Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017.
Rzeczy
„Koń nie jest nowy” Katarzyny Waligóry miejscami ucieszy, miejscami zirytuje zwykłych czytelników, za to może się spodobać humanistom – akademikom. Zresztą w tym celu powstał ten tom, jako praca naukowa. Problem w tym, że mimo dość dobrej narracji i sprawnie przytaczanej teorii naiwna jest ta opowieść. Autorka bierze udział w wybranych próbach do jednego spektaklu w teatrze instytucjonalnym. Poznaje zespół (także pracowników technicznych), wypytuje o różne szczegóły i na podstawie rozmów oraz obserwacji utrwala czytelnikom obraz rekwizytów, kostiumów czy scenografii. To jeszcze nie budziłoby wątpliwości, Waligóra dość rzetelnie pracuje – ale niestety wierzy, że to, co zobaczyła, jest stanem obowiązującym w teatrach i da się uogólnić. Przykłada zbyt dużą wagę do tego, co mało istotne (znaczenie rekwizytowego recyklingu czy oddawanie rzeczy do muzeum), niepotrzebnie też referuje detalicznie przebieg prób lub… zawartość protokołów. A to już niespecjalnie przyda się czytelnikom, nawet najbardziej zainteresowanym kulisami spektakli, będzie jedynie świadectwem bezsensownej pilności autorki. Katarzyna Waligóra dostrzega motywy migracji rekwizytów i kostiumów, przezwyciężania oporu materii czy współpracy scenografa i reżysera – ale nie zauważa, jak zmiana gatunku wpłynąć może na znaczenie (lub jego przekształcenie). Dziwi się wielu oczywistościom, choćby temu, że na próbach używa się czasami przypadkowych lub niedoskonałych jakościowo przedmiotów, wyjaśnia wprawdzie, że zwykłe rzeczy mogą na scenie nabrać wartości – ale zapomina, że umowność jest istotą teatru – wyważa otwarte drzwi, przez co nie zyskuje autorytetu jako badacz.
Między dwiema płaszczyznami książki zachodzą zatem ogromne rozbieżności jakościowe. W przytaczaniu teorii jest Waligóra profesjonalistką, potrafi wykorzystywać narzędzia badawcze i umiejętnie wyłuskiwać potrzebne zagadnienia, do tego radzi sobie ze stylem opisu. Proponuje tutaj dociekliwość badawczą i esencjonalny dyskurs. Imponuje fachowością (mimo że przez to odrywa od lektury zwykłych czytelników). Natomiast w partiach przykładów okazuje się bardzo naiwna, zaskoczona już na etapie elementarnych wiadomości. W ten sposób traci wypracowany wcześniej autorytet. Zwłaszcza że jednostkowy przykład nie daje się jednak tak łatwo uogólniać, a przynajmniej nie na wszystkich wskazywanych przez autorkę płaszczyznach. Jasne, kuszące jest podglądanie systemów pracy i rozwiązań, sprawdzanie, jak funkcjonują pomysły lub jaką przeszły drogę od idei do realizacji, już po przetestowaniu. Ale przydałoby się wtedy też lepsze umotywowanie takich informacji – a Katarzyna Waligóra sprawia wrażenie, jakby pisała reportaż z przebywania na próbach. „Swój” teatr wyraźnie gloryfikuje, ale też rejestruje praktyki niezbyt chwalebne (podmienianie kostiumów przez bileterów).
Chociaż autorka w podtytule tomu sugeruje zajmowanie się rekwizytami, rozszerza badania na wszystkie przedmioty współtworzące spektakl – scenografię czy kostiumy. Oddaje głos garderobianym czy pracownikom odpowiedzialnym za rekwizyty, ale czasami cytuje ich tylko po to, żeby zaistnieli w książce. Nie ma tu dobrego wytłumaczenia, dlaczego autorka każe tak drobiazgowo śledzić losy rzeczy z jednego spektaklu. Można było odrzucić sporą część referowanych wydarzeń, a przyjrzeć się bliżej samemu znaczeniu rekwizytów – nie jako odnośników do pozateatralnej rzeczywistości, ale choćby pomocy w definiowaniu charakterów postaci. Mogłaby zająć się osobno motywem jedzenia na scenie (wątek zupy grzybowej nie został, niestety, rozwinięty). Zestawienie systemów pracy w różnych teatrach, a chociaż poszerzenie grona informatorów o pracowników innych instytucji lub artystów nieinstytucjonalnych zapewniłoby inspirujące spostrzeżenia, a i automatyczne poszerzenie kręgów badań. „Koń nie jest nowy” to książka dobrze napisana, autorka udowadnia, że potrafi poruszać się w badawczych schematach dość sprawnie. Zabrakło jej po prostu odpowiedniego umotywowania tekstu (może doświadczenia w pisaniu podobnych prac) i założeń, które nie brzmiałyby infantylnie. Teatr – konkretny, opisany przez Waligórę – zyskuje zapis tworzenia jednego przedstawienia, ale doświadczenie nie przekłada się na bardziej perspektywiczne wnioski.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
niedziela, 31 grudnia 2017
Yvette Żółtowska-Darska: Pazdan. Chłopak, który gra całym sercem
Burda, Warszawa 2017.
Piłkarski przykład
Oto kolejny piłkarski superbohater, wzór do naśladowania i idol maluchów – Michał Pazdan. Chociaż gra w obronie (a wiadomo, że największym uznaniem na boisku cieszą się zdobywcy bramek), stał się sławny dzięki piłkarskim umiejętnościom i olbrzymiej roli w kadrze narodowej. A że jest to człowiek sympatyczny, skromny i opanowany – znakomicie nadaje się na bohatera kolejnej sportowej biografii przygotowanej jak zwykle świetnie przez Yvette Żółtowską-Darską. „Pazdan. Chłopak, który gra całym sercem” to publikacja dla małych kibiców – nie tylko o piłce nożnej. Życiorys Michała Pazdana parę razy bowiem posłuży do udzielenia maluchom cennych lekcji. To rozwiązanie zresztą szeroko stosowane w cyklu i mieszczące się w jego założeniach od początku. Ale Żółtowska-Darska wie, jak je stosować, żeby nie przesadzić z moralizowaniem i co nawet ważniejsze – żeby nie stracić z oczu bohatera tomu.
Skoro Michał Pazdan wychowywał się w Nowej Hucie, autorka zyskuje okazję, aby opowiedzieć dzieciom coś o tej dzielnicy Krakowa. Nawiązuje w tym do przeszłości, ale i do losów mieszkańców blokowisk. Pazdan odniósł sukces – jednak wielu nastolatków zajmujących się wyłącznie przesiadywaniem na ławkach w kapturach na głowach zmarnowało swoje życie. Autorka przestrzega przed łobuzerką z blokowisk, pokazuje też zachowanie agresywnych kiboli szukających zwady. W ten sposób poza koncepcjami urbanistycznymi może i zająć się też ciemną stroną osiedli. Zyskuje dodatkowo przeciwwagę dla zachowań spokojnego zawsze Michała. Relacjonuje kilka jego pozasportowych przygód (ucieczkę przed napastnikami zakończoną aresztem czy niesienie materaca nocą przez park) – dla ubarwienia opowieści. Szuka zabawnych anegdot, ale i historii, które dałoby się przekuć na wychowawcze komentarze dla czytelników. Oczywiście nie brakuje tu tematów sportowych – pierwszych klubów, pierwszych prawdziwych „korków”, rozwoju kariery – aż po powołanie do kadry narodowej, a później… kilkuletniej przerwy w grze w reprezentacji – aż do olśniewających sukcesów już pod wodzą innego trenera. Yvette Żółtowska-Darska przedstawia Michała Pazdana również od rodzinnej strony. Dba o to, by lektura była dla dzieci zrozumiała – opatruje ją przypisami i wyjaśnieniami.
Sporą rolę, może nawet większą niż zazwyczaj, zajmują w tym tomie „kolorowe” strony. Do tej pory pełniły one rolę informacyjno-graficznego wprowadzenia w temat lub miejsce. Dzieci otrzymywały szereg przykuwających uwagę zdjęć (z boiskowych sytuacji, ale również „krajoznawczych” fotografii) i podpisów – komentarzy. Nie inaczej jest i teraz, tyle że kolorowych stron jest dużo więcej, a dodatkowo jeszcze przejmują część opowieści, która zwyczajowo trafiała do biografii. To sposób na skrótowe i hasłowe zaprezentowanie bohatera oraz jego otoczenia – wiadomości z podpisów mogą być potem rozwijane w rozdziałach (jak w przypadku koszulki z błędnie naniesionym nazwiskiem piłkarza), ale często przedstawia się tu informacje tylko raz. Książka o Michale Pazdanie kontynuuje poczytny cykl biografii piłkarzy dla najmłodszych. To nie tylko okazja poszerzenia boiskowej wiedzy przez małych kibiców, ale również możliwość zachęcania dzieci do czytania dla rozrywki – a że jest dobrze zrealizowana, można podsuwać ją maluchom.
Piłkarski przykład
Oto kolejny piłkarski superbohater, wzór do naśladowania i idol maluchów – Michał Pazdan. Chociaż gra w obronie (a wiadomo, że największym uznaniem na boisku cieszą się zdobywcy bramek), stał się sławny dzięki piłkarskim umiejętnościom i olbrzymiej roli w kadrze narodowej. A że jest to człowiek sympatyczny, skromny i opanowany – znakomicie nadaje się na bohatera kolejnej sportowej biografii przygotowanej jak zwykle świetnie przez Yvette Żółtowską-Darską. „Pazdan. Chłopak, który gra całym sercem” to publikacja dla małych kibiców – nie tylko o piłce nożnej. Życiorys Michała Pazdana parę razy bowiem posłuży do udzielenia maluchom cennych lekcji. To rozwiązanie zresztą szeroko stosowane w cyklu i mieszczące się w jego założeniach od początku. Ale Żółtowska-Darska wie, jak je stosować, żeby nie przesadzić z moralizowaniem i co nawet ważniejsze – żeby nie stracić z oczu bohatera tomu.
Skoro Michał Pazdan wychowywał się w Nowej Hucie, autorka zyskuje okazję, aby opowiedzieć dzieciom coś o tej dzielnicy Krakowa. Nawiązuje w tym do przeszłości, ale i do losów mieszkańców blokowisk. Pazdan odniósł sukces – jednak wielu nastolatków zajmujących się wyłącznie przesiadywaniem na ławkach w kapturach na głowach zmarnowało swoje życie. Autorka przestrzega przed łobuzerką z blokowisk, pokazuje też zachowanie agresywnych kiboli szukających zwady. W ten sposób poza koncepcjami urbanistycznymi może i zająć się też ciemną stroną osiedli. Zyskuje dodatkowo przeciwwagę dla zachowań spokojnego zawsze Michała. Relacjonuje kilka jego pozasportowych przygód (ucieczkę przed napastnikami zakończoną aresztem czy niesienie materaca nocą przez park) – dla ubarwienia opowieści. Szuka zabawnych anegdot, ale i historii, które dałoby się przekuć na wychowawcze komentarze dla czytelników. Oczywiście nie brakuje tu tematów sportowych – pierwszych klubów, pierwszych prawdziwych „korków”, rozwoju kariery – aż po powołanie do kadry narodowej, a później… kilkuletniej przerwy w grze w reprezentacji – aż do olśniewających sukcesów już pod wodzą innego trenera. Yvette Żółtowska-Darska przedstawia Michała Pazdana również od rodzinnej strony. Dba o to, by lektura była dla dzieci zrozumiała – opatruje ją przypisami i wyjaśnieniami.
Sporą rolę, może nawet większą niż zazwyczaj, zajmują w tym tomie „kolorowe” strony. Do tej pory pełniły one rolę informacyjno-graficznego wprowadzenia w temat lub miejsce. Dzieci otrzymywały szereg przykuwających uwagę zdjęć (z boiskowych sytuacji, ale również „krajoznawczych” fotografii) i podpisów – komentarzy. Nie inaczej jest i teraz, tyle że kolorowych stron jest dużo więcej, a dodatkowo jeszcze przejmują część opowieści, która zwyczajowo trafiała do biografii. To sposób na skrótowe i hasłowe zaprezentowanie bohatera oraz jego otoczenia – wiadomości z podpisów mogą być potem rozwijane w rozdziałach (jak w przypadku koszulki z błędnie naniesionym nazwiskiem piłkarza), ale często przedstawia się tu informacje tylko raz. Książka o Michale Pazdanie kontynuuje poczytny cykl biografii piłkarzy dla najmłodszych. To nie tylko okazja poszerzenia boiskowej wiedzy przez małych kibiców, ale również możliwość zachęcania dzieci do czytania dla rozrywki – a że jest dobrze zrealizowana, można podsuwać ją maluchom.
sobota, 30 grudnia 2017
Marlon James: Księga nocnych kobiet
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.
Pojedynki
Lilit nie pasuje do swojej społeczności, nie nadaje się do własnych czasów. Nigdy nie pogodzi się z byciem niewolnicą, ze służeniem białym i z podleganiem „batowym”, którzy za najmniejsze przewinienie wymierzają razy bykowcami, przez co trudno o czarnoskórego bez blizn. Trudno jednak oczekiwać od Jacka Wilkinsa, żeby na swojej plantacji zaprowadził nowe porządki. Przeznaczeniem negrów jest chodzenie w koło i to, że nigdy niczego nie osiągną. O wolności nawet nie marzą. Ale istnieje pewne grono kobiet, które planują bunt. W Lilit, zielonookiej Mulatce, wyczuwają pokrewną duszę – wciągają ją zatem w spisek. Nikt nie spodziewa się, do czego jest zdolna córka niewolnicy wychowywana w mikrospołeczności, w której wszyscy noszą piękne greckie imiona. Sama Lilit jeszcze nie podejrzewa, co może zrobić odpowiednio sprowokowana – ale gdy przybrana matka nasyła na nastolatkę gwałciciela, w Lilit budzi się po raz pierwszy nieposkromiona agresja. Radzi sobie z napastnikiem aż za dobrze: odtąd wiadomo, że drzemie w bohaterce potężna siła. Bez względu na przesądy („czary”) i ostracyzm grupy, Lilit będzie realizować swoje plany. To kwintesencja buntowniczki. Żeby trochę urozmaicić jej sytuację, Marlon James angażuje młodą kobietę w romans z białym panem. O ile naturalną na plantacji sytuacją jest wykorzystywanie seksualne negrów, gwałcenie Murzynek z pozycji pana i władcy, o tyle Robert Quinn zaczyna uczyć Lilit w łóżku… równości. Ten temat zajmuje dużo mniej miejsca niż knowania niewolników, ale ma duże znaczenie w kwestii kreowania charakteru bohaterki. Odrobinę odsuwa też mrok całej powieści.
Bo Marlon James daleki jest od tworzenia sielanki. W antyutopijnym świecie kolor skóry determinuje losy człowieka. Z niewolnikiem nikt się nie liczy, ale biali – na swoją zgubę – nie dopuszczają do siebie nawet podejrzenia, że negry potrafią samodzielnie myśleć. Napięcia między przedstawicielami różnych ras to oczywiste źródło konfliktów. Ale i wśród niewolników sytuacja nie wygląda dobrze. Na porządku dziennym jest agresja i wulgarność, wzajemne złośliwości i przytyki. Aluzje seksualne przesycają wyzwiska, nikt nie zna litości nawet dla bliskich. To wyjątkowo nieprzyjazne środowisko, które wypracowało sobie trudne do zrozumienia na zewnątrz mechanizmy obronne. Cała pierwsza część tomu stanowi rejestr relacji interpersonalnych osnutych na słownej agresji – ale to nie najgorsze, co się jeszcze wydarzy. Nie ma ratunku z tego środowiska, ale i dla niego samego.
Codzienność negród portretuje Marlon James na kształt pieśni, powtarzając refrenowo motyw o chodzeniu w koło i płynącej z tego bezradności, przez ostre kłótnie i prostactwo. Nie ma tu nic pięknego, króluje wulgarność i doprowadzona do skrajności rubaszność. O negrach pogardliwie mówi się już na poziomie narracji, ale niewolnicy sami dla siebie nie mają szacunku. Zachowaniem też na niego nie zasłużą, przestaje zatem dziwić błędne koło. Charakterystyka tej społeczności nie napawa otuchą. Autor stopniowo wzmacnia okrucieństwo i prezentuje coraz bardziej odrażające i drastyczne sceny. Nie znajduje możliwości ucieczki, bo nawet plany, jakie są w stanie opracować czarne kobiety, nie prowadzą do wyzwolenia. Czerń duszy niewolnic przekłada się bardzo przekonująco na czerń opowieści. Marlon James przyjmuje dziwaczny styl będący mieszaniną eleganckiego literackiego języka z wyższych sfer i kolokwializmów czy wręcz fraz rynsztokowych. Do tego dokłada uproszczenia w gramatyce, błędy językowe i ogólne wrażenie pospolitości (wzmacniane jeszcze obecnością zwrotów literackich, przez kontrast). Tak konstruuje tę powieść, że jej język okazuje się kolejnym bohaterem, przyciąga uwagę nie gorzej niż grono niewolników na plantacji Wilkinsa. Udaje mu się na długo zaangażować odbiorców w egzotyczną rzeczywistość siedemnastowiecznej Jamajki – a z czasem rozwija też coraz odważniej fabułę. Odwołuje się wprawdzie do niewyobrażalnych w dzisiejszym świecie relacji, ale posługuje się przy tym uniwersalnymi emocjami, niezależnymi od czasów czy kontekstu. Miłość i nienawiść zrozumiałe są pod wszystkimi szerokościami geograficznymi i nie tracą na wartości z upływem czasu. „Księga nocnych kobiet” to proza mocna i przepełniona goryczą.
