czwartek, 31 października 2019

Paulina Młynarska: Jesteś spokojem

Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.

Bez nerwów

Żeby zostać spokojem, trzeba przejść długą drogę i nauczyć się przepracowywać traumy. Trzeba skupić się na swoim ciele i własnych potrzebach, przestać realizować wytyczne innych i nie słuchać toksycznych ludzi. Trzeba zdobyć się na odwagę, żeby marzyć i wcielać te marzenia w rzeczywistość. Paulina Młynarska po raz kolejny przekonuje czytelniczki, że mogą wszystko – jeśli tylko odrzucą społeczne schematy i nie będą podporządkowywać się innym, pozornie silniejszym. Jednocześnie chyba trochę żałuje, że takiej wiedzy nie miała wcześniej: oszczędziłaby sobie wielu problemów. „Jesteś spokojem” to książka, która jest reklamą zajęć z jogi prowadzonych przez autorkę – ale też rodzajem kolejnego zwierzenia, które mogłoby wywołać wstrząs, gdyby nie fakt, że Paulina Młynarska do wstrząsów i skandali odbiorców przyzwyczaiła. Teraz stawia na samopoznanie i samodoskonalenie – którego ważnym etapem ma być joga. Takie ćwiczenia uspokajają ciało i umysł, pozwalają uniknąć przykrych skutków długotrwałego stresu i przyczyniają się do lepszego samopoczucia, ale też siły i energii, jakiej autorce można pozazdrościć. Młynarska sama jest najlepszą reklamą proponowanych rozwiązań – a „Jesteś spokojem” czyta się całkiem nieźle. Jest zatem szansa, że część czytelniczek przekona do wybrania własnej drogi.

Nie jest to książka łatwa, chociaż dość szybko się ją czyta, bo nie została zarzucona faktami i poradami. Nie jest łatwa zwłaszcza ze względu na autobiograficzne wyznania: Paulina Młynarska opowiada z bolesną szczerością o dzieciństwie, które zdominowała choroba ojca (tyle że w czasach, w których dziecku nikt nie chciał dawać wiary w kwestiach domowej przemocy), wspomina o swoich kolejnych związkach i odnosi się do bycia z kimś. Zdecydowała się na przeprowadzkę na Kretę – w związku ze sprzedażą domu w Kościelisku także dosięgły ją słowa krytyki przekazywane za pośrednictwem mediów – to zaledwie garstka zmartwień, z którymi autorka się mierzy. Ale w „Jesteś spokojem” nie mogą one zdominować narracji. Dla autorki najważniejsze jest, że istnieje sposób, dzięki któremu można poczuć się lepiej, żyć pełnią życia i wybierać to, co się chce, a nie egzystować w zgodzie ze scenariuszami innych. Cała relacja ma odbiorczynie przekonać do samodzielności i do ufania własnemu instynktowi. Paulina Młynarska wie, czym grozi nadmierne usztywnienie, dążenie do nieosiągalnego ideału. Obnaża mit pani z telewizji – przedstawia sposoby kreowania produktu-kobiety w mediach – i przestrzega przed nim, bo w jej wypadku zaowocowało to problemami ze zdrowiem.

Remedium ma być joga. I Paulina Młynarska nie tylko zachęca do swoich zajęć (albo zniechęca, bo przedstawia dość rygorystyczny program zajęć, uświadamiając odbiorczyniom, że nie będzie uginać się pod ich żądaniami), ale również podpowiada, jak wybrać jogę dla siebie. Przestrzega – pokazuje, na jakie sygnały alarmowe zwracać uwagę, czym grozi nadmierne zaufanie do prowadzących i na co w żadnym wypadku nie pozwalać. Przygotowuje na dołączenie do programu zajęć, odpowiednio nastraja i zaprasza do zadbania o siebie w wymiarze fizycznym i duchowym.

środa, 30 października 2019

Katherine Rundell: Wilczerka

Poradnia K, Warszawa 2019.

Tajemnice Rosji

Ilia ma robić karierę w carskim wojsku, pod wodzą generała Rakowa, ale pewnego dnia podczas przeczesywania lasu w poszukiwaniu tych, którzy łamią prawo, natrafia na fascynującą dziewczynkę. Fieo potrafi porozumiewać się z wilkami – odswaja je, żeby przywrócić im wolność. Przedstawiciele arystokracji w carskiej Rosji zaspokajają swoje kaprysy, kupując dzikie zwierzęta. Kiedy jednak wilki stają się zbyt dużym zagrożeniem – chcą się ich pozbyć. Półdzikie nie poradziłyby sobie w gęstych lasach Rosji, dlatego z pomocą przychodzi im wilczerka. Fieo jest małą dziewczynką, w dodatku we wczesnym dzieciństwie przez wilki poturbowaną (dzięki czemu może się z nimi dogadywać na płaszczyźnie niedostępnej zwykłym ludziom) – ale jest też wyjątkowo silna i odważna, to typowa dla dzisiejszej literatury dziewczynka-wojownik, która udowadnia, że przygody należą się każdemu, kto ich potrzebuje. W „Wilczerce” tych przygód będzie aż za dużo – bohaterka najpierw towarzyszy wilczycy przy porodzie, później opiekuje się jej szczeniakiem, musi uciekać przed gniewem cara – a generał Rakow odpowiedzialny jest za wiele nieszczęść, które ją dotykają (łącznie ze spaleniem domu). Fieo wyrusza w drogę, długą, skomplikowaną i zabarwioną potrzebą zemsty – będzie to dla odbiorców wyraźny sygnał, że w tej opowieści w starym stylu zdarzyć się może wszystko.

Katherine Rundell sięga po motyw powieści drogi, ale łączy go z dzisiejszymi narracjami survivalowymi i sensacją, która wykracza poza prawdopodobieństwo. Stawia na konwencję baśni, zresztą widać to nawet w klimacie opowieści: wpatrzeniu w rytm i brzmienia samej narracji. Chociaż Rundell nie rozbudowuje strony opisowej, stara się nawet, żeby tekstu było jak najmniej w stosunku do „akcji” - wprowadza inną niż w powieściach pop atmosferę. Oczywiście wpada tym samym w kolejny schemat co pewien czas przez autorów historii fantastycznych uruchamiany – liczy na tajemniczość i grozę nieprzebytych terenów Rosji. Tu przydaje się zimno (najtrudniejsze do pokonania, mimo zaciekłości armii), pustka, brak ludzi, którzy mogliby przyjść z pomocą, ale też ogromne połacie lasów do przemierzenia. Rosja to możliwość przeniesienia się bezpośrednio do świata z baśni, bez względu na to, jakie przesłania mają akurat największe znaczenie. Autorka cofa się w przeszłość, ucieka od cywilizacji, sprawia, że bohaterowie mogą liczyć tylko na siebie (bo Fieo w podróży towarzyszy Ilia) i stawia przed nimi wyzwania ponad siły dorosłych. Dzieci muszą same wymyślić, jak zdobywać pożywienie i jak przygotować sobie odzież, która pozwoli przetrwać mrozy, muszą do tego wciąż zachowywać ostrożność. Nie uciekną od małych prywatnych katastrof – Rundell zderza je ze śmiercią i panicznym strachem, z biedą i upokorzeniami. W tak surowym świecie nie dziwi fakt, że zemsta staje się motywacją kuszącą i porządkującą życie. Fieo poza tym, że w wilkach ma oparcie, musi też udowodnić swojemu wrogowi, że nie podda się – niezależnie od tego, co złego ją spotka. I to już nie jest postawa charakterystyczna dla małej dziewczynki, Katherine Rundell potrzebuje herosa – i to za wszelką cenę. Trafi tym zwłaszcza do czytelników, którzy cenią sobie sensację przefiltrowaną przez wrażenie klasyki w formie.

wtorek, 29 października 2019

Tadeusz Konwicki: Iwan Konwicki, z domu Iwaszkiewicz. Biografia

Znak, Kraków 2019.

Kocie opowieści

Rzadko który kot ma szansę do tego stopnia zostać utrwalony w literaturze i sztuce jak kot Iwan Konwicki, z domu Iwaszkiewicz – tego czworonoga sportretowało małżeństwo: Tadeusz Konwicki w tekstach, Danuta Konwicka w ilustracjach. Zabawna biografia zwierzęcia ukazuje się na rynku dzięki wydawnictwu Znak i może przekonać wszystkich kociarzy oraz tych, którzy lubią ironiczne i ciekawe komentarze dotyczące codzienności. Kot Iwan wciąż wywołuje zdumienie – wychowuje sobie domowników i zdecydowanie rządzi u Konwickich, zapisuje się tym samym w historii domu – ale nie tylko. Trafia do felietonów i do wyznań, ma mnóstwo tajemnic, terroryzuje rodzinę. Tadeusz Konwicki przywiązuje się do Iwana i docenia jego niezależność – w felietonach daje upust zachwytowi połączonemu z przerażeniem. Kot potrafi wystraszyć, kiedy znika i nie można go znaleźć, manifestuje złość przez bicie domowników i oznaczanie terenu, miewa przedziwne przygody (kiedyś podpalił sobie ogon). Tadeusz Konwicki przygląda się kotu, próbuje go zrozumieć i jak najdokładniej opisać, przedstawia odbiorcom portret przerysowany, humorystyczny, ale też angażujący – widać w tym ogrom miłości i dowcip, który pozwala uniknąć zbytecznych sentymentów. W opowieści o kocie królują anegdoty z codzienności, ale jest tu też kilka prób uchwycenia motywacji i przekonań zwierzęcia. Kot Iwan to jednocześnie zaprzeczenie i potwierdzenie stereotypów o kotach w ogóle – Konwicki nie zamierza wyłącznie rozpływać się w zachwytach, co więcej – im bardziej szorstko przedstawia swojego przyjaciela i sublokatora, tym ciekawiej wypadają zapiski. Szkoda, że nie ma ich więcej, ale i tak udało się zgromadzić potężny zestaw fragmentów i felietonów, dzięki którym można ułożyć biografię domownika. Relacje z kotem w roli głównej to również zaproszenie do życia rodzinnego, bo nie da się przedstawiać Iwana bez odniesień do codzienności i do tych, którymi kot włada. Żarty bardzo dobrze się tu sprawdzają, maskując przywiązanie i wzruszenia. Każdy, kto miał w domu czworonoga i traktował go jak członka rodziny, zrozumie bez trudu opowieści Konwickiego – miłośnicy zwierząt będą zachwyceni opisami tej „znajomości”.

Kot Iwan okazuje się również bardzo inspirującym stworzeniem, czego dowodem są bajkowe i baśniowe ilustracje Danuty Konwickiej. Rysunki kolorowe i humorystyczne, arcydziełka z literatury czwartej – sprawiają, że książka zamienia się w album. Można ją podziwiać nie tylko ze względu na precyzyjne opisy i przedstawiane sytuacje, ale też na samą warstwę graficzną: doskonałe (chociaż nierealistyczne przeważnie) ujęcia kotów, różne stylistyki i różne pomysły. Zdecydowanie tom „Iwan Konwicki, z domu Iwaszkiewicz. Biografia” to książka, która zasługuje na uwagę i przynosi ciekawe spostrzeżenia. To propozycja, która równie dobrze nadaje się na lekturę rozrywkową, jak i na prezent, może funkcjonować jako gadżet – ale wyjątkowo cenny. To przeniesienie nie zawsze sympatycznego (jeśli wierzyć ocenom autora) czworonoga do świata sztuki – sposób na utrwalenie fascynującego kota.

poniedziałek, 28 października 2019

dr Duncan Carmichael: Młodość na dłużej

Rebis, Poznań 2019.

Recepta na starość

Trzeba tę lekturę zacząć odpowiednio wcześnie, żeby móc wdrożyć zalecenia Duncana Carmichaela, bo tom „Młodość na dłużej” dotyczy wyboru trybu życia – a nie ma w nim wskazówek pozwalających polepszyć jakość egzystencji w podeszłym wieku. Carmichael nie zamierza też tworzyć własnych teorii na temat przedłużania młodości. Zbiera po prostu najbardziej popularne teorie i podsumowuje dzisiejszy stan wiedzy medycznej – asekuruje się przy tym i przypomina, że sytuacja jest dynamiczna i to, co pięć lat temu było powszechnie uznawane, dzisiaj straciło rację bytu – a tak samo może być z wieloma dzisiaj wyznawanymi poglądami. Po takich zastrzeżeniach prowadzi „Młodość na dłużej” i podpowiada czytelnikom, co zrobić, żeby na starość zminimalizować problemy zdrowotne. Unika rytmów poradnikowych – wprowadza wiadomości z medycyny, żeby ograniczyć skojarzenia z kioskowymi publikacjami, przetyka też narrację naukowymi wstawkami. Wie, że w ten sposób może budować autorytet i przekonywać do siebie tych czytelników, którym nie chce się śledzić trendów w dyskusji o zdrowiu. Mówi oczywistości – a przynajmniej rzeczy, które dzisiaj są oczywiste dla odbiorców. Przygląda się czynnikom, które wpływają na stan zdrowia – odnosi się do kwestii odpowiedniej diety (tutaj zwłaszcza cukier i tłuszcz podlegają komentowaniu, tak, żeby czytelnicy wiedzieli, na co zwracać uwagę), opowiada o toksynach i o znaczeniu stresu dla powszechnych chorób. Do tego dokłada opowieść o roli mózgu, zachęca do dbania o skórę – w tym ujęciu nie ma w ogóle miejsca na starość czy na narrację o starości. Wiadomo, że autor chce doprowadzić do tego, by refleksja nad pogodną jesienią życia była motywacją do podjęcia wysiłku w sile wieku – a skoro tak, nikomu zaszkodzić nie może – ale też nie będzie się odwoływać do naturalnych procesów przemijania, żeby nie zniechęcać do lektury. Unika kategoryzowania, chce, żeby odbiorcy sami doszli do odpowiednich wniosków – daje im do tego narzędzia, ale nie musi szukać specjalnych „programów” terapii czy samorozwoju – gromadzi po prostu wiadomości, i to te mało dyskusyjne. A w efekcie „Młodość na dłużej” nie wypada jak książka przełomowa czy zwracająca na siebie uwagę. Czyta się ją przede wszystkim dla połączenia obiegowych przekonań i wyjaśnień na kanwie medycznej – dużo więcej autor do zaoferowania mieć nie będzie.

„Młodość na dłużej” to książka, która szuka równowagi między tym, co promuje się w mediach jeśli chodzi o styl życia – a tym, na co pozwala aktualna wiedza medyczna. W narracji Duncan Carmichael nie chce pisać w sposób zbyt skomplikowany, raczej dba o zrozumiałość – szerokiemu gronu odbiorców wyda się ten tom przekonujący. Stosuje odpowiednie wyróżnienia, wyliczenia i komentarze kierowane do dużej publiczności, ale też w samej opowieści znajduje trochę miejsca na nawiązywanie kontaktów z odbiorcami. Obszerna publikacja, która nie prowokuje do dyskusji czy do podważania przywołanych teorii – Carmichael porządkuje informacje.

niedziela, 27 października 2019

Suzanne O'Sullivan: Burze w mózgu. Opowieści ze świata neurologii

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019.

