Galaktyka, Łódź 2019.
Samoakceptacja
Niektórych słów i zachowań kobiety powinny się wystrzegać – bo płeć piękna ogólnie ma tendencję do samobiczowania i psucia sobie humoru błahostkami. Amy Morin, która podbiła już rynek serią „13 rzeczy, których nie robią silni psychicznie...”, teraz kieruje się właśnie do pań, żeby nastawić je bojowo i pokazać typowe błędy w zachowaniach. Podpowiada, co zrobić, żeby zmienić swoje myślenie: jak pozbyć się niszczących przyzwyczajeń, czego unikać i kiedy reagować. Namawia do działania, nakierowuje na właściwe tory i cierpliwie tłumaczy. Sama autorka jest psychoterapeutką i w swojej relacji wykorzystuje doświadczenia z gabinetu: zasłyszane historie przekuwa na opowieść, kolejne przypadki zamienia w przykłady albo antyprzykłady działania – sprawia, że odbiorczynie będą mogły przejrzeć się w konkretnych osobach i lepiej zrozumieć swoje postępowanie. To chwyt znany z poradników psychologicznych, Amy Morin dobrze go opracowała: jest przekonująca w odwoływaniu się do życiowych niepowodzeń – i zawsze wie, jak im zaradzić. A to dla czytelniczek sygnał, że warto zaangażować się w lekturę i sprawdzać, co też autorka ma do zaoferowania.
Książka została podzielona na trzynaście rozdziałów, z których każdy jest imperatywem, poleceniem dla odbiorczyń – już w tytule mieści się wskazówka, co robić, czego nie robić i jak postępować w życiu. Spis treści stanowi zatem zestaw hasłowych porad, szybkich, łatwych do przejrzenia i przypomnienia. Rozwinięcie każdego zalecenia to już ciekawa lektura. Przede wszystkim autorka rezygnuje z rozwiązań typowych dla kioskowych poradników: jeśli wprowadza wyliczenia czy hasła, to dopiero po dogłębnej analizie, pełnią one wówczas funkcję mnemotechniczną, są notatkami dla odbiorczyń – a nie przejmują ciężaru całej narracji. Zależy Amy Morin na ilustrowaniu życiowych sytuacji, w ten sposób łatwiej może dotrzeć do czytelniczek z różnych kręgów – i przekonać je do swoich racji. Przytacza prawdopodobne i szablonowe myśli, refleksje, które prowadzą do autodestrukcji w dalszym planie. Zderza je ze swoimi uwagami i poradami, tak, by można było szybko znaleźć metodę zaradzenia nurtującym czytelniczki problemom. Nie zawsze jest łatwo: pojawiają się rozmaite wątpliwości. Te najbardziej charakterystyczne autorka wybiera i przedstawia w tekście, tym samym jawi się jako osoba znająca się na rzeczy.
Często Amy Morin odwołuje się również do... własnych doświadczeń, zwłaszcza tych, w których coś zostawało rozstrzygnięte na jej niekorzyść z powodu płci. Akcentuje momentami nawet przesadnie zapędy szowinistyczne szefów, nauczycieli czy kolegów, nastawia odbiorczynie przeciwko takim zachowaniom, buntuje wręcz – tak, żeby podobne sytuacje nie mogły się już powtarzać. To ważna część jej wywodu, chociaż jednocześnie najbardziej tendencyjna. Faktem jest, że z porad Amy Morin mogliby skorzystać wszyscy odbiorcy, tylko niektóre czerpią ze stereotypów dotyczących kobiet. Zwykle wywodzą się bowiem z typowych ludzkich słabości.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
sobota, 31 sierpnia 2019
piątek, 30 sierpnia 2019
Marisha Pessl: Never world wake
Jaguar, Warszawa 2019.
Zmiany
Te nastolatki wpadły w pętlę czasową i pułapkę. Dopóki nie wykonają pewnego arcytrudnego zadania, nie dokonają wyboru, będą wciąż przeżywać jeden i ten sam dzień – bez możliwości wyrwania się z przestrzeni między światami. Niby nie dzieje się im nic złego mają swoje towarzystwo, mogą kontaktować się telefonicznie z bliskimi, nie obowiązują ich już też żadne ziemskie ograniczenia. Właściwie gra toczy się teraz tylko o jedno: o możliwość przetrwania. Na realizację planów nastolatki mają niewiele ponad jedenaście godzin – później znów zostaną porwane przez pętlę. Więzienie między światami ma swoje dobre strony – ale też wiele złych, dość szybko grupa przyjaciół przekonuje się, że na dłuższą metę tak funkcjonować nie można. Wypadek samochodowy zmienił ich egzystencję. Ale sprawił też, że młodzi ludzie, którzy w normalnych okolicznościach nie spędziliby ze sobą więcej czasu, zostają na siebie skazani. Dawniej się przyjaźnili – rozdzieliła ich tragiczna i tajemnicza śmierć Jima. Jednak istnienie między światami daje szansę przeprowadzenia detektywistycznego śledztwa – skoro bohaterom grozi niewiele, a od nich samych zależy, kto przeżyje, mogą się trochę poświęcić. Taką ofertę –propozycję nie do odrzucenia – przedstawia im Stróż, starszy mężczyzna, jedyny, który zdaje się rozumieć zasady rządzące w przestrzeni między światami. Nastolatki nie chcą go słuchać. Nie zamierzają przyjmować do wiadomości swojego stanu.
Marisha Pessl rozpina swoją opowieść między fantastyką – dryfowaniem poza rzeczywistością – a kryminałem. Beatrice, która prowadzi tę opowieść, zdystansowała się od dawnej paczki przyjaciół. Jako jedyna w młodym wieku straciła ukochanego, więc może pogrążać się w żałobie i do woli cierpieć. Oczywiście jak każda zakochana nastolatka nie przyjmuje też do wiadomości wad Jima. Teraz chłopak nie żyje i nikt nie zna prawdy o jego śmierci. Bee w końcu wpada na pomysł – połączenie oczekiwania na zmiany ze śledztwem. Dawna paczka już nie istnieje. Trudna sytuacja wcale nie łączy bohaterów: każdy ma swój sposób na radzenie sobie z przytłaczającą codziennością i przeżywanym w kółko pojedynczym dniem. Bee stara się wymyślić plan, dzięki któremu dotrze do prawdy. Ale nie jest powiedziane, że uzyskane informacje jej się spodobają. Autorka wie, że młodzi ludzie idealizują swoją pierwszą miłość, funduje więc Beatrice zestaw drobnych wstrząsów. Niby są niczym w obliczu rychłego końca życia (albo funkcjonowania bez końca w pętli czasowej) – ale dla odbiorczyń oznaczają silne emocje. Pessl bardzo dobrze buduje thrillerowe motywy, potrafi czytelniczki zaskakiwać i szokować, ma pomysł na historię, która trochę udaje reality show, a trochę komputerową zręcznościówkę. Nie dość, że podsuwa nastolatkom zestaw mocnych przeżyć i pytań o system wartości, to jeszcze doskonale gra niepewnościami. „Never world wake” to powieść bardzo precyzyjnie skonstruowana, dla czytelniczek cenna – literatura rozrywkowa rozbudzająca ciekawość. Tu może zdarzyć się wszystko, zwłaszcza że autorka bardzo wyraźnie daje sygnał, że rezygnuje ze strefy ochronnej dla postaci. W krótkim czasie zdąży się tu wydarzyć całkiem sporo. Inne spojrzenie na przyjaźń ożywia fabułę i nawet jeśli nie wydaje się budujące – tworzy udaną powieść. Tu i akcja, i sposób prowadzenia narracji, przypadną nastolatkom do gustu.
Zmiany
Te nastolatki wpadły w pętlę czasową i pułapkę. Dopóki nie wykonają pewnego arcytrudnego zadania, nie dokonają wyboru, będą wciąż przeżywać jeden i ten sam dzień – bez możliwości wyrwania się z przestrzeni między światami. Niby nie dzieje się im nic złego mają swoje towarzystwo, mogą kontaktować się telefonicznie z bliskimi, nie obowiązują ich już też żadne ziemskie ograniczenia. Właściwie gra toczy się teraz tylko o jedno: o możliwość przetrwania. Na realizację planów nastolatki mają niewiele ponad jedenaście godzin – później znów zostaną porwane przez pętlę. Więzienie między światami ma swoje dobre strony – ale też wiele złych, dość szybko grupa przyjaciół przekonuje się, że na dłuższą metę tak funkcjonować nie można. Wypadek samochodowy zmienił ich egzystencję. Ale sprawił też, że młodzi ludzie, którzy w normalnych okolicznościach nie spędziliby ze sobą więcej czasu, zostają na siebie skazani. Dawniej się przyjaźnili – rozdzieliła ich tragiczna i tajemnicza śmierć Jima. Jednak istnienie między światami daje szansę przeprowadzenia detektywistycznego śledztwa – skoro bohaterom grozi niewiele, a od nich samych zależy, kto przeżyje, mogą się trochę poświęcić. Taką ofertę –propozycję nie do odrzucenia – przedstawia im Stróż, starszy mężczyzna, jedyny, który zdaje się rozumieć zasady rządzące w przestrzeni między światami. Nastolatki nie chcą go słuchać. Nie zamierzają przyjmować do wiadomości swojego stanu.
Marisha Pessl rozpina swoją opowieść między fantastyką – dryfowaniem poza rzeczywistością – a kryminałem. Beatrice, która prowadzi tę opowieść, zdystansowała się od dawnej paczki przyjaciół. Jako jedyna w młodym wieku straciła ukochanego, więc może pogrążać się w żałobie i do woli cierpieć. Oczywiście jak każda zakochana nastolatka nie przyjmuje też do wiadomości wad Jima. Teraz chłopak nie żyje i nikt nie zna prawdy o jego śmierci. Bee w końcu wpada na pomysł – połączenie oczekiwania na zmiany ze śledztwem. Dawna paczka już nie istnieje. Trudna sytuacja wcale nie łączy bohaterów: każdy ma swój sposób na radzenie sobie z przytłaczającą codziennością i przeżywanym w kółko pojedynczym dniem. Bee stara się wymyślić plan, dzięki któremu dotrze do prawdy. Ale nie jest powiedziane, że uzyskane informacje jej się spodobają. Autorka wie, że młodzi ludzie idealizują swoją pierwszą miłość, funduje więc Beatrice zestaw drobnych wstrząsów. Niby są niczym w obliczu rychłego końca życia (albo funkcjonowania bez końca w pętli czasowej) – ale dla odbiorczyń oznaczają silne emocje. Pessl bardzo dobrze buduje thrillerowe motywy, potrafi czytelniczki zaskakiwać i szokować, ma pomysł na historię, która trochę udaje reality show, a trochę komputerową zręcznościówkę. Nie dość, że podsuwa nastolatkom zestaw mocnych przeżyć i pytań o system wartości, to jeszcze doskonale gra niepewnościami. „Never world wake” to powieść bardzo precyzyjnie skonstruowana, dla czytelniczek cenna – literatura rozrywkowa rozbudzająca ciekawość. Tu może zdarzyć się wszystko, zwłaszcza że autorka bardzo wyraźnie daje sygnał, że rezygnuje ze strefy ochronnej dla postaci. W krótkim czasie zdąży się tu wydarzyć całkiem sporo. Inne spojrzenie na przyjaźń ożywia fabułę i nawet jeśli nie wydaje się budujące – tworzy udaną powieść. Tu i akcja, i sposób prowadzenia narracji, przypadną nastolatkom do gustu.
czwartek, 29 sierpnia 2019
Krystyna Mirek: Szczęście all inclusive
Filia, Poznań 2019.
Hotelowe szczęście
Beata (która wcale nie ma na imię Beata, ale to imię akurat lubi, w odróżnieniu od własnego – więc go używa), wyjeżdża do Grecji. Nie na wakacje, chociaż początkowo miała nawet takie plany. Zdarzyła się jednak okazja, by połączyć odpoczynek od codziennych zmartwień z okazją do zarobku: Beata może popracować jako pokojówka w jednym z greckich hoteli. Dość szybko zaprzyjaźnia się z Agnieszką, kobietą, która wprowadza ją w specyfikę zawodu i przygotowuje na zjawiska charakterystyczne dla turystyki. Tu można pozwalać sobie na wakacyjne romanse (chociaż kierownictwo hotelu zabrania personelowi kontaktowania się z gośćmi hotelowymi), ważne tylko, by nie angażować się emocjonalnie, bo stąd biorą się wyłącznie problemy. Beata akurat zastanawia się nad sensem swojego związku: jej chłopak jest leserem, pozoruje ciężką pracę, a w rzeczywistości miga się od obowiązków i nie szuka płatnego zajęcia. Żyje marzeniami, czerpiąc energię z partnerki: Beata ma tego dosyć i musi uświadomić mężczyźnie, że dłużej nie będzie pozwalać na takie zachowanie. Agnieszka potrafi cieszyć się chwilą, ale i ją spotykają rozczarowania czy chwile depresji, nawet pod greckim niebem. Frywolny sposób bycia nie jest receptą na wielką miłość: kiedy taka bohaterkę dopadnie, uświadomi jej wady wybranego stylu życia. Do hotelu w Grecji przyjeżdża Jakub ze swoją narzeczoną, Oliwią. Oliwia jest szefową poczytnego magazynu dla kobiet, zarabia olbrzymie pieniądze i rządzi ludźmi, zawsze otrzymuje to, czego chce. Chwilowo chce Jakuba – zamienia go w swojego narzeczonego i steruje również nim. Tyle że w swoim perfekcjonizmie zaczyna popełniać błędy, które mężczyźnie uświadamiają, że nie chce takiej egzystencji. Ta para pozwala uświadomić czytelniczkom problemy toksycznych związków. Żeby jednak nie chodziło wyłącznie o miłość, chociaż w tej kwestii Krystyna Mirek jest niezawodna – i tworzy kolejną powieść, która urzeknie czytelniczki – pojawia się także temat sprawiającego problemy wychowawcze dziecka. Franek ma kilka lat i potrafi skutecznie zepsuć odpoczynek wszystkim wokół, na czele z własnymi rodzicami. Prawie nikt nie umie znaleźć do niego klucza: tylko starsze opiekunki, te, które kiedyś pracowały w szkole, a teraz na emeryturze mają mnóstwo czasu, są w stanie dotrzeć do chłopca. Przy nich Franek się zmienia – ale to sytuacje wyjątkowe. Mama się poddała, trzeba jednak wskazać jej właściwą drogę. Krystyna Mirek uważa, że to możliwe, przysyła zatem pewną mądrą kobietę, która z wyczuciem i spokojem podpowie, jak postępować z małym łobuzem. Dla Franka i jego rodziców jest jeszcze szansa. Wszyscy inni muszą również nauczyć się, jak budować swoje szczęście. I, co ważniejsze, jak zrozumieć, co im potrzebne.
„Szczęście all inclusive” to powieść bardzo udana. Autorka prowadzi tu równolegle kilka wątków, opowiada o sytuacjach wybranych par (lub rodziców, a przecież problemy wychowawcze także odbijają się na relacji dorosłych), portretuje momenty, które wzbudzały wątpliwości – albo te, które stanowią wskazówkę dla czytelniczek. Jest tu miejsce na nadzieję, ale też podpowiedź, kiedy zacząć wszystko od nowa i nie wracać do przeszłości. Może niektóre rozwiązania wydają się nieco naiwne, ale to prawo obyczajówek – nie ma na co narzekać. Krystyna Mirek potrafi pisać przekonująco, tworzy obyczajówkę, która – bez względu na przewidywalność i obecność charakterystycznych schematów – będzie robić silne wrażenie na odbiorczyniach. Te historie dostarczają emocji i wzruszeń, przynoszą też odpoczynek: autorka wie doskonale, czego czytelniczki potrzebują, podsuwa im komentarze i słowa pokrzepienia, służy rzeczowymi radami. Podsuwa ciekawą powieść ze słońcem w tle, a ponieważ dała się poznać szerokiemu gronu odbiorczyń jako autorka wprawna – nie będzie mieć problemu ze znalezieniem czytelniczek. „Szczęście all inclusive” to powieść, która ucieszy fanki gatunku.
Hotelowe szczęście
Beata (która wcale nie ma na imię Beata, ale to imię akurat lubi, w odróżnieniu od własnego – więc go używa), wyjeżdża do Grecji. Nie na wakacje, chociaż początkowo miała nawet takie plany. Zdarzyła się jednak okazja, by połączyć odpoczynek od codziennych zmartwień z okazją do zarobku: Beata może popracować jako pokojówka w jednym z greckich hoteli. Dość szybko zaprzyjaźnia się z Agnieszką, kobietą, która wprowadza ją w specyfikę zawodu i przygotowuje na zjawiska charakterystyczne dla turystyki. Tu można pozwalać sobie na wakacyjne romanse (chociaż kierownictwo hotelu zabrania personelowi kontaktowania się z gośćmi hotelowymi), ważne tylko, by nie angażować się emocjonalnie, bo stąd biorą się wyłącznie problemy. Beata akurat zastanawia się nad sensem swojego związku: jej chłopak jest leserem, pozoruje ciężką pracę, a w rzeczywistości miga się od obowiązków i nie szuka płatnego zajęcia. Żyje marzeniami, czerpiąc energię z partnerki: Beata ma tego dosyć i musi uświadomić mężczyźnie, że dłużej nie będzie pozwalać na takie zachowanie. Agnieszka potrafi cieszyć się chwilą, ale i ją spotykają rozczarowania czy chwile depresji, nawet pod greckim niebem. Frywolny sposób bycia nie jest receptą na wielką miłość: kiedy taka bohaterkę dopadnie, uświadomi jej wady wybranego stylu życia. Do hotelu w Grecji przyjeżdża Jakub ze swoją narzeczoną, Oliwią. Oliwia jest szefową poczytnego magazynu dla kobiet, zarabia olbrzymie pieniądze i rządzi ludźmi, zawsze otrzymuje to, czego chce. Chwilowo chce Jakuba – zamienia go w swojego narzeczonego i steruje również nim. Tyle że w swoim perfekcjonizmie zaczyna popełniać błędy, które mężczyźnie uświadamiają, że nie chce takiej egzystencji. Ta para pozwala uświadomić czytelniczkom problemy toksycznych związków. Żeby jednak nie chodziło wyłącznie o miłość, chociaż w tej kwestii Krystyna Mirek jest niezawodna – i tworzy kolejną powieść, która urzeknie czytelniczki – pojawia się także temat sprawiającego problemy wychowawcze dziecka. Franek ma kilka lat i potrafi skutecznie zepsuć odpoczynek wszystkim wokół, na czele z własnymi rodzicami. Prawie nikt nie umie znaleźć do niego klucza: tylko starsze opiekunki, te, które kiedyś pracowały w szkole, a teraz na emeryturze mają mnóstwo czasu, są w stanie dotrzeć do chłopca. Przy nich Franek się zmienia – ale to sytuacje wyjątkowe. Mama się poddała, trzeba jednak wskazać jej właściwą drogę. Krystyna Mirek uważa, że to możliwe, przysyła zatem pewną mądrą kobietę, która z wyczuciem i spokojem podpowie, jak postępować z małym łobuzem. Dla Franka i jego rodziców jest jeszcze szansa. Wszyscy inni muszą również nauczyć się, jak budować swoje szczęście. I, co ważniejsze, jak zrozumieć, co im potrzebne.
„Szczęście all inclusive” to powieść bardzo udana. Autorka prowadzi tu równolegle kilka wątków, opowiada o sytuacjach wybranych par (lub rodziców, a przecież problemy wychowawcze także odbijają się na relacji dorosłych), portretuje momenty, które wzbudzały wątpliwości – albo te, które stanowią wskazówkę dla czytelniczek. Jest tu miejsce na nadzieję, ale też podpowiedź, kiedy zacząć wszystko od nowa i nie wracać do przeszłości. Może niektóre rozwiązania wydają się nieco naiwne, ale to prawo obyczajówek – nie ma na co narzekać. Krystyna Mirek potrafi pisać przekonująco, tworzy obyczajówkę, która – bez względu na przewidywalność i obecność charakterystycznych schematów – będzie robić silne wrażenie na odbiorczyniach. Te historie dostarczają emocji i wzruszeń, przynoszą też odpoczynek: autorka wie doskonale, czego czytelniczki potrzebują, podsuwa im komentarze i słowa pokrzepienia, służy rzeczowymi radami. Podsuwa ciekawą powieść ze słońcem w tle, a ponieważ dała się poznać szerokiemu gronu odbiorczyń jako autorka wprawna – nie będzie mieć problemu ze znalezieniem czytelniczek. „Szczęście all inclusive” to powieść, która ucieszy fanki gatunku.
środa, 28 sierpnia 2019
Magdalena Kordel: Antolka
Znak, Kraków 2019.
Wolność po raz pierwszy
Wakacje, jeziora, marzenia, chłopak, który wydaje się idealny i w lot łapie wszystkie dowcipy, sam zresztą popisuje się poczuciem humoru. Antolka nie mogła przypuszczać, że czeka ją tak przyjemny czas na jachcie. W ogóle nie planowała tego rodzaju rozrywek. Chciała wyrwać się z domu po nauczce, którą dała zimnej i despotycznej matce – nastoletni bunt ma w tym wypadku solidne podstawy i wydaje się dla wszystkich zrozumiały. Jednak w przypadku Antolki okrutna rzeczywistość mogła przekreślić wszelkie nieracjonalne działania już na starcie. Dziewczyna – pełnoletnia, ale to niczego nie zmienia – ucieka z domu po olbrzymiej awanturze. Nigdy nie dostawała wsparcia od rodzicielki, więc ma teraz powód, żeby się odegrać. Inna rzecz, że brakuje jej pomysłu na kreatywne manifestowanie własnych poglądów: upija się w przypadkowej knajpie. Na naiwne dziewczyny pokroju Antolki czyhają już całe grupy podejrzanych typów. Spiskują z barmanem, który „doprawia” drinki – jeśli samotna nastolatka straci nad sobą kontrolę, wszystko może skończyć się źle. W przypadku Antolki na szczęście na horyzoncie pojawia się Jasiek, chłopak, który przytomnie reaguje i błyskawicznie obmyśla plan działania. A ponieważ nie ma co zrobić z ocaloną, zabiera ją na swój jacht. Oznacza to ekstremalnie dziwne przebudzenie dla bohaterki tomu. „Antolka” to historia prosta i momentami nawet lekko infantylna, ale wciągająca: wakacyjny romans dla nastolatek. Tutaj z góry wiadomo, jak rzecz się potoczy, nie ma możliwości, żeby dziewczyna – choćby i najbardziej racjonalnie do życia nastawiona – mogła nie zakochać się w chodzącym ideale, którego ma na wyciągnięcie ręki. Skazani na swoje towarzystwo młodzi ludzie dobrze się dogadują i świetnie ze sobą bawią.
Magdalena Kordel tą powieścią wkracza na rynek literatury młodzieżowej. Sprawdziła się już w relacjach dla kobiet, teraz też nie zawodzi, proponując najmłodszym wypadkową Musierowicz i Agaty Mańczyk: „Antolka” to historia cenna pod różnymi względami. Dostarcza rozrywki, co oczywiste. Ale poza tym w paru momentach relacja stanowi przestrogę, w innych przynosi refleksję na temat międzypokoleniowego konfliktu. Nieprzypadkowo autorka znajduje przeciwwagę dla domu, w którym wychowuje się Antolka: dziewczyna nie może dogadać się z matką, bo jest przez nią zawsze odrzucana i ignorowana. Zupełnie inaczej jest w domu jej najlepszej przyjaciółki, Oli: to w ogóle miejsce jak z poradników psychologicznych: problemy rozwiązuje się ironią, zawsze można porozmawiać o tym, co doskwiera, a ponadto – panuje tu ciepła atmosfera i można najeść się pysznymi naleśnikami. Niby nic, ale drobiazgi, na które nie ma czasu zapracowana pani doktor, wpływają na ocenę dzieciństwa. Na szczęście Antolka może liczyć na wsparcie rodziców przyjaciółki i dzięki temu nie dziwaczeje.
Magdalena Kordel decyduje się na książkę lekko naruszającą schematy. Konstrukcja pozostaje jak w typowych czytadłach, ale w realizacji pomysłu pojawiają się detale, które ucieszą czytelniczki i przyczynią się do pełniejszego angażowania się w tę historię. Bohaterka myśląca i nierozczulająca się nad sobą budzi zaufanie, w efekcie problemy, z jakimi się boryka, mogą odbiorców zachęcić do śledzenia powieści. Nie ma tu męczących powtórek z konwencjonalnych historii, za to w ramach fabuły podpowie Kordel kilka razy rozwiązania, które ucieszą nie tylko nastoletnie czytelniczki.
Wolność po raz pierwszy
Wakacje, jeziora, marzenia, chłopak, który wydaje się idealny i w lot łapie wszystkie dowcipy, sam zresztą popisuje się poczuciem humoru. Antolka nie mogła przypuszczać, że czeka ją tak przyjemny czas na jachcie. W ogóle nie planowała tego rodzaju rozrywek. Chciała wyrwać się z domu po nauczce, którą dała zimnej i despotycznej matce – nastoletni bunt ma w tym wypadku solidne podstawy i wydaje się dla wszystkich zrozumiały. Jednak w przypadku Antolki okrutna rzeczywistość mogła przekreślić wszelkie nieracjonalne działania już na starcie. Dziewczyna – pełnoletnia, ale to niczego nie zmienia – ucieka z domu po olbrzymiej awanturze. Nigdy nie dostawała wsparcia od rodzicielki, więc ma teraz powód, żeby się odegrać. Inna rzecz, że brakuje jej pomysłu na kreatywne manifestowanie własnych poglądów: upija się w przypadkowej knajpie. Na naiwne dziewczyny pokroju Antolki czyhają już całe grupy podejrzanych typów. Spiskują z barmanem, który „doprawia” drinki – jeśli samotna nastolatka straci nad sobą kontrolę, wszystko może skończyć się źle. W przypadku Antolki na szczęście na horyzoncie pojawia się Jasiek, chłopak, który przytomnie reaguje i błyskawicznie obmyśla plan działania. A ponieważ nie ma co zrobić z ocaloną, zabiera ją na swój jacht. Oznacza to ekstremalnie dziwne przebudzenie dla bohaterki tomu. „Antolka” to historia prosta i momentami nawet lekko infantylna, ale wciągająca: wakacyjny romans dla nastolatek. Tutaj z góry wiadomo, jak rzecz się potoczy, nie ma możliwości, żeby dziewczyna – choćby i najbardziej racjonalnie do życia nastawiona – mogła nie zakochać się w chodzącym ideale, którego ma na wyciągnięcie ręki. Skazani na swoje towarzystwo młodzi ludzie dobrze się dogadują i świetnie ze sobą bawią.
Magdalena Kordel tą powieścią wkracza na rynek literatury młodzieżowej. Sprawdziła się już w relacjach dla kobiet, teraz też nie zawodzi, proponując najmłodszym wypadkową Musierowicz i Agaty Mańczyk: „Antolka” to historia cenna pod różnymi względami. Dostarcza rozrywki, co oczywiste. Ale poza tym w paru momentach relacja stanowi przestrogę, w innych przynosi refleksję na temat międzypokoleniowego konfliktu. Nieprzypadkowo autorka znajduje przeciwwagę dla domu, w którym wychowuje się Antolka: dziewczyna nie może dogadać się z matką, bo jest przez nią zawsze odrzucana i ignorowana. Zupełnie inaczej jest w domu jej najlepszej przyjaciółki, Oli: to w ogóle miejsce jak z poradników psychologicznych: problemy rozwiązuje się ironią, zawsze można porozmawiać o tym, co doskwiera, a ponadto – panuje tu ciepła atmosfera i można najeść się pysznymi naleśnikami. Niby nic, ale drobiazgi, na które nie ma czasu zapracowana pani doktor, wpływają na ocenę dzieciństwa. Na szczęście Antolka może liczyć na wsparcie rodziców przyjaciółki i dzięki temu nie dziwaczeje.
Magdalena Kordel decyduje się na książkę lekko naruszającą schematy. Konstrukcja pozostaje jak w typowych czytadłach, ale w realizacji pomysłu pojawiają się detale, które ucieszą czytelniczki i przyczynią się do pełniejszego angażowania się w tę historię. Bohaterka myśląca i nierozczulająca się nad sobą budzi zaufanie, w efekcie problemy, z jakimi się boryka, mogą odbiorców zachęcić do śledzenia powieści. Nie ma tu męczących powtórek z konwencjonalnych historii, za to w ramach fabuły podpowie Kordel kilka razy rozwiązania, które ucieszą nie tylko nastoletnie czytelniczki.
wtorek, 27 sierpnia 2019
Aksel Sandemose: Uciekinier przecina swój ślad. Opowieść o dzieciństwie mordercy
Czarne, Wołowiec 2019.
Szukanie przyczyny
Prawa Jante są bezwzględne: wymagają od mieszkańców miasteczka uczciwości i podporządkowywania się tradycji. Nigdy nie ma miejsca na całkowitą swobodę i decydowanie o sobie, liczy się to, co wypracowane od pokoleń. Niepisany kodeks istnieje, jest silny wśród kolejnych mieszkańców, wyznacza też zasady postępowania. Wydawałoby się, że przy takim dopracowaniu zasad funkcjonowania w społeczeństwie, nie będzie już żadnych nieporozumień ani problemów. Jante jako takie umożliwia działania z myślą o innych, nawet jeśli – w podskórnej warstwie wychowania. Prawa Jante dla czytelników są dosyć enigmatyczne, dopóki nie pojawią się na pełnej liście w ramach narracji. Jednak dla bohatera, który prowadzi tę relację, to element kodu kulturowego, informacja, bez której nie da się istnieć. On doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co w prawach Jante najważniejsze – i dlaczego należy ich bezwzględnie przestrzegać. Pogłębia jeszcze taka świadomość jego kryzys, traumę, która jest następstwem popełnionego morderstwa.