Pojedynki
Lilit nie pasuje do swojej społeczności, nie nadaje się do własnych czasów. Nigdy nie pogodzi się z byciem niewolnicą, ze służeniem białym i z podleganiem „batowym”, którzy za najmniejsze przewinienie wymierzają razy bykowcami, przez co trudno o czarnoskórego bez blizn. Trudno jednak oczekiwać od Jacka Wilkinsa, żeby na swojej plantacji zaprowadził nowe porządki. Przeznaczeniem negrów jest chodzenie w koło i to, że nigdy niczego nie osiągną. O wolności nawet nie marzą. Ale istnieje pewne grono kobiet, które planują bunt. W Lilit, zielonookiej Mulatce, wyczuwają pokrewną duszę – wciągają ją zatem w spisek. Nikt nie spodziewa się, do czego jest zdolna córka niewolnicy wychowywana w mikrospołeczności, w której wszyscy noszą piękne greckie imiona. Sama Lilit jeszcze nie podejrzewa, co może zrobić odpowiednio sprowokowana – ale gdy przybrana matka nasyła na nastolatkę gwałciciela, w Lilit budzi się po raz pierwszy nieposkromiona agresja. Radzi sobie z napastnikiem aż za dobrze: odtąd wiadomo, że drzemie w bohaterce potężna siła. Bez względu na przesądy („czary”) i ostracyzm grupy, Lilit będzie realizować swoje plany. To kwintesencja buntowniczki. Żeby trochę urozmaicić jej sytuację, Marlon James angażuje młodą kobietę w romans z białym panem. O ile naturalną na plantacji sytuacją jest wykorzystywanie seksualne negrów, gwałcenie Murzynek z pozycji pana i władcy, o tyle Robert Quinn zaczyna uczyć Lilit w łóżku… równości. Ten temat zajmuje dużo mniej miejsca niż knowania niewolników, ale ma duże znaczenie w kwestii kreowania charakteru bohaterki. Odrobinę odsuwa też mrok całej powieści.
Bo Marlon James daleki jest od tworzenia sielanki. W antyutopijnym świecie kolor skóry determinuje losy człowieka. Z niewolnikiem nikt się nie liczy, ale biali – na swoją zgubę – nie dopuszczają do siebie nawet podejrzenia, że negry potrafią samodzielnie myśleć. Napięcia między przedstawicielami różnych ras to oczywiste źródło konfliktów. Ale i wśród niewolników sytuacja nie wygląda dobrze. Na porządku dziennym jest agresja i wulgarność, wzajemne złośliwości i przytyki. Aluzje seksualne przesycają wyzwiska, nikt nie zna litości nawet dla bliskich. To wyjątkowo nieprzyjazne środowisko, które wypracowało sobie trudne do zrozumienia na zewnątrz mechanizmy obronne. Cała pierwsza część tomu stanowi rejestr relacji interpersonalnych osnutych na słownej agresji – ale to nie najgorsze, co się jeszcze wydarzy. Nie ma ratunku z tego środowiska, ale i dla niego samego.
Codzienność negród portretuje Marlon James na kształt pieśni, powtarzając refrenowo motyw o chodzeniu w koło i płynącej z tego bezradności, przez ostre kłótnie i prostactwo. Nie ma tu nic pięknego, króluje wulgarność i doprowadzona do skrajności rubaszność. O negrach pogardliwie mówi się już na poziomie narracji, ale niewolnicy sami dla siebie nie mają szacunku. Zachowaniem też na niego nie zasłużą, przestaje zatem dziwić błędne koło. Charakterystyka tej społeczności nie napawa otuchą. Autor stopniowo wzmacnia okrucieństwo i prezentuje coraz bardziej odrażające i drastyczne sceny. Nie znajduje możliwości ucieczki, bo nawet plany, jakie są w stanie opracować czarne kobiety, nie prowadzą do wyzwolenia. Czerń duszy niewolnic przekłada się bardzo przekonująco na czerń opowieści. Marlon James przyjmuje dziwaczny styl będący mieszaniną eleganckiego literackiego języka z wyższych sfer i kolokwializmów czy wręcz fraz rynsztokowych. Do tego dokłada uproszczenia w gramatyce, błędy językowe i ogólne wrażenie pospolitości (wzmacniane jeszcze obecnością zwrotów literackich, przez kontrast). Tak konstruuje tę powieść, że jej język okazuje się kolejnym bohaterem, przyciąga uwagę nie gorzej niż grono niewolników na plantacji Wilkinsa. Udaje mu się na długo zaangażować odbiorców w egzotyczną rzeczywistość siedemnastowiecznej Jamajki – a z czasem rozwija też coraz odważniej fabułę. Odwołuje się wprawdzie do niewyobrażalnych w dzisiejszym świecie relacji, ale posługuje się przy tym uniwersalnymi emocjami, niezależnymi od czasów czy kontekstu. Miłość i nienawiść zrozumiałe są pod wszystkimi szerokościami geograficznymi i nie tracą na wartości z upływem czasu. „Księga nocnych kobiet” to proza mocna i przepełniona goryczą.
Zbigniew Dmitroca: Baba Jaga w Ameryce
Egmont, Warszawa 2017.
Utrudnienia
Chociaż bardzo kibicuję serii Czytam sobie, nie mogę się przekonać do propozycji Zbigniewa Dmitrocy, i to nie ze względu na fabułki czy konstruowanie postaci. W tym autor się całkiem dobrze sprawdza. Ale kompletnie nie panuje nad warstwą językową i to po raz kolejny pokazuje. Ograniczenia formalne serii stają się dla tego autora pretekstem do wydumanych słownych rozwiązań, które mogą szybko zniechęcić do wysiłku dzieci uczące się czytać. Dmitroca pisze jak dla wrobionych czytelników, a przecież jego tomik „Baba Jaga w Ameryce” to propozycja dla maluchów. Ale jeśli w pewnym momencie starowinka „ze znawstwem skonstatowała”, to już oznacza, że autor nie ma pojęcia o pisaniu dla dzieci i robić tego nie powinien, dopóki nie pojmie podstawowych zasad. Być może ujawnia tym samym słabość założeń serii – skoro trzeba rezygnować z dwuznaków oraz zmiękczeń, należy szukać synonimów bądź zmienić kierunek opowieści. Mało kto w pisaniu potrafi zapamiętać regułę omijania dwuznaków, w efekcie więc wpada na miny wytykane przez redaktorów – i wtedy jest już za późno na podporządkowywanie fabuły nowym pomysłom, trzeba szukać słownych zamienników. W tym Zbigniew Dmitroca jest koszmarnie wręcz słaby.
W drugim poziomie serii Czytam sobie dzieci powinny zacząć odkrywać przyjemność samodzielnej lektury: dowiedzieć się, że istnieje czytanie dla własnej satysfakcji, jako rodzaj rozrywki. To dlatego podsuwa im się zróżnicowane historie i coraz bogatsze fabuły. U Zbigniewa Dmitrocy jest pomysł na akcję, i to akcję niemal sensacyjną, bo Baba Jaga dzięki swojej miotle udaremnia niecne plany „zamaskowanego bruneta z rewolwerem”, a rzecz dzieje się w sercu Nowego Jorku. To motyw, który budzi ciekawość – maluchy będą chciały podążać za bohaterką i śledzić jej przygody, zwłaszcza że czasami Baba Jaga natyka się na niespodziewane przeszkody. Niewiele brakuje, by przegrała – a przecież to ona tym razem stoi po stronie dobra oraz sprawiedliwości i zgodnie z regułami bajek nie powinna ponosić porażek, ale przecież w opowieściach może się zdarzyć wszystko. „Baba Jaga w Ameryce” fabularnie cieszy. Realizacja jednak kuleje tu bardzo mocno.
Wiadomo, że w warstwie słownej jest trudno, bo rabuś i przestępca odpadają ze względu na wymogi poziomu. Ale „brunet z rewolwerem” to składanka trudna do wymówienia nie tylko dla dzieci, które przeważnie mają dość logopedycznych pułapek o mniejszym stopniu trudności. Niezależnie od znalezionych synonimów, odbiorcy nie powinni męczyć się lekturą z powodu nieznajomości nie tylko znaczeń, ale w ogóle samego brzmienia słów. Jeśli nigdy nie usłyszeli danego wyrazu (a tak może być nie tylko z nieszczęsnym „konstatowaniem”), będzie im ciężko. Ponadto Baba Jaga to na zmianę „starowinka”, „babula”, nie wiadomo bliżej, dlaczego. Założenia serii nie obejmują związków frazeologicznych, ale Dmitroca wyraźnie takie lubi, nie zwracając uwagi na to, że dzieci będą miały problem z ich zrozumieniem. Przy tych zarzutach już używanie motywów archaicznych (telegram) czy potocznych („stara ale jara”) stanowi najmniejszy problem. Największy – czyli kłopot ze zrozumieniem treści na poziomie lektury – pozostaje.
Joanna Furgalińska może w tomiku spokojnie bawić się satyrą, a do tego zderzać rozmaite style (są tu na przykład stare fotografie połączone z karykaturalnym wizerunkiem Baby Jagi – z niepełnym uzębieniem i wielkim nosem. Furgalińska chce rozbawiać dzieci i przynajmniej trochę wynagrodzić im trudy lektury. Rysunki są tu bardziej młodzieżowe, wdaje się, że Furgalińska zamierza traktować najmłodszych poważnie, ale nie zapomina, że mają się przede wszystkim bawić.
Utrudnienia
Chociaż bardzo kibicuję serii Czytam sobie, nie mogę się przekonać do propozycji Zbigniewa Dmitrocy, i to nie ze względu na fabułki czy konstruowanie postaci. W tym autor się całkiem dobrze sprawdza. Ale kompletnie nie panuje nad warstwą językową i to po raz kolejny pokazuje. Ograniczenia formalne serii stają się dla tego autora pretekstem do wydumanych słownych rozwiązań, które mogą szybko zniechęcić do wysiłku dzieci uczące się czytać. Dmitroca pisze jak dla wrobionych czytelników, a przecież jego tomik „Baba Jaga w Ameryce” to propozycja dla maluchów. Ale jeśli w pewnym momencie starowinka „ze znawstwem skonstatowała”, to już oznacza, że autor nie ma pojęcia o pisaniu dla dzieci i robić tego nie powinien, dopóki nie pojmie podstawowych zasad. Być może ujawnia tym samym słabość założeń serii – skoro trzeba rezygnować z dwuznaków oraz zmiękczeń, należy szukać synonimów bądź zmienić kierunek opowieści. Mało kto w pisaniu potrafi zapamiętać regułę omijania dwuznaków, w efekcie więc wpada na miny wytykane przez redaktorów – i wtedy jest już za późno na podporządkowywanie fabuły nowym pomysłom, trzeba szukać słownych zamienników. W tym Zbigniew Dmitroca jest koszmarnie wręcz słaby.
W drugim poziomie serii Czytam sobie dzieci powinny zacząć odkrywać przyjemność samodzielnej lektury: dowiedzieć się, że istnieje czytanie dla własnej satysfakcji, jako rodzaj rozrywki. To dlatego podsuwa im się zróżnicowane historie i coraz bogatsze fabuły. U Zbigniewa Dmitrocy jest pomysł na akcję, i to akcję niemal sensacyjną, bo Baba Jaga dzięki swojej miotle udaremnia niecne plany „zamaskowanego bruneta z rewolwerem”, a rzecz dzieje się w sercu Nowego Jorku. To motyw, który budzi ciekawość – maluchy będą chciały podążać za bohaterką i śledzić jej przygody, zwłaszcza że czasami Baba Jaga natyka się na niespodziewane przeszkody. Niewiele brakuje, by przegrała – a przecież to ona tym razem stoi po stronie dobra oraz sprawiedliwości i zgodnie z regułami bajek nie powinna ponosić porażek, ale przecież w opowieściach może się zdarzyć wszystko. „Baba Jaga w Ameryce” fabularnie cieszy. Realizacja jednak kuleje tu bardzo mocno.
Wiadomo, że w warstwie słownej jest trudno, bo rabuś i przestępca odpadają ze względu na wymogi poziomu. Ale „brunet z rewolwerem” to składanka trudna do wymówienia nie tylko dla dzieci, które przeważnie mają dość logopedycznych pułapek o mniejszym stopniu trudności. Niezależnie od znalezionych synonimów, odbiorcy nie powinni męczyć się lekturą z powodu nieznajomości nie tylko znaczeń, ale w ogóle samego brzmienia słów. Jeśli nigdy nie usłyszeli danego wyrazu (a tak może być nie tylko z nieszczęsnym „konstatowaniem”), będzie im ciężko. Ponadto Baba Jaga to na zmianę „starowinka”, „babula”, nie wiadomo bliżej, dlaczego. Założenia serii nie obejmują związków frazeologicznych, ale Dmitroca wyraźnie takie lubi, nie zwracając uwagi na to, że dzieci będą miały problem z ich zrozumieniem. Przy tych zarzutach już używanie motywów archaicznych (telegram) czy potocznych („stara ale jara”) stanowi najmniejszy problem. Największy – czyli kłopot ze zrozumieniem treści na poziomie lektury – pozostaje.
Joanna Furgalińska może w tomiku spokojnie bawić się satyrą, a do tego zderzać rozmaite style (są tu na przykład stare fotografie połączone z karykaturalnym wizerunkiem Baby Jagi – z niepełnym uzębieniem i wielkim nosem. Furgalińska chce rozbawiać dzieci i przynajmniej trochę wynagrodzić im trudy lektury. Rysunki są tu bardziej młodzieżowe, wdaje się, że Furgalińska zamierza traktować najmłodszych poważnie, ale nie zapomina, że mają się przede wszystkim bawić.
piątek, 29 grudnia 2017
Jerzy Chociłowski: Niezwykłe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej
Akurat, Warszawa 2017.
Osiągnięcia
Jerzy Chociłowski pisze w stylu, który w dobie internetu stał się popularny i młodszego pokolenia już nie zdziwi. Skraca, upraszcza, nie wyznacza sobie konkretnego celu, w zasadzie nie do końca wiadomo, dlaczego w ogóle pisze tę książkę. Rezygnuje z podawania wielu szczegółów biograficznych, wybiórczo traktuje życiorysy interesujących go postaci. Kiedy pisze, nie przejmuje się zbytnio konstrukcją szkiców, może je zacząć w dowolnym punkcie i w dowolnym skończyć. Biorąc pod uwagę fakt, że sięga po nazwiska i tak znane, nie zrobi zbyt wielkiej krzywdy odbiorcom – pozostawi natomiast zawieszone pytanie o sens książki. Być może zwraca się do młodszego pokolenia, do nastolatków przyzwyczajonych już do lekkiego i nieobarczanego zbyt wieloma danymi stylu felietonów i artykułów internetowych. Dba o to, żeby nikt się nie nudził, często zmienia obiekty zainteresowań. Jeden szkic zajmuje tu zaledwie kilka stron, a do tego rozdmuchiwany jest sporą interlinią. Wyzuty z większości faktów, może jedynie zwrócić uwagę na temat, zasygnalizować go – ale nigdy nie wyczerpie. Nic dziwnego, że zmieścił w tomie autor trzydzieści portretów. Tu nawet skrótowość bibliografii (wyjaśniana przez „wybór”, ale autor nie sprawia wrażenia, jakby przeanalizował dostępne dokumenty i opracowania) świadczy o powierzchowności. Autor wprowadza teksty popularyzatorskie, nie – naukowe czy popularnonaukowe. Zwraca się do zwykłych odbiorców, którym niepotrzebne są rozbudowane analizy i dane. To potem w lekturze widać, a bardziej zainteresowanym te pospieszne obrazki mogą nie wystarczyć.
Dwudziestolecie międzywojenne dla wielu czytelników jest magnesem, zbiorem ciekawostek. Moda na ten okres przypomina niekończącą się jak na razie modę na PRL. To oznacza, że pojawia się na rynku całkiem sporo publikacji prezentujących sylwetki znanych postaci. Częste są „zbiorówki”, zestawy portretów – ale zwykle silnie tematyzowane, na przykład – opowieści o aktorkach. Tutaj kluczem doboru nazwisk ma być emancypacja. W związku z tym autor zamieszcza w książce portrety aktorek, pisarek, gwiazd sportu, kobiet wsławiających się w medycynie, działaczek. W tomie ich w żaden sposób nie grupuje, bo rządzi książką układ alfabetyczny. Stąd później zaskoczenia, gdy po muzie artystów wystąpi uczona, portrety zostają pod tym względem zrównane. Również objętościowo nie wyróżnia autor żadnej bohaterki, wszystkim poświęca tyle samo miejsca. Co do treści – uzależnia ją od dokonań kobiet (i od malowniczości osiągnięć, u jednych będzie raczej wyliczać, u innych – raczej interpretować zachowania).
Lista nazwisk jest długa. Oczywiście nie może tu zabraknąć Marii Skłodowskiej-Curie, Zofii Kossak czy Ireny Krzywickiej, będą Pola Gojawiczyńska i Kazimiera Iłłakowiczówna, Maja Berezowska czy Izabella Czajka-Stachowicz. Jerzy Chociłowski zajmuje się w takim samym stopniu ich prywatnością co osiągnięciami na polu zawodowym – i również przez to trudno powiedzieć, jaki właściwie cel chce osiągnąć, tworząc tę książkę. „Niezwykłe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej” to postacie, o których – każdej z osobna – można pisać i pisze się całe tomy. Chociłowski nie tyle kondensuje ich doświadczenia, co tworzy subiektywny wyciąg ze znalezionych informacji. Dość luźno podchodzi do rejestrowania wydarzeń – jak i do sfery towarzyskiej. Szkicuje sylwetki bez zagłębiania się w szczegóły – w końcu i tak omawia postacie powszechnie znane, więc czytelnicy nie będą mieli problemu z dotarciem do większej ilości informacji. Otwarte jednak pozostaje pytanie, dla kogo jest ta książka – kogo autor widzi jako swoich czytelników. „Niezwykłe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej” Jerzego Chociłowskiego to publikacja „szybka”, różniąca się znacznie od prezentowanych najczęściej zestawień pośpiechem.