Wyzwania medyczne

Suzanne O'Sullivan przedstawia szereg niezwykłych przypadków medycznych – sytuacji, które nie mieszczą się w świadomości przeciętnych czytelników – a pokazują złożoność neurologicznych problemów. Choroby mózgu sprowadza do bardzo różnych objawów padaczki – nie wyjdzie poza epilepsję, ale też w tym temacie znajdzie mnóstwo ciekawostek. „Burze w mózgu” to kolejna rewelacyjna publikacja Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, dla wszystkich tych, którzy chcą lektury ambitnej i rozrywkowej jednocześnie. Lekarka, która zajmuje się epilepsją, przytacza najdziwniejsze sytuacje, które musiała zdiagnozować – czyni to, żeby uświadomić odbiorcom różnorodność choroby i – ogrom problemów, z jakimi mierzą się pacjenci. Jeden rozdział to jedna historia człowieka – Suzanne O'Sullivan skupia się na człowieku, a nie na chorym – próbuje odwzorować w kolejnych opowieściach ludzkie marzenia, ambicje, nadzieje, ale też lęki – portretuje osoby, które spotkała na swojej drodze – i charakteryzuje je bardzo plastycznie, tak, że czytelnicy nie mają kłopotu z wyobrażeniem sobie postaci i jej przypadków. „Burze w mózgu” mają rytm reportażu i to bardzo dobre rozwiązanie – bo skoro tak, łatwiej będzie przyciągnąć szeroką grupę odbiorców, a następnie – włączyć do narracji elementy wiedzy. Bo kiedy już czytelnicy zaintrygowani relacją zaangażują się w lekturę, autorka znajdzie moment na wyjaśnienia medyczne i naukowe – opowie o pracy mózgu i o tajnikach neurologii. Bez hermetycznego języka, bez uciekania się do terminów, których większość nie zrozumie – z wyczuciem i dobrym pomysłem na całość. To dawki informacji, które nie wybijają z toku śledzenia scenek z życia wziętych – ale są sycące. Nie chodzi przecież o to, żeby czytelnicy stali się specjalistami z neurologii, ale Suzanne O'Sullivan wie, jak swoją dziedziną uwieść.

Tym, co przyciąga, okazuje się zestaw bardzo barwnych sytuacji. Jeden z pacjentów widzi krasnoludki, inny zrywa się i biegnie przed siebie, jeszcze inny diametralnie zmienia swój charakter. Ktoś przeżywa doświadczenia rodem z książek, ktoś inny ma kilkaset ataków w ciągu dnia i jest skazany na towarzystwo opiekunów non stop. O'Sullivan próbuje przekonać czytelników, że epilepsja może objawiać się na wiele sposobów – a każdy z nich inaczej utrudnia funkcjonowanie. Chociaż operacje na mózgu kojarzą się z dużym ryzykiem, chorzy poważnie rozważają takie rozwiązanie – byle tylko pozbyć się dolegliwości. Nie ma tu znaczenia wiek ani rodzaj doświadczeń, nadzieja pokładana w interwencjach chirurgicznych jest ogromna. Suzanne O'Sullivan przy okazji opowiada o wymyślanych strategiach leczenia – czasami na efekty farmakologii trzeba długo czekać, innym razem konieczne jest nagranie objawów, żeby lekarka mogła przeanalizować symptomy umykające postronnym obserwatorom. „Burze w mózgu” to nie tylko opowieść o chorobie – to opowieść o chorych, portretowanie ludzkiej strony medycyny.

Jest ta książka lekturą przede wszystkim ciekawą, bez względu na to, czy sięga się po nią dla relacji o medycynie czy dla podglądania życia chorych – Suzanne O'Sullivan dobrze czuje się jako narratorka, myśli o czytelnikach i pozwala im przeżywać przekazywane wiadomości. Pokazuje, jak układać proporcje i jak wybierać zagadnienia do zaprezentowania szerokiemu gronu czytelników. Zwraca uwagę na temat, który został zestereotypizowany (padaczka dla większości odbiorców to utrata przytomności i drgawki), a czyni to z rozmachem narracyjnym.

Marta Kisiel: Małe Licho i anioł z kamienia

Wilga, Warszawa 2019.

Spór o dobro i zło

Małe Licho jest dobre, miłe i kochane przez wszystkich. Ale w domu Bożka mieszka też inny anioł stróż, ocalony kiedyś, przygarnięty od człowieka, który go nie chciał – Tsadkiel. Tsadkiel to anioł stróż zgorzkniały. Nie umie być sympatyczny, zresztą nawet się o to nie stara – zbyt wielu krzywd doznał i zbyt wiele zadr ma w sercu, żeby zastanawiać się nad empatią albo sensem sprawiania komuś przyjemności. Tsadkiel zwykle narzeka albo torpeduje rozrywkowe plany innych. W domu Bożka można go dość łatwo znieść: tu każdy ma swój kąt i zapewnia aniołowi stróżowi prywatność. Nawet jeśli wokół roi się od istot nadprzyrodzonych, są to istoty oswojone i akceptowane. Ale Tsadkiel jeszcze nie wie, że jego cierpliwość zostanie wystawiona na poważną próbę.

W drugiej powieści o Bożku i Małym Lichu Marta Kisiel rozpoczyna od zagadnienia, które zaintrygować może maluchy zwłaszcza dzisiaj, kiedy coraz bardziej modne jest rezygnowanie z lekcji religii dla pociech. Bożek zastanawia się mianowicie, czy wolno mu obchodzić Boże Narodzenie – i na jakiej podstawie, skoro nie jest to jego wiara. Mądry wujek odwołuje się do pogańskich zwyczajów, przekonując bohatera, że każdy może świętować według własnego uznania – co oznacza już wkrótce gromadne lepienie i ozdabianie pierniczków (zwłaszcza wielomackowe potwory wiodą tu prym, mogą bowiem jednocześnie przygotowywać wielkie ilości smakołyków… które i tak błyskawicznie znikną). Świąteczny klimat na początku pokazuje, jak można wykorzystać schemat w literaturze nie tylko czwartej eksploatowany do granic możliwości. Bo dla Marty Kisiel to okazja do budzenia dobrodusznego śmiechu.

Fabuła dopiero się nakręci, kiedy w domu zapanuje ospa (zachoruje na nią jeden z wujków), mama będzie musiała zająć się Lichem i pozostałymi chorymi, a Bożek wraz z potworem Guciem i Tsadkielem zostanie wysłany na ferie do cioci. I tak samo jak w przypadku szkoły – chłopiec mocno zaprotestuje (chociaż nie ma nic do powiedzenia). Może by pogodził się z sytuacją znacznie szybciej, gdyby wiedział, że ową ciocią jest Oda, wiła mieszkająca w miejscu dawnej Lichotki. Ale na miejscu to Tsadkiel przeżywa największą traumę – jako ten, który nie ma ochoty bratać się z demonami, a nawet czortem (tak, Bazyl też się tu pojawi, więc jeśli dorośli czytelnicy stęsknili się za „gadającą kozą” z wadą wymowy i sarkastycznym poczuciem humoru, mogą bez obaw sięgnąć do dziecięcej powieści Marty Kisiel). Bożek będzie musiał odbyć wielką podróż w zaświaty (to dobra okazja, żeby spotkać Szczęsnego i poezję romantyczną), by ocalić swojego pierwszego poważnego wroga, który w dodatku odwołuje się do prawdziwych wartości i wielkich słów. „Małe Licho i anioł z kamienia” to powieść, która spodoba się i dzieciom, i dorosłym – Marta Kisiel nie tylko rozśmieszy każdego, da też sporo do myślenia. A ponadto proponuje ciekawą fabułę pozbawioną literackich kolein. Tu wszystko dzieje się bardziej. I bardzo dobrze.

sobota, 26 października 2019

Katty Kay, Claire Shipman: Pewna siebie dziewczyna

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.

Dla nieśmiałych

Coraz więcej pojawia się na rynku książek dotyczących siły, jaką mają w sobie odkrywać kobiety i dziewczyny. Do tego zestawu dokładają się Katty Kay i Claire Shipman, które piszą poradnik dla nastolatek. „Pewna siebie dziewczyna” to książka, w której rozbija się tradycyjne struktury narracji tak, żeby wygodniej czytało się to pokoleniu wychowanemu na internecie. Stąd mnóstwo zmian formy, dopisków na marginesie, a i rodzajów opowieści. Starszym czytelniczkom taka książka wydałaby się kompletnie niezrozumiała i nieuporządkowana, jednak ma swój wewnętrzny rytm, a dzięki zróżnicowaniu trafi do młodzieży. Na początku odbiorczynie poznają trzy nastolatki: Imani, Kayla i Alex. Wyróżniają się z otoczenia: kolorem skóry, zainteresowaniami, strojem albo zachowaniem – i chociaż czasami postępują tak, jak nakazuje większość, nie chcą się specjalnie zmieniać. Problem w tym, że ponieważ czują się „inne”, z różnych powodów, stają się czasami zakompleksione albo niepewne siebie. Komiksy (stronicowe historyjki pokazujące ich dylematy) otwierają każdą nową część książki i sygnalizują wewnętrzne przemiany albo rodzaj pracy nad sobą. Teraz już autorki mogą przejść do zarzucania czytelniczek pomysłami i rozwiązaniami, które te powinny przyjąć i stosować w codziennym życiu. Bardzo chętnie posługują się quizami: podają sytuację, która ma dostępnych kilka odpowiedzi – w zależności od tego, co wybierają czytelniczki, następuje potem analiza zachowań bohaterki (i w rezultacie również odbiorczyń, które zdecydowały się na ten sam punkt). Inną czcionką przedstawiają drobne historyjki z rzekomo prawdziwymi dziewczynami, które czegoś doświadczyły, jakoś się zachowały i mogą dawać przykład innym – to szansa na pokazanie, że nawet jeżeli proces budowania wiary w siebie nie należy do łatwych, może dać olśniewające efekty i zawsze warto podjąć działania. Wprowadzają kilkuakapitowe, ale drobne komentarze, podczas których tłumaczą odbiorczyniom, jakich problemów unikną, kiedy zdecydują się na pracę nad pewnością siebie. Rolę argumentów pełnią również graficznie wyróżniane cytaty – wypowiedzi zwykłych dziewczyn (jednozdaniowe) – to nakreślanie życiowych sytuacji, z którymi prawdopodobnie mierzą się czytelniczki. Teraz łatwiej im będzie znaleźć swój problem i od razu – jego rozwiązanie. Można za pomocą tej książki dokonywać autoanaliz, ale można też doskonalić siebie – co pewien czas autorki podają zestaw ćwiczeń, które warto wykonać. Poza tym Kay i Shipman przestrzegają, dzielą pracę na małe kroki (a później pokazują, jak owe kroki sprawdzają się w praktyce), pokazują, że świetnie rozumieją dylematy odbiorczyń – ale jednocześnie rzucają nowe światło na ich zmagania z rzeczywistością.

Jest to publikacja, która młodym dziewczynom pokazuje, jak się zachowywać – i prezentuje też problemy, z jakimi spotkają się odbiorczynie, kiedy postanowią budować swoją pewność siebie. Oswaja z lękami i pozwala na porażki, uczy akceptacji własnych wad. Autorki podpowiadają, czego oczekiwać od przyjaciółek, jak znaleźć szczęście i siłę. To książka, która jest potrzebna na rynku, chociaż znajdzie się wiele tomów o zbliżonej tematyce – tutaj jednak odbiorczynie będą miały wrażenie śledzenia porad z kolorowych magazynów, łatwiej więc będzie im przyswajać przedstawiane treści.

Marta Kisiel: Małe Licho i tajemnica Niebożątka

Wilga, Warszawa 2018.

Zaświaty z humorem

Niebożątko wyrosło na Bożka, Bożętego, małego (wciąż) chłopca, który mieszka z mamą, wujkiem, aniołem stróżem i całą masą rozmaitych potworów o mniej lub bardziej zwartej konsystencji. W tym domu może i jest dziwnie, ale każdy doskonale zna zakres swoich obowiązków i nie oburza się, kiedy musi przygotować coś dla innych. Każdy też wie, jak łagodzić konflikty i co zrobić, żeby domownikom żyło się przyjemniej: czy ktoś wymyśliłby, że w ciepłych bamboszkach nie można być normalnym chłopcem i że dla dobra szkolnego kolegi Bożętego trzeba wydziergać taki podarunek? Żeby nie było nudno zresztą, spory wybuchają niemal bez przerwy. W zasadzie Bożek żyłby sobie spokojnie i nie widział w swoich doświadczeniach nic dziwnego (może poza tym, że kiedy mówi o swoim ojcu, który zmarł na długo przed jego urodzinami, dorośli stroją niewytłumaczalne miny), gdyby nie to, że czas pójść do szkoły. Bohater, który ma zapewnione wyjątkowo oryginalne towarzystwo, wzbrania się przed takim rozwiązaniem – ale na pomysły starszego pokolenia nie ma rady, wkrótce Bożek usiądzie w szkolnej ławce, a nieodstępujące go dotąd na krok Małe Licho będzie przeżywać gorycz chwilowych rozstań.

I tak Marta Kisiel w pierwszej swojej powieści dla młodych odbiorców wykorzystuje to, za co pokochali ją już dorośli (nawet Lichotka przewija się w tle tej opowieści), a odnosi się do tematu bardzo prostego i logicznego, kiedy prezentować należy historię dla najmłodszych. Motyw szkoły, niedopasowania, niemożliwości dogadania się z kolegami, samotności i wyobcowania w efekcie – to wszystko tu zaistnieje, i to w bardzo barwnej wersji. Bożek trafi nawet w zaświaty, gdzie pozna własnego ojca i zrozumie znaczące uśmieszki wymieniane przez mamę i wujka. Ale będzie też musiał poznać ważną prawdę o wyróżnianiu się z grona rówieśników. Na jego traumy nie ma lepszej rady. Ta historia w pierwszej części jest mocno opisowa – trzeba w końcu scharakteryzować środowisko Bożka, tak, żeby wszyscy odbiorcy zrozumieli, z kim mają do czynienia – i dlaczego bohaterowie nie należą do standardowych czy typowych. Tu autorka nie boi się stagnacji – mimo powolnego rozwijania akcji, bawi się w charakterystyki. Bez przerwy rozśmiesza czytelników, podając im rozmaite szczegóły z zaświatowej codzienności. Kiedy już wszystko stanie się dla odbiorców jasne, a postacie nie będą wywoływać zdumienia, Marta Kisiel przejdzie do szkoły dla Bożka – i do relacji chłopca ze zwyczajnymi rówieśnikami. Ci, siłą rzeczy, nie mogą dorównać zaświatowym przyjaciołom znanym od zawsze. Bożek nie umie sobie poradzić z zastaną sytuacją i wyrusza tak daleko, jak tylko może. Podczas gdy domownicy zajmują się sobą, Bożka powoli zaczyna pochłaniać nicość. To doskonały moment, żeby udowodnić przywiązanie i sens wspólnej egzystencji z gromadą potworów. Jest „Małe Licho i tajemnica Niebożątka” bardzo udaną pozycją w ramach literatury czwartej – w dodatku z przyjemnymi ilustracjami. Marta Kisiel pokazuje, że poczuciem humoru może w fantastyce zdziałać bardzo dużo – zarówno w tomach dla dzieci, jak i w tych dla dorosłych.

piątek, 25 października 2019

Piotr Czuryłło: Vademecum przetrwania. Jak wyjść cało z kataklizmu, katastrofy i konfliktu

Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.

