Czarna Owca, Warszawa, 2023.
Zwiedzanie
Rzadko zdarzają się na rynku tego typu publikacje i trudno w ogóle wskazać właściwego odbiorcę monumentalnej pozycji "Rzym. Najpiękniejsze wakacje". Agnieszka Zakrzewicz postanawia bowiem podzielić się z odbiorcami swoją fascynacją Wiecznym Miastem, a jednocześnie nie przepisywać przewodników. Potrafi prowadzić gawędziarską narrację, w której zamieszcza informacje na temat rozmaitych zabytków, historii i legend - ale nie chce trafić na półkę z przewodnikami. W efekcie proponuje hybrydę, którą nazywa powieścią-przewodnikiem. Wprowadza elementy fabularne, mało skomplikowane i mało rozwinięte, żeby przesadnie nie utrudniać śledzenia wydarzeń. Oto Eliza, która tuż po maturze wylatuje na tydzień do siostry ojca. Ciotka ma ją zabrać na uroczystość wręczenia Złotych Globów i to będzie kulminacyjny punkt historii, natomiast kolejne dni bohaterka spędza na odwiedzaniu kolejnych miejsc i poznawaniu ich przeszłości, od czasu do czasu jeszcze bierze udział w degustowaniu lokalnych potraw, albo spotyka się z nowymi znajomymi (nie bez znaczenia jest tu włoski temperament i tendencja miejscowych do podrywania i uwodzenia wszystkich kobiet: Eliza musi na własnej skórze przekonać się, o co chodzi z włoską mentalnością w tej kwestii).
Eliza spotyka się z ciotką i długie godziny spędza w trasie, wybiera się w miejsca doskonale znane i powszechnie kojarzone, a czasami jeszcze przeżywa coś duchowego (z audiencji u papieża i z fascynacji papieżem-Polakiem autorka trochę się tłumaczy, bo Eliza zaznacza, że kiedy umarł Jan Paweł II miała cztery lata, a to nie sprzyjało tworzeniu wspomnień czy choćby budowaniu emocjonalnej więzi - mimo to sprawy duchowe są dla niej dość ważne). "Rzym. Najpiękniejsze wakacje" to opowieść o zwiedzaniu i fascynacji poznawaniem zabytków. Ciotka sypie wiadomościami jak z rękawa, wykorzystuje każdą wolną chwilę, a jeśli gdzieś trzeba zachować ciszę - wprowadza do tematu wcześniej. Eliza może jedynie prosić o doprecyzowanie albo funkcjonować jako naiwny turysta: jakieś drobne wiadomości ma, ale to ciotka wiedzie prym w oprowadzaniu. Rolą Elizy jest ani przez moment nie znudzić się ogromem danych. Na szczęście ciotka opowiada sprawnie, Agnieszka Zakrzewicz potrafi przekazywać wiedzę tak, by czytelnicy mieli wrażenie słuchania przewodnika - i to jej wielki atut, bo prześledzenie niemal siedemsetstronicowej opowieści napisanej nienaturalnym stylem byłoby nie do wytrzymania. Jeden mankament tu widać: Eliza jako młodsze pokolenie nadużywa zawołania "OMG", w pewnym momencie zaczyna się od tego zbyt dużo rozdziałów, żeby mogło jeszcze cieszyć a nie irytować. W zasadzie same przygody Elizy - sprowadzone do niezbędnego minimum - mogłyby przyciągać, jednak autorka rozrzedza je oprowadzaniem po Rzymie i Watykanie, to jest dla niej istota opowieści. Narrację buduje sprawnie, próbuje też wyszukiwać różne - urozmaicane - refleksje na temat dojrzewania Elizy. Bohaterka ściąga na siebie uwagę wtedy, gdy przekonuje się o znaczeniu stroju, albo kiedy spotyka gwiazdę kina. Przeżywa bardzo dużo, chociaż Agnieszce Zakrzewicz zależy w pierwszej kolejności na analizowaniu zabytków. "Rzym" to książka, która nie funkcjonuje ani jako powieść, ani jako przewodnik - ale budzi ciekawość ze względu na umiejętne przedstawianie miejsc wartych odwiedzenia.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
poniedziałek, 31 lipca 2023
niedziela, 30 lipca 2023
Sherri Duskey Rinker: Na placu budowy... pasą się krowy
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Rok na budowie
Chociaż ta seria książek ma służyć usypianiu najmłodszych, wyciszaniu ich przed snem (ale i budzeniu zainteresowania lekturami), Sherri Duskey Rinker i Ag Ford przytrzymają maluchy na dłużej, zanim powiedzą im dobranoc. Nie dlatego, że "Na placu budowy... pasą się krowy" ma większą niż zwykle objętość, a dlatego, że akcja rozkłada się tu na rok - w jednej historii dzieci spędzą z maszynami cały rok, zanim usłyszą "dobranoc". Część maszyn już odbiorcy znają: powracają tu bohaterowie z wcześniejszych książek cyklu, pojawiają się zupełnie nieoczekiwanie i z pewnością ucieszą tym czytelników. Do tego dochodzą kolejne pojazdy niezbędne na budowie: sześć wielkich maszyn, które przyjaźnią się ze sobą i mieszkają razem na farmie, a mają do zrealizowania duże zlecenie. Będą współpracować, żeby poradzić sobie z potężnym wyzwaniem. Przy okazji też wykonają rozmaite gospodarskie prace, bo jest tu też dużo pojazdów, które zajmują się choćby sianiem czy zbieraniem plonów.
"Na placu budowy... pasą się krowy" to książka wciągająca zwłaszcza małych fanów motoryzacji. Maszyny są tutaj przedstawiane komiksowo, mają sympatyczne miny - ale nie stają się ludźmi i nie prowadzą ze sobą dialogów. Pracują jak typowe pojazdy, tyle tylko, że w tej opowieści nie ma kierujących nimi ludzi. Zajmują się wszystkim, co potrzebne na farmie, a do tego jeszcze stawiają wielki budynek potrzebny zwierzętom. O tym, co wyjdzie z ich działań, dowiedzą się dzieci w finale tej książki - jednak zanim do tego dojdzie, zyskają bardzo dużo migawek z różnych zachowań ulubionych maszyn. Można wybrać sobie "najlepsze" lub najciekawsze zadania i do nich wracać. Ale nie będzie to zbyt proste, bo narracja w książce - jak w poprzednich częściach cyklu - jest rymowana. Joanna Wajs, która zajmuje się przekładem, doskonale radzi sobie z rymami, szuka nieoczywistych skojarzeń i tylko czasami rezygnuje z zachowania stałej liczby sylab w wersach - nie będzie to jednak nikomu przeszkadzało. Ważne, że współbrzmienia nie są infantylne lub oklepane, stanowią ozdobę tej opowieści i pomagają też w zapamiętywaniu nazw nowych pojazdów. Maszyny, które się tu pojawiają, bywają rzeczywiście niezwykłe i dzieci powinny z zainteresowaniem śledzić tę historię.
Ważną rolę odgrywają kolorowe ilustracje. "Na placu budowy... pasą się krowy" to książka z nasyconymi kolorami. Obrazki nie tylko informują o zadaniach wykonywanych przez maszyny, nie tylko przynoszą przegląd pojazdów, które dziecko przyciągną - ale pozwalają też po prostu cieszyć się samą lekturą. Warstwa graficzna jest tu prawdziwą ozdobą, nie trzeba rezygnować z mocnych barw, żeby uniknąć wrażenia kiczowatości - tutaj wszystko jest dobrze przemyślane i imponujące w wykonaniu. Niby zwykła czytanka na dobranoc, a jednak - pokazuje, że warto postarać się trochę, żeby zapewnić dzieciom lepsze wrażenia z odbioru. "Na placu budowy... pasą się krowy" to książka interesująca, w sam raz dla kilkulatków czekających na kolejne opowieści o pojazdach i wielkich maszynach budowlanych czy gospodarskich.
Rok na budowie
Chociaż ta seria książek ma służyć usypianiu najmłodszych, wyciszaniu ich przed snem (ale i budzeniu zainteresowania lekturami), Sherri Duskey Rinker i Ag Ford przytrzymają maluchy na dłużej, zanim powiedzą im dobranoc. Nie dlatego, że "Na placu budowy... pasą się krowy" ma większą niż zwykle objętość, a dlatego, że akcja rozkłada się tu na rok - w jednej historii dzieci spędzą z maszynami cały rok, zanim usłyszą "dobranoc". Część maszyn już odbiorcy znają: powracają tu bohaterowie z wcześniejszych książek cyklu, pojawiają się zupełnie nieoczekiwanie i z pewnością ucieszą tym czytelników. Do tego dochodzą kolejne pojazdy niezbędne na budowie: sześć wielkich maszyn, które przyjaźnią się ze sobą i mieszkają razem na farmie, a mają do zrealizowania duże zlecenie. Będą współpracować, żeby poradzić sobie z potężnym wyzwaniem. Przy okazji też wykonają rozmaite gospodarskie prace, bo jest tu też dużo pojazdów, które zajmują się choćby sianiem czy zbieraniem plonów.
"Na placu budowy... pasą się krowy" to książka wciągająca zwłaszcza małych fanów motoryzacji. Maszyny są tutaj przedstawiane komiksowo, mają sympatyczne miny - ale nie stają się ludźmi i nie prowadzą ze sobą dialogów. Pracują jak typowe pojazdy, tyle tylko, że w tej opowieści nie ma kierujących nimi ludzi. Zajmują się wszystkim, co potrzebne na farmie, a do tego jeszcze stawiają wielki budynek potrzebny zwierzętom. O tym, co wyjdzie z ich działań, dowiedzą się dzieci w finale tej książki - jednak zanim do tego dojdzie, zyskają bardzo dużo migawek z różnych zachowań ulubionych maszyn. Można wybrać sobie "najlepsze" lub najciekawsze zadania i do nich wracać. Ale nie będzie to zbyt proste, bo narracja w książce - jak w poprzednich częściach cyklu - jest rymowana. Joanna Wajs, która zajmuje się przekładem, doskonale radzi sobie z rymami, szuka nieoczywistych skojarzeń i tylko czasami rezygnuje z zachowania stałej liczby sylab w wersach - nie będzie to jednak nikomu przeszkadzało. Ważne, że współbrzmienia nie są infantylne lub oklepane, stanowią ozdobę tej opowieści i pomagają też w zapamiętywaniu nazw nowych pojazdów. Maszyny, które się tu pojawiają, bywają rzeczywiście niezwykłe i dzieci powinny z zainteresowaniem śledzić tę historię.
Ważną rolę odgrywają kolorowe ilustracje. "Na placu budowy... pasą się krowy" to książka z nasyconymi kolorami. Obrazki nie tylko informują o zadaniach wykonywanych przez maszyny, nie tylko przynoszą przegląd pojazdów, które dziecko przyciągną - ale pozwalają też po prostu cieszyć się samą lekturą. Warstwa graficzna jest tu prawdziwą ozdobą, nie trzeba rezygnować z mocnych barw, żeby uniknąć wrażenia kiczowatości - tutaj wszystko jest dobrze przemyślane i imponujące w wykonaniu. Niby zwykła czytanka na dobranoc, a jednak - pokazuje, że warto postarać się trochę, żeby zapewnić dzieciom lepsze wrażenia z odbioru. "Na placu budowy... pasą się krowy" to książka interesująca, w sam raz dla kilkulatków czekających na kolejne opowieści o pojazdach i wielkich maszynach budowlanych czy gospodarskich.
sobota, 29 lipca 2023
Lucy Maud Montgomery: Wymarzony dom Anne
Marginesy, Warszawa 2023.
Miejsce na ziemi
"Wymarzony dom Anne" to piąta część przygód rudowłosej dziewczynki - teraz już kobiety, która realizuje swoje śmiałe marzenia z pierwszych dorosłych lat. Anne Shirley wychodzi właśnie za Gilberta i staje się panią Blythe. Gilbert znajduje dla siebie i szczęśliwej żony nowy dom, malutki i przytulny dom nad zatoką Four Winds. W pobliżu mieszka stary latarnik, który zna najciekawsze historie z okolicy, zresztą do ludzi, którzy chętnie dzielą się informacjami o sąsiadach i o przeszłości jest tu więcej, a Anne przyciąga ich jak magnes: wszyscy co pewien czas spotykają się w swoich domach i dzielą kolejnymi opowieściami. To przecież jedna z podstawowych rozrywek i sposobów na budowanie więzi międzyludzkich. Zresztą Anne nie może zostawać bez towarzystwa: potrzebuje ludzi bardziej niż do tej pory, zwłaszcza kiedy jej pierwsze marzenie w związku kończy się wielkim dramatem. Wytęsknione dziecko, które początkowo pozostaje tylko w sferze tajemniczych półuśmiechów Anne, żyje tylko jeden dzień. Jendak Lucy Maud Montgomery nie pozwala czytelniczkom na pozostawanie w smutku. Zresztą w "Wymarzonym domu Anne" nie tylko główna bohaterka zasługuje na szczęście - i nie tylko Anne los musi wynagrodzić krzywdy. Jest tu też piękna kobieta, która wycierpiała już sporo mimo młodego wieku - i w dalszym ciągu nie ma co liczyć na szczęście w relacji, nawet jeśli znajdzie się ktoś, kto pokocha ją bez zastrzeżeń. A przecież w świecie Anne nie ma możliwości odejścia z ukochaną osobą, nie można zerwać więzi małżeńskich - nie tylko ze względu na opinię innych ludzi. Droga do szczęścia bywa bardzo wyboista, ale trzeba wierzyć w autorkę, która zrobi wiele, żeby spełnić marzenia czytelniczek. Dzięki temu tylko seria w dalszym ciągu trafia do odbiorczyń, nawet mimo archaicznych już zachowań i systemów postępowania wśród bohaterów.
Gilberta nie ma tu zbyt wiele, chociaż to on prowadzi męskie rozmowy z kapitanem Jimem (tym rozmowom Anne może się tylko przysłuchiwać). Zwykle pracuje, ale czasami udowadnia żonie, że bardzo ją kocha - Lucy Maud Montgomery bardzo dyskretnie sugeruje miłość między Anne i Gilbertem, powraca do niej od czasu do czasu, tak, żeby przypomnieć czytelniczkom o jej istnieniu. "Wymarzony dom Anne" to powieść, która pokazuje wejście Anne w dorosłość. Na rynek wraca z powodu nowego tłumaczenia Anny Bańkowskiej - która najbardziej zaistnieć próbuje przez zmianę imienia bohaterki (spolszczona Anna pozostawiałaby mnóstwo możliwości interpretacyjnych w odcieniach zdrobnień, wersja Anne okazuje się bardziej bezduszna: i tak ci, którzy przyzwyczajeni są do starej wersji, będą czytać o "Ani", niezależnie od tytułu). Anna Bańkowska zwraca na siebie uwagę również w sytuacjach, w których bohaterowie posługują się niedbałym (z powodu luk w wykształceniu) językiem. Podkreśla istnienie rozmaitych nawiązań międzytekstowych, a tutaj także mocno zaznacza istnienie ludzi, którzy "znają Józefa" (tłumaczy pochodzenie tego zwrotu, a później w narracji powraca do niego tak, żeby czytelniczki przyzwyczaiły się do takiego sposobu oceniania znajomych). "Wymarzony dom Anne" to książka dla fanek przygód rudowłosej bohaterki.
Miejsce na ziemi
"Wymarzony dom Anne" to piąta część przygód rudowłosej dziewczynki - teraz już kobiety, która realizuje swoje śmiałe marzenia z pierwszych dorosłych lat. Anne Shirley wychodzi właśnie za Gilberta i staje się panią Blythe. Gilbert znajduje dla siebie i szczęśliwej żony nowy dom, malutki i przytulny dom nad zatoką Four Winds. W pobliżu mieszka stary latarnik, który zna najciekawsze historie z okolicy, zresztą do ludzi, którzy chętnie dzielą się informacjami o sąsiadach i o przeszłości jest tu więcej, a Anne przyciąga ich jak magnes: wszyscy co pewien czas spotykają się w swoich domach i dzielą kolejnymi opowieściami. To przecież jedna z podstawowych rozrywek i sposobów na budowanie więzi międzyludzkich. Zresztą Anne nie może zostawać bez towarzystwa: potrzebuje ludzi bardziej niż do tej pory, zwłaszcza kiedy jej pierwsze marzenie w związku kończy się wielkim dramatem. Wytęsknione dziecko, które początkowo pozostaje tylko w sferze tajemniczych półuśmiechów Anne, żyje tylko jeden dzień. Jendak Lucy Maud Montgomery nie pozwala czytelniczkom na pozostawanie w smutku. Zresztą w "Wymarzonym domu Anne" nie tylko główna bohaterka zasługuje na szczęście - i nie tylko Anne los musi wynagrodzić krzywdy. Jest tu też piękna kobieta, która wycierpiała już sporo mimo młodego wieku - i w dalszym ciągu nie ma co liczyć na szczęście w relacji, nawet jeśli znajdzie się ktoś, kto pokocha ją bez zastrzeżeń. A przecież w świecie Anne nie ma możliwości odejścia z ukochaną osobą, nie można zerwać więzi małżeńskich - nie tylko ze względu na opinię innych ludzi. Droga do szczęścia bywa bardzo wyboista, ale trzeba wierzyć w autorkę, która zrobi wiele, żeby spełnić marzenia czytelniczek. Dzięki temu tylko seria w dalszym ciągu trafia do odbiorczyń, nawet mimo archaicznych już zachowań i systemów postępowania wśród bohaterów.
Gilberta nie ma tu zbyt wiele, chociaż to on prowadzi męskie rozmowy z kapitanem Jimem (tym rozmowom Anne może się tylko przysłuchiwać). Zwykle pracuje, ale czasami udowadnia żonie, że bardzo ją kocha - Lucy Maud Montgomery bardzo dyskretnie sugeruje miłość między Anne i Gilbertem, powraca do niej od czasu do czasu, tak, żeby przypomnieć czytelniczkom o jej istnieniu. "Wymarzony dom Anne" to powieść, która pokazuje wejście Anne w dorosłość. Na rynek wraca z powodu nowego tłumaczenia Anny Bańkowskiej - która najbardziej zaistnieć próbuje przez zmianę imienia bohaterki (spolszczona Anna pozostawiałaby mnóstwo możliwości interpretacyjnych w odcieniach zdrobnień, wersja Anne okazuje się bardziej bezduszna: i tak ci, którzy przyzwyczajeni są do starej wersji, będą czytać o "Ani", niezależnie od tytułu). Anna Bańkowska zwraca na siebie uwagę również w sytuacjach, w których bohaterowie posługują się niedbałym (z powodu luk w wykształceniu) językiem. Podkreśla istnienie rozmaitych nawiązań międzytekstowych, a tutaj także mocno zaznacza istnienie ludzi, którzy "znają Józefa" (tłumaczy pochodzenie tego zwrotu, a później w narracji powraca do niego tak, żeby czytelniczki przyzwyczaiły się do takiego sposobu oceniania znajomych). "Wymarzony dom Anne" to książka dla fanek przygód rudowłosej bohaterki.
piątek, 28 lipca 2023
Mark Twain: Królewicz i żebrak
Kropka, Warszawa 2023.
Zamiana
To powieść dla dzieci - książka w stylu, w jakim dzisiaj już nie buduje się fabuł i nie proponuje samych narracji. Gęsta, nasycona wydarzeniami (niekoniecznie chroniącymi najmłodszych bohaterów) i momentami wręcz wymagająca dodatkowych wyjaśnień, tak, żeby mali odbiorcy mogli odnaleźć się w przedstawianym świecie. Jednak po publikację Marka Twaina w tłumaczeniu Anny Bańkowskiej sięgną raczej dorośli - i to z sentymentu. Dzieci przecież historię księcia i żebraka znają z mocno upraszczanych fabuł i historyjek, nie szukają zatem rozłożystych narracji, nawet za cenę rezygnowania z kontekstu obyczajowego. Mark Twain tymczasem sięga do pierwszej połowy szesnastego wieku i zaprasza odbiorców w podróż w czasie - przybliża im wydarzenia rozgrywające się w dwóch kontrastujących ze sobą miejscach, na królewskim dworze i w dzielnicy nędzarzy. Pewnego dnia dwóch chłopców przypadkowo odkrywa, że może na chwilę zamienić się ubraniami - tylko stroje pozwalają stwierdzić ich tożsamość, bez tego byliby nie do rozróżnienia. Chociaż przyszli na świat w skrajnie różnych środowiskach, są identyczni. Nie zamierzają zresztą wcielać się wzajemnie w swoje role, to przypadek sprawia, że muszą przez pewien czas (i z brakiem wizji pozytywnego zakończenia) żyć w skórze rówieśnika w zupełnie innych warunkach, niż byli przyzwyczajeni. W efekcie mały Tom - uliczny urwis i żebrak, który nauczył się kombinować, żeby przetrwać, musi zderzyć się z królewską etykietą i zasadami savoir-vivre'u, które wydają mu się mocno przesadzone, za to Edward - wypieszczony i wychuchany królewicz (znów Anna Bańkowska próbuje wpłynąć na pokolenia i zmienić wygodne przyzwyczajenia, zastępując utartego "księcia") - nie wie, jak wysławiać się, żeby nie narażać się na drwiny i co robić, żeby unikać razów przychodzących z każdej strony. Obaj chłopcy źle czują się w nowych środowiskach i obaj muszą wykazać się sprytem oraz inteligencją, żeby dostosować się do zastanych warunków. Obaj też - ponieważ nie mieli czasu na przygotowanie się do zmian - zaskakują otoczenie i zostają posądzeni o choroby psychiczne. Nie mają jednak czasu na walkę z drobnymi uciążliwościami, skoro trzeba przymierzyć się do prawdziwego wyzwania i zapobiec nieszczęściom. "Królewicz i żebrak" to powieść przygodowa w stylu, którego dzisiaj już literatura czwarta uświadczyć nie może. Klasyczna historia oparta na pomyśle, który zapładniał wyobraźnię twórców i czytelników, obecnie jest najczęściej spłycana i dostosowywana do możliwości poznawczych młodych odbiorców - jednak z pewnością warto poznać podstawową wersję i nacieszyć się wizją bohaterów, którzy są w stanie wyjść cało z różnych opresji, nawet bez wsparcia rówieśników czy bez przygotowania do ekstremalnych wydarzeń. Oczywiście po Twaina sięgać zawsze warto: ale istnieje niebezpieczeństwo, że dzisiejsze dzieciaki uznają tę lekturę za zbyt trudną.
Zamiana
To powieść dla dzieci - książka w stylu, w jakim dzisiaj już nie buduje się fabuł i nie proponuje samych narracji. Gęsta, nasycona wydarzeniami (niekoniecznie chroniącymi najmłodszych bohaterów) i momentami wręcz wymagająca dodatkowych wyjaśnień, tak, żeby mali odbiorcy mogli odnaleźć się w przedstawianym świecie. Jednak po publikację Marka Twaina w tłumaczeniu Anny Bańkowskiej sięgną raczej dorośli - i to z sentymentu. Dzieci przecież historię księcia i żebraka znają z mocno upraszczanych fabuł i historyjek, nie szukają zatem rozłożystych narracji, nawet za cenę rezygnowania z kontekstu obyczajowego. Mark Twain tymczasem sięga do pierwszej połowy szesnastego wieku i zaprasza odbiorców w podróż w czasie - przybliża im wydarzenia rozgrywające się w dwóch kontrastujących ze sobą miejscach, na królewskim dworze i w dzielnicy nędzarzy. Pewnego dnia dwóch chłopców przypadkowo odkrywa, że może na chwilę zamienić się ubraniami - tylko stroje pozwalają stwierdzić ich tożsamość, bez tego byliby nie do rozróżnienia. Chociaż przyszli na świat w skrajnie różnych środowiskach, są identyczni. Nie zamierzają zresztą wcielać się wzajemnie w swoje role, to przypadek sprawia, że muszą przez pewien czas (i z brakiem wizji pozytywnego zakończenia) żyć w skórze rówieśnika w zupełnie innych warunkach, niż byli przyzwyczajeni. W efekcie mały Tom - uliczny urwis i żebrak, który nauczył się kombinować, żeby przetrwać, musi zderzyć się z królewską etykietą i zasadami savoir-vivre'u, które wydają mu się mocno przesadzone, za to Edward - wypieszczony i wychuchany królewicz (znów Anna Bańkowska próbuje wpłynąć na pokolenia i zmienić wygodne przyzwyczajenia, zastępując utartego "księcia") - nie wie, jak wysławiać się, żeby nie narażać się na drwiny i co robić, żeby unikać razów przychodzących z każdej strony. Obaj chłopcy źle czują się w nowych środowiskach i obaj muszą wykazać się sprytem oraz inteligencją, żeby dostosować się do zastanych warunków. Obaj też - ponieważ nie mieli czasu na przygotowanie się do zmian - zaskakują otoczenie i zostają posądzeni o choroby psychiczne. Nie mają jednak czasu na walkę z drobnymi uciążliwościami, skoro trzeba przymierzyć się do prawdziwego wyzwania i zapobiec nieszczęściom. "Królewicz i żebrak" to powieść przygodowa w stylu, którego dzisiaj już literatura czwarta uświadczyć nie może. Klasyczna historia oparta na pomyśle, który zapładniał wyobraźnię twórców i czytelników, obecnie jest najczęściej spłycana i dostosowywana do możliwości poznawczych młodych odbiorców - jednak z pewnością warto poznać podstawową wersję i nacieszyć się wizją bohaterów, którzy są w stanie wyjść cało z różnych opresji, nawet bez wsparcia rówieśników czy bez przygotowania do ekstremalnych wydarzeń. Oczywiście po Twaina sięgać zawsze warto: ale istnieje niebezpieczeństwo, że dzisiejsze dzieciaki uznają tę lekturę za zbyt trudną.
czwartek, 27 lipca 2023
Jessie Inchauspé: Glukozowa rewolucja
Marginesy, Warszawa 2023.
Zmiany w jedzeniu
Jessie Inchauspé jest autorką, która lubi zajmować się popularyzowaniem wiedzy - i do tego się przyznaje. Rzeczywiście "Glukozowa rewolucja" przez długi czas opiera się właśnie na szerzeniu wiadomości o glukozie i o tym, jak funkcjonują składniki odżywcze, do czego są potrzebne organizmowi. Opowiada też autorka o tym, jakich mikroelementów trzeba sobie w diecie dostarczać, a jakie organizm jest w stanie sam wytworzyć. Opowiada o tym prostym językiem i posługując się czytelnymi metaforami, stara się przy tym często odbiorców rozśmieszać, bo dzięki komizmowi są oni w stanie zapamiętać i przyswoić więcej informacji. A to będzie warunek niezbędny do wprowadzania w życie zmian. Co ciekawe, Jessie Inchauspé daleka jest od restrykcyjnego przestrzegania diet. Uważa, że liczenie kalorii nie ma większego sensu, że ludzie nie muszą kurczowo trzymać się konkretnych potraw i rezygnować z tego, co lubią. Wystarczy drobna modyfikacja w codziennych przyzwyczajeniach, żeby móc jeść i cieszyć się lepszą przemianą materii - nie przybierać na wadze i nie katować się odrzucaniem ulubionych dań. Autorka uważa, że raz na jakiś czas można sobie pofolgować, że można jeść to, na co ma się ochotę i że nie ma sensu kojarzenie jedzenia z problemami i zakazami. Wszystko bazuje na zrozumieniu, co sprawia, że tyjemy i jak ten proces przyhamować. I rzeczywiście proponuje konkretne podejście, zamienione nawet w program działania, żeby bardziej przekonać do siebie wszystkich tych czytelników, którzy potrzebują usystematyzowanego zestawu podpowiedzi, harmonogramu czy planu. Według tej autorki jedzenie wszystkiego jest możliwe pod jednym warunkiem: trzeba zachować odpowiednią kolejność, żeby wypłaszczać krzywe cukrowe. I właśnie na wypłaszczaniu krzywych cukrowych opiera cały swój pomysł. Posługuje się wykresami tworzonymi na podstawie własnych eksperymentów, żeby unaocznić czytelnikom, że to, o czym pisze, ma sens i zostało potwierdzone. Im mniejsze skoki cukru, tym lepiej dla zdrowia - co autorka dokładnie wytłumaczyła w pierwszej części książki. A im lepiej dla zdrowia, tym mniej problemów w codziennym życiu. Przytacza Jessie Inchauspé kolejne przykłady ludzi, którzy nie mogli pokonać zmęczenia albo złymi humorami psuli nastrój otoczenia, udowadnia, że takie kłopoty także mają swoje źródło w niewłaściwej diecie i pokazuje, jak proste zmiany - niewymagające wielkich i radykalnych kroków - pomagają w poprawie jakości życia. Jeśli zatem kogoś nie przekonała wywodami popularyzatorskimi w pierwszej części tomu, z pewnością trafi do takich odbiorców w drugiej części, kiedy już przywołuje między innymi ekstremalne przypadki wyleczone za pomocą podejścia z wypłaszczaniem krzywych cukrowych.