Osiągnięcia
Jerzy Chociłowski pisze w stylu, który w dobie internetu stał się popularny i młodszego pokolenia już nie zdziwi. Skraca, upraszcza, nie wyznacza sobie konkretnego celu, w zasadzie nie do końca wiadomo, dlaczego w ogóle pisze tę książkę. Rezygnuje z podawania wielu szczegółów biograficznych, wybiórczo traktuje życiorysy interesujących go postaci. Kiedy pisze, nie przejmuje się zbytnio konstrukcją szkiców, może je zacząć w dowolnym punkcie i w dowolnym skończyć. Biorąc pod uwagę fakt, że sięga po nazwiska i tak znane, nie zrobi zbyt wielkiej krzywdy odbiorcom – pozostawi natomiast zawieszone pytanie o sens książki. Być może zwraca się do młodszego pokolenia, do nastolatków przyzwyczajonych już do lekkiego i nieobarczanego zbyt wieloma danymi stylu felietonów i artykułów internetowych. Dba o to, żeby nikt się nie nudził, często zmienia obiekty zainteresowań. Jeden szkic zajmuje tu zaledwie kilka stron, a do tego rozdmuchiwany jest sporą interlinią. Wyzuty z większości faktów, może jedynie zwrócić uwagę na temat, zasygnalizować go – ale nigdy nie wyczerpie. Nic dziwnego, że zmieścił w tomie autor trzydzieści portretów. Tu nawet skrótowość bibliografii (wyjaśniana przez „wybór”, ale autor nie sprawia wrażenia, jakby przeanalizował dostępne dokumenty i opracowania) świadczy o powierzchowności. Autor wprowadza teksty popularyzatorskie, nie – naukowe czy popularnonaukowe. Zwraca się do zwykłych odbiorców, którym niepotrzebne są rozbudowane analizy i dane. To potem w lekturze widać, a bardziej zainteresowanym te pospieszne obrazki mogą nie wystarczyć.
Dwudziestolecie międzywojenne dla wielu czytelników jest magnesem, zbiorem ciekawostek. Moda na ten okres przypomina niekończącą się jak na razie modę na PRL. To oznacza, że pojawia się na rynku całkiem sporo publikacji prezentujących sylwetki znanych postaci. Częste są „zbiorówki”, zestawy portretów – ale zwykle silnie tematyzowane, na przykład – opowieści o aktorkach. Tutaj kluczem doboru nazwisk ma być emancypacja. W związku z tym autor zamieszcza w książce portrety aktorek, pisarek, gwiazd sportu, kobiet wsławiających się w medycynie, działaczek. W tomie ich w żaden sposób nie grupuje, bo rządzi książką układ alfabetyczny. Stąd później zaskoczenia, gdy po muzie artystów wystąpi uczona, portrety zostają pod tym względem zrównane. Również objętościowo nie wyróżnia autor żadnej bohaterki, wszystkim poświęca tyle samo miejsca. Co do treści – uzależnia ją od dokonań kobiet (i od malowniczości osiągnięć, u jednych będzie raczej wyliczać, u innych – raczej interpretować zachowania).
Lista nazwisk jest długa. Oczywiście nie może tu zabraknąć Marii Skłodowskiej-Curie, Zofii Kossak czy Ireny Krzywickiej, będą Pola Gojawiczyńska i Kazimiera Iłłakowiczówna, Maja Berezowska czy Izabella Czajka-Stachowicz. Jerzy Chociłowski zajmuje się w takim samym stopniu ich prywatnością co osiągnięciami na polu zawodowym – i również przez to trudno powiedzieć, jaki właściwie cel chce osiągnąć, tworząc tę książkę. „Niezwykłe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej” to postacie, o których – każdej z osobna – można pisać i pisze się całe tomy. Chociłowski nie tyle kondensuje ich doświadczenia, co tworzy subiektywny wyciąg ze znalezionych informacji. Dość luźno podchodzi do rejestrowania wydarzeń – jak i do sfery towarzyskiej. Szkicuje sylwetki bez zagłębiania się w szczegóły – w końcu i tak omawia postacie powszechnie znane, więc czytelnicy nie będą mieli problemu z dotarciem do większej ilości informacji. Otwarte jednak pozostaje pytanie, dla kogo jest ta książka – kogo autor widzi jako swoich czytelników. „Niezwykłe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej” Jerzego Chociłowskiego to publikacja „szybka”, różniąca się znacznie od prezentowanych najczęściej zestawień pośpiechem.
czwartek, 28 grudnia 2017
Roland Schimmelpfennig: Ślady wilka
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017.
Tropy
Wilk, który pokazuje się uczestnikom autostradowego karambolu, staje się niemal symbolem. To stworzenie równie piękne, jak groźne i tajemnicze. Rozbudza wyobraźnię, wyzwala strach, ale przede wszystkim prowadzi do pytań o znaczenie nieprzewidzianego spotkania. Wilk przewija się jako motyw przez całą książkę Rolanda Schimmelpfenniga, chociaż nigdy nie wybije się na pierwszy plan i nie zaistnieje inaczej niż utajony katalizator wydarzeń. Bo to wilk prowokuje do działania, nakazuje przewartościowania i zmiany w myśleniu. Ale wilk sam w sobie nie może się stać obiektem głębszych analiz. Przebiega przez tom i uruchamia karabiny lub aparaty fotograficzne, nie mówiąc o samych ludziach. Natomiast autor zajmuje się kilkoma postaciami.
W „Śladach wilka” przygląda się kilku parom, kilku różnym relacjom międzyludzkim. Tomasz i Agnieszka pracują w Niemczech, udało im się już osiągnąć wymarzoną stabilizację. Dobrze się rozumieją, stanowią dla siebie wsparcie, żyją w zgodzie, przynajmniej do czasu. Pracują fizycznie, ale to nie jest dla nich powód do frustracji. Z kolei para nastolatków, prezentowanych po prostu jako dziewczyna i chłopak, ma swoje poważne problemy. Ona po kolejnym konflikcie z matką, podczas którego, jak zwykle, zostaje pobita, decyduje się na ucieczkę z domu, on musi jej towarzyszyć. Ich los interesuje chyba tylko kierowcę autobusu – ten reaguje, uważając to za swoją powinność. Zwraca uwagę na nieobecność nastolatków z poczucia obowiązku, a nie z potrzeby serca. Mimo to jest jedynym, dla którego młodzi ludzie wydają się ważni. Jest tu też ojciec, alkoholik, który wyrusza w skazaną na niepowodzenie drogę, by odnaleźć syna. Ta wyprawa jest tyle bezsensowna, co niebezpieczna – ale noc z wilkiem wyzwala w ludziach dziwne instynkty i nietypowe potrzeby. Bohaterowie zaczynają podążać za tym, co dla nich ważne. Ślady wilka determinują ich działania. Autor proponuje migawki z czynności kolejnych postaci, zmienia obiekty zainteresowania regularnie. Dodatkowo wprowadza motywy refrenowe, elementy wspólne dla kolejnych historii. Już nie tylko wilk łączy bohaterów, pojawiają się nieliczne, ale bardzo znaczące rekwizyty – przewijają się też w różnych scenach i nabierają mocy.
„Ślady wilka” to książka napisana bardzo prostym językiem, niemal pozbawiona ozdobników. Autor posługuje się tu krótkimi i jakby urywanymi zdaniami, nie przeładowuje narracji przymiotnikami, nie dba o synestezję. Przenosi surowość zimowego krajobrazu i układ panujący w powieści (także między postaciami) na lodowatą relację pozbawioną głębszych uczuć, przynajmniej w warstwie zewnętrznej. Kiedy śledzi się tekst, ma się wrażenie jego kostyczności – ale dzięki temu Schimmelpfennig może być bardzo precyzyjny w dookreślaniu rzeczywistości. Co ciekawe, chętnie operuje ten autor niedopowiedzeniami, lubi nieoczywistość, wieloznaczne symbole i rozwiązania, które zaproponują sobie sami odbiorcy. Specjalizuje się w sugestiach i opieraniu interpretacji na ulotnych wrażeniach. Zapewnia zatem jednocześnie i trafianie w punkt w opisach – i pozostawanie w sferze domysłów, których sensowności nikt nie może ocenić.
„Ślady wilka” to powieść filmowa, na jej podstawie mogłoby powstać wiele poetyckich etiud. Autor porusza się w świecie ludzkich uczuć bez obaw, że nie uzasadni ich w należyty sposób. Roland Schimmelpfennig „Śladami wilka” debiutuje na rynku powieściowym. Jest to ujęcie oryginalne, inne od znanych w literaturze środka trendów. Wiele się tu dzieje, ale rozmiar i znaczenie poszczególnych scenek to coś, co czytelnicy muszą wydobywać samodzielnie.
Tropy
Wilk, który pokazuje się uczestnikom autostradowego karambolu, staje się niemal symbolem. To stworzenie równie piękne, jak groźne i tajemnicze. Rozbudza wyobraźnię, wyzwala strach, ale przede wszystkim prowadzi do pytań o znaczenie nieprzewidzianego spotkania. Wilk przewija się jako motyw przez całą książkę Rolanda Schimmelpfenniga, chociaż nigdy nie wybije się na pierwszy plan i nie zaistnieje inaczej niż utajony katalizator wydarzeń. Bo to wilk prowokuje do działania, nakazuje przewartościowania i zmiany w myśleniu. Ale wilk sam w sobie nie może się stać obiektem głębszych analiz. Przebiega przez tom i uruchamia karabiny lub aparaty fotograficzne, nie mówiąc o samych ludziach. Natomiast autor zajmuje się kilkoma postaciami.
W „Śladach wilka” przygląda się kilku parom, kilku różnym relacjom międzyludzkim. Tomasz i Agnieszka pracują w Niemczech, udało im się już osiągnąć wymarzoną stabilizację. Dobrze się rozumieją, stanowią dla siebie wsparcie, żyją w zgodzie, przynajmniej do czasu. Pracują fizycznie, ale to nie jest dla nich powód do frustracji. Z kolei para nastolatków, prezentowanych po prostu jako dziewczyna i chłopak, ma swoje poważne problemy. Ona po kolejnym konflikcie z matką, podczas którego, jak zwykle, zostaje pobita, decyduje się na ucieczkę z domu, on musi jej towarzyszyć. Ich los interesuje chyba tylko kierowcę autobusu – ten reaguje, uważając to za swoją powinność. Zwraca uwagę na nieobecność nastolatków z poczucia obowiązku, a nie z potrzeby serca. Mimo to jest jedynym, dla którego młodzi ludzie wydają się ważni. Jest tu też ojciec, alkoholik, który wyrusza w skazaną na niepowodzenie drogę, by odnaleźć syna. Ta wyprawa jest tyle bezsensowna, co niebezpieczna – ale noc z wilkiem wyzwala w ludziach dziwne instynkty i nietypowe potrzeby. Bohaterowie zaczynają podążać za tym, co dla nich ważne. Ślady wilka determinują ich działania. Autor proponuje migawki z czynności kolejnych postaci, zmienia obiekty zainteresowania regularnie. Dodatkowo wprowadza motywy refrenowe, elementy wspólne dla kolejnych historii. Już nie tylko wilk łączy bohaterów, pojawiają się nieliczne, ale bardzo znaczące rekwizyty – przewijają się też w różnych scenach i nabierają mocy.
„Ślady wilka” to książka napisana bardzo prostym językiem, niemal pozbawiona ozdobników. Autor posługuje się tu krótkimi i jakby urywanymi zdaniami, nie przeładowuje narracji przymiotnikami, nie dba o synestezję. Przenosi surowość zimowego krajobrazu i układ panujący w powieści (także między postaciami) na lodowatą relację pozbawioną głębszych uczuć, przynajmniej w warstwie zewnętrznej. Kiedy śledzi się tekst, ma się wrażenie jego kostyczności – ale dzięki temu Schimmelpfennig może być bardzo precyzyjny w dookreślaniu rzeczywistości. Co ciekawe, chętnie operuje ten autor niedopowiedzeniami, lubi nieoczywistość, wieloznaczne symbole i rozwiązania, które zaproponują sobie sami odbiorcy. Specjalizuje się w sugestiach i opieraniu interpretacji na ulotnych wrażeniach. Zapewnia zatem jednocześnie i trafianie w punkt w opisach – i pozostawanie w sferze domysłów, których sensowności nikt nie może ocenić.
„Ślady wilka” to powieść filmowa, na jej podstawie mogłoby powstać wiele poetyckich etiud. Autor porusza się w świecie ludzkich uczuć bez obaw, że nie uzasadni ich w należyty sposób. Roland Schimmelpfennig „Śladami wilka” debiutuje na rynku powieściowym. Jest to ujęcie oryginalne, inne od znanych w literaturze środka trendów. Wiele się tu dzieje, ale rozmiar i znaczenie poszczególnych scenek to coś, co czytelnicy muszą wydobywać samodzielnie.
środa, 27 grudnia 2017
2D, Moon: Wilkołak
Foksal, Warszawa 2017.
Przygoda w lesie
Moon, autor scenariusza oraz 2D – twórca ilustracji – wykazali się sporym poczuciem humoru, kreując „Wilkołaka”, komiks, który jest jednocześnie grą paragrafową. Młodzi odbiorcy mogą tu docenić gry intertekstualne oraz liczne zabawy z konwencją, mimo że na pierwszy plan wysuwać się będzie jednak sama przygoda, konieczność sterowania postacią, liczenie punktów i zdobywanie kolejnych sprawności, rekwizytów lub towarzyszy wyprawy. Wymaga to trochę szczęścia i sporo planowania, bo pojawiają się na trasie zagadki logiczne lub zadania, w których trzeba oszacować sensowność działań i wybrać lepsze rozwiązanie.
A wszystko zaczyna się w chwili, gdy wielki mistrz nie może sporządzić… maści na kurzajki. Wysyła swojego ucznia, Eorasa – naiwniaka o muskulaturze superbohatera – po niezbędne składniki. Wysyła go na mróz, w ciemną noc, do lasu i ze świadomością grożących mu niebezpieczeństw. I rzeczywiście, na Eorasa napada wilkołak, a właściwie ktoś zupełnie inny. Napada i doprowadza do przemiany postaci. Adept magii zamieniony w wilkołaka zyskuje nowego wroga. To Salandar, słynny łowca wilkołaków. Bohater musi przed nim uciekać po całym lesie, przy okazji przeżywając różne przygody. Motywy z powieści fantasy będą tu wykorzystywane do układania potencjalnych fabuł. Bieg wydarzeń zależy bowiem od decyzji podejmowanych przez czytelników, którzy sterują Eorasem i właściwie wcielają się w niego na czas „misji”.
Dowcip widoczny jest już w nadrzędnej konstrukcji, bo co to za misja, która polega na ucieczce – ale zawiera się też w poszczególnych drobnych kadrach, czasami w wyglądzie bądź charakterze napotkanych postaci, czasami w konwencji bezlitośnie parodiowanej (sklepikarze zachwalający swoje towary). Użytkownik wyrusza na wyprawę z określoną liczbą punktów i z wyznaczonymi cechami postaci (musi je wpisać na kartę, by potem sprawnie uzupełniać stan ekwipunku czy punktów życia o to, co spotka na drodze). Zestaw numerowanych kadrów to początek samodzielnych wyborów – tu każdy może wybrać inną drogę i przejść zupełnie różne przygody, w zależności od wyjściowej decyzji. Istnieją kadry, które podczas zabawy przejść można tylko raz, istnieją i takie umożliwiające łatwiejszą nawigację po świecie przedstawionym. Ważne tu jest logiczne myślenie, umiejętność wnioskowania czy spostrzegawczość: warto oszacować stopień zagrożenia, by unikać pułapek. Ponieważ jeden kadr to z konieczności jeden punkt drogi, dobrze jest korzystać z wyobraźni i fabularyzować całość na podstawie przedstawianych sytuacji. Zresztą i komentarze, i spotykane postacie są bardzo wymowne – nietrudno będzie przeżywać ten komiks – komiks, który zamienia się w grę strategiczną i nie pozwala na bierną lekturę.
„Wilkołak” to literacko-rysunkowa zabawa, możliwość przejścia do interaktywnej rozrywki, a także – eksperyment międzygatunkowy, sposób na inne niż zwykle opowiadanie historii. Wymaga od czytelników skupienia i zliczania sobie punktów, ale w zamian dostarcza sporo radości. „Wilkołak” jest książką, którą warto podsuwać stroniącym od literatury – czytania nie ma tu dużo, a odrzucenie linearności w lekturze potęguje rozrywkę. Do takich komiksów przekonają się fani gier komputerowych i RPG.
Przygoda w lesie
Moon, autor scenariusza oraz 2D – twórca ilustracji – wykazali się sporym poczuciem humoru, kreując „Wilkołaka”, komiks, który jest jednocześnie grą paragrafową. Młodzi odbiorcy mogą tu docenić gry intertekstualne oraz liczne zabawy z konwencją, mimo że na pierwszy plan wysuwać się będzie jednak sama przygoda, konieczność sterowania postacią, liczenie punktów i zdobywanie kolejnych sprawności, rekwizytów lub towarzyszy wyprawy. Wymaga to trochę szczęścia i sporo planowania, bo pojawiają się na trasie zagadki logiczne lub zadania, w których trzeba oszacować sensowność działań i wybrać lepsze rozwiązanie.
A wszystko zaczyna się w chwili, gdy wielki mistrz nie może sporządzić… maści na kurzajki. Wysyła swojego ucznia, Eorasa – naiwniaka o muskulaturze superbohatera – po niezbędne składniki. Wysyła go na mróz, w ciemną noc, do lasu i ze świadomością grożących mu niebezpieczeństw. I rzeczywiście, na Eorasa napada wilkołak, a właściwie ktoś zupełnie inny. Napada i doprowadza do przemiany postaci. Adept magii zamieniony w wilkołaka zyskuje nowego wroga. To Salandar, słynny łowca wilkołaków. Bohater musi przed nim uciekać po całym lesie, przy okazji przeżywając różne przygody. Motywy z powieści fantasy będą tu wykorzystywane do układania potencjalnych fabuł. Bieg wydarzeń zależy bowiem od decyzji podejmowanych przez czytelników, którzy sterują Eorasem i właściwie wcielają się w niego na czas „misji”.
Dowcip widoczny jest już w nadrzędnej konstrukcji, bo co to za misja, która polega na ucieczce – ale zawiera się też w poszczególnych drobnych kadrach, czasami w wyglądzie bądź charakterze napotkanych postaci, czasami w konwencji bezlitośnie parodiowanej (sklepikarze zachwalający swoje towary). Użytkownik wyrusza na wyprawę z określoną liczbą punktów i z wyznaczonymi cechami postaci (musi je wpisać na kartę, by potem sprawnie uzupełniać stan ekwipunku czy punktów życia o to, co spotka na drodze). Zestaw numerowanych kadrów to początek samodzielnych wyborów – tu każdy może wybrać inną drogę i przejść zupełnie różne przygody, w zależności od wyjściowej decyzji. Istnieją kadry, które podczas zabawy przejść można tylko raz, istnieją i takie umożliwiające łatwiejszą nawigację po świecie przedstawionym. Ważne tu jest logiczne myślenie, umiejętność wnioskowania czy spostrzegawczość: warto oszacować stopień zagrożenia, by unikać pułapek. Ponieważ jeden kadr to z konieczności jeden punkt drogi, dobrze jest korzystać z wyobraźni i fabularyzować całość na podstawie przedstawianych sytuacji. Zresztą i komentarze, i spotykane postacie są bardzo wymowne – nietrudno będzie przeżywać ten komiks – komiks, który zamienia się w grę strategiczną i nie pozwala na bierną lekturę.
