami tylko wprowadzają dodatkowy komentarz, który ma uświadomić odbiorcom, że warto cofnąć się w lekturze i sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyli. Ale najważniejsze rzeczy rozgrywają się na ilustracjach: to dzięki nim dzieci mogą oswoić się z pojęciami abstrakcyjnymi (tutaj: mocno dosłownymi) i zrozumieć znacznie więcej niż przy posługiwaniu się hasłami ze świata dorosłych. Nie trzeba znać pojęć psychologicznych, żeby zorientować się w istocie problemu klauna Moko, a jednocześnie… można je znać i zachwycać się tą historią. Pawlak i Moncomble tworzą publikację kierowaną do wszystkich – bez względu na wiek i na czas. Niezależnie od tego, czy Moko choruje na depresję, wypalił się w zawodzie czy po prostu jest smutny, samotny i zrezygnowany – liczy się recepta na jego zmartwienia (a wcześniej – pokazanie jego sytuacji). Dzieci przyciągnie sam temat cyrku – i postać klauna. Natychmiast jednak zostaną wprowadzone w świat magiczny, atrakcyjny przez swoje niespodzianki i atmosferę.
Tekst jest tu mocny (chociaż maksymalnie skondensowany, nie ma miejsca na poszukiwania sensu: wszystko musi trafiać idealnie w punkt), ale jeszcze lepsze stają się ilustracje, które siłą rzeczy przejmują sporą część narracji. Paweł Pawlak stawia na dynamikę picture booka: chociaż posługuje się symbolami (na przykład spodnie klauna stanowią taki czytelny sygnał obecności bohatera), to modyfikuje ich kształty, wprowadza odrobinę realizmu do samych przedmiotów, które - animizowane - zyskują nowe sensy. Obaj autorzy fundują czytelnikom emocjonalną i mocną opowieść, w której można się zatracić. Po raz kolejny okazuje się, że można w literaturze czwartej przedstawić każdy temat – nawet najtrudniejszy. Wystarczy mieć pomysł i umieć go zrealizować.
piątek, 3 maja 2024
Darko Cvijetić: Winda Schindlera
Noir sur Blanc, Warszawa 2024.
Dwa poziomy
Dwa wieżowce w Prijedorze, dwa sposoby lektury. Jeden – właściwy dzisiaj, ten z kluczem, wypełniony aluzjami do pozaliterackiej rzeczywistości i do okrucieństwa wojny. Drugi – uniwersalny, ten, który przetrwa kolejne dekady – który pokazuje specyfikę ludzkich charakterów w kompletnym oderwaniu od realiów znanych odbiorcom. „Winda Schindlera” to książka, która objętościowo przypomina raczej tomik poezji – zresztą autor jako poeta bardzo dba o to, by kolejne słowa niosły ze sobą znaczenia, żeby każde zdanie mogło wstrząsnąć czytelnikami. I tak się zresztą dzieje – drobne rozdziały, ich kolejne wersy, trzeba smakować powoli, żeby dostrzec zakodowane w nich treści i, co ważniejsze, emocje. I tak, Darko Cvijetić przeprowadza przez trudną historię, a w zasadzie jej konsekwencje w wielokulturowej codzienności. Dwa wieżowce to jak dwa światy, w których ścierają się doświadczenia, poglądy i rozczarowania mieszkańców. Wojna zmusza ludzi do porzucenia naturalnych zachowań: nagle zamiast dążyć do porozumienia, chce się zniszczyć drugiego człowieka, wykorzystać jego słabości i wyprzedzić w nienawiści. A przecież nie trzeba zbrojnych konfliktów, żeby urządzić sobie prawdziwe piekło. Autor zagląda do różnych mieszkań po to, żeby prześledzić przeżycia ich mieszkańców, a każda biografia mogłaby się spokojnie stać tematem całej książki – tu czytelnicy otrzymują życiorysy w wersji maksymalnie skondensowanej, bez upiększeń, ale też bez naturalizmu (przynajmniej wtedy, kiedy da się z niego zrezygnować): ot, wzmianki, które pozwalają na szybko wskazać lub zidentyfikować bohaterów. W ten sposób – zupełnie niespodziewanie – okazuje się, że każdy nosi w sobie wielkie dramaty i nie ma co liczyć na pomoc – to sprawia, że charaktery twardnieją i jeszcze trudniej o wyrozumiałość w sytuacjach granicznych. Ściany wielkich budynków widziały potężne tragedie – ale zamykają je w swoich ramach, nie pozwalają na wypuszczenie ich w świat, pozostawiają w hermetycznej codzienności.