Oczywiście musi się tu pojawić element perswazji - chociaż zupełnie niepotrzebnie, bo przecież autorka jest w stanie przekonać czytelników do swoich racji. Jednak ponieważ kieruje się do masowej publiczności, a ta wymaga dosłownych poleceń, pojawiają się tutaj komentarze osób, które na programie skorzystały i które własną egzystencją potwierdzają skuteczność. Jednak po lekturę sięgnąć mogą nie tylko osoby, które chcą schudnąć lub poprawić swoją kondycję bez wielkich wyrzeczeń i eksperymentów dietetycznych, ale także ci odbiorcy, którzy są zwyczajnie zainteresowani motywem roli cukru w życiu człowieka.
Zmiany w jedzeniu
Jessie Inchauspé jest autorką, która lubi zajmować się popularyzowaniem wiedzy - i do tego się przyznaje. Rzeczywiście "Glukozowa rewolucja" przez długi czas opiera się właśnie na szerzeniu wiadomości o glukozie i o tym, jak funkcjonują składniki odżywcze, do czego są potrzebne organizmowi. Opowiada też autorka o tym, jakich mikroelementów trzeba sobie w diecie dostarczać, a jakie organizm jest w stanie sam wytworzyć. Opowiada o tym prostym językiem i posługując się czytelnymi metaforami, stara się przy tym często odbiorców rozśmieszać, bo dzięki komizmowi są oni w stanie zapamiętać i przyswoić więcej informacji. A to będzie warunek niezbędny do wprowadzania w życie zmian. Co ciekawe, Jessie Inchauspé daleka jest od restrykcyjnego przestrzegania diet. Uważa, że liczenie kalorii nie ma większego sensu, że ludzie nie muszą kurczowo trzymać się konkretnych potraw i rezygnować z tego, co lubią. Wystarczy drobna modyfikacja w codziennych przyzwyczajeniach, żeby móc jeść i cieszyć się lepszą przemianą materii - nie przybierać na wadze i nie katować się odrzucaniem ulubionych dań. Autorka uważa, że raz na jakiś czas można sobie pofolgować, że można jeść to, na co ma się ochotę i że nie ma sensu kojarzenie jedzenia z problemami i zakazami. Wszystko bazuje na zrozumieniu, co sprawia, że tyjemy i jak ten proces przyhamować. I rzeczywiście proponuje konkretne podejście, zamienione nawet w program działania, żeby bardziej przekonać do siebie wszystkich tych czytelników, którzy potrzebują usystematyzowanego zestawu podpowiedzi, harmonogramu czy planu. Według tej autorki jedzenie wszystkiego jest możliwe pod jednym warunkiem: trzeba zachować odpowiednią kolejność, żeby wypłaszczać krzywe cukrowe. I właśnie na wypłaszczaniu krzywych cukrowych opiera cały swój pomysł. Posługuje się wykresami tworzonymi na podstawie własnych eksperymentów, żeby unaocznić czytelnikom, że to, o czym pisze, ma sens i zostało potwierdzone. Im mniejsze skoki cukru, tym lepiej dla zdrowia - co autorka dokładnie wytłumaczyła w pierwszej części książki. A im lepiej dla zdrowia, tym mniej problemów w codziennym życiu. Przytacza Jessie Inchauspé kolejne przykłady ludzi, którzy nie mogli pokonać zmęczenia albo złymi humorami psuli nastrój otoczenia, udowadnia, że takie kłopoty także mają swoje źródło w niewłaściwej diecie i pokazuje, jak proste zmiany - niewymagające wielkich i radykalnych kroków - pomagają w poprawie jakości życia. Jeśli zatem kogoś nie przekonała wywodami popularyzatorskimi w pierwszej części tomu, z pewnością trafi do takich odbiorców w drugiej części, kiedy już przywołuje między innymi ekstremalne przypadki wyleczone za pomocą podejścia z wypłaszczaniem krzywych cukrowych.
Oczywiście musi się tu pojawić element perswazji - chociaż zupełnie niepotrzebnie, bo przecież autorka jest w stanie przekonać czytelników do swoich racji. Jednak ponieważ kieruje się do masowej publiczności, a ta wymaga dosłownych poleceń, pojawiają się tutaj komentarze osób, które na programie skorzystały i które własną egzystencją potwierdzają skuteczność. Jednak po lekturę sięgnąć mogą nie tylko osoby, które chcą schudnąć lub poprawić swoją kondycję bez wielkich wyrzeczeń i eksperymentów dietetycznych, ale także ci odbiorcy, którzy są zwyczajnie zainteresowani motywem roli cukru w życiu człowieka.
środa, 26 lipca 2023
Bartosz Józefiak: Wszyscy tak jeżdżą
Czarne, Warszawa 2023.
Na drogach
Bartosz Józefiak przeraża. Zwłaszcza w kontekście doniesień medialnych o szarżach na ulicach polskich miast. Jego tom "Wszyscy tak jeżdżą" to zestaw reportaży, przeważnie dotyczących niezgodnych z przepisami zachowań na drogach, wypadków i zmian koniecznych do poprawy bezpieczeństwa wszystkich uczestników ruchu. Ale pozostaje tu w tle świadomość, że niezależnie od przepisów tragedie będą się wydarzać - bo w Polsce panuje przedziwne przyzwolenie na łamanie przepisów ruchu drogowego. Dopóki nie wydarzy się tragedia. U Bartosza Józefiaka ofiary nie są anonimowe. Autor prowadzi opowieści tak, by wprowadzać konkretnych ludzi i przywiązywać do nich w zaledwie kilku akapitach - tylko po to, by następnie brutalnie pozbawić ich marzeń i życia. To prosty zabieg, który sprawia, że w czytelnikach narastać będzie bunt. Bo przecież śmierci dałoby się uniknąć - gdyby nie brawura, alkohol, prędkość, porywczość i myślenie, że jeździ się szybko ale bezpiecznie.
"Wszyscy tak jeżdżą" to książka złożona z pojedynczych krótkich historii. Są tu opowieści o wypadkach, które wstrząsały opinią publiczną i wzmianki o sławnych ludziach przyłapanych na prowadzeniu po alkoholu. Ale są też bardziej egzotyczne z pozoru wydarzenia: Bartosz Józefiak udaje się między innymi na nielegalne wyścigi uliczne, sprawdza, kto i dlaczego na drogach się spieszy. Przedstawia podejście Polaków do przestrzegania przepisów i przekonanie, że zawsze można jeździć z prędkością większą niż dozwolona - byle tylko nie dać się złapać. Zawodowi kierowcy prezentują swoje podejście, zwykli pracownicy spieszą się do swoich zadań albo do odpoczynku. Zawsze znajdzie się ktoś, kto próbuje podrasować samochód, sprawić, by jeździł szybciej niż powinien. Sporo tu kierowców dumnych ze swoich wozów i lubiących duże prędkości. Nikt nie myśli o tym, że stanowi zagrożenie. Zwykle nawet rozmówcy autora stwierdzają, że to ci, którzy boją się dodać gazu, wywołują najwięcej wypadków na drogach. Przeważnie Bartosz Józefiak szuka sensacji i tematów, które wstrząsną. Rozmawia z tymi, którzy odsiadują wyroki po śmiertelnych potrąceniach, albo z bliskimi ofiar. Bierze udział w zlotach fanów motoryzacji - tych nielegalnych spędach, na które policja przymyka oko (bo że o nich wie - to stanowi tajemnicę poliszynela). Ale czasami znajduje też drogę do poprawienia warunków na drogach - cały rozdział poświęca jaworznickim ulicom i polityce miasta dążącego do realizowania programu "zero wypadków".
Cały problem w tej lekturze to bezradność. Rozmowy i uświadamianie tym, którzy lubią wciskać gaz do dechy, że mogą spowodować wypadek, nic nie dają: nie można zmienić myślenia ani stereotypów. Autor bezlitośnie punktuje luki w rozumowaniu takich osób, stara się podsuwać czytelnikom oczywiste wnioski - chce uświadamiać, żeby przez naciski opinii społecznej móc wywierać presję na drogowych piratach. Bartosz Józefiak przypomina, że tutaj każdy czuje się ekspertem od prowadzenia samochodu, a ponadto każdy czuje się bezkarny - nawet złapany przez policję będzie próbował się wyłgać i zmniejszać karę. W efekcie na drodze bardzo łatwo jest stracić życie. "Wszyscy tak jeżdżą" to książka, którą powinien przeczytać każdy posiadacz prawa jazdy.
Na drogach
Bartosz Józefiak przeraża. Zwłaszcza w kontekście doniesień medialnych o szarżach na ulicach polskich miast. Jego tom "Wszyscy tak jeżdżą" to zestaw reportaży, przeważnie dotyczących niezgodnych z przepisami zachowań na drogach, wypadków i zmian koniecznych do poprawy bezpieczeństwa wszystkich uczestników ruchu. Ale pozostaje tu w tle świadomość, że niezależnie od przepisów tragedie będą się wydarzać - bo w Polsce panuje przedziwne przyzwolenie na łamanie przepisów ruchu drogowego. Dopóki nie wydarzy się tragedia. U Bartosza Józefiaka ofiary nie są anonimowe. Autor prowadzi opowieści tak, by wprowadzać konkretnych ludzi i przywiązywać do nich w zaledwie kilku akapitach - tylko po to, by następnie brutalnie pozbawić ich marzeń i życia. To prosty zabieg, który sprawia, że w czytelnikach narastać będzie bunt. Bo przecież śmierci dałoby się uniknąć - gdyby nie brawura, alkohol, prędkość, porywczość i myślenie, że jeździ się szybko ale bezpiecznie.
"Wszyscy tak jeżdżą" to książka złożona z pojedynczych krótkich historii. Są tu opowieści o wypadkach, które wstrząsały opinią publiczną i wzmianki o sławnych ludziach przyłapanych na prowadzeniu po alkoholu. Ale są też bardziej egzotyczne z pozoru wydarzenia: Bartosz Józefiak udaje się między innymi na nielegalne wyścigi uliczne, sprawdza, kto i dlaczego na drogach się spieszy. Przedstawia podejście Polaków do przestrzegania przepisów i przekonanie, że zawsze można jeździć z prędkością większą niż dozwolona - byle tylko nie dać się złapać. Zawodowi kierowcy prezentują swoje podejście, zwykli pracownicy spieszą się do swoich zadań albo do odpoczynku. Zawsze znajdzie się ktoś, kto próbuje podrasować samochód, sprawić, by jeździł szybciej niż powinien. Sporo tu kierowców dumnych ze swoich wozów i lubiących duże prędkości. Nikt nie myśli o tym, że stanowi zagrożenie. Zwykle nawet rozmówcy autora stwierdzają, że to ci, którzy boją się dodać gazu, wywołują najwięcej wypadków na drogach. Przeważnie Bartosz Józefiak szuka sensacji i tematów, które wstrząsną. Rozmawia z tymi, którzy odsiadują wyroki po śmiertelnych potrąceniach, albo z bliskimi ofiar. Bierze udział w zlotach fanów motoryzacji - tych nielegalnych spędach, na które policja przymyka oko (bo że o nich wie - to stanowi tajemnicę poliszynela). Ale czasami znajduje też drogę do poprawienia warunków na drogach - cały rozdział poświęca jaworznickim ulicom i polityce miasta dążącego do realizowania programu "zero wypadków".
Cały problem w tej lekturze to bezradność. Rozmowy i uświadamianie tym, którzy lubią wciskać gaz do dechy, że mogą spowodować wypadek, nic nie dają: nie można zmienić myślenia ani stereotypów. Autor bezlitośnie punktuje luki w rozumowaniu takich osób, stara się podsuwać czytelnikom oczywiste wnioski - chce uświadamiać, żeby przez naciski opinii społecznej móc wywierać presję na drogowych piratach. Bartosz Józefiak przypomina, że tutaj każdy czuje się ekspertem od prowadzenia samochodu, a ponadto każdy czuje się bezkarny - nawet złapany przez policję będzie próbował się wyłgać i zmniejszać karę. W efekcie na drodze bardzo łatwo jest stracić życie. "Wszyscy tak jeżdżą" to książka, którą powinien przeczytać każdy posiadacz prawa jazdy.
wtorek, 25 lipca 2023
Katarzyna Franus: Głupiec
Czarna Owca, Warszawa 2023.
Bez marzeń
Katarzyna Franus pozwala swojej bohaterce sprawdzić, co by było, gdyby mogła samodzielnie zdecydować o swojej przyszłości: zamiast poddawać się wyczerpującemu leczeniu (badanie wykazało, że ma raka jelita i prawdopodobnie czekać ją będzie stomia), żyć pełnią życia przez czas, jaki jej pozostał (a ten czas wyznaczono na rok). Olga nie ma ochoty dłużej kisić się w firmie, chociaż czekałby ją potężny awans. Nie chce też przyznawać się bliskim do swojego stanu, wie, że to przysporzyłoby im mnóstwo stresu, a jej samej uniemożliwiłoby wytrwanie w postanowieniu o rezygnacji z leczenia. "Głupiec" to wakacyjna powieść obyczajowa, w której niewesołe refleksje co pewien czas powracają - ale nie po to, żeby przygnębiać czytelników, a żeby stanowić pouczające memento. Olga dopiero teraz przekonuje się, że można życie przeczekać zamiast po prostu cieszyć się każdą chwilą - nie chce już tego błędu popełniać. Dla odbiorczyń może to być wskazówka, by realizować pasje i nie oglądać się na innych: zamiast bać się przyszłości, warto rzucić się na głęboką wodę i poszukać własnego przepisu na szczęście. Dla Olgi jedyny mankament to konieczność utrzymywania w sekrecie przed mamą swojego stanu. Wprawdzie nie ma żadnych niepokojących objawów, chorobę wykazało jej rutynowe badanie, przegląd organizmu, na jaki bohaterka zdecydowała się po czterdziestce - jednak świadomość rychłego kresu to sprawa poważna, kobieta nie chce zdradzić się choćby drobnym i przypadkowym słowem co do własnych koszmarów. Sama przeżywa największą gehennę - ale próbuje wyprzeć ją ze świadomości, żeby czerpać radość z ostatnich nadmorskich wakacji, na które wyrusza z mamą. W jej życiu pojawiają się dwaj mężczyźni: miłość z przeszłości, facet, który spotykał się z dwiema dziewczynami jednocześnie i który obecnie nie może być z żadną ze swoich ukochanych oraz przystojny instruktor windsurfingu: bo Olga realizuje marzenia, na które wcześniej nie miała czasu. Bierze udział w imprezach i zawiera nowe owocne znajomości. Odkrywa prawdy o sobie - ale nie zmienia zdania w sprawie leczenia.
"Głupiec" to historia, w której kolejne rozdziały inspirowane są kartami tarota, jednak Olga wcale nie kieruje się wróżbami w życiu. Wsłuchuje się w siebie i podejmuje decyzje, które być może nie są zbyt popularne, ale przynajmniej jej osobiste i wyzwalane przez własne spojrzenie na rzeczywistość. Bohaterka funduje sobie sporo stresu, jednak wie, że gdyby postanowiła iść na operację i naświetlania, skończyłaby się jej wolność. Katarzyna Franus stawia zatem pytania, na które czytelniczki muszą sobie odpowiedzieć same. A na marginesie wątpliwości i lęków buduje historię miłosną - odległą od banału i ciekawą dla czytelniczek, które potrzebują wytchnienia. Nie ma obaw, że "Głupiec" będzie przytłaczał wagą tematu - to dobrze zrealizowana obyczajówka, która w dodatku przyciąga nietypowymi rozwiązaniami. Czasami wprawdzie trochę zastanawia, czy nie dałoby się odrobinę obciąć refleksje bohaterki - ale być może jest to czytelniczkom również potrzebne do przeprowadzania własnych autoanaliz i zastanawiania się nad wybranymi kierunkami działań w życiu. "Głupiec" to zdecydowanie książka, na którą warto zwrócić uwagę.
Bez marzeń
Katarzyna Franus pozwala swojej bohaterce sprawdzić, co by było, gdyby mogła samodzielnie zdecydować o swojej przyszłości: zamiast poddawać się wyczerpującemu leczeniu (badanie wykazało, że ma raka jelita i prawdopodobnie czekać ją będzie stomia), żyć pełnią życia przez czas, jaki jej pozostał (a ten czas wyznaczono na rok). Olga nie ma ochoty dłużej kisić się w firmie, chociaż czekałby ją potężny awans. Nie chce też przyznawać się bliskim do swojego stanu, wie, że to przysporzyłoby im mnóstwo stresu, a jej samej uniemożliwiłoby wytrwanie w postanowieniu o rezygnacji z leczenia. "Głupiec" to wakacyjna powieść obyczajowa, w której niewesołe refleksje co pewien czas powracają - ale nie po to, żeby przygnębiać czytelników, a żeby stanowić pouczające memento. Olga dopiero teraz przekonuje się, że można życie przeczekać zamiast po prostu cieszyć się każdą chwilą - nie chce już tego błędu popełniać. Dla odbiorczyń może to być wskazówka, by realizować pasje i nie oglądać się na innych: zamiast bać się przyszłości, warto rzucić się na głęboką wodę i poszukać własnego przepisu na szczęście. Dla Olgi jedyny mankament to konieczność utrzymywania w sekrecie przed mamą swojego stanu. Wprawdzie nie ma żadnych niepokojących objawów, chorobę wykazało jej rutynowe badanie, przegląd organizmu, na jaki bohaterka zdecydowała się po czterdziestce - jednak świadomość rychłego kresu to sprawa poważna, kobieta nie chce zdradzić się choćby drobnym i przypadkowym słowem co do własnych koszmarów. Sama przeżywa największą gehennę - ale próbuje wyprzeć ją ze świadomości, żeby czerpać radość z ostatnich nadmorskich wakacji, na które wyrusza z mamą. W jej życiu pojawiają się dwaj mężczyźni: miłość z przeszłości, facet, który spotykał się z dwiema dziewczynami jednocześnie i który obecnie nie może być z żadną ze swoich ukochanych oraz przystojny instruktor windsurfingu: bo Olga realizuje marzenia, na które wcześniej nie miała czasu. Bierze udział w imprezach i zawiera nowe owocne znajomości. Odkrywa prawdy o sobie - ale nie zmienia zdania w sprawie leczenia.
"Głupiec" to historia, w której kolejne rozdziały inspirowane są kartami tarota, jednak Olga wcale nie kieruje się wróżbami w życiu. Wsłuchuje się w siebie i podejmuje decyzje, które być może nie są zbyt popularne, ale przynajmniej jej osobiste i wyzwalane przez własne spojrzenie na rzeczywistość. Bohaterka funduje sobie sporo stresu, jednak wie, że gdyby postanowiła iść na operację i naświetlania, skończyłaby się jej wolność. Katarzyna Franus stawia zatem pytania, na które czytelniczki muszą sobie odpowiedzieć same. A na marginesie wątpliwości i lęków buduje historię miłosną - odległą od banału i ciekawą dla czytelniczek, które potrzebują wytchnienia. Nie ma obaw, że "Głupiec" będzie przytłaczał wagą tematu - to dobrze zrealizowana obyczajówka, która w dodatku przyciąga nietypowymi rozwiązaniami. Czasami wprawdzie trochę zastanawia, czy nie dałoby się odrobinę obciąć refleksje bohaterki - ale być może jest to czytelniczkom również potrzebne do przeprowadzania własnych autoanaliz i zastanawiania się nad wybranymi kierunkami działań w życiu. "Głupiec" to zdecydowanie książka, na którą warto zwrócić uwagę.
poniedziałek, 24 lipca 2023
Agnieszka Żelewska: W podróży. Moja pierwsza encyklopedia polsko-angielska z okienkami
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Wakacyjne wojaże
Wakacje to nie powód, żeby zaniechać lekcji z języka obcego, o czym mogą się przekonać wszyscy czytelnicy obrazkowych książeczek Agnieszki Żelewskiej, a konkretnie - serii Moja pierwsza encyklopedia polsko-angielska z okienkami. Kolejny tom w cyklu to "W podróży" i trudno o bardziej wakacyjny motyw, który sprawdziłby się w edukacyjnej publikacji. "W podróży" to książka wypełniona zagadkami obrazkowymi - trzeba będzie tu oglądać kolejne strony i sprawdzać, co się na nich kryje, czytać podpisy i wymyślać jeszcze przed lekturą, jakie hasła powinny się pojawiać. Agnieszka Żelewska tym razem proponuje wyprawę trochę bajkową: wakacyjna podróż pozwala na przeżywanie ciekawych przygód. Z jednej strony to zupełnie zwyczajne scenki, na przykład z drogi: można sprawdzić, jakimi pojazdami jeździ się w lecie po szosach, co przekona zwłaszcza małych fanów motoryzacji - z drugiej to niespodzianki, coś, czego odbiorcy sami by nie wymyślili. Elementy pejzażu i... bohaterowie z bajek. Bo w końcu wakacje to także czas na uruchamianie wyobraźni. Na rozkładówkach dzieci wypatrzą między innymi Czerwonego Kapturka - ale będzie też mnóstwo bardziej zwyczajnych postaci i stworzeń, które zaobserwować można podczas spaceru. To słówka, które należą do podstaw absolutnych (samochód, drzewo, książka), ale też takie, których na co dzień się nie używa, a w wakacje mają dużą wartość. Przede wszystkim Agnieszka Żelewska na każdą rozkładówkę znajduje inny temat, to kolejno "przy drodze", "nad morzem", "po torach", "w hotelu", "w górach" i "na lotnisku". Za każdym razem autorka funduje dzieciom wypełnione ciekawostkami i mocno zatłoczone ilustracje - chodzi o to, żeby zburzyć perspektywę i zmieścić na obrazkach jak najwięcej danych. Objętość rozkładówek zwiększa się jeszcze dzięki istnieniu otwieranych okienek, pięćdziesięciu miejsc, do których dzieci mogą samodzielnie zajrzeć i które mogą odkrywać. Warto, bo pod okienkami znajdują się kolejne obrazki razem z polskimi i angielskimi podpisami, a ponieważ to, co znajduje się w ukrytej warstwie, bywa nieprzewidywalne, dzieci czeka sporo śmiechu - i automatycznie pozytywnego nastawienia do lektury. Dzięki interaktywności łatwiej będzie maluchom zapamiętywać informacje, a to nie bez znaczenia przy poznawaniu nowych słówek. Zabawa sprawia, że nauka języka obcego nie nudzi: warto zatem wykorzystać ciekawość dzieci i podsunąć im tę serię.
Agnieszka Żelewska nie sili się tu na żadne narracje tekstowe, stawia na obrazki, które poprowadzą dzieci i przekonają je do samodzielnego opisywania wydarzeń. Potrafi natomiast stać się przewodnikiem dla małych odbiorców i kierować ich wyobraźnią. Dzieci mogą porównywać własne doświadczenia z tym, co widzą na obrazkach, mogą też przekonać się do sprawdzania, czy Agnieszka Żelewska zarejestrowała prawdziwe informacje. Zatem poza podręcznym słownikiem polsko-angielskim dostarcza ta autorka dzieciom również sporo rozrywki. Udała się ta seria, warto na nią zwrócić uwagę - szczególnie wtedy, kiedy chce się wykorzystać tendencję do poznawania świata przez najmłodszych - i zasugerować im możliwość nauki języka obcego przez zabawę. Od takich nietypowych obrazkowych lekcji można zacząć proces edukacji i łagodnie wprowadzić dziecko w późniejsze szkolne obowiązki.
Wakacyjne wojaże
Wakacje to nie powód, żeby zaniechać lekcji z języka obcego, o czym mogą się przekonać wszyscy czytelnicy obrazkowych książeczek Agnieszki Żelewskiej, a konkretnie - serii Moja pierwsza encyklopedia polsko-angielska z okienkami. Kolejny tom w cyklu to "W podróży" i trudno o bardziej wakacyjny motyw, który sprawdziłby się w edukacyjnej publikacji. "W podróży" to książka wypełniona zagadkami obrazkowymi - trzeba będzie tu oglądać kolejne strony i sprawdzać, co się na nich kryje, czytać podpisy i wymyślać jeszcze przed lekturą, jakie hasła powinny się pojawiać. Agnieszka Żelewska tym razem proponuje wyprawę trochę bajkową: wakacyjna podróż pozwala na przeżywanie ciekawych przygód. Z jednej strony to zupełnie zwyczajne scenki, na przykład z drogi: można sprawdzić, jakimi pojazdami jeździ się w lecie po szosach, co przekona zwłaszcza małych fanów motoryzacji - z drugiej to niespodzianki, coś, czego odbiorcy sami by nie wymyślili. Elementy pejzażu i... bohaterowie z bajek. Bo w końcu wakacje to także czas na uruchamianie wyobraźni. Na rozkładówkach dzieci wypatrzą między innymi Czerwonego Kapturka - ale będzie też mnóstwo bardziej zwyczajnych postaci i stworzeń, które zaobserwować można podczas spaceru. To słówka, które należą do podstaw absolutnych (samochód, drzewo, książka), ale też takie, których na co dzień się nie używa, a w wakacje mają dużą wartość. Przede wszystkim Agnieszka Żelewska na każdą rozkładówkę znajduje inny temat, to kolejno "przy drodze", "nad morzem", "po torach", "w hotelu", "w górach" i "na lotnisku". Za każdym razem autorka funduje dzieciom wypełnione ciekawostkami i mocno zatłoczone ilustracje - chodzi o to, żeby zburzyć perspektywę i zmieścić na obrazkach jak najwięcej danych. Objętość rozkładówek zwiększa się jeszcze dzięki istnieniu otwieranych okienek, pięćdziesięciu miejsc, do których dzieci mogą samodzielnie zajrzeć i które mogą odkrywać. Warto, bo pod okienkami znajdują się kolejne obrazki razem z polskimi i angielskimi podpisami, a ponieważ to, co znajduje się w ukrytej warstwie, bywa nieprzewidywalne, dzieci czeka sporo śmiechu - i automatycznie pozytywnego nastawienia do lektury. Dzięki interaktywności łatwiej będzie maluchom zapamiętywać informacje, a to nie bez znaczenia przy poznawaniu nowych słówek. Zabawa sprawia, że nauka języka obcego nie nudzi: warto zatem wykorzystać ciekawość dzieci i podsunąć im tę serię.
Agnieszka Żelewska nie sili się tu na żadne narracje tekstowe, stawia na obrazki, które poprowadzą dzieci i przekonają je do samodzielnego opisywania wydarzeń. Potrafi natomiast stać się przewodnikiem dla małych odbiorców i kierować ich wyobraźnią. Dzieci mogą porównywać własne doświadczenia z tym, co widzą na obrazkach, mogą też przekonać się do sprawdzania, czy Agnieszka Żelewska zarejestrowała prawdziwe informacje. Zatem poza podręcznym słownikiem polsko-angielskim dostarcza ta autorka dzieciom również sporo rozrywki. Udała się ta seria, warto na nią zwrócić uwagę - szczególnie wtedy, kiedy chce się wykorzystać tendencję do poznawania świata przez najmłodszych - i zasugerować im możliwość nauki języka obcego przez zabawę. Od takich nietypowych obrazkowych lekcji można zacząć proces edukacji i łagodnie wprowadzić dziecko w późniejsze szkolne obowiązki.
niedziela, 23 lipca 2023
Ellen Alpsten: Córka carycy
Marginesy, Warszawa 2023.
Siostry
Lizeńka i Anuszka to siostry, córki cara Piotra Wielkiego i Katarzyny I, kobiety, których los nie zależy od nich samych. Od początku wiedzą, że będą musiały podporządkowywać się wielkiej polityce i zachować posłuszeństwo. Ich nadzieje i marzenia nie mają racji bytu, w dodatku nawet o drobnych sympatiach i antypatiach nie powinny decydować same. Uczą się egzystować w takim - skrajnie nieprzyjaznym mimo przynależności do najwyższych sfer - świecie, ale znajdują też miejsce na przyjemności, jakich nie mogłyby się spodziewać. Szybko jednak rzeczywistość upomina się o swoje: proza życia likwiduje beztroskie podejście i już niedługo siostry staną się powierniczkami przykrych sekretów. Intrygi skutecznie psują radość istnienia, nie ma tu mowy o swobodzie i o snuciu spokojnej narracji. Ale przecież po historii Romanowów nie można się spodziewać ukojenia. Ellen Alpsten stara się znajdować w przeszłości i w faktach, których nie zmieni, tematy jednoczące kobiety. Jednym z nich staje się oczywiście miłość (także - miłość matczyna, wizja dziecka, które trzeba będzie chronić przed światem).