Kataklizm

Dzisiaj na rynku królują poradniki lifestyle’owe kierowane do kobiet. Panie dowiadują się, jak osiągnąć szczęśliwość, jak zapewnić sobie i rodzinie spokój i zdrowie, jak pozbywać się zbędnych przedmiotów z najbliższego otoczenia, a także – jak zadbać o planetę dzięki idei zero waste. Książka, którą proponuje Piotr Czuryłło, „Vademecum przetrwania”, wydaje się zaprzeczeniem tego nurtu i bez wątpienia jest kierowana do prawdziwych twardzieli. Podczas lektury można zadawać sobie pytanie, jak bycie prepperem ma się do codzienności – i czy warto w każdej chwili być gotowym na katastrofę na skalę światową oraz liczyć wówczas wyłącznie na własne umiejętności. W czasach uzależnienia od internetu i – spadku umiejętności survivalowych w społeczeństwie – taka publikacja może być potraktowana jako rozrywka i pomysł na spędzenie wakacji. Dla autora i jego rodziny to sposób na życie (może ciekawie byłoby poznać opinię członków rodziny co do tak ekstremalnej pasji, ale Piotr Czuryłło nie dopuszcza nikogo do głosu). Przy tym wszystkim „Vademecum przetrwania” to… album. Wielkoformatowy, na kredowym papierze, w twardych okładkach i z całym mnóstwem fotografii: trochę kłóci się to z przeznaczeniem książki jako podręcznika przetrwania w najtrudniejszych okolicznościach, z drugiej strony dla prepperów dość ważne jest gadżeciarstwo, więc też i tom musi się odpowiednio prezentować.

Autor kupuje sobie dom w lesie, buduje schrony i szałasy, wyznacza rodzinie miejsca spotkań na wypadek, gdyby nie można było wrócić do domu, robi kryjówki, w których może chować zapasy na czarną godzinę. Nie wie, czy czarna godzina spowodowana będzie katastrofą klimatyczną, wojną, terroryzmem, nieszczęśliwym wypadkiem – chce być przygotowany na każdą okoliczność. Uważa, że ludzie za bardzo uzależnili się od mediów i elektryczności – więc jego postawa jest specyficznym wyrazem buntu. Przejmuje rolę przewodnika po świecie prawdziwych twardzieli, opowiada, jak zorganizować nocne ewakuacje do schronu, jak i po co ćwiczyć różne scenariusze, jak rozprawiać się z własnymi lękami. Opowiada o znaczeniu wody pitnej (chociaż niekoniecznie interesuje go pozyskiwanie jej w sposób inny niż z pobliskiego źródła), tworzeniu schronień, o broni i polowaniach (chociaż temat pokazuje od strony ideologicznej, może on wzbudzić najwięcej kontrowersji), o zdobywaniu pożywienia i o niezbędnym ekwipunku, który każdy prepper powinien mieć w plecaku. Prepping to zabawa dla dorosłych facetów, niekoniecznie coś, co chciałoby się we własną codzienność wprowadzać – dlatego „Vademecum przetrwania” będzie funkcjonować na rynku na dwa sposoby. Po pierwsze jako książka-poradnik dla tych, którzy o preppingu już coś wiedzą, ale szukają przewodnika w działaniu – lub inspiracji. Po drugie – jako ciekawostka dotycząca trybu życia zupełnie innego niż te promowane dzisiaj w mediach i na rynku wydawniczym. Piotr Czuryłło proponuje oderwanie od miejskich luksusów i nastawia czytelników na samodzielność w obliczu katastrof. Bardzo drobiazgowo analizuje kolejne niezbędne reguły i wprowadza dreszczyk emocji do zwyczajności. Komu nie chce się uprawiać survivalu, ten i tak może książkę przeczytać – choćby po to, żeby mieć nadzieję, że uzyskane w ten sposób wiadomości nigdy mu się nie przydadzą…

czwartek, 24 października 2019

Marc Bekoff: Manifest zwierząt

Marginesy, Warszawa 2019.

Troska o przyrodę

Marc Bekoff nie mówi nic, czego odbiorcy by dzisiaj nie wiedzieli, ale dobrze, że przypomina o szacunku dla zwierząt. „Manifest zwierząt. Sześć powodów, żeby okazywać więcej współczucia” to emocjonalna publikacja, apel autora kierowany do ludzi, a mający na uwadze dobro fauny. Proponuje działanie oparte na mechanizmach empatii, namawia do stworzenia „śladu współczucia”, do tego, by jak najmniej szkodzić innym stworzeniom. Argumentem przemawiającym za taką postawą ma być przyglądanie się różnym – bardzo ludzkim – zachowaniom zwierząt. I tak Bekoff przypomina sytuacje, w których nie do końca można zrozumieć, czym kierowali się nasi bracia mniejsi, ale da się zestawić na prawach analogii ich postawy z zachowaniami typowymi dla człowieka. Stąd już krok do przekonywania, że zwierzęta i ludzie mają wiele wspólnego – i dlatego trzeba je traktować lepiej. Bekoff sięga po chwyty retoryczne może trochę za bardzo naiwne, ale trafiające do przekonania zwłaszcza wrażliwszym odbiorcom. Bardzo poważnie traktuje formę książki – powraca do wyznaczników manifestu i stara się dostosować do takich wskazówek, żeby być jak najbardziej przekonującym dla czytelników.

Prowadzi swój wywód raczej chaotycznie, chociaż chętnie sięga do własnych obserwacji z różnych krajów i do informacji, które zdobył podczas podróży. To pozwala mu na opowiadanie o gatunkach zagrożonych wyginięciem i o zwierzętach w ich naturalnym środowisku, ale również na odnoszenie się między innymi do tematów ogrodów zoologicznych i do cyrków. W każdym przypadku szuka motywów, które pokazywałyby mądrość i wrażliwość zwierząt – przywołuje sytuacje, w których zwierzęta ocaliły ludzi, albo sceny, gdy uratowane zwierzaki okazywały wdzięczność, chociaż nikt ich tego w żaden sposób nie uczył. Oczywiście przywołuje też wielokrotnie już opisywane i analizowane zagadnienia – typu stada słoni żegnającego jedno zmarłe zwierzę. Chce pokazać, że zwierzęta wobec siebie potrafią być znacznie lepsze niż ludzie. Walczy o godne warunki życia dla wszystkich – i o to, by ludzie nie myśleli tylko o sobie. Proponuje jeden głos – ale przesiąknięty wiarą w to, że ludzie mogą być dobrzy, pod warunkiem, że uświadomią sobie popełniane błędy i zechcą z nich zrezygnować.

Od czasu do czasu przetyka autor rozdziały prasowymi wstawkami – przywołuje pojedyncze akapity dotyczące nietypowych zachowań zwierząt – zmusza czytelników, by zastanowili się nad emocjami innych gatunków i uwzględniali je w swojej codzienności. Ślad współczucia, o który apeluje autor, ma się realizować nie tylko w bojkotowaniu firm, które męczą zwierzęta (czy to przeprowadzających testy, czy – hodowlanych farm przemysłowych, czy cyrków) – ale i w trosce o najbliższe otoczenie. „Manifest zwierząt” nie polega na szukaniu racjonalnych argumentów, a na podbijaniu ich wymowy przez uczucia – do tych uczuć autor namawia i o ich sensowności wciąż przekonuje.

Justyna Bednarek, Jagna Kaczanowska: Galopem po szczęście

W.A.B., Warszawa 2019.

Dom

Baśka nie chce się przyznać, co przeskrobała. Jest w końcu dorosła i powinna sama odpowiadać za swoje błędy. Ale w wyniku tych błędów rozstaje się z mężem, traci oszczędności i mieszkanie – i musi wrócić w rodzinne strony, w miejsce, z którego zawsze chciała się wyrwać. Krnąbrność to cecha jej charakteru, więc prędzej czy później kobieta wpędzi się w następne kłopoty – na razie jednak nie ma lepszego pomysłu na siebie i nastoletnią córkę (oczywiście niezadowoloną z takiego rozwoju sytuacji). Baśka zostaje asystentką ojca w stadninie, przypomina sobie o dawnej miłości do koni (zarzuconej na skutek pewnego nieporozumienia) i odkrywa obecność pewnego przystojnego zaklinacza koni. Przy takich drobnych sukcesach łatwo przymknąć oko na narzekania córki. Zwłaszcza że dziewczynę skutecznie spacyfikują dziadkowie. Co ciekawe, widać w tej książce różnice między pokoleniami – i to tak, że odbiorczynie uwierzą zarówno w mentalność dziadków, jak i w postawy córki Baśki. Wszystko wypada przekonująco.

Powrót córki marnotrawnej to temat, który w „Galopem po szczęście” dominuje i pozwala wrócić do bohaterów znanych z Ogrodu Zuzanny. Justyna Bednarek i Jagna Kaczanowska proponują odbiorcom ten temat z innej perspektywy – przez pryzmat innych postaci – ale odwołują się i do miejsca, i do sylwetek, które zdążyły już zagościć na dobre w domach czytelniczek. Dlatego w „Galopem po szczęście” będzie się z takim samym zainteresowaniem śledzić główny plan jak i dalszy: tu rozwijają się wątki, które wcześniej nie miały szansy rozkwitnąć. Autorki potrafią zbudować atmosferę miejsca i sprawić, że czytelniczki poczują się jak u siebie – z opisywanymi bohaterami w roli pożądanych sąsiadów. Żeby jednak nie było zbyt sielsko, wprowadzają całkiem sporo przeszkód na drodze do szczęścia. A to podpalenie domu (w którym stara szeptucha opiekuje się niemowlęciem), a to alkoholizm matki (jako wynik rozdmuchiwanych oczekiwań otoczenia), rodzinne niesnaski i kłótnie. Wszystko jednak rozwija się tak, by przynieść czytelniczkom zestaw podpowiedzi dotyczących życia i zmartwień. Można korzystać z mądrych uwag bohaterów i przeszczepiać na własny grunt ich rozwiązania – można też potraktować książkę jako źródło rozrywki i zwyczajnie dobrze się bawić, śledząc przygody bohaterów. Są tu silne charaktery i sceny, w których wydaje się, że nie ma dobrego rozwiązania – są postawy znane z codzienności odbiorczyniom albo decyzje, które w prawdziwym życiu raczej się nie pojawiają. Wszystko dla dobra fabuły: umiejętnie rozwijana opowieść wciąga i sprawia, że coraz więcej odbiorczyń będzie sięgać po propozycje tego duetu pisarskiego.

Justyna Bednarek i Jagna Kaczanowska piszą nieźle (jeśli przymknąć oko na irytującą manierę powtarzania synonimów przez jedną z nich – mniej już tego zabiegu niż w Ogrodzie Zuzanny, ale dalej co jakiś czas powraca i doprowadza do pasji), mają pomysły na rozwój akcji – i na budowanie opowieści na kilku planach równocześnie. Wiedzą, jak stworzyć azyl dla postaci i sprawić, by czytelniczki zechciały tu przebywać. „Galopem po szczęście” to obyczajówka dobrze wymyślona: z wyczuciem i świadomością chwytów, które na rynku się sprawdzają. Wielowymiarowa historia, która czerpie z motywu zaczynania od nowa z dala od wielkomiejskiego zgiełku tutaj nie toczy się przewidywalnie, a przynajmniej – nie we wszystkich aspektach. I to cieszy.

środa, 23 października 2019

Agnieszka Jeż: Za siódmą górą

Filia, Poznań 2019.

Zmiany

Klara Majewska do niedawna była gotowa na każdym kroku przypominać, że cztery pokolenia kobiet z jej rodziny musiały sobie radzić bez mężczyzn – i ona ma szansę na staropanieństwo. To biadolenie było najtrudniejsze do zniesienia w cyklu Dom pod Trzema Lipami i dobrze, że w części „Za siódmą górą” bohaterka je poważnie ogranicza. Wprawdzie dlatego, że na horyzoncie pojawia się przystojny góral Staszek (taki sam, jak u jednej z przodkiń, co łatwo można odczytywać jako przeznaczenie), ale i tak Klara ma tym razem inne tematy do rozmyślań. Planuje przeprowadzkę do Krakowa: szuka tu pracy, poprawia relacje z matką, a od sąsiadki uczy się tego, co warto do własnego życia wcielić. Chodzi na długie spacery albo zagłębia się w przeszłość – przypadkiem odkrywa, do czego dopuścił się jej pradziadek – i w ten sposób przekonuje się, że czasami lepiej rozstać się i zakończyć toksyczny związek niż tkwić w piekle bez możliwości ucieczki. Wydarzenia sprzed dekad bardzo bulwersują bohaterkę – znów wychodzi na wierzch naiwność Klary i jej nieprzystosowanie do pozacukierkowego świata. W swojej obyczajówce mości się jednak wygodnie i dostarcza odbiorczyniom wytchnienia.

„Za siódmą górą” to prosta powieść z romansowym zacięciem. Autorka dobrze orientuje się w konwencji i proponuje czytelniczkom relację z układania sobie przez bohaterkę życia na nowo – towarzyszy jej w tym i rejestruje kolejne dylematy oraz zachwyty. Co by się nie wydarzyło, Klara Majewska na pewno będzie się nad tym zastanawiać i w myślach komentować. W ten sposób Agnieszka Jeż chce podsunąć czytelniczkom podpowiedzi dotyczące związków czy życiowych wyborów. Nie wypada to zbyt moralizatorsko, jeśli już to raczej infantylnie – ale o to w końcu chodzi, żeby książka była ciepłą obyczajówką, a nie powieścią psychologiczną. Nie ma tu rejestrowania niuansów psychiki, a Jeż wpatruje się raczej w młodzieżówki z dawnych lat – bohaterka analizuje spojrzenia i słowa, przejmuje się wszystkim, próbując się odnaleźć w nowej sytuacji. Sporo miejsca (poza westchnieniami do Staszka) zajmują tutaj opowieści o kontaktach z mamą – właściwie odzyskaną dla świata, bo na początku Dorota była postacią z tła – oraz o barwnej Jadzi, sąsiadce z kamienicy. Agnieszka Jeż wie z rynku wydawniczego, że powieści z posmakiem historycznym (w tym wypadku zapiskami z przeszłości) doskonale się sprawdzają w docelowej grupie odbiorczyń – funduje więc i taki przeskok w czasie. Przyjemna jest ta powieść, szybka i nieangażująca nerwów, to typowe czytadło dla pań, które pragną idealizowanych historyjek oderwanych od życia. Klara Majewska może sobie pozwolić na wybieranie zajęć nieintratnych, za to dających satysfakcję, może postępować nierozsądnie i zdawać się na los. Może zachwycać się Krakowem jako miejscem spokoju (w odróżnieniu od Warszawy) – i tak chodzi o rozrywkę masowej publiczności – i jako taka powieść „Za siódmą górą” się sprawdza. Zresztą fanki cyklu doskonale wiedzą, że od historii Klary nie uciekną – zwłaszcza że autorka już szykuje niespodziankę na kolejny tom.

wtorek, 22 października 2019

Lydia Kang, Nate Pedersen: Szarlatani. Najgorsze pomysły w dziejach medycyny

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019.