Niezależnie od tego, co dzieje się w rzeczywistości historycznej, Darko Cvijetić rejestruje międzyludzkie relacje i robi to nadzwyczaj trafnie. Przekonuje czytelników do zachowań i do postaw, jakie prezentują bohaterowie – liczni i niepoznani do końca przez odbiorców (nie ma czasu ani możliwości na wiwisekcje czy choćby prezentowanie refleksji, liczą się reakcje i wydarzenia, zresztą postaci jest tu tak dużo, że trudno byłoby za każdą podążać, a większość nie decyduje się na filozoficzne analizowanie rzeczywistości). Zamiast fabuły jest tu splot drobnych intryg i spraw ważnych dla każdego z osobna – tylko w niektórych tematach bohaterowie muszą się spotkać, nawet jeśli woleliby tego uniknąć. Autor ucieka od oczywistości – nie ma tutaj schematów, które same siebie tłumaczą i wskazują jedyną możliwą drogę, każdy wątek trzeba prześledzić do końca, bo też i bohaterowie nie należą do przewidywalnych czy zwyczajnych – mimo że to zwykli ludzie z blokowiska.
Bohaterem książki staje się też narracja. Rytm tej prozy hipnotyzuje: krótkie i precyzyjne zdania, nastawienie na siłę przekazu, tempo i ciągłe zmiany obserwowanych obiektów – powracające jak refren sytuacje, do których co pewien czas autor dodaje nowe szczegóły. „Winda Schindlera” to książka budowana świadomie i dokładnie, wypełniona sugestywnymi obrazami, które składają się na wielowymiarowy portret. I w tym wszystkim odwołania do tematów wojny czy nienawiści między narodami słabnie, przygniatany przez ogromne współczucie, jakie po prostu musi pojawić się w lekturze u odbiorców. Darko Cvijetić to prestidigitator, w maleńkich tekstach wznosi cały świat, przestrzeń istotną nie tylko dla postaci.
Dwa poziomy
Dwa wieżowce w Prijedorze, dwa sposoby lektury. Jeden – właściwy dzisiaj, ten z kluczem, wypełniony aluzjami do pozaliterackiej rzeczywistości i do okrucieństwa wojny. Drugi – uniwersalny, ten, który przetrwa kolejne dekady – który pokazuje specyfikę ludzkich charakterów w kompletnym oderwaniu od realiów znanych odbiorcom. „Winda Schindlera” to książka, która objętościowo przypomina raczej tomik poezji – zresztą autor jako poeta bardzo dba o to, by kolejne słowa niosły ze sobą znaczenia, żeby każde zdanie mogło wstrząsnąć czytelnikami. I tak się zresztą dzieje – drobne rozdziały, ich kolejne wersy, trzeba smakować powoli, żeby dostrzec zakodowane w nich treści i, co ważniejsze, emocje. I tak, Darko Cvijetić przeprowadza przez trudną historię, a w zasadzie jej konsekwencje w wielokulturowej codzienności. Dwa wieżowce to jak dwa światy, w których ścierają się doświadczenia, poglądy i rozczarowania mieszkańców. Wojna zmusza ludzi do porzucenia naturalnych zachowań: nagle zamiast dążyć do porozumienia, chce się zniszczyć drugiego człowieka, wykorzystać jego słabości i wyprzedzić w nienawiści. A przecież nie trzeba zbrojnych konfliktów, żeby urządzić sobie prawdziwe piekło. Autor zagląda do różnych mieszkań po to, żeby prześledzić przeżycia ich mieszkańców, a każda biografia mogłaby się spokojnie stać tematem całej książki – tu czytelnicy otrzymują życiorysy w wersji maksymalnie skondensowanej, bez upiększeń, ale też bez naturalizmu (przynajmniej wtedy, kiedy da się z niego zrezygnować): ot, wzmianki, które pozwalają na szybko wskazać lub zidentyfikować bohaterów. W ten sposób – zupełnie niespodziewanie – okazuje się, że każdy nosi w sobie wielkie dramaty i nie ma co liczyć na pomoc – to sprawia, że charaktery twardnieją i jeszcze trudniej o wyrozumiałość w sytuacjach granicznych. Ściany wielkich budynków widziały potężne tragedie – ale zamykają je w swoich ramach, nie pozwalają na wypuszczenie ich w świat, pozostawiają w hermetycznej codzienności.