Żeby czytelniczkom łatwiej byłoby się odnaleźć w tej opowieści, pojawia się na początku rozbudowany indeks osób - postaci historycznych ważnych dla fabuły. Charakterystyczne jest w "Córce carycy" podejście, które nakazuje zatrzymywanie się na detalach. Ellen Alpsten lubuje się w przepełnianiu tła ciekawostkami, pozwala odbiorczyniom niemal obejrzeć przestrzeń, w której rozgrywają się dramaty Romanowów. A ponieważ to Lizeńka opowiada o faktach - może wypaść wiarygodnie w rejestrowaniu kolejnych szczegółów. Decyzja o pierwszoosobowej narracji pozwala też na odkrywanie uczuć, o których Lizeńka nie może nikomu powiedzieć. "Córka carycy" to tom przez długi czas bazujący na obrazkach rodzajowych - owszem, przygotowują one do późniejszych burzliwych już wydarzeń, ale mocno spowalniają opowieść. Nie oznacza to, że w którymkolwiek momencie ta historia jest kojąca czy stonowana - wręcz przeciwnie, niepokój i dylematy pojawiają się tu bez przerwy, zwiększa się tylko ich intensywność. Ellen Alpsten znajduje dobre proporcje między przedstawianiem przeszłości i akcentowaniem indywidualizmu Lizeńki. Chce przede wszystkim kierować się do odbiorczyń, i to nawet nie do tych pasjonujących się historią, a do tych, które poszukują intensywnych międzyludzkich relacji w opowieściach. "Córka carycy" ma gotowy scenariusz - władza, miłość, namiętności, strach - to wszystko odpowiednio zmieszane staje się przepisem na sukces. I wcale nie ma znaczenia "spojler", bazowanie na faktach - tę książkę czyta się właśnie dla mocnej, synestezyjnej narracji. Ellen Alpsten potrafi przekonywać do emocji, radzi sobie z ich prezentowaniem - stawia na wyraziste charaktery i na to, co uniwersalne: tylko w ten sposób może trafiać do szerokiego grona czytelniczek. "Córka carycy" funkcjonować może niemal jako obyczajówka, tyle tylko, że pozbawiona scenariuszowej naiwności i uproszczeń charakterystycznych dla czytadeł - tutaj nie ma miejsca na infantylizm (chociaż miłośnicy historiopisarstwa i opracowań historycznych byliby zapewne innego zdania) - to literatura rozrywkowa wykorzystująca potencjał przeszłości.
Siostry
Lizeńka i Anuszka to siostry, córki cara Piotra Wielkiego i Katarzyny I, kobiety, których los nie zależy od nich samych. Od początku wiedzą, że będą musiały podporządkowywać się wielkiej polityce i zachować posłuszeństwo. Ich nadzieje i marzenia nie mają racji bytu, w dodatku nawet o drobnych sympatiach i antypatiach nie powinny decydować same. Uczą się egzystować w takim - skrajnie nieprzyjaznym mimo przynależności do najwyższych sfer - świecie, ale znajdują też miejsce na przyjemności, jakich nie mogłyby się spodziewać. Szybko jednak rzeczywistość upomina się o swoje: proza życia likwiduje beztroskie podejście i już niedługo siostry staną się powierniczkami przykrych sekretów. Intrygi skutecznie psują radość istnienia, nie ma tu mowy o swobodzie i o snuciu spokojnej narracji. Ale przecież po historii Romanowów nie można się spodziewać ukojenia. Ellen Alpsten stara się znajdować w przeszłości i w faktach, których nie zmieni, tematy jednoczące kobiety. Jednym z nich staje się oczywiście miłość (także - miłość matczyna, wizja dziecka, które trzeba będzie chronić przed światem).
Żeby czytelniczkom łatwiej byłoby się odnaleźć w tej opowieści, pojawia się na początku rozbudowany indeks osób - postaci historycznych ważnych dla fabuły. Charakterystyczne jest w "Córce carycy" podejście, które nakazuje zatrzymywanie się na detalach. Ellen Alpsten lubuje się w przepełnianiu tła ciekawostkami, pozwala odbiorczyniom niemal obejrzeć przestrzeń, w której rozgrywają się dramaty Romanowów. A ponieważ to Lizeńka opowiada o faktach - może wypaść wiarygodnie w rejestrowaniu kolejnych szczegółów. Decyzja o pierwszoosobowej narracji pozwala też na odkrywanie uczuć, o których Lizeńka nie może nikomu powiedzieć. "Córka carycy" to tom przez długi czas bazujący na obrazkach rodzajowych - owszem, przygotowują one do późniejszych burzliwych już wydarzeń, ale mocno spowalniają opowieść. Nie oznacza to, że w którymkolwiek momencie ta historia jest kojąca czy stonowana - wręcz przeciwnie, niepokój i dylematy pojawiają się tu bez przerwy, zwiększa się tylko ich intensywność. Ellen Alpsten znajduje dobre proporcje między przedstawianiem przeszłości i akcentowaniem indywidualizmu Lizeńki. Chce przede wszystkim kierować się do odbiorczyń, i to nawet nie do tych pasjonujących się historią, a do tych, które poszukują intensywnych międzyludzkich relacji w opowieściach. "Córka carycy" ma gotowy scenariusz - władza, miłość, namiętności, strach - to wszystko odpowiednio zmieszane staje się przepisem na sukces. I wcale nie ma znaczenia "spojler", bazowanie na faktach - tę książkę czyta się właśnie dla mocnej, synestezyjnej narracji. Ellen Alpsten potrafi przekonywać do emocji, radzi sobie z ich prezentowaniem - stawia na wyraziste charaktery i na to, co uniwersalne: tylko w ten sposób może trafiać do szerokiego grona czytelniczek. "Córka carycy" funkcjonować może niemal jako obyczajówka, tyle tylko, że pozbawiona scenariuszowej naiwności i uproszczeń charakterystycznych dla czytadeł - tutaj nie ma miejsca na infantylizm (chociaż miłośnicy historiopisarstwa i opracowań historycznych byliby zapewne innego zdania) - to literatura rozrywkowa wykorzystująca potencjał przeszłości.
sobota, 22 lipca 2023
Książeczka kredeczka. Bing / Książeczka kredeczka CoComelon
Harperkids, Warszawa 2023.
Kolorowanie z bajkami
Książeczka kredeczka to cykl kolorowanek, które mogą przyciągnąć uwagę dzieci dzięki obecności ich ulubionych bajkowych bohaterów. To kolejna gadżetowa seria, która sprawdza się, kiedy trzeba dostarczyć pociesze rozrywki i drobnych wyzwań. O ile dawniej kolorowanki często odrywały się od znanych kreskówek i postaci istniejących w powszechnej wyobraźni, o tyle teraz trudno nawet wymyślić sposób na przekonanie maluchów do pracy bez motywacji w postaci bohaterów z bajek. Do książeczek kredeczek trafiły teraz postacie z Binga i z CoComelona - co pokazuje, że seria kierowana jest rzeczywiście do najmłodszych dzieci, bo spośród tych rekrutują się fani tych akurat istot.
Książeczki te mają charakterystyczny kształt kredki - i już samo to będzie zaproszeniem do pracy i kolorowania, zapewnia o niezwykłości, a i ułatwia wyrwanie gotowego rysunku i potraktowanie go jako ozdoby. W górnej, węższej części tomików pojawiają się jednoakapitowe komentarze, odnoszące się do prezentowanych bohaterów. To przedłużenie przyjemności oglądania kreskówek i dodatkowa motywacja do działania. Tekst w górze "kredki" można spokojnie pominąć, brak umiejętności czytania nie będzie odbiorcom przeszkadzać: w końcu każdy maluch wie, o co chodzi w kolorowankach - a bohaterów zna zapewne lepiej niż rodzice. Książki cechują się obrazkami kierowanymi do kilkulatków, które nie czują się jeszcze zbyt pewnie w czynnościach manualnych, kontury są wyraziste, a sylwetki spore - nie ma tu przeładowania szczegółami, które zniechęcałyby do zabawy. Owszem, można wypełniać desenie detalami, ale nie jest to konieczne, więc dzieci poradzą sobie z takim wyzwaniem. Te kolorowanki zamieniają się w prezentacje postaci występujących w bajkach: można tu zaobserwować nie tylko głównego bohatera wykonującego typowe dla siebie czynności, ale też wszystkich z jego otoczenia: przyjaciół, członków rodziny albo ulubione zabawki, które ożywają, gdy widzi je dziecko. Książeczki kredeczki to zatem okazja do złożonej prezentacji i do przypominania dzieciom o kolejnych elementach kreskówki. Maluchy same mogą zdecydować, jak ma wyglądać ich ulubiony bohater. Jeśli ktoś potrzebuje sobie przypomnieć, może skorzystać z kilku małych naklejek zamieszczonych w środku książeczki. Te naklejki nie zawsze odwołują się bezpośrednio do rysunków do pokolorowania - w niektórych można znaleźć bohaterów przedstawianych na kolejnych stronach, w innych - po prostu scenki z bajek. Naklejki - inaczej niż przeważnie dzisiaj - nie mają być bezpośrednią podpowiedzią, a miłym prezentem dla dzieci, niespodzianką, którą można wykorzystać w dowolny sposób, według uznania i niekoniecznie w tej kolorowance. A ponieważ to coś, co dzieci lubią - na obecność takiego prezentu nikt narzekać nie będzie. Książeczka kredeczka to nie tylko pomysł na serię kolorowanek, ale też na urozmaicenie formy, którą urozmaicić trudno.
Kolorowanie z bajkami
Książeczka kredeczka to cykl kolorowanek, które mogą przyciągnąć uwagę dzieci dzięki obecności ich ulubionych bajkowych bohaterów. To kolejna gadżetowa seria, która sprawdza się, kiedy trzeba dostarczyć pociesze rozrywki i drobnych wyzwań. O ile dawniej kolorowanki często odrywały się od znanych kreskówek i postaci istniejących w powszechnej wyobraźni, o tyle teraz trudno nawet wymyślić sposób na przekonanie maluchów do pracy bez motywacji w postaci bohaterów z bajek. Do książeczek kredeczek trafiły teraz postacie z Binga i z CoComelona - co pokazuje, że seria kierowana jest rzeczywiście do najmłodszych dzieci, bo spośród tych rekrutują się fani tych akurat istot.
Książeczki te mają charakterystyczny kształt kredki - i już samo to będzie zaproszeniem do pracy i kolorowania, zapewnia o niezwykłości, a i ułatwia wyrwanie gotowego rysunku i potraktowanie go jako ozdoby. W górnej, węższej części tomików pojawiają się jednoakapitowe komentarze, odnoszące się do prezentowanych bohaterów. To przedłużenie przyjemności oglądania kreskówek i dodatkowa motywacja do działania. Tekst w górze "kredki" można spokojnie pominąć, brak umiejętności czytania nie będzie odbiorcom przeszkadzać: w końcu każdy maluch wie, o co chodzi w kolorowankach - a bohaterów zna zapewne lepiej niż rodzice. Książki cechują się obrazkami kierowanymi do kilkulatków, które nie czują się jeszcze zbyt pewnie w czynnościach manualnych, kontury są wyraziste, a sylwetki spore - nie ma tu przeładowania szczegółami, które zniechęcałyby do zabawy. Owszem, można wypełniać desenie detalami, ale nie jest to konieczne, więc dzieci poradzą sobie z takim wyzwaniem. Te kolorowanki zamieniają się w prezentacje postaci występujących w bajkach: można tu zaobserwować nie tylko głównego bohatera wykonującego typowe dla siebie czynności, ale też wszystkich z jego otoczenia: przyjaciół, członków rodziny albo ulubione zabawki, które ożywają, gdy widzi je dziecko. Książeczki kredeczki to zatem okazja do złożonej prezentacji i do przypominania dzieciom o kolejnych elementach kreskówki. Maluchy same mogą zdecydować, jak ma wyglądać ich ulubiony bohater. Jeśli ktoś potrzebuje sobie przypomnieć, może skorzystać z kilku małych naklejek zamieszczonych w środku książeczki. Te naklejki nie zawsze odwołują się bezpośrednio do rysunków do pokolorowania - w niektórych można znaleźć bohaterów przedstawianych na kolejnych stronach, w innych - po prostu scenki z bajek. Naklejki - inaczej niż przeważnie dzisiaj - nie mają być bezpośrednią podpowiedzią, a miłym prezentem dla dzieci, niespodzianką, którą można wykorzystać w dowolny sposób, według uznania i niekoniecznie w tej kolorowance. A ponieważ to coś, co dzieci lubią - na obecność takiego prezentu nikt narzekać nie będzie. Książeczka kredeczka to nie tylko pomysł na serię kolorowanek, ale też na urozmaicenie formy, którą urozmaicić trudno.
piątek, 21 lipca 2023
Andy Griffiths: 156-piętrowy domek na drzewie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Zimowa przygoda
Andy i Terry ciągle rozbudowują swój piętrowy domek na drzewie, z każdym kolejnym tomem dochodzi aż trzynaście pięter niezwykłego miejsca - a każde piętro staje się z miejsca tematyczne i podporządkowane aktualnym wyobraźniowym potrzebom. Spodziewać się należy jedynie niespodziewanego, bo w tych książkach absurd goni absurd i ani na moment nie pozwala odbiorcom się zatrzymywać. "156-piętrowy domek na drzewie" to propozycja, w której znowu wymagania wydawnicze Pana Nochala nadają rytm zachowaniom Andy'ego i Terry'ego - ale nie tylko one się liczą. Bo chociaż surowy wydawca żąda niemal natychmiast (na jutro) nowej propozycji wydawniczej, bohaterowie muszą się zająć czymś zupełnie innym. Chociaż domek na drzewie najczęściej kojarzy się z wakacjami, tutaj staje się areną świątecznych wypadków. Nadchodzi bowiem Boże Narodzenie. Andy i Terry ozdobili już każdy liść na drzewie lampkami choinkowymi, teraz przygotowują rekordowo długie listy do Świętego Mikołaja. A kiedy otrzymują w prezencie paczkę śniegu, postanawiają ulepić z niego bałwana - i to nie jest dobry pomysł, bo w domku na drzewie każdy niespodziewany gość może mieć złe zamiary. Nie inaczej jest z bałwanem. Kiedy Święty Mikołaj wpada w tarapaty, Andy i Terry wiedzą, że muszą uratować święta i dostarczyć prezenty do wszystkich dzieci z listy. Na szczęście Jill, ich sąsiadka, ma zaprzęg złożony z latających kotów i może zastąpić mikołajowe sanie.
"156-piętrowy domek na drzewie" to, jak zwykle w serii, opowieść szalona, zwariowana i pozbawiona morałów dla dzieci. Powieść komiksowa przygotowana dla czystej rozrywki i mocno bazująca na twórczości, którą można znaleźć choćby w zeszytach szkolnych i dziecięcej wyobraźni. To nieprawdopodobne wydarzenia połączone bazgranymi rysunkami. Nie ma miejsca na cyzelowanie - czy to obrazków, czy fabuły, wszystko rozgrywa się błyskawicznie i jako takie ma przyciągać uwagę dzieci. Andy Griffiths i Terry Denton zyskują popularność właśnie dzięki odejściu od "powinności" twórców i od schematów najczęściej wymaganych przez wydawców. Pozwalają sobie na opowieści, które do tej pory nie wkraczały do literatury czwartej. Przy okazji mogą też pokazywać, ile znaczy rozwinięta wyobraźnia: chociaż opowieści kierują się pewną wewnętrzną logiką (uważni odbiorcy z pewnością dostrzegą fakt, że coś, co pokazało się w początkowym wyliczeniu, może powrócić jako jeden z niezbędnych elementów w ucieczce przed zagrożeniem). Nie można narzekać na brak akcji: tempo wydarzeń jest ogromne i chociaż książki wyglądają dość poważnie (pod kątem objętości), to większą część stron zabierają gryzmołki i rysunki, więc dzieci nie muszą się obawiać masy tekstu do prześledzenia. Seria cieszy się zatem sporym powodzeniem wśród młodych czytelników - to książki tylko dla rozrywki, ale nie bez znaczenia będzie też możliwość pokazania odbiorcom, że można wymyślać wszystko, bez żadnych ograniczeń i bez podporządkowywania się konwencjom. Na rynku znalazło się miejsce dla tego typu opowieści i bez trudu można zrozumieć intencje twórców. "156-piętrowy domek na drzewie" to kolejny zestaw niespodzianek z rozbudowanego domku - efekt wymyślania i wygłupów, które nikomu nie zaszkodzą.
Zimowa przygoda
Andy i Terry ciągle rozbudowują swój piętrowy domek na drzewie, z każdym kolejnym tomem dochodzi aż trzynaście pięter niezwykłego miejsca - a każde piętro staje się z miejsca tematyczne i podporządkowane aktualnym wyobraźniowym potrzebom. Spodziewać się należy jedynie niespodziewanego, bo w tych książkach absurd goni absurd i ani na moment nie pozwala odbiorcom się zatrzymywać. "156-piętrowy domek na drzewie" to propozycja, w której znowu wymagania wydawnicze Pana Nochala nadają rytm zachowaniom Andy'ego i Terry'ego - ale nie tylko one się liczą. Bo chociaż surowy wydawca żąda niemal natychmiast (na jutro) nowej propozycji wydawniczej, bohaterowie muszą się zająć czymś zupełnie innym. Chociaż domek na drzewie najczęściej kojarzy się z wakacjami, tutaj staje się areną świątecznych wypadków. Nadchodzi bowiem Boże Narodzenie. Andy i Terry ozdobili już każdy liść na drzewie lampkami choinkowymi, teraz przygotowują rekordowo długie listy do Świętego Mikołaja. A kiedy otrzymują w prezencie paczkę śniegu, postanawiają ulepić z niego bałwana - i to nie jest dobry pomysł, bo w domku na drzewie każdy niespodziewany gość może mieć złe zamiary. Nie inaczej jest z bałwanem. Kiedy Święty Mikołaj wpada w tarapaty, Andy i Terry wiedzą, że muszą uratować święta i dostarczyć prezenty do wszystkich dzieci z listy. Na szczęście Jill, ich sąsiadka, ma zaprzęg złożony z latających kotów i może zastąpić mikołajowe sanie.
"156-piętrowy domek na drzewie" to, jak zwykle w serii, opowieść szalona, zwariowana i pozbawiona morałów dla dzieci. Powieść komiksowa przygotowana dla czystej rozrywki i mocno bazująca na twórczości, którą można znaleźć choćby w zeszytach szkolnych i dziecięcej wyobraźni. To nieprawdopodobne wydarzenia połączone bazgranymi rysunkami. Nie ma miejsca na cyzelowanie - czy to obrazków, czy fabuły, wszystko rozgrywa się błyskawicznie i jako takie ma przyciągać uwagę dzieci. Andy Griffiths i Terry Denton zyskują popularność właśnie dzięki odejściu od "powinności" twórców i od schematów najczęściej wymaganych przez wydawców. Pozwalają sobie na opowieści, które do tej pory nie wkraczały do literatury czwartej. Przy okazji mogą też pokazywać, ile znaczy rozwinięta wyobraźnia: chociaż opowieści kierują się pewną wewnętrzną logiką (uważni odbiorcy z pewnością dostrzegą fakt, że coś, co pokazało się w początkowym wyliczeniu, może powrócić jako jeden z niezbędnych elementów w ucieczce przed zagrożeniem). Nie można narzekać na brak akcji: tempo wydarzeń jest ogromne i chociaż książki wyglądają dość poważnie (pod kątem objętości), to większą część stron zabierają gryzmołki i rysunki, więc dzieci nie muszą się obawiać masy tekstu do prześledzenia. Seria cieszy się zatem sporym powodzeniem wśród młodych czytelników - to książki tylko dla rozrywki, ale nie bez znaczenia będzie też możliwość pokazania odbiorcom, że można wymyślać wszystko, bez żadnych ograniczeń i bez podporządkowywania się konwencjom. Na rynku znalazło się miejsce dla tego typu opowieści i bez trudu można zrozumieć intencje twórców. "156-piętrowy domek na drzewie" to kolejny zestaw niespodzianek z rozbudowanego domku - efekt wymyślania i wygłupów, które nikomu nie zaszkodzą.
czwartek, 20 lipca 2023
Marta Matyszczak: Krwawa kąpiel nad Krutynią
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2023.
Emigracja
W Kryminałach z pazurem Marta Matyszczak stawia na nieco ostrzejsze sprawy kryminalne, mniej oszczędza swoich bohaterów, ale nie odbiera czytelnikom powodów do radości. "Krwawa kąpiel nad Krutynią" to kolejna opowieść przedstawiająca losy Rozalii Ginter i jej kotki Burbur. Kotka - złośliwa i piekielnie inteligentna, prowadzi swój drapany pamiętnik na powierzchniach, które wpadną jej w łapki - tym razem najczęściej w kajaku. Do zapisków powoli zaczyna dołączać jej syn, Pedro, przez wszystkich traktowany pobłażliwie i jako zwierzak, który rozumem nie grzeszy. Koty mają tu do spełnienia ważną rolę: nie tylko relacjonują część wydarzeń, ale też w odpowiednich momentach mogą wkroczyć do akcji i zmienić bieg wydarzeń. Tam, gdzie ludzie nie dadzą rady podkraść się niezauważeni, tam Burbur i Pedro spokojnie się dostaną. Zyskają dzięki temu cenne informacje, a przynajmniej niezbędne do rozwiązania całej zagadki dane. "Krwawa kąpiel nad Krutynią" to obietnica wakacji, przynajmniej w założeniu. Bo oto Rozalia Ginter zmusza całą rodzinę do wybrania się na spływ kajakowy. Nigdzie nie ma wolnych miejsc, więc będą to wakacje pod namiotem - dla pani weterynarz, komisarza policji i ich dwóch nastoletnich córek, przez Burbur trafnie ochrzczonych mianem patyczaków, to spore wyzwanie. Jednak w obliczu trupa wszystkie niedogodności przestają mieć znaczenie. Trupa znajduje oczywiście Rozalia, która i tak zaangażowałaby się w śledztwo, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę jej nieodległą przeszłość kryminalną. Owa przeszłość upomina się o kobietę coraz częściej, nie tylko kiedy trzeba pomóc gangsterom. Rozalia zyskuje szansę domknięcia zagadki nieszczęśliwego wypadku syna, ale nie zabraknie jej też bardziej aktualnych bolączek i kryzysów. Prowadzi śledztwo, w którym duże znaczenie mają też koty - ale drogi różnych bohaterów "Krwawej kąpieli nad Krutynią" zazębiają się w nieoczekiwany sposób. Marta Matyszczak wprowadza też do akcji Potomek-Chojarską, nakazując energicznej pani mecenas zachowywać się niestandardowo i zaskakująco dla odbiorców. Wprowadzenie tej bohaterki przyniesie mnóstwo śmiechu i stanie się czynnikiem przyciągającym do lektury także fanów Kryminałów pod psem.
Chociaż "zwierzęcą" narrację w przebitkach opowieści Marta Matyszczak stosuje w obu cyklach, w przypadku Kryminałów z pazurem jest ona bardziej bezwzględna i wypełniona ironią. O ile Gucio szuka żartów na temat ludzi, o tyle Burbur ze swoją wyniosłością i z przekonaniem o własnej nieomylności odnosi się do ludzkiej części swojej rodziny tak, jak ta na to zasługuje. Oczywiście to również sposób na budzenie śmiechu, ale z perspektywy autorki - inny niż w przypadku dobrodusznego Gucia. "Krwawa kąpiel nad Krutynią" to kryminał na wesoło (chociaż także z rozwiniętym mocno wątkiem sensacyjnym i bez bagatelizowania zbrodni). Marta Matyszczak pokazuje, że potrafi pisać z humorem (chociaż część narracji tworzy za nią współautorka książki, Burbur) i budować ciekawą intrygę. Nie zaskoczy swoich czytelników, będzie mieć dla nich trochę niespodzianek i z pewnością zachęci do sprawdzania innych losów bohaterów. "Krwawa kąpiel nad Krutynią" to książka, którą bardzo dobrze się czyta - udany kryminał z przymrużeniem oka.
Emigracja
W Kryminałach z pazurem Marta Matyszczak stawia na nieco ostrzejsze sprawy kryminalne, mniej oszczędza swoich bohaterów, ale nie odbiera czytelnikom powodów do radości. "Krwawa kąpiel nad Krutynią" to kolejna opowieść przedstawiająca losy Rozalii Ginter i jej kotki Burbur. Kotka - złośliwa i piekielnie inteligentna, prowadzi swój drapany pamiętnik na powierzchniach, które wpadną jej w łapki - tym razem najczęściej w kajaku. Do zapisków powoli zaczyna dołączać jej syn, Pedro, przez wszystkich traktowany pobłażliwie i jako zwierzak, który rozumem nie grzeszy. Koty mają tu do spełnienia ważną rolę: nie tylko relacjonują część wydarzeń, ale też w odpowiednich momentach mogą wkroczyć do akcji i zmienić bieg wydarzeń. Tam, gdzie ludzie nie dadzą rady podkraść się niezauważeni, tam Burbur i Pedro spokojnie się dostaną. Zyskają dzięki temu cenne informacje, a przynajmniej niezbędne do rozwiązania całej zagadki dane. "Krwawa kąpiel nad Krutynią" to obietnica wakacji, przynajmniej w założeniu. Bo oto Rozalia Ginter zmusza całą rodzinę do wybrania się na spływ kajakowy. Nigdzie nie ma wolnych miejsc, więc będą to wakacje pod namiotem - dla pani weterynarz, komisarza policji i ich dwóch nastoletnich córek, przez Burbur trafnie ochrzczonych mianem patyczaków, to spore wyzwanie. Jednak w obliczu trupa wszystkie niedogodności przestają mieć znaczenie. Trupa znajduje oczywiście Rozalia, która i tak zaangażowałaby się w śledztwo, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę jej nieodległą przeszłość kryminalną. Owa przeszłość upomina się o kobietę coraz częściej, nie tylko kiedy trzeba pomóc gangsterom. Rozalia zyskuje szansę domknięcia zagadki nieszczęśliwego wypadku syna, ale nie zabraknie jej też bardziej aktualnych bolączek i kryzysów. Prowadzi śledztwo, w którym duże znaczenie mają też koty - ale drogi różnych bohaterów "Krwawej kąpieli nad Krutynią" zazębiają się w nieoczekiwany sposób. Marta Matyszczak wprowadza też do akcji Potomek-Chojarską, nakazując energicznej pani mecenas zachowywać się niestandardowo i zaskakująco dla odbiorców. Wprowadzenie tej bohaterki przyniesie mnóstwo śmiechu i stanie się czynnikiem przyciągającym do lektury także fanów Kryminałów pod psem.
Chociaż "zwierzęcą" narrację w przebitkach opowieści Marta Matyszczak stosuje w obu cyklach, w przypadku Kryminałów z pazurem jest ona bardziej bezwzględna i wypełniona ironią. O ile Gucio szuka żartów na temat ludzi, o tyle Burbur ze swoją wyniosłością i z przekonaniem o własnej nieomylności odnosi się do ludzkiej części swojej rodziny tak, jak ta na to zasługuje. Oczywiście to również sposób na budzenie śmiechu, ale z perspektywy autorki - inny niż w przypadku dobrodusznego Gucia. "Krwawa kąpiel nad Krutynią" to kryminał na wesoło (chociaż także z rozwiniętym mocno wątkiem sensacyjnym i bez bagatelizowania zbrodni). Marta Matyszczak pokazuje, że potrafi pisać z humorem (chociaż część narracji tworzy za nią współautorka książki, Burbur) i budować ciekawą intrygę. Nie zaskoczy swoich czytelników, będzie mieć dla nich trochę niespodzianek i z pewnością zachęci do sprawdzania innych losów bohaterów. "Krwawa kąpiel nad Krutynią" to książka, którą bardzo dobrze się czyta - udany kryminał z przymrużeniem oka.
środa, 19 lipca 2023
Minecraft. Naklejkowa przygoda. Moby atakują!
Harperkids, Warszawa 2023.
Gra w książce
Nie ma się co oszukiwać: tylko fani Minecrafta poradzą sobie z rozwiązywaniem zadań, które znalazły się w tej książce - nie ze względu na stopień trudności a z uwagi na konieczność rozeznania się w świecie gry i w zasadach w niej panujących. "Minecraft. Naklejkowa przygoda. Moby atakują" to zestaw ćwiczeń i łamigłówek dla najmłodszych - przedłużenie przyjemności przebywania w świecie Minecrafta. Trzeba tu przede wszystkim dobrze orientować się w tym, jakie artefakty uda się uzyskać z dostępnych składników i umieć odpowiadać na pytania wiążące się z samą rozrywką. Jeśli ktoś zatem do Minecrafta jeszcze nie dotarł, może być sfrustrowany niedostępnymi dla siebie rozwiązaniami zagadek. I wtedy nie pomogą żadne naklejki. Zeszyt ćwiczeń jest dużym picture bookiem, w którym podstawę stanowią screeny z gry - do uzupełniania naklejkami. Imponujący zestaw naklejek różnych rozmiarów przyciągnie małych odbiorców: z naklejek trzeba będzie tworzyć swoich bohaterów albo niezbędny ekwipunek, naklejek używa się tu w różnych okolicznościach do odpowiadania na pytania lub do rozwiązywania zadań przedstawianych najmłodszym. Zabawa naklejkami wiąże się zatem z koniecznością wykazania się wiedzą na temat Minecrafta. To jednocześnie motywacja, nagroda i przedmiot działań, bez naklejek nie da się uzupełniać tomiku. Nie ulega wątpliwości, że naklejki dodatkowo stają się elementem wabiącym dzieci: trzeba czegoś atrakcyjnego, żeby odciągnąć je od komputerów i przekonać do tradycyjnych sposobów spędzania wolnego czasu - w tym przypadku naklejki odczarowują klasyczne lektury: pokazują, że z książką można dobrze się bawić. Potrzebne są takie gadżety, żeby przyzwyczaić małych fanów gier komputerowych do innych metod relaksu. Ale tutaj relaks wiąże się jednak z wysiłkiem umysłowym - bo autorzy tomiku postanawiają przenieść do niego sporą część działań graczy. Podsuwają odbiorcom wyzwania intelektualne, które mogą przygotowywać do samego procesu grania, ale mogą też stanowić całkiem dobry zamiennik. Nie od dzisiaj wiadomo, że Minecraft to gra, która wykracza poza przestrzeń komputerową, więc takie przeniesienie dobrze się sprawdzi.