Autor o morderstwie pisze nie tylko w podtytule książki, ale też w pierwszych słowach początkowego rozdziału, tak, żeby nikt na pewno nie przeoczył kwestii, która nurtuje głównego bohatera. Doszło do zbrodni, mimo tak dobrego porządkowania zasad życia społecznego, prawa Jante jednak się nie sprawdziły. Aksel Sandemose doskonale wyłapuje wszelkiego rodzaju społeczne lęki. Jest też w stanie przekonująco przeanalizować charakter człowieka. Odtwarza proces narastającego przygnębienia w dosłownie kilku akapitach – później każda opowieść, choćby nie wiadomo jak sielska, będzie automatycznie obarczona świadomością tego, co się stało.
„Uciekinier przecina swój ślad” to historia, która udaje coś innego niż to, czym jest. Imituje w pierwszym odbiorze kryminał albo powieść psychologiczną: zanosi się na komentarze głębokie, filozoficzne i ponadczasowe. Ale autor dość szybko skręca w stronę Bildungsroman, czyli w kierunku, jakiego niewielu odbiorców by się spodziewało. Potem cała powieść jest już przeglądem doświadczeń z dzieciństwa bohatera. Każdy temat zyskuje tu osobne i bardzo krótkie opracowanie: wcale nie jest tak, że Sandemose chce doprowadzić do wyczerpania zagadnienia i odbiorców przy okazji. Stawia na ultrazwięzłe migawki, konstruowane – jak zwykle w takich wypadkach – bardzo precyzyjnie. Nie ma tu porządku chronologicznego, a przynajmniej – nie jest on nadrzędny, raczej bohater relacjonuje to, co mu się akurat skojarzy. Rezygnuje z opowieści wartościowych z biograficznego punktu widzenia, nie są mu potrzebne komentarze dotyczące konkretnych dat i faktów – raczej efemeryczne wspomnienia i przemyślenia luźno powiązane z życiorysem, wstawki dotyczące członków rodziny, drobne anegdoty, skojarzenia i ulotne wrażenia. Sporo tego, ale natłok opowieści nie męczy, bo autor decyduje się na rozrzedzanie narracji. Każdy rozdział zajmuje mniej więcej dwie – trzy strony, a przy takiej objętości nie ma mowy o znużeniu czytelników. Stopniowo będzie Aksel Sandemose odkrywać kolejne tajemnice Jante i bohatera – tak, by zawsze istniała motywacja do śledzenia tekstu.
„Uciekinier przecina swój ślad” to powieść inna niż można by się spodziewać, lektura dająca do myślenia i przygotowana tak, by uruchamiać w odbiorcach rozmaite rodzaje skojarzeń czy reakcji. Jest to niewątpliwie powieść, która ma poruszać, książka, wobec której nie pozostaje się obojętnym. A przy okazji cieszy sprawną realizacją.
Szukanie przyczyny
Prawa Jante są bezwzględne: wymagają od mieszkańców miasteczka uczciwości i podporządkowywania się tradycji. Nigdy nie ma miejsca na całkowitą swobodę i decydowanie o sobie, liczy się to, co wypracowane od pokoleń. Niepisany kodeks istnieje, jest silny wśród kolejnych mieszkańców, wyznacza też zasady postępowania. Wydawałoby się, że przy takim dopracowaniu zasad funkcjonowania w społeczeństwie, nie będzie już żadnych nieporozumień ani problemów. Jante jako takie umożliwia działania z myślą o innych, nawet jeśli – w podskórnej warstwie wychowania. Prawa Jante dla czytelników są dosyć enigmatyczne, dopóki nie pojawią się na pełnej liście w ramach narracji. Jednak dla bohatera, który prowadzi tę relację, to element kodu kulturowego, informacja, bez której nie da się istnieć. On doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co w prawach Jante najważniejsze – i dlaczego należy ich bezwzględnie przestrzegać. Pogłębia jeszcze taka świadomość jego kryzys, traumę, która jest następstwem popełnionego morderstwa.
Autor o morderstwie pisze nie tylko w podtytule książki, ale też w pierwszych słowach początkowego rozdziału, tak, żeby nikt na pewno nie przeoczył kwestii, która nurtuje głównego bohatera. Doszło do zbrodni, mimo tak dobrego porządkowania zasad życia społecznego, prawa Jante jednak się nie sprawdziły. Aksel Sandemose doskonale wyłapuje wszelkiego rodzaju społeczne lęki. Jest też w stanie przekonująco przeanalizować charakter człowieka. Odtwarza proces narastającego przygnębienia w dosłownie kilku akapitach – później każda opowieść, choćby nie wiadomo jak sielska, będzie automatycznie obarczona świadomością tego, co się stało.
„Uciekinier przecina swój ślad” to historia, która udaje coś innego niż to, czym jest. Imituje w pierwszym odbiorze kryminał albo powieść psychologiczną: zanosi się na komentarze głębokie, filozoficzne i ponadczasowe. Ale autor dość szybko skręca w stronę Bildungsroman, czyli w kierunku, jakiego niewielu odbiorców by się spodziewało. Potem cała powieść jest już przeglądem doświadczeń z dzieciństwa bohatera. Każdy temat zyskuje tu osobne i bardzo krótkie opracowanie: wcale nie jest tak, że Sandemose chce doprowadzić do wyczerpania zagadnienia i odbiorców przy okazji. Stawia na ultrazwięzłe migawki, konstruowane – jak zwykle w takich wypadkach – bardzo precyzyjnie. Nie ma tu porządku chronologicznego, a przynajmniej – nie jest on nadrzędny, raczej bohater relacjonuje to, co mu się akurat skojarzy. Rezygnuje z opowieści wartościowych z biograficznego punktu widzenia, nie są mu potrzebne komentarze dotyczące konkretnych dat i faktów – raczej efemeryczne wspomnienia i przemyślenia luźno powiązane z życiorysem, wstawki dotyczące członków rodziny, drobne anegdoty, skojarzenia i ulotne wrażenia. Sporo tego, ale natłok opowieści nie męczy, bo autor decyduje się na rozrzedzanie narracji. Każdy rozdział zajmuje mniej więcej dwie – trzy strony, a przy takiej objętości nie ma mowy o znużeniu czytelników. Stopniowo będzie Aksel Sandemose odkrywać kolejne tajemnice Jante i bohatera – tak, by zawsze istniała motywacja do śledzenia tekstu.
„Uciekinier przecina swój ślad” to powieść inna niż można by się spodziewać, lektura dająca do myślenia i przygotowana tak, by uruchamiać w odbiorcach rozmaite rodzaje skojarzeń czy reakcji. Jest to niewątpliwie powieść, która ma poruszać, książka, wobec której nie pozostaje się obojętnym. A przy okazji cieszy sprawną realizacją.
poniedziałek, 26 sierpnia 2019
Coleen Coleman: Tak czy inaczej
Świat Książki, Warszawa 2019.
Kulinarny pojedynek
Kto ma ochotę na lekką i zabawną lekturę – komedię romantyczną trochę przełamującą schematy (bo nie ma tu mowy o rozstaniu z partnerem na zawsze i rozpoczynanie życia na nowo – za to liczy się możliwość ponownego nawiązania relacji, więc i powrót do przeszłości, która całkiem obiecująco wypadała. Na razie wszyscy skupiają się na Katie. Katie to kobieta, która nie wie, co zrobić ze swoim życiem. Mieszka kątem u przyjaciółki, nie stać jej nawet na opłaty, gdyby chciała się przeprowadzić. Ma nieuregulowane życie osobiste, a w zawodowym sporo jej nie wyszło: miała własną firmę, restaurację, która jednak nie utrzymała się na rynku. Teraz więc Katie stoi na rozdrożu: jeśli poniesie kolejną klęskę, będzie musiała wrócić do ojca i przyznać się do życiowej nieporadności. I właśnie wtedy, gdy kobieta jest już na skraju załamania, trafia na ogłoszenie w gazecie. Ogłoszenie o castingu na stanowisko szefa kuchni w restauracji Jeana-Michela, gwiazdy kulinariów. Katie czuje, że to dla niej szansa: jeśli uda jej się zdobyć taką pracę, wszystko się zmieni. Zdeterminowana kobieta staje do walki.
Większa część tomu „Tak czy inaczej” dotyczy przebiegu kolejnych kulinarnych „konkurencji”. Tutaj książka przypomina reality-show, odbiorczynie mogą zajrzeć za kulisy konkursów dla kandydatów na szefa kuchni. Podobnie zresztą jest z emocjami w tej dziedzinie: zawodnicy są surowo oceniani. Jean-Michel nie przebiera w słowach, potrafi zmieszać z błotem każdego, kto nie spełnia jego oczekiwań. Stawia też wysokie wymagania potencjalnym pracownikom. Przyzwyczaja ich od razu do pracy w stresie, próbuje się przekonać, kto radzi sobie z zadaniami pod presją, a komu puszczają nerwy. To również ważny motyw. Dla Katie jednak istotne będzie coś, co nie ma znaczenia dla pracodawcy: fakt, że w szranki staje z Benem, swoim byłym partnerem. Coleen Coleman trochę upraszcza sobie zadanie, a trochę urozmaica scenariusz, tak, żeby dostarczyć czytelniczkom wrażeń z dziedziny, która najbardziej ich interesuje. Walka o stanowisko przynosi jeden rodzaj emocji, odradzające się uczucie – drugi. To wystarczy tylko uzupełnić drobiazgami katalizującymi decyzje – i już powstanie udana książka. Coleen Coleman oferuje odbiorczyniom literacką przygodę. Katie w kuchni radzi sobie bardzo dobrze. Kocha gotować, a do tego jeszcze potrafi łączyć smaki z przeżyciami. To zaowocuje już niedługo. Kobieta pokonuje kolejnych konkurentów, ale może też wykazać się wysokim poziomem empatii i umiejętnością łagodzenia stresów. Stopniowo dociera do Bena, przekonuje też do siebie Jeana-Michela. W tej drodze odkrywa, co jest naprawdę ważne w życiu. Tu już nie chodzi tylko o zapewnienie sobie bytu i sposobu funkcjonowania na rynku, z którego raz wypadła.
„Tak czy inaczej” to opowieść humorystyczna, ale też momentami obliczona na wzruszenia. Będzie w niej trochę scenek przegadanych, ale też sporo dynamizujących fabułę. Zdarzą się przesadzone albo zaczerpnięte z programów telewizyjnych: autorka bardzo pomysłowo wykorzystuje po prostu modę na kuchenne reality-shows. Widać, że ma wprawę w tworzeniu powieści, nie ma tu przypadkowości: konstrukcja tomu została bardzo dobrze dopracowana. Wprawdzie łatwo domyślić się kierunku rozwoju akcji, ale to – samo w sobie – nie będzie mankamentem dla czytelniczek spragnionych ciekawej obyczajówki z miłością na dalszym planie. Tutaj zamiłowanie do gotowania i życiowa pasja splatają się w olbrzymią jakość, zapewniają odbiorczyniom dobrą zabawę. „Tak czy inaczej” jest książką udaną, dla tych odbiorczyń, które akurat chcą odetchnąć od codziennych problemów.
Kulinarny pojedynek
Kto ma ochotę na lekką i zabawną lekturę – komedię romantyczną trochę przełamującą schematy (bo nie ma tu mowy o rozstaniu z partnerem na zawsze i rozpoczynanie życia na nowo – za to liczy się możliwość ponownego nawiązania relacji, więc i powrót do przeszłości, która całkiem obiecująco wypadała. Na razie wszyscy skupiają się na Katie. Katie to kobieta, która nie wie, co zrobić ze swoim życiem. Mieszka kątem u przyjaciółki, nie stać jej nawet na opłaty, gdyby chciała się przeprowadzić. Ma nieuregulowane życie osobiste, a w zawodowym sporo jej nie wyszło: miała własną firmę, restaurację, która jednak nie utrzymała się na rynku. Teraz więc Katie stoi na rozdrożu: jeśli poniesie kolejną klęskę, będzie musiała wrócić do ojca i przyznać się do życiowej nieporadności. I właśnie wtedy, gdy kobieta jest już na skraju załamania, trafia na ogłoszenie w gazecie. Ogłoszenie o castingu na stanowisko szefa kuchni w restauracji Jeana-Michela, gwiazdy kulinariów. Katie czuje, że to dla niej szansa: jeśli uda jej się zdobyć taką pracę, wszystko się zmieni. Zdeterminowana kobieta staje do walki.
Większa część tomu „Tak czy inaczej” dotyczy przebiegu kolejnych kulinarnych „konkurencji”. Tutaj książka przypomina reality-show, odbiorczynie mogą zajrzeć za kulisy konkursów dla kandydatów na szefa kuchni. Podobnie zresztą jest z emocjami w tej dziedzinie: zawodnicy są surowo oceniani. Jean-Michel nie przebiera w słowach, potrafi zmieszać z błotem każdego, kto nie spełnia jego oczekiwań. Stawia też wysokie wymagania potencjalnym pracownikom. Przyzwyczaja ich od razu do pracy w stresie, próbuje się przekonać, kto radzi sobie z zadaniami pod presją, a komu puszczają nerwy. To również ważny motyw. Dla Katie jednak istotne będzie coś, co nie ma znaczenia dla pracodawcy: fakt, że w szranki staje z Benem, swoim byłym partnerem. Coleen Coleman trochę upraszcza sobie zadanie, a trochę urozmaica scenariusz, tak, żeby dostarczyć czytelniczkom wrażeń z dziedziny, która najbardziej ich interesuje. Walka o stanowisko przynosi jeden rodzaj emocji, odradzające się uczucie – drugi. To wystarczy tylko uzupełnić drobiazgami katalizującymi decyzje – i już powstanie udana książka. Coleen Coleman oferuje odbiorczyniom literacką przygodę. Katie w kuchni radzi sobie bardzo dobrze. Kocha gotować, a do tego jeszcze potrafi łączyć smaki z przeżyciami. To zaowocuje już niedługo. Kobieta pokonuje kolejnych konkurentów, ale może też wykazać się wysokim poziomem empatii i umiejętnością łagodzenia stresów. Stopniowo dociera do Bena, przekonuje też do siebie Jeana-Michela. W tej drodze odkrywa, co jest naprawdę ważne w życiu. Tu już nie chodzi tylko o zapewnienie sobie bytu i sposobu funkcjonowania na rynku, z którego raz wypadła.
„Tak czy inaczej” to opowieść humorystyczna, ale też momentami obliczona na wzruszenia. Będzie w niej trochę scenek przegadanych, ale też sporo dynamizujących fabułę. Zdarzą się przesadzone albo zaczerpnięte z programów telewizyjnych: autorka bardzo pomysłowo wykorzystuje po prostu modę na kuchenne reality-shows. Widać, że ma wprawę w tworzeniu powieści, nie ma tu przypadkowości: konstrukcja tomu została bardzo dobrze dopracowana. Wprawdzie łatwo domyślić się kierunku rozwoju akcji, ale to – samo w sobie – nie będzie mankamentem dla czytelniczek spragnionych ciekawej obyczajówki z miłością na dalszym planie. Tutaj zamiłowanie do gotowania i życiowa pasja splatają się w olbrzymią jakość, zapewniają odbiorczyniom dobrą zabawę. „Tak czy inaczej” jest książką udaną, dla tych odbiorczyń, które akurat chcą odetchnąć od codziennych problemów.
niedziela, 25 sierpnia 2019
Leszek Libera: Utopek
Od Do, Łódź 2018.
Z zaświatów
„Dziura w historii to nic dobrego, nawet gdy historia jest głupia” wyjaśnia narrator „Utopka”. Historia jest u tego autora tematem, na który stale się wpada – nieprzypadkowo, po to, żeby pokazać czytelnikom jej mankamenty i pułapki. Historia jest przerywnikiem, ale i katalizatorem działań Buksa Molendy, utopka, który przemierza świat, żeby przeanalizować to, co dzieje się w różnych czasach. W pierwszym rzędzie jednak ów utopek musi dorosnąć. I na jego dzieciństwie oraz młodości koncentruje się Leszek Libera w pierwszym tomie obrazoburczej i buntowniczej opowieści. „Utopek” jest samodzielną książką, na której autor poprzestać nie mógł, bo też i odbiorcom jego bohater bardzo przypadł do gustu. Utopek wychowuje się na Śląsku, zresztą obserwuje to, co tutaj się dzieje i przesącza swoje doświadczenia przez pryzmat wierzeń lokalnych. Nie przeszkadza mu to jednak w odnoszeniu się do szerszego planu historycznego. Buks jest dzieckiem, które sprawia problemy wychowawcze, o matce – przynajmniej rzekomej matce – wyraża się wyłącznie niepochlebnie, wyciąga na światło dzienne jej wady i podłości. Jeśli sprzeciwia się bezpośrednio – obrywa za to, co wcale nie przeszkadza mu na bunt następnym razem. W chwilach słabości, grozy albo pragnienia, utopek włazi do beczki, liże jej klepki i przechodzi pierwsze seksualne doświadczenia. W tym świecie zresztą nie ma nic normalnego. Maryjka Porwol to dziewczyna, która bez przerwy je kaktusy (i kaktusami karmi wszystkich potrzebujących), a to zaledwie jeden ze słabszych sygnałów absurdu. Przy takich popisach wyobraźniowych może autor zakodować w książce dość gorzkie oceny Ślązaków i ich stosunku do historii (czy też miejsca w historii). Ślązak według tej opowieści bierze się z historii ojczyźnianej i pierdzenia – w końcu Libera przedstawia kilku dalszoplanowych komentatorów, którzy wyłącznie tym – oraz piciem w karczmach – się zajmują, co nie przeszkadza im w wygłaszaniu „wielkich” komentarzy na temat rzeczywistości. Buks Molenda wie, jak pozbyć się świerzbu i dlaczego Ślązacy źle sobie radzą z władzami komunistycznymi. Tu różne zagadnienia splatają się ze sobą, płyną z siebie bezpośrednio, chociaż na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą związku. Leszek Libera jednak potrafi pisać tak, że każdego porwie rytm jego narracji. Nieważne, czy chodzi tu o faktyczne wydarzenia, analizę historii i polityki, czy też – o motywy fantastyczne, z pogranicza snu i absurdu. I w jednym,i w drugim przypadku autor radzi sobie doskonale. Przygląda się społecznym lękom i reakcjom, poddaje surowej ocenie to, co zasługuje na krytykę. I nigdy, przenigdy nie bawi się w dyplomację. W tej książce dzieje się mnóstwo, akcja cały czas się zmienia i ulega modulacjom, coś, co w pewnym momencie jest oczywiste, za chwilę zostanie postawione na głowie – i będzie tak samo prawdziwe jak przed chwilą.
Ma ta proza swój specyficzny rytm, jest atrakcyjna ze względu na sam język (ogromna w tym zasługa tłumaczki, Sława Lisiecka bez wysiłku radzi sobie z melodyjnością i z ironicznymi zabiegami, ma też rękę do aforystycznych komentarzy). „Utopek” jest z jednej strony przeglądem doświadczeń całego narodu i sprawdzaniem pojemności społecznych sfer, z drugiej – zabawą literacką, prowokacją i sprawdzaniem wytrzymałości odbiorców. Tutaj nie ma mowy o tym, by akcja na moment przystanęła albo przestała być przekonująca. Bez względu na to, co wymyśli utopek, nie przestanie dzielić się z czytelnikami trafnymi ocenami rzeczywistości. A że sam bierze się ze świata spoza realizmu – tym bardziej jest przekonujący.
Z zaświatów
„Dziura w historii to nic dobrego, nawet gdy historia jest głupia” wyjaśnia narrator „Utopka”. Historia jest u tego autora tematem, na który stale się wpada – nieprzypadkowo, po to, żeby pokazać czytelnikom jej mankamenty i pułapki. Historia jest przerywnikiem, ale i katalizatorem działań Buksa Molendy, utopka, który przemierza świat, żeby przeanalizować to, co dzieje się w różnych czasach. W pierwszym rzędzie jednak ów utopek musi dorosnąć. I na jego dzieciństwie oraz młodości koncentruje się Leszek Libera w pierwszym tomie obrazoburczej i buntowniczej opowieści. „Utopek” jest samodzielną książką, na której autor poprzestać nie mógł, bo też i odbiorcom jego bohater bardzo przypadł do gustu. Utopek wychowuje się na Śląsku, zresztą obserwuje to, co tutaj się dzieje i przesącza swoje doświadczenia przez pryzmat wierzeń lokalnych. Nie przeszkadza mu to jednak w odnoszeniu się do szerszego planu historycznego. Buks jest dzieckiem, które sprawia problemy wychowawcze, o matce – przynajmniej rzekomej matce – wyraża się wyłącznie niepochlebnie, wyciąga na światło dzienne jej wady i podłości. Jeśli sprzeciwia się bezpośrednio – obrywa za to, co wcale nie przeszkadza mu na bunt następnym razem. W chwilach słabości, grozy albo pragnienia, utopek włazi do beczki, liże jej klepki i przechodzi pierwsze seksualne doświadczenia. W tym świecie zresztą nie ma nic normalnego. Maryjka Porwol to dziewczyna, która bez przerwy je kaktusy (i kaktusami karmi wszystkich potrzebujących), a to zaledwie jeden ze słabszych sygnałów absurdu. Przy takich popisach wyobraźniowych może autor zakodować w książce dość gorzkie oceny Ślązaków i ich stosunku do historii (czy też miejsca w historii). Ślązak według tej opowieści bierze się z historii ojczyźnianej i pierdzenia – w końcu Libera przedstawia kilku dalszoplanowych komentatorów, którzy wyłącznie tym – oraz piciem w karczmach – się zajmują, co nie przeszkadza im w wygłaszaniu „wielkich” komentarzy na temat rzeczywistości. Buks Molenda wie, jak pozbyć się świerzbu i dlaczego Ślązacy źle sobie radzą z władzami komunistycznymi. Tu różne zagadnienia splatają się ze sobą, płyną z siebie bezpośrednio, chociaż na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą związku. Leszek Libera jednak potrafi pisać tak, że każdego porwie rytm jego narracji. Nieważne, czy chodzi tu o faktyczne wydarzenia, analizę historii i polityki, czy też – o motywy fantastyczne, z pogranicza snu i absurdu. I w jednym,i w drugim przypadku autor radzi sobie doskonale. Przygląda się społecznym lękom i reakcjom, poddaje surowej ocenie to, co zasługuje na krytykę. I nigdy, przenigdy nie bawi się w dyplomację. W tej książce dzieje się mnóstwo, akcja cały czas się zmienia i ulega modulacjom, coś, co w pewnym momencie jest oczywiste, za chwilę zostanie postawione na głowie – i będzie tak samo prawdziwe jak przed chwilą.
Ma ta proza swój specyficzny rytm, jest atrakcyjna ze względu na sam język (ogromna w tym zasługa tłumaczki, Sława Lisiecka bez wysiłku radzi sobie z melodyjnością i z ironicznymi zabiegami, ma też rękę do aforystycznych komentarzy). „Utopek” jest z jednej strony przeglądem doświadczeń całego narodu i sprawdzaniem pojemności społecznych sfer, z drugiej – zabawą literacką, prowokacją i sprawdzaniem wytrzymałości odbiorców. Tutaj nie ma mowy o tym, by akcja na moment przystanęła albo przestała być przekonująca. Bez względu na to, co wymyśli utopek, nie przestanie dzielić się z czytelnikami trafnymi ocenami rzeczywistości. A że sam bierze się ze świata spoza realizmu – tym bardziej jest przekonujący.
Zofia Stanecja: Tuli Tuli opowiada, kto gdzie mieszka. Żółwik z oceanu
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Przygoda w oceanie
Żółwik Pikin to bohater, któremu dzieci będą towarzyszyły od wyklucia z jaja (a nawet wcześniej, bo zaobserwują moment złożenia jaj przez żółwicę na plaży). Wszystko po to, żeby móc prześledzić, co dzieje się w oceanie, jakie stworzenia da się tam spotkać i jak wygląda życie żółwi morskich. Zofia Stanecka proponuje najmłodszym edukacyjną czytankę pełną ciekawostek, ale też atrakcyjną fabularnie. Można na tej książeczce ćwiczyć czytanie, można po prostu szukać w niej emocji – Stanecka potrafi przecież prowadzić zajmująco narrację. „Żółwik z oceanu” to propozycja, która wpada w oko z wielu powodów. Seria Tuli Tuli opowiada, kto gdzie mieszka, już teraz ma zadatki na hit wydawniczy, nie tylko ze względu na znakomitą autorkę. Zofia Stanecka – która rynek podbiła w pewnym momencie serią o Basi, a później w każdej kolejnej historyjce dla kilkulatków udowadniała swój kunszt, wyobraźnię i rozumienie maluchów – sprawdza się teraz w lekturze przyrodniczej.
Żółwik biegnie po plaży, żeby uciec przed groźnymi ptakami. Zwiedza rafę koralową, poznaje coraz więcej istot – zwierząt i roślin. Trafia na niego między innymi mały żółw karetta, daleki kuzyn. Bohater nudzić się nie będzie: kiedy akurat nie jest zajęty poznawaniem otoczenia, uczy się, kogo w głębinach lepiej unikać: tuż obok przepływają rekiny lub orki. Ale największym zagrożeniem dla morskich stworzeń (i nie tylko dla nich) jest, niestety, człowiek. Żółwik dowiaduje się, że nie wolno zjadać plastikowych torebek dryfujących w wodzie: słyszy, że innym zwierzętom przypominają one meduzy. Adrenaliny nie zabraknie, na małego bohatera czyha wiele niebezpieczeństw. Ale ponieważ opiekuje się Pikinem dobry duszek Tuli Tuli, wszystko musi skończyć się dobrze.
Poza ciekawostkami w treści, pojawiają się tu jeszcze fakty na marginesach. Drobne wyliczenia, które mogą zaintrygować odbiorców albo zasugerować im rodzaj dalszych poszukiwań, sprawdzają się idealnie: odrywają tylko na moment od fabuły, przynoszą zestaw wiadomości, pomagają w rozwijaniu wyobraźni albo w budzeniu ciekawości. To zachęta do interaktywnego odkrywania książki.
Zofia Stanecka zabiera dzieci w podróż do zachwycających krain. Niby nie sięga tu zbyt często do wyobraźni, raczej stara się tak poprowadzić akcję, żeby zmieścić w tomiku jak najwięcej faktów, a jednak urzeknie odbiorców. Dzieci mogą z zapartym tchem śledzić przygody Pikina, za to dorośli – podziwiać kolorowe ilustracje Magdaleny Kozieł-Nowak. Każda rozkładówka oznacza tu inne wrażenia, przy plaży skąpanej światłem Księżyca to zabawa refleksami światła, w przypadku rafy koralowej – bajkowa gra kolorów. Imponujące są kształty wielkich drapieżników, a małe żółwiki wypadają nieco komiksowo. Sprawia Magdalena Kozieł-Nowak, że odbiorcy chcą ten tomik przeglądać.
Wydawnictwo ułatwia im zadanie, bo to publikacja kartonowa, tyle że trochę mniejszego formatu niż „klasyczne” picture-bookowe serie Naszej Księgarni, tak, żeby maluchy radziły sobie z samodzielnym przewracaniem kartek. Ma zaokrąglone rogi, żeby nikomu nie stała się krzywda podczas czytania lub oglądania całości. Przy takim rozwiązaniu bardzo mile zaskakuje liczba stron, kartonowe książeczki są zwykle kilkukartkowe, ale Nasza Księgarnia pod tym względem lubi obfitość treści i przygotowuje ich aż 21. Oznacza to sporo zabawy. „Żółwik z oceanu” jest publikacją, która ucieszy dzieci – i dostarczy im wielu informacji na temat podwodnego świata.
Przygoda w oceanie
Żółwik Pikin to bohater, któremu dzieci będą towarzyszyły od wyklucia z jaja (a nawet wcześniej, bo zaobserwują moment złożenia jaj przez żółwicę na plaży). Wszystko po to, żeby móc prześledzić, co dzieje się w oceanie, jakie stworzenia da się tam spotkać i jak wygląda życie żółwi morskich. Zofia Stanecka proponuje najmłodszym edukacyjną czytankę pełną ciekawostek, ale też atrakcyjną fabularnie. Można na tej książeczce ćwiczyć czytanie, można po prostu szukać w niej emocji – Stanecka potrafi przecież prowadzić zajmująco narrację. „Żółwik z oceanu” to propozycja, która wpada w oko z wielu powodów. Seria Tuli Tuli opowiada, kto gdzie mieszka, już teraz ma zadatki na hit wydawniczy, nie tylko ze względu na znakomitą autorkę. Zofia Stanecka – która rynek podbiła w pewnym momencie serią o Basi, a później w każdej kolejnej historyjce dla kilkulatków udowadniała swój kunszt, wyobraźnię i rozumienie maluchów – sprawdza się teraz w lekturze przyrodniczej.
Żółwik biegnie po plaży, żeby uciec przed groźnymi ptakami. Zwiedza rafę koralową, poznaje coraz więcej istot – zwierząt i roślin. Trafia na niego między innymi mały żółw karetta, daleki kuzyn. Bohater nudzić się nie będzie: kiedy akurat nie jest zajęty poznawaniem otoczenia, uczy się, kogo w głębinach lepiej unikać: tuż obok przepływają rekiny lub orki. Ale największym zagrożeniem dla morskich stworzeń (i nie tylko dla nich) jest, niestety, człowiek. Żółwik dowiaduje się, że nie wolno zjadać plastikowych torebek dryfujących w wodzie: słyszy, że innym zwierzętom przypominają one meduzy. Adrenaliny nie zabraknie, na małego bohatera czyha wiele niebezpieczeństw. Ale ponieważ opiekuje się Pikinem dobry duszek Tuli Tuli, wszystko musi skończyć się dobrze.