„Wilkołak” to literacko-rysunkowa zabawa, możliwość przejścia do interaktywnej rozrywki, a także – eksperyment międzygatunkowy, sposób na inne niż zwykle opowiadanie historii. Wymaga od czytelników skupienia i zliczania sobie punktów, ale w zamian dostarcza sporo radości. „Wilkołak” jest książką, którą warto podsuwać stroniącym od literatury – czytania nie ma tu dużo, a odrzucenie linearności w lekturze potęguje rozrywkę. Do takich komiksów przekonają się fani gier komputerowych i RPG.
wtorek, 26 grudnia 2017
Joanna Kos-Krauze, Aleksandra Pawlicka: Jest życie po końcu świata
Znak, Kraków 2017.
Traumy
Poukładać sobie świat po traumie zawsze jest trudno. Joanna Kos-Krauze do przepracowania miała dwa poważne tematy: jeden to choroba i śmierć męża, z którym kręciła filmy. Drugi – ludobójstwo w Rwandzie. O obu tych sprawach obszernie opowiada we wstrząsającym tomie „Jest życie po końcu świata”. Na inne zagadnienia właściwie już nie ma tu miejsca, zresztą trudno wyobrazić sobie takie, które przebiłoby ciężarem gatunkowym poruszane kwestie. Kos-Krauze ma już do tych motywów pewien dystans, sporo rzeczy przemyślała i może przedstawiać je czytelnikom prawie na chłodno. Prawie, bo emocje w odbiorze pojawić się muszą.
Od Rwandy się tu zaczyna. Dwa zwaśnione plemiona i bratobójcza niemal rzeź – mimo kulturowego dystansu ta historia musi robić wrażenie. Hutu po katastrofie prezydenckiego samolotu chwytają za maczety i bez litości zabijają wszystkich Tutsi. Nie pomaga ucieczka do kościołów, nie pomagają nawet rodzinne relacje. Kto jest Tutsi – musi umrzeć. Ludobójstwo w Rwandzie porusza okrucieństwem, ale również – bliskością tragedii. Niewiele potrzeba, żeby powtarzały się takie sytuacje i w tym kontekście tom „Jest życie po końcu świata” staje się przestrogą. Opowieść o Rwandzie pojawia się w rozmowach z autorką filmu, a także w kolejnych krótkich reportażowych scenkach, wyjątkowo precyzyjnych i poruszających odbiorców. Ważnych, bo prezentujących konkretnych ludzi z ich problemami czy nadziejami. Kiedy ofiary przestają być anonimowe, zaczynają się rodzić głębsze emocje i autorki tomu dobrze o tym wiedzą.
Rwanda funkcjonuje więc jako ostrzeżenie i przekaz o wartości historycznej, działa jako nawiązanie do filmu „Ptaki śpiewają w Kigali” – w końcu stąd w ogóle wziął się pomysł na rozmowę. Przenosi uwagę odbiorców na ostatnie wspólne dzieło Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego. Ale nie wyczerpuje zawartości książki. Z czasem opowieści schodzą coraz bardziej na sprawy zawodowe: Joanna Kos-Krauze tłumaczy zadania reżysera, przedstawia proces tworzenia filmów, problemy, z jakimi musi się borykać i wyzwania. Z tego motywu natomiast bardzo zgrabnie schodzi do kwestii męża. Odrobinę mówi o istocie związku, częściej w superlatywach i z nastawieniem na miłe wspomnienia, ale znacznie chętniej zajmuje się wspólną pracą. Sporo miejsca poświęca – aby rozwiać wątpliwości czy przeanalizować dla siebie i innych konkretne sytuacje – chorobie i umieraniu. Pokazuje, jak sama radziła sobie z diagnozą i czego Krzysztof Krauze wiedzieć nie chciał. Wyjaśnia, jak mąż zaplanował swój pogrzeb – i prezentuje niewytłumaczalne w zasadzie przywiązanie żyjących do rytuałów i symboli, nawet wbrew woli zmarłego. Nie może więc publikacja, mimo dającego nadzieję tytułu, tak do końca być lekka czy przyjemna w lekturze. Joanna Kos-Krauze właśnie celowo jątrzy, zmusza do zastanowienia i przewartościowań. Uniemożliwia samozadowolenie, wybija czytelników ze strefy komfortu. Chce, by ludzie oderwali się na chwilę od swoich problemów i zajęli sprawami większej wagi.
Jest też oczywiście tom sposobem na reklamowanie filmów – stanowi do nich dopowiedzenie. Joanna Kos-Krauze porządkuje tu swoje przemyślenia i doświadczenia, za to odrzuca tworzenie „klasycznej” autobiografii, z uwzględnieniem dat i kolejnych etapów rozwoju kariery. Aleksandra Pawlicka tworzy wywiady tematyczne, a do tego przetyka je jeszcze zestawem ważnych minireportaży. „Jest życie po końcu świata” to duże wyzwanie dla czytelników.
Traumy
Poukładać sobie świat po traumie zawsze jest trudno. Joanna Kos-Krauze do przepracowania miała dwa poważne tematy: jeden to choroba i śmierć męża, z którym kręciła filmy. Drugi – ludobójstwo w Rwandzie. O obu tych sprawach obszernie opowiada we wstrząsającym tomie „Jest życie po końcu świata”. Na inne zagadnienia właściwie już nie ma tu miejsca, zresztą trudno wyobrazić sobie takie, które przebiłoby ciężarem gatunkowym poruszane kwestie. Kos-Krauze ma już do tych motywów pewien dystans, sporo rzeczy przemyślała i może przedstawiać je czytelnikom prawie na chłodno. Prawie, bo emocje w odbiorze pojawić się muszą.
Od Rwandy się tu zaczyna. Dwa zwaśnione plemiona i bratobójcza niemal rzeź – mimo kulturowego dystansu ta historia musi robić wrażenie. Hutu po katastrofie prezydenckiego samolotu chwytają za maczety i bez litości zabijają wszystkich Tutsi. Nie pomaga ucieczka do kościołów, nie pomagają nawet rodzinne relacje. Kto jest Tutsi – musi umrzeć. Ludobójstwo w Rwandzie porusza okrucieństwem, ale również – bliskością tragedii. Niewiele potrzeba, żeby powtarzały się takie sytuacje i w tym kontekście tom „Jest życie po końcu świata” staje się przestrogą. Opowieść o Rwandzie pojawia się w rozmowach z autorką filmu, a także w kolejnych krótkich reportażowych scenkach, wyjątkowo precyzyjnych i poruszających odbiorców. Ważnych, bo prezentujących konkretnych ludzi z ich problemami czy nadziejami. Kiedy ofiary przestają być anonimowe, zaczynają się rodzić głębsze emocje i autorki tomu dobrze o tym wiedzą.
Rwanda funkcjonuje więc jako ostrzeżenie i przekaz o wartości historycznej, działa jako nawiązanie do filmu „Ptaki śpiewają w Kigali” – w końcu stąd w ogóle wziął się pomysł na rozmowę. Przenosi uwagę odbiorców na ostatnie wspólne dzieło Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego. Ale nie wyczerpuje zawartości książki. Z czasem opowieści schodzą coraz bardziej na sprawy zawodowe: Joanna Kos-Krauze tłumaczy zadania reżysera, przedstawia proces tworzenia filmów, problemy, z jakimi musi się borykać i wyzwania. Z tego motywu natomiast bardzo zgrabnie schodzi do kwestii męża. Odrobinę mówi o istocie związku, częściej w superlatywach i z nastawieniem na miłe wspomnienia, ale znacznie chętniej zajmuje się wspólną pracą. Sporo miejsca poświęca – aby rozwiać wątpliwości czy przeanalizować dla siebie i innych konkretne sytuacje – chorobie i umieraniu. Pokazuje, jak sama radziła sobie z diagnozą i czego Krzysztof Krauze wiedzieć nie chciał. Wyjaśnia, jak mąż zaplanował swój pogrzeb – i prezentuje niewytłumaczalne w zasadzie przywiązanie żyjących do rytuałów i symboli, nawet wbrew woli zmarłego. Nie może więc publikacja, mimo dającego nadzieję tytułu, tak do końca być lekka czy przyjemna w lekturze. Joanna Kos-Krauze właśnie celowo jątrzy, zmusza do zastanowienia i przewartościowań. Uniemożliwia samozadowolenie, wybija czytelników ze strefy komfortu. Chce, by ludzie oderwali się na chwilę od swoich problemów i zajęli sprawami większej wagi.
Jest też oczywiście tom sposobem na reklamowanie filmów – stanowi do nich dopowiedzenie. Joanna Kos-Krauze porządkuje tu swoje przemyślenia i doświadczenia, za to odrzuca tworzenie „klasycznej” autobiografii, z uwzględnieniem dat i kolejnych etapów rozwoju kariery. Aleksandra Pawlicka tworzy wywiady tematyczne, a do tego przetyka je jeszcze zestawem ważnych minireportaży. „Jest życie po końcu świata” to duże wyzwanie dla czytelników.
Grzegorz Kasdepke: Wielki powrót detektywa Pozytywki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Radość
Detektyw Pozytywka jakiś czas temu zniknął – i Grzegorz Kasdepke nie pozwalał odgadnąć, co się z nim stało. Mali sąsiedzi agencji detektywistycznej Różowe Okulary co prawda chcieliby poznać prawdę, ale nie dostawali żadnych wskazówek, nie mogli zatem przeprowadzić procesu dedukcji. Pozostało tylko wspominanie tego, co detektyw Pozytywka osiągnął – kolejne opowiadania oparte na przywoływanych z przeszłości scenkach uczyły dzieci logicznego myślenia i bawiły, bo autor zawsze zachowywał (i zachowuje nadal) pogodę ducha. Teraz pojawia się tomik „Wielki powrót detektywa Pozytywki”, w którym można liczyć na cenionego detektywa, już – osobiście angażującego się w każdą ważną zagadkę.
Na początku jednak dzieci, które poznały i polubiły detektywa Pozytywkę, a także sąsiedzi z kamienicy powracają myślami do tego, co kiedyś się wydarzyło, a co udowadnia przenikliwość umysłu sławnej postaci. Kilka opowiadań Grzegorz Kasdepke tworzy jakby kontynuował poprzedni tomik. Detektyw Pozytywka powraca jednak w najważniejszym momencie – w chwili, gdy mieszkańcom grozi utrata domów. Odnajduje się bowiem rzekomy spadkobierca kamienicy, który chce przejąć mieszkania. Na to może pomóc tylko bystry obserwator, potrafiący wykryć podstęp. Trudno wyobrazić sobie lepszy powrót detektywa, bohatera, który przecież z punktu widzenia dorosłych nie wykazuje się żadnymi wyjątkowymi umiejętnościami, ba, nawet nie potrzebuje talentu, żeby odkrywać prawdę w większości analizowanych przypadków. Detektyw Pozytywka – samodzielnie lub we wspomnieniach bohaterów – rozwiązuje liczne zadania. Radzi sobie z tym znakomicie, ale również odbiorcy będą mogli spróbować swoich sił w zagadkach. Konstrukcja opowiadań z tomiku jest przejrzysta: najpierw pojawia się scenka rodzajowa, z której wyłania się drobny problem. Do akcji wkracza detektyw, który od razu sugeruje, że poznał właściwe rozwiązanie – ale g raczej nie zdradza, chętniej natomiast zarzuca kłamstwo postaciom. Na tym kończy się właściwe opowiadanie, bo pojawiają się jeszcze tylko pytania do odbiorców – sugestie, że też mogliby rozwiązać zagadkę. Jeśli im się uda, poczują się jak detektyw Pozytywka. Jeżeli nie – sprawdzą rozwiązanie w kluczu odpowiedzi na końcu tomiku. To propozycja wymagająca od dzieci aktywności, uruchomienia wiedzy, wyobraźni oraz pamięci doświadczeń. Kto nie wie, jak wygląda sytuacja, ten się dowie – w ten sposób Grzegorz Kasdepke pozostaje autorem edukującym maluchy. Ponadto pisarz stara się bawić czytelników humorystycznymi scenkami, sylwetkami postaci czy ogólnie pomysłami na ich zachowania. Sporą rolę w budzeniu śmiechu odgrywa w tym wypadku również autor ilustracji, Piotr Rychel – w jego ujęciu bohaterowie funkcjonują na prawach karykatur, co wpływa bez wątpienia na sposób odbioru. Ucieszy fanów fakt, że detektyw Pozytywka wraca – chociaż z tej postaci raczej dość szybko się wyrasta, jak na pierwszy kontakt z lekturą jest to bohater wymarzony. Krótkie rozdziały, możliwość przedzierzgnięcia się w detektywa, zabawa na płaszczyźnie literackiej, ale i dedukcyjnej – tu maluchy, które marzą o karierze detektywów, mogą wytrenować w sobie umiejętność prowadzenia obserwacji i wyciągania wniosków. Pozostali wkręcą się w detektywistyczne zagadki chociażby po to, żeby jeszcze przed bohaterem odgadywać, co się stało i czyja wersja wydarzeń jest prawdziwa, a komu nie należy za bardzo ufać.
Radość
Detektyw Pozytywka jakiś czas temu zniknął – i Grzegorz Kasdepke nie pozwalał odgadnąć, co się z nim stało. Mali sąsiedzi agencji detektywistycznej Różowe Okulary co prawda chcieliby poznać prawdę, ale nie dostawali żadnych wskazówek, nie mogli zatem przeprowadzić procesu dedukcji. Pozostało tylko wspominanie tego, co detektyw Pozytywka osiągnął – kolejne opowiadania oparte na przywoływanych z przeszłości scenkach uczyły dzieci logicznego myślenia i bawiły, bo autor zawsze zachowywał (i zachowuje nadal) pogodę ducha. Teraz pojawia się tomik „Wielki powrót detektywa Pozytywki”, w którym można liczyć na cenionego detektywa, już – osobiście angażującego się w każdą ważną zagadkę.
Na początku jednak dzieci, które poznały i polubiły detektywa Pozytywkę, a także sąsiedzi z kamienicy powracają myślami do tego, co kiedyś się wydarzyło, a co udowadnia przenikliwość umysłu sławnej postaci. Kilka opowiadań Grzegorz Kasdepke tworzy jakby kontynuował poprzedni tomik. Detektyw Pozytywka powraca jednak w najważniejszym momencie – w chwili, gdy mieszkańcom grozi utrata domów. Odnajduje się bowiem rzekomy spadkobierca kamienicy, który chce przejąć mieszkania. Na to może pomóc tylko bystry obserwator, potrafiący wykryć podstęp. Trudno wyobrazić sobie lepszy powrót detektywa, bohatera, który przecież z punktu widzenia dorosłych nie wykazuje się żadnymi wyjątkowymi umiejętnościami, ba, nawet nie potrzebuje talentu, żeby odkrywać prawdę w większości analizowanych przypadków. Detektyw Pozytywka – samodzielnie lub we wspomnieniach bohaterów – rozwiązuje liczne zadania. Radzi sobie z tym znakomicie, ale również odbiorcy będą mogli spróbować swoich sił w zagadkach. Konstrukcja opowiadań z tomiku jest przejrzysta: najpierw pojawia się scenka rodzajowa, z której wyłania się drobny problem. Do akcji wkracza detektyw, który od razu sugeruje, że poznał właściwe rozwiązanie – ale g raczej nie zdradza, chętniej natomiast zarzuca kłamstwo postaciom. Na tym kończy się właściwe opowiadanie, bo pojawiają się jeszcze tylko pytania do odbiorców – sugestie, że też mogliby rozwiązać zagadkę. Jeśli im się uda, poczują się jak detektyw Pozytywka. Jeżeli nie – sprawdzą rozwiązanie w kluczu odpowiedzi na końcu tomiku. To propozycja wymagająca od dzieci aktywności, uruchomienia wiedzy, wyobraźni oraz pamięci doświadczeń. Kto nie wie, jak wygląda sytuacja, ten się dowie – w ten sposób Grzegorz Kasdepke pozostaje autorem edukującym maluchy. Ponadto pisarz stara się bawić czytelników humorystycznymi scenkami, sylwetkami postaci czy ogólnie pomysłami na ich zachowania. Sporą rolę w budzeniu śmiechu odgrywa w tym wypadku również autor ilustracji, Piotr Rychel – w jego ujęciu bohaterowie funkcjonują na prawach karykatur, co wpływa bez wątpienia na sposób odbioru. Ucieszy fanów fakt, że detektyw Pozytywka wraca – chociaż z tej postaci raczej dość szybko się wyrasta, jak na pierwszy kontakt z lekturą jest to bohater wymarzony. Krótkie rozdziały, możliwość przedzierzgnięcia się w detektywa, zabawa na płaszczyźnie literackiej, ale i dedukcyjnej – tu maluchy, które marzą o karierze detektywów, mogą wytrenować w sobie umiejętność prowadzenia obserwacji i wyciągania wniosków. Pozostali wkręcą się w detektywistyczne zagadki chociażby po to, żeby jeszcze przed bohaterem odgadywać, co się stało i czyja wersja wydarzeń jest prawdziwa, a komu nie należy za bardzo ufać.
poniedziałek, 25 grudnia 2017
Szczepan Twardoch: Ballada o pewnej panience
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.
Mikrohistorie
Szczepan Twardoch traktowany jest – co zrozumiałe – jako mistrz wielkich form prozatorskich, ale w opowiadaniach okazuje się równie dobry co w powieściach, czego dowodem dla niedowiarków będzie apetyczny tom „Ballada o pewnej panience”. Szereg opowiadań z ostatnich lat pokazuje tu możliwości warsztatowe autora, najbardziej – lubiane przez niego chwyty i zabiegi artystyczne, ale i wyobraźnię pozwalającą łączyć realizm z absurdem. Kolejni bohaterowie radzą sobie na różne sposoby w niegościnnym świecie, próbując zaspokoić podstawowe żądze i potrzeby. Chociaż są marionetkami, bo tak naprawdę niewiele od nich zależy, wprowadzają sporo zamieszania do własnych mikroświatów. A Twardoch jako autor-demiurg może swobodnie operować ich losami, ale też… dowolnie operować czasem. Spogląda na powołane do istnienia postacie z różnych perspektyw, może skupić się na opowiadaniowym tu i teraz, dojrzewać razem z bohaterem, albo umiejscowić się dokładnie w połowie jego życia i zrelacjonować obie części bez większych sentymentów, za to ze sporym ładunkiem sarkazmu. Ironistą bywa najczęściej – ku radości czytelników.