Książka jest picture bookiem pożenionym z zeszytem ćwiczeń. Łamigłówki dla dzieci - podporządkowane regułom gry - pojawiają się jako drobne komentarze tekstowe na wypełnionych dużymi ilustracjami stronach, ale, co ważne - obrazki na stronach nie są pełne. Dopiero po uzupełnieniu ich naklejkami będzie można doceniać walory graficzne publikacji. To także droga do zaproszenia dzieci do działania - bez ich akcji książeczki nie ma sensu oglądać, dopiero dodanie bohaterów i ich magicznych przedmiotów sprawi, że na rozkładówkach coś będzie się działo. "Moby atakują" to kolejna przygoda z Minecrafta przeniesiona do książki - pokazuje, że jest na rynku wydawniczym miejsce na gadżety lubiane przez graczy.
Gra w książce
Nie ma się co oszukiwać: tylko fani Minecrafta poradzą sobie z rozwiązywaniem zadań, które znalazły się w tej książce - nie ze względu na stopień trudności a z uwagi na konieczność rozeznania się w świecie gry i w zasadach w niej panujących. "Minecraft. Naklejkowa przygoda. Moby atakują" to zestaw ćwiczeń i łamigłówek dla najmłodszych - przedłużenie przyjemności przebywania w świecie Minecrafta. Trzeba tu przede wszystkim dobrze orientować się w tym, jakie artefakty uda się uzyskać z dostępnych składników i umieć odpowiadać na pytania wiążące się z samą rozrywką. Jeśli ktoś zatem do Minecrafta jeszcze nie dotarł, może być sfrustrowany niedostępnymi dla siebie rozwiązaniami zagadek. I wtedy nie pomogą żadne naklejki. Zeszyt ćwiczeń jest dużym picture bookiem, w którym podstawę stanowią screeny z gry - do uzupełniania naklejkami. Imponujący zestaw naklejek różnych rozmiarów przyciągnie małych odbiorców: z naklejek trzeba będzie tworzyć swoich bohaterów albo niezbędny ekwipunek, naklejek używa się tu w różnych okolicznościach do odpowiadania na pytania lub do rozwiązywania zadań przedstawianych najmłodszym. Zabawa naklejkami wiąże się zatem z koniecznością wykazania się wiedzą na temat Minecrafta. To jednocześnie motywacja, nagroda i przedmiot działań, bez naklejek nie da się uzupełniać tomiku. Nie ulega wątpliwości, że naklejki dodatkowo stają się elementem wabiącym dzieci: trzeba czegoś atrakcyjnego, żeby odciągnąć je od komputerów i przekonać do tradycyjnych sposobów spędzania wolnego czasu - w tym przypadku naklejki odczarowują klasyczne lektury: pokazują, że z książką można dobrze się bawić. Potrzebne są takie gadżety, żeby przyzwyczaić małych fanów gier komputerowych do innych metod relaksu. Ale tutaj relaks wiąże się jednak z wysiłkiem umysłowym - bo autorzy tomiku postanawiają przenieść do niego sporą część działań graczy. Podsuwają odbiorcom wyzwania intelektualne, które mogą przygotowywać do samego procesu grania, ale mogą też stanowić całkiem dobry zamiennik. Nie od dzisiaj wiadomo, że Minecraft to gra, która wykracza poza przestrzeń komputerową, więc takie przeniesienie dobrze się sprawdzi.
Książka jest picture bookiem pożenionym z zeszytem ćwiczeń. Łamigłówki dla dzieci - podporządkowane regułom gry - pojawiają się jako drobne komentarze tekstowe na wypełnionych dużymi ilustracjami stronach, ale, co ważne - obrazki na stronach nie są pełne. Dopiero po uzupełnieniu ich naklejkami będzie można doceniać walory graficzne publikacji. To także droga do zaproszenia dzieci do działania - bez ich akcji książeczki nie ma sensu oglądać, dopiero dodanie bohaterów i ich magicznych przedmiotów sprawi, że na rozkładówkach coś będzie się działo. "Moby atakują" to kolejna przygoda z Minecrafta przeniesiona do książki - pokazuje, że jest na rynku wydawniczym miejsce na gadżety lubiane przez graczy.
wtorek, 18 lipca 2023
Malwina Hajduk: Rok nad morzem
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Nie tylko wakacje
Seria kartonowych picture booków wyszukiwankowych "Rok..." cieszy się dużym powodzeniem - więc kolejni ilustratorzy zabierają odbiorców w różne miejsca i zmuszają do wysiłku poznawczego. Malwina Hajduk wykorzystuje zainteresowanie terenami rekreacyjnymi i wypoczynkowymi i postanawia zafundować dzieciom "Rok nad morzem". Oczywiście nie zatrzyma się wyłącznie na czasie wakacji, to znowu dwanaście rozkładówek z dwunastu kolejnych miesięcy - ale odrobinę modyfikuje za to wyjściowy pomysł. Do niedawna jeszcze w serii pojawiały się rysunki dotyczące jednego miejsca i jednego kadru: twórcy wybierali jak najbardziej przekrojowe miejsce, które zmieniało się w kolejnych porach roku - a dzieci miały za zadanie obserwować metamorfozy, wyłapywać różnice i komentować je, żeby ćwiczyć umiejętność prowadzenia płynnej narracji. Malwina Hajduk decyduje się na nieco inne rozwiązanie, odrobinę odświeża wyjściowe zalecenia. Wprowadza aż trzy kadry: jest tu zejście na plażę, widok wody i latarnia morska. To zabieg, który pozwala na zerknięcie do różnych miejsc i na uchwycenie faktycznych zmian - z uwagi na pory roku. Umożliwia też autorce śledzenie różnych środowisk, tworzenie przekrojowych obrazków (w próbie połączenia wszystkich elementów w jednym kadrze musiałaby się prawdopodobnie tłumaczyć, dlaczego zagląda do środka latarni, ale już nie proponuje przekroju plaży. "Rok nad morzem" to jednak okazja do zapoznania się z charakterystycznymi dla nadmorskiego pejzażu elementami. Oczywiście nie tylko.
Malwina Hajduk na pierwszej rozkładówce wprowadza kilka postaci, które będą towarzyszyć dzieciom na rysunkach. To nie tylko ludzie (o bardzo charakterystycznych, karykaturalnych sylwetkach: z ogromnymi tułowiami i malutkimi głowami), ale też zwierzęta, jakie można w morzu spotkać: pojawiają się tu foki, plankton, flądry i omułki, śledzie i meduzy. Poza tym typowe dla miejsca ptaki: mewa i rybitwa. To zwierzęta mogą zachęcić dzieci do śledzenia obrazków - chociaż sposobów na przekonanie najmłodszych do oglądania książki jest więcej. Autorka w krótkich komentarzach przybliża trochę bohaterów tej obrazkowej opowieści, pozwala poznać ich zainteresowania lub znajomości - reszty dowiedzą się dzieci z samych ilustracji. Po zakończeniu oglądania tomu trzeba będzie jeszcze wrócić nad morze, żeby znaleźć dodatkowe niespodzianki i odkryć inne historie zakodowane przez autorkę na stronach.
Plaża i morze nie są przeładowane elementami do oglądania i wyszukiwania. Więcej dzieje się w środku latarni morskiej, ale to dlatego, że na mniejszej przestrzeni trzeba zmieścić trochę mniejsze elementy. W związku z tym "Rok nad morzem" nie zniechęci małych odbiorców i nie zirytuje tych, którzy mają problemy ze skupianiem uwagi i nie potrafią poradzić sobie z mnóstwem detali. Malwina Hajduk kieruje się zatem do dzieci, które wolą zajmować się mniejszą liczbą wątków i które potrzebują prostych obrazków, żeby ćwiczyć umiejętności przydające się później w szkole. Kolejna propozycja w cyklu trochę przełamuje schemat, ale po prostu na tyle, żeby nie znudzić małych odbiorców.
Nie tylko wakacje
Seria kartonowych picture booków wyszukiwankowych "Rok..." cieszy się dużym powodzeniem - więc kolejni ilustratorzy zabierają odbiorców w różne miejsca i zmuszają do wysiłku poznawczego. Malwina Hajduk wykorzystuje zainteresowanie terenami rekreacyjnymi i wypoczynkowymi i postanawia zafundować dzieciom "Rok nad morzem". Oczywiście nie zatrzyma się wyłącznie na czasie wakacji, to znowu dwanaście rozkładówek z dwunastu kolejnych miesięcy - ale odrobinę modyfikuje za to wyjściowy pomysł. Do niedawna jeszcze w serii pojawiały się rysunki dotyczące jednego miejsca i jednego kadru: twórcy wybierali jak najbardziej przekrojowe miejsce, które zmieniało się w kolejnych porach roku - a dzieci miały za zadanie obserwować metamorfozy, wyłapywać różnice i komentować je, żeby ćwiczyć umiejętność prowadzenia płynnej narracji. Malwina Hajduk decyduje się na nieco inne rozwiązanie, odrobinę odświeża wyjściowe zalecenia. Wprowadza aż trzy kadry: jest tu zejście na plażę, widok wody i latarnia morska. To zabieg, który pozwala na zerknięcie do różnych miejsc i na uchwycenie faktycznych zmian - z uwagi na pory roku. Umożliwia też autorce śledzenie różnych środowisk, tworzenie przekrojowych obrazków (w próbie połączenia wszystkich elementów w jednym kadrze musiałaby się prawdopodobnie tłumaczyć, dlaczego zagląda do środka latarni, ale już nie proponuje przekroju plaży. "Rok nad morzem" to jednak okazja do zapoznania się z charakterystycznymi dla nadmorskiego pejzażu elementami. Oczywiście nie tylko.
Malwina Hajduk na pierwszej rozkładówce wprowadza kilka postaci, które będą towarzyszyć dzieciom na rysunkach. To nie tylko ludzie (o bardzo charakterystycznych, karykaturalnych sylwetkach: z ogromnymi tułowiami i malutkimi głowami), ale też zwierzęta, jakie można w morzu spotkać: pojawiają się tu foki, plankton, flądry i omułki, śledzie i meduzy. Poza tym typowe dla miejsca ptaki: mewa i rybitwa. To zwierzęta mogą zachęcić dzieci do śledzenia obrazków - chociaż sposobów na przekonanie najmłodszych do oglądania książki jest więcej. Autorka w krótkich komentarzach przybliża trochę bohaterów tej obrazkowej opowieści, pozwala poznać ich zainteresowania lub znajomości - reszty dowiedzą się dzieci z samych ilustracji. Po zakończeniu oglądania tomu trzeba będzie jeszcze wrócić nad morze, żeby znaleźć dodatkowe niespodzianki i odkryć inne historie zakodowane przez autorkę na stronach.
Plaża i morze nie są przeładowane elementami do oglądania i wyszukiwania. Więcej dzieje się w środku latarni morskiej, ale to dlatego, że na mniejszej przestrzeni trzeba zmieścić trochę mniejsze elementy. W związku z tym "Rok nad morzem" nie zniechęci małych odbiorców i nie zirytuje tych, którzy mają problemy ze skupianiem uwagi i nie potrafią poradzić sobie z mnóstwem detali. Malwina Hajduk kieruje się zatem do dzieci, które wolą zajmować się mniejszą liczbą wątków i które potrzebują prostych obrazków, żeby ćwiczyć umiejętności przydające się później w szkole. Kolejna propozycja w cyklu trochę przełamuje schemat, ale po prostu na tyle, żeby nie znudzić małych odbiorców.
poniedziałek, 17 lipca 2023
Carla Häfner: Kod życia. Wszystko o genach, DNA i o tym, dlaczego jesteś, kim jesteś
Kropka, Warszawa 2023.
Dziedziczenie
Jeszcze do niedawna temat genetyki był spychany na margines szkolnych programów i tylko naprawdę zainteresowani biologią mogli dowiedzieć się czegoś o Mendlu i o wyliczaniu cech potomstwa. Teraz każde dziecko, niezależnie od szkoły, może na własną rękę zgłębiać wiadomości - co więcej, nawet dorośli niekoniecznie zdają sobie sprawę z niektórych faktów. Carla Häfner przeprowadza odbiorców przez tajniki genetyki w wielkim tomie, który niby jest picture bookiem, ale jednak aspekty edukacyjne w nim przeważają: "Kod życia. Wszystko o genach, DNA i o tym, dlaczego jesteś, kim jesteś" to publikacja niebanalna. Mogłoby się wydawać, że poruszane tu tematy są za trudne dla odbiorców - jednak dzieci bez problemu wybiorą sobie te informacje, które będą w stanie zapamiętać. Do reszty mogą zajrzeć albo wrócić wtedy, kiedy zechcą pogłębiać zdobyte dane lub uznają, że mogą wspiąć się na kolejny poziom wiedzy o dziedziczeniu.
Autorka wychodzi od odkryć Gregora Mendla, żeby wyznaczyć podstawy do dalszych badań. Wprowadza ostrożnie pojęcia genów, żeby później zabrać dzieci do wnętrza komórki - przedstawia kolejnych badaczy, którzy zajmowali się genetyką jeszcze w jej początkach. Pokazuje, jak wyglądało odkrycie DNA i tłumaczy cały sposób kodowania informacji o organizmach żywych. Jeśli już historia nauki staje się oczywista, można zająć się aktualnymi zainteresowaniami badaczy i sprawdzaniem, w jakich kierunkach podążają uczeni - co ich intryguje i co inspiruje do działania. Co ciekawe, autorka w tym tomie nie boi się trudnych pojęć albo długich komentarzy. "Kod życia" to książka, która ma przynosić wyjaśnienia, a nie zmuszać do poszukiwania rozwiązań w innych źródłach - chodzi o to, żeby natychmiast zaspokoić ciekawość dzieci. Chociaż tom wygląda na wzorowany na tych z dziecięcych biblioteczek, wcale nie jest kierowany do maluchów: duża i kolorowa publikacja trafi do dzieci rzeczywiście żądnych wiedzy i do młodzieży - warunek jest jeden, trzeba chcieć się uczyć i nie poddawać się w przypadku co bardziej skomplikowanych zagadnień - bo takich nie zabraknie. "Kod życia" to książka, która ma dość mocno przybliżać odbiorcom temat - więc nie dziwi przepełnienie jej informacjami, mimo że dzisiaj na rynku literackim takie podejście nie jest zbyt popularne: dzisiaj raczej chroni się odbiorców, szczególnie młodszych, przed nadmiernym wysiłkiem umysłowym. Na szczęście nie wszyscy wychodzą z takiego założenia i na rynku pojawiają się kolejne książki ważne, cenne i potrzebne. Oczywiście "Kod życia" nie jest publikacją, która dostarczy rozrywki: to po prostu podręcznik dla niepoznaki ozdobiony bajkowymi ilustracjami - ale z pewnością trafi do zainteresowanych i sprawi, że dzieci będą mogły przygotować się na to, że poza standardowymi w historiach dla najmłodszych zestawami zawodów istnieją jeszcze bardziej wymagające (a mniej medialne) zajęcia. Uczeni badający geny i proces dziedziczenia z pewnością należą do niezwykłych postaci - a dla odkrywców znajduje się tutaj miejsce. "Kod życia" to nie tylko opowieść o tym, dlaczego dzieci są podobne do rodziców i dziadków - to próba rozszyfrowania tego typu powiązań i wskazanie dzieciom klucza do rozwiązywania genetycznych zagadek.
Dziedziczenie
Jeszcze do niedawna temat genetyki był spychany na margines szkolnych programów i tylko naprawdę zainteresowani biologią mogli dowiedzieć się czegoś o Mendlu i o wyliczaniu cech potomstwa. Teraz każde dziecko, niezależnie od szkoły, może na własną rękę zgłębiać wiadomości - co więcej, nawet dorośli niekoniecznie zdają sobie sprawę z niektórych faktów. Carla Häfner przeprowadza odbiorców przez tajniki genetyki w wielkim tomie, który niby jest picture bookiem, ale jednak aspekty edukacyjne w nim przeważają: "Kod życia. Wszystko o genach, DNA i o tym, dlaczego jesteś, kim jesteś" to publikacja niebanalna. Mogłoby się wydawać, że poruszane tu tematy są za trudne dla odbiorców - jednak dzieci bez problemu wybiorą sobie te informacje, które będą w stanie zapamiętać. Do reszty mogą zajrzeć albo wrócić wtedy, kiedy zechcą pogłębiać zdobyte dane lub uznają, że mogą wspiąć się na kolejny poziom wiedzy o dziedziczeniu.
Autorka wychodzi od odkryć Gregora Mendla, żeby wyznaczyć podstawy do dalszych badań. Wprowadza ostrożnie pojęcia genów, żeby później zabrać dzieci do wnętrza komórki - przedstawia kolejnych badaczy, którzy zajmowali się genetyką jeszcze w jej początkach. Pokazuje, jak wyglądało odkrycie DNA i tłumaczy cały sposób kodowania informacji o organizmach żywych. Jeśli już historia nauki staje się oczywista, można zająć się aktualnymi zainteresowaniami badaczy i sprawdzaniem, w jakich kierunkach podążają uczeni - co ich intryguje i co inspiruje do działania. Co ciekawe, autorka w tym tomie nie boi się trudnych pojęć albo długich komentarzy. "Kod życia" to książka, która ma przynosić wyjaśnienia, a nie zmuszać do poszukiwania rozwiązań w innych źródłach - chodzi o to, żeby natychmiast zaspokoić ciekawość dzieci. Chociaż tom wygląda na wzorowany na tych z dziecięcych biblioteczek, wcale nie jest kierowany do maluchów: duża i kolorowa publikacja trafi do dzieci rzeczywiście żądnych wiedzy i do młodzieży - warunek jest jeden, trzeba chcieć się uczyć i nie poddawać się w przypadku co bardziej skomplikowanych zagadnień - bo takich nie zabraknie. "Kod życia" to książka, która ma dość mocno przybliżać odbiorcom temat - więc nie dziwi przepełnienie jej informacjami, mimo że dzisiaj na rynku literackim takie podejście nie jest zbyt popularne: dzisiaj raczej chroni się odbiorców, szczególnie młodszych, przed nadmiernym wysiłkiem umysłowym. Na szczęście nie wszyscy wychodzą z takiego założenia i na rynku pojawiają się kolejne książki ważne, cenne i potrzebne. Oczywiście "Kod życia" nie jest publikacją, która dostarczy rozrywki: to po prostu podręcznik dla niepoznaki ozdobiony bajkowymi ilustracjami - ale z pewnością trafi do zainteresowanych i sprawi, że dzieci będą mogły przygotować się na to, że poza standardowymi w historiach dla najmłodszych zestawami zawodów istnieją jeszcze bardziej wymagające (a mniej medialne) zajęcia. Uczeni badający geny i proces dziedziczenia z pewnością należą do niezwykłych postaci - a dla odkrywców znajduje się tutaj miejsce. "Kod życia" to nie tylko opowieść o tym, dlaczego dzieci są podobne do rodziców i dziadków - to próba rozszyfrowania tego typu powiązań i wskazanie dzieciom klucza do rozwiązywania genetycznych zagadek.
Chorzowski Teatr Ogrodowy 2023
Chorzowski Teatr Ogrodowy 2023:
18 sierpnia (piątek) o 19:00 Teatr dla Dorosłych (Bieruń): Wilijo na poziomie 650
19 sierpnia (sobota) o 19:00 Teatr Reduta Śląska (Chorzów): Bleee…
20 sierpnia (niedziela) o 19:00 Teatr Nie Do Wiary (Pyskowice): Testerka Miłości
25 sierpnia (piątek) o 19:00 Teatr Naumiony (Ornontowice): Kopidoł
26 sierpnia (sobota) 15:00 Teatr Trip (Chorzów): Beboki
małe ChTO:
14 sierpnia (poniedziałek) o 17:00 TeatRyle (Poznań): Bajka o szczęściu
15 sierpnia (wtorek) o 15:00 Divadlo PIKI (Słowacja, Pezinok): MuuBajka, a po niej DZIECINADA
16 sierpnia (środa) o 17:00 Teatr Gry i Ludzie (Katowice): Opowieści wagantów
17 sierpnia (czwartek) o 17:00 Teatr Trip (Chorzów): Babroszki lecą w kosmos
Szczegóły na www.chto.pl
18 sierpnia (piątek) o 19:00 Teatr dla Dorosłych (Bieruń): Wilijo na poziomie 650
19 sierpnia (sobota) o 19:00 Teatr Reduta Śląska (Chorzów): Bleee…
20 sierpnia (niedziela) o 19:00 Teatr Nie Do Wiary (Pyskowice): Testerka Miłości
25 sierpnia (piątek) o 19:00 Teatr Naumiony (Ornontowice): Kopidoł
26 sierpnia (sobota) 15:00 Teatr Trip (Chorzów): Beboki
małe ChTO:
14 sierpnia (poniedziałek) o 17:00 TeatRyle (Poznań): Bajka o szczęściu
15 sierpnia (wtorek) o 15:00 Divadlo PIKI (Słowacja, Pezinok): MuuBajka, a po niej DZIECINADA
16 sierpnia (środa) o 17:00 Teatr Gry i Ludzie (Katowice): Opowieści wagantów
17 sierpnia (czwartek) o 17:00 Teatr Trip (Chorzów): Babroszki lecą w kosmos
Szczegóły na www.chto.pl
niedziela, 16 lipca 2023
Elin Hilderbrand: Lato '69
Poradnia K, Warszawa 2023.
Zmiany
To moment, który bohaterki tomu "Lato '69" zapamiętają na długo. A różnice wieku między kolejnymi siostrami sprawiają, że Elin Hilderbrand będzie mogła przedstawić cały szereg tematów i bolączek społecznych bez narażania się na zarzuty o nadmiernym komplikowaniu życiorysu i nieprawdopodobnych zbiegach okoliczności. "Lato '69" to bowiem zestaw biografii, a właściwie ich wycinków, zgrabnie powiązanych rodzinnymi dramatami lub wyrzeczeniami - i ciekawie poprowadzonych. Są tu trzy siostry, z których najstarsza, Blair, niedługo zostanie matką. Młodsza, Kirby, to studentka, która właśnie zamierza zasmakować wolności, przynajmniej w dostępnym jej wymiarze: chce podjąć pracę i na jakiś czas wyprowadzić się z domu. Najmłodsza jest trzynastoletnia Jesse - ona również mierzyć się będzie z rozmaitymi wyzwaniami związanymi z dojrzewaniem - ale nie tylko. Obok tematów standardowo "kobiecych" i częstych w czytadłach dla pań (ciąża, romanse i zdrady) czy obowiązkowych w powieściach young adult (związane z dojrzewaniem zmiany zachodzące w ciele, pierwsze miłości i pierwsze rozczarowania) Elin Hilderbrand sięga również po kwestie społeczne: jest tu między innymi motyw rasizmu czy rewolucji seksualnej, molestowania lub przemocy w toksycznym związku, jest też - bardzo ważny - temat wojny w Wietnamie. Na tę wojnę wysłany zostaje Tygrys, czwarty z rodzeństwa. Po raz pierwszy nie będzie go w domu w wakacje - a ponieważ nie wiadomo, czy uda mu się wrócić z misji, rodzina żyje w stanie dużej nerwowości i niepewności. Najbardziej tęskni Jesse, która do Tygrysa pisze listy. Wyjazd chłopaka niemal u każdego uruchamia inne emocje.
I chociaż to opowieść o losach jednej rodziny, którą twardą ręką trzyma nestorka rodu, Exalta, kolejne opowieści toczą się w swoim rytmie, samodzielnie i wyczerpująco, tak, żeby czytelniczki mogły ze szczegółami poznawać losy bohaterek. Z tak szerokiego wachlarza możliwości każda odbiorczyni znajdzie coś specjalnego dla siebie - i w różnych sytuacjach będzie mogła się odnaleźć. Bo nawet jeśli dylematy części postaci będą się obecnie wydawać wydumane, to przecież czyste emocje trafią do każdego. A tych emocji nie brakuje, przede wszystkim autorka każdej z postaci wyznacza co najmniej kilka celów do zrealizowania - i każdej maksymalnie utrudnia drogę. Sprawia, że pozornie dobre wybory wiązać się będą z problemami i stratami, a postępowanie według skostniałych systemów nie przyniesie oczekiwanych skutków. Bawi się Elin Hilderbrand w demiurga i świetnie jej to wychodzi - co sprawia, że "Lato '69" to powieść, która na długo odbiorczynie przyciągnie. Charakterystyczne w tej powieści jest dobre zrozumienie motywacji bohaterek i staranne konstruowanie ich zachowań według przyjętego klucza - nie ma tu fałszu w reakcjach, nie ma też wymuszanych postaw, wszystko idealnie z siebie wynika i prowadzi do stworzenia galerii osobowości - skomplikowanej i pełnej. Jest ta powieść ciekawą wędrówką w przeszłość i przynosi dobre zrozumienie czasów. A jednocześnie to wspaniała rozrywka, sposób na relaks. Mądra i ciekawa lektura - uniwersalna, mimo jednoznacznie wskazanego czasu.
Zmiany
To moment, który bohaterki tomu "Lato '69" zapamiętają na długo. A różnice wieku między kolejnymi siostrami sprawiają, że Elin Hilderbrand będzie mogła przedstawić cały szereg tematów i bolączek społecznych bez narażania się na zarzuty o nadmiernym komplikowaniu życiorysu i nieprawdopodobnych zbiegach okoliczności. "Lato '69" to bowiem zestaw biografii, a właściwie ich wycinków, zgrabnie powiązanych rodzinnymi dramatami lub wyrzeczeniami - i ciekawie poprowadzonych. Są tu trzy siostry, z których najstarsza, Blair, niedługo zostanie matką. Młodsza, Kirby, to studentka, która właśnie zamierza zasmakować wolności, przynajmniej w dostępnym jej wymiarze: chce podjąć pracę i na jakiś czas wyprowadzić się z domu. Najmłodsza jest trzynastoletnia Jesse - ona również mierzyć się będzie z rozmaitymi wyzwaniami związanymi z dojrzewaniem - ale nie tylko. Obok tematów standardowo "kobiecych" i częstych w czytadłach dla pań (ciąża, romanse i zdrady) czy obowiązkowych w powieściach young adult (związane z dojrzewaniem zmiany zachodzące w ciele, pierwsze miłości i pierwsze rozczarowania) Elin Hilderbrand sięga również po kwestie społeczne: jest tu między innymi motyw rasizmu czy rewolucji seksualnej, molestowania lub przemocy w toksycznym związku, jest też - bardzo ważny - temat wojny w Wietnamie. Na tę wojnę wysłany zostaje Tygrys, czwarty z rodzeństwa. Po raz pierwszy nie będzie go w domu w wakacje - a ponieważ nie wiadomo, czy uda mu się wrócić z misji, rodzina żyje w stanie dużej nerwowości i niepewności. Najbardziej tęskni Jesse, która do Tygrysa pisze listy. Wyjazd chłopaka niemal u każdego uruchamia inne emocje.
I chociaż to opowieść o losach jednej rodziny, którą twardą ręką trzyma nestorka rodu, Exalta, kolejne opowieści toczą się w swoim rytmie, samodzielnie i wyczerpująco, tak, żeby czytelniczki mogły ze szczegółami poznawać losy bohaterek. Z tak szerokiego wachlarza możliwości każda odbiorczyni znajdzie coś specjalnego dla siebie - i w różnych sytuacjach będzie mogła się odnaleźć. Bo nawet jeśli dylematy części postaci będą się obecnie wydawać wydumane, to przecież czyste emocje trafią do każdego. A tych emocji nie brakuje, przede wszystkim autorka każdej z postaci wyznacza co najmniej kilka celów do zrealizowania - i każdej maksymalnie utrudnia drogę. Sprawia, że pozornie dobre wybory wiązać się będą z problemami i stratami, a postępowanie według skostniałych systemów nie przyniesie oczekiwanych skutków. Bawi się Elin Hilderbrand w demiurga i świetnie jej to wychodzi - co sprawia, że "Lato '69" to powieść, która na długo odbiorczynie przyciągnie. Charakterystyczne w tej powieści jest dobre zrozumienie motywacji bohaterek i staranne konstruowanie ich zachowań według przyjętego klucza - nie ma tu fałszu w reakcjach, nie ma też wymuszanych postaw, wszystko idealnie z siebie wynika i prowadzi do stworzenia galerii osobowości - skomplikowanej i pełnej. Jest ta powieść ciekawą wędrówką w przeszłość i przynosi dobre zrozumienie czasów. A jednocześnie to wspaniała rozrywka, sposób na relaks. Mądra i ciekawa lektura - uniwersalna, mimo jednoznacznie wskazanego czasu.
sobota, 15 lipca 2023
Magdalena Szczęsna, Krzysztof Szałek: Cały ten Kostek, czyli rok szkolny na wesoło
Media Rodzina, Poznań 2023.