Pomysły

To rzeczywiście książka dla ludzi o mocnych nerwach, chociaż... i dzisiaj nie brakuje szarlatanów (a może po prostu wariatów), którzy usiłują przekonać innych do cudownych specyfików i rozprowadzają przez internet środki na wszelkie dolegliwości, jakie ludzkość może sobie wymyślić. Lydia Kang i Nate Pedersen przyglądają się jednak pseudomedycznej przeszłości i temu wszystkiemu, co stosowano na choroby oraz urazy, kiedy jeszcze brakowało lekarzom fachowej wiedzy. Autorzy przypominają, że być może za jakiś czas to, co stosuje się powszechnie dzisiaj, będzie przedmiotem satyry i drwin – na razie jednak można się pośmiać z dawnych pokoleń. A czasami wić ze zgrozy i obrzydzenia, bo to lektura dla wytrwałych i gotowych na naturalistyczne relacje. „Szarlatani. Najgorsze pomysły w dziejach medycyny” to autorski przegląd metod, których nie należy wcielać w życie. Posegregowane tematycznie rozwiązania opatrzone zostały prześmiewczym komentarzem, nie zmienia to jednak faktu, że czasami przyprawiają o dreszcze. Autorzy zbierają ciekawostki, wskazują też ich genezę lub elementy sensownych spostrzeżeń – opierają się jednak w dużej mierze na przesadzie i na absurdalnych z dzisiejszej perspektywy sposobach przepędzania chorób. Tom został podzielony na przejrzyste części, według narzędzi lub środków stosowanych do wyleczenia. I tak na pierwszy ogień idą pierwiastki – twórcy książki sprawdzają, jak kończyło się traktowanie radu, rtęci albo... złota jako środków leczniczych – między innymi odnoszą się do bezsensowności konsumowania tego ostatniego. Dalej prowadzą do opowieści o środkach uzależniających – pokazują „karierę” narkotyków oraz trucizn, uzupełniając to jeszcze o... zdrowotne jedzenie gleby. Wymieniają stosowane najczęściej „narzędzia” - i tu wyobraźnia szarlatanów nie zna granic, do każdego z zabiegów, czy chodzi o lewatywy, czy o przyżeganie, czy – lobotomię albo amputacje kończyn – istnieje cały zestaw narzędzi wraz z instrukcjami stosowania. Musi znaleźć się też rozdział o wierze w lecznicze właściwości części zwierząt (ale niespodzianką będzie „leczenie zwłokami”). A to nie wszystko.

Ta lektura dostarcza sporo śmiechu, przede wszystkim za sprawą komentarzy odautorskich – ironicznych uwag i dopowiedzeń do przedstawianych faktów. Kang i Pedersen lubią złośliwości – ale też trudno byłoby nie wykorzystać sytuacji, gdy coś aż się prosi o zgryźliwą ocenę. Z dzisiejszej perspektywy zresztą łatwo się natrząsać, ale niektóre pomysły i tak wybrzmiewały jako kurioza, nawet w „swoich” czasach. O roli zimnej wody, o wibratorach i o nastawianiu sobie żeber krzesłem opowiadają Lydia Kang i Nate Pedersen, a w działalności szarlatanów zasada „po pierwsze – nie szkodzić” nie ma za bardzo zastosowania. Autorzy zrezygnowali (i słusznie) z chronologicznej kolejności, skupiają się na wybranych zagadnieniach i na dziwacznych sposobach doprowadzania chorego do zdrowia (choć to akurat rzadkość) - „Szarlatani” to publikacja w serii #nauka, następna książka, która łączy dobrą zabawę z wiadomościami o przeszłości – tym razem w ekstremalnym dość ujęciu. Brakuje w zasadzie tylko jednego: informacji, czy przytaczane rewelacje „medyczne” były praktykami na szeroką skalę, czy pomysłami jednej osoby – niby wiadomo, co i kiedy się rozpowszechniało, ale przydałyby się jeszcze poglądowe „statystyki” - chociaż tego raczej nie da się uzyskać. „Szarlatani” to rozrywka pomieszana ze zgrozą. Uczy wyczulenia na oszustwa i głupie pomysły – ale też pokazuje, jakie rzeczy ludzie brali na serio, żeby pozbyć się dolegliwości (i przy okazji wpędzić w inne...).

poniedziałek, 21 października 2019

Ałbena Grabowska: Matki i córki

Marginesy, Warszawa 2019.

Przez pokolenia

Ałbena Grabowska opowiada równolegle cztery historie kobiet. To przedstawicielki różnych pokoleń, a ponieważ najmłodsza – Lila – zdążyła poznać najstarszą, historia ładnie się tu zazębia. „Matki i córki” to książka o skomplikowanych losach zwykłych ludzi – zaplątanych w wielką politykę, zwykle mimowolnie, a czasem nawet na przekór oczekiwaniom. Ale nie może być inaczej. Maria uwielbiała luksus i bale, jednak szczęśliwą mężatką była zaledwie przez miesiąc, a męża przed zsyłką na Sybir nie udało się ocalić nawet w najbardziej dramatyczny (i niezamierzony przez kobietę) sposób. Maria podążyła za nim i nauczyła się prowadzić surową egzystencję w najtrudniejszych warunkach. Jej córka, Sabina, była utalentowaną skrzypaczką i gdyby nie wojna, zrobiłaby zapewne karierę. Jednak z Ravensbruck wyszła już jako inna osoba, porzucając dawne umiejętności. W tej relacji Sabina skupia się najbardziej nie na swoich muzycznych dokonaniach, a na wydarzeniach z obozu: na tym, co ją ukształtowało i uniemożliwiło powrót do przeszłości. Tutaj znajdzie się miejsce na opowiadanie o okrutnych eksperymentach „medycznych” na więźniarkach, o biciu, głodzie i nieporozumieniach. Przy gehennie Sabiny bledną nawet doświadczenia Marii z zesłania. I w jednym, i w drugim przypadku do tekstu wkracza również motyw przemocy wobec kobiet – w tym przemocy seksualnej. Ałbena Grabowska uniemożliwia bohaterkom zachowanie czci i godności, pokazuje największe upodlenia. Magdalena ma być dla ukochanego szansą na wyjazd z kraju: peerelowska rzeczywistość to przede wszystkim szarość i rezygnacja z wielu marzeń. Chociaż ta kobieta nie musi borykać się z tragediami na co dzień, przeżywa swoje małe dramaty, które odbierają jej szczęście. Wreszcie Lila – najmłodsza z czterech kobiet – niekochana, niewtajemniczona w przeszłość: musi powoli odkrywać, co dotykało jej przodkinie (i dlaczego teraz babcia i prababcia już jako duchy jawnie okazują dezaprobatę dla pewnych poczynań).

Autorka przeprowadza czytelników przez skomplikowaną historię XX wieku, ale wykorzystuje w tym tematy już opracowane, z wiadomości powszechnie dostępnych buduje rzekomo prywatne wyznania. To w lekturze pewien problem, wtedy, gdy bohaterki w tonie odkrywczym przedstawiają coś, co trafiło do podręczników do historii – trudniej wtedy uwierzyć w szczerość, to raczej poszukiwanie sensacji i przystrajanie w nią literackich postaci. Czyta się tę powieść dość dobrze, ale fakt, że autorka na wszelki wypadek nawet wymyślonym dalszoplanowym bohaterom nadaje cechy stereotypowe – tak, by nikt nie zarzucił jej ubarwiania rzeczywistości – trochę uwiera. Można by w niektórych przypadkach pokusić się o mniej przewidywalne rozwiązania. „Matki i córki” to przegląd trudnych losów kobiet na przestrzeni dekad – ale też próba sprawdzenia, czy komplikacje trzymane w sekrecie odbiją się na kolejnych pokoleniach. Ałbena Grabowska proponuje niemal metafizyczne porozumienie bohaterek, chce, żeby każda z bohaterek zrozumiała poprzedniczki – nawet bez znajomości całego historycznego kontekstu. Przypomina, czym są rodzinne więzi i jakie znaczenie mają przy kształtowaniu tożsamości. Jest to książka napisana z daleka od schematów obyczajówkowych.

niedziela, 20 października 2019

Marcin Molik: Jak smakuje rok

Zwierciadło, Warszawa 2019.

Składniki

Książki z przepisami przygotowywanymi przez znanych i mniej znanych szefów kuchni na razie nie wychodzą z mody – są dla czytelników możliwością poszerzenia swoich kulinarnych doświadczeń i inspiracją. Są też świetnymi gadżetami, bo zwykle zostają wydawane jako albumy z bogatą szatą graficzną. Coraz trudnej jest natomiast znaleźć motyw, który miałby wyróżnić tom na rynku i uzasadnić potrzebę wzbogacenia kuchennej półki o kolejną pozycję. „Jak smakuje rok” Marcina Molika to książka, która zawiera „103 autorskie przepisy w zgodzie z naturą” - wybierane pod kątem pór roku i z uwzględnieniem sezonowych potraw. Ale też jest publikacją, w której na pierwszy plan w pewnym momencie zaczynają się wybijać sponsorzy – i wtedy już znacznie trudniej uwierzyć, że autor dzieli się z odbiorcami swoimi ulubionymi czy popisowymi daniami – wprowadza po prostu takie, w których znajdą się reklamowane składniki. Oczywiście gdyby poprzestać na logotypach zamieszczonych na czwartej stronie okładki, niewielu odbiorców zwróciłoby na nie uwagę – jednak zbyt nachalne promowanie swoich produktów też nie nastroi pozytywnie, zwłaszcza w świecie zalewanym reklamami. I tak już po kilku stronach pojawi się zdjęcie zaaranżowanej potrawy – z dodatkiem w postaci butelki z produktem. Niby nic, chociaż logo jest znakomicie widoczne – ale zaraz potem w tomie znajdą się „zwykłe” pełnostronicowe reklamy. Logotypy sponsorów będą się pojawiać od tej pory regularnie i zbyt często, żeby pominąć je milczeniem. Gorzej, że autor sięga również po składniki dań od sponsorów – i jeśli w przepisie pojawia się „ser X”, to odbiorcy będą przez pewien czas zdezorientowani: na pewno da się ten ser zastąpić innym, być może lepszym lub bardziej ulubionym – ale trzeba będzie najpierw sprawdzić, jakie właściwości ma ten rekomendowany. To podważa zaufanie do autora i do całej publikacji. Można było mniej nachalnie, za to bardziej z pomysłem – czytelnicy z pewnością doceniliby bardziej subtelne formy promocji. Tu zastosowany mechanizm odrzuca.

W „Jak smakuje rok” Marcin Molik proponuje przepisy z rozmachem – jeśli ktoś szuka potraw bez udziwnień, będzie raczej sięgać po inne publikacje. Tutaj potrzebny będzie raz indonezyjski sos, raz koreańskie płatki, raz cytrusowy sos sojowy. Raczej nie nada się to na codzienne gotowanie, a na odświętne i rzadkie eksperymenty w kuchni – co w połączeniu z sezonowymi smakami regionalnymi nie za bardzo ze sobą współgra. Jednak Molik wyraźnie chce zaistnieć na rynku nie jako autor tradycyjnych przepisów.

W dobie popularności blogerskich publikacji, ten autor rezygnuje z jakiegokolwiek kontaktu z czytelnikami. Nie zwierza się, nie próbuje nawiązywać porozumienia, nie pisze nic poza przepisami. Katarzyna Błażejewska-Stuhr proponuje więc krótkie, jednoakapitowe zwykle wprowadzenia do kolejnych dań – opowiada o właściwościach kolejnych składników kuchni sezonowej, tak, żeby czytelnicy zrozumieli, dlaczego ważne jest sięganie właśnie po te produkty. Z jednej strony jest tu zatem troska o to, by dobrze korzystać z tego, co oferuje natura, z drugiej – budowanie elitarności i niedostępności przez kulinarną fuzję i „udziwnienia”. „Jak smakuje rok” to zatem publikacja nie na szeroki rynek.

Przemysław Wechterowicz: Baśń o zaczytanym Niedźwiedziu i o Króliku, który spadł z nieba

Kinderkulka, Warszawa 2019.

Siła książek

Przemysław Wechterowicz bardzo lubi klasyczne opowiadania, które klimatem wpadają w baśń. Proponuje takie młodym czytelnikom, przypominając im jednocześnie o roli wyobraźni i książek w codziennym życiu. Chce swoimi historiami wywołać modę na czytanie i przekonać odbiorców, że mnóstwo pięknych historii czeka na odkrycie – i do wielu można się odnosić. „Baśń o zaczytanym Niedźwiedziu i o Króliku, który spadł z nieba” to opowieść mocno intertekstualna, zakorzeniona w klasyce literatury i w dostępnych na rynku mądrych książkach dla najmłodszych – a jednocześnie całkiem nowa przygoda. Przy tym dość nietypowy obraz czytelnika stwarza autor, bo jego bohater na początku jest bardzo samotny, w odróżnieniu od dziewczynki z opowiadania, które – prawdopodobnie – czyta. W „Baśni o sercu pajacyka” mała Rita znajduje włóczkowego pieska i drogę do królestwa zabawek – dzięki swojemu dobremu sercu i chęci niesienia pomocy zabawkom może przebywać w ich świecie do woli i przeżywać mnóstwo ciekawych chwil. Rodzice traktują wyznania Rity pobłażliwie, jako wytwór wyobraźni dziecka – sama Rita jednak wie, że zyskała nowych przyjaciół i stworzenia, na które może liczyć w każdej sytuacji. Nieprzypadkowo decyduje się na działania odważne – chce odzyskać serce pajacyka i zwrócić je mu, tak, żeby bohater mógł wieść pełne życie. Niedźwiedź czyta historię o Ricie, a może historia o Ricie wstrzela się po prostu w narrację podstawową i przerywa ją tak, żeby coś się w akcji działo – bo oś fabularna podstawowa nie będzie zbyt imponująca. Przemysław Wechterowicz przedstawia nietypowego misia. Niedźwiedź zachowuje się jak każdy niedźwiedź, jest wielki, groźny, a na zimę zapada w sen. Jednak bohater tej książki bardzo lubi czytać, a kiedy w łapy wpada mu cała skrzynia z bajkami dla dzieci, przekonuje się, jaki skarb zyskał: poświęca cały swój zimowy odpoczynek na lekturę i z wypiekami śledzi losy kolejnych bohaterów. Można odtworzyć jego literacką przygodę, bo wskazówki zwłaszcza dla dorosłych odbiorców są oczywiste. Przemysław Wechterowicz w pewnym stopniu próbuje przekonać dzieci, żeby podążały śladami bohatera i sięgały do książek, które ten polubił – nie będzie to trudne. Zwłaszcza że „Małego Księcia” Piotrusia Pana, Tygrysa o złotym sercu, baśnie Andersena czy Janoscha poznawać może każdy maluch. Ta książka to reklama klasyki literatury cz

wartej (choć zdarzają się tu i tomy, które weszły na rynek w ostatnich latach). Żeby schodki były jeszcze ciekawsze, nawet w ramach baśni, którą śledzi Niedźwiedź – czyli w przygodach Rity – znajduje się kolejna historyjka. Wszystko po to, żeby pokazać najmłodszym magię wyobraźni i potęgę słów. Przemysław Wechterowicz czaruje najmłodszych słowem, a Gabriela Cichowska bierze na siebie stronę graficzną. Przedstawia bohaterów w baśniowym otoczeniu, stosuje raczej przygaszone kolory i łagodzone kształty, jakby przygotowywała małych odbiorców do snu. Tak przedstawiona opowieść będzie wpisywać się w nurt klasyki i uświadomi dzieciom, dlaczego powinno się czytać książki. Niedźwiedź i jego przyjaciel Królik, Rita, pajacyk i inni – to niby postacie z bajek, a jednak – prawdziwi przyjaciele, żywi i angażujący w swoje przygody.

sobota, 19 października 2019

Agnieszka Nietresta-Zatoń: Stara wariatka

Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.