Poza ciekawostkami w treści, pojawiają się tu jeszcze fakty na marginesach. Drobne wyliczenia, które mogą zaintrygować odbiorców albo zasugerować im rodzaj dalszych poszukiwań, sprawdzają się idealnie: odrywają tylko na moment od fabuły, przynoszą zestaw wiadomości, pomagają w rozwijaniu wyobraźni albo w budzeniu ciekawości. To zachęta do interaktywnego odkrywania książki.
Zofia Stanecka zabiera dzieci w podróż do zachwycających krain. Niby nie sięga tu zbyt często do wyobraźni, raczej stara się tak poprowadzić akcję, żeby zmieścić w tomiku jak najwięcej faktów, a jednak urzeknie odbiorców. Dzieci mogą z zapartym tchem śledzić przygody Pikina, za to dorośli – podziwiać kolorowe ilustracje Magdaleny Kozieł-Nowak. Każda rozkładówka oznacza tu inne wrażenia, przy plaży skąpanej światłem Księżyca to zabawa refleksami światła, w przypadku rafy koralowej – bajkowa gra kolorów. Imponujące są kształty wielkich drapieżników, a małe żółwiki wypadają nieco komiksowo. Sprawia Magdalena Kozieł-Nowak, że odbiorcy chcą ten tomik przeglądać.
Wydawnictwo ułatwia im zadanie, bo to publikacja kartonowa, tyle że trochę mniejszego formatu niż „klasyczne” picture-bookowe serie Naszej Księgarni, tak, żeby maluchy radziły sobie z samodzielnym przewracaniem kartek. Ma zaokrąglone rogi, żeby nikomu nie stała się krzywda podczas czytania lub oglądania całości. Przy takim rozwiązaniu bardzo mile zaskakuje liczba stron, kartonowe książeczki są zwykle kilkukartkowe, ale Nasza Księgarnia pod tym względem lubi obfitość treści i przygotowuje ich aż 21. Oznacza to sporo zabawy. „Żółwik z oceanu” jest publikacją, która ucieszy dzieci – i dostarczy im wielu informacji na temat podwodnego świata.
sobota, 24 sierpnia 2019
Lucinda Riley: Sekret Heleny
Albatros, Warszawa 2019.
Dawna miłość
Alex nie może się zdefiniować. Nie wie, kim jest, nie potrafi się odnaleźć, a przez to też nie może dogadać się z bliskimi. Sytuację w jego wypadku komplikuje fakt, że najwyraźniej matka coś przed nim ukrywa. Nastoletni chłopak wietrzy tajemnicę, wie, że jest niedaleko jej odkrycia, ale nie ma jeszcze pojęcia, w jaki sposób dotrzeć do prawdy. Prowadzi pamiętnik, żeby uporządkować własne emocje, spisuje to, co dla niego istotne. Po latach Alex powraca do tamtych notatek, odczytuje je na nowo – dzięki czemu czytelnicy mogą się przekonać, co go ukształtowało i za jakimi wartościami chłopak podążał. Potrzebne jest mu wsparcie i spojrzenie z zewnątrz, zwłaszcza że niecodzienna sytuacja wywraca do góry nogami całe jego życie, jakie by nie było. Wszystko przez sekret Heleny. Helena – szczęśliwa żona i matka – wybiera się z bliskimi na Cypr, do pensjonatu Pandora (i nazwa w tym przypadku jest znacząca). W Pandorze powracają do niej dawne przeżycia. Najpierw bohaterka trafia na mężczyznę, w którym niegdyś była zakochana, a później... musi powrócić pamięcią do najtrudniejszych chwil, tak, żeby nie doprowadzić do zniszczenia całej rodziny. Kiedyś Helena kłamała, żeby ocalić bliskich. Teraz nie może już dłużej kłamać, a rodzina oczekuje wyjaśnień. Ujawnienie prawdy wiele zmieni, nie da się pozostać przy dawnych porządkach: zbyt dużo przesłanek już wyszło na jaw.
W „Sekrecie Heleny” akcja najbardziej rozwija się w przeszłość, przechodzi do sytuacji sprzed lat, bo tam też wydarzyło się najwięcej – teraz tylko pojawiają się konsekwencje dawnych doświadczeń. Helena przeżyła wielką miłość, ale popełniła też kilka błędów, które do dzisiaj nie dają jej spokoju. Dla czytelników niejasne będzie właściwie tylko jedno: dlaczego ta kobieta była w stanie tak długo odgrywać rolę, którą sobie wybrała – i grać z bliskimi bez stresu, że kłamstwo ujrzy światło dzienne. Helena wydaje się oazą spokoju, ostoją i wsparciem dla najbliższych. Daje wszystkim ciepło, pielęgnuje domowe ognisko – i gdyby nie pewien wakacyjny bodziec – nie musiałaby w ogóle tej wygodnej dla siebie sytuacji zmieniać. Ale też Lucinda Riley niekoniecznie zwraca uwagę na przekonujące charaktery czy reakcje. Bardziej liczy się dla autorki dobro powieści niż prawdziwość postaci, a to już motyw, który nie zawsze zwolenników znajduje. Dopasowuje bowiem Riley charaktery do potrzeb fabularnych, nie dba o „życiowość”. To mankament. Z drugiej strony jednak autorka dostarcza odbiorczyniom – bo to panie najchętniej będą po „Sekret Heleny” sięgać – narrację w stylu dawnych wielkich powieści. Tu liczą się przede wszystkim uczucia. Ożywa w książce miłość Heleny, zadawniona relacja: romans, który nie miał szans na przetrwanie. Pojawia się motyw chcianych i niechcianych dzieci, sytuacje, przed jakimi stają młode dziewczyny nieprzygotowane jeszcze na samodzielne i samotne wychowywanie potomstwa. To prowadzi zatem do możliwości wywołania dyskusji na temat relacji międzypokoleniowych. Riley zajmuje się też podwalinami związku. Pyta o granice szczerości, o możliwość dogadania się z partnerem i o zaufanie. Pobyt na Cyprze to weryfikacja wyznawanych poglądów, próba zmiany rozkładu sił – wymuszona niejako przez przypadkowe spotkanie. Lucinda Riley nie potrzebuje tu sensacyjnej akcji w teraźniejszości: przeszłość zapewnia wystarczająco dużo wstrząsów, żeby można było z tego utkać bardzo długą i gęstą od wrażeń powieść. „Sekret Heleny” nie jest zwyczajną obyczajówką: to książka, która czerpie z różnych gatunków, jest migotliwa i niedookreślona, momentami może nieco zbyt tendencyjna, ale i tak atrakcyjna z perspektywy czytelniczek.
Dawna miłość
Alex nie może się zdefiniować. Nie wie, kim jest, nie potrafi się odnaleźć, a przez to też nie może dogadać się z bliskimi. Sytuację w jego wypadku komplikuje fakt, że najwyraźniej matka coś przed nim ukrywa. Nastoletni chłopak wietrzy tajemnicę, wie, że jest niedaleko jej odkrycia, ale nie ma jeszcze pojęcia, w jaki sposób dotrzeć do prawdy. Prowadzi pamiętnik, żeby uporządkować własne emocje, spisuje to, co dla niego istotne. Po latach Alex powraca do tamtych notatek, odczytuje je na nowo – dzięki czemu czytelnicy mogą się przekonać, co go ukształtowało i za jakimi wartościami chłopak podążał. Potrzebne jest mu wsparcie i spojrzenie z zewnątrz, zwłaszcza że niecodzienna sytuacja wywraca do góry nogami całe jego życie, jakie by nie było. Wszystko przez sekret Heleny. Helena – szczęśliwa żona i matka – wybiera się z bliskimi na Cypr, do pensjonatu Pandora (i nazwa w tym przypadku jest znacząca). W Pandorze powracają do niej dawne przeżycia. Najpierw bohaterka trafia na mężczyznę, w którym niegdyś była zakochana, a później... musi powrócić pamięcią do najtrudniejszych chwil, tak, żeby nie doprowadzić do zniszczenia całej rodziny. Kiedyś Helena kłamała, żeby ocalić bliskich. Teraz nie może już dłużej kłamać, a rodzina oczekuje wyjaśnień. Ujawnienie prawdy wiele zmieni, nie da się pozostać przy dawnych porządkach: zbyt dużo przesłanek już wyszło na jaw.
W „Sekrecie Heleny” akcja najbardziej rozwija się w przeszłość, przechodzi do sytuacji sprzed lat, bo tam też wydarzyło się najwięcej – teraz tylko pojawiają się konsekwencje dawnych doświadczeń. Helena przeżyła wielką miłość, ale popełniła też kilka błędów, które do dzisiaj nie dają jej spokoju. Dla czytelników niejasne będzie właściwie tylko jedno: dlaczego ta kobieta była w stanie tak długo odgrywać rolę, którą sobie wybrała – i grać z bliskimi bez stresu, że kłamstwo ujrzy światło dzienne. Helena wydaje się oazą spokoju, ostoją i wsparciem dla najbliższych. Daje wszystkim ciepło, pielęgnuje domowe ognisko – i gdyby nie pewien wakacyjny bodziec – nie musiałaby w ogóle tej wygodnej dla siebie sytuacji zmieniać. Ale też Lucinda Riley niekoniecznie zwraca uwagę na przekonujące charaktery czy reakcje. Bardziej liczy się dla autorki dobro powieści niż prawdziwość postaci, a to już motyw, który nie zawsze zwolenników znajduje. Dopasowuje bowiem Riley charaktery do potrzeb fabularnych, nie dba o „życiowość”. To mankament. Z drugiej strony jednak autorka dostarcza odbiorczyniom – bo to panie najchętniej będą po „Sekret Heleny” sięgać – narrację w stylu dawnych wielkich powieści. Tu liczą się przede wszystkim uczucia. Ożywa w książce miłość Heleny, zadawniona relacja: romans, który nie miał szans na przetrwanie. Pojawia się motyw chcianych i niechcianych dzieci, sytuacje, przed jakimi stają młode dziewczyny nieprzygotowane jeszcze na samodzielne i samotne wychowywanie potomstwa. To prowadzi zatem do możliwości wywołania dyskusji na temat relacji międzypokoleniowych. Riley zajmuje się też podwalinami związku. Pyta o granice szczerości, o możliwość dogadania się z partnerem i o zaufanie. Pobyt na Cyprze to weryfikacja wyznawanych poglądów, próba zmiany rozkładu sił – wymuszona niejako przez przypadkowe spotkanie. Lucinda Riley nie potrzebuje tu sensacyjnej akcji w teraźniejszości: przeszłość zapewnia wystarczająco dużo wstrząsów, żeby można było z tego utkać bardzo długą i gęstą od wrażeń powieść. „Sekret Heleny” nie jest zwyczajną obyczajówką: to książka, która czerpie z różnych gatunków, jest migotliwa i niedookreślona, momentami może nieco zbyt tendencyjna, ale i tak atrakcyjna z perspektywy czytelniczek.
Tomasz Samojlik: Zachłanna mewa
Media Rodzina, Poznań 2018.
Znalezisko
Słowiński Park Narodowy, kolejne miejsce, w które zapuszczają się sympatyczne żubry z Pompikiem na czele, to spora zmiana w krajobrazie. Mieszkańcy puszczy nagle przekonują się, jak imponujące jest morze, jak zapada się w piasku, dowiadują się – od jednego z tubylców – czym są wydmy. Tomik „Zachłanna mewa” to kolejna propozycja w bardzo rozbudowanej już serii malutkich edukacyjnych opowiadań. Jedną z zachęt do lektury w tym wypadku staje się nietypowy krajobraz – to, co nad morzem, da odbiorców będzie ciekawe już z definicji. Humor wprowadza tytułowa bohaterka, zachłanna mewa, postać, która bez przerwy i wszystko chce porywać dla siebie. Jest bardzo samolubna i niemal odruchowo rzuca się na wszystko, co znajdzie. To dziwi empatyczne żuberki – im zachłanność jest na szczęście obca. Traktują więc mewę jako niegroźną ofiarę własnych zapędów, nawet się z niej nie śmieją, może odrobinę współczują. Dla Pompika i Polinki jest tu coś ważniejszego. Żubr Pompik nad morzem ciągle dokonuje rozmaitych odkryć. Nic dziwnego: otoczenie jest dla niego nowe, a bohater potrafi uważnie obserwować i wyciągać wnioski. Jednak jego postawa irytuje Polinkę: młodsza siostra też chciałaby coś odkryć, zaimponować rodzinie spostrzegawczością – ale Pompik nie daje jej na to szansy. Chyba że pozwoli siostrze podbudować pewność siebie i zostawi jej coś niezwykłego. Tomasz Samojlik w ten sposób proponuje małym odbiorcom prostą metodę rozwiązywania typowych domowych konfliktów. Na sposobie Pompika nikt nie ucierpi – i tak wszyscy już wiedzą, że on dokonuje najważniejszych odkryć i ma ich na koncie najwięcej, w dodatku młodsza bohaterka ma dzięki temu trochę radości, bo przez chwilę poczuje się ważna i doceniona. Oczywiście autor wcale nie upomina tutaj dzieci, pozwala, żeby same się domyśliły, o co chodzi i jak w podobnej sytuacji się zachować.
Słowiński Park Narodowy obfituje zatem w różnego rodzaju atrakcje, niekoniecznie przyrodnicze – chociaż i rośliny, i krajobrazy mogą zachwycić turystów. Tomas Samojlik dba jednak o to, żeby przy okazji poruszyć tematy społeczne. Dzięki zwierzęcym bohaterom dzieci zyskują dobry przykład, informację, jak się zachowywać, a czego nie robić w relacjach z innymi. Staje się przewodnikiem na różnych płaszczyznach. Wprawdzie przygody żubra Pompika nie należą do specjalnie rozbudowanych (w obrębie jednego opowiadania), ale odbiorcom się spodobają. Bohaterowie są w końcu sympatyczni, historyjka – zwięzła i szybka. Wyraziste charaktery, fakt, że wszyscy często się uśmiechają i są wobec siebie uprzejmi – budzi zaufanie dzieci. Do tego dochodzą drobne żarty z rodziców (tym razem z Pomruka, który niekoniecznie dobrze czuje się na plaży) – sygnał porozumienia z czytelnikami. Tomasz Samojlik ilustruje te historyjki dowcipnie i kreskówkowo – dzięki takim zabiegom może trafić do przekonania kilkulatkom. W tomiku jak zawsze znajdzie się też część „edukacyjna”: wyliczenie ciekawostek z przyrody (dodatkowo informacje do zapamiętania trafiły na okładkę) i mapa wędrówek bajkowych żubrów. Bo zabawa nie powinna się szybko kończyć.
Znalezisko
Słowiński Park Narodowy, kolejne miejsce, w które zapuszczają się sympatyczne żubry z Pompikiem na czele, to spora zmiana w krajobrazie. Mieszkańcy puszczy nagle przekonują się, jak imponujące jest morze, jak zapada się w piasku, dowiadują się – od jednego z tubylców – czym są wydmy. Tomik „Zachłanna mewa” to kolejna propozycja w bardzo rozbudowanej już serii malutkich edukacyjnych opowiadań. Jedną z zachęt do lektury w tym wypadku staje się nietypowy krajobraz – to, co nad morzem, da odbiorców będzie ciekawe już z definicji. Humor wprowadza tytułowa bohaterka, zachłanna mewa, postać, która bez przerwy i wszystko chce porywać dla siebie. Jest bardzo samolubna i niemal odruchowo rzuca się na wszystko, co znajdzie. To dziwi empatyczne żuberki – im zachłanność jest na szczęście obca. Traktują więc mewę jako niegroźną ofiarę własnych zapędów, nawet się z niej nie śmieją, może odrobinę współczują. Dla Pompika i Polinki jest tu coś ważniejszego. Żubr Pompik nad morzem ciągle dokonuje rozmaitych odkryć. Nic dziwnego: otoczenie jest dla niego nowe, a bohater potrafi uważnie obserwować i wyciągać wnioski. Jednak jego postawa irytuje Polinkę: młodsza siostra też chciałaby coś odkryć, zaimponować rodzinie spostrzegawczością – ale Pompik nie daje jej na to szansy. Chyba że pozwoli siostrze podbudować pewność siebie i zostawi jej coś niezwykłego. Tomasz Samojlik w ten sposób proponuje małym odbiorcom prostą metodę rozwiązywania typowych domowych konfliktów. Na sposobie Pompika nikt nie ucierpi – i tak wszyscy już wiedzą, że on dokonuje najważniejszych odkryć i ma ich na koncie najwięcej, w dodatku młodsza bohaterka ma dzięki temu trochę radości, bo przez chwilę poczuje się ważna i doceniona. Oczywiście autor wcale nie upomina tutaj dzieci, pozwala, żeby same się domyśliły, o co chodzi i jak w podobnej sytuacji się zachować.
Słowiński Park Narodowy obfituje zatem w różnego rodzaju atrakcje, niekoniecznie przyrodnicze – chociaż i rośliny, i krajobrazy mogą zachwycić turystów. Tomas Samojlik dba jednak o to, żeby przy okazji poruszyć tematy społeczne. Dzięki zwierzęcym bohaterom dzieci zyskują dobry przykład, informację, jak się zachowywać, a czego nie robić w relacjach z innymi. Staje się przewodnikiem na różnych płaszczyznach. Wprawdzie przygody żubra Pompika nie należą do specjalnie rozbudowanych (w obrębie jednego opowiadania), ale odbiorcom się spodobają. Bohaterowie są w końcu sympatyczni, historyjka – zwięzła i szybka. Wyraziste charaktery, fakt, że wszyscy często się uśmiechają i są wobec siebie uprzejmi – budzi zaufanie dzieci. Do tego dochodzą drobne żarty z rodziców (tym razem z Pomruka, który niekoniecznie dobrze czuje się na plaży) – sygnał porozumienia z czytelnikami. Tomasz Samojlik ilustruje te historyjki dowcipnie i kreskówkowo – dzięki takim zabiegom może trafić do przekonania kilkulatkom. W tomiku jak zawsze znajdzie się też część „edukacyjna”: wyliczenie ciekawostek z przyrody (dodatkowo informacje do zapamiętania trafiły na okładkę) i mapa wędrówek bajkowych żubrów. Bo zabawa nie powinna się szybko kończyć.
piątek, 23 sierpnia 2019
Julia Gambrot: Różany eter
Lira, Warszawa 2019.
Medycyna i miłość
Klasyczna w duchu jest ta powieść. Julia Gambrot posługuje się wygodnymi i sprawdzonymi kliszami. Przenosi odbiorców w przeszłość, do momentu, w którym po raz pierwszy niemieckie kobiety mogą zacząć studiować medycynę. Chociaż uczelnie otwierają swoje podwoje dla studentek, ani większość konserwatywnych profesorów, ani spora część społeczeństwa nie są na taką zmianę gotowe. Bohaterka obszernego tomu, Róża, razem z nowymi przyjaciółkami ze studiów, będzie jednak pilnie zgłębiać wiedzę i towarzyszyć nieuprzedzonym lekarzom, od których sporo się dowie. MA zresztą jeszcze inne ważne zadanie: prowadzi pewne amatorskie (ale jednak drobiazgowe) śledztwo. Julia Gambrot zajmuje się zatem kilkoma aspektami codzienności Róży i obyczajowości jej czasów, tworząc sporą i apetyczną powieść. „Różany eter” ma miejscami dłużyzny – zwłaszcza tam, gdzie autorka uzasadnienia dla czasu powieści szuka w informacjach medycznych. Kiedy Róża asystuje przy próbach leczenia, uważnie słucha podpowiedzi lekarza. Kiedy sama ma wyciągać wnioski z obserwowania pacjenta (albo nieboszczyka), obficie cytuje podręczniki. Rozwodzi się nad sposobami leczenia – co nie jest do niczego odbiorcom potrzebne w takim stężeniu. Przydałoby się jako ciekawostka, gdyby autorka potrafiła informacje rozrzedzić. Jednak jeśli Róża brzmi sztucznie, nie przekonają się czytelnicy do takich rozwiązań. Na szczęście to tylko jeden mankament książki. „Różany eter”, dzięki swojej wielowymiarowości, nie będzie mógł nudzić czytelniczek. Autorka wykorzystuje motywy społeczne, prezentuje wymowne zachowania profesorów albo przedstawicieli społeczeństwa, podnosi kwestie feministyczne, portretuje różne sposoby osiągnięcia celu (studentki przebierające się za mężczyzn). Rytm historii nadaje przez sprawę kryminalną, jednak same studia charakteryzują się obfitością anegdot. W końcu kobiety – będące pod obstrzałem krytycznych spojrzeń – wciąż muszą udowadniać, że są najlepsze. To oznacza między innymi konieczność udziału w sekcjach zwłok (doświadczenie nader przykre dla adeptek medycyny, chociaż przecież bez niego trudno sobie wyobrazić zgłębianie wiedzy o ludzkim ciele), przeprowadzanie eksperymentów na żabach, asystowanie przy operacjach. Bywa, że płeć piękna chce mdleć lub rezygnować – ale od tego są koleżanki, by podtrzymywać na duchu, pocieszyć i na nowo rozbudzić wolę nauki. Ten obraz przyjaźni jest całkiem budujący. Julia Gambrot ma sporo sposobów, żeby urozmaicić śledztwo. Dzięki temu odchodzi od typowego kryminału. Róża zyskuje sporo powodów do zdecydowanych działań na przekór wszystkim, a dla odbiorców jest też przewodniczką po rzeczywistości. „Różany eter” to powieść, której mimo wszystko znacznie bliżej do obyczajówek i powieści historycznych niż do kryminałów. Na uwagę zasługuje staranne zakorzenianie relacji w realiach z epoki. Gambrot zbiera materiały na temat przeszłości, część narracji wypełnia takimi efektami kwerend. Dobre wrażenie robi ta powieść, zwłaszcza jeśli odbiorcy lubią bogato nakreślany kontekst. Przygody Róży – z jednej strony naiwnej kobiety wymagającej męskiego wsparcia (i zakochującej się na oczach czytelniczek), z drugiej – ambitnej i odważnie stawiającej czoła kolejnym wyzwaniom – urzekną odbiorczynie. To ciekawie skonstruowana i sympatyczna w lekturze historia o tym, jak kobiety walczyły o swoje prawa.
Medycyna i miłość
Klasyczna w duchu jest ta powieść. Julia Gambrot posługuje się wygodnymi i sprawdzonymi kliszami. Przenosi odbiorców w przeszłość, do momentu, w którym po raz pierwszy niemieckie kobiety mogą zacząć studiować medycynę. Chociaż uczelnie otwierają swoje podwoje dla studentek, ani większość konserwatywnych profesorów, ani spora część społeczeństwa nie są na taką zmianę gotowe. Bohaterka obszernego tomu, Róża, razem z nowymi przyjaciółkami ze studiów, będzie jednak pilnie zgłębiać wiedzę i towarzyszyć nieuprzedzonym lekarzom, od których sporo się dowie. MA zresztą jeszcze inne ważne zadanie: prowadzi pewne amatorskie (ale jednak drobiazgowe) śledztwo. Julia Gambrot zajmuje się zatem kilkoma aspektami codzienności Róży i obyczajowości jej czasów, tworząc sporą i apetyczną powieść. „Różany eter” ma miejscami dłużyzny – zwłaszcza tam, gdzie autorka uzasadnienia dla czasu powieści szuka w informacjach medycznych. Kiedy Róża asystuje przy próbach leczenia, uważnie słucha podpowiedzi lekarza. Kiedy sama ma wyciągać wnioski z obserwowania pacjenta (albo nieboszczyka), obficie cytuje podręczniki. Rozwodzi się nad sposobami leczenia – co nie jest do niczego odbiorcom potrzebne w takim stężeniu. Przydałoby się jako ciekawostka, gdyby autorka potrafiła informacje rozrzedzić. Jednak jeśli Róża brzmi sztucznie, nie przekonają się czytelnicy do takich rozwiązań. Na szczęście to tylko jeden mankament książki. „Różany eter”, dzięki swojej wielowymiarowości, nie będzie mógł nudzić czytelniczek. Autorka wykorzystuje motywy społeczne, prezentuje wymowne zachowania profesorów albo przedstawicieli społeczeństwa, podnosi kwestie feministyczne, portretuje różne sposoby osiągnięcia celu (studentki przebierające się za mężczyzn). Rytm historii nadaje przez sprawę kryminalną, jednak same studia charakteryzują się obfitością anegdot. W końcu kobiety – będące pod obstrzałem krytycznych spojrzeń – wciąż muszą udowadniać, że są najlepsze. To oznacza między innymi konieczność udziału w sekcjach zwłok (doświadczenie nader przykre dla adeptek medycyny, chociaż przecież bez niego trudno sobie wyobrazić zgłębianie wiedzy o ludzkim ciele), przeprowadzanie eksperymentów na żabach, asystowanie przy operacjach. Bywa, że płeć piękna chce mdleć lub rezygnować – ale od tego są koleżanki, by podtrzymywać na duchu, pocieszyć i na nowo rozbudzić wolę nauki. Ten obraz przyjaźni jest całkiem budujący. Julia Gambrot ma sporo sposobów, żeby urozmaicić śledztwo. Dzięki temu odchodzi od typowego kryminału. Róża zyskuje sporo powodów do zdecydowanych działań na przekór wszystkim, a dla odbiorców jest też przewodniczką po rzeczywistości. „Różany eter” to powieść, której mimo wszystko znacznie bliżej do obyczajówek i powieści historycznych niż do kryminałów. Na uwagę zasługuje staranne zakorzenianie relacji w realiach z epoki. Gambrot zbiera materiały na temat przeszłości, część narracji wypełnia takimi efektami kwerend. Dobre wrażenie robi ta powieść, zwłaszcza jeśli odbiorcy lubią bogato nakreślany kontekst. Przygody Róży – z jednej strony naiwnej kobiety wymagającej męskiego wsparcia (i zakochującej się na oczach czytelniczek), z drugiej – ambitnej i odważnie stawiającej czoła kolejnym wyzwaniom – urzekną odbiorczynie. To ciekawie skonstruowana i sympatyczna w lekturze historia o tym, jak kobiety walczyły o swoje prawa.
czwartek, 22 sierpnia 2019
Maggie O'Farrell: Jestem, jestem, jestem. Siedemnaście przelotnych spotkań ze śmiercią
Sonia Draga, Katowice 2019.
Kruchość życia
Maggie O'Farrell wybrała całkiem ciekawy sposób zwrócenia na siebie uwagi na rynku małych form. Jej tom „Jestem, jestem, jestem” to kilkanaście opowieści pozornie autobiograficznych – które łączy tematyka bliskości śmierci. Bohaterka relacjonuje swoje życie, odnosząc się do kolejnych momentów, w których z jakiegoś powodu poczuła, że może rozstać się ze światem. Czasami to jej własne błędy, czasami wynik działań ludzi z zewnątrz, zagrożenia bywają odzwierciedleniem lęków społecznych albo przypadku. Zawsze jednak prowadzą do refleksji eschatologicznych: przypominają o kruchości życia i o tym, że należy cieszyć się każdym dniem, bo śmierć może nadejść w każdej chwili. Ale w „Jestem, jestem, jestem” nie ma koheletowych tonów, ucieczki od życia jako takiego. Maggie O'Farrell raczej bawi się tematem, zamienia go w życiorysowy rejestr trudnych chwil i przypadków nie do pozazdroszczenia. „Siedemnaście przelotnych spotkań ze śmiercią”, głosi podtytuł tej książki – i oznacza, że autorka siedemnaście razy będzie przyglądać się sobie (lub córce!) w chwili, która może być ostateczna i ostatnia.
O'Farrell nie tylko wybiera sobie temat, który będzie wiodący w całej publikacji. Także konstrukcyjnie sugeruje odbiorcom, z czym się zetkną. Każde opowiadanie – czy też każdy rozdział zwierzenia – ma swój tytuł związany z częścią ciała. Każdy jest też datowany. Pojawią się więc „Płuca (2010)”, ale też „Całe ciało” czy „Przyczyna nieznana”. Tytuły jednoznacznie kierują czytelników w sposób możliwego rozstania się ze światem – jeśli szyja, rzecz może dotyczyć duszenia albo poderżnięcia gardła, jeśli płuca – autorka zabierze czytelników pod wodę. Daty mają uporządkować te zjawiska, pokazać, jak sytuacje powracają lub w jakich konfiguracjach się powtarzają. Można więc – posiadając taką wiedzę – próbować przynajmniej się domyślić, czego będzie dotyczyła historia. Maggie O'Farrell nie szuka tu zaskoczeń ani wielkich komplikacji; zależy jej natomiast na budowaniu wciągających opowieści. Szybko przekonuje czytelników do bohaterki, sprawia, że chcą przyglądać się kolejnym etapom jej życia. Pozwala poznać członków rodziny i podstawowe dylematy czy lęki. A kiedy już zaangażuje w losy – będzie można śledzić kolejne „przygody” z pogranicza kresu życia. To, co przytrafia się kobiecie z opowiadań, bardzo często wynika bezpośrednio z charakterystycznych dla społeczeństwa zjawisk i może się łatwo powtórzyć, wówczas funkcjonują te historie z „Jestem, jestem, jestem” jako rodzaj przestrogi. Ale zdarza się też, że Maggie O'Farrell sięga po zupełnie niespodziewane sposoby igrania ze śmiercią: w końcu nie każdy zdecyduje się stanowić żywy cel dla cyrkowego miotacza nożami, niekoniecznie jest to szczyt marzeń odbiorców. Jednak w „Siedemnastu przelotnych spotkaniach ze śmiercią” i takie relacje się pojawią – nadając książce rytm. Maggie O'Farrell przyciąga do siebie odbiorców za sprawą oryginalności tematycznej i uporządkowania. Jest też znakomitą opowiadaczką, potrafi tak przedstawiać kolejne historie, żeby zatrzymać przy sobie czytelników. Nawet jeśli to, co się dzieje, prowadzi do jednoznacznego finału, trudno będzie odłożyć tom na później.