Z klasy
Magdalena Szczęsna i Krzysztof Szałek stawiają na rozbawianie dzieci i dorosłych książką przyjemną, szybką i ciekawą, a do tego pełną przygód właściwych kilkulatkom rozpoczynającym naukę w szkole. "Cały ten Kostek, czyli rok szkolny na wesoło" to zestaw komicznych historii przedstawianych przez jednego bohatera. Kostek to dziecko inteligentne i sprytne, jednak niepozbawione wad właściwych jego rówieśnikom. Oznacza to, że ciągle będzie pakować się w tarapaty i wyzwalać śmiech odbiorców kolejnymi szkolnymi doświadczeniami, ale też samym sposobem opowiadania o nich. Kostek jest rezolutny: wie, jak poradzić sobie z panią w szkole i jak przekonać do swoich pomysłów kolegów (z koleżankami idzie trudniej, więc praktycznie co miesiąc zmieniają się jego potencjalne wybranki).
Rytm książki wyznaczany jest przez kolejne miesiące, a każdy miesiąc to jedno wydarzenie szkolne, wokół którego buduje się przygoda Kostka i jego kolegów. Mogą to być działania związane z uroczystościami (wizyta w klasie Świętego Mikołaja albo wycieczka w poszukiwaniu oznak wiosny), ale mogą też zdarzać się zupełnie przypadkowe rzeczy, nieplanowane i nieujęte w szkolnym harmonogramie. W szkole Kostka nie da się nudzić, nawet jeśli chłopiec musi po lekcjach zostawać w świetlicy i czekać na rodziców. A ponieważ bohater jest samodzielny (w odróżnieniu od niektórych kolegów potrafi nawet czytać) - próbuje z wyzwaniami radzić sobie bez pomocy dorosłych. Oczywiście to tylko generuje kolejne problemy, ale dzięki temu jest zabawniej.
Magdalena Szczęsna i Krzysztof Szałek stawiają na wyostrzenie pomysłów dzieci i skumulowanie ich, ale nie rezygnują z prawdopodobieństwa wydarzeń. Nie będzie tu stworów z fantazji i wmawiania odbiorcom, że świat wyobraźni i rzeczywistość ciągle się przenikają. Nie będzie też pouczeń i edukowania pociech - chodzi tu o rozrywkę wysokiej klasy: autorzy doskonale zdają sobie sprawę z tego, że dzieci też mogą czerpać przyjemność z czytania - i taką właśnie książkę im podsuwają. "Cały ten Kostek" to opowieść klasyczna w duchu, przystosowana do czasów i jednocześnie sugerująca odbiorcom, jak ważne jest towarzystwo. Kostek najlepiej czuje się wśród kolegów, z którymi może realizować najbardziej szalone pomysły. Bez problemu owija sobie wokół palca grono pedagogiczne, wie, kiedy ktoś może zrealizować swoje groźby, a kiedy tylko stara się wzbudzić strach dla zbudowania autorytetu. Dzieciom, które jeszcze do szkoły nie poszły, pokazuje, że może się to wiązać z całkiem zabawnymi sytuacjami i doświadczeniami, które zachęcają do kreatywności. To bohater, którego polubią wszyscy. Co ciekawe, jeśli dorośli będą towarzyszyć swoim pociechom podczas lektury, także nie znużą się śledzeniem przygód dziecka: narracja skonstruowana została tak, żeby i dla nich znalazło się tu coś ciekawego. To książka wesoła i stworzona z pomysłem, kierowana do dzieci, które właśnie nauczyły się czytać i potrzebują argumentów za tym, że sięga się po książki dla czystej rozrywki. Po przygodach Kostka wiele dzieci przekona się do takiej formy spędzania czasu - i to wielka zasługa Magdaleny Szczęsnej i Krzysztofa Szałka. Ciesyz fakt, że takie pozycje pojawiają się na rynku - oby było ich jak najwięcej.
Z klasy
Magdalena Szczęsna i Krzysztof Szałek stawiają na rozbawianie dzieci i dorosłych książką przyjemną, szybką i ciekawą, a do tego pełną przygód właściwych kilkulatkom rozpoczynającym naukę w szkole. "Cały ten Kostek, czyli rok szkolny na wesoło" to zestaw komicznych historii przedstawianych przez jednego bohatera. Kostek to dziecko inteligentne i sprytne, jednak niepozbawione wad właściwych jego rówieśnikom. Oznacza to, że ciągle będzie pakować się w tarapaty i wyzwalać śmiech odbiorców kolejnymi szkolnymi doświadczeniami, ale też samym sposobem opowiadania o nich. Kostek jest rezolutny: wie, jak poradzić sobie z panią w szkole i jak przekonać do swoich pomysłów kolegów (z koleżankami idzie trudniej, więc praktycznie co miesiąc zmieniają się jego potencjalne wybranki).
Rytm książki wyznaczany jest przez kolejne miesiące, a każdy miesiąc to jedno wydarzenie szkolne, wokół którego buduje się przygoda Kostka i jego kolegów. Mogą to być działania związane z uroczystościami (wizyta w klasie Świętego Mikołaja albo wycieczka w poszukiwaniu oznak wiosny), ale mogą też zdarzać się zupełnie przypadkowe rzeczy, nieplanowane i nieujęte w szkolnym harmonogramie. W szkole Kostka nie da się nudzić, nawet jeśli chłopiec musi po lekcjach zostawać w świetlicy i czekać na rodziców. A ponieważ bohater jest samodzielny (w odróżnieniu od niektórych kolegów potrafi nawet czytać) - próbuje z wyzwaniami radzić sobie bez pomocy dorosłych. Oczywiście to tylko generuje kolejne problemy, ale dzięki temu jest zabawniej.
Magdalena Szczęsna i Krzysztof Szałek stawiają na wyostrzenie pomysłów dzieci i skumulowanie ich, ale nie rezygnują z prawdopodobieństwa wydarzeń. Nie będzie tu stworów z fantazji i wmawiania odbiorcom, że świat wyobraźni i rzeczywistość ciągle się przenikają. Nie będzie też pouczeń i edukowania pociech - chodzi tu o rozrywkę wysokiej klasy: autorzy doskonale zdają sobie sprawę z tego, że dzieci też mogą czerpać przyjemność z czytania - i taką właśnie książkę im podsuwają. "Cały ten Kostek" to opowieść klasyczna w duchu, przystosowana do czasów i jednocześnie sugerująca odbiorcom, jak ważne jest towarzystwo. Kostek najlepiej czuje się wśród kolegów, z którymi może realizować najbardziej szalone pomysły. Bez problemu owija sobie wokół palca grono pedagogiczne, wie, kiedy ktoś może zrealizować swoje groźby, a kiedy tylko stara się wzbudzić strach dla zbudowania autorytetu. Dzieciom, które jeszcze do szkoły nie poszły, pokazuje, że może się to wiązać z całkiem zabawnymi sytuacjami i doświadczeniami, które zachęcają do kreatywności. To bohater, którego polubią wszyscy. Co ciekawe, jeśli dorośli będą towarzyszyć swoim pociechom podczas lektury, także nie znużą się śledzeniem przygód dziecka: narracja skonstruowana została tak, żeby i dla nich znalazło się tu coś ciekawego. To książka wesoła i stworzona z pomysłem, kierowana do dzieci, które właśnie nauczyły się czytać i potrzebują argumentów za tym, że sięga się po książki dla czystej rozrywki. Po przygodach Kostka wiele dzieci przekona się do takiej formy spędzania czasu - i to wielka zasługa Magdaleny Szczęsnej i Krzysztofa Szałka. Ciesyz fakt, że takie pozycje pojawiają się na rynku - oby było ich jak najwięcej.
piątek, 14 lipca 2023
Elise Gravel: Kra, kra, masakra!
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Inteligencja
Arlo się nudzi. Wrona, która wie wszystko i która uważa się za najmądrzejszą, najpiękniejszą, najlepszą, słowem - za króla ptaków - nie wie, co ma ze sobą zrobić. Ten stan znają chyba wszyscy czytelnicy książki "Kra, kra, masakra", drugiego tomu komiksu z przygodami Arla i Pipsa. Elise Gravel nie bez powodu zmusza swojego bohatera do stagnacji i oczekiwania - tym przyjemniej będzie za moment znaleźć prawdziwą miłość. Oto bowiem remedium na nudę ma stać się wizyta w pobliskim parku. Pips może nie wie, że wrony to bardzo towarzyskie ptaki - ale ma pomysły, jak zażegnać marazm i kryzys - zaprasza Arla do parku i przejmuje inicjatywę, kiedy trzeba nawiązać nowe znajomości. Przecież nawet kogoś tak wygadanego i pewnego siebie jak Arlo może dopaść nieśmiałość - wtedy przyda się ktoś, kto zagada i zaprosi do działania. Pips jest malutki, żeby się najeść wystarcza mu ziarenko popcornu. Jednak nie traci rezolutności w chwili, gdy trzeba pomóc przyjacielowi. I tak Arlo wpada na Marlę.
Marla w młodości spędziła sporo czasu z ornitolożką: uszkodziła sobie skrzydło i trafiła do domu kobiety, która dobrze się nią zaopiekowała, a przy okazji przeprowadzała badania nad inteligencją krukowatych. Grała z Marlą w rozmaite gry i notowała sztuczki, jakie Marla prezentowała. Teraz nowa znajoma Arla może pochwalić się umiejętnościami i zaskoczyć Arla oraz Pipsa wszechstronnymi talentami. To okazja do przedstawienia czytelnikom kilku ciekawostek na temat krukowatych: to, co pada w rozmowach ptaków, pojawia się w wyjaśnieniu w komiksowych przypisach - żeby odbiorcy wiedzieli, co jest żartem autorki, a co zostało przez badaczy rzeczywiście udowodnione. Cały komiks skrzy się od śmiechu. Elise Gravel pisze i rysuje bardzo prosto, dzięki czemu może uwypuklać śmiech. Nie zaśmieca kadrów, koncentruje się na wyrazistych sylwetkach bohaterów, stawia na duże kształty i krótkie dialogi - sprawia przez to wrażenie, jakby kierowała się do najmłodszych odbiorców. Tymczasem serią o Arlu i Pipsie zachwycą się także dorośli, to satyra w znakomitym wykonaniu. Sporo żartów, sporo dobrych pomysłów na poprowadzenie opowieści. W samej fabule nie dzieje się wiele: oto Arlo spotyka Marlę, poznaje ją w krótkiej rozmowie i szybko przekonuje się, że dał się zauroczyć: już nie musi zgrywać najlepszej wrony na świecie, może nawet uznać prymat kogoś innego. Elise Gravel lubi swoich bohaterów - bo trudno ich nie lubić - ma na nich świetny pomysł i wie, jak ich przedstawiać, żeby natychmiast przekonali do siebie odbiorców. To lektura czysto rozrywkowa (chociaż ma walory edukacyjne dzięki ciekawostkom o krukowatych). Komiks, w którym najważniejsze stają się charaktery postaci i ich wzajemne relacje to popis w tworzeniu żartów. Elise Gravel potrafi rozśmieszać. Zachęca do sprawdzania kolejnych przygód Arla i Pipsa - bardzo dobrze, że pojawią się w cyklu kolejne książki, bo błyskawicznie można się zakochać w cyklu. Te komiksy czyta się bardzo szybko - dzieci mogą je traktować jako wprawki lekturowe, dorośli - jako komiczną propozycję dla siebie. Każdy będzie odkrywać w tym komiksie coś dla siebie.
Inteligencja
Arlo się nudzi. Wrona, która wie wszystko i która uważa się za najmądrzejszą, najpiękniejszą, najlepszą, słowem - za króla ptaków - nie wie, co ma ze sobą zrobić. Ten stan znają chyba wszyscy czytelnicy książki "Kra, kra, masakra", drugiego tomu komiksu z przygodami Arla i Pipsa. Elise Gravel nie bez powodu zmusza swojego bohatera do stagnacji i oczekiwania - tym przyjemniej będzie za moment znaleźć prawdziwą miłość. Oto bowiem remedium na nudę ma stać się wizyta w pobliskim parku. Pips może nie wie, że wrony to bardzo towarzyskie ptaki - ale ma pomysły, jak zażegnać marazm i kryzys - zaprasza Arla do parku i przejmuje inicjatywę, kiedy trzeba nawiązać nowe znajomości. Przecież nawet kogoś tak wygadanego i pewnego siebie jak Arlo może dopaść nieśmiałość - wtedy przyda się ktoś, kto zagada i zaprosi do działania. Pips jest malutki, żeby się najeść wystarcza mu ziarenko popcornu. Jednak nie traci rezolutności w chwili, gdy trzeba pomóc przyjacielowi. I tak Arlo wpada na Marlę.
Marla w młodości spędziła sporo czasu z ornitolożką: uszkodziła sobie skrzydło i trafiła do domu kobiety, która dobrze się nią zaopiekowała, a przy okazji przeprowadzała badania nad inteligencją krukowatych. Grała z Marlą w rozmaite gry i notowała sztuczki, jakie Marla prezentowała. Teraz nowa znajoma Arla może pochwalić się umiejętnościami i zaskoczyć Arla oraz Pipsa wszechstronnymi talentami. To okazja do przedstawienia czytelnikom kilku ciekawostek na temat krukowatych: to, co pada w rozmowach ptaków, pojawia się w wyjaśnieniu w komiksowych przypisach - żeby odbiorcy wiedzieli, co jest żartem autorki, a co zostało przez badaczy rzeczywiście udowodnione. Cały komiks skrzy się od śmiechu. Elise Gravel pisze i rysuje bardzo prosto, dzięki czemu może uwypuklać śmiech. Nie zaśmieca kadrów, koncentruje się na wyrazistych sylwetkach bohaterów, stawia na duże kształty i krótkie dialogi - sprawia przez to wrażenie, jakby kierowała się do najmłodszych odbiorców. Tymczasem serią o Arlu i Pipsie zachwycą się także dorośli, to satyra w znakomitym wykonaniu. Sporo żartów, sporo dobrych pomysłów na poprowadzenie opowieści. W samej fabule nie dzieje się wiele: oto Arlo spotyka Marlę, poznaje ją w krótkiej rozmowie i szybko przekonuje się, że dał się zauroczyć: już nie musi zgrywać najlepszej wrony na świecie, może nawet uznać prymat kogoś innego. Elise Gravel lubi swoich bohaterów - bo trudno ich nie lubić - ma na nich świetny pomysł i wie, jak ich przedstawiać, żeby natychmiast przekonali do siebie odbiorców. To lektura czysto rozrywkowa (chociaż ma walory edukacyjne dzięki ciekawostkom o krukowatych). Komiks, w którym najważniejsze stają się charaktery postaci i ich wzajemne relacje to popis w tworzeniu żartów. Elise Gravel potrafi rozśmieszać. Zachęca do sprawdzania kolejnych przygód Arla i Pipsa - bardzo dobrze, że pojawią się w cyklu kolejne książki, bo błyskawicznie można się zakochać w cyklu. Te komiksy czyta się bardzo szybko - dzieci mogą je traktować jako wprawki lekturowe, dorośli - jako komiczną propozycję dla siebie. Każdy będzie odkrywać w tym komiksie coś dla siebie.
czwartek, 13 lipca 2023
Lucy Score: To, co zostaje w nas na zawsze
Gorzka Czekolada, Media Rodzina, Poznań 2023.
Schronienie
Naomi jest piękna i wszyscy ją lubią. Łatwo zjednuje sobie ludzi, ale też w jej charakterze leży opiekowanie się wszystkimi i naprawianie błędów siostry bliźniaczki, Tiny. Kiedy Naomi trafia do Knockemout, wie, że znowu przyjdzie jej ratować Tinę z opałów. Jednak sama pada jej ofiarą: nie tylko traci swój samochód i skromny dobytek, ale jeszcze... staje się opiekunką jedenastoletniej siostrzenicy, o której istnieniu do tej pory nie miała pojęcia. A to wszystko tuż po niedoszłym ślubie: Naomi uciekła sprzed ołtarza i to jedyny moment, kiedy wybrała własne dobro zamiast realizowania marzeń innych. W Knockemout chcąc nie chcąc musi zacząć wszystko od nowa: bez pracy, bez pieniędzy, bez mieszkania, bez samochodu i bez nadziei. Ale Naomi nigdy się nie załamuje. Nie pozwala sobie na chwile słabości ani na porażki. Opiekę nad przyjezdną błyskawicznie zaczynają sprawować kolejni mieszkańcy miasteczka. A przystojni bracia - ponury samotnik Knox i komendant policji Nash - za cel obierają sobie dostarczenie Naomi wszystkiego, czego potrzebuje. Chociaż Knox początkowo nie ma ochoty nadskakiwać kobiecie, szybko przekonuje się, że w jej obecności myśli tylko o jednym. Lucy Score proponuje czytelniczkom bardzo przyjemną historię obyczajową z elementami erotyki (co ciekawe - dobrze przygotowanej). Stawia na realizowanie marzeń idealistek: Naomi nie liczy na wielką miłość po tym, jak uciekła od toksycznego partnera. Przestaje wierzyć w związki, dzięki czemu może podjąć grę Knoxa i przespać się z nim bez zobowiązań. Między tymi bohaterami bardzo wyraźnie iskrzy i jest tylko kwestią czasu, kiedy postanowią być razem. Jednak i Knox, i Naomi mają swoje powody, żeby nie angażować się przesadnie. Autorka pozwala też przyjrzeć się przeszłości Knoxa i daje odbiorczyniom szansę na zrozumienie trudnego charakteru mężczyzny. Kiedy nie zajmuje się rozbudowywaniem płomiennego romansu, pokazuje siłę przyjaźni i więzi między kobietami - tworzonych na bieżąco i wolnych od zazdrości czy intryg. Dodaje do tego relacje między miejscowymi potęgami. Ciekawym wątkiem staje się istnienie Waylay: rezolutna jedenastolatka przyzwyczajona do tego, że sama musi się o siebie zatroszczyć, urzeka swoją osobowością i pomysłami na miarę dorosłej osoby. W tle pozostaje Tina - zła bliźniaczka, która potrafi sporo zepsuć, nawet z daleka. I kiedy już wydaje się, że Lucy Score postawi na pełną sielankę w małej mieścinie, dzieje się coś, co całkowicie zmienia układ sił. "To, co zostaje w nas na zawsze" to obszerna powieść, czytadło, które wciąga i dostarcza rozrywki, pokazuje magiczne rozwiązywanie codziennych problemów i moc przyciągania na przekór wszystkiemu. Co ważne, Lucy Score bardzo dobrze radzi sobie z prezentowaniem scen seksu: skoro już nie przymyka oczu w momentach zbliżeń między bohaterami, cieszy fakt, że potrafi przedstawiać ich relację zmysłowo i atrakcyjnie dla czytelniczek: nie ma tu niezręczności w narracji. Jednokierunkowość romansu nie jest przeszkodą w śledzeniu rozwoju akcji, zwłaszcza że autorka znajduje bardzo wiele powodów do tego, żeby zainteresować się codziennością nie-Tiny. W małym miasteczku można znaleźć szczęście na wielką skalę - i o tym jest "To, co zostaje w nas na zawsze". To powieść rozrywkowa dla kobiet, które potrzebują ucieczki od codziennego zabiegania.
Schronienie
Naomi jest piękna i wszyscy ją lubią. Łatwo zjednuje sobie ludzi, ale też w jej charakterze leży opiekowanie się wszystkimi i naprawianie błędów siostry bliźniaczki, Tiny. Kiedy Naomi trafia do Knockemout, wie, że znowu przyjdzie jej ratować Tinę z opałów. Jednak sama pada jej ofiarą: nie tylko traci swój samochód i skromny dobytek, ale jeszcze... staje się opiekunką jedenastoletniej siostrzenicy, o której istnieniu do tej pory nie miała pojęcia. A to wszystko tuż po niedoszłym ślubie: Naomi uciekła sprzed ołtarza i to jedyny moment, kiedy wybrała własne dobro zamiast realizowania marzeń innych. W Knockemout chcąc nie chcąc musi zacząć wszystko od nowa: bez pracy, bez pieniędzy, bez mieszkania, bez samochodu i bez nadziei. Ale Naomi nigdy się nie załamuje. Nie pozwala sobie na chwile słabości ani na porażki. Opiekę nad przyjezdną błyskawicznie zaczynają sprawować kolejni mieszkańcy miasteczka. A przystojni bracia - ponury samotnik Knox i komendant policji Nash - za cel obierają sobie dostarczenie Naomi wszystkiego, czego potrzebuje. Chociaż Knox początkowo nie ma ochoty nadskakiwać kobiecie, szybko przekonuje się, że w jej obecności myśli tylko o jednym. Lucy Score proponuje czytelniczkom bardzo przyjemną historię obyczajową z elementami erotyki (co ciekawe - dobrze przygotowanej). Stawia na realizowanie marzeń idealistek: Naomi nie liczy na wielką miłość po tym, jak uciekła od toksycznego partnera. Przestaje wierzyć w związki, dzięki czemu może podjąć grę Knoxa i przespać się z nim bez zobowiązań. Między tymi bohaterami bardzo wyraźnie iskrzy i jest tylko kwestią czasu, kiedy postanowią być razem. Jednak i Knox, i Naomi mają swoje powody, żeby nie angażować się przesadnie. Autorka pozwala też przyjrzeć się przeszłości Knoxa i daje odbiorczyniom szansę na zrozumienie trudnego charakteru mężczyzny. Kiedy nie zajmuje się rozbudowywaniem płomiennego romansu, pokazuje siłę przyjaźni i więzi między kobietami - tworzonych na bieżąco i wolnych od zazdrości czy intryg. Dodaje do tego relacje między miejscowymi potęgami. Ciekawym wątkiem staje się istnienie Waylay: rezolutna jedenastolatka przyzwyczajona do tego, że sama musi się o siebie zatroszczyć, urzeka swoją osobowością i pomysłami na miarę dorosłej osoby. W tle pozostaje Tina - zła bliźniaczka, która potrafi sporo zepsuć, nawet z daleka. I kiedy już wydaje się, że Lucy Score postawi na pełną sielankę w małej mieścinie, dzieje się coś, co całkowicie zmienia układ sił. "To, co zostaje w nas na zawsze" to obszerna powieść, czytadło, które wciąga i dostarcza rozrywki, pokazuje magiczne rozwiązywanie codziennych problemów i moc przyciągania na przekór wszystkiemu. Co ważne, Lucy Score bardzo dobrze radzi sobie z prezentowaniem scen seksu: skoro już nie przymyka oczu w momentach zbliżeń między bohaterami, cieszy fakt, że potrafi przedstawiać ich relację zmysłowo i atrakcyjnie dla czytelniczek: nie ma tu niezręczności w narracji. Jednokierunkowość romansu nie jest przeszkodą w śledzeniu rozwoju akcji, zwłaszcza że autorka znajduje bardzo wiele powodów do tego, żeby zainteresować się codziennością nie-Tiny. W małym miasteczku można znaleźć szczęście na wielką skalę - i o tym jest "To, co zostaje w nas na zawsze". To powieść rozrywkowa dla kobiet, które potrzebują ucieczki od codziennego zabiegania.
środa, 12 lipca 2023
Monika Utnik: Czas, czyli wszystko płynie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Wskazówki
Monika Utnik proponuje dzieciom kolejną dużą książkę wypełnioną ciekawostkami i informacjami. "Czas, czyli wszystko płynie" to opowieść poświęcona tematowi dość abstrakcyjnemu zwłaszcza dla najmłodszych - ale autorka stara się bardzo wytłumaczyć wszystkim odbiorcom, o co chodzi z czasem. Czas to refleksje nad przeszłością, przyszłością i teraźniejszością, ale też opowieść o strefach czasowych. Czas to kwestia zmiany godziny dwa razy w roku. Czas to sposoby znajdowania odpowiednich miar stosowanych na określenie upływu wydarzeń lub odstępów między nimi - i to od dawna. Czas to slow life i czas to różne ujęcia w różnych kulturach. Czas to okazja do odwiedzenia różnych planet i sprawdzenia, ile trwa na nich dzień. Czas to godziny spędzane na bezmyślnych czynnościach (oglądanie telewizji lub sięganie po smartfona), czas to długowieczność i czas to konstrukcje mechanizmów zegarowych. Bardzo dużo tematów autorka znajduje po to, żeby zaintrygować dzieci i żeby im wytłumaczyć, o co chodzi z czasem. Sięga po pojęcia konkretne i niemal namacalne, dba o to, żeby nie wpadać w tony filozoficzne - a żeby opierać się na tym, co znane odbiorcom. Każda rozkładówka to inne zagadnienie związane z czasem, jego upływem, mierzeniem albo przeżywaniem. Monika Utnik znajduje bardzo dużo tematów wartych poruszenia - i rozbija je następnie na szereg jednoakapitowych (ale rozbudowanych i dość długich) ciekawostek. Niby ten styl mocno ogranicza ilość wiadomości, jakie zmieszczą się w książce, ale bez obaw: autorka zmieściła tu naprawdę dużo danych, do tego stopnia, że nie da się "Czasu" przeczytać w krótkim czasie. To książka, do której będzie się sięgać regularnie po kolejną porcję ciekawostek i anegdot związanych z czasem (chyba że dziecko pasjonuje się akurat tematem, wtedy pochłonie całą zawartość bardzo szybko). Czas staje się bardzo kreatywnym zagadnieniem, tematem, który doskonale się tu sprawdził, mimo obaw, że dla dzieci będzie zbyt trudny albo zbyt nużący. Monice Utnik można zaufać - to autorka, która wie, jak poprowadzić drobne opowieści, żeby przyciągać do siebie odbiorców.
Ogromną rolę w kuszeniu młodych czytelników odgrywa tutaj Agnieszka Sozańska, która zajmuje się warstwą graficzną. "Czas, czyli wszystko płynie" to duży picture book edukacyjny, a kolejne obrazki zachęcają do sprawdzania, co kryje się na rozkładówkach. Rysunki są bardzo kolorowe i budzą ciekawość za sprawą niekoniecznie oczywistych przesłań: czasami po ich obejrzeniu chce się zagłębiać w wyjaśnienia tekstowe, żeby poznawać lepiej tajniki czasu. Agnieszka Sozańska wykorzystuje między innymi międzykulturowe nawiązania i egzotyczne motywy, bawi się wchodzeniem w dialog z dziełami sztuki albo wykorzystuje jako ozdoby zegary i ich tarcze. To sposób na pokazanie dzieciom niezwykłości zwyczajnego otoczenia - i do zachęcania ich do przyglądania się czasowi w różnych ujęciach.
Wskazówki
Monika Utnik proponuje dzieciom kolejną dużą książkę wypełnioną ciekawostkami i informacjami. "Czas, czyli wszystko płynie" to opowieść poświęcona tematowi dość abstrakcyjnemu zwłaszcza dla najmłodszych - ale autorka stara się bardzo wytłumaczyć wszystkim odbiorcom, o co chodzi z czasem. Czas to refleksje nad przeszłością, przyszłością i teraźniejszością, ale też opowieść o strefach czasowych. Czas to kwestia zmiany godziny dwa razy w roku. Czas to sposoby znajdowania odpowiednich miar stosowanych na określenie upływu wydarzeń lub odstępów między nimi - i to od dawna. Czas to slow life i czas to różne ujęcia w różnych kulturach. Czas to okazja do odwiedzenia różnych planet i sprawdzenia, ile trwa na nich dzień. Czas to godziny spędzane na bezmyślnych czynnościach (oglądanie telewizji lub sięganie po smartfona), czas to długowieczność i czas to konstrukcje mechanizmów zegarowych. Bardzo dużo tematów autorka znajduje po to, żeby zaintrygować dzieci i żeby im wytłumaczyć, o co chodzi z czasem. Sięga po pojęcia konkretne i niemal namacalne, dba o to, żeby nie wpadać w tony filozoficzne - a żeby opierać się na tym, co znane odbiorcom. Każda rozkładówka to inne zagadnienie związane z czasem, jego upływem, mierzeniem albo przeżywaniem. Monika Utnik znajduje bardzo dużo tematów wartych poruszenia - i rozbija je następnie na szereg jednoakapitowych (ale rozbudowanych i dość długich) ciekawostek. Niby ten styl mocno ogranicza ilość wiadomości, jakie zmieszczą się w książce, ale bez obaw: autorka zmieściła tu naprawdę dużo danych, do tego stopnia, że nie da się "Czasu" przeczytać w krótkim czasie. To książka, do której będzie się sięgać regularnie po kolejną porcję ciekawostek i anegdot związanych z czasem (chyba że dziecko pasjonuje się akurat tematem, wtedy pochłonie całą zawartość bardzo szybko). Czas staje się bardzo kreatywnym zagadnieniem, tematem, który doskonale się tu sprawdził, mimo obaw, że dla dzieci będzie zbyt trudny albo zbyt nużący. Monice Utnik można zaufać - to autorka, która wie, jak poprowadzić drobne opowieści, żeby przyciągać do siebie odbiorców.