Zwyczajne życie bohaterów opowiadań rzadko polega na zwyczajności znanej odbiorcom. Skrywane pokusy lub nadzieje tu ulegają wyostrzeniu, a skoro stają się ważnymi celami – zmieniają się również sposoby ich realizacji. Postacie są w stanie wiele poświęcić w pogoni za mrzonkami – autor za to zdaje sobie sprawę z bezsensowności ich wysiłków, mimo to pozwala na jałowe działania – z nich składa się w końcu szara egzystencja. Jednym ze źródeł aktywności staje się seks – to jemu postacie z „Ballady o pewnej panience” podporządkowują swoje wybory. W ten sposób automatycznie pokazują własne słabości – nic dziwnego, że nie staną się zwycięzcami. Szczepan Twardoch doskonale – bardzo przekonująco – przedstawia kolejne decyzje uwarunkowane okolicznościami i charakterami, stawia na literacką prawdę także tam, gdzie w rzeczywistych warunkach nie byłaby ona możliwa w takim kształcie. Bezbłędnie stapia absurd z realizmem, tworząc niepowtarzalne sytuacje, warte przeanalizowania właśnie ze względu na istotę międzyludzkich sytuacji, trafną ocenę zachowań. Tu drogi prowadzące do celu stają się ważniejsze i barwniejsze niż sam cel, a chociaż każdy z bohaterów jest inny, na pewnym poziomie daje się wychwycić wspólnotę w ich komiczno-tragicznej bezradności.
Twardocha czyta się nie tylko dla fabuł, ale i dla plastyczności języka. W zbiorze małych form najbardziej widać, jak sprawnie autor operuje różnymi stylami i jak wiele udaje mu się przekazać między wierszami, samym tylko warsztatem. Dobiera język do postaci, eksperymentuje z nieprzezroczystymi dialogami lub zalewa synestezyjnym opisem. Wykorzystuje przy tym podskórną złośliwość powiązaną ze śmiechem – nie błaznuje, ale zachowuje dystans do postaci i wydarzeń, uświadamiając czytelnikom, że ma pełną władzę zarówno nad nimi, jak i nad światem przedstawionym. Funkcjonuje tu jako twórca pewny siebie, chociaż nieujawniający się bezpośrednio w tekście. Dostarcza inteligentnej prozy i rozrywki na wysokim poziomie – ale do tego akurat czytelników Twardocha przekonywać nie trzeba. „Ballada o pewnej panience” to literacka uczta bez względu na to, jak traktuje się opowiadania. Nie jest to książka podrzędna wobec dużych form, ale dorównująca im pod każdym względem.
Mikrohistorie
Szczepan Twardoch traktowany jest – co zrozumiałe – jako mistrz wielkich form prozatorskich, ale w opowiadaniach okazuje się równie dobry co w powieściach, czego dowodem dla niedowiarków będzie apetyczny tom „Ballada o pewnej panience”. Szereg opowiadań z ostatnich lat pokazuje tu możliwości warsztatowe autora, najbardziej – lubiane przez niego chwyty i zabiegi artystyczne, ale i wyobraźnię pozwalającą łączyć realizm z absurdem. Kolejni bohaterowie radzą sobie na różne sposoby w niegościnnym świecie, próbując zaspokoić podstawowe żądze i potrzeby. Chociaż są marionetkami, bo tak naprawdę niewiele od nich zależy, wprowadzają sporo zamieszania do własnych mikroświatów. A Twardoch jako autor-demiurg może swobodnie operować ich losami, ale też… dowolnie operować czasem. Spogląda na powołane do istnienia postacie z różnych perspektyw, może skupić się na opowiadaniowym tu i teraz, dojrzewać razem z bohaterem, albo umiejscowić się dokładnie w połowie jego życia i zrelacjonować obie części bez większych sentymentów, za to ze sporym ładunkiem sarkazmu. Ironistą bywa najczęściej – ku radości czytelników.
Zwyczajne życie bohaterów opowiadań rzadko polega na zwyczajności znanej odbiorcom. Skrywane pokusy lub nadzieje tu ulegają wyostrzeniu, a skoro stają się ważnymi celami – zmieniają się również sposoby ich realizacji. Postacie są w stanie wiele poświęcić w pogoni za mrzonkami – autor za to zdaje sobie sprawę z bezsensowności ich wysiłków, mimo to pozwala na jałowe działania – z nich składa się w końcu szara egzystencja. Jednym ze źródeł aktywności staje się seks – to jemu postacie z „Ballady o pewnej panience” podporządkowują swoje wybory. W ten sposób automatycznie pokazują własne słabości – nic dziwnego, że nie staną się zwycięzcami. Szczepan Twardoch doskonale – bardzo przekonująco – przedstawia kolejne decyzje uwarunkowane okolicznościami i charakterami, stawia na literacką prawdę także tam, gdzie w rzeczywistych warunkach nie byłaby ona możliwa w takim kształcie. Bezbłędnie stapia absurd z realizmem, tworząc niepowtarzalne sytuacje, warte przeanalizowania właśnie ze względu na istotę międzyludzkich sytuacji, trafną ocenę zachowań. Tu drogi prowadzące do celu stają się ważniejsze i barwniejsze niż sam cel, a chociaż każdy z bohaterów jest inny, na pewnym poziomie daje się wychwycić wspólnotę w ich komiczno-tragicznej bezradności.
Twardocha czyta się nie tylko dla fabuł, ale i dla plastyczności języka. W zbiorze małych form najbardziej widać, jak sprawnie autor operuje różnymi stylami i jak wiele udaje mu się przekazać między wierszami, samym tylko warsztatem. Dobiera język do postaci, eksperymentuje z nieprzezroczystymi dialogami lub zalewa synestezyjnym opisem. Wykorzystuje przy tym podskórną złośliwość powiązaną ze śmiechem – nie błaznuje, ale zachowuje dystans do postaci i wydarzeń, uświadamiając czytelnikom, że ma pełną władzę zarówno nad nimi, jak i nad światem przedstawionym. Funkcjonuje tu jako twórca pewny siebie, chociaż nieujawniający się bezpośrednio w tekście. Dostarcza inteligentnej prozy i rozrywki na wysokim poziomie – ale do tego akurat czytelników Twardocha przekonywać nie trzeba. „Ballada o pewnej panience” to literacka uczta bez względu na to, jak traktuje się opowiadania. Nie jest to książka podrzędna wobec dużych form, ale dorównująca im pod każdym względem.
Wojciech Widłak: Król Gromoryk i niesforne jajko na miękko
Egmont, Warszawa 2017.
Przypadki w kuchni
Król Gromoryk razem z kotem Gadułą przeżywa zupełnie zwyczajne przygody, takie, które mogłyby stać się udziałem każdego, nawet dziecka. To postać bardzo sympatyczna, a do tego nasycona ogromną dawką komizmu. Królowa Dobrochna funkcjonuje tu jednocześnie jak dobra żona i wspaniała matka: jako jedyna nie popełnia naiwnych błędów i wydaje się dorosła. Ale tym razem Dobrochny w opowieści być nie może, zepsułaby cały dowcip.
Już w tytule Wojciech Widłak sugeruje, że będzie zabawnie – zresztą kto zna twórczość tego autora, ten nie zdziwi się wybieraną najczęściej przez niego poetyką. Niesforne jajko na miękko to wkroczenie w świat kreskówkowej wyobraźni, zapowiedź udziwnień i lekko zwariowanej fabuły. Król Gromoryk, nie od tego tomiku znany łasuch, ma ochotę na jajko na miękko. I zupełnie nie jak monarcha, postanawia je sobie sam przyrządzić. Może z niewielką pomocą zawsze przechwalającego się kota Gaduły. Dorośli na pewno domyślą się, co oznacza wizyta króla (który ma odruchy i mentalność kilkulatka) w kuchni, dla najmłodszych lektura będzie niespodzianką. Król nie potrafi wyjąć jajek z lodówki (bo przechowywane są za wysoko), wpada też na genialny w jego mniemaniu pomysł, że aby szybciej przystąpić do gotowania, warto jajka po prostu zrzucić z drzwiczek lodówki na podłogę. Pułapkom nie ma końca, Wojciech Widłak stara się temat wyczerpać, a że tomik objętościowo jest niewielki – wydaje się, że składa się wyłącznie z kulinarnych fajerwerków: po tej lekturze już każdy będzie dokładnie wiedział nie tylko, jak obchodzić się z jajkami, ale też jak ugotować je na miękko. Dzieci czeka sporo śmiechu.
Edukacyjne przygody króla w królewskiej spiżarni to jedna warstwa książeczki. Na niej maluchy będą ćwiczyć czytanie. Pod tym względem ważne jest dbanie o dowcip: śmieszna historyjka łatwiej zaangażuje kilkulatki, pozwoli im bez znudzenia śledzić wybryki króla (oraz jajka). Tekstu nie ma zbyt dużo, w końcu narracja to jedna trzecia tomiku – a dzieci mogą mieć satysfakcję, że udało im się samodzielnie przeczytać wszystko. Drugą część publikacji (a w układzie graficznym – dolną część każdej rozkładówki) zapewniają zabawy matematyczne powiązane trochę z tematem bajki, a trochę z samymi bohaterami. Zadania przygotowane przez Annę Boboryk nie przypominają tych z lekcji matematyki, to raczej rodzaj rozrywki, gier logicznych, które pozwalają na dokonywanie ciekawych odkryć. Trzeba tu porównywać wielkości, oceniać różnice lub podobieństwa, łączyć w pary. Dzieci dowiedzą się, jak zmierzyć długość, kiedy nie da się użyć linijki. Czasami coś dorysują, czasami – uzupełnią naklejkami, stworzą powtarzalny wzór lub zauważą „rytm”. Będzie tu sporo wyzwań, zwłaszcza że pojawią się na przykład labirynty czy liczenie, ale znów – w atmosferze zabawy. Tomik ilustruje Ewa Poklewska-Koziełło, która bardzo dobrze wyczuwa komizm i potrafi go uwypuklić w humorystycznych obrazkach. Jej ilustracje są bajkowe, ale nie mają w sobie przesłodzenia, naiwność służy w nich satyrze – co sprawi, że z przyjemnością przeglądać książkę z dziećmi mogą i rodzice.
Król Gromoryk to postać, która pozwala dzieciom ćwiczyć czytanie i liczenie. Seria malutkich tomików została bardzo dobrze pomyślana, tworzona przez najlepszych – w związku z tym można mieć pewność, że przyda się maluchom. Powinna trafić do każdego dziecka, żeby jeszcze przed pójściem do szkoły zrozumiało, że nauka może wiązać się z zabawą – tomik pomoże też w zabijaniu nudy. Króla Gromoryka po prostu trzeba polubić, to bohater skrojony na miarę dziecięcych potrzeb.
Przypadki w kuchni
Król Gromoryk razem z kotem Gadułą przeżywa zupełnie zwyczajne przygody, takie, które mogłyby stać się udziałem każdego, nawet dziecka. To postać bardzo sympatyczna, a do tego nasycona ogromną dawką komizmu. Królowa Dobrochna funkcjonuje tu jednocześnie jak dobra żona i wspaniała matka: jako jedyna nie popełnia naiwnych błędów i wydaje się dorosła. Ale tym razem Dobrochny w opowieści być nie może, zepsułaby cały dowcip.
Już w tytule Wojciech Widłak sugeruje, że będzie zabawnie – zresztą kto zna twórczość tego autora, ten nie zdziwi się wybieraną najczęściej przez niego poetyką. Niesforne jajko na miękko to wkroczenie w świat kreskówkowej wyobraźni, zapowiedź udziwnień i lekko zwariowanej fabuły. Król Gromoryk, nie od tego tomiku znany łasuch, ma ochotę na jajko na miękko. I zupełnie nie jak monarcha, postanawia je sobie sam przyrządzić. Może z niewielką pomocą zawsze przechwalającego się kota Gaduły. Dorośli na pewno domyślą się, co oznacza wizyta króla (który ma odruchy i mentalność kilkulatka) w kuchni, dla najmłodszych lektura będzie niespodzianką. Król nie potrafi wyjąć jajek z lodówki (bo przechowywane są za wysoko), wpada też na genialny w jego mniemaniu pomysł, że aby szybciej przystąpić do gotowania, warto jajka po prostu zrzucić z drzwiczek lodówki na podłogę. Pułapkom nie ma końca, Wojciech Widłak stara się temat wyczerpać, a że tomik objętościowo jest niewielki – wydaje się, że składa się wyłącznie z kulinarnych fajerwerków: po tej lekturze już każdy będzie dokładnie wiedział nie tylko, jak obchodzić się z jajkami, ale też jak ugotować je na miękko. Dzieci czeka sporo śmiechu.
Edukacyjne przygody króla w królewskiej spiżarni to jedna warstwa książeczki. Na niej maluchy będą ćwiczyć czytanie. Pod tym względem ważne jest dbanie o dowcip: śmieszna historyjka łatwiej zaangażuje kilkulatki, pozwoli im bez znudzenia śledzić wybryki króla (oraz jajka). Tekstu nie ma zbyt dużo, w końcu narracja to jedna trzecia tomiku – a dzieci mogą mieć satysfakcję, że udało im się samodzielnie przeczytać wszystko. Drugą część publikacji (a w układzie graficznym – dolną część każdej rozkładówki) zapewniają zabawy matematyczne powiązane trochę z tematem bajki, a trochę z samymi bohaterami. Zadania przygotowane przez Annę Boboryk nie przypominają tych z lekcji matematyki, to raczej rodzaj rozrywki, gier logicznych, które pozwalają na dokonywanie ciekawych odkryć. Trzeba tu porównywać wielkości, oceniać różnice lub podobieństwa, łączyć w pary. Dzieci dowiedzą się, jak zmierzyć długość, kiedy nie da się użyć linijki. Czasami coś dorysują, czasami – uzupełnią naklejkami, stworzą powtarzalny wzór lub zauważą „rytm”. Będzie tu sporo wyzwań, zwłaszcza że pojawią się na przykład labirynty czy liczenie, ale znów – w atmosferze zabawy. Tomik ilustruje Ewa Poklewska-Koziełło, która bardzo dobrze wyczuwa komizm i potrafi go uwypuklić w humorystycznych obrazkach. Jej ilustracje są bajkowe, ale nie mają w sobie przesłodzenia, naiwność służy w nich satyrze – co sprawi, że z przyjemnością przeglądać książkę z dziećmi mogą i rodzice.
Król Gromoryk to postać, która pozwala dzieciom ćwiczyć czytanie i liczenie. Seria malutkich tomików została bardzo dobrze pomyślana, tworzona przez najlepszych – w związku z tym można mieć pewność, że przyda się maluchom. Powinna trafić do każdego dziecka, żeby jeszcze przed pójściem do szkoły zrozumiało, że nauka może wiązać się z zabawą – tomik pomoże też w zabijaniu nudy. Króla Gromoryka po prostu trzeba polubić, to bohater skrojony na miarę dziecięcych potrzeb.
niedziela, 24 grudnia 2017
Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Cukiernia pod Amorem. Ciastko z wróżbą
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Przewidywania
Kiedy Małgorzata Gutowska-Adamczyk trzytomowym cyklem Cukiernia pod Amorem zaprosiła czytelników do Gutowa – i w historyczną podróż – wydawało się, że powstał kolejny nieidealny (więc bardziej przekonujący) raj zwłaszcza dla odbiorczyń spragnionych ciepłych obyczajówek. Losy Hryciów i Zajezierskich na długo angażowały wszystkich łaknących literackiego azylu, zrozumiały był zatem żal po zamknięciu serii. Teraz jednak autorka decyduje się na powrót do Gutowa – w warstwie fabularnej po dwudziestu latach. I chociaż takie eskapady rzadko kiedy okazują się naprawdę udane, Gutowska-Adamczyk wraca dojrzalsza literacko i bardziej świadoma wpływu na odbiorczynie. Pisze dużo spokojniej – nie ma już szarpaniny stylistycznej między przeszłością i teraźniejszością, naiwność w partiach „dzisiejszych” zredukowana została dominimum – i to minimum upragnionego przez fanki gatunku.
Zbliżają się Dni Gutowa, a mieszkańcy wiedzą, że to dobra okazja do zaprezentowania się potencjalnym klientom. Zwłaszcza cukiernicy rywalizują ze sobą – o najlepszy wypiek – ku radości smakoszy. Młody Zbyszek Hryć, który chciałby udowodnić rodzicom, że zasługuje na zaufanie – a przy okazji dowieść samodzielności – proponuje nietypowy produkt: ciastko z dobrą wróżbą. To ryzykowny eksperyment ważny dla chłopaka, w którym wreszcie odzywa się ambicja. Przez tom co pewien czas przewijają się rozmaite „wróżby” – wskazówki o wysokim stopniu ogólności, dodające otuchy lub motywujące do działania. Same czytelniczki mogą z nich czerpać inspirację, Małgorzata Gutowska-Adamczyk wie, jak dużą siłę mają podobne zabawy, pozwala więc odbiorczyniom analizować porady dla bohaterów. Co ciekawe, większość postaci wróżby bierze na poważnie, jakby każdy potrzebował czasem zrzucenia odpowiedzialności za swoje wybory na zewnętrzne czynniki. To dość infantylna wiara, ale autorka występuje już z pozycji znawczyni ludzkich słabości. W dodatku ciasteczkowe przesłania przydają się jej do krystalizowania fabuły.