Niezależnie od tego, co dzieje się w rzeczywistości historycznej, Darko Cvijetić rejestruje międzyludzkie relacje i robi to nadzwyczaj trafnie. Przekonuje czytelników do zachowań i do postaw, jakie prezentują bohaterowie – liczni i niepoznani do końca przez odbiorców (nie ma czasu ani możliwości na wiwisekcje czy choćby prezentowanie refleksji, liczą się reakcje i wydarzenia, zresztą postaci jest tu tak dużo, że trudno byłoby za każdą podążać, a większość nie decyduje się na filozoficzne analizowanie rzeczywistości). Zamiast fabuły jest tu splot drobnych intryg i spraw ważnych dla każdego z osobna – tylko w niektórych tematach bohaterowie muszą się spotkać, nawet jeśli woleliby tego uniknąć. Autor ucieka od oczywistości – nie ma tutaj schematów, które same siebie tłumaczą i wskazują jedyną możliwą drogę, każdy wątek trzeba prześledzić do końca, bo też i bohaterowie nie należą do przewidywalnych czy zwyczajnych – mimo że to zwykli ludzie z blokowiska.
Bohaterem książki staje się też narracja. Rytm tej prozy hipnotyzuje: krótkie i precyzyjne zdania, nastawienie na siłę przekazu, tempo i ciągłe zmiany obserwowanych obiektów – powracające jak refren sytuacje, do których co pewien czas autor dodaje nowe szczegóły. „Winda Schindlera” to książka budowana świadomie i dokładnie, wypełniona sugestywnymi obrazami, które składają się na wielowymiarowy portret. I w tym wszystkim odwołania do tematów wojny czy nienawiści między narodami słabnie, przygniatany przez ogromne współczucie, jakie po prostu musi pojawić się w lekturze u odbiorców. Darko Cvijetić to prestidigitator, w maleńkich tekstach wznosi cały świat, przestrzeń istotną nie tylko dla postaci.
czwartek, 2 maja 2024
Anna Szczypczyńska: Glass Hills
Luna, Warszawa 2024.
Odpoczynek
W Szklarskiej Porębie dzieje się coraz gorzej za sprawą pazerności deweloperów. Każdy, kto przyjeżdża w te tereny, chce natychmiast stawiać wielkie, zasłaniające widoki hotele – w efekcie miejscowych nie stać na mieszkania i muszą się wyprowadzać. Mila wie, że coś trzeba zmienić, najchętniej wyrzuciłaby wszystkich ważniaków z dużymi pieniędzmi – i właśnie zyskuje szansę. Trafia na nią bowiem Alex, młody mężczyzna przysłany przez ojca do sfinalizowania projektu budowy hotelu. Alex dość szybko ochrzczony przez Milę Bucem z Warszawy, to typowy karierowicz. Niszczy swoje zdrowie, wciąż wisząc na telefonie. Pracoholizm objawia się u niego kłopotami z organizmem – które Alex zawsze bagatelizuje. Zresztą ataki paniki nie przydarzają mu się zbyt często – więc da się je znieść. Z kolei Mila pracuje w klimatycznej księgarni i szuka sposobu na rozkręcenie biznesu i przyciągnięcie turystów. Posługuje się starą nokią, nie ma smartfona – i nie uważa, że coś przez to traci. Kocha Szklarską Porębę i potrafi pięknie malować – nie są to umiejętności pozwalające na wyrobienie sobie pozycji w świecie biznesmenów, ale tym Mila się w ogóle nie przejmuje. Postanawia walczyć o najbliższe otoczenie – jeśli ona tego nie zrobi, lęki miejscowych ziszczą się błyskawicznie. Na to nie może sobie pozwolić. Nawet jeśli nie dla siebie – mogłaby to zrobić dla dziadka, z którym mieszka po samobójczej śmierci matki. Szklarska Poręba potrzebuje obrońców – a nie kolejnego najazdu turystów. Mila postanawia improwizować. Ma przewagę: zna tereny i ma informacje, które mogą się przydać Alexowi. Próbuje więc niekonwencjonalnych metod – proponuje oprowadzanie po lokalnych atrakcjach nieznanych szerokim masom turystów. Warunek jest nietypowy: oderwanie od gadżetów elektronicznych. Alex stopniowo poznaje uroki otoczenia – dowiaduje się, dlaczego zachowanie go w naturalnym kształcie jest tak ważne dla miejscowych. Mila nie moralizuje i nie tłumaczy wszystkiego przesadnie, stawia na działanie, które zastąpi komentarze – a czytelnicy mogą obserwować metamorfozy bohatera. Nie zabraknie tu i wątków romansowych, chociaż nie będzie Anna Szczypczyńska wykorzystywać każdej okazji do eksponowania tego tematu. Stawia raczej na kojące i krzepiące sceny przeplatające się z niespodziankami dla odbiorców. Proponuje obyczajówkę prostą i ciekawą, alternatywną wizję ucieczki z wielkiego miasta – pozwala zrozumieć lokalny patriotyzm i miłość do miejsca silniejszą niż chęć zarobku. Jest to powieść atrakcyjna dla czytelniczek, które potrzebują ukojenia – tu liczy się właśnie spokój i rezygnacja z wyścigu szczurów, nie ma miejsca na kariery i wielkie wizje – powrót do tradycji to coś, co się sprawdzi. A że Anna Szczypczyńska przy okazji robi reklamę Szklarskiej Porębie – trudno jej się dziwić. Takie lektury przydają się czasem dla odstresowania i rozbudzania ciekawości. Nie ma wyszukanych fabuł ani skomplikowanych relacji interpersonalnych, ważna jest za to atmosfera i ogólne brzmienie. Anna Szczypczyńska dobrze sobie radzi z prowadzeniem narracji – nie szuka eksperymentów, wie, co się sprawdzi i czego oczekiwać od niej będą czytelniczki. „Glass Hills” to rodzaj baśni dla dorosłych – w sam raz na ucieczkę od problemów codzienności.