Ogromną rolę w kuszeniu młodych czytelników odgrywa tutaj Agnieszka Sozańska, która zajmuje się warstwą graficzną. "Czas, czyli wszystko płynie" to duży picture book edukacyjny, a kolejne obrazki zachęcają do sprawdzania, co kryje się na rozkładówkach. Rysunki są bardzo kolorowe i budzą ciekawość za sprawą niekoniecznie oczywistych przesłań: czasami po ich obejrzeniu chce się zagłębiać w wyjaśnienia tekstowe, żeby poznawać lepiej tajniki czasu. Agnieszka Sozańska wykorzystuje między innymi międzykulturowe nawiązania i egzotyczne motywy, bawi się wchodzeniem w dialog z dziełami sztuki albo wykorzystuje jako ozdoby zegary i ich tarcze. To sposób na pokazanie dzieciom niezwykłości zwyczajnego otoczenia - i do zachęcania ich do przyglądania się czasowi w różnych ujęciach.
wtorek, 11 lipca 2023
Jørn Lier Horst: Operacja ninja
Media Rodzina, Poznań 2023.
Inspiracja
Jørn Lier Horst to autor, który bawi się dobrze w Biurze Detektywistycznym nr 2, czyli w miejscu "pracy" dwojga dzieci i jednego psa: Tiril, Oliviera i Ottona. Zainspirowani sukcesem powieści detektywistycznych bohaterowie postanowili samodzielnie rozwiązywać zagadki kryminalne, a miasteczku Elvestad przyda się para detektywów samodzielnie rozwiązujących kolejne zagadki. Tym razem jednak nie będzie eliminowania podejrzanych z dużego grona. Przestępca niemal pokazał się dzieciom dokładnie, kiedy wybiegał z budynku. Tiril i Olivier zwrócili na niego uwagę, bo chwilę wcześniej z okna wypadła książka - co mogło zrobić komuś krzywdę. Bohaterowie udają się do wytypowanego przez siebie lokalu, żeby sprawdzić, co się stało i dowiadują się, że zniknęła cenna figurka. Postanawiają zwrócić ją prawowitej właścicielce. Jednak z różnych powodów zamiast wskazywać sprawcę i doprowadzać do jego ukarania, postanawiają działać mniej typowo. "Operacja ninja" to powieść, która wyłamuje się ze schematów serii. Dzieci przeżywają tu nie tylko dedukcyjną przygodę, nie muszą wyłącznie zastanawiać się nad tożsamością przestępcy i sprawdzać jego motywacje - zamiast logicznych łamigłówek otrzymują wyzwanie. Odbiorcom powinno się to spodobać i z pewnością nie będą się zastanawiać nad sensownością działań i bezpieczeństwem małych detektywów. Tiril i Olivier zwykle starają się nie pakować w tarapaty, skoro jednak zachodzi potrzeba bronienia najsłabszych - trzeba się zaangażować w sposób, który nie kojarzy się ze standardową pracą detektywa. Jørn Lier Horst nie boi się wyzwania: wysyła małych agentów na misję. To z pewnością dobra reklama, nawet jeśli dzieci zmęczyły się powtarzalnymi schematami serii, tutaj będą miały chwilę oddechu i trochę niespodzianek.
Akcja toczy się błyskawicznie. Nie ma czasu na zagadki i zastanawianie się nad wydarzeniami: łatwo wywnioskować, co się stało, dlatego też Tiril i Olivier muszą skupić się na przygotowaniu planu działania i wcielić go jak najszybciej w życie. Jeśli to im się uda, wygrają - bo przestępca wcale nie spodziewa się kontrataku, a nawet gdyby zastał intruzów w miejscu, w którym ukrył łup, byłby bardziej niż zaskoczony - słowem, autor przygotowuje opowieść tak, żeby każde możliwe rozwiązanie stało się automatycznie wabikiem lekturowym i magnesem dla odbiorców - tu kibicuje się bohaterom i sprawdza się ich pomysły już w samej akcji. Jørn Lier Horst proponuje inne spojrzenie na powieść detektywistyczną: tu znany jest przestępca, wiadomo, co zrobił, a w dodatku mało ważna stała się motywacja jego czynu. Wszystko sprowadza się do udzielenia pomocy osobie poszkodowanej - jednak dzieci swoich zamiarów zdradzać raczej nie powinny. "Operacja ninja" to książka, która dzieciom się spodoba: sensacyjna, błyskawiczna i wypełniona wyrazistymi, dynamicznymi ilustracjami. Kolejna część popularnej i bardzo lubianej serii przynosi odejście od typowych rozwiązań - ucieszy zatem małych czytelników i pokaże im, że ulubieni bohaterowie nie męczą, bo są gotowi na różne wyzwania.
Inspiracja
Jørn Lier Horst to autor, który bawi się dobrze w Biurze Detektywistycznym nr 2, czyli w miejscu "pracy" dwojga dzieci i jednego psa: Tiril, Oliviera i Ottona. Zainspirowani sukcesem powieści detektywistycznych bohaterowie postanowili samodzielnie rozwiązywać zagadki kryminalne, a miasteczku Elvestad przyda się para detektywów samodzielnie rozwiązujących kolejne zagadki. Tym razem jednak nie będzie eliminowania podejrzanych z dużego grona. Przestępca niemal pokazał się dzieciom dokładnie, kiedy wybiegał z budynku. Tiril i Olivier zwrócili na niego uwagę, bo chwilę wcześniej z okna wypadła książka - co mogło zrobić komuś krzywdę. Bohaterowie udają się do wytypowanego przez siebie lokalu, żeby sprawdzić, co się stało i dowiadują się, że zniknęła cenna figurka. Postanawiają zwrócić ją prawowitej właścicielce. Jednak z różnych powodów zamiast wskazywać sprawcę i doprowadzać do jego ukarania, postanawiają działać mniej typowo. "Operacja ninja" to powieść, która wyłamuje się ze schematów serii. Dzieci przeżywają tu nie tylko dedukcyjną przygodę, nie muszą wyłącznie zastanawiać się nad tożsamością przestępcy i sprawdzać jego motywacje - zamiast logicznych łamigłówek otrzymują wyzwanie. Odbiorcom powinno się to spodobać i z pewnością nie będą się zastanawiać nad sensownością działań i bezpieczeństwem małych detektywów. Tiril i Olivier zwykle starają się nie pakować w tarapaty, skoro jednak zachodzi potrzeba bronienia najsłabszych - trzeba się zaangażować w sposób, który nie kojarzy się ze standardową pracą detektywa. Jørn Lier Horst nie boi się wyzwania: wysyła małych agentów na misję. To z pewnością dobra reklama, nawet jeśli dzieci zmęczyły się powtarzalnymi schematami serii, tutaj będą miały chwilę oddechu i trochę niespodzianek.
Akcja toczy się błyskawicznie. Nie ma czasu na zagadki i zastanawianie się nad wydarzeniami: łatwo wywnioskować, co się stało, dlatego też Tiril i Olivier muszą skupić się na przygotowaniu planu działania i wcielić go jak najszybciej w życie. Jeśli to im się uda, wygrają - bo przestępca wcale nie spodziewa się kontrataku, a nawet gdyby zastał intruzów w miejscu, w którym ukrył łup, byłby bardziej niż zaskoczony - słowem, autor przygotowuje opowieść tak, żeby każde możliwe rozwiązanie stało się automatycznie wabikiem lekturowym i magnesem dla odbiorców - tu kibicuje się bohaterom i sprawdza się ich pomysły już w samej akcji. Jørn Lier Horst proponuje inne spojrzenie na powieść detektywistyczną: tu znany jest przestępca, wiadomo, co zrobił, a w dodatku mało ważna stała się motywacja jego czynu. Wszystko sprowadza się do udzielenia pomocy osobie poszkodowanej - jednak dzieci swoich zamiarów zdradzać raczej nie powinny. "Operacja ninja" to książka, która dzieciom się spodoba: sensacyjna, błyskawiczna i wypełniona wyrazistymi, dynamicznymi ilustracjami. Kolejna część popularnej i bardzo lubianej serii przynosi odejście od typowych rozwiązań - ucieszy zatem małych czytelników i pokaże im, że ulubieni bohaterowie nie męczą, bo są gotowi na różne wyzwania.
poniedziałek, 10 lipca 2023
Cristal Snow: Pati Miłorzeszek i paskudne ciasto zguby
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Zemsta
Cristal Snow wybiera dość niezwykły jak na dzisiejsze standardy w literaturze czwartej temat, który w dodatku traktuje jako oś fabularną. Sięga do tematu wróżek, czyli do zagadnienia lubianego przez kilkuletnie czytelniczki - tyle że owe wróżki okazują się bardzo niesforne, a wręcz niegrzeczne. Pati Miłorzeszek to typowy dzieciak: nie chce kłaść się spać, szuka wymówek i sposobów, żeby osiągnąć to, czego chce i wydaje jej się, że może przechytrzyć mądrą i spostrzegawczą mamę. Jednak wcale nie dziecięce psoty są tutaj tematem powieści - a nienawiść płynąca ze strachu i dosyć niebezpieczna. Oto bowiem w sąsiedztwie pojawia się Marko Rozgwiazda. Chłopak, który już samą swoją obecnością ma zrujnować wakacyjne plany Pati i jej koleżanek - zadziera nosa, a poza tym nie można mu wierzyć. Błyskawicznie popada w niełaskę małych wróżek - dziewczynki planują pozbyć się Marka raz na zawsze. W tym celu muszą upiec paskudne ciasto zguby, zaczarowany smakołyk, który pozwoli rozprawić się z problemem. Ciasto zguby to wypiek niebezpieczny do tego stopnia, że babcia przepis na nie podzieliła na dwie części i trzyma go w różnych miejscach, tak, żeby zbyt łatwo nie wpadł w niepowołane ręce. Ale Pati jest zdeterminowana - i chociaż Marko Rozgwiazda nie zrobił jej nic złego, wróżka przygotowuje zemstę. Przez całą opowieść knuje z przyjaciółkami i eksperymentuje z magią, żeby odpędzić chłopca. Nie wnika we własne uczucia - gdyby to zrobiła, mogłaby się przekonać, że boi się zauroczyć w przystojnym sąsiedzie, co zresztą dziać się może zupełnie wbrew jej woli i staraniom - Marko jest zabawny i towarzyski, przystojny i miły - nie da się go nie lubić i z pewnością wiele wróżek uległoby jego urokowi. Pati trzyma się swojej nienawiści, bo to uczucie, które rozumie i które może oswoić. Cristal Snow nie pozwala czytelniczkom zastanowić się nad brakiem sensu w takiej postawie - bo trzeba podążać za kulinarno-magicznymi poszukiwaniami Pati. Oczywiście paskudne ciasto zguby to wypiek, który przysporzy wielu problemów również samym wróżkom - bohaterki wiele razy przekonają się, że żywienie do kogoś urazy sprawia więcej kłopotów niż próby porozumienia się, nie dają jednak za wygraną i próbują usunąć Marka ze swojej codzienności. A Cristal Snow portretuje codzienność wróżek, ich przyjaźń mimo wszystko i dążenia do pozbycia się sąsiada.
Przygód jest tu dużo, więc lektura nie będzie nikogo nudzić, chociaż zapewne nie takiej książki o wróżkach spodziewają się odbiorczynie. Cristal Snow pisze tak, żeby swoją powieścią (a właściwie cyklem) trafić i do chłopców - stawia na literaturę przygodową, a wręcz awanturniczą. Rezygnuje z prostych rozwiązań i morałów na rzecz uczenia się na błędach i ryzyka. Dzięki temu "Pati Miłorzeszek i paskudne ciasto zguby" będzie przyciągać dzieci. Niegrzeczność wróżek i działania zakazane przez dorosłych dodają historii smaku, chociaż wizja ciasta ze starymi skarpetkami w środku raczej apetyczna nie będzie. "Pati Miłorzeszek i paskudne ciasto zguby to nowa historia napisana w starym stylu, powieść, która przypadnie do gustu poszukiwaczom wielkich przygód w najbliższym otoczeniu.
Zemsta
Cristal Snow wybiera dość niezwykły jak na dzisiejsze standardy w literaturze czwartej temat, który w dodatku traktuje jako oś fabularną. Sięga do tematu wróżek, czyli do zagadnienia lubianego przez kilkuletnie czytelniczki - tyle że owe wróżki okazują się bardzo niesforne, a wręcz niegrzeczne. Pati Miłorzeszek to typowy dzieciak: nie chce kłaść się spać, szuka wymówek i sposobów, żeby osiągnąć to, czego chce i wydaje jej się, że może przechytrzyć mądrą i spostrzegawczą mamę. Jednak wcale nie dziecięce psoty są tutaj tematem powieści - a nienawiść płynąca ze strachu i dosyć niebezpieczna. Oto bowiem w sąsiedztwie pojawia się Marko Rozgwiazda. Chłopak, który już samą swoją obecnością ma zrujnować wakacyjne plany Pati i jej koleżanek - zadziera nosa, a poza tym nie można mu wierzyć. Błyskawicznie popada w niełaskę małych wróżek - dziewczynki planują pozbyć się Marka raz na zawsze. W tym celu muszą upiec paskudne ciasto zguby, zaczarowany smakołyk, który pozwoli rozprawić się z problemem. Ciasto zguby to wypiek niebezpieczny do tego stopnia, że babcia przepis na nie podzieliła na dwie części i trzyma go w różnych miejscach, tak, żeby zbyt łatwo nie wpadł w niepowołane ręce. Ale Pati jest zdeterminowana - i chociaż Marko Rozgwiazda nie zrobił jej nic złego, wróżka przygotowuje zemstę. Przez całą opowieść knuje z przyjaciółkami i eksperymentuje z magią, żeby odpędzić chłopca. Nie wnika we własne uczucia - gdyby to zrobiła, mogłaby się przekonać, że boi się zauroczyć w przystojnym sąsiedzie, co zresztą dziać się może zupełnie wbrew jej woli i staraniom - Marko jest zabawny i towarzyski, przystojny i miły - nie da się go nie lubić i z pewnością wiele wróżek uległoby jego urokowi. Pati trzyma się swojej nienawiści, bo to uczucie, które rozumie i które może oswoić. Cristal Snow nie pozwala czytelniczkom zastanowić się nad brakiem sensu w takiej postawie - bo trzeba podążać za kulinarno-magicznymi poszukiwaniami Pati. Oczywiście paskudne ciasto zguby to wypiek, który przysporzy wielu problemów również samym wróżkom - bohaterki wiele razy przekonają się, że żywienie do kogoś urazy sprawia więcej kłopotów niż próby porozumienia się, nie dają jednak za wygraną i próbują usunąć Marka ze swojej codzienności. A Cristal Snow portretuje codzienność wróżek, ich przyjaźń mimo wszystko i dążenia do pozbycia się sąsiada.
Przygód jest tu dużo, więc lektura nie będzie nikogo nudzić, chociaż zapewne nie takiej książki o wróżkach spodziewają się odbiorczynie. Cristal Snow pisze tak, żeby swoją powieścią (a właściwie cyklem) trafić i do chłopców - stawia na literaturę przygodową, a wręcz awanturniczą. Rezygnuje z prostych rozwiązań i morałów na rzecz uczenia się na błędach i ryzyka. Dzięki temu "Pati Miłorzeszek i paskudne ciasto zguby" będzie przyciągać dzieci. Niegrzeczność wróżek i działania zakazane przez dorosłych dodają historii smaku, chociaż wizja ciasta ze starymi skarpetkami w środku raczej apetyczna nie będzie. "Pati Miłorzeszek i paskudne ciasto zguby to nowa historia napisana w starym stylu, powieść, która przypadnie do gustu poszukiwaczom wielkich przygód w najbliższym otoczeniu.
niedziela, 9 lipca 2023
Lemony Snicket: Winda widmo
Harperkids, Warszawa 2023.
Nowy dom
Lemony Snicket wysyła swoje kozły ofiarne, a raczej sieroty Baudelaire, do kolejnej rodziny zastępczej - następni opiekunowie wykażą się kompletną niedojrzałością i dziwactwami. A Hrabia Olaf jak zwykle nie śpi - depcze dzieciom po piętach i stanowi zagrożenie, bo nikt nie dostrzega w nim prawdziwej postaci - poza Wioletką, Klausem i Słoneczkiem. Baudelaire'owie nie mają problemu z odkryciem tożsamości nowego przybysza, dorośli nie dają temu wiary i zwykle z otwartymi ramionami przyjmują największego wroga. W tomie "Winda widmo" sieroty trafiają do apartamentu państwa Szpetnych - wielopokojowej rezydencji marzeń, w której jednak wszystko jest urządzone według najnowszej mody. Pani Szpetna decyduje się pozbyć z domu wszystkiego, co nie spełnia wymagań dyktatorów mody, a ponieważ rzeczywistość ta zmienia się bardzo szybko, trudno jest nadążyć za absurdalnymi czasami i nikomu niepotrzebnymi zmianami. Ale sieroty Baudelaire chwilowo będą musiały się przyzwyczaić do koszmarnych garniturów w prążki (tylko to jest akurat modne) i do zachowań, które mieszczą się w kanonie modnego akurat savoir-vivre'u. Nie wiedzą wprawdzie, jak nadążać za zasadami, o których nie mają pojęcia, ale nie poddają się - zależy im na tym, żeby uratować swoich przyjaciół, poznane całkiem niedawno trojaczki (właściwie: ocalałą dwójkę). Sieroty Baudelaire mają zatem misję poza powtarzalną próbą uratowania się z kolejnej pułapki i poza umykaniem Hrabiemu Olafowi. Jakby tego było mało, do apartamentu Szpetnych nie da się łatwo dostać, bo winda notorycznie nie działa (przestała być w pewnym momencie modna), a może po prostu nie istnieje - szyb windowy okazuje się całkiem interesującą pułapką.
Autor w tej książce próbuje trochę uruchomić Słoneczko - wprawdzie zawsze wplata dziecko do dyskusji, zwłaszcza za sprawą tłumaczenia przypadkowo tworzonych zbitek sylab: Słoneczko wtrąca się do każdej rozmowy i interpretacje jego wypowiedzi mają rozśmieszać odbiorców. Tutaj potrzebne jest jeszcze jedno zjawisko charakterystyczne dla Słoneczka - gryzienie, a raczej wbijanie zębów. Tym razem to Słoneczko będzie mogło uratować całą trójkę z poważnych tarapatów, chociaż raczej absurdalnie wypada ucieczka tej bohaterki. Chociaż Lemony Snicket podsuwa dzieciom dość obszerny tom, lektura przebiegać będzie bardzo szybko. Nie ma tu przecież ani pogłębionych charakterystyk postaci, ani skomplikowanych opisów spowalniających całość, autor stawia na tempo i absurd, chce rozśmieszać zagrożeniami, jakie wciąż czyhają na bohaterów. Przyzwyczaił już odbiorców do tego stylu i kieruje się zwłaszcza do tych czytelników, którzy lubią przygody w błyskawicznym tempie. Nie zwraca uwagi na prawdopodobieństwo akcji ani na chronienie bohaterów przed złem - sieroty Baudelaire muszą doświadczać życia w jego najgorszej wersji, żeby się zahartować i wiedzieć, jak wyjść z każdego kryzysu. Propozycja - kolejna w cyklu - to zbiór nonsensów i wygłupów przerobionych na lekturę, tutaj nie można wyciągać wniosków z żadnych doświadczeń bohaterów. Nie jest to książka, która ma pouczać i moralizować - liczy się za to szybka akcja i śmiech wywoływany prostymi chwytami. Dla tych dzieci, które nie lubią czytać, może okazać się ta seria strzałem w dziesiątkę.
Nowy dom
Lemony Snicket wysyła swoje kozły ofiarne, a raczej sieroty Baudelaire, do kolejnej rodziny zastępczej - następni opiekunowie wykażą się kompletną niedojrzałością i dziwactwami. A Hrabia Olaf jak zwykle nie śpi - depcze dzieciom po piętach i stanowi zagrożenie, bo nikt nie dostrzega w nim prawdziwej postaci - poza Wioletką, Klausem i Słoneczkiem. Baudelaire'owie nie mają problemu z odkryciem tożsamości nowego przybysza, dorośli nie dają temu wiary i zwykle z otwartymi ramionami przyjmują największego wroga. W tomie "Winda widmo" sieroty trafiają do apartamentu państwa Szpetnych - wielopokojowej rezydencji marzeń, w której jednak wszystko jest urządzone według najnowszej mody. Pani Szpetna decyduje się pozbyć z domu wszystkiego, co nie spełnia wymagań dyktatorów mody, a ponieważ rzeczywistość ta zmienia się bardzo szybko, trudno jest nadążyć za absurdalnymi czasami i nikomu niepotrzebnymi zmianami. Ale sieroty Baudelaire chwilowo będą musiały się przyzwyczaić do koszmarnych garniturów w prążki (tylko to jest akurat modne) i do zachowań, które mieszczą się w kanonie modnego akurat savoir-vivre'u. Nie wiedzą wprawdzie, jak nadążać za zasadami, o których nie mają pojęcia, ale nie poddają się - zależy im na tym, żeby uratować swoich przyjaciół, poznane całkiem niedawno trojaczki (właściwie: ocalałą dwójkę). Sieroty Baudelaire mają zatem misję poza powtarzalną próbą uratowania się z kolejnej pułapki i poza umykaniem Hrabiemu Olafowi. Jakby tego było mało, do apartamentu Szpetnych nie da się łatwo dostać, bo winda notorycznie nie działa (przestała być w pewnym momencie modna), a może po prostu nie istnieje - szyb windowy okazuje się całkiem interesującą pułapką.
Autor w tej książce próbuje trochę uruchomić Słoneczko - wprawdzie zawsze wplata dziecko do dyskusji, zwłaszcza za sprawą tłumaczenia przypadkowo tworzonych zbitek sylab: Słoneczko wtrąca się do każdej rozmowy i interpretacje jego wypowiedzi mają rozśmieszać odbiorców. Tutaj potrzebne jest jeszcze jedno zjawisko charakterystyczne dla Słoneczka - gryzienie, a raczej wbijanie zębów. Tym razem to Słoneczko będzie mogło uratować całą trójkę z poważnych tarapatów, chociaż raczej absurdalnie wypada ucieczka tej bohaterki. Chociaż Lemony Snicket podsuwa dzieciom dość obszerny tom, lektura przebiegać będzie bardzo szybko. Nie ma tu przecież ani pogłębionych charakterystyk postaci, ani skomplikowanych opisów spowalniających całość, autor stawia na tempo i absurd, chce rozśmieszać zagrożeniami, jakie wciąż czyhają na bohaterów. Przyzwyczaił już odbiorców do tego stylu i kieruje się zwłaszcza do tych czytelników, którzy lubią przygody w błyskawicznym tempie. Nie zwraca uwagi na prawdopodobieństwo akcji ani na chronienie bohaterów przed złem - sieroty Baudelaire muszą doświadczać życia w jego najgorszej wersji, żeby się zahartować i wiedzieć, jak wyjść z każdego kryzysu. Propozycja - kolejna w cyklu - to zbiór nonsensów i wygłupów przerobionych na lekturę, tutaj nie można wyciągać wniosków z żadnych doświadczeń bohaterów. Nie jest to książka, która ma pouczać i moralizować - liczy się za to szybka akcja i śmiech wywoływany prostymi chwytami. Dla tych dzieci, które nie lubią czytać, może okazać się ta seria strzałem w dziesiątkę.
sobota, 8 lipca 2023
Mariusz Urbanek: Marian Eile. Poczciwy cynik z "Przekroju"
Iskry, Warszawa 2023.
Przywódca
Mariusz Urbanek przyzwyczaił czytelników do ciekawych i wypełnionych anegdotami biografii - przywołuje postacie znane i kojarzone, chociaż niekoniecznie w detalach trafiające do masowej wyobraźni. "Marian Eile. Poczciwy cynik z Przekroju" to kolejna książka w tej serii - i kolejna, która nie zawiedzie fanów tego autora. Urbanek zabiera odbiorców do redakcji, która przeszła do historii ze względu na nietypowe rozwiązania i decyzje wydawnicze oraz personalne - i przygląda się działaniom redaktora naczelnego. Bardzo mało interesuje go życie prywatne Mariana Eilego, zwłaszcza że te jego aspekty, które mogłyby przyciągnąć masowych odbiorców, raczej nie dają się odkryć. Więcej miejsca przeznacza Urbanek na zastanawianie się nad relacjami Eilego i Janiny Ipohorskiej niż nad małżeństwem bohatera tomu - a przecież i tak poprzestać musi na domysłach i przypuszczeniach, bo prawdy poznać nie może. W każdym razie Eile zawodowo jest znacznie bardziej interesującym obiektem niż Eile prywatnie - w związku z tym opowieść o naczelnym "Przekroju" chwilami zamienia się w opowieść o kulisach "Przekroju" i wcale nie jest to zarzut, bo "Przekrój" to przekrój pomysłów na czasopismo wyjątkowe - ale pomysłów zrodzonych przeważnie w głowie Eilego. Mariusz Urbanek przeprowadza odbiorców przez genezy rozmaitych rubryk i postaci, które trafiły do zbiorowej świadomości, przywołuje też relacje ze sławnymi twórcami, których teksty zasilały "Przekrój". Pokazuje, jak wyglądała współpraca i jak kształtowało się towarzystwo wokół "Przekroju" działające. Stopniowo przechodzi też do tematów mniej atrakcyjnych z perspektywy zwykłego czytelnika, między innymi do polityki wkraczającej na łamy "Przekroju" i do życia Eilego - raczej trudno o optymistyczne wiadomości wtedy, kiedy trzeba walczyć o byt i stawiać czoła przeciwnościom losu. Mariusz Urbanek dba jednak o to, żeby czytelnicy dostali też sporą dawkę śmiechu i ciekawostek - w końcu "Przekrój" jako miejsce aktywizacji życia towarzyskiego i literackiego zamieniał się w źródło anegdot. Marian Eile to człowiek, który spaja wszystko i realizuje odważne wizje w wyjątkowym piśmie.
Mariusz Urbanek rozszyfrowuje pseudonimy i tożsamości, sięga po recenzje i chwyty pozwalające rozpropagować "Przekrój". Opowiada o legendzie - i wiadomo, że największym szacunkiem darzy "Przekrój" ze złotych lat. Jednak nie odrzuca też pisma po zmianach naczelnych - prowadzi rozmowy z ludźmi, którzy kontynuowali dorobek Eilego i dołącza do książki rozbudowane wywiady, tak, żeby nie zatrzymać się na jednej perspektywie. I to również może dla czytelników stać się atrakcyjne - widać, że nawet przy potężnej osobowości na pierwszy plan wysuwa się dzieło, pismo tworzone nie tylko przez literatów, ale również przez rysowników. Eile jest tym, który planuje każdy detal w "Przekroju" i tym, który musi sporo się nakombinować, żeby swojego dzieła nie stracić na przykład za sprawą niesfornych piszących albo złych decyzji wydawniczych. Wiele tu będzie niespodzianek i wiadomości z biografii wielkich artystów - ale od strony "Przekrojowej" działalności, wiele też kreatywnych pomysłów i inspiracji. Twórczy ferment w "Przekroju" to coś, co przyciągać będzie dzisiejszych czytelników i coś, co pozwoli pielęgnować marzenia o tworzeniu wyjątkowych miejsc. Urbanek - do czego zdążył już odbiorców przyzwyczaić - wie, jak uchwycić niepowtarzalną atmosferę, międzyludzkie relacje i wyzwania związane z publikacjami. Oferuje czytelnikom wszystko to, na co czekają.