Siła wspomnień

Może Zuzce odbiło, a może po prostu za bardzo przypomina o sobie jej przeszłość: kobieta usiłuje powstrzymać nieznaną sobie nastolatkę przed popełnieniem błędu, który sama przed laty popełniła, romansując z doktorem-plagiatorem. Zuzanny dzisiaj nikt nie chce słuchać, a ona sama zatapia się we własnych wspomnieniach i próbuje rozszyfrować, kim właściwie jest i co zaważyło na jej wyborach. Jako ta stara wariatka, nie potrafi uwolnić się od myśli o przeszłości i nie umie się dogadać z domownikami. Wprawdzie Sergiusz jest cierpliwy, czeka na rozwiązanie sprawy i zapewnia wsparcie – jednak i on może w końcu stracić siły oraz nadzieję na zmiany. Julia to typowa nastolatka – nie zamierza nawet zauważyć humorów matki, a co dopiero zastanawiać się nad ich genezą. Wie swoje, a Zuzanna, kiedy patrzy na córkę, zdaje sobie sprawę, że kolejne pokolenie staje się silniejsze i pewnych błędów nie popełnia.

„Stara wariatka” to mentalna podróż, w tej książce Agnieszka Nietresta-Zatoń bez przerwy analizuje dwie płaszczyzny działań bohaterki. Zuzanna coraz bardziej odpuszcza sobie teraźniejszość, kiedy już ma nawiązać kontakt z bliskimi, odpycha ich od siebie – być może podświadomie – unika szczerych rozmów, za to nawarstwia pretensje. Chce ich chronić, także przed samą sobą, a nie zauważa powolnego procesu rozpadu. Sergiusz i Julia pozostają coraz bardziej w tle, co jest tym dziwniejsze, że jednocześnie na pierwszy plan wybijają się postacie z przeszłości. Coraz bardziej Zuzanna przypomina sobie szczegóły „związku” z Dawidem, sposoby zaimponowania młodej dziewczynie. Później – relacje z rodzicami i wpływ tego rodzaju konfrontacji na wybory życiowe. Jest tu dążenie do autodestrukcji przez związek z subkulturami czy testowanie używek, ale też – niszczące myśli. Zuzanna nie zyskuje tak potrzebnej akceptacji ani w swoich przeżyciach, ani w przypadkach kolegów. Przypomina sobie szok związany z odkryciem tożsamości jednego z przyjaciół – i z dowiedzeniem się o tajemnicy: bardziej boli ją nie fakt homoseksualizmu, a braku zaufania. Takich drobiazgów, które dawniej stanowiły podstawę życia, a teraz powracają jako elementy demonów wspomnień – jest coraz więcej, nawarstwiają się one i przytłaczają bohaterkę, pokazując, że od pewnych przeżyć uwolnić się nie można.

Agnieszka Nietresta-Zatoń pisze swobodnie i z dużą dozą pewności siebie. Tworzy bohaterkę wielopłaszczyznową, niejednoznaczną, ale też uwikłaną w bardzo różne i definiujące ją relacje. „Stara wariatka” to próba pokazania, jak zmienia się postrzeganie samej siebie w zależności od okoliczności. Nie ma tu mowy o rozliczaniu się z błędów sprzed lat, bohaterka jednak zdaje sobie sprawę z tego, że niezamknięte tematy mogą powracać i niszczyć życie. Sama pada ofiarą własnej pamięci, ale też tego, że pewnych kwestii nie przepracowała, licząc na to, że ulegną zapomnieniu i nigdy więcej światła dziennego nie ujrzą. „Stara wariatka” to szansa na poznawanie siebie przez pryzmat wyborów i decyzji w czasach, które nie sprzyjają poważnym rozważaniom nad codziennością.

Marcin Baran: Awantura w śmietniku

Egmont, Warszawa 2019.

Segregowanie śmieci

Marcin Baran na pierwszym poziomie serii Czytam sobie otrzymuje etykietkę „eko”, co oznacza, że będzie przy okazji lekcji czytania uczył dzieci również ekologii i dbania o przyrodę. Temat to ważny i warto już najmłodszych przygotowywać do segregowania śmieci – jednak „Awantura w śmietniku” to książeczka, która trochę się dyskwalifikuje przez dobór słownictwa. Znów – nie po raz pierwszy, chociaż wcześniej u innych autorów, pojawia się kwestia nieużywanych lub dziwacznie stosowanych synonimów wprowadzanych do lektury tylko dlatego, że spełniają wymogi dotyczące obecności wyłącznie głosek podstawowych. Owszem, nie należy dzieci na starcie zniechęcać problemami z czytaniem dwuznaków – ale jeżeli wprowadza się słowa nieistniejące w otoczeniu malucha, kłopot stanie się znacznie większy niż połączenie dwóch literek. Baran upodobał sobie „kwaterowanie”: w kuble kwaterują razem rozmaite odpadki. Niby nic, dorosły zrozumie, a dziecko będzie miało potężne problemy z wyłapaniem intencji autora. Co więcej – nawet jeśli poszerzy przez takie doświadczenie swoje słownictwo (a przecież pierwszy poziom serii zakłada czytanie ze zrozumieniem bez pomocy dorosłych czy słowniczka), to i tak nie zrozumie, dlaczego wyraz nieużywany zwykle trafił do historyjki. Naprawdę warto by przemyśleć priorytety w cyklu i dopuszczać pewne wyjątki – to dużo lepsze rozwiązanie niż wprowadzanie wyrazów dla dzieci nienaturalnych (i dla opowieści także, bo niejednemu dorosłemu takie rozwiązanie zgrzytnie, i słusznie, zwłaszcza że nieszczęsny kwaterunek pojawia się jeszcze później w relacji, chociaż narracja sprowadza się do dwóch linijek na stronę). Dalej: Marcin Baran chce opowiedzieć historyjkę o mieszkańcach pewnego kubła na małym globie. Tylko że nie ma kompletnie pomysłu na to, jak wprowadzać owych mieszkańców do opowieści i posługuje się szablonem – ktoś był taki, ktoś był taki – szybko się to znudzi, nie mówiąc o tym, że nie brzmi najlepiej. Jeśli kwaterowanie było zbyt daleko idącym urozmaiceniem słownictwa dzieci, to przedstawianie postaci-śmieci sprowadza całość z powrotem na poziom sprzed przedszkola: nawet czytanki dla najmłodszych mają więcej pomysłów w doborze czasowników. Różne kolory kubłów na śmieci to rozwiązanie na niesnaski odpadków – ale dzieci niekoniecznie wczują się w opowieść, bo Marcin Baran pisze tak, by zrealizować odgórne założenia, a nie żeby dostarczyć historyjkę, choćby i skrótową. Przy pisaniu dla dzieci trzeba być bardzo czujnym i uważać na to, co się przekazuje – nie tylko puenty mają być czynnikiem, który zapadnie dzieciom w pamięć, również droga do nich powinna stanowić przygodę – tutaj tak nie jest. „Awantura w śmietniku”, mimo dobrego tytułu, rozczarowuje na płaszczyźnie przygotowania leksemowego i narracyjnego. Justyna Frąckiewicz zajmuje się stroną graficzną i szczególnie lubi bliskie kadrowanie: przedstawia bohaterów opowieści z zabawnymi minami, skupia się na detalach i stosuje nasycone kolory. Tym przyciągnie uwagę dzieci.

piątek, 18 października 2019

Gołda Tencer, Katarzyna Przybyszewska-Ortonowska: Gołda Tencer. Jidisze mame

Edipresse Książki, Warszawa 2019.

Saga

Olbrzymia jest ta książka – zarówno formatem, jak i objętością, liczy sobie niemal sześćset stron. Przygotowana została przez Katarzynę Przybyszewską-Ortonowską oraz Gołdę Tencer, ale narracja utrzymana jest w pierwszej osobie i prowadzona przez samą bohaterkę. To znakomite rozwiązanie, bo dzięki temu tom nabiera prywatnego charakteru i zwraca na siebie uwagę jeszcze bardziej. Jest to publikacja przede wszystkim dla zainteresowanych tematem kultury żydowskiej i historii rodziny Gołdy Tencer, oraz dla tych czytelników, którzy chcieliby poznać samą kultową już postać. Ale jest też książką niebywale apetyczną, przesyconą smakami, zapachami i wspomnieniami ze świata, który już nie istnieje.

Rozpoczyna Gołda Tencer od odtwarzania losów własnej rodziny. Pewnych rzeczy nie jest w stanie poznać z bezpośrednich opowieści, ale też po latach dopiero przychodzi czas refleksji nad tym, że mogła ocalać rodowe historie. Przystępuje do żmudnej pracy polegającej na szukaniu w archiwach i sprawdzaniu każdego tropu – tak, żeby odtworzyć losy rodziny na kilka wieków wstecz. Udaje jej się ta sztuka, więc już od pierwszych stron tom staje się bardzo barwny, przesycony oryginalnym klimatem i zajmujący. To nie typowe schematyczne odwzorowywanie życiorysów rodziców charakterystyczne dla wydawanych w pośpiechu biografii, a rzetelne zagłębianie się w przeszłość, która nabiera kształtu dzięki odkryciom. Gołda Tencer ocala pamięć o bliskich – a to tylko wstęp do bardzo rozbudowanej historii. Uwagę przyciągnie szczególnie rozdział poświęcony zapamiętanym z dzieciństwa smakom i całej sztuce kulinarnej – bohaterka książki zwróci się jeszcze raz ku domowi rodzinnemu, odtworzy sytuacje z kuchni, podczas których pod okiem despotycznie nastawionej do gotowania matki miała zgłębiać tajniki przygotowywania tradycyjnych potraw. Nawet gdyby bardzo się starała zapamiętać wszystkie wskazówki i sekrety, nie udałoby się to za sprawą mało precyzyjnych wskazówek. Teraz przydają się one Gołdzie do prezentowania niezwykłości tamtych spotkań i do rozbudzania apetytów na cały tom. Gołda Tencer opisuje swoich bliskich, skupia się przez pewien czas na mężu, ale przedstawia również siebie jako charakterystyczną „żydowską matkę” - z ironicznym poczuciem humoru prowadzi tutaj opowieść. Ważną rolę w jej zwierzeniach zajmuje również teatr, zwłaszcza pod koniec książki zajmuje się kwestią przejęcia rządów czy przeprowadzką: pokazuje ogrom sentymentów i ciężkiej pracy, jaką wkłada w przygotowanie repertuaru czy w występowanie. Przez moment książkę wypełniają też zwierzenia szkolnych kolegów Gołdy – wszystkich, których bezpośrednio dotknęły przesiedlenia Żydów. Mówienie o Marcu 1968 (i nie tylko) jest tu rozpisane na wiele głosów: niby historie są do siebie podobne, a jednak każda z nich wybrzmiewa inaczej i każda jakoś uzupełnia poprzednie. Łatwiej dzięki temu zrozumieć traumy, a sama Gołda Tencer nie musi już precyzyjnie nakreślać poszczególnych historii. Zresztą i tak rzeczywistość wydaje się mniej interesująca niż prywatne wspomnienia i opowieści z domów. Autorka zwierza się z różnych doświadczeń, podkreśla zmysłowe wspomnienia, potrafi przekazać czytelnikom – za sprawą współautorki tomu – każdą najdrobniejszą nawet emocję. Nie proponuje suchej autobiografii, a feerię kolorów, nawet jeśli rzeczywistość przerywa marzenia i nie pozwala na wprowadzanie w czyn śmiałych pomysłów. „Gołda Tencer. Jidisze mame” to książka monumentalna, wypełniona fotografiami i wspomnieniami wielkiej wagi – robi wrażenie na odbiorcach.

czwartek, 17 października 2019

Shaughnessy Bishop-Stall: Kac. Opowieść o poszukiwaniu ratunku

Bukowy Las, Wrocław 2019.

Bez trzeźwości

Całkiem zabawna jest ta książka, chociaż im dalej (a publikacja jest rozłożysta), tym bardziej męczy brak konkretów i planu na szkielet konstrukcyjny. Shaughnessy Bishop-Stall postanawia bowiem znaleźć lekarstwo na kaca (a żeby wiedzieć, co poleca odbiorcom, musi przetestować je na sobie). „Kac. Opowieść o poszukiwaniu ratunku” to zatem reportaż, który w zamierzeniu miał wiązać się z podróżami po całym świecie (ale Rosję, Azję i parę innych miejsc autor musiał sobie odpuścić, może na szczęście, bo narracja trwałaby bez celu jeszcze dłużej). Bishop-Stall prowadzi życie imprezowicza: zachodzi do barów i pubów (czasami słynnych), upija się, żeby następnego ranka trafić albo do cudotwórców (samozwańczych) w dziedzinie zwalczania kaca, albo – wykorzystać kolejny medykament polecony przez barmana lub przez kolegę. Czasami prowadzi „badania”: to znaczy wręcza podczas suto zakrapianych imprez uczestnikom tabletki, w tym placebo, prosi o odnotowanie wrażeń i skuteczności lekarstwa – i zbiera ich opinie. Częściej jednak samodzielnie stawia czoła wyzwaniom i szuka sposobu na to, by dzień po nadużyciu alkoholu nie był dniem straconym.