Hryciowie stanowią tym razem tło opowieści. Wprawdzie miłosne perypetie Zbyszka to dowód na powtarzalność historii – ale nie absorbują one czytelniczek w takim stopniu, co losy dwóch dawnych przyjaciółek, a obecnie obcych sobie kobiet. Monika Grochowska-Adams jest znaną pisarką, która rozsławiła Gutowo. Co jakiś czas odwiedza rodzinne strony, ale nie szuka tu już ani inspiracji, ani wiadomości o bohaterach. Nie lubi, gdy odzywa się przeszłość. Tessa przybywa z zagranicy razem z córką i wnuczką. Jest chora i chciałaby przed śmiercią dokonać rozliczeń z przeszłością. Potrzebuje wizyty w Gutowie, ale nikomu nie wyjawia, dlaczego. Małgorzata Gutowska-Adamczyk pokazuje na przemian te dwie bohaterki (oraz ich otoczenie) w działaniu, by móc przeskakiwać do dzieciństwa i historii ich relacji. Prezentuje rodziny i opiekunów, pierwsze miłości i proces dorastania. Pokazuje walkę z najbliższymi – o możliwość kształcenia się, a czasem po prostu o szansę na bycie sobą. Ujawnia moment rozejścia się dróg obu kobiet, ale sporą część wyjaśnień odkłada na bliżej nieokreśloną powieściową przyszłość – i tym razem autorka planuje bowiem trylogię.
Jest „Ciastko z wróżbą” bardzo obiecującym otwarciem, lepszym niż pierwsza opowieść o Gutowie. Autorka umiejętnie bawi się motywami obyczajowymi, ale też kontekstami społeczno-politycznymi przy odtwarzaniu minionych wydarzeń. Pisze w sposób wyważony i przekonujący, powołuje do istnienia bohaterów, do których bardzo łatwo jest się przywiązać, prawdopodobnie dlatego, że sama darzy ich wyraźną sympatią. Kto szuka ciekawej obyczajówki w sprawdzonym stylu, może po tę książkę bez obaw sięgnąć.
Przewidywania
Kiedy Małgorzata Gutowska-Adamczyk trzytomowym cyklem Cukiernia pod Amorem zaprosiła czytelników do Gutowa – i w historyczną podróż – wydawało się, że powstał kolejny nieidealny (więc bardziej przekonujący) raj zwłaszcza dla odbiorczyń spragnionych ciepłych obyczajówek. Losy Hryciów i Zajezierskich na długo angażowały wszystkich łaknących literackiego azylu, zrozumiały był zatem żal po zamknięciu serii. Teraz jednak autorka decyduje się na powrót do Gutowa – w warstwie fabularnej po dwudziestu latach. I chociaż takie eskapady rzadko kiedy okazują się naprawdę udane, Gutowska-Adamczyk wraca dojrzalsza literacko i bardziej świadoma wpływu na odbiorczynie. Pisze dużo spokojniej – nie ma już szarpaniny stylistycznej między przeszłością i teraźniejszością, naiwność w partiach „dzisiejszych” zredukowana została dominimum – i to minimum upragnionego przez fanki gatunku.
Zbliżają się Dni Gutowa, a mieszkańcy wiedzą, że to dobra okazja do zaprezentowania się potencjalnym klientom. Zwłaszcza cukiernicy rywalizują ze sobą – o najlepszy wypiek – ku radości smakoszy. Młody Zbyszek Hryć, który chciałby udowodnić rodzicom, że zasługuje na zaufanie – a przy okazji dowieść samodzielności – proponuje nietypowy produkt: ciastko z dobrą wróżbą. To ryzykowny eksperyment ważny dla chłopaka, w którym wreszcie odzywa się ambicja. Przez tom co pewien czas przewijają się rozmaite „wróżby” – wskazówki o wysokim stopniu ogólności, dodające otuchy lub motywujące do działania. Same czytelniczki mogą z nich czerpać inspirację, Małgorzata Gutowska-Adamczyk wie, jak dużą siłę mają podobne zabawy, pozwala więc odbiorczyniom analizować porady dla bohaterów. Co ciekawe, większość postaci wróżby bierze na poważnie, jakby każdy potrzebował czasem zrzucenia odpowiedzialności za swoje wybory na zewnętrzne czynniki. To dość infantylna wiara, ale autorka występuje już z pozycji znawczyni ludzkich słabości. W dodatku ciasteczkowe przesłania przydają się jej do krystalizowania fabuły.
Hryciowie stanowią tym razem tło opowieści. Wprawdzie miłosne perypetie Zbyszka to dowód na powtarzalność historii – ale nie absorbują one czytelniczek w takim stopniu, co losy dwóch dawnych przyjaciółek, a obecnie obcych sobie kobiet. Monika Grochowska-Adams jest znaną pisarką, która rozsławiła Gutowo. Co jakiś czas odwiedza rodzinne strony, ale nie szuka tu już ani inspiracji, ani wiadomości o bohaterach. Nie lubi, gdy odzywa się przeszłość. Tessa przybywa z zagranicy razem z córką i wnuczką. Jest chora i chciałaby przed śmiercią dokonać rozliczeń z przeszłością. Potrzebuje wizyty w Gutowie, ale nikomu nie wyjawia, dlaczego. Małgorzata Gutowska-Adamczyk pokazuje na przemian te dwie bohaterki (oraz ich otoczenie) w działaniu, by móc przeskakiwać do dzieciństwa i historii ich relacji. Prezentuje rodziny i opiekunów, pierwsze miłości i proces dorastania. Pokazuje walkę z najbliższymi – o możliwość kształcenia się, a czasem po prostu o szansę na bycie sobą. Ujawnia moment rozejścia się dróg obu kobiet, ale sporą część wyjaśnień odkłada na bliżej nieokreśloną powieściową przyszłość – i tym razem autorka planuje bowiem trylogię.
Jest „Ciastko z wróżbą” bardzo obiecującym otwarciem, lepszym niż pierwsza opowieść o Gutowie. Autorka umiejętnie bawi się motywami obyczajowymi, ale też kontekstami społeczno-politycznymi przy odtwarzaniu minionych wydarzeń. Pisze w sposób wyważony i przekonujący, powołuje do istnienia bohaterów, do których bardzo łatwo jest się przywiązać, prawdopodobnie dlatego, że sama darzy ich wyraźną sympatią. Kto szuka ciekawej obyczajówki w sprawdzonym stylu, może po tę książkę bez obaw sięgnąć.
Adam Wajrak, Tomasz Samojlik: Nieumarły Las
Agora, Warszawa 2017.
Zombie-pomysł
Tomasz Samojlik i Adam Wajrak kochają puszczę i rozumieją ją jak niewielu, starają się zatem szerzyć wiedzę na jej temat i zdobywać kolejnych miłośników przygody. Chociaż obaj działają osobno – Adam Wajrak jako dziennikarz, Tomasz Samojlik dał się poznać między innymi jako autor bajek o Żubrze Pompiku – połączyli swoje siły w zabawnym komiksie dla młodszych i starszych. W pierwszej części rozbudowanej opowieści, „Umarłym Lesie”, gromada dzięciołów musiała się wynieść z ukochanej puszczy – którą ludzie chcieliby ucywilizować i przerobić na zwyczajny las. Ludzi w tej historii oczywiście nie ma, jest natomiast rywalizacja między dzięciołami i szpakami. Na razie bezwzględne szpaki zwyciężyły, ale Triko, szeryf i jeden z dzięciołów, nie chce się poddawać. Uważa, że sytuację może uratować gradacja kornika. To powinno wystraszyć szpaki, zwłaszcza kiedy opatrzy się wydarzenie, naturalne przecież w puszczy, przerażającą legendą. Plan jest szalony, ale ma szanse powodzenia. Wymaga jednak współpracy różnych gatunków stworzeń zamieszkujących tradycyjną puszczę. Oznacza też znakomitą zabawę, zwłaszcza gdy trzeba przebrać się za zombie. I tak korniki stają się tajną bronią – niezbyt chętnie współpracują z dzięciołami, w przeciwieństwie chociażby do mrówek. Te oferują swoje usługi natychmiast i z wielkim zaangażowaniem. Dzięciołom przyda się absolutnie każde wsparcie. Szpaki w tej historii są czarnymi charakterami. Szpaki, nie ludzie. A przecież Wajrak i Samojlik przemycają w tomie bardzo zgrabnie najrozmaitsze mity na temat puszczy, populistyczne hasła, które mają przekonać społeczeństwo do decyzji polityków. Kolejne fałszywe twierdzenia są obalane albo przez samą akcję, albo na stronach „przyrodniczych” przez autorytet w postaci Adama Wajraka. Ale też – subtelnie, bez wypowiadania otwartej wojny. Wajrak i Samojlik pozwalają, żeby odbiorcy sami wyrobili sobie zdanie – na podstawie dostarczanych im wiadomości – i umieli ocenić prawdziwość medialnych lub politycznych doniesień.
Scenariusz tej komicznej historii jest dziełem wspólnym Tomasza Samojlika i Adama Wajraka, rysunki to praca Samojlika. Co pewien czas pojawiają się strony wypełnione dodatkowymi informacjami, wyjaśnieniami sytuacji z komiksu lub dopowiedzeniami poza akcją – treściami przyrodniczymi funkcjonującymi na prawach ciekawostek. Między innymi będzie tu mowa o stworzeniach zombie (atakowanych przez grzyb ślimakach czy mrówkach), o pupaniu sowy włochatki czy o niezwykłości zwykłych drzew rosnących w puszczy. To rodzaj nietypowych przypisów do opowieści. Samojlik proponuje kadry raczej naiwne, nienależące do arcydzieł rysunku – ale te niedostatki co bardziej wymagającym czytelnikom zastąpi humor obecny w treści. Postacie zostały skonstruowane tak, żeby śmieszyć czasami naiwnością, czasami przesadzonymi reakcjami. Spora część komiksu składa się z dowcipów rozpisanych na kolejne kadry – dzięki czemu wiadomości wchłaniają się bez problemu i prowadzą do wychowania kolejnych pokoleń miłośników puszczy. Adam Wajrak i Tomasz Samojlik nikogo nie pozostawiają obojętnym na los przyrody. Zwłaszcza teraz takie lektury zyskują dodatkowe znaczenie – funkcjonują nie tylko jako rozrywka, pomagają szerzyć świadomość ekologiczną i stanowią przeciwwagę dla nonsensownych pomysłów. W „Nieumarłym lesie” można znaleźć miejsce dla siebie i nauczyć się czegoś ciekawego.
Zombie-pomysł
Tomasz Samojlik i Adam Wajrak kochają puszczę i rozumieją ją jak niewielu, starają się zatem szerzyć wiedzę na jej temat i zdobywać kolejnych miłośników przygody. Chociaż obaj działają osobno – Adam Wajrak jako dziennikarz, Tomasz Samojlik dał się poznać między innymi jako autor bajek o Żubrze Pompiku – połączyli swoje siły w zabawnym komiksie dla młodszych i starszych. W pierwszej części rozbudowanej opowieści, „Umarłym Lesie”, gromada dzięciołów musiała się wynieść z ukochanej puszczy – którą ludzie chcieliby ucywilizować i przerobić na zwyczajny las. Ludzi w tej historii oczywiście nie ma, jest natomiast rywalizacja między dzięciołami i szpakami. Na razie bezwzględne szpaki zwyciężyły, ale Triko, szeryf i jeden z dzięciołów, nie chce się poddawać. Uważa, że sytuację może uratować gradacja kornika. To powinno wystraszyć szpaki, zwłaszcza kiedy opatrzy się wydarzenie, naturalne przecież w puszczy, przerażającą legendą. Plan jest szalony, ale ma szanse powodzenia. Wymaga jednak współpracy różnych gatunków stworzeń zamieszkujących tradycyjną puszczę. Oznacza też znakomitą zabawę, zwłaszcza gdy trzeba przebrać się za zombie. I tak korniki stają się tajną bronią – niezbyt chętnie współpracują z dzięciołami, w przeciwieństwie chociażby do mrówek. Te oferują swoje usługi natychmiast i z wielkim zaangażowaniem. Dzięciołom przyda się absolutnie każde wsparcie. Szpaki w tej historii są czarnymi charakterami. Szpaki, nie ludzie. A przecież Wajrak i Samojlik przemycają w tomie bardzo zgrabnie najrozmaitsze mity na temat puszczy, populistyczne hasła, które mają przekonać społeczeństwo do decyzji polityków. Kolejne fałszywe twierdzenia są obalane albo przez samą akcję, albo na stronach „przyrodniczych” przez autorytet w postaci Adama Wajraka. Ale też – subtelnie, bez wypowiadania otwartej wojny. Wajrak i Samojlik pozwalają, żeby odbiorcy sami wyrobili sobie zdanie – na podstawie dostarczanych im wiadomości – i umieli ocenić prawdziwość medialnych lub politycznych doniesień.
Scenariusz tej komicznej historii jest dziełem wspólnym Tomasza Samojlika i Adama Wajraka, rysunki to praca Samojlika. Co pewien czas pojawiają się strony wypełnione dodatkowymi informacjami, wyjaśnieniami sytuacji z komiksu lub dopowiedzeniami poza akcją – treściami przyrodniczymi funkcjonującymi na prawach ciekawostek. Między innymi będzie tu mowa o stworzeniach zombie (atakowanych przez grzyb ślimakach czy mrówkach), o pupaniu sowy włochatki czy o niezwykłości zwykłych drzew rosnących w puszczy. To rodzaj nietypowych przypisów do opowieści. Samojlik proponuje kadry raczej naiwne, nienależące do arcydzieł rysunku – ale te niedostatki co bardziej wymagającym czytelnikom zastąpi humor obecny w treści. Postacie zostały skonstruowane tak, żeby śmieszyć czasami naiwnością, czasami przesadzonymi reakcjami. Spora część komiksu składa się z dowcipów rozpisanych na kolejne kadry – dzięki czemu wiadomości wchłaniają się bez problemu i prowadzą do wychowania kolejnych pokoleń miłośników puszczy. Adam Wajrak i Tomasz Samojlik nikogo nie pozostawiają obojętnym na los przyrody. Zwłaszcza teraz takie lektury zyskują dodatkowe znaczenie – funkcjonują nie tylko jako rozrywka, pomagają szerzyć świadomość ekologiczną i stanowią przeciwwagę dla nonsensownych pomysłów. W „Nieumarłym lesie” można znaleźć miejsce dla siebie i nauczyć się czegoś ciekawego.
sobota, 23 grudnia 2017
Corrie Jackson: Fashion victim
W.A.B., Warszawa 2017.
Przejrzysta zbrodnia
„Fashion victim” to thriller, którego akcja przenosi się w świat mody, wielkich pieniędzy i pięknych kobiet, mimo że początek zupełnie na to by nie wskazywał. Na początku bowiem znaleziony zostaje narkoman – nastolatek z siekierą w głowie: wszystko wskazuje na to, że stanie się wiodącym tematem historii. Zwłaszcza że Sophie Kent, dziennikarkę śledczą, ta zbrodnia bardzo porusza. Bohaterka prowadząca amatorskie mimo wszystko śledztwo ma swoje prywatne powody, by angażować się w wykrycie sprawcy. Przez działalność psychopaty straciła brata. Nie miała z nim dobrych relacji, nawet w dniu tragedii ignorowała telefony od niego – teraz dręczą ją wyrzuty sumienia. Żeby sobie z nimi poradzić, Sophie prowadzi nierówną walkę z agresorem: próbuje odkryć, co dzieje się w okolicy. Dociera do potencjalnych informatorów i tak spotyka Natalię Kotow – młodą modelkę, najwyraźniej zastraszaną i krzywdzoną. Natalia jest bardzo wrażliwa, na ciele ma ślady przemocy. Zgadza się na spotkania i rozmowy, ale nie chce udzielić kluczowych wiadomości. Autorka posługuje się w tym wypadku starym jak świat chwytem znanym z kryminałów, to znaczy: jedyna osoba, która mogłaby rzucić nowe światło na wydarzenia, ginie przed wyjawieniem tego, co wie. Natalię, chociaż z pozoru nic nie łączy jej ze środowiskiem młodocianych narkomanów, czeka okrutna śmierć. Teraz Sophie zdobywa nowy powód do zaangażowania się w śledztwo. Jest to winna Natalii, którą zresztą zdążyła już bardzo polubić. Przypadek Natalii Kotow pokazuje, że psychopata jest blisko i nie zawaha się przed niczym. Zdradza się też w pewien sposób ze swoją wiedzą. Również Sophie Kent, jako udzielająca się w śledztwie, nie może czuć się bezpieczna. Na tym motywie autorka rozgrywa sporą część powieści.
W „Fashion victim” dużo jest składników znanych albo z kryminałów, albo z thrillerów – sprawdzonych w boju, imitujących filmy sensacyjne. Niewiele może czytelnika zaskoczyć, bo każdy element pchający akcję do przodu jest jednocześnie sygnałem czytelnego rozwiązania. Nie ma w fabule oryginalności, przez dużą część książki autorka zajmuje się wywoływaniem strachu w odbiorcach i podsycaniem raz wprowadzonej atmosfery grozy. Czyni to bez eksperymentowania. Nawet postać Sophie Kent jest tu wypracowywana zgodnie z klasycznymi już wytycznymi, wedle których śledczy musi zyskać rys uczłowieczający, odrzucić idealność na rzecz rozmaitych słabości. Nie dość, że bohaterka wciąż cierpi po stracie brata (a śmierć nowej znajomej nie pozostaje bez znaczenia), to jeszcze wikła się w niezbyt wygodną relację seksualną ze swoim zwierzchnikiem – z tej sytuacji nie ma dobrego wyjścia. Niezależnie jednak od tego, jakie drogi autorka wybiera i jak bardzo turpistyczne obrazy podsuwa odbiorcom, nie schodzi z utartych szlaków, jakby bała się ryzyka i choćby odrobiny oryginalności. Tworzy powieść rozrywkową na wymiar – taką, która nie przyniesie zawodu miłośnikom gatunku, dostarczy dreszczyku emocji i szeregu zagadek kryminalnych – ale nie będzie się wiązać z przełamywaniem schematów czy wyjściem poza sprawdzony scenariusz. To thriller pod względem fabuły zachowawczy, a na to nie pomoże najlepsza nawet narracja. Tu wydaje się, że autorka odrzuca całą realistyczną otoczkę na rzecz lęku – a to nie przydaje się w konstruowaniu świata przedstawionego. Jest „Fashion victim” w wielu miejscach po prostu oczywiste – i wcale nie chodzi o metody wnioskowania czy sposób wprowadzania informacji do wiedzy postaci, a o ogólną wymowę. Jak na thriller – dużo tu skrótów, składania opowieści z gotowych elementów. Zabrakło inwencji – ale nie rozmachu, tego nie można autorce odmówić. Toczy się „Fashion victim” po prostu w kierunku, w którym musi – i tyle. Nie ma w tomie ani sekretów, ani niedopowiedzeń – to, co powinno trwać w ukryciu, mieści się w konwencji gatunkowej i zdradza samo przez się.