Przywódca
Mariusz Urbanek przyzwyczaił czytelników do ciekawych i wypełnionych anegdotami biografii - przywołuje postacie znane i kojarzone, chociaż niekoniecznie w detalach trafiające do masowej wyobraźni. "Marian Eile. Poczciwy cynik z Przekroju" to kolejna książka w tej serii - i kolejna, która nie zawiedzie fanów tego autora. Urbanek zabiera odbiorców do redakcji, która przeszła do historii ze względu na nietypowe rozwiązania i decyzje wydawnicze oraz personalne - i przygląda się działaniom redaktora naczelnego. Bardzo mało interesuje go życie prywatne Mariana Eilego, zwłaszcza że te jego aspekty, które mogłyby przyciągnąć masowych odbiorców, raczej nie dają się odkryć. Więcej miejsca przeznacza Urbanek na zastanawianie się nad relacjami Eilego i Janiny Ipohorskiej niż nad małżeństwem bohatera tomu - a przecież i tak poprzestać musi na domysłach i przypuszczeniach, bo prawdy poznać nie może. W każdym razie Eile zawodowo jest znacznie bardziej interesującym obiektem niż Eile prywatnie - w związku z tym opowieść o naczelnym "Przekroju" chwilami zamienia się w opowieść o kulisach "Przekroju" i wcale nie jest to zarzut, bo "Przekrój" to przekrój pomysłów na czasopismo wyjątkowe - ale pomysłów zrodzonych przeważnie w głowie Eilego. Mariusz Urbanek przeprowadza odbiorców przez genezy rozmaitych rubryk i postaci, które trafiły do zbiorowej świadomości, przywołuje też relacje ze sławnymi twórcami, których teksty zasilały "Przekrój". Pokazuje, jak wyglądała współpraca i jak kształtowało się towarzystwo wokół "Przekroju" działające. Stopniowo przechodzi też do tematów mniej atrakcyjnych z perspektywy zwykłego czytelnika, między innymi do polityki wkraczającej na łamy "Przekroju" i do życia Eilego - raczej trudno o optymistyczne wiadomości wtedy, kiedy trzeba walczyć o byt i stawiać czoła przeciwnościom losu. Mariusz Urbanek dba jednak o to, żeby czytelnicy dostali też sporą dawkę śmiechu i ciekawostek - w końcu "Przekrój" jako miejsce aktywizacji życia towarzyskiego i literackiego zamieniał się w źródło anegdot. Marian Eile to człowiek, który spaja wszystko i realizuje odważne wizje w wyjątkowym piśmie.
Mariusz Urbanek rozszyfrowuje pseudonimy i tożsamości, sięga po recenzje i chwyty pozwalające rozpropagować "Przekrój". Opowiada o legendzie - i wiadomo, że największym szacunkiem darzy "Przekrój" ze złotych lat. Jednak nie odrzuca też pisma po zmianach naczelnych - prowadzi rozmowy z ludźmi, którzy kontynuowali dorobek Eilego i dołącza do książki rozbudowane wywiady, tak, żeby nie zatrzymać się na jednej perspektywie. I to również może dla czytelników stać się atrakcyjne - widać, że nawet przy potężnej osobowości na pierwszy plan wysuwa się dzieło, pismo tworzone nie tylko przez literatów, ale również przez rysowników. Eile jest tym, który planuje każdy detal w "Przekroju" i tym, który musi sporo się nakombinować, żeby swojego dzieła nie stracić na przykład za sprawą niesfornych piszących albo złych decyzji wydawniczych. Wiele tu będzie niespodzianek i wiadomości z biografii wielkich artystów - ale od strony "Przekrojowej" działalności, wiele też kreatywnych pomysłów i inspiracji. Twórczy ferment w "Przekroju" to coś, co przyciągać będzie dzisiejszych czytelników i coś, co pozwoli pielęgnować marzenia o tworzeniu wyjątkowych miejsc. Urbanek - do czego zdążył już odbiorców przyzwyczaić - wie, jak uchwycić niepowtarzalną atmosferę, międzyludzkie relacje i wyzwania związane z publikacjami. Oferuje czytelnikom wszystko to, na co czekają.
piątek, 7 lipca 2023
Monika Filipina: Dobranoc, Misiu
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Zasypianie
Idealna to lektura, picture book na czytanie wieczorem. Spełni swoje zadanie jako usypianka, ale też rozśmieszy małych odbiorców. Oto moment udania się na spoczynek. Bohater książki Moniki Filipiny przygotowuje się do snu, bo jest bardzo zmęczony. Ma już w objęciach ulubionego królika-przytulankę, przykrył się przykrótkim kocem, tyle że hałas nie pozwala mu zasnąć. Miś musi - nawet jeśli go to nie zachwyca - znaleźć źródło harmidru i uciszyć intruza, inaczej nie ma mowy o zaśnięciu. Tymczasem różne leśne zwierzęta nie skończyły jeszcze swoich prac. Bobry (w ilości hurtowej) hałasują w tartaku, szopy piorą, ptaki świergolą, myszy chrupią kolację... Miś po kolei odwiedza sąsiadów i najpierw wyjaśnia im, że chciałby już się położyć, a później już tylko syczy, żeby uciszyć hałasujące zwierzęta. Za każdym razem, kiedy wraca do łóżka, coś nowego stawia go na nogi. Wreszcie udaje mu się zasnąć. I wtedy Monika Filipina przygotowuje jeszcze jedną niespodziankę dla odbiorców.
Miś wcale nie ma problemu z położeniem się do łóżka, wie, że powinien odpocząć. Nie grymasi, nie chce się już bawić, daje dobry przykład - cóż z tego, skoro otoczenie uniemożliwia mu regenerację. Łatwo się domyślić, że powtarzalne czynności (związane z uciszaniem sąsiadów) niosą ładunek humorystyczny, to coś w sam raz dla kilkulatków. Przyciągają do książki i rozśmieszają: każdy chce się w dodatku dowiedzieć, czy Misiowi uda się w końcu zasnąć. Oczywiście książka o zasypianiu sama w sobie ma sprawdzać się przed snem. Nie ma tu zbyt dużo tekstu, więc rodzice będą w razie czego mogli dodawać jeszcze narrację na podstawie pokazywanych dzieciom obrazków - Monika Filipina stawia bowiem na ilustracje, w których sporo się dzieje, a to za sprawą - przede wszystkim - sporych grup drugoplanowych postaci. Autorce udało się też pokazać na obrazkach hałas - to zestaw dziwnych i wyrazistych kształtów wdzierających się przez okno. Ale najbardziej przykuwać uwagę dzieci i dorosłych będą miny zwierzęcych bohaterów: emocje są tu bardzo czytelne i można wykorzystywać tomik również do ćwiczenia empatii czy do sprawdzania, jak odbierać uczucia innych. "Dobranoc, Misiu" to bardzo zabawna książeczka, której lektura nie zabierze zbyt dużo czasu - znacznie dłużej będzie się ją oglądać, zwłaszcza że w pewnym momencie autorka porzuca narrację na rzecz wyjaśnień obrazkowych i kiedy już wszyscy zrozumieją ideę działania bohatera, bez trudu pojmą jego kolejne kontakty z mieszkańcami lasu. Miś z tej bajki jest zdeterminowany: bardzo chce się położyć spać, a dzięki temu będzie też można przekonać dzieci, dlaczego wieczorem powinny powstrzymać się od hałasowania. Kolorowy tomik przynosi dzieciom sporo wiadomości, ale też dużo bajkowych migawek, pomysłów tylko do budzenia śmiechu. To rozwiązanie dobrze się sprawdza, Monika Filipina nie zmusza maluchów do dużego wysiłku, zaprasza je za to do zabawy i pomaga w wyciszeniu przed zaśnięciem. Bardzo dobrze sprawdzi się ta książeczka wieczorami i z pewnością stanie się ulubioną bajką wielu kilkulatków.
Zasypianie
Idealna to lektura, picture book na czytanie wieczorem. Spełni swoje zadanie jako usypianka, ale też rozśmieszy małych odbiorców. Oto moment udania się na spoczynek. Bohater książki Moniki Filipiny przygotowuje się do snu, bo jest bardzo zmęczony. Ma już w objęciach ulubionego królika-przytulankę, przykrył się przykrótkim kocem, tyle że hałas nie pozwala mu zasnąć. Miś musi - nawet jeśli go to nie zachwyca - znaleźć źródło harmidru i uciszyć intruza, inaczej nie ma mowy o zaśnięciu. Tymczasem różne leśne zwierzęta nie skończyły jeszcze swoich prac. Bobry (w ilości hurtowej) hałasują w tartaku, szopy piorą, ptaki świergolą, myszy chrupią kolację... Miś po kolei odwiedza sąsiadów i najpierw wyjaśnia im, że chciałby już się położyć, a później już tylko syczy, żeby uciszyć hałasujące zwierzęta. Za każdym razem, kiedy wraca do łóżka, coś nowego stawia go na nogi. Wreszcie udaje mu się zasnąć. I wtedy Monika Filipina przygotowuje jeszcze jedną niespodziankę dla odbiorców.
Miś wcale nie ma problemu z położeniem się do łóżka, wie, że powinien odpocząć. Nie grymasi, nie chce się już bawić, daje dobry przykład - cóż z tego, skoro otoczenie uniemożliwia mu regenerację. Łatwo się domyślić, że powtarzalne czynności (związane z uciszaniem sąsiadów) niosą ładunek humorystyczny, to coś w sam raz dla kilkulatków. Przyciągają do książki i rozśmieszają: każdy chce się w dodatku dowiedzieć, czy Misiowi uda się w końcu zasnąć. Oczywiście książka o zasypianiu sama w sobie ma sprawdzać się przed snem. Nie ma tu zbyt dużo tekstu, więc rodzice będą w razie czego mogli dodawać jeszcze narrację na podstawie pokazywanych dzieciom obrazków - Monika Filipina stawia bowiem na ilustracje, w których sporo się dzieje, a to za sprawą - przede wszystkim - sporych grup drugoplanowych postaci. Autorce udało się też pokazać na obrazkach hałas - to zestaw dziwnych i wyrazistych kształtów wdzierających się przez okno. Ale najbardziej przykuwać uwagę dzieci i dorosłych będą miny zwierzęcych bohaterów: emocje są tu bardzo czytelne i można wykorzystywać tomik również do ćwiczenia empatii czy do sprawdzania, jak odbierać uczucia innych. "Dobranoc, Misiu" to bardzo zabawna książeczka, której lektura nie zabierze zbyt dużo czasu - znacznie dłużej będzie się ją oglądać, zwłaszcza że w pewnym momencie autorka porzuca narrację na rzecz wyjaśnień obrazkowych i kiedy już wszyscy zrozumieją ideę działania bohatera, bez trudu pojmą jego kolejne kontakty z mieszkańcami lasu. Miś z tej bajki jest zdeterminowany: bardzo chce się położyć spać, a dzięki temu będzie też można przekonać dzieci, dlaczego wieczorem powinny powstrzymać się od hałasowania. Kolorowy tomik przynosi dzieciom sporo wiadomości, ale też dużo bajkowych migawek, pomysłów tylko do budzenia śmiechu. To rozwiązanie dobrze się sprawdza, Monika Filipina nie zmusza maluchów do dużego wysiłku, zaprasza je za to do zabawy i pomaga w wyciszeniu przed zaśnięciem. Bardzo dobrze sprawdzi się ta książeczka wieczorami i z pewnością stanie się ulubioną bajką wielu kilkulatków.
czwartek, 6 lipca 2023
Bruce Goldfarb: 18 zbrodni w miniaturze. Nieznana historia Frances Glessner Lee i początków współczesnej kryminalistyki
bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2023.
Odkrywanie prawdy
Jest to tom, który zaintryguje zwłaszcza miłośników kryminałów i opowieści sensacyjnych, a także tych czytelników, którzy sięgają po reporterskie wyjaśnienia dawnych zbrodni. Bohaterką przykuwającą uwagę jest tu Frances Glessner Lee, kobieta, która pozwoliła na przeniesienie badań z dziedziny kryminalistyki na nowy poziom - "18 zbrodni w miniaturze" to wyjście od szczegółu w stronę wielkiego odkrycia. Bruce Goldfarb przybliża odbiorcom postać mało znaną, a niezwykle kreatywną i bardzo ważną w dobie przed profilerami czy rozwojem nowoczesnych technologii umożliwiających wykrywanie obecności przestępców na miejscu zbrodni. Frances Glessner Lee jednak nie od razu daje się poznać jako autorka dioram. Przekrojowe Studia Niewyjaśnionych Zgonów pojawiają się od razu w pierwszych zdaniach książki "18 zbrodni w miniaturze", bo zanim pojawią się w treści właściwej części tomu, minie trochę czasu - a czytelnicy od początku lubią wiedzieć, czego oczekiwać po lekturze. Małe, zamknięte w pudełkach i pleksi światy do dzisiaj mogą fascynować i zachwycać kunsztem wykonania. Są jednak również niezwykle cenną podpowiedzią dla tych, którzy lubują się w pracy detektywistycznej i procesie dedukcji. Ci, którzy próbują dociekać prawdy i starają się nie przeoczyć żadnego detalu, mogą traktować małe pokoiki - przypominające domki dla lalek, ale wypełnione również mrożącymi krew w żyłach przedmiotami i śladami zbrodni.
Bruce Goldfarb na początku wprowadza odbiorców w egzystencję Frances Glessner Lee, która jeszcze w ogóle nie próbuje angażować się w działania śledczych - za to jest w stanie poćwiczyć przyszłe talenty na... miniaturkach orkiestry. Goldfarb pokazuje czytelnikom, jak wyglądały pierwsze wprawki i pomysły, które później zaowocowały przenikliwością w tworzeniu dioram dla śledczych. W tej drodze dość rzadko znajduje jeszcze zagadnienia, które na długo przykują czytelników do lektury - na szczęście potrafi rozbudzać ciekawość niedaleką przyszłością, obietnicą wkroczenia w przestrzeń jeszcze niezbadaną i pełną luk. Frances Glessner Lee to postać nietuzinkowa - sama uczy się tego, jak wygląda praca sądowych patologów i kryminalistów, towarzyszy im przy sekcjach zwłok i przy oględzinach miejsc zbrodni, chłonie wiedzę, żeby zrobić z niej użytek w niezwykły - a na pewno nowatorski - sposób. Później już biografia Lee przestaje mieć znaczenie, liczą się za to jej doraźne działania, dążenie do tego, żeby wspomóc umiejętnościami Zakład Medycyny Sądowej. I tu już Bruce Goldfarb szuka ciekawostek, drobnych kontaktów, które przekładały się później na powstawanie niebywale precyzyjnych dioram. Frances Glessner Lee wykazuje się pomysłowością i hojnością, a do tego - naprawdę zależy jej na rozwijaniu nowej gałęzi wiedzy na Harvardzie. Czasy, w których dążyła do zminiaturyzowania rzeczywistości wymagały twórczego podejścia zwłaszcza w zdobywaniu drobnych elementów do wyposażenia miniaturowych pokoi. Niedokładność nie wchodziła w grę, skoro to właśnie detale pozwalały odkrywać schematy działania morderców. I dzięki temu "18 zbrodni w miniaturze" staje się lekturą satysfakcjonującą i pełną - przedstawia skutki nieszablonowego myślenia i rolę samej Frances Glessner Lee w rozwoju dzisiejszej kryminalistyki. Sporo tu ciekawostek, ale równie dużo też przyglądania się zwykłemu-niezwykłemu życiu, co na pewno będzie dla odbiorców najbardziej efektowne.
Odkrywanie prawdy
Jest to tom, który zaintryguje zwłaszcza miłośników kryminałów i opowieści sensacyjnych, a także tych czytelników, którzy sięgają po reporterskie wyjaśnienia dawnych zbrodni. Bohaterką przykuwającą uwagę jest tu Frances Glessner Lee, kobieta, która pozwoliła na przeniesienie badań z dziedziny kryminalistyki na nowy poziom - "18 zbrodni w miniaturze" to wyjście od szczegółu w stronę wielkiego odkrycia. Bruce Goldfarb przybliża odbiorcom postać mało znaną, a niezwykle kreatywną i bardzo ważną w dobie przed profilerami czy rozwojem nowoczesnych technologii umożliwiających wykrywanie obecności przestępców na miejscu zbrodni. Frances Glessner Lee jednak nie od razu daje się poznać jako autorka dioram. Przekrojowe Studia Niewyjaśnionych Zgonów pojawiają się od razu w pierwszych zdaniach książki "18 zbrodni w miniaturze", bo zanim pojawią się w treści właściwej części tomu, minie trochę czasu - a czytelnicy od początku lubią wiedzieć, czego oczekiwać po lekturze. Małe, zamknięte w pudełkach i pleksi światy do dzisiaj mogą fascynować i zachwycać kunsztem wykonania. Są jednak również niezwykle cenną podpowiedzią dla tych, którzy lubują się w pracy detektywistycznej i procesie dedukcji. Ci, którzy próbują dociekać prawdy i starają się nie przeoczyć żadnego detalu, mogą traktować małe pokoiki - przypominające domki dla lalek, ale wypełnione również mrożącymi krew w żyłach przedmiotami i śladami zbrodni.
Bruce Goldfarb na początku wprowadza odbiorców w egzystencję Frances Glessner Lee, która jeszcze w ogóle nie próbuje angażować się w działania śledczych - za to jest w stanie poćwiczyć przyszłe talenty na... miniaturkach orkiestry. Goldfarb pokazuje czytelnikom, jak wyglądały pierwsze wprawki i pomysły, które później zaowocowały przenikliwością w tworzeniu dioram dla śledczych. W tej drodze dość rzadko znajduje jeszcze zagadnienia, które na długo przykują czytelników do lektury - na szczęście potrafi rozbudzać ciekawość niedaleką przyszłością, obietnicą wkroczenia w przestrzeń jeszcze niezbadaną i pełną luk. Frances Glessner Lee to postać nietuzinkowa - sama uczy się tego, jak wygląda praca sądowych patologów i kryminalistów, towarzyszy im przy sekcjach zwłok i przy oględzinach miejsc zbrodni, chłonie wiedzę, żeby zrobić z niej użytek w niezwykły - a na pewno nowatorski - sposób. Później już biografia Lee przestaje mieć znaczenie, liczą się za to jej doraźne działania, dążenie do tego, żeby wspomóc umiejętnościami Zakład Medycyny Sądowej. I tu już Bruce Goldfarb szuka ciekawostek, drobnych kontaktów, które przekładały się później na powstawanie niebywale precyzyjnych dioram. Frances Glessner Lee wykazuje się pomysłowością i hojnością, a do tego - naprawdę zależy jej na rozwijaniu nowej gałęzi wiedzy na Harvardzie. Czasy, w których dążyła do zminiaturyzowania rzeczywistości wymagały twórczego podejścia zwłaszcza w zdobywaniu drobnych elementów do wyposażenia miniaturowych pokoi. Niedokładność nie wchodziła w grę, skoro to właśnie detale pozwalały odkrywać schematy działania morderców. I dzięki temu "18 zbrodni w miniaturze" staje się lekturą satysfakcjonującą i pełną - przedstawia skutki nieszablonowego myślenia i rolę samej Frances Glessner Lee w rozwoju dzisiejszej kryminalistyki. Sporo tu ciekawostek, ale równie dużo też przyglądania się zwykłemu-niezwykłemu życiu, co na pewno będzie dla odbiorców najbardziej efektowne.
środa, 5 lipca 2023
Jamie Bartlett: Królowa kryptowalut. Historia miliardowego cyberprzekrętu
Czarne, Wołowiec 2023.
Biznes
Śledztwo z rodzaju tych, które czytelnicy wręcz uwielbiają proponuje Jamie Bartlett w tomie "Królowa kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu". Autor wprowadza tutaj w tajniki onecoina - a właściwie w sekrety istnienia firmy, która przyniosła niewiarygodne bogactwo założycielce - i wielkie rozczarowanie inwestorom. Róża Ignatowa, Bułgarka, która postanowiła podbić cyberrynek swoim pomysłem na walutę, wzorowała się na bitcoinie - zaplanowała stworzenie konkurencyjnej firmy, która bazuje na nowych technologiach. Powołała do istnienia onecoina i dzięki charyzmatycznym wystąpieniom pociągnęła za sobą masy. Udało jej się zaistnieć w świecie finansiery: onecoin wydawał się kryptowalutą przyszłości, a przez samą założycielkę traktowany był jak szansa na pomnażanie zysków. Książka nie jest jednak przeglądem technicznych decyzji i pułapek - Jamie Bartlett przygląda się przede wszystkim ludzkiej pazerności, która doprowadza do kryzysu i działa niczym w baśniach: przynosi karę tym, którzy chcą za dużo. Róża Ignatowa nie zamierza się powstrzymywać. Onecoin to dla niej kura znosząca złote jajka: wystarczy odpowiednio przemawiać, oddziaływać na wyobraźnię tłumów, żeby już za moment obracać wielkimi pieniędzmi. Kwoty, które padają na stronach tej książki, wykraczają poza możliwości poznawcze zwykłych odbiorców - i także dlatego reportaż Bartletta czytać się będzie tak dobrze. To w końcu wielkie namiętności i skrajności - od potężnych zysków po wielki upadek. Jest tu wszystko, czego potrzebuje dobra opowieść - a do tego dzięki formie reportażu Jamie Bartlett pozwala śledzić poczynania Róży Ignatowej niemal na bieżąco. Nie uprzedza faktów, raczej nie przeskakuje do przyszłości: zależy mu na podtrzymywaniu zaciekawienia widzów i wie, jak to uzyskać. Przy okazji jednak tłumaczy sporo zasad działania kryptowalut: musi sprawić, by czytelnicy wiedzieli, o co chodzi z blockchainami, żeby wyjaśnić, na czym polegał przekręt w przypadku onecoina. A to sprawia, że z lekturą odbiorcy otrzymują całkiem sensowne i szczegółowe wprowadzenie do tematu kryptowalut: z pewnością jest to lekcja nie do przecenienia, zwłaszcza w dzisiejszym świecie.
Autor omawia funkcjonowanie firmy Róży i kolejne kroki związane z wprowadzaniem onecoina na rynek kryptowalut - te oczywiste i te zdumiewające postronnych. Ale równolegle prowadzi też opowieść o samej Róży Ignatowej, zajmuje się komentowaniem jej wyborów życiowych i zachowań, upodobań i potrzeb - tak, by przybliżyć tę postać czytelnikom i sprawić, by nie była dla nich anonimowa. To Róża Ignatowa pociąga tu za sznurki - ale nie jest przez autora traktowana jak demiurg, chociaż momentami z podziwem i z ciekawością. W pewnym momencie Jamie Bartlett zaczyna prowadzić prawdziwe śledztwo, stara się wytropić miejsce pobytu Róży: kiedy już w narracji dochodzi do momentu, w którym zaczyna ona być poszukiwana jako autorka oszustwa na gigantyczną skalę. "Królowa kryptowalut" to książka, która budzi zainteresowanie Różą Ignatową i jej pomysłem na biznes (czy karierę w kryptowalutach), a później to zainteresowanie ciągle podsyca. Dzięki temu nawet jeśli ktoś nie orientuje się w nowych technologiach, prześledzi tę opowieść z ciekawością.
Biznes
Śledztwo z rodzaju tych, które czytelnicy wręcz uwielbiają proponuje Jamie Bartlett w tomie "Królowa kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu". Autor wprowadza tutaj w tajniki onecoina - a właściwie w sekrety istnienia firmy, która przyniosła niewiarygodne bogactwo założycielce - i wielkie rozczarowanie inwestorom. Róża Ignatowa, Bułgarka, która postanowiła podbić cyberrynek swoim pomysłem na walutę, wzorowała się na bitcoinie - zaplanowała stworzenie konkurencyjnej firmy, która bazuje na nowych technologiach. Powołała do istnienia onecoina i dzięki charyzmatycznym wystąpieniom pociągnęła za sobą masy. Udało jej się zaistnieć w świecie finansiery: onecoin wydawał się kryptowalutą przyszłości, a przez samą założycielkę traktowany był jak szansa na pomnażanie zysków. Książka nie jest jednak przeglądem technicznych decyzji i pułapek - Jamie Bartlett przygląda się przede wszystkim ludzkiej pazerności, która doprowadza do kryzysu i działa niczym w baśniach: przynosi karę tym, którzy chcą za dużo. Róża Ignatowa nie zamierza się powstrzymywać. Onecoin to dla niej kura znosząca złote jajka: wystarczy odpowiednio przemawiać, oddziaływać na wyobraźnię tłumów, żeby już za moment obracać wielkimi pieniędzmi. Kwoty, które padają na stronach tej książki, wykraczają poza możliwości poznawcze zwykłych odbiorców - i także dlatego reportaż Bartletta czytać się będzie tak dobrze. To w końcu wielkie namiętności i skrajności - od potężnych zysków po wielki upadek. Jest tu wszystko, czego potrzebuje dobra opowieść - a do tego dzięki formie reportażu Jamie Bartlett pozwala śledzić poczynania Róży Ignatowej niemal na bieżąco. Nie uprzedza faktów, raczej nie przeskakuje do przyszłości: zależy mu na podtrzymywaniu zaciekawienia widzów i wie, jak to uzyskać. Przy okazji jednak tłumaczy sporo zasad działania kryptowalut: musi sprawić, by czytelnicy wiedzieli, o co chodzi z blockchainami, żeby wyjaśnić, na czym polegał przekręt w przypadku onecoina. A to sprawia, że z lekturą odbiorcy otrzymują całkiem sensowne i szczegółowe wprowadzenie do tematu kryptowalut: z pewnością jest to lekcja nie do przecenienia, zwłaszcza w dzisiejszym świecie.
Autor omawia funkcjonowanie firmy Róży i kolejne kroki związane z wprowadzaniem onecoina na rynek kryptowalut - te oczywiste i te zdumiewające postronnych. Ale równolegle prowadzi też opowieść o samej Róży Ignatowej, zajmuje się komentowaniem jej wyborów życiowych i zachowań, upodobań i potrzeb - tak, by przybliżyć tę postać czytelnikom i sprawić, by nie była dla nich anonimowa. To Róża Ignatowa pociąga tu za sznurki - ale nie jest przez autora traktowana jak demiurg, chociaż momentami z podziwem i z ciekawością. W pewnym momencie Jamie Bartlett zaczyna prowadzić prawdziwe śledztwo, stara się wytropić miejsce pobytu Róży: kiedy już w narracji dochodzi do momentu, w którym zaczyna ona być poszukiwana jako autorka oszustwa na gigantyczną skalę. "Królowa kryptowalut" to książka, która budzi zainteresowanie Różą Ignatową i jej pomysłem na biznes (czy karierę w kryptowalutach), a później to zainteresowanie ciągle podsyca. Dzięki temu nawet jeśli ktoś nie orientuje się w nowych technologiach, prześledzi tę opowieść z ciekawością.
wtorek, 4 lipca 2023
Anna Sakowicz: Skrzydlate książki
Poradnia K, Warszawa 2023.
Pomoc w słowach
Kiedy ma się w pamięci, jakie perły literatury czwartej powstawały podczas drugiej wojny światowej - i kompletnie nie odnosiły się do ponurej rzeczywistości - powroty do historii i wykorzystywanie jej jako kanwy opowieści dla młodych czytelników zwykle wzbudzają co najmniej wątpliwości. Bardzo często też czynnikiem przekreślającym opowieść staje się nadreprezentacja autotematyzmu - młodsi odbiorcy nie chcą czytać o książkach, a przynajmniej nie w podstawowym kierunku fabuły. Jeśli wziąć to pod uwagę, to Anna Sakowicz już na starcie mocno utrudnia sobie zadanie zaistnienia na rynku literatury czwartej. A jednak "Skrzydlate książki" to powieść, która młodych czytelników przyciągnie i przekona do siebie.
To narracja z ważnym przesłaniem. Troje dzieci - Klara, Dawid i Jasiek - to sąsiedzi z jednej kamienicy w Wolnym Mieście Gdańsk. Razem się bawią, razem zwiedzają i ciągle dyskutują. Mogą na siebie liczyć i dobrze czują się w swoim towarzystwie. Nikomu nie przeszkadza, że Klara jest Niemką, Jasiek Polakiem a Dawid - Żydem. Dopiero kiedy nastroje antysemickie zaczynają trafiać do codziennych rozmów, a rodzice coraz częściej zastanawiają się nad wyjazdem, dopiero kiedy język dorosłych przenika do haseł głoszonych (raczej bezrefleksyjnie) przez dzieci, zaczyna się robić groźnie. Wojna nie jest tutaj tematem podstawowym - tę rolę przejmuje nienawiść, która nie ma podstaw innych niż narodowościowe. Ludzie, którzy żyli w spokoju i zgodzie ze sobą, nagle zaczynają dostrzegać dzielące ich różnice. Szukają winnych i oskarżają pozostałe nacje o wszystkie nieszczęścia. Im więcej takich komentarzy, tym trudniej walczyć z rozpleniającym się złem. Nic dziwnego, że jego ofiarą padają dzieci, które nawet niewiele z nastrojów społecznych rozumieją. Klara, Dawid i Jasiek już wkrótce przestaną żyć w beztroskim świecie.
Ale to dopiero wstęp do opowieści, która - jak to często przy niewesołym kontekście historycznym bywa - rozgrywa się za zamkniętymi drzwiami. Dzieci trafiają na frunące stado książek, znajdują wśród nich taką, która potrzebuje pomocy. Wybierają się zatem do introligatora Samuela, by uratować tajemnicze dzieło. Tutaj znajduje się przejście do krainy fantazji, krainy, która uchronić może dzieci przed tragicznym losem. Za drzwiami u introligatora nie ma mowy o wojnie, a przynajmniej nie o tej, która toczy się na ulicach Gdańska i która wywołuje pytania o losy rodzin bohaterów. Tu dzieci będą się zastanawiać nad przetrwaniem w zupełnie innym wymiarze: znajdą się w centrum wydarzeń fantastycznych i nie do końca wyjaśnionych. Kraina Nienapisanych Książek to miejsce, w którym pisarze znajdują pomysły na swoje dzieła - ale te pomysły trzeba najpierw zebrać. Do tego mnóstwo będzie potyczek i pojedynków, bo przecież ucieczka od wojny nie polega na ciągłej sielance - zamienia Anna Sakowicz powieść w przygodówkę fantasy. Prowadzi narrację tak, że uda jej się zaintrygować małych czytelników i przekonać ich zarówno do zgłębiania przeszłości, jak i do ćwiczenia wyobraźni - w końcu Kraina Nienapisanych Książek w pewnym sensie wymusza kreatywność. Bohaterowie przekonują się, że nie w każdym świecie liczą się narzucane podziały i że istnieją przestrzenie, w których mimo wszystko mogą się przyjaźnić.