Na początku taki pomysł całkiem nieźle się sprawdza – zresztą autor długo dba o to, żeby czytelnicy go nie odrzucili. Dlatego też wspina się na wyżyny literackich możliwości przy opisywaniu kolejnych odkryć związanych z kacem, kiedy musi przedstawić swój nie najciekawszy stan, wymyśla oryginalne lub zabawne metafory, odwołuje się do oczekiwanych i nieoczekiwanych reakcji organizmu, sięga po przesadę, żeby wyeksponować to, z czym próbuje walczyć. Autoportrety na kacu stanowią tu czynnik komiczny, pojawiają się po to, żeby zaintrygować odbiorców i żeby ich rozbawić bez względu na to, czy potrzebują leku na kaca, czy też nie nadużywają alkoholu i problem jest im obcy. Shaughnessy Bishop-Stall nie poprzestaje jednak na tym – rozłożyste opisy stanu „dnia następnego” potrzebne mu są do wprowadzania testowanych właśnie specyfików na kaca. Z reguły wiążą się one z wielkim rozczarowaniem, chociaż autor bardzo wierzy, że w końcu znajdzie coś, co umożliwi mu przyjmowanie trunków bez konsekwencji. Z czasem próbuje umilić sobie zadanie przez sięganie po wyzwania i po przemierzanie legendarnych pijackich szlaków, samo wyjście do pubu i upicie się nie ma już tak wielkiej siły wyrazu, więc potrzebuje Bishop-Stall zupełnie nowych wrażeń. Jednak nawet ekstremalnie ciekawe scenki w końcu się znudzą.

Autor poza własnymi kacami i testowaniem medykamentów oferuje odbiorcom reportaż prześmiewczy i pełen nieoczekiwanych rozwiązań w ramach życiowych wyborów. W „Kacu” upijanie się to przygoda dla dobra nauki, zestaw prześmiewczych opisów i odkryć. Bishop-Stall poza rozmowami z lekarzami i specjalistami od kaca (wszystko jedno, czy to medycy, farmaceuci czy barmani) sięga też do literatury i wyłuskuje z niej co bardziej odkrywcze i absurdalne sposoby łagodzenia skutków nadużycia alkoholu. I dzięki takim ciekawostkom „Kac” wybrzmiewa zajmująco.

środa, 16 października 2019

Jeremy Brown: Grypa. Sto lat walki

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019.

Atak wirusa

Grypa to temat w mediach bardzo wdzięczny – pojawia się cyklicznie i służy do straszenia społeczeństwa i do przekonywania go, że należy zażywać dostępne bez recepty leki (których i tak owo społeczeństwo konsumuje za dużo). Jeremy Brown przygląda się panice i reakcjom na ostrzeżenia przed epidemiami, sprawdza też, jak rozprzestrzeniały się epidemie grypy na przestrzeni ostatniego stulecia. Stara się przybliżyć samą chorobę, wytłumaczyć, czym jest i jak ją rozpoznać (oraz odróżnić od innych schorzeń), jak powinni na nią reagować lekarze i co pomaga w leczeniu. Przygląda się też historii grypy, od pierwszych przypadków przez „dziwne” sposoby leczenia – pomysły medyków, gdy naukę zastępowało się jeszcze wyobraźnią. Opowiada o kolejnych epidemiach i o teoriach, o odkryciach i o reakcjach na nie. Całą książkę utrzymuje w tonie reportażowym, chociaż nie ukrywa zaangażowania w temat – wplata w opowieść zręcznie swoje własne zetknięcia z grypą i wskazówki dla czytelników. Z poradnika rezygnuje, bo też i o publikację naukową dla szerokiego grona odbiorców mu chodzi. W efekcie tom „Grypa. Sto lat walki” jest przede wszystkim bardzo ciekawą lekturą dla tych, którzy nie chcą ulegać zbiorowej histerii, wolą za to dokładnie poznać „przeciwnika”, żeby wyrobić sobie o nim zdanie.

Historia grypy to opowieść przede wszystkim o rozwoju odkryć i referowanie stanu badań. Także – przypomnienie o tych, których śmierć przyczyniła się do kolejnych olśnień uczonych. Jednak udaje się Brownowi utrzymywać w książce lekki styl, momentami pozwala sobie nawet na dowcipne komentarze – i bardzo dobrze, bo dzięki temu można z zainteresowaniem śledzić całą opowieść. Ważne, że autor rozbija mity o grypie, przedstawia najbardziej rozpowszechnione błędne przekonania i wyjaśnia, dlaczego nie należy im ufać. Jednocześnie przyznaje się też do tematów, które nie zostały jeszcze właściwie wyjaśnione – relacjonuje przebieg rozwoju badań i sprawia, że nie będzie to nudne odnotowywanie kolejnych dat. Stawia na ludzi: przywołuje kolejne postacie zaangażowane w walkę z grypą – albo chorych, którzy siłą rzeczy musieli zapisać się w historii. I tak tom „Grypa. Sto lat walki” funkcjonuje jako literacka ciekawostka.

W Wydawnictwie Uniwersytetu Jagiellońskiego warto zwracać uwagę na serię Mundus, gromadzącą reportaże na różne tematy – ale zawsze napisane z lekkością, znajomością tematu i atrakcyjnie dla szerokiego grona czytelników. To książki, po które warto sięgać. Jeremy Brown swoją publikacją może przekonać odbiorców do sceptycyzmu wobec medialnych relacji i kampanii promocyjnych prowadzonych przez koncerny farmaceutyczne: wystarczy jeden precyzyjnie opisany przypadek „leku”, który wcale nie leczy, żeby zacząć czujnie przyglądać się proponowanym specyfikom. Grypa wciąż budzi wiele pytań, ale dzięki tej książce odbiorcy znajdą odpowiedzi na liczne wątpliwości. Można jednak czytać tę pozycję również po prostu dla rozrywki – została tak przygotowana, żeby nie męczyć i dostarczać zabawy. Rozbudza autor ciekawość, chociaż temat należy raczej do irytujących – realizacja wynagradza złe wspomnienia związane z chorobami. To książka dla lubiących wiedzieć więcej o otaczającym świecie.

wtorek, 15 października 2019

Piotr Czerkawski: Drżące kadry. Rozmowy o życiu filmowym w PRL-u

Czarne, Wołowiec 2019.

Jak to dawniej się tworzyło

Bierze Piotr Czerkawski pod lupę specyfikę robienia filmów w PRL-u – rozmawia z reżyserami (uznanymi i znanymi, wśród jego rozmówców znajdują się Jerzy Hoffman, Kazimierz Kutz, Jerzy Gruza, Agnieszka Holland, Krzysztof Zanussi, Janusz Zaorski czy Marek Piwowski) i wypytuje o to, jak im się tworzyło w czasach, które – w opinii powszechnej – nie sprzyjały tworzeniu. Do każdego z rozmówców podchodzi indywidualnie, czasami będzie zajmować się bardziej wspomnieniami z dzieciństwa i próbą pokazania korzeni danego reżysera, czasami od razu przechodzi do rzeczy i przygląda się karierze. Lubi zajrzeć w przeszłość, do młodości i pomysłów niebanalnych, żeby pokazać, że jego rozmówcy mieli sporą wyobraźnię i odwagę – nie bali się ekstremalnych rozwiązań, albo – zaskakiwali otoczenie. Sięga do biografii, potrzebne mu są ciekawostki z życia, żeby miał jak poprowadzić rozmowę. Innym razem wybiera drogę filmową i zajmuje się samymi obrazami – zastanawia się nad wyzwaniami i trudami, nad przyjęciem filmu i nad reakcjami publiczności. Dom – studia – praca na planie – to tematy, które najczęściej powracają w pytaniach.

Piotr Czerkawski nie chce wybijać się na pierwszy plan jako autor wyszukanych pytań i kwestii, które zbijają z tropu nawet najbardziej wprawionych w udzielaniu wywiadów. Pyta prosto (czasem nawet wręcz banalnie) i świadomy, co zainteresować może czytelników. Wyciąga na światło dzienne rozmaite smaczki, a kiedy ma barwnego rozmówcę (jak w przypadku Kazimierza Kutza, z którym rozmawiał na kilka miesięcy przed śmiercią reżysera) – pozwala mu po prostu opowiadać i tylko podtrzymuje rozmowę. To dla czytelników oznacza, że nie znajdą uporządkowanych danych czy życiorysowych faktów – raczej zestaw wspomnień i refleksji luźno powracających. Nie będzie zagłębiania się w zasady powstawania kolejnych filmów – ale drobiazgi z planu jak najbardziej. Czerkawski nie prowadzi rozmów według jednego schematu, trudno zatem pokazywać czynniki spajające książkę, albo szukać szkieletu konstrukcyjnego – tu każda rozmowa ma swoją własną wewnętrzną dynamikę i nie da się zderzać kolejnych wywiadów ze sobą. Jedno, od czego Czerkawski ucieka, to widmo szarości PRL-u. Niby wiadomo, jakie były warunki tworzenia, ale autor nie zamierza obsesyjnie do nich nawiązywać, woli sprawdzać, jak się reżyserom tworzyło – i z jakimi problemami się zderzali – bo te niekoniecznie wypływały z systemu.

Jednak ów wewnętrzny „chaos” czy może po prostu brak uporządkowania jest też w lekturze największym mankamentem – nie wiadomo bliżej, dlaczego Czerkawski zdecydował się na taką książkę i co chce odbiorcom przez nią udowodnić – proponuje ciekawostkę, uzupełnienie wiadomości filmowo-biograficznych, a nie pełną opowieść o reżyserii w czasach PRL-u. Raczej trudno wskazać zatem jednoznacznie grono odbiorców, które mogłoby sięgać po ten tom – częściej trafi się na niego z przypadku niż z zapotrzebowania.

poniedziałek, 14 października 2019

Ele Fountain: Uciekinier

Akapit Press, Łódź 2019.

Rozstania

„Uciekinier” od początku nie napawa optymizmem, chociaż autorka robi dużo, żeby najpierw wstrząsnąć czytelnikami, a potem dać im nadzieję na pomyślne rozwiązanie sprawy. Działa na wyobraźnię od pierwszej strony, kiedy przedstawia nastoletniego chłopaka na łodzi. Shif próbuje dostać się do Europy, dlaczego – tego jeszcze odbiorcy nie wiedzą. Podczas tej wyprawy nadciąga sztorm, łódź się wywraca, a ludzie, którzy na niej płynęli, znikają w falach. Chłopiec nie umie pływać, ale instynktownie wie, co robić, żeby przetrwać w oczekiwaniu na ratunek. I już ta scena – dynamiczna, plastycznie dopracowana, pokazuje, jaki rodzaj fabuły będzie autorka wykorzystywać. W „Uciekinierze”, krótkiej powieści, mnóstwo jest scen mrożących krew w żyłach, sytuacji, które zwyczajnego nastolatka natychmiast by załamały – ale Shif, początkowo wcale nie najsprytniejszy, musi sobie poradzić i przetrwać. Nie chodzi w końcu o prawdopodobieństwo w budowaniu historii, a o uświadomienie odbiorcom, że uchodźcy są ludźmi, którzy uciekają z piekła – i są gotowi wytrzymać najgorsze, żeby tylko znaleźć się w bezpiecznym miejscu.

Shif ma czternaście lat, wychowuje się bez ojca – jest zresztą przekonany, że ten nie żyje, dopiero po pewnym czasie matka wyjawia mu prawdę. To pierwszy punkt w procesie przyspieszonego dojrzewania bohatera – od tej pory nic już nie będzie takie samo. Shif jako chłopak zagrożony wojskiem ma uciekać za granicę – matka uzbierała na ten cel pewną kwotę, niestety oszczędności nie wystarczają, żeby wybrała się razem z nim i kilkuletnią córką – Shif ma uciekać sam. Podobny los czeka jego najlepszego przyjaciela, Biniego: i to odrobinę osłabia strach przed rozstaniem. Niestety, wojsko te plany niszczy: w noc poprzedzającą planowaną ucieczkę, do domu Shifa (oraz Biniego) przychodzą uzbrojeni żołnierze. Obaj chłopcy trafiają do więzienia na pustyni: do metalowego kontenera, w którym osadzeni mogą tylko tracić siły i czekać na śmierć. Jednak dla tych więźniów, którzy stracili już nadzieję, chłopcy są jedyną szansą na ocalenie. Jeśli ktoś może zaryzykować ucieczkę i wyniszczającą eskapadę przez pustynię – to tylko młodzi ludzie, którzy mają jeszcze kondycję. I to powód, dla którego Shif i Bini dostają plan działania – po raz ostatni ktoś powie im, co mają zrobić. Kolejny punkt to już strategia, jaką musi Shif obrać, żeby poradzić sobie w obcym kraju: bez pieniędzy, bez znajomości języka, za to z rozmaitymi kontuzjami, które w normalnym świecie wykluczyłyby go z działania na jakiś czas.

Ele Fountain stawia na sensacyjność w fabule – chce tym przyciągnąć młodych odbiorców i pokazać im, dlaczego w ogóle ludzie decydują się na ucieczkę – i jaką cenę za to ponoszą. Odnosi się do tematu uchodźstwa i próbuje wnioski pozostawiać czytelnikom – chociaż prowadzi opowieść tak, by podsuwała jednoznaczne opinie i reakcje. Jednak w dążeniu do ukazania czytelnikom ponurego obrazu krzywd młodych ludzi na świecie popełnia jeden błąd, błąd naiwności czy też uproszczenia: Shif w tym ujęciu to niemal superbohater, który wyjść cało może z każdych opresji i nie przejmuje się żadnym urazem. Wiadomo, że to wymusza i objętość książki, i przesłanie – ale czegoś tu zabrakło, żeby przekonać sceptycznych odbiorców.

Wanda Chotomska: Wiosna, lato, jesień, zima w moich rymach

Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.