Kruchość życia
Maggie O'Farrell wybrała całkiem ciekawy sposób zwrócenia na siebie uwagi na rynku małych form. Jej tom „Jestem, jestem, jestem” to kilkanaście opowieści pozornie autobiograficznych – które łączy tematyka bliskości śmierci. Bohaterka relacjonuje swoje życie, odnosząc się do kolejnych momentów, w których z jakiegoś powodu poczuła, że może rozstać się ze światem. Czasami to jej własne błędy, czasami wynik działań ludzi z zewnątrz, zagrożenia bywają odzwierciedleniem lęków społecznych albo przypadku. Zawsze jednak prowadzą do refleksji eschatologicznych: przypominają o kruchości życia i o tym, że należy cieszyć się każdym dniem, bo śmierć może nadejść w każdej chwili. Ale w „Jestem, jestem, jestem” nie ma koheletowych tonów, ucieczki od życia jako takiego. Maggie O'Farrell raczej bawi się tematem, zamienia go w życiorysowy rejestr trudnych chwil i przypadków nie do pozazdroszczenia. „Siedemnaście przelotnych spotkań ze śmiercią”, głosi podtytuł tej książki – i oznacza, że autorka siedemnaście razy będzie przyglądać się sobie (lub córce!) w chwili, która może być ostateczna i ostatnia.
O'Farrell nie tylko wybiera sobie temat, który będzie wiodący w całej publikacji. Także konstrukcyjnie sugeruje odbiorcom, z czym się zetkną. Każde opowiadanie – czy też każdy rozdział zwierzenia – ma swój tytuł związany z częścią ciała. Każdy jest też datowany. Pojawią się więc „Płuca (2010)”, ale też „Całe ciało” czy „Przyczyna nieznana”. Tytuły jednoznacznie kierują czytelników w sposób możliwego rozstania się ze światem – jeśli szyja, rzecz może dotyczyć duszenia albo poderżnięcia gardła, jeśli płuca – autorka zabierze czytelników pod wodę. Daty mają uporządkować te zjawiska, pokazać, jak sytuacje powracają lub w jakich konfiguracjach się powtarzają. Można więc – posiadając taką wiedzę – próbować przynajmniej się domyślić, czego będzie dotyczyła historia. Maggie O'Farrell nie szuka tu zaskoczeń ani wielkich komplikacji; zależy jej natomiast na budowaniu wciągających opowieści. Szybko przekonuje czytelników do bohaterki, sprawia, że chcą przyglądać się kolejnym etapom jej życia. Pozwala poznać członków rodziny i podstawowe dylematy czy lęki. A kiedy już zaangażuje w losy – będzie można śledzić kolejne „przygody” z pogranicza kresu życia. To, co przytrafia się kobiecie z opowiadań, bardzo często wynika bezpośrednio z charakterystycznych dla społeczeństwa zjawisk i może się łatwo powtórzyć, wówczas funkcjonują te historie z „Jestem, jestem, jestem” jako rodzaj przestrogi. Ale zdarza się też, że Maggie O'Farrell sięga po zupełnie niespodziewane sposoby igrania ze śmiercią: w końcu nie każdy zdecyduje się stanowić żywy cel dla cyrkowego miotacza nożami, niekoniecznie jest to szczyt marzeń odbiorców. Jednak w „Siedemnastu przelotnych spotkaniach ze śmiercią” i takie relacje się pojawią – nadając książce rytm. Maggie O'Farrell przyciąga do siebie odbiorców za sprawą oryginalności tematycznej i uporządkowania. Jest też znakomitą opowiadaczką, potrafi tak przedstawiać kolejne historie, żeby zatrzymać przy sobie czytelników. Nawet jeśli to, co się dzieje, prowadzi do jednoznacznego finału, trudno będzie odłożyć tom na później.
środa, 21 sierpnia 2019
Tomasz Pindel: Historie fandomowe
Czarne, Wołowiec 2019.
Nie dla fanów
Przynajmniej tak twierdzi Tomasz Pindel we wstępie do „Historii fandomowych”: zamierza przybliżyć środowisko polskiej fantastyki tym, którzy z gatunkiem nie mają wiele wspólnego i bardziej wyznawców tego typu literatury traktują jak UFO niż sami angażują się w śledzenie rynku, nie wierząc, że może się w nim dziać coś ciekawego. „Historie fandomowe” to przede wszystkim lektura towarzyska, czyta się ją jak prasowy reportaż, szybki, krótki i dopracowany literacko, a przy tym – z zaprzyjaźnionymi bohaterami. Bo też i Tomasz Pindel nie stawia sobie za cel skomentowania całokształtu działań, raczej chce uchwycić atmosferę, zarejestrować ważne sposoby działania, nurty czy okazje do spotkań. Od czasu do czasu wrzuci odbiorcom nową definicję, słowo, którym na co dzień posługują się „wtajemniczeni”. Być może w tym wszystkim zainteresuje też kogoś literaturą, ale niekoniecznie, tu przecież nie ma miejsca na opowiadanie o fabułach czy o rozwiązaniach warsztatowych. Literatura staje się pretekstem, na pierwszy plan wysuwa się towarzystwo i społeczność pozornie zamknięta.
Szuka autor „weteranów fandomu”, pyta tych, którzy pamiętają, jak wszystko się zaczęło i z jakimi trudnościami musieli się borykać, żeby uzyskać to, na czym im zależało. Sięga do prapoczątków, do polskiej fantastyki z lat 70. XX wieku – komentuje wyzwania i działania środowiska literackiego. W tej podróży znajdzie miejsce dla fanów gatunku, dla wydawców i dla pisarzy – wszyscy będą przywoływać z pamięci panujące niepisane zasady czy tłumaczyć określone decyzje. Pindel sprawdzi między innymi, jakie były proporcje płci w tworzeniu literatury fantasy, czy jak docierało się do książek ulubionych autorów. Odnosi się do sytuacji na rynku, podpowiada, z jakimi komplikacjami spotykali się fandomowi wyznawcy. Wypytuje ciągle: wydawców o to, co wydawali i jakimi kierowali się kryteriami, czytelników – jak docierali do konkretnych tytułów (i skąd w ogóle dowiadywali się o tym, co przeczytać trzeba). Sprawdza, jak rodziły się kluby fantastyki i jak tworzyły się lub rozpraszały kolekcje książek. Opowiada trochę o literaturze fantastycznej na rodzimym podwórku, a trochę też o tej, która mogła do PRL-u dotrzeć. Przygląda się wydawanym pismom oraz konwentom, odnotowuje, co działo się w środowisku i jak aktywizowało ono nowych twórców. Przejście przez lata prowadzi autora aż do stanu dzisiejszego – rozmawia Pindel między innymi z Rafałem Kosikiem.
Chociaż autor lubi historie i potrafi je wydobywać, z upodobaniem wpada w kolejne dygresje. To znaczy: dygresjami na swój użytek nazywa każdą zmianę tematu, która jednak nie rozbija toku wywodu. Odbiorcy mogą mu spokojnie zaufać i podążać tam, dokąd ich Pindel poprowadzi: wzbudzi ten autor zainteresowanie tematem, ale także samym sposobem przedstawiania go. Stosuje urozmaicenia lekturowe, korzysta z opowieści zasłyszanych od rozmówców, oddaje im często głos i nie powtarza wiadomości. Nie ma ambicji zdobycia wszystkich możliwych informacji i stworzenia monografii dla środowisk fandomowych w Polsce, więc automatycznie nie będzie się też w narracji niepotrzebnie usztywniać. „Historie fandomowe” dają się czytać jak świetna lektura rozrywkowa z dziedziny literatury faktu. Jest tu sporo humoru, anegdot i ciekawostek, które do encyklopedycznych notek nie mogłyby trafić, są ludzie-legendy, tworzący środowisko. Jest wspólnota doświadczeń lub zainteresowań. Tomasz Pindel tą publikacją trafia do szerokiego grona odbiorców, niekoniecznie tylko do tych, którzy fantastyką się interesują.
Nie dla fanów
Przynajmniej tak twierdzi Tomasz Pindel we wstępie do „Historii fandomowych”: zamierza przybliżyć środowisko polskiej fantastyki tym, którzy z gatunkiem nie mają wiele wspólnego i bardziej wyznawców tego typu literatury traktują jak UFO niż sami angażują się w śledzenie rynku, nie wierząc, że może się w nim dziać coś ciekawego. „Historie fandomowe” to przede wszystkim lektura towarzyska, czyta się ją jak prasowy reportaż, szybki, krótki i dopracowany literacko, a przy tym – z zaprzyjaźnionymi bohaterami. Bo też i Tomasz Pindel nie stawia sobie za cel skomentowania całokształtu działań, raczej chce uchwycić atmosferę, zarejestrować ważne sposoby działania, nurty czy okazje do spotkań. Od czasu do czasu wrzuci odbiorcom nową definicję, słowo, którym na co dzień posługują się „wtajemniczeni”. Być może w tym wszystkim zainteresuje też kogoś literaturą, ale niekoniecznie, tu przecież nie ma miejsca na opowiadanie o fabułach czy o rozwiązaniach warsztatowych. Literatura staje się pretekstem, na pierwszy plan wysuwa się towarzystwo i społeczność pozornie zamknięta.
Szuka autor „weteranów fandomu”, pyta tych, którzy pamiętają, jak wszystko się zaczęło i z jakimi trudnościami musieli się borykać, żeby uzyskać to, na czym im zależało. Sięga do prapoczątków, do polskiej fantastyki z lat 70. XX wieku – komentuje wyzwania i działania środowiska literackiego. W tej podróży znajdzie miejsce dla fanów gatunku, dla wydawców i dla pisarzy – wszyscy będą przywoływać z pamięci panujące niepisane zasady czy tłumaczyć określone decyzje. Pindel sprawdzi między innymi, jakie były proporcje płci w tworzeniu literatury fantasy, czy jak docierało się do książek ulubionych autorów. Odnosi się do sytuacji na rynku, podpowiada, z jakimi komplikacjami spotykali się fandomowi wyznawcy. Wypytuje ciągle: wydawców o to, co wydawali i jakimi kierowali się kryteriami, czytelników – jak docierali do konkretnych tytułów (i skąd w ogóle dowiadywali się o tym, co przeczytać trzeba). Sprawdza, jak rodziły się kluby fantastyki i jak tworzyły się lub rozpraszały kolekcje książek. Opowiada trochę o literaturze fantastycznej na rodzimym podwórku, a trochę też o tej, która mogła do PRL-u dotrzeć. Przygląda się wydawanym pismom oraz konwentom, odnotowuje, co działo się w środowisku i jak aktywizowało ono nowych twórców. Przejście przez lata prowadzi autora aż do stanu dzisiejszego – rozmawia Pindel między innymi z Rafałem Kosikiem.
Chociaż autor lubi historie i potrafi je wydobywać, z upodobaniem wpada w kolejne dygresje. To znaczy: dygresjami na swój użytek nazywa każdą zmianę tematu, która jednak nie rozbija toku wywodu. Odbiorcy mogą mu spokojnie zaufać i podążać tam, dokąd ich Pindel poprowadzi: wzbudzi ten autor zainteresowanie tematem, ale także samym sposobem przedstawiania go. Stosuje urozmaicenia lekturowe, korzysta z opowieści zasłyszanych od rozmówców, oddaje im często głos i nie powtarza wiadomości. Nie ma ambicji zdobycia wszystkich możliwych informacji i stworzenia monografii dla środowisk fandomowych w Polsce, więc automatycznie nie będzie się też w narracji niepotrzebnie usztywniać. „Historie fandomowe” dają się czytać jak świetna lektura rozrywkowa z dziedziny literatury faktu. Jest tu sporo humoru, anegdot i ciekawostek, które do encyklopedycznych notek nie mogłyby trafić, są ludzie-legendy, tworzący środowisko. Jest wspólnota doświadczeń lub zainteresowań. Tomasz Pindel tą publikacją trafia do szerokiego grona odbiorców, niekoniecznie tylko do tych, którzy fantastyką się interesują.
wtorek, 20 sierpnia 2019
Beata Ostrowicka: Szczygły
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Dylematy i czary
Klimat powieści „Szczygły” Beaty Ostrowickiej przywodzi na myśl książki Ireny Jurgielewiczowej: z samotnością i wyobcowaniem bohaterów, którzy mierzą się z problemami ponad własne siły. Najpierw Zojka: dziewczynka, która ubi stroić się w opaski z uszkami, straciła mamę, ale ma babcię i kochającego je obie ojczyma. Ma też pewien dar, którego dorośli nie biorą na poważnie: Zojka potrafi zatrzymywać czas. Na moment, tak, żeby zamrozić ruch i żeby nie stało się coś, co stać się musi. To dar przydatny kiedy trzeba kogoś uratować, albo – kiedy należałoby ukarać tych, którzy nie zachowują się zgodnie z przyjętymi zasadami. Jednak pojawia się też pytanie, jak daleko można ingerować w czyjeś życie. Zojka martwi się trochę babcią: ta odrzuca zaloty mężczyzny prowadzącego schronisko dla zwierząt. Mogłaby być szczęśliwa, ale najwyraźniej nie chce – i nie zamierza przedstawiać dziecku powodów swojej decyzji. Zojka widzi szansę na wielką miłość i ma nadzieję, że pomoże dorosłym, chociaż to sprawa nie na jej miarę. Zresztą sercowe problemy można mieć w każdym wieku: najlepsza przyjaciółka Zojki prosi o pomoc w zwróceniu na siebie uwagi pewnego przystojnego chłopaka. I tu dopiero bohaterkę dopadają wyrzuty sumienia: bo czy można kogoś zmusić do pokochania drugiej osoby?
Zojka jest postacią przedziwną: bez przerwy robi „niebka” (to jej dar dla nieżyjącej mamy), a do tego rozumie mowę zwierząt. Nie tylko słucha, co różne stworzenia chcą jej przekazać, ale może im odpowiadać, wchodzić w dialogi i dyskutować, czasami dość zażarcie. To umiejętność, której postronni nie zrozumieją – a która bardzo się przydaje, kiedy trzeba rozwiązać jakąś zagadkę. Zojka nie wzbrania się przed jej wykorzystywaniem, chociaż nie do końca jest pewna, jak to o niej świadczy. Dar może jeszcze bardziej wyautować dziewczynkę – która i tak już słabo dogaduje się z rówieśnikami, za sprawą swoich przejść.
Drugim bohaterem „Szczygłów” jest Igor. Igor to nastolatek, który żadnych problemów wychowawczych nie sprawia, zawsze wie, co należy zrobić, znajduje czas dla bezdomnych zwierząt: chodzi pomagać w schronisku. Co prawda stroni od towarzystwa, ale ma do tego ważne powody. A właściwie jeden powód. Powodem jest Stasinek. Brat Igora w pewnym momencie zszedł na złą drogę i teraz sprowadza na dom same nieszczęścia. Matka go broni i wierzy, że Stasinek w końcu zrozumie, że nie wolno tak postępować – opamięta się i stanie się dobry. Igor nie może wojować jednocześnie z ukochaną rodzicielką i bratem, zresztą dla owego brata sam często staje się ofiarą. Nic, co istotne dla Igora, nie ma znaczenia dla Stasinka: chyba że akurat można na tym zarobić. I tak zły brat próbuje przeciągnąć dobrego na swoją stronę. To wyzwanie, zwłaszcza że Igor w swoich działaniach jest sam. Beata Ostrowicka prowadzi tę relację dwutorowo, pozwala odbiorcom zaprzyjaźnić się z osobna z każdym z bohaterów i śledzić ich niełatwe doświadczenia. W podskórnej warstwie narracji zadawać będzie bardzo trudne pytania i każe czytelnikom zmierzyć się z sytuacjami skomplikowanymi. Zagłębia się w tematy, które nie każdego dotykają – ale pozwalają z dystansem spojrzeć na codzienne troski. Jednocześnie też wyczula odbiorców i uwrażliwia ich na to, co dzieje się dookoła. Sugeruje, że nie wszystkie złe humory są wynikiem kaprysów czy niespełnionych zachcianek, czasami mają znacznie ważniejsze uzasadnienie. Beata Ostrowicka pisze bardzo dobrze i celnie, „Szczygły” to książka, w której nie znajdą młodzi odbiorcy rozbudowanych komentarzy, autorka od razu wrzuca odbiorców w tematy. Gra na emocjach: czasami budzi strach lub smutek, czasami – bunt. Jest to lektura dopracowana pod kątem psychologicznym, przyniesie odbiorcom sporo materiału do przemyśleń.
Dylematy i czary
Klimat powieści „Szczygły” Beaty Ostrowickiej przywodzi na myśl książki Ireny Jurgielewiczowej: z samotnością i wyobcowaniem bohaterów, którzy mierzą się z problemami ponad własne siły. Najpierw Zojka: dziewczynka, która ubi stroić się w opaski z uszkami, straciła mamę, ale ma babcię i kochającego je obie ojczyma. Ma też pewien dar, którego dorośli nie biorą na poważnie: Zojka potrafi zatrzymywać czas. Na moment, tak, żeby zamrozić ruch i żeby nie stało się coś, co stać się musi. To dar przydatny kiedy trzeba kogoś uratować, albo – kiedy należałoby ukarać tych, którzy nie zachowują się zgodnie z przyjętymi zasadami. Jednak pojawia się też pytanie, jak daleko można ingerować w czyjeś życie. Zojka martwi się trochę babcią: ta odrzuca zaloty mężczyzny prowadzącego schronisko dla zwierząt. Mogłaby być szczęśliwa, ale najwyraźniej nie chce – i nie zamierza przedstawiać dziecku powodów swojej decyzji. Zojka widzi szansę na wielką miłość i ma nadzieję, że pomoże dorosłym, chociaż to sprawa nie na jej miarę. Zresztą sercowe problemy można mieć w każdym wieku: najlepsza przyjaciółka Zojki prosi o pomoc w zwróceniu na siebie uwagi pewnego przystojnego chłopaka. I tu dopiero bohaterkę dopadają wyrzuty sumienia: bo czy można kogoś zmusić do pokochania drugiej osoby?
Zojka jest postacią przedziwną: bez przerwy robi „niebka” (to jej dar dla nieżyjącej mamy), a do tego rozumie mowę zwierząt. Nie tylko słucha, co różne stworzenia chcą jej przekazać, ale może im odpowiadać, wchodzić w dialogi i dyskutować, czasami dość zażarcie. To umiejętność, której postronni nie zrozumieją – a która bardzo się przydaje, kiedy trzeba rozwiązać jakąś zagadkę. Zojka nie wzbrania się przed jej wykorzystywaniem, chociaż nie do końca jest pewna, jak to o niej świadczy. Dar może jeszcze bardziej wyautować dziewczynkę – która i tak już słabo dogaduje się z rówieśnikami, za sprawą swoich przejść.
Drugim bohaterem „Szczygłów” jest Igor. Igor to nastolatek, który żadnych problemów wychowawczych nie sprawia, zawsze wie, co należy zrobić, znajduje czas dla bezdomnych zwierząt: chodzi pomagać w schronisku. Co prawda stroni od towarzystwa, ale ma do tego ważne powody. A właściwie jeden powód. Powodem jest Stasinek. Brat Igora w pewnym momencie zszedł na złą drogę i teraz sprowadza na dom same nieszczęścia. Matka go broni i wierzy, że Stasinek w końcu zrozumie, że nie wolno tak postępować – opamięta się i stanie się dobry. Igor nie może wojować jednocześnie z ukochaną rodzicielką i bratem, zresztą dla owego brata sam często staje się ofiarą. Nic, co istotne dla Igora, nie ma znaczenia dla Stasinka: chyba że akurat można na tym zarobić. I tak zły brat próbuje przeciągnąć dobrego na swoją stronę. To wyzwanie, zwłaszcza że Igor w swoich działaniach jest sam. Beata Ostrowicka prowadzi tę relację dwutorowo, pozwala odbiorcom zaprzyjaźnić się z osobna z każdym z bohaterów i śledzić ich niełatwe doświadczenia. W podskórnej warstwie narracji zadawać będzie bardzo trudne pytania i każe czytelnikom zmierzyć się z sytuacjami skomplikowanymi. Zagłębia się w tematy, które nie każdego dotykają – ale pozwalają z dystansem spojrzeć na codzienne troski. Jednocześnie też wyczula odbiorców i uwrażliwia ich na to, co dzieje się dookoła. Sugeruje, że nie wszystkie złe humory są wynikiem kaprysów czy niespełnionych zachcianek, czasami mają znacznie ważniejsze uzasadnienie. Beata Ostrowicka pisze bardzo dobrze i celnie, „Szczygły” to książka, w której nie znajdą młodzi odbiorcy rozbudowanych komentarzy, autorka od razu wrzuca odbiorców w tematy. Gra na emocjach: czasami budzi strach lub smutek, czasami – bunt. Jest to lektura dopracowana pod kątem psychologicznym, przyniesie odbiorcom sporo materiału do przemyśleń.
poniedziałek, 19 sierpnia 2019
Jakub Żulczyk: Świątynia
Agora, Warszawa 2019.
Pęd do łaski
Do Świątyni przybywają chorzy z całego kraju. Samozwańczy uzdrowiciel odkrył w sobie przedziwną moc. Nikt nie wie, jakim celom naprawdę będzie służyć – ale cuda są niezaprzeczalne. Chorzy wstają z wózków inwalidzkich, odzyskują zmysły, cofa się im paraliż. Przebieg uzdrowień jest nadawany przez telewizję, uzdrowiciel przemawia do ludu i nie wiadomo, czy leczy, czy najpierw wpędza w choroby, hipnotyzując odbiorców. Bo nie można racjonalnie wytłumaczyć sytuacji mamy Anki, która program namiętnie oglądała. Atak padaczki i paraliż matki sprawiają, że nastoletnia bohaterka – znana czytelnikom ze „Zmorojewa” – przekona się, co znaczy zamartwiać się o bliskich. Dla mamy Anki wizyta w świątyni może okazać się ratunkiem, rodzina chce przynajmniej spróbować. Przez to też dziewczyna przekona się, jak wygląda całe zamieszanie z bliska. I znowu wpadnie w centrum walki z siłami zła.
Jakub Żulczyk w „Świątyni” wraca do losów postaci ze „Zmorojewa”, a to oznacza, że tworzy kolejną powieść dla młodych czytelników” podobnie apetyczną i podobnie łączącą aspekty obyczajowo-psychologiczne z mroczną fantastyką. Przywołuje znaną odbiorcom Ankę – która bez przerwy kłóci się z matką i nie może ułożyć sobie życia osobistego. PO pewnym czasie sięgnie też po Tytusa, pomoc nastoletniego informatyka wydaje się nieodzowna – w końcu ostatnim razem to dzięki niemu udało się pokonać ciemność i zagrożenie. Anka pamięta ze Zmorojewa wyłącznie tornado. I to, że Tytus nie nadaje się na jej chłopaka. Za to w „Świątyni” w szkole dziewczyny pojawia się dziwna i niepokojąca trójka uczniów. Jeden jest chodzącym ideałem i uosobieniem marzeń nastolatek. Przystojny, czuły i troskliwy – wypełni tęsknotę za bliskością. Tyle że i on, i Eryk pozostają pod wodzą despotycznej Lidki, prymuski ze szklanym okiem. Rozwiązanie tajemnicy tej trójki może prowadzić do zrozumienia, kim właściwie jest uzdrowiciel. „Świątynia” to powieść, która na początku wypada bardzo realistycznie: w pierwszej części autor nakreśla środowisko funkcjonowania Anki, szkolną i domową codzienność. W drugiej stawia już na wyobraźnię, bardzo mroczną, chociaż momentami też karykaturalną. To książka, która młodych odbiorców zaintryguje – najpierw z racji damsko-męskich i domowych problemów, później już za sprawą humoru (kiedy do Anki i Tytusa dosiądzie się ich kumpel), wreszcie przez widmo apokalipsy. Dzieje się tu sporo, a Jakub Żulczyk stara się do swoich odbiorców dotrzeć na różne sposoby. Pokazuje, że rozumie ich codzienne troski – nawet jeśli takiego zrozumienia nie uzyskają bohaterowie. Jest „Świątynia” w pewnym stopniu analizą psychologii tłumu, odsłania zasady działania sekt i pokazuje, jak łatwo jest wpaść w pułapkę zastawianą przez samozwańczych duchowych przywódców. Chociaż efekt jest tu podporządkowany thrillerowi, mechanizmy należą do jak najbardziej prawdziwych. Jakub Żulczyk po raz kolejny udowadnia, że swoim pisarstwem może zaintrygować odbiorców, przedstawić im nie tylko rozrywkę, ale i zestaw życiowych obserwacji.
Pęd do łaski
Do Świątyni przybywają chorzy z całego kraju. Samozwańczy uzdrowiciel odkrył w sobie przedziwną moc. Nikt nie wie, jakim celom naprawdę będzie służyć – ale cuda są niezaprzeczalne. Chorzy wstają z wózków inwalidzkich, odzyskują zmysły, cofa się im paraliż. Przebieg uzdrowień jest nadawany przez telewizję, uzdrowiciel przemawia do ludu i nie wiadomo, czy leczy, czy najpierw wpędza w choroby, hipnotyzując odbiorców. Bo nie można racjonalnie wytłumaczyć sytuacji mamy Anki, która program namiętnie oglądała. Atak padaczki i paraliż matki sprawiają, że nastoletnia bohaterka – znana czytelnikom ze „Zmorojewa” – przekona się, co znaczy zamartwiać się o bliskich. Dla mamy Anki wizyta w świątyni może okazać się ratunkiem, rodzina chce przynajmniej spróbować. Przez to też dziewczyna przekona się, jak wygląda całe zamieszanie z bliska. I znowu wpadnie w centrum walki z siłami zła.
Jakub Żulczyk w „Świątyni” wraca do losów postaci ze „Zmorojewa”, a to oznacza, że tworzy kolejną powieść dla młodych czytelników” podobnie apetyczną i podobnie łączącą aspekty obyczajowo-psychologiczne z mroczną fantastyką. Przywołuje znaną odbiorcom Ankę – która bez przerwy kłóci się z matką i nie może ułożyć sobie życia osobistego. PO pewnym czasie sięgnie też po Tytusa, pomoc nastoletniego informatyka wydaje się nieodzowna – w końcu ostatnim razem to dzięki niemu udało się pokonać ciemność i zagrożenie. Anka pamięta ze Zmorojewa wyłącznie tornado. I to, że Tytus nie nadaje się na jej chłopaka. Za to w „Świątyni” w szkole dziewczyny pojawia się dziwna i niepokojąca trójka uczniów. Jeden jest chodzącym ideałem i uosobieniem marzeń nastolatek. Przystojny, czuły i troskliwy – wypełni tęsknotę za bliskością. Tyle że i on, i Eryk pozostają pod wodzą despotycznej Lidki, prymuski ze szklanym okiem. Rozwiązanie tajemnicy tej trójki może prowadzić do zrozumienia, kim właściwie jest uzdrowiciel. „Świątynia” to powieść, która na początku wypada bardzo realistycznie: w pierwszej części autor nakreśla środowisko funkcjonowania Anki, szkolną i domową codzienność. W drugiej stawia już na wyobraźnię, bardzo mroczną, chociaż momentami też karykaturalną. To książka, która młodych odbiorców zaintryguje – najpierw z racji damsko-męskich i domowych problemów, później już za sprawą humoru (kiedy do Anki i Tytusa dosiądzie się ich kumpel), wreszcie przez widmo apokalipsy. Dzieje się tu sporo, a Jakub Żulczyk stara się do swoich odbiorców dotrzeć na różne sposoby. Pokazuje, że rozumie ich codzienne troski – nawet jeśli takiego zrozumienia nie uzyskają bohaterowie. Jest „Świątynia” w pewnym stopniu analizą psychologii tłumu, odsłania zasady działania sekt i pokazuje, jak łatwo jest wpaść w pułapkę zastawianą przez samozwańczych duchowych przywódców. Chociaż efekt jest tu podporządkowany thrillerowi, mechanizmy należą do jak najbardziej prawdziwych. Jakub Żulczyk po raz kolejny udowadnia, że swoim pisarstwem może zaintrygować odbiorców, przedstawić im nie tylko rozrywkę, ale i zestaw życiowych obserwacji.
niedziela, 18 sierpnia 2019
George Black: Ganges. Święci i grzesznicy znad boskiej rzeki
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019.