Odpoczynek
W Szklarskiej Porębie dzieje się coraz gorzej za sprawą pazerności deweloperów. Każdy, kto przyjeżdża w te tereny, chce natychmiast stawiać wielkie, zasłaniające widoki hotele – w efekcie miejscowych nie stać na mieszkania i muszą się wyprowadzać. Mila wie, że coś trzeba zmienić, najchętniej wyrzuciłaby wszystkich ważniaków z dużymi pieniędzmi – i właśnie zyskuje szansę. Trafia na nią bowiem Alex, młody mężczyzna przysłany przez ojca do sfinalizowania projektu budowy hotelu. Alex dość szybko ochrzczony przez Milę Bucem z Warszawy, to typowy karierowicz. Niszczy swoje zdrowie, wciąż wisząc na telefonie. Pracoholizm objawia się u niego kłopotami z organizmem – które Alex zawsze bagatelizuje. Zresztą ataki paniki nie przydarzają mu się zbyt często – więc da się je znieść. Z kolei Mila pracuje w klimatycznej księgarni i szuka sposobu na rozkręcenie biznesu i przyciągnięcie turystów. Posługuje się starą nokią, nie ma smartfona – i nie uważa, że coś przez to traci. Kocha Szklarską Porębę i potrafi pięknie malować – nie są to umiejętności pozwalające na wyrobienie sobie pozycji w świecie biznesmenów, ale tym Mila się w ogóle nie przejmuje. Postanawia walczyć o najbliższe otoczenie – jeśli ona tego nie zrobi, lęki miejscowych ziszczą się błyskawicznie. Na to nie może sobie pozwolić. Nawet jeśli nie dla siebie – mogłaby to zrobić dla dziadka, z którym mieszka po samobójczej śmierci matki. Szklarska Poręba potrzebuje obrońców – a nie kolejnego najazdu turystów. Mila postanawia improwizować. Ma przewagę: zna tereny i ma informacje, które mogą się przydać Alexowi. Próbuje więc niekonwencjonalnych metod – proponuje oprowadzanie po lokalnych atrakcjach nieznanych szerokim masom turystów. Warunek jest nietypowy: oderwanie od gadżetów elektronicznych. Alex stopniowo poznaje uroki otoczenia – dowiaduje się, dlaczego zachowanie go w naturalnym kształcie jest tak ważne dla miejscowych. Mila nie moralizuje i nie tłumaczy wszystkiego przesadnie, stawia na działanie, które zastąpi komentarze – a czytelnicy mogą obserwować metamorfozy bohatera. Nie zabraknie tu i wątków romansowych, chociaż nie będzie Anna Szczypczyńska wykorzystywać każdej okazji do eksponowania tego tematu. Stawia raczej na kojące i krzepiące sceny przeplatające się z niespodziankami dla odbiorców. Proponuje obyczajówkę prostą i ciekawą, alternatywną wizję ucieczki z wielkiego miasta – pozwala zrozumieć lokalny patriotyzm i miłość do miejsca silniejszą niż chęć zarobku. Jest to powieść atrakcyjna dla czytelniczek, które potrzebują ukojenia – tu liczy się właśnie spokój i rezygnacja z wyścigu szczurów, nie ma miejsca na kariery i wielkie wizje – powrót do tradycji to coś, co się sprawdzi. A że Anna Szczypczyńska przy okazji robi reklamę Szklarskiej Porębie – trudno jej się dziwić. Takie lektury przydają się czasem dla odstresowania i rozbudzania ciekawości. Nie ma wyszukanych fabuł ani skomplikowanych relacji interpersonalnych, ważna jest za to atmosfera i ogólne brzmienie. Anna Szczypczyńska dobrze sobie radzi z prowadzeniem narracji – nie szuka eksperymentów, wie, co się sprawdzi i czego oczekiwać od niej będą czytelniczki. „Glass Hills” to rodzaj baśni dla dorosłych – w sam raz na ucieczkę od problemów codzienności.