Przejrzysta zbrodnia
„Fashion victim” to thriller, którego akcja przenosi się w świat mody, wielkich pieniędzy i pięknych kobiet, mimo że początek zupełnie na to by nie wskazywał. Na początku bowiem znaleziony zostaje narkoman – nastolatek z siekierą w głowie: wszystko wskazuje na to, że stanie się wiodącym tematem historii. Zwłaszcza że Sophie Kent, dziennikarkę śledczą, ta zbrodnia bardzo porusza. Bohaterka prowadząca amatorskie mimo wszystko śledztwo ma swoje prywatne powody, by angażować się w wykrycie sprawcy. Przez działalność psychopaty straciła brata. Nie miała z nim dobrych relacji, nawet w dniu tragedii ignorowała telefony od niego – teraz dręczą ją wyrzuty sumienia. Żeby sobie z nimi poradzić, Sophie prowadzi nierówną walkę z agresorem: próbuje odkryć, co dzieje się w okolicy. Dociera do potencjalnych informatorów i tak spotyka Natalię Kotow – młodą modelkę, najwyraźniej zastraszaną i krzywdzoną. Natalia jest bardzo wrażliwa, na ciele ma ślady przemocy. Zgadza się na spotkania i rozmowy, ale nie chce udzielić kluczowych wiadomości. Autorka posługuje się w tym wypadku starym jak świat chwytem znanym z kryminałów, to znaczy: jedyna osoba, która mogłaby rzucić nowe światło na wydarzenia, ginie przed wyjawieniem tego, co wie. Natalię, chociaż z pozoru nic nie łączy jej ze środowiskiem młodocianych narkomanów, czeka okrutna śmierć. Teraz Sophie zdobywa nowy powód do zaangażowania się w śledztwo. Jest to winna Natalii, którą zresztą zdążyła już bardzo polubić. Przypadek Natalii Kotow pokazuje, że psychopata jest blisko i nie zawaha się przed niczym. Zdradza się też w pewien sposób ze swoją wiedzą. Również Sophie Kent, jako udzielająca się w śledztwie, nie może czuć się bezpieczna. Na tym motywie autorka rozgrywa sporą część powieści.
W „Fashion victim” dużo jest składników znanych albo z kryminałów, albo z thrillerów – sprawdzonych w boju, imitujących filmy sensacyjne. Niewiele może czytelnika zaskoczyć, bo każdy element pchający akcję do przodu jest jednocześnie sygnałem czytelnego rozwiązania. Nie ma w fabule oryginalności, przez dużą część książki autorka zajmuje się wywoływaniem strachu w odbiorcach i podsycaniem raz wprowadzonej atmosfery grozy. Czyni to bez eksperymentowania. Nawet postać Sophie Kent jest tu wypracowywana zgodnie z klasycznymi już wytycznymi, wedle których śledczy musi zyskać rys uczłowieczający, odrzucić idealność na rzecz rozmaitych słabości. Nie dość, że bohaterka wciąż cierpi po stracie brata (a śmierć nowej znajomej nie pozostaje bez znaczenia), to jeszcze wikła się w niezbyt wygodną relację seksualną ze swoim zwierzchnikiem – z tej sytuacji nie ma dobrego wyjścia. Niezależnie jednak od tego, jakie drogi autorka wybiera i jak bardzo turpistyczne obrazy podsuwa odbiorcom, nie schodzi z utartych szlaków, jakby bała się ryzyka i choćby odrobiny oryginalności. Tworzy powieść rozrywkową na wymiar – taką, która nie przyniesie zawodu miłośnikom gatunku, dostarczy dreszczyku emocji i szeregu zagadek kryminalnych – ale nie będzie się wiązać z przełamywaniem schematów czy wyjściem poza sprawdzony scenariusz. To thriller pod względem fabuły zachowawczy, a na to nie pomoże najlepsza nawet narracja. Tu wydaje się, że autorka odrzuca całą realistyczną otoczkę na rzecz lęku – a to nie przydaje się w konstruowaniu świata przedstawionego. Jest „Fashion victim” w wielu miejscach po prostu oczywiste – i wcale nie chodzi o metody wnioskowania czy sposób wprowadzania informacji do wiedzy postaci, a o ogólną wymowę. Jak na thriller – dużo tu skrótów, składania opowieści z gotowych elementów. Zabrakło inwencji – ale nie rozmachu, tego nie można autorce odmówić. Toczy się „Fashion victim” po prostu w kierunku, w którym musi – i tyle. Nie ma w tomie ani sekretów, ani niedopowiedzeń – to, co powinno trwać w ukryciu, mieści się w konwencji gatunkowej i zdradza samo przez się.
piątek, 22 grudnia 2017
Erin Beaty: Pocałunek zdrajcy
Jaguar, Warszawa 2017.
Bez męża
Gdzieś w drodze baśniowo-literackiej zbuntowały się prawdziwe i potulne księżniczki oraz królewny. Pod wpływem ruchów feministycznych postanowiły walczyć o swoje prawa i zamiast być tylko ozdobami fabuł – nagrodami dla dzielnych bohaterów – zamieniły się w wojowniczki. Teraz coraz więcej bohaterek z nurtu masowego wykazuje się odwagą większą niż mężczyźni, samodzielnością, zaradnością, sprytem i wszystkim tym, co akurat potrzebne jest dla zdynamizowania akcji. Autorzy fabuł tak daleko zapędzają się w maskulinizacji tych postaci, że czasami nie wiadomo, jakich odbiorców zakładają w swoich produkcjach. Bo niby nastawienie na walki (często krwawe) i wyzwania ponad siły zwykłych ludzi wskazują na chłopców – ale nieodłączne wątki miłosne odstraszające lub zniesmaczające ten target kierowane są do dziewczyn. I tak ścierają się w historiach sprzeczne interesy, a na rynek wkraczają hybrydy, które nie do końca da się zdefiniować.
Tak jest z „Pocałunkiem zdrajcy” Erin Beaty, drugą już propozycją reklamowaną jako książka dla fanek serii Kiery Cass Rywalki (wcześniej tę rolę miała przejąć Amy Ewing ze środowiskiem surogatek). Ale tym razem autorka – mimo zapewnionej „księżniczkowej” okładki – bardzo daleko odchodzi od świata Illei. Tylko początek może sugerować powiązania i być naturalnym wabikiem na nastolatki. Znowu wszystko obraca się wokół niemożności samostanowienia. Szesnastoletnia Sage skazana jest na posłuszeństwo wujowi. Nie żyją jej rodzice, którzy wbrew panującym w kraju zwyczajom pobrali się z miłości (a nie dzięki usługom swatki). Teraz to Sage ma trafić do swatki i znaleźć odpowiedniego męża. Dziewczyna nie chce do tego dopuścić, a swatka potrafi docenić jej zdanie. Zabiera Sage w podróż, u celu której kandydatki na idealne żony zaprezentują się mężczyznom. Konwój chroniony jest przez żołnierzy – zwłaszcza z jednym z nich Sage znajduje wspólny język. Długo trwa odkrywanie, kto jest szpiegiem i jaka jest prawdziwa tożsamość postaci. Zanim miłość wybuchnie (a wybuchnie, co wiadomo niestety od pierwszego spotkania), bohaterów czeka sporo wyzwań i niełatwych wyborów. Na jaw wychodzą kolejne kłamstwa i podstępy. A wszystko podczas niebezpiecznej misji obfitującej w niespodzianki.
Rozdziały w tej powieści są bardzo krótkie i często autorka opiera się w nich na wymianie zdań lub pojedynczej scence zdradzającej właściwe intencje dalszoplanowych postaci. Umiejętnie buduje atmosferę zagrożenia, ładnie nakreśla też fizyczne pożądanie między Sage i jej ukochanym – ale brakuje w tym wszystkim konsekwencji. Gdy mowa o miłości, Beaty staje się do przesady czuła i sentymentalna – ale gdy zajmuje się wojskowymi, stawia na ascezę i narracyjną surowość. Jednym czytelnikom nie spodoba się romans, drugim – walka, zwłaszcza że zbyt mało podkreślany jest tu cel wyprawy w stosunku do ilości wyzwań i wyrzeczeń dla podróżujących. Jest „Pocałunek zdrajcy” tomem sondującym oczekiwania, ale lepiej było już na początku się określić, a nie zmieniać twardo stąpającą po ziemi bohaterkę w omdlewającą piękność. Erin Beaty nie przekonuje do siebie fabułą ani sposobami prowadzenia narracji. Ratuje sytuację tylko dodatkowymi wstrząsami z dala od pary bohaterów – dalszoplanowe wątki potrafi poprowadzić bez ograniczeń wyobraźniowych czy płynących z konwencji – i nimi do „Pocałunku zdrajcy” trochę zachęci. Cały pomysł niepotrzebnie rozwadnia niekończącymi się migawkami z trasy.
Bez męża
Gdzieś w drodze baśniowo-literackiej zbuntowały się prawdziwe i potulne księżniczki oraz królewny. Pod wpływem ruchów feministycznych postanowiły walczyć o swoje prawa i zamiast być tylko ozdobami fabuł – nagrodami dla dzielnych bohaterów – zamieniły się w wojowniczki. Teraz coraz więcej bohaterek z nurtu masowego wykazuje się odwagą większą niż mężczyźni, samodzielnością, zaradnością, sprytem i wszystkim tym, co akurat potrzebne jest dla zdynamizowania akcji. Autorzy fabuł tak daleko zapędzają się w maskulinizacji tych postaci, że czasami nie wiadomo, jakich odbiorców zakładają w swoich produkcjach. Bo niby nastawienie na walki (często krwawe) i wyzwania ponad siły zwykłych ludzi wskazują na chłopców – ale nieodłączne wątki miłosne odstraszające lub zniesmaczające ten target kierowane są do dziewczyn. I tak ścierają się w historiach sprzeczne interesy, a na rynek wkraczają hybrydy, które nie do końca da się zdefiniować.
Tak jest z „Pocałunkiem zdrajcy” Erin Beaty, drugą już propozycją reklamowaną jako książka dla fanek serii Kiery Cass Rywalki (wcześniej tę rolę miała przejąć Amy Ewing ze środowiskiem surogatek). Ale tym razem autorka – mimo zapewnionej „księżniczkowej” okładki – bardzo daleko odchodzi od świata Illei. Tylko początek może sugerować powiązania i być naturalnym wabikiem na nastolatki. Znowu wszystko obraca się wokół niemożności samostanowienia. Szesnastoletnia Sage skazana jest na posłuszeństwo wujowi. Nie żyją jej rodzice, którzy wbrew panującym w kraju zwyczajom pobrali się z miłości (a nie dzięki usługom swatki). Teraz to Sage ma trafić do swatki i znaleźć odpowiedniego męża. Dziewczyna nie chce do tego dopuścić, a swatka potrafi docenić jej zdanie. Zabiera Sage w podróż, u celu której kandydatki na idealne żony zaprezentują się mężczyznom. Konwój chroniony jest przez żołnierzy – zwłaszcza z jednym z nich Sage znajduje wspólny język. Długo trwa odkrywanie, kto jest szpiegiem i jaka jest prawdziwa tożsamość postaci. Zanim miłość wybuchnie (a wybuchnie, co wiadomo niestety od pierwszego spotkania), bohaterów czeka sporo wyzwań i niełatwych wyborów. Na jaw wychodzą kolejne kłamstwa i podstępy. A wszystko podczas niebezpiecznej misji obfitującej w niespodzianki.
Rozdziały w tej powieści są bardzo krótkie i często autorka opiera się w nich na wymianie zdań lub pojedynczej scence zdradzającej właściwe intencje dalszoplanowych postaci. Umiejętnie buduje atmosferę zagrożenia, ładnie nakreśla też fizyczne pożądanie między Sage i jej ukochanym – ale brakuje w tym wszystkim konsekwencji. Gdy mowa o miłości, Beaty staje się do przesady czuła i sentymentalna – ale gdy zajmuje się wojskowymi, stawia na ascezę i narracyjną surowość. Jednym czytelnikom nie spodoba się romans, drugim – walka, zwłaszcza że zbyt mało podkreślany jest tu cel wyprawy w stosunku do ilości wyzwań i wyrzeczeń dla podróżujących. Jest „Pocałunek zdrajcy” tomem sondującym oczekiwania, ale lepiej było już na początku się określić, a nie zmieniać twardo stąpającą po ziemi bohaterkę w omdlewającą piękność. Erin Beaty nie przekonuje do siebie fabułą ani sposobami prowadzenia narracji. Ratuje sytuację tylko dodatkowymi wstrząsami z dala od pary bohaterów – dalszoplanowe wątki potrafi poprowadzić bez ograniczeń wyobraźniowych czy płynących z konwencji – i nimi do „Pocałunku zdrajcy” trochę zachęci. Cały pomysł niepotrzebnie rozwadnia niekończącymi się migawkami z trasy.
czwartek, 21 grudnia 2017
Krystyna Janda: Dziennik 2003-2004
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Więź z widzami
Tym razem Krystyna Janda czyta ze swoimi odbiorcami złote myśli różnych filozofów – ale pomijając ich biogramy, rzadko odnosi się do narzuconego w ten sposób tematu. Raczej cytuje, by szybko przejść do własnych spraw. „Dziennik 2003–2004” wydaje się bardziej pospieszny i mniej osobisty, aktorka nie zajmuje się już tak skrupulatnie przedstawianiem domowników i sytuacji domowych – po pierwsze nie musi, bo wszystko zdążyła już opowiedzieć, po drugie dzieci dorastają i nie dostarczają już tylu powodów do śmiechu przenikliwymi wypowiedziami, a w dodatku zaczynają czytać książki matki, pojawia się więc nieuchronnie pytanie o prywatność. Po trzecie – nie da się przez cały czas prowadzić egzystencji bujnej i bogatej w towarzyskie relacje, czasami trzeba odpocząć i pod względem nowinek ten tom jest w pewnym stopniu odpoczynkiem. Oczywiście aktorka wciąż zajmuje się teatrem i graniem w filmach, relacjonuje pobyty w różnych miejscach ze swoimi spektaklami, a pod koniec tomu przedstawia też konflikt, w wyniku którego opuszcza teatr, przygotowuje się do ról i rozważa motywacje granych postaci – ale po pierwszym tomie dziennika ma się wrażenie, że wszystko to robi z mniejszym impetem, jakby z przyzwyczajenia i dla podtrzymania kontaktu, a nie z rzeczywistej potrzeby dzielenia się swoim życiem.
Pisze w pewnym momencie Krystyna Janda tym, jak to tonuje swoje wypowiedzi, jak stara się myśleć, czy nikogo nimi nie urazi, czy nie będzie przesadnie kłuć w oczy szczęściem lub zadręczać dylematami – może właśnie ta autorefleksja, która może pojawić się pod wpływem interaktywnego charakteru dziennika, wpłynęła na ochłodzenie tonu wynurzeń. Faktem jest, że tu Janda staje się bardziej ostrożna, mniej impulsywna, więc i budzi mniejsze emocje. W dalszym ciągu potrafi rozśmieszać – lubi opowiadać zasłyszane kawały i umieszcza je często na końcu dziennych notek zamiast puent, wyczulona jest również na żarty sytuacyjne i gdy spotka ją coś śmiesznego – nie omieszka o tym wspomnieć. Stara się jednak, by tego rodzaju drobiazgi nie zdominowały opowieści. Już wie, że sympatii poza publicznością teatralną nadmiernym zadowoleniem nie wzbudzi. Ucierpią na tym trochę fani, pozbawieni nagle dostępu do sporej części refleksji – ale oni i tak wytrwają, a Krystyna Janda chce szukać odbiorców dalej, zaintrygować kogoś na tyle, by stał się widzem, by zechciał sprawdzić, o co w teatrze chodzi.
Znów potężny tom dziennikowych zapisków wcześniej dostępnych w internecie proponuje Krystyna Janda i jej czytelnicy świadomi, co nastąpi później, czytać będą tę publikację inaczej niż w momencie powstawania poszczególnych wpisów. Ale książka jest ciekawa jako świadectwo teatralnej codzienności, nie tylko z uwagi na znaną powszechnie autorkę. Janda potrafi dobrze pisać, wpuszcza też czytelników do swojej prywatności (w kontrolowanym stopniu). Przedstawia nawet szereg zdjęć (ze względu na niską rozdzielczość pojawiają się one w książce jako miniaturki, ale to dobrze, bo nie odwracają uwagi od gęstego tekstu, a też pozwalają szybko się zorientować, do czego Janda akurat się odnosi. Przez te zapiski Krystyna Janda staje się bliska czytelnikom, buduje z nimi więź i niemal zaprasza do odwiedzania teatrów. Może świadomie kreować wizerunek.
Więź z widzami
Tym razem Krystyna Janda czyta ze swoimi odbiorcami złote myśli różnych filozofów – ale pomijając ich biogramy, rzadko odnosi się do narzuconego w ten sposób tematu. Raczej cytuje, by szybko przejść do własnych spraw. „Dziennik 2003–2004” wydaje się bardziej pospieszny i mniej osobisty, aktorka nie zajmuje się już tak skrupulatnie przedstawianiem domowników i sytuacji domowych – po pierwsze nie musi, bo wszystko zdążyła już opowiedzieć, po drugie dzieci dorastają i nie dostarczają już tylu powodów do śmiechu przenikliwymi wypowiedziami, a w dodatku zaczynają czytać książki matki, pojawia się więc nieuchronnie pytanie o prywatność. Po trzecie – nie da się przez cały czas prowadzić egzystencji bujnej i bogatej w towarzyskie relacje, czasami trzeba odpocząć i pod względem nowinek ten tom jest w pewnym stopniu odpoczynkiem. Oczywiście aktorka wciąż zajmuje się teatrem i graniem w filmach, relacjonuje pobyty w różnych miejscach ze swoimi spektaklami, a pod koniec tomu przedstawia też konflikt, w wyniku którego opuszcza teatr, przygotowuje się do ról i rozważa motywacje granych postaci – ale po pierwszym tomie dziennika ma się wrażenie, że wszystko to robi z mniejszym impetem, jakby z przyzwyczajenia i dla podtrzymania kontaktu, a nie z rzeczywistej potrzeby dzielenia się swoim życiem.