Egzotyka na co dzień
W opowieści na wskroś przesiąkniętej klimatem Indii codzienność zamienia się w egzotykę, a obrazy z ulic i dzielnic przykuwają odbiorców niezwykłością. Tyle tylko, że George Black wcale nie chce się zachwycać oryginalnymi krajobrazami ani wyznaczać turystycznych szlaków. Pozwala za to odkrywać Indie nie na sprzedaż, z ich rozmaitymi wadami – czasem kompletnie niewiarygodnymi dla Europejczyka (między innymi zajmuje się tematem przedziwnych i dość makabrycznych zwyczajów pogrzebowych – choćby rozłupywaniem czaszki nieboszczyka – za sfotografowanie tego zwyczaju żądają żałobnicy po sto dolarów za zdjęcie, co autor skrzętnie odnotowuje). Funeralne pomysły są nadzwyczaj barwne, ale już na tyle odległe od tego, co znają czytelnicy, że nie będzie im towarzyszyć raczej refleksja eschatologiczna. Ciekawostek dostarcza Ganges, święta rzeka, przez miejscowych traktowana jak centrum świata. Wielu ludzi chce, żeby po śmierci ich prochy trafiły do Gangesu, wielu ludzi traci życie, kiedy wpada do wody podczas oglądania różnych uroczystości. Ganges daje życie: zapewnia wyżywienie, więc nikt się nie dziwi, że to życie może też odbierać zgodnie z własnymi kaprysami, nie do przejrzenia przez człowieka. W Indiach rzeczywistość staje na głowie – obecność karaluchów w hotelowych pokojach to nie jest podstawa do złożenia reklamacji. George Black rozgląda się po kraju z niesłabnącym zdumieniem. Tu nie ma nawet zniesmaczenia ani poszukiwania absurdów (chociaż takie podejście byłoby przez odbiorców natychmiast podchwycone), Black woli zdawać relację ze swoich prób zrozumienia Indii. Całkiem nieźle mu się to udaje.
Jedna kwestia to reportaż. Poszukiwanie ciekawych tematów i rozmówców wartych utrwalenia w książce. Znajduje czasami takich, których historii nie da się jednoznacznie ustalić, przytacza wówczas kilka wersji i nie podejmuje się oceniania, zresztą zgodnie z tym, co w pewnym momencie słyszy od jednego z rozmówców: tak naprawdę liczą się właśnie historie, byle były dobrze opracowane. W ramach reportaży Black jeździ po kraju i opisuje, co widzi – i co usłyszy od miejscowych. Tom ma jednak jeszcze drugi nadrzędny temat – i to wpatrzenie autora w przeszłość, w legendy, wierzenia i opowieści, które kształtowały zbiorową wyobraźnię. Odnotowuje autor motywy z zakresu religii (przy okazji pokazując, jak funkcjonuje ona w tym kraju – porównania i oceny zostawia odbiorcom). Nie tylko wierzenia go interesują, sięga po rozmaite fabuły, które wplata w egzystencję opisywanych ludzi – albo w cały kontekst ich funkcjonowania. Przytacza różne wersje opowieści, umożliwiając odbiorcom zapoznawanie się z rozwiązaniami wprowadzanymi w innej kulturze. Jest George Black przewodnikiem po Indiach, jednak unika powierzchownych obrazków. Dba o to, żeby przedstawiać kraj i jego mieszkańców ze zrozumieniem, a czasami – z wyrozumiałością, w każdym razie w bardzo gęstej narracji. Bliżej tej publikacji do naukowych relacji podróżniczych, jeśli bierze się pod uwagę stopień fachowości narracji i obserwacji – niż do dzisiejszych opowieści globtoterów.
Egzotyka na co dzień
W opowieści na wskroś przesiąkniętej klimatem Indii codzienność zamienia się w egzotykę, a obrazy z ulic i dzielnic przykuwają odbiorców niezwykłością. Tyle tylko, że George Black wcale nie chce się zachwycać oryginalnymi krajobrazami ani wyznaczać turystycznych szlaków. Pozwala za to odkrywać Indie nie na sprzedaż, z ich rozmaitymi wadami – czasem kompletnie niewiarygodnymi dla Europejczyka (między innymi zajmuje się tematem przedziwnych i dość makabrycznych zwyczajów pogrzebowych – choćby rozłupywaniem czaszki nieboszczyka – za sfotografowanie tego zwyczaju żądają żałobnicy po sto dolarów za zdjęcie, co autor skrzętnie odnotowuje). Funeralne pomysły są nadzwyczaj barwne, ale już na tyle odległe od tego, co znają czytelnicy, że nie będzie im towarzyszyć raczej refleksja eschatologiczna. Ciekawostek dostarcza Ganges, święta rzeka, przez miejscowych traktowana jak centrum świata. Wielu ludzi chce, żeby po śmierci ich prochy trafiły do Gangesu, wielu ludzi traci życie, kiedy wpada do wody podczas oglądania różnych uroczystości. Ganges daje życie: zapewnia wyżywienie, więc nikt się nie dziwi, że to życie może też odbierać zgodnie z własnymi kaprysami, nie do przejrzenia przez człowieka. W Indiach rzeczywistość staje na głowie – obecność karaluchów w hotelowych pokojach to nie jest podstawa do złożenia reklamacji. George Black rozgląda się po kraju z niesłabnącym zdumieniem. Tu nie ma nawet zniesmaczenia ani poszukiwania absurdów (chociaż takie podejście byłoby przez odbiorców natychmiast podchwycone), Black woli zdawać relację ze swoich prób zrozumienia Indii. Całkiem nieźle mu się to udaje.
Jedna kwestia to reportaż. Poszukiwanie ciekawych tematów i rozmówców wartych utrwalenia w książce. Znajduje czasami takich, których historii nie da się jednoznacznie ustalić, przytacza wówczas kilka wersji i nie podejmuje się oceniania, zresztą zgodnie z tym, co w pewnym momencie słyszy od jednego z rozmówców: tak naprawdę liczą się właśnie historie, byle były dobrze opracowane. W ramach reportaży Black jeździ po kraju i opisuje, co widzi – i co usłyszy od miejscowych. Tom ma jednak jeszcze drugi nadrzędny temat – i to wpatrzenie autora w przeszłość, w legendy, wierzenia i opowieści, które kształtowały zbiorową wyobraźnię. Odnotowuje autor motywy z zakresu religii (przy okazji pokazując, jak funkcjonuje ona w tym kraju – porównania i oceny zostawia odbiorcom). Nie tylko wierzenia go interesują, sięga po rozmaite fabuły, które wplata w egzystencję opisywanych ludzi – albo w cały kontekst ich funkcjonowania. Przytacza różne wersje opowieści, umożliwiając odbiorcom zapoznawanie się z rozwiązaniami wprowadzanymi w innej kulturze. Jest George Black przewodnikiem po Indiach, jednak unika powierzchownych obrazków. Dba o to, żeby przedstawiać kraj i jego mieszkańców ze zrozumieniem, a czasami – z wyrozumiałością, w każdym razie w bardzo gęstej narracji. Bliżej tej publikacji do naukowych relacji podróżniczych, jeśli bierze się pod uwagę stopień fachowości narracji i obserwacji – niż do dzisiejszych opowieści globtoterów.
sobota, 17 sierpnia 2019
Joanna Jędrzejczyk, Jan Paszkowski: Jedz, śmiej się i walcz
Edipresse Książki, Warszawa 2019.
Radość i smak
Joanna Jędrzejczyk jako mistrzyni walki niekoniecznie kojarzy się czytelnikom z wybitnymi dokonaniami w dziedzinie kulinariów. Tymczasem w tomie „Jedz, śmiej się i walcz” dzieli się kilkoma przepisami na bardzo proste, codzienne dania. To porady, które łatwo wcielić w życie – włączyć do zwykłego menu, które nie wydrenuje kieszeni i nie wymaga zakupów w specjalistycznych sklepach. Wprawdzie takimi wskazówkami nikomu autorka nie zaimponuje, ale też nie o to chodzi, bardziej liczy się zabawa. „Przepisy” Joanny Jędrzejczyk można wypróbować – ale wabikiem dla czytelników mają być te podawane przez Jana Paszkowskiego. Kucharz-celebryta popisuje się wymyślnymi potrawami (o rozbudowanych nazwach, tak, żeby wpasowały się w ogólny trend). Kulinarne pomysły Paszkowskiego zajmują większą część tomu. Nie zostały stematyzowane – to kulinarny przegląd dań z różnych kultur, charakterystycznych smaków i wykorzystywania modnych składników. Usatysfakcjonowani będą odbiorcy ceniący sobie zdrową kuchnię – i wymyślne, ale nie czasochłonne potrawy. To książka dla szukających inspiracji a nie pełnego jadłospisu. Podpowiedzi na spotkania z przyjaciółmi lub drobne urozmaicenia – z tym problemu nie będzie. Jan Paszkowski każdy z przepisów okrasza dodatkowo krótkim i osobistym komentarzem: podpowiada modyfikacje lub zastosowania, opowiada skrótowo, co danie znaczy dla niego albo jak znalazło się w jego domu. Zwierzenia z poszukiwania smaków są błyskawiczne i nie zmęczą – a do tego pozwalają nawiązać kontakt z odbiorcami. Książkę uzupełnia (właściwie otwiera) kilka „felietonów” Joanny Jędrzejczyk. Tu jako autorka udziela czytelnikom rad, zwłaszcza w zakresie pozytywnego nastawienia, walki z przeciwnościami losu. Przytacza dość ogólnikowo, enigmatycznie, parę przykładów z własnego życia – w ten sposób trafić może do swoich fanów. W tych tekstach Jędrzejczyk wygrywa przede wszystkim dzięki szczerości, nie proponuje przecież literackich utworów, a proste wyznania. Można w nich znaleźć motywację do działania albo inspirację – pełnią też funkcję rozrywkową, ale stanowią raczej dodatek do kulinarnych odkryć Paszkowskiego. Trochę może dziwić taki rozrzut tematyczny, książka okazuje się po prostu wspólną publikacją dwóch sław i jako taka nie musi wydawać się logicznie skomponowana. Autorzy oferują czytelnikom przegląd swoich pasji. Książka „Jedz, śmiej się i walcz” została ułożona z krótkich, osobistych wypowiedzi, przepisów kulinarnych oraz… zdjęć. Joanna Jędrzejczyk i Jan Paszkowski biorą udział w sesji fotograficznej, tyle tylko, że zabrakło pomysłu na więcej ujęć. Istnieje kilka serii zdjęć, na których bohaterowie tomu różnią się tylko minami lub kierunkiem spojrzenia. Owszem, pojawi się tu trochę fotografii energetycznych – roześmiana Jędrzejczyk z rozmaitymi produktami spożywczymi – gdyby taki zestaw pomysłów jeszcze rozbudować, a wyrzucić powtarzające się kadry, efekt byłby znacznie lepszy. W każdym razie jest ta publikacja kolorowa, wypełniona pozytywnymi treściami (oprócz wizerunków autorów jest tu mnóstwo kadrów ze smakowitymi potrawami). Jest to książka trochę rozdmuchana objętościowo, ale spójna i wpasowująca się w rynek pop.
Radość i smak
Joanna Jędrzejczyk jako mistrzyni walki niekoniecznie kojarzy się czytelnikom z wybitnymi dokonaniami w dziedzinie kulinariów. Tymczasem w tomie „Jedz, śmiej się i walcz” dzieli się kilkoma przepisami na bardzo proste, codzienne dania. To porady, które łatwo wcielić w życie – włączyć do zwykłego menu, które nie wydrenuje kieszeni i nie wymaga zakupów w specjalistycznych sklepach. Wprawdzie takimi wskazówkami nikomu autorka nie zaimponuje, ale też nie o to chodzi, bardziej liczy się zabawa. „Przepisy” Joanny Jędrzejczyk można wypróbować – ale wabikiem dla czytelników mają być te podawane przez Jana Paszkowskiego. Kucharz-celebryta popisuje się wymyślnymi potrawami (o rozbudowanych nazwach, tak, żeby wpasowały się w ogólny trend). Kulinarne pomysły Paszkowskiego zajmują większą część tomu. Nie zostały stematyzowane – to kulinarny przegląd dań z różnych kultur, charakterystycznych smaków i wykorzystywania modnych składników. Usatysfakcjonowani będą odbiorcy ceniący sobie zdrową kuchnię – i wymyślne, ale nie czasochłonne potrawy. To książka dla szukających inspiracji a nie pełnego jadłospisu. Podpowiedzi na spotkania z przyjaciółmi lub drobne urozmaicenia – z tym problemu nie będzie. Jan Paszkowski każdy z przepisów okrasza dodatkowo krótkim i osobistym komentarzem: podpowiada modyfikacje lub zastosowania, opowiada skrótowo, co danie znaczy dla niego albo jak znalazło się w jego domu. Zwierzenia z poszukiwania smaków są błyskawiczne i nie zmęczą – a do tego pozwalają nawiązać kontakt z odbiorcami. Książkę uzupełnia (właściwie otwiera) kilka „felietonów” Joanny Jędrzejczyk. Tu jako autorka udziela czytelnikom rad, zwłaszcza w zakresie pozytywnego nastawienia, walki z przeciwnościami losu. Przytacza dość ogólnikowo, enigmatycznie, parę przykładów z własnego życia – w ten sposób trafić może do swoich fanów. W tych tekstach Jędrzejczyk wygrywa przede wszystkim dzięki szczerości, nie proponuje przecież literackich utworów, a proste wyznania. Można w nich znaleźć motywację do działania albo inspirację – pełnią też funkcję rozrywkową, ale stanowią raczej dodatek do kulinarnych odkryć Paszkowskiego. Trochę może dziwić taki rozrzut tematyczny, książka okazuje się po prostu wspólną publikacją dwóch sław i jako taka nie musi wydawać się logicznie skomponowana. Autorzy oferują czytelnikom przegląd swoich pasji. Książka „Jedz, śmiej się i walcz” została ułożona z krótkich, osobistych wypowiedzi, przepisów kulinarnych oraz… zdjęć. Joanna Jędrzejczyk i Jan Paszkowski biorą udział w sesji fotograficznej, tyle tylko, że zabrakło pomysłu na więcej ujęć. Istnieje kilka serii zdjęć, na których bohaterowie tomu różnią się tylko minami lub kierunkiem spojrzenia. Owszem, pojawi się tu trochę fotografii energetycznych – roześmiana Jędrzejczyk z rozmaitymi produktami spożywczymi – gdyby taki zestaw pomysłów jeszcze rozbudować, a wyrzucić powtarzające się kadry, efekt byłby znacznie lepszy. W każdym razie jest ta publikacja kolorowa, wypełniona pozytywnymi treściami (oprócz wizerunków autorów jest tu mnóstwo kadrów ze smakowitymi potrawami). Jest to książka trochę rozdmuchana objętościowo, ale spójna i wpasowująca się w rynek pop.
piątek, 16 sierpnia 2019
Martin Grunwald: Homo haptcus. Dlaczego nie możemy żyć bez zmysłu dotyku
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019.
Odkrywanie świata
Opowieść o dotyku zaczyna się od kilku wiadomości (niektórych na prawach anegdot z życia wziętych), które na pewno wzbudzą zainteresowanie czytelników. Potem Martin Grunwald wycofuje się trochę z reportażowości i z akcentowania tego, co czytelnikom bliskie – zajmuje się natomiast samym dotykiem. Bardzo dużo miejsca poświęca omawianiu tego, jak kształtuje się ten zmysł. Oznacza to, że wiele czasu spędzi, komentując zachowania noworodków i niemowląt (ale również dzieci nienarodzonych, jeszcze w łonie matki: sprawdza, do czego człowiekowi w życiu płodowym daje dotyk i dlaczego bez tego zmysłu nie mógłby istnieć). Temat właściwie zachęcałby do analizowania relacji międzyludzkich i kwestii społecznych, jednak to, co często trafia do artykułów w kolorowych magazynach, tutaj traci rację bytu. Martin Grunwald do zmysłu dotyku podchodzi w sposób naukowy. Będzie między innymi odnotowywał, jaki jest najmniejszy wyczuwalny nacisk na ludzką skórę, albo czy dorośli, starcy czy dzieci mają najsilniej rozwinięty zmysł dotyku. Nie będzie opisywać miejsc ani sytuacji, w których dotyk ma większe znaczenie niż zwykle, za to sprawdzi szereg ciekawostek i badań, które pozwalałyby na odkrywanie tajemnic ludzkiego ciała. Dotyk, który jest bohaterem tego tomu, to dotyk widziany oczami badaczy, uczonych poszukujących sposobu na lepsze rozumienie świata zmysłów. W końcu Grunwald prowadzi laboratorium zajmujące się badaniem tego zjawiska. To, co przedstawia autor, będzie niemal w każdym zakresie nowością dla czytelników. Wykracza bowiem Grunwald poza sferę doznań zmysłowych, rzadko odnosi się do codzienności (chyba że jest t powiązane z udoskonalaniem narzędzi badawczych) – nie ma miejsca na znaną odbiorcom codzienność, poza drobnymi wzmiankami na prawach anegdot czasami kierującymi samych badaczy na właściwe tory. „Homo hapticus” to tom nastawiony na relację z punktu widzenia uczonych popularyzujących wiedzę. Gromadzi autor zagadnienia na co dzień niemożliwe do uchwycenia przez odbiorców. Najpierw sporo miejsca poświęca na samą kwestię rozwoju człowieka – kształtowanie się dotyku w życiu płodowym i w niemowlęctwie. Kolejnym etapem opowieści staje się analiza sposobów badań: tutaj z kolei pokazuje Grunwald narzędzia badaczy, ale też inspiracje, bodźce do dokonywania odkryć. Wreszcie ostatnim etapem opowieści stają się rozmaite schorzenia, sytuacje, w których daje się zarejestrować zaburzenia zmysłu dotyku. Tym z kolei może przyciągnąć autor najszersze grono odbiorców – spośród masowej publiczności. Zwłaszcza że nad zmysłem dotyku zwykle zastanawiamy się najmniej. Martin Grunwald ten stan próbuje zmienić – i to z powodzeniem. Wprowadza pojęcie haptyki i uświadamia odbiorcom meandry takiej dziedziny nauki.
Został ten tom bardzo starannie przygotowany nie jako reklama działań Grunwalda i jego zespołu (choć z pewnością przyda mu się i taka metoda popularyzowania wiedzy), ale też jako ciekawostka popularnonaukowa. Warty uznania jest styl – miejscami wpadający w reportaż, nie hermetyczny, ale wypełniony informacjami. Autor uczy odbiorców – i dzieli się swoją fascynacją. To kolejna bardzo udana propozycja w serii #nauka WUJ.
Odkrywanie świata
Opowieść o dotyku zaczyna się od kilku wiadomości (niektórych na prawach anegdot z życia wziętych), które na pewno wzbudzą zainteresowanie czytelników. Potem Martin Grunwald wycofuje się trochę z reportażowości i z akcentowania tego, co czytelnikom bliskie – zajmuje się natomiast samym dotykiem. Bardzo dużo miejsca poświęca omawianiu tego, jak kształtuje się ten zmysł. Oznacza to, że wiele czasu spędzi, komentując zachowania noworodków i niemowląt (ale również dzieci nienarodzonych, jeszcze w łonie matki: sprawdza, do czego człowiekowi w życiu płodowym daje dotyk i dlaczego bez tego zmysłu nie mógłby istnieć). Temat właściwie zachęcałby do analizowania relacji międzyludzkich i kwestii społecznych, jednak to, co często trafia do artykułów w kolorowych magazynach, tutaj traci rację bytu. Martin Grunwald do zmysłu dotyku podchodzi w sposób naukowy. Będzie między innymi odnotowywał, jaki jest najmniejszy wyczuwalny nacisk na ludzką skórę, albo czy dorośli, starcy czy dzieci mają najsilniej rozwinięty zmysł dotyku. Nie będzie opisywać miejsc ani sytuacji, w których dotyk ma większe znaczenie niż zwykle, za to sprawdzi szereg ciekawostek i badań, które pozwalałyby na odkrywanie tajemnic ludzkiego ciała. Dotyk, który jest bohaterem tego tomu, to dotyk widziany oczami badaczy, uczonych poszukujących sposobu na lepsze rozumienie świata zmysłów. W końcu Grunwald prowadzi laboratorium zajmujące się badaniem tego zjawiska. To, co przedstawia autor, będzie niemal w każdym zakresie nowością dla czytelników. Wykracza bowiem Grunwald poza sferę doznań zmysłowych, rzadko odnosi się do codzienności (chyba że jest t powiązane z udoskonalaniem narzędzi badawczych) – nie ma miejsca na znaną odbiorcom codzienność, poza drobnymi wzmiankami na prawach anegdot czasami kierującymi samych badaczy na właściwe tory. „Homo hapticus” to tom nastawiony na relację z punktu widzenia uczonych popularyzujących wiedzę. Gromadzi autor zagadnienia na co dzień niemożliwe do uchwycenia przez odbiorców. Najpierw sporo miejsca poświęca na samą kwestię rozwoju człowieka – kształtowanie się dotyku w życiu płodowym i w niemowlęctwie. Kolejnym etapem opowieści staje się analiza sposobów badań: tutaj z kolei pokazuje Grunwald narzędzia badaczy, ale też inspiracje, bodźce do dokonywania odkryć. Wreszcie ostatnim etapem opowieści stają się rozmaite schorzenia, sytuacje, w których daje się zarejestrować zaburzenia zmysłu dotyku. Tym z kolei może przyciągnąć autor najszersze grono odbiorców – spośród masowej publiczności. Zwłaszcza że nad zmysłem dotyku zwykle zastanawiamy się najmniej. Martin Grunwald ten stan próbuje zmienić – i to z powodzeniem. Wprowadza pojęcie haptyki i uświadamia odbiorcom meandry takiej dziedziny nauki.
Został ten tom bardzo starannie przygotowany nie jako reklama działań Grunwalda i jego zespołu (choć z pewnością przyda mu się i taka metoda popularyzowania wiedzy), ale też jako ciekawostka popularnonaukowa. Warty uznania jest styl – miejscami wpadający w reportaż, nie hermetyczny, ale wypełniony informacjami. Autor uczy odbiorców – i dzieli się swoją fascynacją. To kolejna bardzo udana propozycja w serii #nauka WUJ.
czwartek, 15 sierpnia 2019
Tomasz Łubieński: Wojna według Karskiego
Iskry, Warszawa 2019.
Spojrzenie z dystansu
„Wojna według Karskiego” to książka, która jest okołobiograficznym esejem z pogranicza politologii i… filozofii. Tomasz Łubieński przedstawia postać doskonale odbiorcom znaną – raczej przekrojowo, bez zagłębiania się w detale życiorysowe. Ten autor pisze zajmująco nie tylko dla tych, którzy pasjonują się historią. Jest w stanie zaangażować nawet przypadkowych czytelników. Zwłaszcza że w stylu narracji unika przezroczystości, pozwala sobie od czasu do czasu na ironię czy drobny komentarz poza podstawowym nurtem relacji. Wymykają mu się czasem prześmiewcze oceny, albo… nostalgiczne westchnienia. Zamienia się autor w gawędziarza, erudytę i znawcę przeszłości oraz charakterów jednocześnie.
Już od pierwszych stron tomu staje się jasne, że dla Łubieńskiego bardzo liczy się kontekst. Próbuje ten autor wychwycić, co ukształtowało bohatera książki – i to od pierwszych lat życia. Stąd między innymi sprawdzanie, jak wyglądała Łódź przed wojną. Sporo miejsca poświęci również Tomasz Łubieński na refleksje dotyczące religii i wyznań w społeczeństwie. Podpowiada przy okazji, jak wychowywać młodych ludzi w duchu porozumienia, ponad sztucznymi podziałami i granicami. Temat „żydowski” zajmuje ważną pozycję w tle tej opowieści. Czasami można się zastanawiać, czy w ten sposób autor nie ułatwia sobie trochę zadania: zamiast wyszukiwać nieznaczące detale egzystencji, zajmuje się tym, co z perspektywy czytelników ciekawsze. Szybko przeskakuje do dorosłości Karskiego, nie stroniąc od pozornych skandali (jak próba samobójcza…). Wkrótce przecież relację zdominuje już wielka polityka na przemian z wielką historią. W wojennej działalności Jana Karskiego najbardziej intrygująca wydaje się być jego zdolność do naśladowania postaw i głosów tych, którzy przekazują informacje. Tu Karski może dać upust talentom parodystycznym, co czasem oznacza kłopoty lub nieporozumienia – czytelnikom ta postać zapadnie dzięki temu jeszcze lepiej w pamięć. Z tej strony przecież bohater tomu nie jest znany szerokiej publiczności. Autor ogniskuje uwagę odbiorców na dyplomatycznych działaniach – i na długi czas odsuwa w ogóle życie prywatne swojego bohatera. Interesują go za to kwestie tożsamościowe, poszukiwanie własnego miejsca na ziemi i dylematy związane z wyborem kraju (pozorną możliwością wyboru). Dopiero kiedy w życiu Karskiego pojawia się tancerka Pola Nireńska, Tomasz Łubieński przechodzi do opowiadania o szczęściu małżeńskim. Nie ma zamiaru zbyt długo przedstawiać samej artystki, jednak znajdzie miejsce na zweryfikowanie opinii o niej i pokazanie, jak ważny był taniec dla bohatera tomu – za sprawą jego utalentowanej żony. W tym wypadku na moment zapomni Łubieński o polityce i świecie dyplomacji.
„Wojna według Karskiego” to książka, która ożywia zainteresowanie częścią przeszłości, pokazuje wydarzenia przez pryzmat jednego człowieka i jego zagmatwanych losów. Tomasz Łubieński tworzy esej, w którym nie tylko gromadzi informacje z życia Karskiego – ale zastanawia się również nad sensem jego działań i nad znaczeniem dla historii.
Spojrzenie z dystansu
„Wojna według Karskiego” to książka, która jest okołobiograficznym esejem z pogranicza politologii i… filozofii. Tomasz Łubieński przedstawia postać doskonale odbiorcom znaną – raczej przekrojowo, bez zagłębiania się w detale życiorysowe. Ten autor pisze zajmująco nie tylko dla tych, którzy pasjonują się historią. Jest w stanie zaangażować nawet przypadkowych czytelników. Zwłaszcza że w stylu narracji unika przezroczystości, pozwala sobie od czasu do czasu na ironię czy drobny komentarz poza podstawowym nurtem relacji. Wymykają mu się czasem prześmiewcze oceny, albo… nostalgiczne westchnienia. Zamienia się autor w gawędziarza, erudytę i znawcę przeszłości oraz charakterów jednocześnie.
Już od pierwszych stron tomu staje się jasne, że dla Łubieńskiego bardzo liczy się kontekst. Próbuje ten autor wychwycić, co ukształtowało bohatera książki – i to od pierwszych lat życia. Stąd między innymi sprawdzanie, jak wyglądała Łódź przed wojną. Sporo miejsca poświęci również Tomasz Łubieński na refleksje dotyczące religii i wyznań w społeczeństwie. Podpowiada przy okazji, jak wychowywać młodych ludzi w duchu porozumienia, ponad sztucznymi podziałami i granicami. Temat „żydowski” zajmuje ważną pozycję w tle tej opowieści. Czasami można się zastanawiać, czy w ten sposób autor nie ułatwia sobie trochę zadania: zamiast wyszukiwać nieznaczące detale egzystencji, zajmuje się tym, co z perspektywy czytelników ciekawsze. Szybko przeskakuje do dorosłości Karskiego, nie stroniąc od pozornych skandali (jak próba samobójcza…). Wkrótce przecież relację zdominuje już wielka polityka na przemian z wielką historią. W wojennej działalności Jana Karskiego najbardziej intrygująca wydaje się być jego zdolność do naśladowania postaw i głosów tych, którzy przekazują informacje. Tu Karski może dać upust talentom parodystycznym, co czasem oznacza kłopoty lub nieporozumienia – czytelnikom ta postać zapadnie dzięki temu jeszcze lepiej w pamięć. Z tej strony przecież bohater tomu nie jest znany szerokiej publiczności. Autor ogniskuje uwagę odbiorców na dyplomatycznych działaniach – i na długi czas odsuwa w ogóle życie prywatne swojego bohatera. Interesują go za to kwestie tożsamościowe, poszukiwanie własnego miejsca na ziemi i dylematy związane z wyborem kraju (pozorną możliwością wyboru). Dopiero kiedy w życiu Karskiego pojawia się tancerka Pola Nireńska, Tomasz Łubieński przechodzi do opowiadania o szczęściu małżeńskim. Nie ma zamiaru zbyt długo przedstawiać samej artystki, jednak znajdzie miejsce na zweryfikowanie opinii o niej i pokazanie, jak ważny był taniec dla bohatera tomu – za sprawą jego utalentowanej żony. W tym wypadku na moment zapomni Łubieński o polityce i świecie dyplomacji.
„Wojna według Karskiego” to książka, która ożywia zainteresowanie częścią przeszłości, pokazuje wydarzenia przez pryzmat jednego człowieka i jego zagmatwanych losów. Tomasz Łubieński tworzy esej, w którym nie tylko gromadzi informacje z życia Karskiego – ale zastanawia się również nad sensem jego działań i nad znaczeniem dla historii.
środa, 14 sierpnia 2019
Marcin Wilk: Pokój z widokiem. Lato 1939
W.A.B., Warszawa 2019.
Znaki
Drobne scenki, zapamiętane z dzieciństwa, strzępki informacji, wakacyjne przygody lub skojarzenia związane z wychowaniem, powinnościami czy zwyczajami w konkretnym domu, czasem też – w szkole, bo chociaż rzecz dotyczy lata, od sztubackich doświadczeń uciec trudno, zwłaszcza gdy ma się kilka czy kilkanaście lat, chłonie życie, a po latach odtwarza ówczesne zjawiska. Marcin Wilk zbiera opowieści i układa je w minireportaż, grupuje następnie pod kątem tematów albo atmosfery. Jego rozmówcy tuż przed wojną mieli po kilka lat; czasami autor odwołuje się też do spisanych wspomnień pisarzy – bo i takie świadectwa są cenne. Nie przeprowadza natomiast rozbudowanych kwerend, nie szuka wszystkich memuarów, rezygnuje z budowania (niemożliwego) pełnego obrazu lata 1939. Niby traci w ten sposób szansę na wierne odtworzenie realiów – ale nie zanudzi czytelników.