Feeria barw

Wanda Chotomska to autorka, której utwory dla dzieci w ogóle się nie starzeją i nawet mimo zmiany mód na rynku literatury czwartej – cieszyć się będą wielkim powodzeniem w kolejnych pokoleniach. „Wiosna, lato, jesień, zima w moich rymach” to publikacja, która gromadzi nieznane dotąd rymowanki tej autorki i pozwala razem z bajkami na dobranoc śledzić zmiany pór roku. Udowadnia tu Wanda Chotomska, że jest świetną obserwatorką – i że potrafi stereotypy dotyczące kolejnych miesięcy przekuwać na bajki atrakcyjne nie tylko dla dzieci. Zaprasza odbiorców do swojego domu, w którym rosną wiersze i w którym piegów używa się jako kropek, opowiada o śnie zimowym szafy, ale też zachwyca się przyrodą: na wiosnę obserwuje pierwiosnki i sprawdza, co się zazieleni, broni stokrotek przed zadeptaniem, wychodzi na spacer z psem i cieszy się z motyli. W lecie sięga po latawce, śpi w stodole na sianie, chodzi boso, liże lody, szuka bursztynów i spędza czas przy ognisku. Gdy przyjdzie jesień, pojawia się babie lato, drzewa tańczą poloneza, pada deszcz, więc jest mnóstwo kałuż i można słuchać rozmów rynien. Zima – to świąteczny nastrój i śnieg. Ale między tymi historyjkami pokazującymi, co najlepszego do zaoferowania mają pory roku – i sama przyroda – pojawiają się utwory czerpiące z wyobraźni, baśniowe, niezwykłe i pozwalające marzyć. Wanda Chotomska nie boi się wymyślać: a to, że bocian zamieszkał u cioci (a ciocia udaje, że to Egipt, żeby nie sprawiać mu przykrości), a to kasztan wybiera się do biura rzeczy znalezionych, żeby dostać z powrotem swoją zgubę, a to obraz z bocianem odlatuje z muzeum. Takie historie rozśmieszą dzieci i nakłonią je do śledzenia kolejnych bajek, przypominają bowiem o roli fantazji w codziennym życiu. Autorka, bez względu na to, czy charakteryzuje rzeczywiste zjawiska pogodowe, czy też łączy znajomość rytmu natury z bajkową nierzeczywistością – jest w stanie zaintrygować odbiorców, przypomnieć im o znaczeniu postrzegania otoczenia. Rymowanki Wandy Chotomskiej to lektura do odczytywania przed snem, albo przed spacerami – jako sprawdzenie, co może się zdarzyć i czego oczekiwać od przyrody, dzieci mają szansę przekonać się, jak ich obserwacje przekładają się na zgrabne wiersze. W tomiku „Wiosna, lato, jesień, zima w moich rymach” pojawiają się też zabawne czterowersy na temat każdego z kolejnych miesięcy.

Tym, co przykuwa tu uwagę najbardziej, są jednak nie mistrzowskie bajki, ale ilustracje. Ewa Poklewska-Koziełło sprawia, że tomik zdecydowanie się wyróżnia i będzie zachwycać. Mnogością barw oraz samymi realizacjami wymyślonych historii. Tu każda rozkładówka jest bajecznie kolorowa, a ilustratorka bawi się kolejnymi odcieniami danego koloru, buduje całe miasta, łąki i rozmaite przestrzenie, powołuje do istnienia wyobraźniowe stworki, które bawią się w najlepsze – podobnie jak bohaterowie bajek. Nie można oderwać wzroku od tych propozycji, za każdym razem Poklewska-Koziełło wciąga czytelników w magiczny świat. Proponuje ilustracje w starym stylu, ale nasycone, wyraziste i urocze – w sam raz na książeczkę dla dzieci. Nie ma tu eksperymentów graficznych, jest to, co będzie się podobało młodszym i starszym odbiorcom.

niedziela, 13 października 2019

Michał Jagiełło: Piarżysko. Tatry i Zakopane w reportażach prasowych przełomu XIX i XX wieku

Iskry, Warszawa 2019.

Spod szczytów

Michał Jagiełło nie tylko proponował czytelnikom monumentalną kronikę wypadków w górach: postanowił także sprawdzić, jak krajobrazy Tatr wypadały w ujęciu dziennikarzy i literatów, którzy Zakopane oraz okolice wybierali na miejsce wypoczynku lub życia. Owocem wielkiej kwerendy bibliotecznej i lektury rozsianych po różnych miejscach drobnych artykułów prasowych stał się tom „Piarżysko. Tatry i Zakopane w reportażach prasowych przełomu XIX i XX wieku”. Tutaj Jagiełło proponuje odbiorcom przegląd sposobów pisania o pięknie gór. Podsuwa zatem alternatywę do literatury górskiej oraz biografii lub opowieści wspinaczy – sprawdza, jak Tatry inspirowały i jak były odwzorowywane przez twórców. W swojej publikacji skupia się przede wszystkim na wrażeniach zmysłowych autorów artykułów: relacjonuje metody podkreślania majestatu Tatr, ale i szereg narzekań (na przykład na tłok). Przenosi się w czasie o wiek, ale część bolączek pozostaje bez zmian, do dzisiaj będzie dla odbiorców jasna i zrozumiała. Umożliwia też sprawdzenie, jak zmieniał się język dziennikarzy i literatów. W „Piarżysku” widnieje całkiem sporo opowieści, które zbiegają się w jednym punkcie – dają szansę prześledzenia poglądów i obserwacji, nawet jeśli dotyczą wyłącznie powierzchownych wrażeń – przecież do głosu dochodzą nie tylko ci, którzy codzienność w Tatrach znają z własnego doświadczenia, również idealiści wpadający tu na chwilę.

Michał Jagiełło zbiera takie zapomniane teksty, artykuły prasowe, ale nie tylko – i wyciąga z nich najsmaczniejsze kawałki lub informacje, które przyczyniają się do budowania obrazu Tatr. Układa z tego całe opowieści – które zamienia na rozdziały w książce. Nie znaczy to, że zajmuje się wyłącznie cytowaniem i wprowadzaniem cytatów, sam zamienia się w komentatora, który chętnie wchodzi w polemiki z autorami z przeszłości, dopowiada coś lub ironizuje. Jakby tego było mało, proponuje też czytelnikom dodatkowe wiadomości, na przykład życiorysowe – o tym, co charakteryzowało autorów, albo w jakie relacje wchodzili w związku z Zakopanem i okolicami. To przygotowuje do lektury i daje pojęcie o samych artystach opiewających górskie pejzaże. Najbardziej jednak Michał Jagiełło interesuje się pokazywaniem literackiej wizji Tatr. W tym zmieszczą się także problemy społeczne i próby podejmowania co ważniejszych decyzji, historia powstawania rozmaitych organizacji czy – próby regulowania codzienności. W tej opowieści nie ma miejsca na porządkowanie wydarzeń, ale z informacji, które Jagiełło gromadzi, daje się sporo wyczytać. To publikacja bardziej rozrywkowa, ciekawostka literacka a nie kompendium wiedzy. Pozwala zorientować się w tym, jak góry postrzegali ludzie pióra – więc z miejsca trafi do wszystkich tych, którzy kochają Tatry. Czasem przyniesie trochę ciekawostek lub kuriozów, częściej – po prostu ucieszy lub zaintryguje. Zwłaszcza starszym czytelnikom spodoba się język tej książki, to ukłon w stronę klasyki – nie tylko za sprawą autorów poszczególnych artykułów, ale też dzięki stylowi, jaki przyjmuje Michał Jagiełło. To opowieść wartka, humorystyczna i atrakcyjna z różnych względów – obowiązkowa dla fanów literatury górskiej, a dla wszystkich, którzy chcą przekonać się, jak Tatry zamieniane są na słowa – jako przyjemna odskocznia od zwykłych tekstów reportażowych.

Katarzyna Kozłowska: Maurizio. Włoska przygoda

Egmont, Warszawa 2019.

Kariera

Kot Maurizio to postać, która przypadła do gustu maluchom, więc Katarzyna Kozłowska proponuje kolejną przygodę tego bohatera, tym razem – we Włoszech. W grę wchodzi wielki konflikt, paparazzi, próby wizerunkowego zaszkodzenia i medialny hałas, ale też – kilka wzmianek na temat ekologicznego trybu życia. Bo kot Maurizio potrafi nawet porażkę zaplanowaną starannie przez wrogów przekuć w sukces, a wtedy znów przekona do siebie publiczność. Maurizio to utalentowany zwierzak: właśnie wybiera się w trasę koncertową, która obejmie włoskie miasta. Na taką okoliczność bohater musi mieć specjalne kostiumy, zaprojektowane przez Wala Hałasa, śląskiego kociego projektanta mody. Wal Hałas planuje wymyślne stroje w odważne wzory – na scenę są idealne. Tymczasem we Włoszech dwa koty syjamskie planują pozbyć się Maurizia: taka konkurencja im nie odpowiada, wolałyby robić karierę same – więc chcą wprowadzić na scenę koszmarnie śpiewającego sobowtóra Maurizia. W tym celu muszą zdobyć zdjęcia jego kostiumów...

„Maurizio i włoska przygoda” to humorystyczna historia w serii Czytam sobie z bakcylem – czyli w cyklu dla dzieci, które przeszły już trzy poziomy nauki czytania i teraz szukają ambitniejszych nieco lektur, wciąż rozrywkowych, ale dostarczających też sporo wiadomości. Agnieszka Kozłowska wysyła Maurizia w trasę, żeby móc wprowadzić kilka nazw i charakterystycznych miejsc (w przypadku nazw – skupi się na ich wymowie, w przypadku miejsc na lokalizacji). Do tego bardzo mocno zaznacza obecność idiomów: często koty posługują się charakterystycznymi powiedzeniami, których nie dałoby się odczytać dosłownie, autorka wykorzystuje dialogi, żeby w przypisach podawać znaczenia kolejnych fraz. Tym samym poszerza słownictwo dzieci. Maurizio się nie nudzi, wokół niego cały czas coś się dzieje, ale akcję autorka mocno zaczepia o ubrania – część czytelników może zatem zniechęcić szczegółowym omawianiem kostiumów i nadawaniem im wielkiego znaczenia w historyjce. Żeby mimo wszystko zwiększyć krąg zainteresowanych lekturą, stawia na sensacyjność: będzie tu porwanie, wielka pomyłka, będzie opracowywanie sprytnego planu. Są tu koty, którym można ufać, są i takie, od których należałoby się trzymać z daleka, kocie zbiry łaknące łatwego sukcesu. Maurizio otacza się dobrymi kolegami, nie chce nikogo krzywdzić – jednak tu wchodzi w grę zazdrość.

Osobną kwestię stanowią w wypadku tej książeczki tematy związane z ochroną przyrody: Maurizio rezygnuje z używania plastikowych słomek, w zamian wprowadza modę na wąsy z soku z marchewki – jako znak dbania o naturę. Do tego w ramach uwalniania przyjaciela z opresji, pomaga też olbrzymiej liczbie srebrnych lisów trzymanych w klatkach i hodowanych na futro – jasno wykłada, że nie wolno tak traktować zwierząt. Gdzieś przewinie się motyw recyclingu – wszystko po to, żeby od najmłodszych lat dzieci przyswajały sobie, jak troszczyć się o środowisko. Maurizio, zabawny kot, jest tu najlepszym przewodnikiem. Agnieszka Żelewska, która ilustruje tomik, świetnie się bawi między innymi tworzeniem chóru z lisów – w warstwie graficznej można zatem również dostrzec wiele żartów, które nastrajają pozytywnie do lektury.

sobota, 12 października 2019

Zofia Rudnicka: Gerard Wilk. Tancerz

Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2019.

Namiętności

Gerard Wilk to postać, która fascynuje – Zofia Rudnicka proponuje czytelnikom biografię tancerza-legendy, ale biografię mocno przepuszczoną przez zachwyt. To właściwie laurka czy też rodzaj pomnika wystawionego zmarłemu przed laty przyjacielowi i partnerowi scenicznemu – ale ponieważ opowieść jest tak dobrze poprowadzona, można autorce wybaczyć uleganie emocjom. W tej publikacji znaleźć można wiele – od dokonań artystycznych po prywatne motywacje i wybory tancerza. Zofia Rudnicka wie dużo, chociaż przyznaje, że do pewnych sfer egzystencji artysty dostępu nie miała. Może natomiast odtwarzać część wiadomości za sprawą rozmów z bliskimi Wilka – pozwala im na zaprezentowanie własnych ujęć tancerza, na zaserwowanie odbiorcom wspomnień niebanalnych.

Tym, co rzuca się w oczy w tej książce, jest zachowanie dobrego smaku. Parę razy autorka musi zmierzyć się z tematami budzącymi kontrowersje lub stereotypami, ale potrafi je wprowadzać tak, by nie wywoływać niepotrzebnych sensacji. Nie o to chodzi w książce, żeby zastanawiać się nad kwestiami moralnymi i nad sposobem na życie – artysta rezygnuje z drogi powszechnie uznawanej, odważa się żyć po swojemu – i nie daje sobie narzucić żadnych rozwiązań. Dzięki temu wypada jeszcze barwniej – i bardziej twórczo. Gerard Wilk budzi podziw również dlatego, że nie chce podporządkowywać się szarzyźnie. W tomie, którego „akcja” toczy się w dużej części w PRL-u nie ma ani śladu stypizowanej rzeczywistości i znaku czasów – ani Rudnicka nie potrzebuje przypominania czytelnikom o tym, co się działo, ani Wilk nie zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami społeczeństwa. Jest uosobieniem wolności – i na scenie, i we własnym życiu. Zofia Rudnicka będzie więc odtwarzać nietypową drogę – tak, żeby nawet ludzi, którzy nie pasjonują się tańcem, zaintrygować samą opowieścią. W narracji potrafi oddać zmysłowość tancerza i rozkoszować się sztuką – ale bez egzaltacji. To rzadka umiejętność, warto zatem podkreślać, że tom „Gerard Wilk. Tancerz” dostarcza również zachwytów estetycznych, już w planie formy.

Rudnicka odczytuje kolejne sukcesy sceniczne, jest w stanie przełożyć język tańca na opowieść interesującą dla czytelników – nie zarzuca skomplikowanym słownictwem, ale potrafi przytaczać rozwój kariery Wilka w sposób wartościowy nawet dla przypadkowych czytelników. Przeplata tę relację komentarzami obyczajowo-towarzyskimi. Opowiada o znajomościach Gerarda Wilka i o jego miłościach, rejestruje grono przyjaciół i oddaje im głos (ale nie tworzy mozaiki cytatów z kolejnych wypowiedzi, umożliwia natomiast dopełnianie portretów tak, by czytelnicy otrzymali jak najbardziej wielostronną charakterystykę postaci. Miejsca pomiędzy tymi wynurzeniami zapełnia – między innymi – przypominaniem o urodzie i o sylwetce tancerza – co zresztą koresponduje ze zdjęciami. Tych w tomie znajduje się sporo i są albo fotosami z występów baletowych, albo artystycznymi ujęciami, albo – propozycjami z domowego archiwum. Pewne jest, że podczas lektury czytelnicy nie będą mieli szans na znużenie. Zofia Rudnicka pisze z wyczuciem i wielką znajomością bohatera – mimo wyjściowych zastrzeżeń wie, jak rozbudzić w odbiorcach ciekawość postaci i jak utrwalić Gerarda Wilka w świadomości potomnych. Fakt, że to tancerz, który samą egzystencją działać może na wyobraźnię odbiorców, ułatwia prowadzenie relacji – jednak autorka mistrzowsko wyważyła proporcje między dokonaniami artystycznymi i życiem prywatnym – Gerard Wilk w tej opowieści wypada nadzwyczaj ciekawie.

Dzień, w którym Heniś poznał...

Egmont, Warszawa 2019.