Pomoc w słowach
Kiedy ma się w pamięci, jakie perły literatury czwartej powstawały podczas drugiej wojny światowej - i kompletnie nie odnosiły się do ponurej rzeczywistości - powroty do historii i wykorzystywanie jej jako kanwy opowieści dla młodych czytelników zwykle wzbudzają co najmniej wątpliwości. Bardzo często też czynnikiem przekreślającym opowieść staje się nadreprezentacja autotematyzmu - młodsi odbiorcy nie chcą czytać o książkach, a przynajmniej nie w podstawowym kierunku fabuły. Jeśli wziąć to pod uwagę, to Anna Sakowicz już na starcie mocno utrudnia sobie zadanie zaistnienia na rynku literatury czwartej. A jednak "Skrzydlate książki" to powieść, która młodych czytelników przyciągnie i przekona do siebie.
To narracja z ważnym przesłaniem. Troje dzieci - Klara, Dawid i Jasiek - to sąsiedzi z jednej kamienicy w Wolnym Mieście Gdańsk. Razem się bawią, razem zwiedzają i ciągle dyskutują. Mogą na siebie liczyć i dobrze czują się w swoim towarzystwie. Nikomu nie przeszkadza, że Klara jest Niemką, Jasiek Polakiem a Dawid - Żydem. Dopiero kiedy nastroje antysemickie zaczynają trafiać do codziennych rozmów, a rodzice coraz częściej zastanawiają się nad wyjazdem, dopiero kiedy język dorosłych przenika do haseł głoszonych (raczej bezrefleksyjnie) przez dzieci, zaczyna się robić groźnie. Wojna nie jest tutaj tematem podstawowym - tę rolę przejmuje nienawiść, która nie ma podstaw innych niż narodowościowe. Ludzie, którzy żyli w spokoju i zgodzie ze sobą, nagle zaczynają dostrzegać dzielące ich różnice. Szukają winnych i oskarżają pozostałe nacje o wszystkie nieszczęścia. Im więcej takich komentarzy, tym trudniej walczyć z rozpleniającym się złem. Nic dziwnego, że jego ofiarą padają dzieci, które nawet niewiele z nastrojów społecznych rozumieją. Klara, Dawid i Jasiek już wkrótce przestaną żyć w beztroskim świecie.
Ale to dopiero wstęp do opowieści, która - jak to często przy niewesołym kontekście historycznym bywa - rozgrywa się za zamkniętymi drzwiami. Dzieci trafiają na frunące stado książek, znajdują wśród nich taką, która potrzebuje pomocy. Wybierają się zatem do introligatora Samuela, by uratować tajemnicze dzieło. Tutaj znajduje się przejście do krainy fantazji, krainy, która uchronić może dzieci przed tragicznym losem. Za drzwiami u introligatora nie ma mowy o wojnie, a przynajmniej nie o tej, która toczy się na ulicach Gdańska i która wywołuje pytania o losy rodzin bohaterów. Tu dzieci będą się zastanawiać nad przetrwaniem w zupełnie innym wymiarze: znajdą się w centrum wydarzeń fantastycznych i nie do końca wyjaśnionych. Kraina Nienapisanych Książek to miejsce, w którym pisarze znajdują pomysły na swoje dzieła - ale te pomysły trzeba najpierw zebrać. Do tego mnóstwo będzie potyczek i pojedynków, bo przecież ucieczka od wojny nie polega na ciągłej sielance - zamienia Anna Sakowicz powieść w przygodówkę fantasy. Prowadzi narrację tak, że uda jej się zaintrygować małych czytelników i przekonać ich zarówno do zgłębiania przeszłości, jak i do ćwiczenia wyobraźni - w końcu Kraina Nienapisanych Książek w pewnym sensie wymusza kreatywność. Bohaterowie przekonują się, że nie w każdym świecie liczą się narzucane podziały i że istnieją przestrzenie, w których mimo wszystko mogą się przyjaźnić.
poniedziałek, 3 lipca 2023
Joya Goffney: Wyznania rzekomo porządnej dziewczyny
Must Read, Media Rodzina Poznań 2023.
Wolność
Książka dla nastolatek o pochwicy - Joya Goffney ma odważny i oryginalny pomysł na kreację głównej bohaterki tomu "Wyznania rzekomo porządnej dziewczyny". Przełamuje tabu i odwołuje się do sytuacji, z którą część odbiorczyń ma lub będzie mieć do czynienia. Wprawdzie przyczynę choroby osadza w wyjątkowo religijnym domu, ale sprawia też, że Mo stanie się przewodniczką dla pewnej grupy nastolatek. Problem ginekologiczny to punkt wyjścia do opowieści o przyjaźni i poszukiwaniu własnych pomysłów na życie - a także do buntu wobec skostniałych zasad i do wyjątkowo silnych przeżyć. Monique jest czarnoskórą córką pastora i jako dziewczyna wychowywana przez bardzo surowych rodziców musi zachowywać się nienagannie. Sporo czasu spędza w kościele, a od dwóch lat spotyka się z chłopakiem, który gra na perkusji podczas nabożeństw prowadzonych przez jej ojca. Monique wie, czego się od niej oczekuje: ze współżyciem powinna zaczekać do ślubu, nie zszargać opinii o sobie i dawać dobry przykład wszystkim, zupełnie jak Sasha, nielubiana koleżanka ze wspólnoty. Jednak Mo nie chce dla siebie takiego życia i chociaż nie rozumie, dlaczego jej starsza siostra kiedyś pokłóciła się z rodzicami i zniknęła bez śladu, postanawia odrobinę nagiąć zasady. Jedną ze spraw, o których rodzice nie mogą się dowiedzieć, jest chęć utraty dziewictwa. Tyle tylko, że chociaż Mo próbowała dwadzieścia dziewięć razy, nie jest w stanie uprawiać seksu. Poszukiwanie pomocy zamienia się w wielką przyjaźń z dotychczasową rywalką. Bohaterka dowiaduje się o istnieniu dilatorów i wraz z Sashą oraz Reggiem, "trudnym" dzieciakiem wychowawczo prowadzonym przez jej rodziców, próbuje je dla siebie zdobyć.
Z jednej strony porusza Joya Goffney temat przygotowania do uprawiania seksu przez nastolatki, jednak nie zrzuca winy za przypadłość na emocjonalną lub fizyczną niedojrzałość, a na konserwatywne wychowanie. Z drugiej strony jest tu jednak delikatnie zarysowany motyw odpowiedniego partnera - człowieka, który jest w stanie zapewnić wsparcie i nie odsunie się, gdy problem będzie narastał. Psychicznie dziewczyna jest gotowa na swój pierwszy raz, ale ciało odmawia jej posłuszeństwa i to wątek, który stanowi przeciwwagę dla coraz bardziej rozerotyzowanych historii obyczajowych. Tutaj nie liczy się romans, a bezpieczeństwo i zaufanie, jakie zapewniają przyjaciele. Mo dowiaduje się, czym jest wolność, dopiero dzięki temu, co funduje jej Reggie do spółki z Sashą. "Wyznania rzekomo porządnej dziewczyny" to powieść, która ma wyzwolić odbiorczynie z poczucia winy lub frustracji wiążącej się z doświadczeniami seksualnymi (albo ich brakiem) i która zwraca uwagę na kobiece przypadłości i choroby. Poza aspektem biologicznym jest tu jednak mnóstwo znakomitej zabawy - to przecież powieść o dojrzewaniu i o odkrywaniu własnej drogi do szczęścia. Na uwagę zasługuje zwłaszcza obecność "wyzwolonej" (a w rzeczywistości wolnej od upodlających kobiety przekonań) ciotki Mo, a także historia jej matki, starannie skrywana przed dorastającą dziewczyną. Nie ma tu nacisku na przyspieszanie współżycia - bohaterka realizuje po prostu swoje potrzeby i uczy się o nie walczyć w skrajnie nieprzyjaznym środowisku. Pozwala czytelniczkom na przyjrzenie się własnym związkom. Joya Goffney trafi zwłaszcza do nastolatek, które nie są pewne swoich decyzji lub potrzebują fachowej porady - zainspiruje do zgłoszenia się po pomoc.
Wolność
Książka dla nastolatek o pochwicy - Joya Goffney ma odważny i oryginalny pomysł na kreację głównej bohaterki tomu "Wyznania rzekomo porządnej dziewczyny". Przełamuje tabu i odwołuje się do sytuacji, z którą część odbiorczyń ma lub będzie mieć do czynienia. Wprawdzie przyczynę choroby osadza w wyjątkowo religijnym domu, ale sprawia też, że Mo stanie się przewodniczką dla pewnej grupy nastolatek. Problem ginekologiczny to punkt wyjścia do opowieści o przyjaźni i poszukiwaniu własnych pomysłów na życie - a także do buntu wobec skostniałych zasad i do wyjątkowo silnych przeżyć. Monique jest czarnoskórą córką pastora i jako dziewczyna wychowywana przez bardzo surowych rodziców musi zachowywać się nienagannie. Sporo czasu spędza w kościele, a od dwóch lat spotyka się z chłopakiem, który gra na perkusji podczas nabożeństw prowadzonych przez jej ojca. Monique wie, czego się od niej oczekuje: ze współżyciem powinna zaczekać do ślubu, nie zszargać opinii o sobie i dawać dobry przykład wszystkim, zupełnie jak Sasha, nielubiana koleżanka ze wspólnoty. Jednak Mo nie chce dla siebie takiego życia i chociaż nie rozumie, dlaczego jej starsza siostra kiedyś pokłóciła się z rodzicami i zniknęła bez śladu, postanawia odrobinę nagiąć zasady. Jedną ze spraw, o których rodzice nie mogą się dowiedzieć, jest chęć utraty dziewictwa. Tyle tylko, że chociaż Mo próbowała dwadzieścia dziewięć razy, nie jest w stanie uprawiać seksu. Poszukiwanie pomocy zamienia się w wielką przyjaźń z dotychczasową rywalką. Bohaterka dowiaduje się o istnieniu dilatorów i wraz z Sashą oraz Reggiem, "trudnym" dzieciakiem wychowawczo prowadzonym przez jej rodziców, próbuje je dla siebie zdobyć.
Z jednej strony porusza Joya Goffney temat przygotowania do uprawiania seksu przez nastolatki, jednak nie zrzuca winy za przypadłość na emocjonalną lub fizyczną niedojrzałość, a na konserwatywne wychowanie. Z drugiej strony jest tu jednak delikatnie zarysowany motyw odpowiedniego partnera - człowieka, który jest w stanie zapewnić wsparcie i nie odsunie się, gdy problem będzie narastał. Psychicznie dziewczyna jest gotowa na swój pierwszy raz, ale ciało odmawia jej posłuszeństwa i to wątek, który stanowi przeciwwagę dla coraz bardziej rozerotyzowanych historii obyczajowych. Tutaj nie liczy się romans, a bezpieczeństwo i zaufanie, jakie zapewniają przyjaciele. Mo dowiaduje się, czym jest wolność, dopiero dzięki temu, co funduje jej Reggie do spółki z Sashą. "Wyznania rzekomo porządnej dziewczyny" to powieść, która ma wyzwolić odbiorczynie z poczucia winy lub frustracji wiążącej się z doświadczeniami seksualnymi (albo ich brakiem) i która zwraca uwagę na kobiece przypadłości i choroby. Poza aspektem biologicznym jest tu jednak mnóstwo znakomitej zabawy - to przecież powieść o dojrzewaniu i o odkrywaniu własnej drogi do szczęścia. Na uwagę zasługuje zwłaszcza obecność "wyzwolonej" (a w rzeczywistości wolnej od upodlających kobiety przekonań) ciotki Mo, a także historia jej matki, starannie skrywana przed dorastającą dziewczyną. Nie ma tu nacisku na przyspieszanie współżycia - bohaterka realizuje po prostu swoje potrzeby i uczy się o nie walczyć w skrajnie nieprzyjaznym środowisku. Pozwala czytelniczkom na przyjrzenie się własnym związkom. Joya Goffney trafi zwłaszcza do nastolatek, które nie są pewne swoich decyzji lub potrzebują fachowej porady - zainspiruje do zgłoszenia się po pomoc.
niedziela, 2 lipca 2023
Marcin Wójcik: Gęsiego. Z miasta na wieś
Agora, Warszawa 2023.
Przeprowadzka
Marcin Wójcik postanawia przełamać schematy i pokazać, że nie wszyscy marzą o życiu w dużym mieście (albo na jego obrzeżach) - niektórzy wolą egzystencję w zgodzie z naturą i ucieczkę od wyścigu szczurów. Ale radykalne zmiany nie należą do prostych: nie da się ot tak kupić ziemi i zostać rolnikiem, o czym autor już w pierwszym kroku do realizacji swojego marzenia się przekonuje. "Gęsiego. Z miasta na wieś" to książka początkowo będąca zapisem części zmagań z rzeczywistością, a później - zestaw ciekawostek i prezentacji ludzi, którzy na wsi znaleźli swój pomysł na siebie i realizują nietypowe projekty. Marcin Wójcik pokazuje czytelnikom, ile pracy i wyrzeczeń wiązało się z przeprowadzką, ale też - z jakimi wyzwaniami musiał się mierzyć. Opowiada o kupowaniu drobiu i o tym, jak uczył się cech różnych zwierząt gospodarskich. Przeprowadza prawdziwe studia nad rasami krów, sprawdza, czy opłaca się trzymać w domu kozy albo owce. Prezentuje czytelnikom salon piękności dla krów (i tłumaczy, po co taka usługa na wsi), albo zastanawia się nad możliwością ocalenia wiedzy zielarskiej. Wyszukuje też ciekawostki i niestandardowe pomysły lokalnych społeczności: dociera między innymi do wsi, w której działają dwa teatry. Nie odkrywa wszystkiego sam: najczęściej podróżuje, spotyka się z ludźmi, którzy są w stanie podzielić się swoją pasją i którzy znaleźli własny przepis na szczęście. Zbiera ich historie, żeby udowodnić odbiorcom, że dróg do spełnienia na wsi jest wiele - i że wieś nie jest dzisiaj synonimem zacofania a postępu. Łączy wszystko z własnymi wspomnieniami, zachowaniami przodków utrwalonymi w podświadomości lub pamięci, przybliża się z każdym krokiem do życia samowystarczalnego i wolnego od pośpiechu. Nie znaczy to jednak, że wolnego od stresów - ma mnóstwo powodów do niepokoju, a rozmaite przedsięwzięcia mogą skończyć się fiaskiem. Jednak życie na wsi - jako ukoronowanie idealistycznych rojeń - jawi się mu jako sielanka mimo wielu przeciwności losu.
Stawia Marcin Wójcik na tematyczne rozdziały, krótkie reportaże i scenki, które czytelnikom uzmysłowią ogrom wyrzeczeń i poświęceń mieszkańców wsi - a jednocześnie pokażą możliwości rozwoju i samostanowienia najbardziej przedsiębiorczych ludzi. Tu trzeba się nastawić na porażki i uczenie się na błędach - ale każdy może odkryć niszę, którą wypełni własnymi propozycjami działań. Jest więc "Gęsiego" nieoczywistą reklamą przeprowadzki na wieś i przeglądem oryginalnych zajęć. Sam proces uczenia się bycia rolnikiem - przynajmniej w tej atrakcyjnej dla postronnych i turystów wersji - sprawdza się w książce znakomicie, Marcin Wójcik może relacjonować swoje doświadczenia i spotkania, a przy okazji zwrócić uwagę na co bardziej interesujących rozmówców i ich biznesy. Wieś w takim ujęciu nigdy nie będzie nudna czy staroświecka, dostarczy wszelkich bodźców w nadmiarze. W lekturze "Gęsiego" nie odnajdą się jednak ci, którzy zrezygnowali z jedzenia mięsa lub są przeciwnikami zabijania zwierząt - autor wyjaśnia bowiem, jakie stworzenia pozbawia się życia, kiedy i dlaczego. To element wiejskiego wtajemniczenia i naturalny porządek rzeczy dla miejscowych. Marcin Wójcik opowiada o rzeczywistości, której nie każdy ma szansę doświadczyć - proponuje przegląd dylematów, z jakimi sam się mierzył, ale kieruje się raczej ku optymistycznym spojrzeniom na świat z nowej perspektywy.
Przeprowadzka
Marcin Wójcik postanawia przełamać schematy i pokazać, że nie wszyscy marzą o życiu w dużym mieście (albo na jego obrzeżach) - niektórzy wolą egzystencję w zgodzie z naturą i ucieczkę od wyścigu szczurów. Ale radykalne zmiany nie należą do prostych: nie da się ot tak kupić ziemi i zostać rolnikiem, o czym autor już w pierwszym kroku do realizacji swojego marzenia się przekonuje. "Gęsiego. Z miasta na wieś" to książka początkowo będąca zapisem części zmagań z rzeczywistością, a później - zestaw ciekawostek i prezentacji ludzi, którzy na wsi znaleźli swój pomysł na siebie i realizują nietypowe projekty. Marcin Wójcik pokazuje czytelnikom, ile pracy i wyrzeczeń wiązało się z przeprowadzką, ale też - z jakimi wyzwaniami musiał się mierzyć. Opowiada o kupowaniu drobiu i o tym, jak uczył się cech różnych zwierząt gospodarskich. Przeprowadza prawdziwe studia nad rasami krów, sprawdza, czy opłaca się trzymać w domu kozy albo owce. Prezentuje czytelnikom salon piękności dla krów (i tłumaczy, po co taka usługa na wsi), albo zastanawia się nad możliwością ocalenia wiedzy zielarskiej. Wyszukuje też ciekawostki i niestandardowe pomysły lokalnych społeczności: dociera między innymi do wsi, w której działają dwa teatry. Nie odkrywa wszystkiego sam: najczęściej podróżuje, spotyka się z ludźmi, którzy są w stanie podzielić się swoją pasją i którzy znaleźli własny przepis na szczęście. Zbiera ich historie, żeby udowodnić odbiorcom, że dróg do spełnienia na wsi jest wiele - i że wieś nie jest dzisiaj synonimem zacofania a postępu. Łączy wszystko z własnymi wspomnieniami, zachowaniami przodków utrwalonymi w podświadomości lub pamięci, przybliża się z każdym krokiem do życia samowystarczalnego i wolnego od pośpiechu. Nie znaczy to jednak, że wolnego od stresów - ma mnóstwo powodów do niepokoju, a rozmaite przedsięwzięcia mogą skończyć się fiaskiem. Jednak życie na wsi - jako ukoronowanie idealistycznych rojeń - jawi się mu jako sielanka mimo wielu przeciwności losu.
Stawia Marcin Wójcik na tematyczne rozdziały, krótkie reportaże i scenki, które czytelnikom uzmysłowią ogrom wyrzeczeń i poświęceń mieszkańców wsi - a jednocześnie pokażą możliwości rozwoju i samostanowienia najbardziej przedsiębiorczych ludzi. Tu trzeba się nastawić na porażki i uczenie się na błędach - ale każdy może odkryć niszę, którą wypełni własnymi propozycjami działań. Jest więc "Gęsiego" nieoczywistą reklamą przeprowadzki na wieś i przeglądem oryginalnych zajęć. Sam proces uczenia się bycia rolnikiem - przynajmniej w tej atrakcyjnej dla postronnych i turystów wersji - sprawdza się w książce znakomicie, Marcin Wójcik może relacjonować swoje doświadczenia i spotkania, a przy okazji zwrócić uwagę na co bardziej interesujących rozmówców i ich biznesy. Wieś w takim ujęciu nigdy nie będzie nudna czy staroświecka, dostarczy wszelkich bodźców w nadmiarze. W lekturze "Gęsiego" nie odnajdą się jednak ci, którzy zrezygnowali z jedzenia mięsa lub są przeciwnikami zabijania zwierząt - autor wyjaśnia bowiem, jakie stworzenia pozbawia się życia, kiedy i dlaczego. To element wiejskiego wtajemniczenia i naturalny porządek rzeczy dla miejscowych. Marcin Wójcik opowiada o rzeczywistości, której nie każdy ma szansę doświadczyć - proponuje przegląd dylematów, z jakimi sam się mierzył, ale kieruje się raczej ku optymistycznym spojrzeniom na świat z nowej perspektywy.
sobota, 1 lipca 2023
Silvia Vecchini, Sualzo: Słowa mogą wszystko
Nasza Księgarnia, Warszawa 2023.
Alfabet filozoficzny
Powieść w formie komiksu to idealna rozrywkowa i refleksyjna zarazem lektura dla nastoletnich odbiorców, którzy w postaci Sary odnajdą swoje doświadczenia, a przy okazji dowiedzą się czegoś o poszukiwaniu mistrzów i źródeł inspiracji. Sara to bohaterka zbuntowana i nieszczęśliwa. W dzieciństwie wpadła pod samochód i po tym wypadku została jej na twarzy szpecąca blizna - dziewczyna najczęściej zasłania ją włosami albo naciąga na twarz kaptury szerokich bluz. Wie, że jeśli tylko się odsłoni, narazi się na bezsensowne i raniące komentarze (dzieci z pewnością wytkną jej inność). Rodzice Sary rozstali się i obecnie nastolatka boryka się z poczuciem samotności i obarcza siebie winą za rozpad rodziny. Jakby tego było mało, najlepsza przyjaciółka Sary odchodzi bez słowa. Bohaterka daje upust złości przez graffiti - ale to prosta droga do kłopotów. Przyłapana na gorącym uczynku ma do wyboru jedną z dwóch kar: sprzątanie śmieci albo odpracowanie kilkudziesięciu godzin w domu opieki. Sara postanawia zadekować się gdzieś wśród staruszków i przeczekać swoją karę, ale natrafia na pana T., człowieka, który zaczyna opowiadać o alfabecie hebrajskim. Dziewczyna zyskuje mentora i poczucie sensu, którego do tej pory jej brakowało. Przeżywa też pewną niezwykłą przygodę z golemem.
Mnóstwo tematów porusza w komiksie Silvia Vecchini, wprowadza i drobny wątek romansowy, i próbę zrozumienia samej siebie, poszukiwanie drogi do odzyskania przyjaźni, relacje z rodzicami i nauczycielami, przepracowywanie traum i metody na funkcjonowanie w społeczeństwie przy tendencji do introwertyzmu. Bohaterka przekonuje się, czym jest strata i żałoba, przeżywa potężne cierpienia, które ją wzmacniają i pozwalają na budowanie poczucia własnej wartości. Motywów w codzienności Sary jest mnóstwo, a Silvia Vecchini nie zapomina o nich z rozwojem akcji. Zapewnia odbiorcom mocne przeżycia - i mnóstwo zagadnień do przemyślenia. Chociaż Sara ma wsparcie w matce, musi znaleźć też towarzyszy wśród rówieśników, a dopóki to się nie stanie - zyskuje sojusznika nietypowego. "Słowa mogą wszystko" to komiks bardzo gęsty i przez to też atrakcyjny - autorka dobrze orientuje się w sprawach młodzieży i wie, jak przykuć uwagę nastolatków. Co ciekawe, pretekstem do prowadzenia tej opowieści jest hebrajski alfabet: znaczenia poszczególnych liter jako symboli pojawiają się zamiast tytułów rozdziałów, razem z graficznym odpowiednikiem - pozą bohaterki. Trochę wprowadza Silvia Vecchini do kultury żydowskiej, ale niewiele - pozwala jedynie dostrzec nietypowe rozwiązania, zainspirować do samodzielnych poszukiwań. Można zresztą zrezygnować ze skupiania się na hebrajskich ciekawostkach - książka na tym nie ucierpi, dalej będzie uniwersalną opowieścią dla młodych ludzi.
"Słowa mogą wszystko" to komiks, w którym często emocje odzwierciedlane są za sprawą dobrze przemyślanego kadrowania. Sualzo nie przesadza w cyzelowaniu mimiki postaci, może za to w pełni przekonująco oddawać uczucia bohaterki dzięki kompozycji poszczególnych obrazków - czasami zresztą przejmuje narrację, uwagę czytelników prowadzą wtedy kolejne ilustracje pozbawione tekstowego komentarza. "Słowa mogą wszystko" to książka, po którą koniecznie trzeba sięgnąć. Młodzi ludzie w postaci Sary odnajdą ślady swoich poszukiwań - a dodatkowo cała ta lektura jest dobrze obmyślona i ani przez chwilę nie będzie nudzić odbiorców.
Alfabet filozoficzny
Powieść w formie komiksu to idealna rozrywkowa i refleksyjna zarazem lektura dla nastoletnich odbiorców, którzy w postaci Sary odnajdą swoje doświadczenia, a przy okazji dowiedzą się czegoś o poszukiwaniu mistrzów i źródeł inspiracji. Sara to bohaterka zbuntowana i nieszczęśliwa. W dzieciństwie wpadła pod samochód i po tym wypadku została jej na twarzy szpecąca blizna - dziewczyna najczęściej zasłania ją włosami albo naciąga na twarz kaptury szerokich bluz. Wie, że jeśli tylko się odsłoni, narazi się na bezsensowne i raniące komentarze (dzieci z pewnością wytkną jej inność). Rodzice Sary rozstali się i obecnie nastolatka boryka się z poczuciem samotności i obarcza siebie winą za rozpad rodziny. Jakby tego było mało, najlepsza przyjaciółka Sary odchodzi bez słowa. Bohaterka daje upust złości przez graffiti - ale to prosta droga do kłopotów. Przyłapana na gorącym uczynku ma do wyboru jedną z dwóch kar: sprzątanie śmieci albo odpracowanie kilkudziesięciu godzin w domu opieki. Sara postanawia zadekować się gdzieś wśród staruszków i przeczekać swoją karę, ale natrafia na pana T., człowieka, który zaczyna opowiadać o alfabecie hebrajskim. Dziewczyna zyskuje mentora i poczucie sensu, którego do tej pory jej brakowało. Przeżywa też pewną niezwykłą przygodę z golemem.
Mnóstwo tematów porusza w komiksie Silvia Vecchini, wprowadza i drobny wątek romansowy, i próbę zrozumienia samej siebie, poszukiwanie drogi do odzyskania przyjaźni, relacje z rodzicami i nauczycielami, przepracowywanie traum i metody na funkcjonowanie w społeczeństwie przy tendencji do introwertyzmu. Bohaterka przekonuje się, czym jest strata i żałoba, przeżywa potężne cierpienia, które ją wzmacniają i pozwalają na budowanie poczucia własnej wartości. Motywów w codzienności Sary jest mnóstwo, a Silvia Vecchini nie zapomina o nich z rozwojem akcji. Zapewnia odbiorcom mocne przeżycia - i mnóstwo zagadnień do przemyślenia. Chociaż Sara ma wsparcie w matce, musi znaleźć też towarzyszy wśród rówieśników, a dopóki to się nie stanie - zyskuje sojusznika nietypowego. "Słowa mogą wszystko" to komiks bardzo gęsty i przez to też atrakcyjny - autorka dobrze orientuje się w sprawach młodzieży i wie, jak przykuć uwagę nastolatków. Co ciekawe, pretekstem do prowadzenia tej opowieści jest hebrajski alfabet: znaczenia poszczególnych liter jako symboli pojawiają się zamiast tytułów rozdziałów, razem z graficznym odpowiednikiem - pozą bohaterki. Trochę wprowadza Silvia Vecchini do kultury żydowskiej, ale niewiele - pozwala jedynie dostrzec nietypowe rozwiązania, zainspirować do samodzielnych poszukiwań. Można zresztą zrezygnować ze skupiania się na hebrajskich ciekawostkach - książka na tym nie ucierpi, dalej będzie uniwersalną opowieścią dla młodych ludzi.
"Słowa mogą wszystko" to komiks, w którym często emocje odzwierciedlane są za sprawą dobrze przemyślanego kadrowania. Sualzo nie przesadza w cyzelowaniu mimiki postaci, może za to w pełni przekonująco oddawać uczucia bohaterki dzięki kompozycji poszczególnych obrazków - czasami zresztą przejmuje narrację, uwagę czytelników prowadzą wtedy kolejne ilustracje pozbawione tekstowego komentarza. "Słowa mogą wszystko" to książka, po którą koniecznie trzeba sięgnąć. Młodzi ludzie w postaci Sary odnajdą ślady swoich poszukiwań - a dodatkowo cała ta lektura jest dobrze obmyślona i ani przez chwilę nie będzie nudzić odbiorców.