Lato 1939 ma tu kilka charakterystycznych motywów. Jeden stanowią faktyczne wakacyjne zwierzenia. Część dzieci wyjeżdża na wczasy z rodzicami (chociaż podobne wyjazdy nie należą do zbyt popularnych), część udaje się na letniska czy kolonie. Harcerstwo, kempingi – to metody korzystania z letniej pogody. Dzieci na wsi wakacji nie mają, a te, które zostają w mieście, wpadają na oryginalne pomysły (zbieranie na żołnierski chleb). W tych opowieściach panuje sielanka – typowa dla wspomnień z najmłodszych lat. W drugim obszarze opowieści plasują się te z elementami dużej polityki wkraczającej w codzienność. Tu będą przenikać motywy antysemickie, drobne wzmianki na temat wyczuwalnych nastrojów społecznych (dzieci, które amatorsko przygotowują ładunki wybuchowe, wywołują strach sąsiadów przed spodziewaną wojną). Wreszcie – zestaw prawdziwych przygotowań, motyw schronów, zapasy, jakie ludzie mieli przygotowywać na wypadek wojny. Stopniuje autor napięcie, wychodzi od scenek dość łagodnych, a prowadzi do coraz bardziej groźnych w wymowie. Zresztą i tak ta lektura nie może funkcjonować w oderwaniu od wiedzy historycznej, nawet o momentach szczęścia czyta się ze świadomością zbliżającego się kataklizmu. Sprytny zabieg zastosował tu Wilk – automatycznie nabudowuje atmosferę, każe podwójnie interpretować historię.
Opowieści zawarte w książce są bardzo krótkie, wyrywkowe – nie: pełne, bo też i nie ma potrzeby rejestrowania każdego gestu, liczy się bardziej nastrój. Chodzi o to, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście ludzie myśleli o zbliżającej się wojnie, czy też może ignorowali sygnały nadciągającego niebezpieczeństwa. Życiowe wyznania wiążą się z wielką historią, ale Marcin Wilk splata je jeszcze z fragmentami artykułów prasowych. Tutaj dziennikarze, którzy prawdopodobnie mieli dostarczać lekkich wakacyjnych tekstów w sezonie ogórkowym, prześcigają się w opowiadaniu o sposobach na wakacje – ale czasami też ostrzegają przed złodziejami na letniskach. To „dyżurne” tematy, nie powraca w nich lęk przed wojną. Zbiera Marcin Wilk raczej obyczajowe ciekawostki, przejawy zwyczajności, które wywrą tym większe wrażenie na czytelnikach. Cała gra atmosferą zestawiona z bardzo dobrym dwuznacznym tytułem to prawdziwe przeznaczenie tomu. Autor funduje czytelnikom wstrząs – proponuje inne spojrzenie na przeszłość.
Znaki
Drobne scenki, zapamiętane z dzieciństwa, strzępki informacji, wakacyjne przygody lub skojarzenia związane z wychowaniem, powinnościami czy zwyczajami w konkretnym domu, czasem też – w szkole, bo chociaż rzecz dotyczy lata, od sztubackich doświadczeń uciec trudno, zwłaszcza gdy ma się kilka czy kilkanaście lat, chłonie życie, a po latach odtwarza ówczesne zjawiska. Marcin Wilk zbiera opowieści i układa je w minireportaż, grupuje następnie pod kątem tematów albo atmosfery. Jego rozmówcy tuż przed wojną mieli po kilka lat; czasami autor odwołuje się też do spisanych wspomnień pisarzy – bo i takie świadectwa są cenne. Nie przeprowadza natomiast rozbudowanych kwerend, nie szuka wszystkich memuarów, rezygnuje z budowania (niemożliwego) pełnego obrazu lata 1939. Niby traci w ten sposób szansę na wierne odtworzenie realiów – ale nie zanudzi czytelników.
Lato 1939 ma tu kilka charakterystycznych motywów. Jeden stanowią faktyczne wakacyjne zwierzenia. Część dzieci wyjeżdża na wczasy z rodzicami (chociaż podobne wyjazdy nie należą do zbyt popularnych), część udaje się na letniska czy kolonie. Harcerstwo, kempingi – to metody korzystania z letniej pogody. Dzieci na wsi wakacji nie mają, a te, które zostają w mieście, wpadają na oryginalne pomysły (zbieranie na żołnierski chleb). W tych opowieściach panuje sielanka – typowa dla wspomnień z najmłodszych lat. W drugim obszarze opowieści plasują się te z elementami dużej polityki wkraczającej w codzienność. Tu będą przenikać motywy antysemickie, drobne wzmianki na temat wyczuwalnych nastrojów społecznych (dzieci, które amatorsko przygotowują ładunki wybuchowe, wywołują strach sąsiadów przed spodziewaną wojną). Wreszcie – zestaw prawdziwych przygotowań, motyw schronów, zapasy, jakie ludzie mieli przygotowywać na wypadek wojny. Stopniuje autor napięcie, wychodzi od scenek dość łagodnych, a prowadzi do coraz bardziej groźnych w wymowie. Zresztą i tak ta lektura nie może funkcjonować w oderwaniu od wiedzy historycznej, nawet o momentach szczęścia czyta się ze świadomością zbliżającego się kataklizmu. Sprytny zabieg zastosował tu Wilk – automatycznie nabudowuje atmosferę, każe podwójnie interpretować historię.
Opowieści zawarte w książce są bardzo krótkie, wyrywkowe – nie: pełne, bo też i nie ma potrzeby rejestrowania każdego gestu, liczy się bardziej nastrój. Chodzi o to, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście ludzie myśleli o zbliżającej się wojnie, czy też może ignorowali sygnały nadciągającego niebezpieczeństwa. Życiowe wyznania wiążą się z wielką historią, ale Marcin Wilk splata je jeszcze z fragmentami artykułów prasowych. Tutaj dziennikarze, którzy prawdopodobnie mieli dostarczać lekkich wakacyjnych tekstów w sezonie ogórkowym, prześcigają się w opowiadaniu o sposobach na wakacje – ale czasami też ostrzegają przed złodziejami na letniskach. To „dyżurne” tematy, nie powraca w nich lęk przed wojną. Zbiera Marcin Wilk raczej obyczajowe ciekawostki, przejawy zwyczajności, które wywrą tym większe wrażenie na czytelnikach. Cała gra atmosferą zestawiona z bardzo dobrym dwuznacznym tytułem to prawdziwe przeznaczenie tomu. Autor funduje czytelnikom wstrząs – proponuje inne spojrzenie na przeszłość.
wtorek, 13 sierpnia 2019
Karolina Morawiecka: Morderca na plebanii, czyli klasyczna powieść kryminalna o wdowie, zakonnicy i psie (z kulinarnym podtekstem)
Lira, Warszawa 2019.
Śledztwo na herbatce
Raz udało się Karolinie Morawieckiej rozwiązać sprawę kryminalną – to wystarczy, żeby teraz chciała się angażować w każdą tajemnicę. Sytuacja wydaje się idealna, bo akurat umiera – niespodziewanie – pani Marta, jedna z sąsiadek. Tak się składa, że Morawiecka była u niej przed śmiercią i teraz może chętnie włączyć się w poszukiwania mordercy. Tu policja nie da się namówić na współpracę, nie będzie się dzielić informacjami, zwłaszcza ze wścibską starą babą. W odróżnieniu od książkowych detektywów, postaci idealnych, które mają tylko pojedyncze rysy na charakterze, Karolina Morawiecka jest jedną wielką wadą, trudno w niej wskazać elementy budzące sympatię odbiorców. Ratuje ją komizm. Ta postać jest do granic możliwości przerysowana, stanowi własną karykaturę, wyjątkowo trafną zresztą – i dlatego tak chętnie będą czytelnicy śledzić tę historię. Karolina Morawiecka ma swoje sposoby, żeby wydobywać wiadomości z innych. Zwłaszcza w psychice podobnych sobie pań, które pojawiają się w relacji. Ale oryginalnych postaci nie brakuje – na scenę wkracza na przykład siostra Tomasza, zakonnica i feministka w jednym, w odróżnieniu od Karoliny Morawieckiej oczytana i inteligentna (choć otwarcie wyrażająca swoje kontrowersyjne poglądy). Na iskrzeniu między bohaterkami – a iskrzyć będzie często – polega dynamika tego śledztwa. Mocno akcentowana obyczajowość pozwala wydobywać żarty nie tylko z kryminalnych zjawisk. W końcu bohaterka nie może się przyznać do słabości, na przykład – braku talentu do pieczenia ciast – albo nadmiernego apetytu na słodycze, musi przed innymi również udawać oczytanie i zainteresowanie lekturami. Zachowywanie pozorów wyzwala śmiech i odwraca uwagę od intrygi.
Powodów do radości będzie w tej powieści sporo. Nie ma mowy o przezroczystej narracji. Karolina Morawiecka (tym razem autorka!) bardzo zwraca uwagę na literacki charakter tekstu. Uwielbia zwroty do czytelników, kieruje też do nich część przypisów. Stosuje aż w nadmiarze wykrzyknienia wtrącane w opowieść, trochę egzaltowane, ale wpasowane w charakter bohaterki prowadzącej amatorskie śledztwo. Już w sposobie prowadzenia relacji widać wyraźny dystans do śmiesznych postaci: zabawa cudzym kosztem nie może być przykra – Karolina Morawiecka (postać) zasługuje na utarcie nosa. A przy okazji autorka może odejść od schematów literackich. Wprawdzie przy eksponowaniu trudnego charakteru automatycznie przerysowuje też narrację i czasami aż prosiłoby się o odrobinę stonowania – ale nie w tej historii. Tu trzeba wygłupu. I taki autorka odbiorcom funduje. W trafnym obrazku rodzajowym jawi się jako znakomita obserwatorka ludzkich zachowań. Kryminał to tylko dodatek. Ale przy wielu atutach tomu warto by zwrócić uwagę na fakt, że „stróżka” to nie to samo co „strużka”… Karolina Morawiecka (autorka) podsuwa odbiorcom opowieść wartką, pomysłową i pełną śmiechu. Sprawia, że już dla samych postaci chce się śledzić tę relację. Zabawna aż do przesady książka to wariacja na temat „babskich” kryminałów na wesoło – znajdzie wielu zwolenników.
Śledztwo na herbatce
Raz udało się Karolinie Morawieckiej rozwiązać sprawę kryminalną – to wystarczy, żeby teraz chciała się angażować w każdą tajemnicę. Sytuacja wydaje się idealna, bo akurat umiera – niespodziewanie – pani Marta, jedna z sąsiadek. Tak się składa, że Morawiecka była u niej przed śmiercią i teraz może chętnie włączyć się w poszukiwania mordercy. Tu policja nie da się namówić na współpracę, nie będzie się dzielić informacjami, zwłaszcza ze wścibską starą babą. W odróżnieniu od książkowych detektywów, postaci idealnych, które mają tylko pojedyncze rysy na charakterze, Karolina Morawiecka jest jedną wielką wadą, trudno w niej wskazać elementy budzące sympatię odbiorców. Ratuje ją komizm. Ta postać jest do granic możliwości przerysowana, stanowi własną karykaturę, wyjątkowo trafną zresztą – i dlatego tak chętnie będą czytelnicy śledzić tę historię. Karolina Morawiecka ma swoje sposoby, żeby wydobywać wiadomości z innych. Zwłaszcza w psychice podobnych sobie pań, które pojawiają się w relacji. Ale oryginalnych postaci nie brakuje – na scenę wkracza na przykład siostra Tomasza, zakonnica i feministka w jednym, w odróżnieniu od Karoliny Morawieckiej oczytana i inteligentna (choć otwarcie wyrażająca swoje kontrowersyjne poglądy). Na iskrzeniu między bohaterkami – a iskrzyć będzie często – polega dynamika tego śledztwa. Mocno akcentowana obyczajowość pozwala wydobywać żarty nie tylko z kryminalnych zjawisk. W końcu bohaterka nie może się przyznać do słabości, na przykład – braku talentu do pieczenia ciast – albo nadmiernego apetytu na słodycze, musi przed innymi również udawać oczytanie i zainteresowanie lekturami. Zachowywanie pozorów wyzwala śmiech i odwraca uwagę od intrygi.
Powodów do radości będzie w tej powieści sporo. Nie ma mowy o przezroczystej narracji. Karolina Morawiecka (tym razem autorka!) bardzo zwraca uwagę na literacki charakter tekstu. Uwielbia zwroty do czytelników, kieruje też do nich część przypisów. Stosuje aż w nadmiarze wykrzyknienia wtrącane w opowieść, trochę egzaltowane, ale wpasowane w charakter bohaterki prowadzącej amatorskie śledztwo. Już w sposobie prowadzenia relacji widać wyraźny dystans do śmiesznych postaci: zabawa cudzym kosztem nie może być przykra – Karolina Morawiecka (postać) zasługuje na utarcie nosa. A przy okazji autorka może odejść od schematów literackich. Wprawdzie przy eksponowaniu trudnego charakteru automatycznie przerysowuje też narrację i czasami aż prosiłoby się o odrobinę stonowania – ale nie w tej historii. Tu trzeba wygłupu. I taki autorka odbiorcom funduje. W trafnym obrazku rodzajowym jawi się jako znakomita obserwatorka ludzkich zachowań. Kryminał to tylko dodatek. Ale przy wielu atutach tomu warto by zwrócić uwagę na fakt, że „stróżka” to nie to samo co „strużka”… Karolina Morawiecka (autorka) podsuwa odbiorcom opowieść wartką, pomysłową i pełną śmiechu. Sprawia, że już dla samych postaci chce się śledzić tę relację. Zabawna aż do przesady książka to wariacja na temat „babskich” kryminałów na wesoło – znajdzie wielu zwolenników.
poniedziałek, 12 sierpnia 2019
Izabella Frączyk: Kobiety z odzysku. Trudne wybory
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Partnerzy
Zuzka może żyć jak w bajce i nie przejmować się niczym. Wprawdzie teraz prowadzi świetnie prosperującą firmę, ale wystarczy jedno jej słowo, żeby stała się żoną arabskiego księcia. Na razie przeżywa romans z ukochanym Ahmedem poznanym w Egipcie. Ustaliła już zasady partnerskiej relacji, nie zamierza się poddawać zwyczajom panującym w kraju wybranka ani ulegać jego despotycznej matce. W Polsce Ahmed zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami Zuzy, łatwo ulega i nie zamierza stawiać na swoim – ale sytuacja zmienia się, gdy umiera jego ojciec. Ahmed musi natychmiast wyruszyć do Egiptu, przejąć obowiązki związane z majątkiem i zmienić dotychczasowe przyzwyczajenia. Jeśli Zuza chce z nim być, musi przystać na nowe warunki – mało wygodne dla niej. Izabella Frączyk proponuje czytelniczkom niejedno spojrzenie na sprawy damsko-męskie. Oto Gośka, która przeżyła już trudne doświadczenie – odkrycie bigamii pierwszego męża – dowiaduje się, jak boli banalna zdrada. Wraca wcześniej do domu, zastaje ukochanego w łóżku z inną i wie już, że po raz kolejny będzie musiała sobie poukładać życie. Inni ludzie mają własne problemy, w tym i sercowe (miejscowy donżuan powinien natychmiast się ożenić, porzucić dotychczasowe życie i zająć się wypasaniem krów, które posiada rodzina jego narzeczonej) – ale ich dylematy to drobiazg przy tym, co przeżywają trzy przyjaciółki. Uwaga zogniskowana na nich powoduje, że odbiorczynie automatycznie zaczynają im kibicować – dzięki czemu z większym dystansem podejdą do własnych spraw. Doświadczenia Zuzy są bajkowe i do takiego finału mają prowadzić, ale liczy się tu też pośrednie przesłanie. Bohaterka zna swoją wartość, nie daje sobą pomiatać. Zresztą wszystkie kobiety u Izabelli Frączyk okazują się silne i skonstruowane tak, żeby brać z nich przykład. Żadna z przyjaciółek nie zamierza choćby kontynuować związku, który staje się toksyczny: przerwanie relacji, gdy przestają one spełniać oczekiwania, wydaje się tutaj oczywiste, chociaż naturalnie proste nie jest. Łatwiej przeżyć krótki i intensywny żal po stracie niż kisić się w układzie, który dostarcza wyłącznie frustracji. I w tomie „Kobiety z odzysku. Trudne wybory” autorka bardzo stara się przekazać tę prawdę odbiorczyniom. Buduje w nich pewność siebie, podsuwa dobre przykłady działania. Mężczyźni w tej historii nie mają być na stałe, „żyli długo i szczęśliwie” to mit. Autorka woli zajmować się pełną wyzwań teraźniejszością. Przedstawia prawdopodobne i nieprawdopodobne scenariusze, do których postacie się ustosunkowują. Czytelniczki dzięki temu mogą przemyśleć sobie kilka spraw i przyjrzeć się z dystansu rozmaitym sytuacjom.
„Kobiety z odzysku. Trudne wybory” to powieść, która ma przynosić czytelniczkom prostą rozrywkę. To typowe babskie pokrzepiające czytadło, obyczajówka, a w tym gatunku Izabella Frączyk jest mistrzynią. Jednak poza wytchnieniem autorce udaje się przemycić również garść porad – jawnych lub ukrytych – oraz obraz prawdziwej przyjaźni, która powinna pokonać wszelkie trudności. Kobiety są tu dla siebie wsparciem, wiedzą, jak sobie pomagać. Każda jest już po przejściach i każda rozumie, że nie da się wierzyć w miłość na zawsze. A jednak Izabella Frączyk nie odbiera nadziei czytelniczkom, pozwala im wierzyć w odwrócenie się losu i w brak rutyny. Jak to przeważnie z powieściami tej autorki bywa, i tę książkę świetnie się czyta.
Partnerzy
Zuzka może żyć jak w bajce i nie przejmować się niczym. Wprawdzie teraz prowadzi świetnie prosperującą firmę, ale wystarczy jedno jej słowo, żeby stała się żoną arabskiego księcia. Na razie przeżywa romans z ukochanym Ahmedem poznanym w Egipcie. Ustaliła już zasady partnerskiej relacji, nie zamierza się poddawać zwyczajom panującym w kraju wybranka ani ulegać jego despotycznej matce. W Polsce Ahmed zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami Zuzy, łatwo ulega i nie zamierza stawiać na swoim – ale sytuacja zmienia się, gdy umiera jego ojciec. Ahmed musi natychmiast wyruszyć do Egiptu, przejąć obowiązki związane z majątkiem i zmienić dotychczasowe przyzwyczajenia. Jeśli Zuza chce z nim być, musi przystać na nowe warunki – mało wygodne dla niej. Izabella Frączyk proponuje czytelniczkom niejedno spojrzenie na sprawy damsko-męskie. Oto Gośka, która przeżyła już trudne doświadczenie – odkrycie bigamii pierwszego męża – dowiaduje się, jak boli banalna zdrada. Wraca wcześniej do domu, zastaje ukochanego w łóżku z inną i wie już, że po raz kolejny będzie musiała sobie poukładać życie. Inni ludzie mają własne problemy, w tym i sercowe (miejscowy donżuan powinien natychmiast się ożenić, porzucić dotychczasowe życie i zająć się wypasaniem krów, które posiada rodzina jego narzeczonej) – ale ich dylematy to drobiazg przy tym, co przeżywają trzy przyjaciółki. Uwaga zogniskowana na nich powoduje, że odbiorczynie automatycznie zaczynają im kibicować – dzięki czemu z większym dystansem podejdą do własnych spraw. Doświadczenia Zuzy są bajkowe i do takiego finału mają prowadzić, ale liczy się tu też pośrednie przesłanie. Bohaterka zna swoją wartość, nie daje sobą pomiatać. Zresztą wszystkie kobiety u Izabelli Frączyk okazują się silne i skonstruowane tak, żeby brać z nich przykład. Żadna z przyjaciółek nie zamierza choćby kontynuować związku, który staje się toksyczny: przerwanie relacji, gdy przestają one spełniać oczekiwania, wydaje się tutaj oczywiste, chociaż naturalnie proste nie jest. Łatwiej przeżyć krótki i intensywny żal po stracie niż kisić się w układzie, który dostarcza wyłącznie frustracji. I w tomie „Kobiety z odzysku. Trudne wybory” autorka bardzo stara się przekazać tę prawdę odbiorczyniom. Buduje w nich pewność siebie, podsuwa dobre przykłady działania. Mężczyźni w tej historii nie mają być na stałe, „żyli długo i szczęśliwie” to mit. Autorka woli zajmować się pełną wyzwań teraźniejszością. Przedstawia prawdopodobne i nieprawdopodobne scenariusze, do których postacie się ustosunkowują. Czytelniczki dzięki temu mogą przemyśleć sobie kilka spraw i przyjrzeć się z dystansu rozmaitym sytuacjom.
„Kobiety z odzysku. Trudne wybory” to powieść, która ma przynosić czytelniczkom prostą rozrywkę. To typowe babskie pokrzepiające czytadło, obyczajówka, a w tym gatunku Izabella Frączyk jest mistrzynią. Jednak poza wytchnieniem autorce udaje się przemycić również garść porad – jawnych lub ukrytych – oraz obraz prawdziwej przyjaźni, która powinna pokonać wszelkie trudności. Kobiety są tu dla siebie wsparciem, wiedzą, jak sobie pomagać. Każda jest już po przejściach i każda rozumie, że nie da się wierzyć w miłość na zawsze. A jednak Izabella Frączyk nie odbiera nadziei czytelniczkom, pozwala im wierzyć w odwrócenie się losu i w brak rutyny. Jak to przeważnie z powieściami tej autorki bywa, i tę książkę świetnie się czyta.
niedziela, 11 sierpnia 2019
Maciej J. Nowak: Narutowicz. Niewiadomski. Biografie równoległe
Iskry, Warszawa 2019.
Do spotkania
Tak skonstruowana została ta opowieść, że nawet czytelnicy, którzy nie pasjonują się historią, będą usatysfakcjonowani lekturą. „Narutowicz. Niewiadomski. Biografie równoległe” to tom, który życiorysowość przełamuje reportażem. Autor przygląda się jednocześnie dwóm postaciom, w świadomości odbiorców nierozerwalnie ze sobą połączonym, i sprawdza, jakie wybory życiowe doprowadziły obu mężczyzn do galerii w warszawskiej Zachęcie – miejsca, w którym Narutowicz został zastrzelony przez Niewiadomskiego. Suspensu Maciej J. Nowak nie szuka, scenę zabójstwa odmalowuje w pierwszych akapitach książki. Nie zamierza przeprowadzać literackiego dochodzenia, analizuje za to losy mężczyzn. Opierać się będzie w dużej części na wspomnieniach i na ocenach podawanych na gorąco – przynajmniej jeśli chodzi o sam fakt śmierci Narutowicza. Bardzo trudno mu stworzyć sensowny – politologiczny – komentarz, skoro prezydent zginął pięć dni po zaprzysiężeniu i nie zdążył jeszcze w ogóle dać się poznać od strony polityki w skali państwowej. Skoro tak – Nowak buduje ten portret ze strzępków, wyciąga wnioski z postaw i deklaracji, sprawdza, w jaką wizję rządzenia Narutowicz wierzył – i na tej podstawie układa sobie jego wizerunek. Ponieważ Gabriel Narutowicz zginął śmiercią tragiczną i to wydarzenie było szokiem nie tylko dla ludzi, którzy go znali, nie można się dziwić, że w komentarzach powracają superlatywy, nacisk kładziony jest na dobre strony osobowości i działalności, co należy do konwencjonalnych elementów wspomnień. Dodatkowo sam Maciej J. Nowak zdaje się darzyć swojego bohatera sporą sympatią, co przekłada się na dalsze ocieplanie wizerunku w opowieści. Z kolei przy ocenach Eligiusza Niewiadomskiego powraca niedowierzanie – oraz podkreślanie dziwności czy zdystansowania. Nikt nie próbuje zagłębiać się w meandry jego psychiki, po pierwsze – żeby nie poprzeć przypadkowo tego czynu (przynajmniej w oczach postronnych), a po drugie – żeby nie wpaść w pułapkę oczywistości. Nie bez znaczenia jest tu również fakt, że tłem w „inspiracji” Niewiadomskiego miały się stać motywy antysemickie – jednym ze źródeł zarzutów wobec Narutowicza było jego pochodzenie.
Autor rzeczywiście stosuje tu „biografie równoległe”. Kiedy prezentuje konkretny moment życiowy u jednego z mężczyzn, zaraz sprawdza, czym w tym czasie zajmował się drugi. Zestawia losy i dokładnie przegląda życiorysy, żeby dowiedzieć się, czy mężczyźni mogli się wcześniej znać lub w jakichś okolicznościach zetknąć. Pisze równocześnie z dwóch perspektyw, doskonale wie, kiedy obie drogi się przetną. Przez takie przeskakiwanie od jednej do drugiej postaci w narracji będzie się odbiorcom łatwiej skupić na temacie – w tomie najistotniejszy staje się moment zabójstwa, trochę pod tym kątem Nowak czyta podwójną egzystencję postaci. Jednak przez odwołania do wspomnień czy komentarzy ludzi, którzy znali Narutowicza i (lub) Niewiadomskiego tom nabiera bardziej prywatnego charakteru, zamienia się w tragiczny portret. Nakreśla autor kontekst polityczny oraz społeczny, analizuje przeszłość z uwzględnieniem różnych punktów widzenia. I tworzy requiem dla Narutowicza, Niewiadomskiego też – w pewnym zakresie traktuje go przecież także jako ofiarę.
Do spotkania
Tak skonstruowana została ta opowieść, że nawet czytelnicy, którzy nie pasjonują się historią, będą usatysfakcjonowani lekturą. „Narutowicz. Niewiadomski. Biografie równoległe” to tom, który życiorysowość przełamuje reportażem. Autor przygląda się jednocześnie dwóm postaciom, w świadomości odbiorców nierozerwalnie ze sobą połączonym, i sprawdza, jakie wybory życiowe doprowadziły obu mężczyzn do galerii w warszawskiej Zachęcie – miejsca, w którym Narutowicz został zastrzelony przez Niewiadomskiego. Suspensu Maciej J. Nowak nie szuka, scenę zabójstwa odmalowuje w pierwszych akapitach książki. Nie zamierza przeprowadzać literackiego dochodzenia, analizuje za to losy mężczyzn. Opierać się będzie w dużej części na wspomnieniach i na ocenach podawanych na gorąco – przynajmniej jeśli chodzi o sam fakt śmierci Narutowicza. Bardzo trudno mu stworzyć sensowny – politologiczny – komentarz, skoro prezydent zginął pięć dni po zaprzysiężeniu i nie zdążył jeszcze w ogóle dać się poznać od strony polityki w skali państwowej. Skoro tak – Nowak buduje ten portret ze strzępków, wyciąga wnioski z postaw i deklaracji, sprawdza, w jaką wizję rządzenia Narutowicz wierzył – i na tej podstawie układa sobie jego wizerunek. Ponieważ Gabriel Narutowicz zginął śmiercią tragiczną i to wydarzenie było szokiem nie tylko dla ludzi, którzy go znali, nie można się dziwić, że w komentarzach powracają superlatywy, nacisk kładziony jest na dobre strony osobowości i działalności, co należy do konwencjonalnych elementów wspomnień. Dodatkowo sam Maciej J. Nowak zdaje się darzyć swojego bohatera sporą sympatią, co przekłada się na dalsze ocieplanie wizerunku w opowieści. Z kolei przy ocenach Eligiusza Niewiadomskiego powraca niedowierzanie – oraz podkreślanie dziwności czy zdystansowania. Nikt nie próbuje zagłębiać się w meandry jego psychiki, po pierwsze – żeby nie poprzeć przypadkowo tego czynu (przynajmniej w oczach postronnych), a po drugie – żeby nie wpaść w pułapkę oczywistości. Nie bez znaczenia jest tu również fakt, że tłem w „inspiracji” Niewiadomskiego miały się stać motywy antysemickie – jednym ze źródeł zarzutów wobec Narutowicza było jego pochodzenie.
Autor rzeczywiście stosuje tu „biografie równoległe”. Kiedy prezentuje konkretny moment życiowy u jednego z mężczyzn, zaraz sprawdza, czym w tym czasie zajmował się drugi. Zestawia losy i dokładnie przegląda życiorysy, żeby dowiedzieć się, czy mężczyźni mogli się wcześniej znać lub w jakichś okolicznościach zetknąć. Pisze równocześnie z dwóch perspektyw, doskonale wie, kiedy obie drogi się przetną. Przez takie przeskakiwanie od jednej do drugiej postaci w narracji będzie się odbiorcom łatwiej skupić na temacie – w tomie najistotniejszy staje się moment zabójstwa, trochę pod tym kątem Nowak czyta podwójną egzystencję postaci. Jednak przez odwołania do wspomnień czy komentarzy ludzi, którzy znali Narutowicza i (lub) Niewiadomskiego tom nabiera bardziej prywatnego charakteru, zamienia się w tragiczny portret. Nakreśla autor kontekst polityczny oraz społeczny, analizuje przeszłość z uwzględnieniem różnych punktów widzenia. I tworzy requiem dla Narutowicza, Niewiadomskiego też – w pewnym zakresie traktuje go przecież także jako ofiarę.