Kolorowanka bez kolorów

To drobna książeczka, bardziej nawet zeszyt niż tradycyjna publikacja, kierowana do najmłodszych dzieci – ale dostarczająca im bardzo dużo zabawy. „Dzień, w którym Heniś poznał...” ma kilka wymiarów. Przede wszystkim to tomik w serii Wodne kolorowanie, czyli wystarczy dać dziecku pędzelek i trochę wody, żeby odkrywało, w jakich barwach przedstawione zostały przygody Henisia. Wszystko za sprawą nadrukowanych kropek: w kontakcie z wodą stworzą barwne plamy. Maluch musi tylko rozprowadzić równomiernie wodę - „farbkę” - po kształcie. To rodzaj „magii”, która zwłaszcza młodszym dzieciom przypadnie do gustu bardzo szybko. Rodzicom z kolei spodoba się fakt, że nie trzeba przygotowywać całego stanowiska do kolorowania – rzeczywiście ogranicza się liczbę potrzebnych przedmiotów, więc książeczka może równie dobrze sprawdzić się w podróży. Co prawda maluch nie może samodzielnie zdecydować, jaki kolor będzie odpowiedni dla kolejnych kształtów – ale zaskoczenie, że z czarno-białego rysunku i wody może powstać coś barwnego, będzie spore. Każdy obrazek można później wyciąć i potraktować jak małe dziełko – tomik jest zadrukowany jednostronnie, żeby przy malowaniu po jednej kartce nie niszczył się obrazek z drugiej strony.

Heniś to bohater niezdecydowany, to znaczy: nie został obdarzony żadnym konkretnym zawodem. I tu ujawnia się druga wartość książeczki. Dzieci będą podążać za tą postacią i sprawdzać, jakie zajęcia mogą sobie wybrać w przyszłości. Heniś najpierw jest listonoszem, później udaje się do zoo i sprawdza, jakie zwierzęta tam mieszkają, zamienia się w magika czy w pirata, podróżuje balonem, gra na różnych instrumentach czy nurkuje, za każdym razem zmienia się jego otoczenie i rodzaj wyzwań, z jakimi mały bohater się mierzy. Heniś jest typowym kreskówkowym dzieciakiem, ma wielką głowę i wielkie oczy, a zamiast dłoni ma po trzy kreski imitujące palce – stosunkowo łatwy do przerysowania (gdyby rodzice chcieli przedstawiać kolejne jego przygody), ale też i do pokolorowania – w końcu książka przeznaczona jest dla małych dzieci, które nie poradziłyby sobie z detalami. Na wszystkich obrazkach bohater jest bardzo radosny: roześmiany, zachęca dzieci do testowania rozrywek, które ma do zaoferowania świat. Heniś nigdy się nie nudzi, więc i maluchy nie będą się z nim nudziły. Każdą stronę z przygodami można potraktować jak okazję do opowiadania, co dzieje się na obrazku albo co mogło zdarzyć się poza kadrem – tak, żeby uruchamiać wyobraźnię najmłodszych i od początku pokazywać im sztukę narracji.

Do tego na każdej stronie znajduje się słowny komentarz, kilka wersów emocjonującej opowieści – to miejsce na podpis, tyle tylko, że fabularyzowany – na skrótową relację o tym, co akurat robił Heniś. Dorośli mogą przeczytać ją dzieciom (lub zachęcać do poznawania liter i samodzielnego czytania), aby ostatecznie wyjaśnić, co znajduje się na obrazku. „Dzień, w którym Heniś poznał...” to sposób na dostarczenie kilkulatkom zabawy w najprostszy możliwy sposób – kolorowanka, która przyciąga uwagę.

piątek, 11 października 2019

Clinton Romesha: Czerwony pluton. Dwanaście godzin w afgańskim piekle

Czarne, Wołowiec 2019.

Przeżyć atak

W „Czerwonym plutonie” nie ma mowy o nudzie, sensacji jest za to aż za dużo. Clinton Romesha relacjonuje jeden dzień z piekła, pokazuje czytelnikom, jak wyglądał atak na bazę Keating w Afganistanie, ale zanim do tego dojdzie – proponuje reportaż obyczajowy i tekst trochę w stylu „Paragrafu 22”. Wprowadza odbiorców do bazy amerykańskiej, pozwala zorientować się, jak wygląda podział obowiązków i – zestaw uciążliwości lub codziennych wyzwań. Sprawdza, gdzie żołnierze chodzą piechotą, jakie muszą nosić zabezpieczenia przed kulami, ale też – jak zabijają czas na dłużących się wartach. „Czerwony pluton” na początku jest satyrycznym przedstawieniem zwyczajności w bazie: tu o wojennych zagrożeniach przypominają właśnie ubrania kuloodporne – bardziej liczy się natomiast zestaw relacji okołotowarzyskich. Romesha nie zamierza udawać, że wszyscy idealnie się ze sobą dogadują i mają zawsze wspólne cele. Mówi wprost o tym, że jeśli skazani są na siebie żołnierze o różnych osobowościach, konflikty wybuchać po prostu muszą. Przypomina też o tym, że reakcją na stres jest robienie sobie wzajemnie dowcipów – to również sposób sprawdzania, czy ktoś pasuje do grupy, czy też sobie w niej nie poradzi. W efekcie odbiorcy otrzymują sporo „żartów” wątpliwej czasem jakości, rubasznych lub wręcz wulgarnych – żołnierskich według stereotypu – które charakteryzują bohaterów tej opowieści. Tu nie ma jednoznacznych i wygładzanych portretów, autor stara się każdego żołnierza przedstawiać indywidualnie, bez cukierkowości czy – przeciwnie – złośliwości, za to każdy wizerunkowo wypada bardzo barwnie. Pełne anegdot opowieści zdobione są zdjęciami, więc dla odbiorców kolejni bohaterowie książki stają się bliscy. Bardzo często jednak w Afganistanie znajdą okrutną śmierć.

W pierwszej części książki Romesha trochę usypia czujność: niby rzecz dzieje się w Afganistanie, w bazie wojskowej, niby trzeba czuwać i czujności nie tracić – a jednak całość wypada jako zabawa dla dużych chłopców, adrenalina i przygoda. W drugiej wszystko się zmienia – bo autor przedstawia przebieg zmasowanego ataku talibów na bazę. Analizuje kolejne minuty, towarzyszy kolejnym postaciom w dramatycznych – a czasem ostatnich – chwilach życia. Tutaj już nie ma mowy o obyczajowych anegdotach, są za to próby radzenia sobie z ekstremalnym stresem, bólem i lękiem o kolegów, jest bezradność i zestaw okropieństw. Wojna w całej okazałości – opisywana bez cenzury.

Clinton Romesha ma bardzo dobre pióro – oraz zestaw przeżyć, które zawładną wyobraźnią czytelników. Jest świadomy konwencji literackich, wie, jak wywoływać silne wrażenia. Niby proponuje reportaż wojenny – ale książkę czyta się jak literaturę sensacyjną (nawet mimo tego że można podziwiać zdjęcia żołnierzy, by za moment przeczytać o ich tragicznej śmierci). To tom, który rozbija mity na temat misji pokojowych i może budzić przerażenie. Nie ulega jednak wątpliwości, że w „wojennej” serii wydawnictwa Czarne to jedna z ciekawszych propozycji. Clinton Romesha przerabia na historię doskonałą do czytania wydarzenia, które same w sobie literackie nie były. Nie można się od tej lektury oderwać.

czwartek, 10 października 2019

Mai Thi Nguyen-Kim: Śmierć przy myciu zębów. Chemia dla zabieganych

Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.

Chemia wszędzie

Można sobie wyobrazić bez trudu ludzi, którzy mają problem z zaakceptowaniem „chemiczności” otoczenia – to ci, którzy odrzucą wszelkie środki kosmetyczne lub wysoko przetworzoną żywność. Chemikalia są owiane złą sławą i coraz więcej klientów je odrzuca. Jednak Mai Thi Nguyen-Kim rozwiewa wątpliwości: chemia jest wszędzie i nie da się od niej uciec. Zupełnie – bo nawet człowiek jest chemią. I to olśnienie, które sporej grupie odbiorców będzie się jawić jako wielka niespodzianka, pozwala stworzyć rewelacyjną popularnonaukową publikację. Autorka postanawia pokazać czytelnikom, że od chemii nie uciekną, choćby się nie wiadomo jak zarzekali. Wybiera bardzo ciekawą formę tomu, proponuje przegląd zwyczajnego dnia, swojego (czy też swojego literackiego wcielenia). Pozwala czytelnikom przyjrzeć się jej mężowi, przyjaciółce przeżywającej miłosne wahania czy współpracownikom, nieznajomym w środkach komunikacji miejskiej czy – ojcu, również chemikowi. Sama Nguyen-Kim jest chemikiem, wyszła za mąż za chemika i otacza się przedstawicielami tego zawodu. Popularyzuje chemię dzięki filmikom na youtube (które nagrywa w laboratorium przyjaciółki, chemiczki), otacza się chemią, chemią żyje i chce, żeby odbiorcy tomu podzielali tę fascynację. Wiele wskazuje na to, że uda jej się zrealizować zamiar. „Śmierć przy myciu zębów” to bowiem opowieść osobista i jednocześnie naukowa – prezentowana tak, żeby nie nudzić, a wyzwalać zainteresowanie.

Autorka wstaje rano, na dźwięk komórki męża: opowiada o tym, jakie cząsteczki są odpowiedzialne za budzenie (i za senność), rozczytuje wstawanie pod kątem chemii. Przygotowuje sobie kawę – analizując jej skład i pokazując, co „chemicznego” wpływa na pobudkę. Robi jajecznicę – i to okazja do opowiedzenia o teflonie czy o kolejnych zjawiskach znanych w chemii, a przez czytelników – niełączone z chemią jako taką. Podczas jedzenia śniadania otrzymuje od przyjaciółki alarmujący sygnał o odrzucaniu fluorków w paście do zębów – może zatem rozwiać jeden ze społecznych mitów i przyjrzeć się szkodliwym przekonaniom niektórych konsumentów. Wprowadza do historii aspekt, który najpewniej przyciągnie sporą część odbiorców – zapewnia im oparty na obyczajowych relacjach schemat zachowań. I tak – wyprawa do pracy przyjaciółki jest szansą na oplotkowanie jej szefa, a następnie przyjrzenie się sercowym rozterkom: kobieta nie wie, czy może liczyć na partnera, czy też powinna rozejrzeć się za kimś innym. Miłość to też chemia, nie tylko w warstwie metaforycznej. Wreszcie autorka planuje towarzyskie spotkanie, zgodnie z dewizą – wygłaszaną przez ojca – że kto jest dobrym chemikiem, ten musi też być dobrym kucharzem, gotowanie to nic innego jak rozumienie procesów chemicznych – decyduje się na zrobienie dla bliskich czekoladowego przysmaku. Czytelnicy otrzymają zatem również przepis kulinarny – dla uprzedzonych do chemii to rzeczywiście przegląd zupełnie nieoczekiwanych przestrzeni, w których pojawia się motyw nauki. Mai Thi Nguyen-Kim wprowadza umiejętnie ważne pojęcia i definicje, komentuje, przekonuje i próbuje uczyć niemal podprogowo, odwołując się do czytelnych życiowych porównań. Wie, że chemia jest wszędzie – a po lekturze tomu „Śmierć przy myciu zębów” uwierzą w to również odbiorcy. Ta publikacja nadaje się dla wszystkich, którzy lubią dowiadywać się nowych rzeczy z różnych dziedzin – a nie są w stanie przełamywać suchego tonu z podręczników.

środa, 9 października 2019

Beatrice Mautino: Bez parabenów

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.

Pułapki reklamy

Trochę w tej książce chemii, ale też bardzo dużo obnażania specyfiki języka „naukawego” - analiz chwytów marketingowych i sztuczek, na które niestety dają się często nabrać klienci. Beatrice Mautino chce zająć się tematem języka perswazji w branży kosmetycznej i przy okazji przekonać odbiorców, że na pewne metody sprzedawców powinni się znieczulić. Na początek rozprawia się z mitem kosmetyków nietestowanych na zwierzętach, przypominając o tym, że prawo zabrania takich praktyk, więc symbol przekreślonego króliczka to jedynie pusty slogan, za który płaci się niemałe pieniądze. Ciekawym zabiegiem jest też zdemaskowanie składu „wody micelarnej”: rzekomo cudownego środka do mycia twarzy, który jest niczym innym jak wodą z mydłem – tyle że dobrze rozreklamowaną i tworzącą specyficzną modę. Wychodzi autorka od motywu, który bardzo zainteresuje wielu czytelników, później może natomiast już zajmować się kolejnymi „histeriami”, jakie ogarniają społeczeństwo. Sprawdza, które tematy przyciągają uwagę klientów: opowiada między innymi o mitach dotyczących włosów, zmarszczek, cellulitu, skóry i zbędnego owłosienia na ciele. W każdym z tych wypadków istnieje pewien rodzaj dyskursu, który może wprowadzać w błąd, więc Mautino po kolei rozprawia się z kolejnymi mitami. Pokazuje na przykład, że cellulit dzisiaj traktuje się już niemal jako chorobę: celem tomu „Bez parabenów” jest także pokonanie tego typu mechanizmów. Autorka ma świadomość tego, że walczy z wiatrakami, ale musi doprowadzić do tego, by jak najszersze grono klientów zdawało sobie sprawę z nieprawdziwości podawanych komunikatów. Rozpracowuje „cudowne” receptury, składniki, które podaje się w hasłach reklamowych, a które mogą wprowadzać w błąd co bardziej naiwnych odbiorców. Pyta o to, czy da się tworzyć kosmetyki „bez chemii”, jak w tytule – bez parabenów, zastanawia się też, dlaczego ludzie w ogóle boją się konserwantów w kosmetykach. Nie chodzi tutaj o poszukiwanie receptur najbardziej skutecznych, ale autorka przypomina, że duża część składników po prostu musi być identyczna i sekret tkwi co najwyżej w proporcjach: jeśli ktoś wymyśli „cudowny” środek, który będzie w dodatku przyciągał zainteresowanie klientów, może spodziewać się naśladowców i znajdzie swoje miejsce w języku reklamy. Nieważne, że będzie wprowadzać w błąd lub wprowadzać niekoniecznie trafne schematy myślowe. Mautino pokazuje między innymi, jak marketing „kreuje” problemy i przypadłości do zwalczania przez rynek kosmetyków: to ten rynek wmawia kobietom, że muszą zwalczać cellulit albo ukrywać siwe włosy. Wszystko zaczyna się od mody i od prób zmuszenia klientów do kupowania konkretnych produktów: nie chodzi przecież o zdrowie ani o urodę – do takiej troski o społeczeństwo wielkie koncerny raczej nie dochodzą.

„Bez parabenów” to książka bardzo starannie przygotowana – ze świadomością tego, co dzieje się na rynku i z dużym wyczuciem języka reklam. Autorka bierze pod uwagę mechanizmy promocyjne i zderza je z wiadomościami z chemii – tak, żeby czytelnicy niewykwalifikowani w tych dziedzinach otrzymali jak najprostszą – a jednocześnie pełną danych – wykładnię sytuacji w mediach. „Bez parabenów” to nie podręcznik, a dobrze opracowana publikacja popularnonaukowa. Zaspokaja ciekawość, ale zadaje też bardzo ważne pytania.