Amanda Wood, Mike Jolley: Świat przyrody. Kompendium cudów natury
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Porządki
Piękne tablice-rozkładówki tworzą tę publikację, książkę, która przynosi małym odbiorcom uporządkowaną wiedzę na temat zwierząt i roślin. Autorzy – Amanda Wood i Mike Jolley – starają się objaśnić zasady klasyfikacji gatunkowej, opowiedzieć o różnych ekosystemach i środowiskach. Wybiorą się w głębiny oceanów i na górskie szczyty, sprawdzą miejsca niezwykłe. Poza nakreślaniem obszarów występowania różnych gatunków zwierząt i roślin – czy odnotowywaniem zależności (piramida żywieniowa albo relacje między żywicielami) autorzy będą przyglądać się między innymi przystosowaniu do życia w określonych warunkach, stadom, sposobom maskowania się przed drapieżnikami... Zagadnień jest mnóstwo. Oczywiście autorzy osobno zajmują się wybranymi gatunkami, opisują między innymi dziobaka. Prowadzą odbiorców przez wiadomości dotyczące gadów, płazów czy owadów, porównują motyle i ćmy. Tak naprawdę każda rozkładówka jest tutaj osobnym pełnym omówieniem wybranego zagadnienia. Omówieniem niemal podręcznikowym. Autorzy układają narrację z rzeczowych akapitów, nadrzędnym celem tomu jest tu porządkowanie wiedzy. Częste są wyliczenia powiązane z ilustracjami. Dzięki takiemu opracowaniu dzieci będą chłonąć wiadomości i przy okazji przygotowywać się do lekcji biologii. Ta publikacja nie składa się z przypadkowych ciekawostek porozrzucanych po stronach – zawiera więcej niż mali odbiorcy byliby w stanie samodzielnie sprawdzić. Żeby nie zmęczyli się wymagającą lekturą, pojawia się tu cały system strzałek, odnośników i odsyłaczy. Można wybrać sobie na początek lektury dowolną stronę, a później podążać za wskazówkami, docierając do powiązanych informacji. W ten sposób dzieci nadają rytm publikacji. Ten picture book jest rzetelnie przygotowany pod kątem narracyjnym. A przecież kierowany jest do małych czytelników, musi więc ich czymś zaintrygować.
I to „coś” stanowią ilustracje. Komputerowe grafiki przygotowywane przez Ovena Doweya pozwalają uchwycić podobieństwo zwierząt, a przy okazji zapewniają estetyczną spójność. Nie ma tu przejaskrawionych kolorów (ilustracje są zgaszone, ale też dosyć ciemne same w sobie), kształty wygładzone komputerowo nie psują wymowy całości. Czasami same w sobie są edukacyjne, jak przy porównywaniu dziobów i łap ptaków albo przy zestawianiu wybranych liści. Innym razem dochodzi tu jeszcze aspekt „ozdobny” - jak w przypadku różnych rodzajów piór. Na rynku często pojawiają się książki wypełniane ciekawostkami o zwierzętach – ale cechują się wybiórczością. Tymczasem „Świat przyrody” niesie bardzo szczegółowe wiadomości (żeby się zmieściły, część przedstawiona jest naprawdę drobnym drukiem), dobrane tak, żeby łatwiej się je zapamiętywało. Poza informacjami na temat flory i fauny autorzy skrupulatnie opisują zasady porządkowania tego świata, przedstawiając część narzędzi badaczy – a to oznacza dla dzieci wprowadzenie w zupełnie nowy, nieznany do tej pory obszar. Ogromny picture book działający niemal jak encyklopedia przyniesie odbiorcom sporo wiedzy, ale też rozrywkę w dobrym gatunku. Kwintesencja edukacyjnych książek obrazkowych, tom, który zwraca na siebie uwagę- to sposób na zainteresowanie dzieci przyrodą.
Porządki
Piękne tablice-rozkładówki tworzą tę publikację, książkę, która przynosi małym odbiorcom uporządkowaną wiedzę na temat zwierząt i roślin. Autorzy – Amanda Wood i Mike Jolley – starają się objaśnić zasady klasyfikacji gatunkowej, opowiedzieć o różnych ekosystemach i środowiskach. Wybiorą się w głębiny oceanów i na górskie szczyty, sprawdzą miejsca niezwykłe. Poza nakreślaniem obszarów występowania różnych gatunków zwierząt i roślin – czy odnotowywaniem zależności (piramida żywieniowa albo relacje między żywicielami) autorzy będą przyglądać się między innymi przystosowaniu do życia w określonych warunkach, stadom, sposobom maskowania się przed drapieżnikami... Zagadnień jest mnóstwo. Oczywiście autorzy osobno zajmują się wybranymi gatunkami, opisują między innymi dziobaka. Prowadzą odbiorców przez wiadomości dotyczące gadów, płazów czy owadów, porównują motyle i ćmy. Tak naprawdę każda rozkładówka jest tutaj osobnym pełnym omówieniem wybranego zagadnienia. Omówieniem niemal podręcznikowym. Autorzy układają narrację z rzeczowych akapitów, nadrzędnym celem tomu jest tu porządkowanie wiedzy. Częste są wyliczenia powiązane z ilustracjami. Dzięki takiemu opracowaniu dzieci będą chłonąć wiadomości i przy okazji przygotowywać się do lekcji biologii. Ta publikacja nie składa się z przypadkowych ciekawostek porozrzucanych po stronach – zawiera więcej niż mali odbiorcy byliby w stanie samodzielnie sprawdzić. Żeby nie zmęczyli się wymagającą lekturą, pojawia się tu cały system strzałek, odnośników i odsyłaczy. Można wybrać sobie na początek lektury dowolną stronę, a później podążać za wskazówkami, docierając do powiązanych informacji. W ten sposób dzieci nadają rytm publikacji. Ten picture book jest rzetelnie przygotowany pod kątem narracyjnym. A przecież kierowany jest do małych czytelników, musi więc ich czymś zaintrygować.
I to „coś” stanowią ilustracje. Komputerowe grafiki przygotowywane przez Ovena Doweya pozwalają uchwycić podobieństwo zwierząt, a przy okazji zapewniają estetyczną spójność. Nie ma tu przejaskrawionych kolorów (ilustracje są zgaszone, ale też dosyć ciemne same w sobie), kształty wygładzone komputerowo nie psują wymowy całości. Czasami same w sobie są edukacyjne, jak przy porównywaniu dziobów i łap ptaków albo przy zestawianiu wybranych liści. Innym razem dochodzi tu jeszcze aspekt „ozdobny” - jak w przypadku różnych rodzajów piór. Na rynku często pojawiają się książki wypełniane ciekawostkami o zwierzętach – ale cechują się wybiórczością. Tymczasem „Świat przyrody” niesie bardzo szczegółowe wiadomości (żeby się zmieściły, część przedstawiona jest naprawdę drobnym drukiem), dobrane tak, żeby łatwiej się je zapamiętywało. Poza informacjami na temat flory i fauny autorzy skrupulatnie opisują zasady porządkowania tego świata, przedstawiając część narzędzi badaczy – a to oznacza dla dzieci wprowadzenie w zupełnie nowy, nieznany do tej pory obszar. Ogromny picture book działający niemal jak encyklopedia przyniesie odbiorcom sporo wiedzy, ale też rozrywkę w dobrym gatunku. Kwintesencja edukacyjnych książek obrazkowych, tom, który zwraca na siebie uwagę- to sposób na zainteresowanie dzieci przyrodą.
sobota, 10 sierpnia 2019
Izabella Frączyk: Kobiety z odzysku
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Siła przyjaźni
Te trzy kobiety mają mnóstwo energii. Nie tylko do radzenia sobie z własnymi przeciwnościami losu i dodawania otuchy przyjaciółkom: radością życia zarażać będą też odbiorczynie. A że przebywają na stałe w pięknej baśni – pozwalają wierzyć, że los odmieni się na lepsze i da szansę na realizowanie marzeń. Wszystko jedno: o świetnej i przynoszącej pieniądze oraz satysfakcję pracy, o ukochanym, o dziecku… Gośka, Zuza i Fela są bardzo różne, a jednak potrzebują siebie nawzajem. Gośka odkryła, że jej mąż ma inną rodzinę (a później, razem z drugą prawowitą żoną wiarołomnego, znalazły jeszcze trzecią nabraną przez poligamistę – smaczku dodaje fakt, że każdą rodzinę mężczyzna założył w innym kraju i skutecznie zwodził wszystkie partnerki). Fela przeżyła śmierć ukochanego i stratę nowo narodzonego dziecka, zapomnienia szuka zatem w pracy – na szczęście jest wziętym prawnikiem, od dziecka uczyła się zawodu, podglądając zajęcia dziadka. Z kolei Zuzka ma za sobą trudne toksyczne małżeństwo z teściową wtrącającą się w każdy aspekt życia (ze specjalnym uwzględnieniem prokreacji). Wszystkie trzy kobiety wybierają się na urlop do Egiptu, żeby przynajmniej tam na moment zapomnieć o troskach.
I, jak to zwykle w obyczajówkach bywa, bohaterki na rozdrożu – chociaż każda pogodzona ze swoją sytuacją – otwierają się na nowe miłości. Gośka swojego nowego mężczyznę poznaje w samolocie do Egiptu: Marcin wydaje się miłym facetem z klasą, na pewno nie ma skłonności do bigamii. Fela wdaje się w przygodę na jedną noc – potrzeba jej tego, żeby ostatecznie rozprawić się z przeszłością. Nie wie jeszcze, że Jacka niedługo spotka, w zupełnie niespodziewanych okolicznościach – i wtedy będzie mogła naprawdę zastanowić się nad tym, jak chce spędzić życie. Zuzka natomiast wpada w oko przystojnemu instruktorowi windsurfingu. Problem w tym, że Ahmed jest Arabem, bajecznie bogatym synem szejka i jego zaloty energicznej kobiecie nie odpowiadają. To prosta droga do szeregu przygód, nie tylko sercowych. Bo chociaż Izabela Frączyk eksponuje przede wszystkim sprawy damsko-męskie, nie zapomina o tym, co napędzi fabułę. Znajdzie miejsce na uczucia macierzyńskie, podrzucane na progach mieszkań obce dzieci, ale i na porwania w innych krajach. Umiejętnie operuje poczuciem zagrożenia: Felicja chce się wprowadzić do remontowanego właśnie domu, ale odkrywa, że podjeżdżają pod niego nieoznakowanymi samochodami przestępcy. Takich zwrotów akcji, zmieniających układ sił, jest w tej powieści trochę – i sprawiają, że lepiej czyta się o dzielnych kobietach.
Nie ulega wątpliwości, że Izabella Frączyk chce dodać czytelniczkom sił do walki o swoje prawa czy do realizowania marzeń. Przez wsparcie bohaterek pokazuje, jak zabrać się do działania – i że warto stawiać nawet na niekonwencjonalne pomysły, kiedy wszystkie racjonalne zawodzą. „Kobiety z odzysku” to lektura przynosząca sporo śmiechu i rozrywki, ale do tego też kształtująca postawy odbiorczyń: można brać przykład z bohaterek. Może niekoniecznie jeśli chodzi o wiarę w miłość na zawsze, ale już w przypadku radzenia sobie z codziennymi problemami – jak najbardziej.
Siła przyjaźni
Te trzy kobiety mają mnóstwo energii. Nie tylko do radzenia sobie z własnymi przeciwnościami losu i dodawania otuchy przyjaciółkom: radością życia zarażać będą też odbiorczynie. A że przebywają na stałe w pięknej baśni – pozwalają wierzyć, że los odmieni się na lepsze i da szansę na realizowanie marzeń. Wszystko jedno: o świetnej i przynoszącej pieniądze oraz satysfakcję pracy, o ukochanym, o dziecku… Gośka, Zuza i Fela są bardzo różne, a jednak potrzebują siebie nawzajem. Gośka odkryła, że jej mąż ma inną rodzinę (a później, razem z drugą prawowitą żoną wiarołomnego, znalazły jeszcze trzecią nabraną przez poligamistę – smaczku dodaje fakt, że każdą rodzinę mężczyzna założył w innym kraju i skutecznie zwodził wszystkie partnerki). Fela przeżyła śmierć ukochanego i stratę nowo narodzonego dziecka, zapomnienia szuka zatem w pracy – na szczęście jest wziętym prawnikiem, od dziecka uczyła się zawodu, podglądając zajęcia dziadka. Z kolei Zuzka ma za sobą trudne toksyczne małżeństwo z teściową wtrącającą się w każdy aspekt życia (ze specjalnym uwzględnieniem prokreacji). Wszystkie trzy kobiety wybierają się na urlop do Egiptu, żeby przynajmniej tam na moment zapomnieć o troskach.
I, jak to zwykle w obyczajówkach bywa, bohaterki na rozdrożu – chociaż każda pogodzona ze swoją sytuacją – otwierają się na nowe miłości. Gośka swojego nowego mężczyznę poznaje w samolocie do Egiptu: Marcin wydaje się miłym facetem z klasą, na pewno nie ma skłonności do bigamii. Fela wdaje się w przygodę na jedną noc – potrzeba jej tego, żeby ostatecznie rozprawić się z przeszłością. Nie wie jeszcze, że Jacka niedługo spotka, w zupełnie niespodziewanych okolicznościach – i wtedy będzie mogła naprawdę zastanowić się nad tym, jak chce spędzić życie. Zuzka natomiast wpada w oko przystojnemu instruktorowi windsurfingu. Problem w tym, że Ahmed jest Arabem, bajecznie bogatym synem szejka i jego zaloty energicznej kobiecie nie odpowiadają. To prosta droga do szeregu przygód, nie tylko sercowych. Bo chociaż Izabela Frączyk eksponuje przede wszystkim sprawy damsko-męskie, nie zapomina o tym, co napędzi fabułę. Znajdzie miejsce na uczucia macierzyńskie, podrzucane na progach mieszkań obce dzieci, ale i na porwania w innych krajach. Umiejętnie operuje poczuciem zagrożenia: Felicja chce się wprowadzić do remontowanego właśnie domu, ale odkrywa, że podjeżdżają pod niego nieoznakowanymi samochodami przestępcy. Takich zwrotów akcji, zmieniających układ sił, jest w tej powieści trochę – i sprawiają, że lepiej czyta się o dzielnych kobietach.
Nie ulega wątpliwości, że Izabella Frączyk chce dodać czytelniczkom sił do walki o swoje prawa czy do realizowania marzeń. Przez wsparcie bohaterek pokazuje, jak zabrać się do działania – i że warto stawiać nawet na niekonwencjonalne pomysły, kiedy wszystkie racjonalne zawodzą. „Kobiety z odzysku” to lektura przynosząca sporo śmiechu i rozrywki, ale do tego też kształtująca postawy odbiorczyń: można brać przykład z bohaterek. Może niekoniecznie jeśli chodzi o wiarę w miłość na zawsze, ale już w przypadku radzenia sobie z codziennymi problemami – jak najbardziej.
piątek, 9 sierpnia 2019
Katarzyna Sowula: Kto wymyślił wakacje?
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Odpoczynek w odpowiedziach
Wakacje to wakacje, niewielu odbiorcom przyszłoby do głowy, że można tu coś wyjaśniać. A jednak. Katarzyna Sowula wpadła na pomysł tak prosty, że aż dziwne, że jest na rynku pierwsza. Tom "Kto wymyślił wakacje" bardzo ładnie wpisuje się w cykl lektur edukacyjnych, a jednocześnie przynosi wakacyjną rozrywkę. Autorka postanowiła wytłumaczyć dzieciom, jak to jest z tymi wakacjami: opowiedzieć, dlaczego nie wszędzie wyglądają tak samo, w jakich krajach dzieci mają przerwy w nauce w innych miesiącach, co w ogóle znaczy słowo wakacje i skąd się wzięło, albo - w jaki sposób można spędzać czas. Proponuje zestaw krótkich czytanek, drobnych relacji przesyconych pojęciami i definicjami. Kiedy pisze o wakacjach, może zachować swobodny ton, a do tego ucieszyć maluchy skojarzeniami z ich ulubionymi formami rozrywki. Nie traci przy tym na fachowości, za każdym razem liczy się tu możliwość pokazania dzieciom specyfiki wybranego rodzaju wypoczynku. Podpowiada, jak różne mogą być drogi tych, którzy chcą zrobić sobie przerwę od pracy lub nauki. Wyjaśnia różnicę między koloniami i półkoloniami, omawia skrótowo wybrane zwyczaje (chrzest czy zieloną noc), przy okazji zachęcając dzieci do korzystania - w miarę możliwości - z oferty wypoczynkowej. Nawiązuje do harcerstwa i obozów (tu pojawiają się charakterystyczne gry terenowe), ale przypomina też i o grach miejskich jako sposobie na relaks. Razem z turystami wybiera się na wczasy, komentuje istnienie gospodarstw agroturystycznych i wskazuje, jak znajdować lokalne atrakcje. Dla fanów hippiki (albo tych, którzy dopiero się nimi staną) ma wycieczkę do stadniny, przywołuje też temat zoo (i tutaj zaznacza różne wobec niego stanowiska!). Nie da rady oczywiście objaśnić wszystkich możliwych form wypoczynku, całkowicie pomija na przykład spędzanie czasu w gronie rodzinnym, ale już w przypadku podwórkowych zabaw - przypomina kilka (jeśli ktoś będzie chciał poszerzyć wiedzę w tym zakresie, bez trudu znajdzie odpowiednie pozycje, nie ma sensu dublować wiadomości). Jest w tym wszystkim autorka przekonująca, łatwo udziela się jej entuzjazm. A przecież Katarzyna Sowula w rytmie opowieści stawia jednak na definicje i na edukowanie najmłodszych. Edukowanie podstępne, sprytne, przy okazji wakacji - wszystkim czytelnikom wydawać się będzie, że odpoczywają przy książce - tymczasem będą chłonąć wiedzę. Trochę autorka odciąży rodziców i wychowawców, którzy zwykle muszą udzielać odpowiedzi na niekończące się pytania. Przedstawi dzieciom atrakcje wakacyjne w ładnej formie. To książka dla dzieci, które czekają na wakacje, bo chciałyby wreszcie mieć czas na realizowanie własnych pasji, ale też - które potrzebują przerwy od obowiązków szkolnych. Katarzyna Sowula pozwala o wakacjach myśleć przez cały rok, poza letnimi miesiącami będzie przecież przypominać o zestawie atrakcji.
Edukacyjny charakter tomiku polega w tym wypadku na podawaniu charakterystycznych dla wakacji pojęć - wyróżnione są one w tekście wersalikami, przez co już pojedynczy rzut oka na stronę może uświadomić czytelnikom, jak wiele tematów autorka tu zmieści: prawie każde zdanie przynosi wakacyjną kwestię - i jej krótkie omówienie. W szybkim tekście zmieści się wiele haseł. To sposób na rozwijanie wiadomości najmłodszych, kształtowanie ich językowej sprawności. Ale Katarzyna Sowula sięga również po aspekty wychowawcze: przy wielu zagadnieniach odwołuje się do tego, że (na przykład) nie należy śmiecić, że zoo jest nie tylko więzieniem dla dzikich zwierząt, bo pozwala również dbać o gatunki zagrożone. W niemal każdej kwestii znajduje pole do dodatkowych wyjaśnień i przedstawia dzieciom różne punkty widzenia. W efekcie "Kto wymyślił wakacje" nie jest tylko prostą książeczką z definicjami, a ciekawym przeglądem możliwości, jakie mają przed sobą najmłodsi.
Odpoczynek w odpowiedziach
Wakacje to wakacje, niewielu odbiorcom przyszłoby do głowy, że można tu coś wyjaśniać. A jednak. Katarzyna Sowula wpadła na pomysł tak prosty, że aż dziwne, że jest na rynku pierwsza. Tom "Kto wymyślił wakacje" bardzo ładnie wpisuje się w cykl lektur edukacyjnych, a jednocześnie przynosi wakacyjną rozrywkę. Autorka postanowiła wytłumaczyć dzieciom, jak to jest z tymi wakacjami: opowiedzieć, dlaczego nie wszędzie wyglądają tak samo, w jakich krajach dzieci mają przerwy w nauce w innych miesiącach, co w ogóle znaczy słowo wakacje i skąd się wzięło, albo - w jaki sposób można spędzać czas. Proponuje zestaw krótkich czytanek, drobnych relacji przesyconych pojęciami i definicjami. Kiedy pisze o wakacjach, może zachować swobodny ton, a do tego ucieszyć maluchy skojarzeniami z ich ulubionymi formami rozrywki. Nie traci przy tym na fachowości, za każdym razem liczy się tu możliwość pokazania dzieciom specyfiki wybranego rodzaju wypoczynku. Podpowiada, jak różne mogą być drogi tych, którzy chcą zrobić sobie przerwę od pracy lub nauki. Wyjaśnia różnicę między koloniami i półkoloniami, omawia skrótowo wybrane zwyczaje (chrzest czy zieloną noc), przy okazji zachęcając dzieci do korzystania - w miarę możliwości - z oferty wypoczynkowej. Nawiązuje do harcerstwa i obozów (tu pojawiają się charakterystyczne gry terenowe), ale przypomina też i o grach miejskich jako sposobie na relaks. Razem z turystami wybiera się na wczasy, komentuje istnienie gospodarstw agroturystycznych i wskazuje, jak znajdować lokalne atrakcje. Dla fanów hippiki (albo tych, którzy dopiero się nimi staną) ma wycieczkę do stadniny, przywołuje też temat zoo (i tutaj zaznacza różne wobec niego stanowiska!). Nie da rady oczywiście objaśnić wszystkich możliwych form wypoczynku, całkowicie pomija na przykład spędzanie czasu w gronie rodzinnym, ale już w przypadku podwórkowych zabaw - przypomina kilka (jeśli ktoś będzie chciał poszerzyć wiedzę w tym zakresie, bez trudu znajdzie odpowiednie pozycje, nie ma sensu dublować wiadomości). Jest w tym wszystkim autorka przekonująca, łatwo udziela się jej entuzjazm. A przecież Katarzyna Sowula w rytmie opowieści stawia jednak na definicje i na edukowanie najmłodszych. Edukowanie podstępne, sprytne, przy okazji wakacji - wszystkim czytelnikom wydawać się będzie, że odpoczywają przy książce - tymczasem będą chłonąć wiedzę. Trochę autorka odciąży rodziców i wychowawców, którzy zwykle muszą udzielać odpowiedzi na niekończące się pytania. Przedstawi dzieciom atrakcje wakacyjne w ładnej formie. To książka dla dzieci, które czekają na wakacje, bo chciałyby wreszcie mieć czas na realizowanie własnych pasji, ale też - które potrzebują przerwy od obowiązków szkolnych. Katarzyna Sowula pozwala o wakacjach myśleć przez cały rok, poza letnimi miesiącami będzie przecież przypominać o zestawie atrakcji.
Edukacyjny charakter tomiku polega w tym wypadku na podawaniu charakterystycznych dla wakacji pojęć - wyróżnione są one w tekście wersalikami, przez co już pojedynczy rzut oka na stronę może uświadomić czytelnikom, jak wiele tematów autorka tu zmieści: prawie każde zdanie przynosi wakacyjną kwestię - i jej krótkie omówienie. W szybkim tekście zmieści się wiele haseł. To sposób na rozwijanie wiadomości najmłodszych, kształtowanie ich językowej sprawności. Ale Katarzyna Sowula sięga również po aspekty wychowawcze: przy wielu zagadnieniach odwołuje się do tego, że (na przykład) nie należy śmiecić, że zoo jest nie tylko więzieniem dla dzikich zwierząt, bo pozwala również dbać o gatunki zagrożone. W niemal każdej kwestii znajduje pole do dodatkowych wyjaśnień i przedstawia dzieciom różne punkty widzenia. W efekcie "Kto wymyślił wakacje" nie jest tylko prostą książeczką z definicjami, a ciekawym przeglądem możliwości, jakie mają przed sobą najmłodsi.
czwartek, 8 sierpnia 2019
Blair Holden: Bad boy's girl 5. Ostatnia miłość jest najlepsza
Jaguar, Warszawa 2019.
Zakończenie historii
Bad boy's girl to historia, która rozrosła się ponad wyjściowe założenia: publiczność uwierzyła w historię Tessy i jej ukochanego. Najpierw dziewczyna przekonana była o nienawiści ze strony Cole’a: gnębiona przez niego w dzieciństwie, nabawiła się kompleksów. Z czasem wszystko udało się wyjaśnić: nastoletni Cole okazał się pełen uroku i postarał się naprawić wcześniejsze przewiny. Nagle Tessa znalazła nie tylko wielbiciela, ale i obrońcę, oddanego i wiernego rycerza, o jakim wcześniej nawet nie marzyła. Trafiła do własnej baśni. Oczywiście Bad boy's girl to powieść, która wyrosła na gruncie mody na erotykę w literaturze obyczajowej, więc aspekt łóżkowego dopasowania stał się niezwykle istotny w całym procesie znajdowania sobie drugiej połówki. Tessa i Cole przeżywali wielkie zauroczenie, odpowiadając na marzenia tysięcy nastoletnich czytelniczek. Tyle tylko, że w pewnym momencie Blair Holden przestała wymyślać fabułę, a skupiła się na samych problemach w związku. Przez kilka tomów Tessa i Cole na przemian kłócili się i godzili, zastanawiali się nad sensem bycia razem i granicami poświęcenia dla drugiej osoby, próbowali się dotrzeć i wątpili. Problemy wydawały się coraz bardziej sztuczne: choćby z tego powodu, że należały do nich kwestie wspólnego zamieszkania, albo inaczej – mieszkania na różnych kontynentach, zazdrość o sąsiadki potrzebujące opieki itp. Za każdym razem, kiedy Blair Holden wprowadza do książki jakąś zmianę, wiadomo, że ta zmiana przyczyni się do kolejnego konfliktu między Tessaą i Lukiem. Konfliktu – w dodatku – o wymiarze pozornie zbliżonym do końca świata. Niby przekonująco, a jednak można się za szybko przyzwyczaić do schematu i odgadywać intencje autorki. Młodzież nie powinna zbytnio się tu rozczarować, chociaż seria Blair Holden im dalej – tym bardziej naiwna się staje.
Ale nadchodzi w końcu piąty tom, ostateczne rozstrzygnięcie losów Tessy i Cole'a. Pora, żeby przenieść związek na kolejny poziom, do czego mężczyzna przymierza się od samego początku. Na razie znów powraca możliwość zepsucia wszystkiego. Tessa przyjeżdża na ślub brata, Cole'a też nie może na uroczystości zabraknąć. Ojciec Tessy przymierza się do uporządkowania własnego życia. Sama bohaterka zastanawia się nad sobą, znajduje szczęście jako redaktorka w wydawnictwie, może uda jej się odkryć wschodzącą gwiazdę literatury. Powodów do spięć na linii Tessa – Cole nie zabraknie i teraz, ale tracą trochę na intensywności, znacznie trudniej w nie uwierzyć nawet młodym odbiorczyniom. W piątym tomie zmieni się rodzaj problemów poruszanych przez autorkę, przynajmniej w pewnym punkcie książki. Już nie o zagrożenia emocjonalne będzie chodzić. Fakt, że nawet teraz Blair Holden zaskoczeń nie szykuje, sprawia, że do tej części dotrą raczej najbardziej wytrwali. Nie zmienia to faktu, że Holden furorę na rynku robi.
Jest w tej powieści dowcip, ciekawe kwestie z dialogów bohaterów albo z ich przemyśleń autorka wyciąga do tytułów rozdziałów, budząc w ten sposób zainteresowanie czytelniczek; ironia to stały element autorefleksji bohaterów i ich rozmów. Na szczęście, bo w przeciwnym wypadku byłoby trudno znieść poziom słodyczy w opowieściach. Blair Holden niewymuszonymi dowcipami rozładowuje niepotrzebny patos, nadaje lekkości książce i umacnia swoją pozycję na rynku literatury rozrywkowej.
W tej obyczajówce rozrywka jest na pierwszym planie, bazuje autorka na oczekiwaniach nastoletnich czytelniczek, nie można więc oczekiwać zbyt skomplikowanej fabuły. Nadrabia Blair Holden nastawieniem na emocje, bardzo dużo analizuje przeżyć postaci, raz Tessa, raz Cole zastanawiają się i nad łączącą ich relacją, i nad własnymi w związku z tym oczekiwaniami. Rozkładają partnerstwo na części pierwsze, uczą mówienia o swoich uczuciach i doświadczeniach. Erotyka staje się zatem dodatkiem do psychoanalizy.
Zakończenie historii
Bad boy's girl to historia, która rozrosła się ponad wyjściowe założenia: publiczność uwierzyła w historię Tessy i jej ukochanego. Najpierw dziewczyna przekonana była o nienawiści ze strony Cole’a: gnębiona przez niego w dzieciństwie, nabawiła się kompleksów. Z czasem wszystko udało się wyjaśnić: nastoletni Cole okazał się pełen uroku i postarał się naprawić wcześniejsze przewiny. Nagle Tessa znalazła nie tylko wielbiciela, ale i obrońcę, oddanego i wiernego rycerza, o jakim wcześniej nawet nie marzyła. Trafiła do własnej baśni. Oczywiście Bad boy's girl to powieść, która wyrosła na gruncie mody na erotykę w literaturze obyczajowej, więc aspekt łóżkowego dopasowania stał się niezwykle istotny w całym procesie znajdowania sobie drugiej połówki. Tessa i Cole przeżywali wielkie zauroczenie, odpowiadając na marzenia tysięcy nastoletnich czytelniczek. Tyle tylko, że w pewnym momencie Blair Holden przestała wymyślać fabułę, a skupiła się na samych problemach w związku. Przez kilka tomów Tessa i Cole na przemian kłócili się i godzili, zastanawiali się nad sensem bycia razem i granicami poświęcenia dla drugiej osoby, próbowali się dotrzeć i wątpili. Problemy wydawały się coraz bardziej sztuczne: choćby z tego powodu, że należały do nich kwestie wspólnego zamieszkania, albo inaczej – mieszkania na różnych kontynentach, zazdrość o sąsiadki potrzebujące opieki itp. Za każdym razem, kiedy Blair Holden wprowadza do książki jakąś zmianę, wiadomo, że ta zmiana przyczyni się do kolejnego konfliktu między Tessaą i Lukiem. Konfliktu – w dodatku – o wymiarze pozornie zbliżonym do końca świata. Niby przekonująco, a jednak można się za szybko przyzwyczaić do schematu i odgadywać intencje autorki. Młodzież nie powinna zbytnio się tu rozczarować, chociaż seria Blair Holden im dalej – tym bardziej naiwna się staje.
Ale nadchodzi w końcu piąty tom, ostateczne rozstrzygnięcie losów Tessy i Cole'a. Pora, żeby przenieść związek na kolejny poziom, do czego mężczyzna przymierza się od samego początku. Na razie znów powraca możliwość zepsucia wszystkiego. Tessa przyjeżdża na ślub brata, Cole'a też nie może na uroczystości zabraknąć. Ojciec Tessy przymierza się do uporządkowania własnego życia. Sama bohaterka zastanawia się nad sobą, znajduje szczęście jako redaktorka w wydawnictwie, może uda jej się odkryć wschodzącą gwiazdę literatury. Powodów do spięć na linii Tessa – Cole nie zabraknie i teraz, ale tracą trochę na intensywności, znacznie trudniej w nie uwierzyć nawet młodym odbiorczyniom. W piątym tomie zmieni się rodzaj problemów poruszanych przez autorkę, przynajmniej w pewnym punkcie książki. Już nie o zagrożenia emocjonalne będzie chodzić. Fakt, że nawet teraz Blair Holden zaskoczeń nie szykuje, sprawia, że do tej części dotrą raczej najbardziej wytrwali. Nie zmienia to faktu, że Holden furorę na rynku robi.
Jest w tej powieści dowcip, ciekawe kwestie z dialogów bohaterów albo z ich przemyśleń autorka wyciąga do tytułów rozdziałów, budząc w ten sposób zainteresowanie czytelniczek; ironia to stały element autorefleksji bohaterów i ich rozmów. Na szczęście, bo w przeciwnym wypadku byłoby trudno znieść poziom słodyczy w opowieściach. Blair Holden niewymuszonymi dowcipami rozładowuje niepotrzebny patos, nadaje lekkości książce i umacnia swoją pozycję na rynku literatury rozrywkowej.
W tej obyczajówce rozrywka jest na pierwszym planie, bazuje autorka na oczekiwaniach nastoletnich czytelniczek, nie można więc oczekiwać zbyt skomplikowanej fabuły. Nadrabia Blair Holden nastawieniem na emocje, bardzo dużo analizuje przeżyć postaci, raz Tessa, raz Cole zastanawiają się i nad łączącą ich relacją, i nad własnymi w związku z tym oczekiwaniami. Rozkładają partnerstwo na części pierwsze, uczą mówienia o swoich uczuciach i doświadczeniach. Erotyka staje się zatem dodatkiem do psychoanalizy.
środa, 7 sierpnia 2019
Aleksandra Ziółkowska-Boehm: Wokół Wańkowicza
PIW, Warszawa 2019.
Życie z pisarzem
Aleksandra Ziółkowska-Boehm napisała na temat Melchiora Wańkowicza dwie osobiste książki: pierwszą opublikowała niedługo po śmierci autora, drugą wprowadzała na rynek kilkakrotnie, za każdym razem uzupełniając o kolejne wspomnienia. Zapiski z codzienności, skojarzenia, fragmenty listów i przemyślenia na temat pracy dla sławnego pisarza, a do tego relacje z biografii, odczytania konkretnych motywów i perypetie związane z wydawcami składają się na publikacje teraz wydane w obszernym tomie „Wokół Wańkowicza”. Książka wpasowuje się w serię wznawianych przez Prószyński i S-ka pism Wańkowicza, może być ciekawym uzupełnieniem lekturowym dla tych, którzy dopiero poznają te teksty i chcieliby zanurzyć się w świat autora – ale widziany z nieco innej perspektywy. Aleksandra Ziółkowska-Boehm działa tutaj jako osoba znająca zwyczaje i rytm codzienności Wańkowicza, ale też – uwzględnia w relacji motywy bardziej osobiste. Pisze o synu, który z pisarzem stroniącym od dzieci uczył się dogadywać, ale nawet o swoim miejscu w domu. Opowiada o domownikach, daje podgląd naturalnych zajęć, rozrywek czy pomysłów: tłumaczy to, co osobom z najbliższego otoczenia Wańkowicza wydawało się oczywiste i niegodne wzmianki. W ten sposób ocala ciekawy kawałek obyczajowości, a czytelnikom funduje literacką podróż w przeszłość.
Pierwsza część – więc pierwsza książka – jest po prostu zestawem charakterystycznych skojarzeń, rozbudowanym wspomnieniem i próbą ocalenia wielkiego pisarza. Płynie ze smutku po jego śmierci, a do tego – jest też odpowiedzią na swoiste rynkowe zapotrzebowanie. Składa się z małych form, które nie układają się w dużą całość, przynajmniej nie tematycznie, bo emocjonalnie owszem. Ziółkowska-Boehm wprowadza do opowieści familiarność, której próżno by się spodziewać po tych, którzy na życie i twórczość Wańkowicza patrzyli z dystansu. Nadaje książce specyficzny klimat, sprawiając, że nawet jeśli nie opowiada o konkretach, łatwo z nią zostać i śledzić opowieści. Stawia autorka – co zrozumiałe – na anegdoty. Ocala drobiazgi, które nie miałyby szansy przejść do historii literatury, a przez biografów byłyby odrzucane jako nieistotne i pozbawione dramaturgii. Druga książka wydaje się nieco bardziej spokojna i oparta na faktach, ale i tak autorka czerpie w niej ze sprawdzonych rozwiązań: skupia się na tworzeniu małych obrazków rodzajowych, odrzuca schematy wielkich biografii. Składa tom z małych szkiców, w których dość obficie cytuje różne zachowane dokumenty.
Nie jest to lektura porządkująca temat egzystencji Wańkowicza, jeśli ktoś spodziewa się tu zestawu dat i suchych encyklopedycznych opisów, będzie bardzo rozczarowany: od wiadomości – informacji, które można bez trudu zdobyć za sprawą opracowań naukowych i ankiet – autorka stroni. Ma rację, w ogóle nie pasują one do rytmu jej wspomnień. Tu rozrywka polega na możliwości odtwarzania nietypowej atmosfery. Ziółkowska-Boehm przede wszystkim maluje słowem, zajmuje się układaniem z fraz kojących pejzaży, a kiedy już odnosi się do samej pracy – posługuje się najchętniej wypowiedziami innych. Rozwiewa wątpliwości dotyczące dalszoplanowych faktów (dlaczego ukochany pies, ważny domownik, ma na imię Dupek i jak sobie z tym poradzić podczas spacerów), ale też prezentuje dom i jego wystrój. Dba o to, żeby rytm narracji pasował do wrażenia, jakie wynosi się z domu Wańkowicza. Akcentuje swoją rolę w codziennych obowiązkach, a do tego – wpada na pomysł przedstawienia Wańkowicza przez listy, jakie otrzymywał od wielbicieli. Chociaż przytacza obszerne fragmenty korespondencji, nie będzie to odbiorcom przeszkadzać. Po pierwsze dlatego, że i tak otrzymują całkiem sporo ciekawostek z życia pisarza i na brak emocji narzekać nie będą mogli, a po drugie – listy wprowadzają elementy humoru. Nie dowcipy, a humor właśnie przesyca tę stylistykę, sprawia, że Ziółkowska-Boehm proponuje odbiorcom książkę osobistą, ciepłą i dość przyjemną. W związku z tym, że tu liczy się najbardziej przeżywanie tego, co na co dzień – nikt nie będzie mieć pretensji o brak konkretów biograficznych. To nie ma znaczenia, skoro można poznać pisarza przez pryzmat jego domowych zwyczajów. Z kolei potrzebę dotarcia do wiadomości na temat pisarza w pełni zaspokoi druga część wielkiego tomu, podróż po motywach związanych z pisarstwem.
Życie z pisarzem
Aleksandra Ziółkowska-Boehm napisała na temat Melchiora Wańkowicza dwie osobiste książki: pierwszą opublikowała niedługo po śmierci autora, drugą wprowadzała na rynek kilkakrotnie, za każdym razem uzupełniając o kolejne wspomnienia. Zapiski z codzienności, skojarzenia, fragmenty listów i przemyślenia na temat pracy dla sławnego pisarza, a do tego relacje z biografii, odczytania konkretnych motywów i perypetie związane z wydawcami składają się na publikacje teraz wydane w obszernym tomie „Wokół Wańkowicza”. Książka wpasowuje się w serię wznawianych przez Prószyński i S-ka pism Wańkowicza, może być ciekawym uzupełnieniem lekturowym dla tych, którzy dopiero poznają te teksty i chcieliby zanurzyć się w świat autora – ale widziany z nieco innej perspektywy. Aleksandra Ziółkowska-Boehm działa tutaj jako osoba znająca zwyczaje i rytm codzienności Wańkowicza, ale też – uwzględnia w relacji motywy bardziej osobiste. Pisze o synu, który z pisarzem stroniącym od dzieci uczył się dogadywać, ale nawet o swoim miejscu w domu. Opowiada o domownikach, daje podgląd naturalnych zajęć, rozrywek czy pomysłów: tłumaczy to, co osobom z najbliższego otoczenia Wańkowicza wydawało się oczywiste i niegodne wzmianki. W ten sposób ocala ciekawy kawałek obyczajowości, a czytelnikom funduje literacką podróż w przeszłość.
Pierwsza część – więc pierwsza książka – jest po prostu zestawem charakterystycznych skojarzeń, rozbudowanym wspomnieniem i próbą ocalenia wielkiego pisarza. Płynie ze smutku po jego śmierci, a do tego – jest też odpowiedzią na swoiste rynkowe zapotrzebowanie. Składa się z małych form, które nie układają się w dużą całość, przynajmniej nie tematycznie, bo emocjonalnie owszem. Ziółkowska-Boehm wprowadza do opowieści familiarność, której próżno by się spodziewać po tych, którzy na życie i twórczość Wańkowicza patrzyli z dystansu. Nadaje książce specyficzny klimat, sprawiając, że nawet jeśli nie opowiada o konkretach, łatwo z nią zostać i śledzić opowieści. Stawia autorka – co zrozumiałe – na anegdoty. Ocala drobiazgi, które nie miałyby szansy przejść do historii literatury, a przez biografów byłyby odrzucane jako nieistotne i pozbawione dramaturgii. Druga książka wydaje się nieco bardziej spokojna i oparta na faktach, ale i tak autorka czerpie w niej ze sprawdzonych rozwiązań: skupia się na tworzeniu małych obrazków rodzajowych, odrzuca schematy wielkich biografii. Składa tom z małych szkiców, w których dość obficie cytuje różne zachowane dokumenty.
Nie jest to lektura porządkująca temat egzystencji Wańkowicza, jeśli ktoś spodziewa się tu zestawu dat i suchych encyklopedycznych opisów, będzie bardzo rozczarowany: od wiadomości – informacji, które można bez trudu zdobyć za sprawą opracowań naukowych i ankiet – autorka stroni. Ma rację, w ogóle nie pasują one do rytmu jej wspomnień. Tu rozrywka polega na możliwości odtwarzania nietypowej atmosfery. Ziółkowska-Boehm przede wszystkim maluje słowem, zajmuje się układaniem z fraz kojących pejzaży, a kiedy już odnosi się do samej pracy – posługuje się najchętniej wypowiedziami innych. Rozwiewa wątpliwości dotyczące dalszoplanowych faktów (dlaczego ukochany pies, ważny domownik, ma na imię Dupek i jak sobie z tym poradzić podczas spacerów), ale też prezentuje dom i jego wystrój. Dba o to, żeby rytm narracji pasował do wrażenia, jakie wynosi się z domu Wańkowicza. Akcentuje swoją rolę w codziennych obowiązkach, a do tego – wpada na pomysł przedstawienia Wańkowicza przez listy, jakie otrzymywał od wielbicieli. Chociaż przytacza obszerne fragmenty korespondencji, nie będzie to odbiorcom przeszkadzać. Po pierwsze dlatego, że i tak otrzymują całkiem sporo ciekawostek z życia pisarza i na brak emocji narzekać nie będą mogli, a po drugie – listy wprowadzają elementy humoru. Nie dowcipy, a humor właśnie przesyca tę stylistykę, sprawia, że Ziółkowska-Boehm proponuje odbiorcom książkę osobistą, ciepłą i dość przyjemną. W związku z tym, że tu liczy się najbardziej przeżywanie tego, co na co dzień – nikt nie będzie mieć pretensji o brak konkretów biograficznych. To nie ma znaczenia, skoro można poznać pisarza przez pryzmat jego domowych zwyczajów. Z kolei potrzebę dotarcia do wiadomości na temat pisarza w pełni zaspokoi druga część wielkiego tomu, podróż po motywach związanych z pisarstwem.
wtorek, 6 sierpnia 2019
Anna Whitelock: Maria Tudor
PIW, Warszawa 2019.
Z wysokości tronu
Maria Tudor staje się królową. Ten punkt to właściwie koniec burzliwej opowieści Anny Whitelock, chociaż oczywiście książka zostanie doprowadzona aż do śmierci władczyni. Tyle tylko, że od momentu przejścia do przedstawiania losów koronowanej głowy nie ma już ciągłego poczucia zagrożenia, maskowania prawdziwych emocji przed bliskimi czy upokorzeń. Maria Tudor triumfuje, nic jej już nie zagrozi – a przynajmniej kończy się jej dotychczasowa gehenna. Anna Whitelock jest świadoma, jaki temat najbardziej przyciągnie czytelników i umiejętnie rozkłada proporcje w tej biografii. „Maria Tudor” to książka złożona z dwóch nierównych pod względem emocjonalnym części. Oczywiście dla pasjonujących się historią cenniejszy będzie opis etapu już po koronacji – z ciekawostkami dotyczącymi życia dworskiego. Natomiast zwykli czytelnicy z pewnością zachwyceni będą pierwszym fragmentem tomu, tym, w którym mowa jest o dzieciństwie Marii. Anna Whitelock dba o to, żeby przedstawić czytelnikom losy Marii z uwzględnieniem jej uczuć, bez względu na zachowane dokumenty i postawę wymagającą dyplomacji w każdych okolicznościach. Wie, że to właśnie ten motyw, który przyciągnie odbiorców i wzbudzi zainteresowanie nawet tych, którzy na co dzień historią się nie interesują. Czym innym jest bowiem rejestrowanie danych: dat i faktów na podstawie zachowanych dokumentów, a czym innym – próba budowania portretu charakterologicznego. W tym Whitelock celuje, udaje jej się stworzyć Marię Tudor z krwi i kości, chociaż – wciąż ze względu na okoliczności idealizowaną. Bohaterka książki w dzieciństwie zostaje zmuszona do rozłączenia z matką, nie wie jeszcze, że ten stan utrzyma się aż do śmierci rodzicielki. Krytykowana i odrzucana przez ojca i przez jego kolejną wybrankę, musi zachowywać się godnie. Bunt na wiele się nie zda, przez niemal całe dzieciństwo Maria przede wszystkim stara się przetrwać. Przeciwności losu czynią ją silniejszą, pozwalają na hartowanie ducha. Rzecz jasna w biografii to niemal uświęcanie postaci, Maria w ujęciu Whitelock jest wręcz idealna, nie popełnia błędów, nie pozwala sobie na okazywanie słabości, ale też nie kieruje się emocjami. Zachowane listy do różnych sprzymierzeńców – konwencjonalne, ale przecież nie tylko będące dyplomatycznym popisem – świadczą o równowadze, przynajmniej pozornej. Dzisiejszym czytelnikom być może trudno będzie uwierzyć w takie postawy i takie wyczucie sytuacji u dziecka. Maria idealna to jednak Maria, która bez trudu da się lubić. Ma na to wpływ sposób opisywania otoczenia: wszędzie kryją się wrogowie, trzeba na każdym kroku bardzo uważać, żeby nie popełnić błędu tragicznego w skutkach (ścinanie głów w tym czasie to powszechnie przyjęty sposób na rozstawanie się z problemem). Nic dziwnego, że nawet znakomitość Marii nie będzie tu budzić zniechęcenia – a przyczyni się raczej do sympatii dla bohaterki. „Maria Tudor” to publikacja, w której ważną rolę odgrywają fragmenty listów i dokumentów, ale Anna Whitelock potrafi z gęstej i bogatej w fakty narracji uczynić lekturę bardzo ciekawą i wciągającą. Trafi do swoich czytelników – nie tylko do fanów biografii historycznych – za sprawą narracyjnego wyczucia, umiejętności odwzorowywania uczuć uniwersalnych.
Z wysokości tronu
Maria Tudor staje się królową. Ten punkt to właściwie koniec burzliwej opowieści Anny Whitelock, chociaż oczywiście książka zostanie doprowadzona aż do śmierci władczyni. Tyle tylko, że od momentu przejścia do przedstawiania losów koronowanej głowy nie ma już ciągłego poczucia zagrożenia, maskowania prawdziwych emocji przed bliskimi czy upokorzeń. Maria Tudor triumfuje, nic jej już nie zagrozi – a przynajmniej kończy się jej dotychczasowa gehenna. Anna Whitelock jest świadoma, jaki temat najbardziej przyciągnie czytelników i umiejętnie rozkłada proporcje w tej biografii. „Maria Tudor” to książka złożona z dwóch nierównych pod względem emocjonalnym części. Oczywiście dla pasjonujących się historią cenniejszy będzie opis etapu już po koronacji – z ciekawostkami dotyczącymi życia dworskiego. Natomiast zwykli czytelnicy z pewnością zachwyceni będą pierwszym fragmentem tomu, tym, w którym mowa jest o dzieciństwie Marii. Anna Whitelock dba o to, żeby przedstawić czytelnikom losy Marii z uwzględnieniem jej uczuć, bez względu na zachowane dokumenty i postawę wymagającą dyplomacji w każdych okolicznościach. Wie, że to właśnie ten motyw, który przyciągnie odbiorców i wzbudzi zainteresowanie nawet tych, którzy na co dzień historią się nie interesują. Czym innym jest bowiem rejestrowanie danych: dat i faktów na podstawie zachowanych dokumentów, a czym innym – próba budowania portretu charakterologicznego. W tym Whitelock celuje, udaje jej się stworzyć Marię Tudor z krwi i kości, chociaż – wciąż ze względu na okoliczności idealizowaną. Bohaterka książki w dzieciństwie zostaje zmuszona do rozłączenia z matką, nie wie jeszcze, że ten stan utrzyma się aż do śmierci rodzicielki. Krytykowana i odrzucana przez ojca i przez jego kolejną wybrankę, musi zachowywać się godnie. Bunt na wiele się nie zda, przez niemal całe dzieciństwo Maria przede wszystkim stara się przetrwać. Przeciwności losu czynią ją silniejszą, pozwalają na hartowanie ducha. Rzecz jasna w biografii to niemal uświęcanie postaci, Maria w ujęciu Whitelock jest wręcz idealna, nie popełnia błędów, nie pozwala sobie na okazywanie słabości, ale też nie kieruje się emocjami. Zachowane listy do różnych sprzymierzeńców – konwencjonalne, ale przecież nie tylko będące dyplomatycznym popisem – świadczą o równowadze, przynajmniej pozornej. Dzisiejszym czytelnikom być może trudno będzie uwierzyć w takie postawy i takie wyczucie sytuacji u dziecka. Maria idealna to jednak Maria, która bez trudu da się lubić. Ma na to wpływ sposób opisywania otoczenia: wszędzie kryją się wrogowie, trzeba na każdym kroku bardzo uważać, żeby nie popełnić błędu tragicznego w skutkach (ścinanie głów w tym czasie to powszechnie przyjęty sposób na rozstawanie się z problemem). Nic dziwnego, że nawet znakomitość Marii nie będzie tu budzić zniechęcenia – a przyczyni się raczej do sympatii dla bohaterki. „Maria Tudor” to publikacja, w której ważną rolę odgrywają fragmenty listów i dokumentów, ale Anna Whitelock potrafi z gęstej i bogatej w fakty narracji uczynić lekturę bardzo ciekawą i wciągającą. Trafi do swoich czytelników – nie tylko do fanów biografii historycznych – za sprawą narracyjnego wyczucia, umiejętności odwzorowywania uczuć uniwersalnych.
poniedziałek, 5 sierpnia 2019
David Calle: Ile ważą chmury oraz inne proste pytania i naukowe odpowiedzi
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.
Odpowiedzi dla ciekawych
Można obudzić w sobie dziecko, kiedy czyta się książkę, którą proponuje David Calle: „Ile ważą chmury” to rozrywka wysokiej klasy – i popularyzowanie wiedzy niedostępnej przeważnie zwykłym dorosłym. Nic dziwnego, autor zajmuje się przedstawianiem wyjaśnień, które wiążą się w większości z fizyką – wykorzystuje naukę do tłumaczenia tego, co możliwe do zaobserwowania na co dzień. Skupia się na ciekawostkach i stara się przyciągnąć odbiorców do lektury za pomocą intrygujących pytań. Wprowadza zagadnienia, które poruszaliby dorośli, gdyby nie bali się pielęgnować w sobie dziecięcej ciekawości – albo też sugeruje w samych pytaniach wiedzę, której czytelnicy jeszcze nie mają. W zakresie jego zainteresowań leży sprawdzenie nie tylko, ile ważą chmury, ale też – na przykład – ile megapikseli ma ludzkie oko. Rozstrzyga wątpliwości związane z liczbą Pi i sprawdza, dlaczego sąsiad z parteru będzie żyć dłużej. Czasami inspiracją dla niego stają się sceny zaobserwowane w filmie (jest w stanie się poświęcić i obejrzeć cały sezon serialu, żeby wpaść na konkretną scenę, która zdradza braki edukacyjne społeczeństwa, albo wprowadza fałszywe przekonania podzielane również przez odbiorców), odwołuje się do „bohaterów bez peleryn” - przypomina badaczy lub ludzi, którzy zmienili postrzeganie świata. Posługuje się anegdotami i rozczytuje charakterystyczne sceny z produkcji masowych. Filmy dla szerokiego grona odbiorców zawierają często sceny, które czerpią z wyobraźni, za to niekoniecznie – z praw fizyki. Jeśli jednak coś scenarzyści wprowadzą do świadomości czytelników – trudno się z tym rozprawić. „Ile ważą chmury” to właśnie książka, która ma rozwiewać wątpliwości i uczyć odbiorców refleksji nad realizmem konkretnych rozwiązań. Nie znaczy to, że David Calle odbiera zabawę z uczestniczenia w popkulturze. Wprost przeciwnie, sam swoją książką do tego się dokłada. Przede wszystkim pisze tak, by chciało się śledzić jego wywody. Zbliża się gatunkowo do reportażu, stara się zawsze wydobywać ciekawostki, które przyciągną do tomu większą liczbę odbiorców. Potrafi wyłuskiwać ze zgromadzonych danych to, co wyzwoli silniejsze emocje, czasami wręcz wpisuje się specjalnie w mody i trendy nie tylko na rynku naukowym: kiedy kibicuje kobietom-uczonym, to automatycznie przyciąga uwagę tych odbiorców, dla których to temat nośny i ważny. Fizykę znajduje Calle w codzienności, w najbliższym otoczeniu człowieka – ale też czasami szuka jej choćby w kosmosie, nawiązując do marzeń i do nierealnych pomysłów właściwych również czytelnikom. Odnotowuje rozwiązania sprzeczne z prawami fizyki po to, żeby móc dowcipnie je komentować. Humor staje się jednym z ważniejszych elementów książki: Calle bardzo dba o to, by przyciągać odbiorców nie tylko obietnicą rozwiązania wprowadzanych zagadek, ale też – śmiechem jako takim. Pompatyczność nie sprzyja zapamiętywaniu wiadomości, zwłaszcza – trudnych. Przekłada zatem na język przystępny zwyczajnym odbiorcom informacje, a do tego – bez przerwy tworzy dowcipne do nich komentarze. Żeby odrobinę jeszcze ułatwić przyswajanie danych, wybiera styl charakterystyczny dla publikacji pop: wprowadza na przykład ramki z danymi biograficznymi, z anegdotami ze świata nauki czy z odstępstwami od nauki w produkcjach filmowych. Na koniec co pewien czas autor zadaje tytułowe pytanie w portalu społecznościowym i sprawdza, jak humorystycznie znajdą na niego odpowiedź odbiorcy. „Ile ważą chmury” to publikacja-ciekawostka, nie można tu mówić ani o krzewieniu wiedzy, ani o pełnym wyczerpaniu jakiegoś tematu. Liczy się jednak możliwość zaintrygowania wiadomościami odbiorców, wprowadzenia przeświadczenia, że warto czasami zastanawiać się nad otoczeniem i zadawać pytania typowe zwykle dla najmłodszych.
Odpowiedzi dla ciekawych
Można obudzić w sobie dziecko, kiedy czyta się książkę, którą proponuje David Calle: „Ile ważą chmury” to rozrywka wysokiej klasy – i popularyzowanie wiedzy niedostępnej przeważnie zwykłym dorosłym. Nic dziwnego, autor zajmuje się przedstawianiem wyjaśnień, które wiążą się w większości z fizyką – wykorzystuje naukę do tłumaczenia tego, co możliwe do zaobserwowania na co dzień. Skupia się na ciekawostkach i stara się przyciągnąć odbiorców do lektury za pomocą intrygujących pytań. Wprowadza zagadnienia, które poruszaliby dorośli, gdyby nie bali się pielęgnować w sobie dziecięcej ciekawości – albo też sugeruje w samych pytaniach wiedzę, której czytelnicy jeszcze nie mają. W zakresie jego zainteresowań leży sprawdzenie nie tylko, ile ważą chmury, ale też – na przykład – ile megapikseli ma ludzkie oko. Rozstrzyga wątpliwości związane z liczbą Pi i sprawdza, dlaczego sąsiad z parteru będzie żyć dłużej. Czasami inspiracją dla niego stają się sceny zaobserwowane w filmie (jest w stanie się poświęcić i obejrzeć cały sezon serialu, żeby wpaść na konkretną scenę, która zdradza braki edukacyjne społeczeństwa, albo wprowadza fałszywe przekonania podzielane również przez odbiorców), odwołuje się do „bohaterów bez peleryn” - przypomina badaczy lub ludzi, którzy zmienili postrzeganie świata. Posługuje się anegdotami i rozczytuje charakterystyczne sceny z produkcji masowych. Filmy dla szerokiego grona odbiorców zawierają często sceny, które czerpią z wyobraźni, za to niekoniecznie – z praw fizyki. Jeśli jednak coś scenarzyści wprowadzą do świadomości czytelników – trudno się z tym rozprawić. „Ile ważą chmury” to właśnie książka, która ma rozwiewać wątpliwości i uczyć odbiorców refleksji nad realizmem konkretnych rozwiązań. Nie znaczy to, że David Calle odbiera zabawę z uczestniczenia w popkulturze. Wprost przeciwnie, sam swoją książką do tego się dokłada. Przede wszystkim pisze tak, by chciało się śledzić jego wywody. Zbliża się gatunkowo do reportażu, stara się zawsze wydobywać ciekawostki, które przyciągną do tomu większą liczbę odbiorców. Potrafi wyłuskiwać ze zgromadzonych danych to, co wyzwoli silniejsze emocje, czasami wręcz wpisuje się specjalnie w mody i trendy nie tylko na rynku naukowym: kiedy kibicuje kobietom-uczonym, to automatycznie przyciąga uwagę tych odbiorców, dla których to temat nośny i ważny. Fizykę znajduje Calle w codzienności, w najbliższym otoczeniu człowieka – ale też czasami szuka jej choćby w kosmosie, nawiązując do marzeń i do nierealnych pomysłów właściwych również czytelnikom. Odnotowuje rozwiązania sprzeczne z prawami fizyki po to, żeby móc dowcipnie je komentować. Humor staje się jednym z ważniejszych elementów książki: Calle bardzo dba o to, by przyciągać odbiorców nie tylko obietnicą rozwiązania wprowadzanych zagadek, ale też – śmiechem jako takim. Pompatyczność nie sprzyja zapamiętywaniu wiadomości, zwłaszcza – trudnych. Przekłada zatem na język przystępny zwyczajnym odbiorcom informacje, a do tego – bez przerwy tworzy dowcipne do nich komentarze. Żeby odrobinę jeszcze ułatwić przyswajanie danych, wybiera styl charakterystyczny dla publikacji pop: wprowadza na przykład ramki z danymi biograficznymi, z anegdotami ze świata nauki czy z odstępstwami od nauki w produkcjach filmowych. Na koniec co pewien czas autor zadaje tytułowe pytanie w portalu społecznościowym i sprawdza, jak humorystycznie znajdą na niego odpowiedź odbiorcy. „Ile ważą chmury” to publikacja-ciekawostka, nie można tu mówić ani o krzewieniu wiedzy, ani o pełnym wyczerpaniu jakiegoś tematu. Liczy się jednak możliwość zaintrygowania wiadomościami odbiorców, wprowadzenia przeświadczenia, że warto czasami zastanawiać się nad otoczeniem i zadawać pytania typowe zwykle dla najmłodszych.