Pisze w pewnym momencie Krystyna Janda tym, jak to tonuje swoje wypowiedzi, jak stara się myśleć, czy nikogo nimi nie urazi, czy nie będzie przesadnie kłuć w oczy szczęściem lub zadręczać dylematami – może właśnie ta autorefleksja, która może pojawić się pod wpływem interaktywnego charakteru dziennika, wpłynęła na ochłodzenie tonu wynurzeń. Faktem jest, że tu Janda staje się bardziej ostrożna, mniej impulsywna, więc i budzi mniejsze emocje. W dalszym ciągu potrafi rozśmieszać – lubi opowiadać zasłyszane kawały i umieszcza je często na końcu dziennych notek zamiast puent, wyczulona jest również na żarty sytuacyjne i gdy spotka ją coś śmiesznego – nie omieszka o tym wspomnieć. Stara się jednak, by tego rodzaju drobiazgi nie zdominowały opowieści. Już wie, że sympatii poza publicznością teatralną nadmiernym zadowoleniem nie wzbudzi. Ucierpią na tym trochę fani, pozbawieni nagle dostępu do sporej części refleksji – ale oni i tak wytrwają, a Krystyna Janda chce szukać odbiorców dalej, zaintrygować kogoś na tyle, by stał się widzem, by zechciał sprawdzić, o co w teatrze chodzi.
Znów potężny tom dziennikowych zapisków wcześniej dostępnych w internecie proponuje Krystyna Janda i jej czytelnicy świadomi, co nastąpi później, czytać będą tę publikację inaczej niż w momencie powstawania poszczególnych wpisów. Ale książka jest ciekawa jako świadectwo teatralnej codzienności, nie tylko z uwagi na znaną powszechnie autorkę. Janda potrafi dobrze pisać, wpuszcza też czytelników do swojej prywatności (w kontrolowanym stopniu). Przedstawia nawet szereg zdjęć (ze względu na niską rozdzielczość pojawiają się one w książce jako miniaturki, ale to dobrze, bo nie odwracają uwagi od gęstego tekstu, a też pozwalają szybko się zorientować, do czego Janda akurat się odnosi. Przez te zapiski Krystyna Janda staje się bliska czytelnikom, buduje z nimi więź i niemal zaprasza do odwiedzania teatrów. Może świadomie kreować wizerunek.
środa, 20 grudnia 2017
Natalia Hołownia: Jak być paryżanką w Polsce
Burda, Warszawa 2017.
Moda
Zdaje się, że Natalia Hołownia próbuje wydać wojnę modowemu kiczowi i w zawoalowany sposób skrytykować przedłużane włosy, opaleniznę z solarium, tipsy i błyskotki. Jej książka „Jak być paryżanką w Polsce” to próba udzielenia odbiorczyniom lekcji stylu w zakresie makijażu, strojów i dodatków. Autorka liczy na to, że przykład mieszkanek Paryża zadziała inspirująco i z szaf znikną kreacje ośmieszające ich właścicielki. A że nie chce przyznać się do propagowania umiaru i zwyczajności, sięga po autorytety w dziedzinie stylu. „Paryska” garderoba jest w zasięgu portfela każdej dziewczyny, a nie pozwala na modowe faux-pas.
Pierwsza część książki to przegląd ikon mody pochodzących z Francji lub przynajmniej preferujących styl, jaki Natalia Hołownia promuje w tomie. Skrótowo omawia autorka wybrane elementy stylizacji aktorek lub modelek – później to samo zrobi przy przeglądzie polskich gwiazd hołdujących tej modzie, co będzie okazją do powtórzenia i utrwalenia w czytelniczkach najlepszych inspiracji. Dzięki wskazaniu „sław”, które popierają paryski szyk, może autorka zapewnić sobie uwagę odbiorczyń – i nie szuka już uzasadnień dla kolejnych wyborów. Bo w omawianiu zasad kreacji kieruje się Natalia Hołownia własnymi upodobaniami. Zachwycają ją między innymi pozornie niedbale ułożone włosy. Protestuje przeciwko sztucznym rzęsom i mocnemu makijażowi (co dziwne, smokey eye mieści się w granicach normy i to nie tylko na wieczorne wyjścia). Przekonuje do czerwonej szminki i… zniechęca do siłowni. W stylu francuskim ma się mieścić za to wpadanie do przytulnych lokali na kawę i ciastko, dobra lektura czy buszowanie w second-handach. Autorka omawia kolejne elementy garderoby, które każda paryżanka z zapatrzenia mieć powinna, przekonując, że nadają się na różne okazje. Odsyła do swoich ulubionych sklepów i próbuje powstrzymać pęd do kupowania drogich markowych dodatków. Namawia za to do polowania na okazje, szukania rzeczy używanych i noszenia ich z klasą.
„Jak być paryżanką w Polsce” to prosta lekcja stylu zamknięta przeglądem modnych „paryskich” w duchu miejsc w stolicy. Hołownia kreuje się tu na znawczynię stylu, namawia do wybierania odpowiednich tkanin, sprawdza, co z męskiej szafy paryżanki mogą sobie pożyczać, ocenia i komentuje, podrzucając szereg pomysłów na niedrogie a efektowne stylizacje. Raczej nie przekona tych odbiorczyń, które własny styl już znalazły, mogłaby trafić do nastolatek, gdyby nie fakt, że jej propozycje są zwykle bardzo klasyczne i ugrzecznione. W „Jak być paryżanką w Polsce” opiera się na własnych odczuciach, obserwacjach i gustach – tyle tylko, że odwołuje się do gwiazd, żeby uzasadnić własne propozycje. Tom jest wypełniony zdjęciami, które mogą przekonywać do kolejnych wyborów – autorka gra tymi środkami, co blogerki modowe, żeby wytrzymać konkurencję i porównania z nimi. Ciekawsze natomiast okazują się ilustracje Anny Halarewicz – to grafiki, które najbardziej obudzą tęsknotę za paryskim wdziękiem.
Nie jest to publikacja przesadnie rozbudowana – ot, drobny poradnik dla niezdecydowanych, zestaw wskazówek usilnie uzasadnianych francuskimi trendami, na tyle uniwersalnych, że autorka nie musi się bać o szybką utratę pozycji na rynku. Stawia bowiem na ponadczasowość i elegancję, a to sprawdza się niezależnie od aktualnych trendów, a nawet wieku odbiorczyń.
Moda
Zdaje się, że Natalia Hołownia próbuje wydać wojnę modowemu kiczowi i w zawoalowany sposób skrytykować przedłużane włosy, opaleniznę z solarium, tipsy i błyskotki. Jej książka „Jak być paryżanką w Polsce” to próba udzielenia odbiorczyniom lekcji stylu w zakresie makijażu, strojów i dodatków. Autorka liczy na to, że przykład mieszkanek Paryża zadziała inspirująco i z szaf znikną kreacje ośmieszające ich właścicielki. A że nie chce przyznać się do propagowania umiaru i zwyczajności, sięga po autorytety w dziedzinie stylu. „Paryska” garderoba jest w zasięgu portfela każdej dziewczyny, a nie pozwala na modowe faux-pas.
Pierwsza część książki to przegląd ikon mody pochodzących z Francji lub przynajmniej preferujących styl, jaki Natalia Hołownia promuje w tomie. Skrótowo omawia autorka wybrane elementy stylizacji aktorek lub modelek – później to samo zrobi przy przeglądzie polskich gwiazd hołdujących tej modzie, co będzie okazją do powtórzenia i utrwalenia w czytelniczkach najlepszych inspiracji. Dzięki wskazaniu „sław”, które popierają paryski szyk, może autorka zapewnić sobie uwagę odbiorczyń – i nie szuka już uzasadnień dla kolejnych wyborów. Bo w omawianiu zasad kreacji kieruje się Natalia Hołownia własnymi upodobaniami. Zachwycają ją między innymi pozornie niedbale ułożone włosy. Protestuje przeciwko sztucznym rzęsom i mocnemu makijażowi (co dziwne, smokey eye mieści się w granicach normy i to nie tylko na wieczorne wyjścia). Przekonuje do czerwonej szminki i… zniechęca do siłowni. W stylu francuskim ma się mieścić za to wpadanie do przytulnych lokali na kawę i ciastko, dobra lektura czy buszowanie w second-handach. Autorka omawia kolejne elementy garderoby, które każda paryżanka z zapatrzenia mieć powinna, przekonując, że nadają się na różne okazje. Odsyła do swoich ulubionych sklepów i próbuje powstrzymać pęd do kupowania drogich markowych dodatków. Namawia za to do polowania na okazje, szukania rzeczy używanych i noszenia ich z klasą.
„Jak być paryżanką w Polsce” to prosta lekcja stylu zamknięta przeglądem modnych „paryskich” w duchu miejsc w stolicy. Hołownia kreuje się tu na znawczynię stylu, namawia do wybierania odpowiednich tkanin, sprawdza, co z męskiej szafy paryżanki mogą sobie pożyczać, ocenia i komentuje, podrzucając szereg pomysłów na niedrogie a efektowne stylizacje. Raczej nie przekona tych odbiorczyń, które własny styl już znalazły, mogłaby trafić do nastolatek, gdyby nie fakt, że jej propozycje są zwykle bardzo klasyczne i ugrzecznione. W „Jak być paryżanką w Polsce” opiera się na własnych odczuciach, obserwacjach i gustach – tyle tylko, że odwołuje się do gwiazd, żeby uzasadnić własne propozycje. Tom jest wypełniony zdjęciami, które mogą przekonywać do kolejnych wyborów – autorka gra tymi środkami, co blogerki modowe, żeby wytrzymać konkurencję i porównania z nimi. Ciekawsze natomiast okazują się ilustracje Anny Halarewicz – to grafiki, które najbardziej obudzą tęsknotę za paryskim wdziękiem.
Nie jest to publikacja przesadnie rozbudowana – ot, drobny poradnik dla niezdecydowanych, zestaw wskazówek usilnie uzasadnianych francuskimi trendami, na tyle uniwersalnych, że autorka nie musi się bać o szybką utratę pozycji na rynku. Stawia bowiem na ponadczasowość i elegancję, a to sprawdza się niezależnie od aktualnych trendów, a nawet wieku odbiorczyń.
wtorek, 19 grudnia 2017
Rafael Buschmann, Michael Wulzinger: Brudna piłka. Z archiwum Football Leaks
Agora, Warszawa 2017.
Skandale
Każdy, kto choć trochę interesuje się piłką nożną, trafia co pewien czas na sensacyjne – z punktu widzenia zwykłego zjadacza chleba – doniesienia o wielomilionowych kontraktach dla piłkarzy, o transferach, które pociągają za sobą astronomiczne kwoty. Jedni tłumaczą sobie wysokość zarobków piłkarzy krótkotrwałą karierą, inni wysiłkiem potrzebnym do utrzymania kondycji, determinacją. Niedzielni kibice z kolei utyskują przed telewizorami. Za wielkimi pieniędzmi kryją się jednak czasami brudne interesy, jak przekonują autorzy tomu „Brudna piłka”, dziennikarze śledczy zajmujący się przekrętami i aferami w futbolu. Pojawiają się tu firmy, które zarabiają na piłkarzach, umowy i kontrakty konstruowane tak, by naiwni nie mieli jak się wykręcić od niewygodnych zobowiązań. W „Brudnej piłce” emocje sportowe, nawet jeśli jeszcze gdzieś istnieją, nikogo nie interesują. Sami piłkarze – rozpoznawani przez wszystkich – też zresztą niespecjalnie. Bohaterem pierwszej części „Brudnej piłki” staje się bowiem pieniądz. Autorzy przytaczają historie śmiałych przekrętów, wskazują słabe punkty relacji między agentami, prezesami klubów czy sponsorami, dowiadują się, jak piłkarz może zarabiać – i co powinien robić, by nie stracić, a chronić jak najlepiej swoje interesy. Jeśli ma przy tym popaść w konflikt z prawem – wie, jakie ryzyko podejmuje.
Jednak kiedy na horyzoncie pojawi się portal Football Leaks – strona ujawniająca tajemnice kontraktów i przedstawiająca dokumenty, tropiąca nadużycia finansowe – to zmienia się układ tematów. Teraz już liczyć się będzie w pierwszej kolejności odkrycie, kto stoi za tym niebezpiecznym przedsięwzięciem, kto wstrząsnął światem futbolu – i właściwie dlaczego. Nieprzypadkowo podtytuł tej książki to „Z archiwum Football Leaks” – autorzy sporo miejsca poświęcają materiałom zdobytym od „Johna”. Dyski z olbrzymimi ilościami danych krążą, tysiące stron do przejrzenia to materiał, który zmęczyłby każdego kibica. Twórcy tomu zagłębiają się jednak w niego z pasją i przedstawiają wyłącznie przemyślenia na temat uzyskanych danych.
W pewnym momencie książka zamienia się po prostu w reportaż ze zdobywania materiałów. Rafael Buschmann i Michael Wulzinger nakreślają trudności swojej pracy, owszem, przypominają czytelnikom o niebezpieczeństwach czy wyścigu z czasem, boją się, że konkurencja wpadnie na podobny trop i opublikuje swoje materiały wcześniej. Nawiązują kontakt z twórcą Football Leaks i przedstawiają kolejne spotkania. Tu tom wygląda jak powieść szpiegowska – autorzy operują przesadą w charakteryzowaniu anonimowej postaci, akcentują środki ostrożności podejmowane przez Johna i specyfikę jego pracy, talenty informatyczne i pomysły polegające na kodowaniu danych czy zabezpieczaniu się na wypadek śmierci. Odnotowują konteksty rozmów i sposób pozyskiwania zaufania (szczególnie trudne jest zamiłowanie młodego człowieka do ostrych imprez). Pokazują system zabezpieczeń strony. To historia jak z filmów sensacyjnych, ma działać na wyobraźnię dużo bardziej niż liczby i dane statystyczne przy kolejnych malwersacjach. Piłka nożna w ogóle nie ma tu znaczenia, za to miłośnikom teorii spiskowych szczególnie spodoba się sugestia, że to olbrzymie pole do popisu dla nieuczciwych. Jest „Brudna piłka” tomem specyficznym: niewiele tak naprawdę odkrywa, za to pokazuje wierzchołek góry lodowej jeśli chodzi o problem nadużyć finansowych w ogromnym biznesie. Nie wszyscy chcieliby postrzegać sport przez pryzmat oszustw i prania brudnych pieniędzy, tutaj inaczej się nie da.
Skandale
Każdy, kto choć trochę interesuje się piłką nożną, trafia co pewien czas na sensacyjne – z punktu widzenia zwykłego zjadacza chleba – doniesienia o wielomilionowych kontraktach dla piłkarzy, o transferach, które pociągają za sobą astronomiczne kwoty. Jedni tłumaczą sobie wysokość zarobków piłkarzy krótkotrwałą karierą, inni wysiłkiem potrzebnym do utrzymania kondycji, determinacją. Niedzielni kibice z kolei utyskują przed telewizorami. Za wielkimi pieniędzmi kryją się jednak czasami brudne interesy, jak przekonują autorzy tomu „Brudna piłka”, dziennikarze śledczy zajmujący się przekrętami i aferami w futbolu. Pojawiają się tu firmy, które zarabiają na piłkarzach, umowy i kontrakty konstruowane tak, by naiwni nie mieli jak się wykręcić od niewygodnych zobowiązań. W „Brudnej piłce” emocje sportowe, nawet jeśli jeszcze gdzieś istnieją, nikogo nie interesują. Sami piłkarze – rozpoznawani przez wszystkich – też zresztą niespecjalnie. Bohaterem pierwszej części „Brudnej piłki” staje się bowiem pieniądz. Autorzy przytaczają historie śmiałych przekrętów, wskazują słabe punkty relacji między agentami, prezesami klubów czy sponsorami, dowiadują się, jak piłkarz może zarabiać – i co powinien robić, by nie stracić, a chronić jak najlepiej swoje interesy. Jeśli ma przy tym popaść w konflikt z prawem – wie, jakie ryzyko podejmuje.
Jednak kiedy na horyzoncie pojawi się portal Football Leaks – strona ujawniająca tajemnice kontraktów i przedstawiająca dokumenty, tropiąca nadużycia finansowe – to zmienia się układ tematów. Teraz już liczyć się będzie w pierwszej kolejności odkrycie, kto stoi za tym niebezpiecznym przedsięwzięciem, kto wstrząsnął światem futbolu – i właściwie dlaczego. Nieprzypadkowo podtytuł tej książki to „Z archiwum Football Leaks” – autorzy sporo miejsca poświęcają materiałom zdobytym od „Johna”. Dyski z olbrzymimi ilościami danych krążą, tysiące stron do przejrzenia to materiał, który zmęczyłby każdego kibica. Twórcy tomu zagłębiają się jednak w niego z pasją i przedstawiają wyłącznie przemyślenia na temat uzyskanych danych.
W pewnym momencie książka zamienia się po prostu w reportaż ze zdobywania materiałów. Rafael Buschmann i Michael Wulzinger nakreślają trudności swojej pracy, owszem, przypominają czytelnikom o niebezpieczeństwach czy wyścigu z czasem, boją się, że konkurencja wpadnie na podobny trop i opublikuje swoje materiały wcześniej. Nawiązują kontakt z twórcą Football Leaks i przedstawiają kolejne spotkania. Tu tom wygląda jak powieść szpiegowska – autorzy operują przesadą w charakteryzowaniu anonimowej postaci, akcentują środki ostrożności podejmowane przez Johna i specyfikę jego pracy, talenty informatyczne i pomysły polegające na kodowaniu danych czy zabezpieczaniu się na wypadek śmierci. Odnotowują konteksty rozmów i sposób pozyskiwania zaufania (szczególnie trudne jest zamiłowanie młodego człowieka do ostrych imprez). Pokazują system zabezpieczeń strony. To historia jak z filmów sensacyjnych, ma działać na wyobraźnię dużo bardziej niż liczby i dane statystyczne przy kolejnych malwersacjach. Piłka nożna w ogóle nie ma tu znaczenia, za to miłośnikom teorii spiskowych szczególnie spodoba się sugestia, że to olbrzymie pole do popisu dla nieuczciwych. Jest „Brudna piłka” tomem specyficznym: niewiele tak naprawdę odkrywa, za to pokazuje wierzchołek góry lodowej jeśli chodzi o problem nadużyć finansowych w ogromnym biznesie. Nie wszyscy chcieliby postrzegać sport przez pryzmat oszustw i prania brudnych pieniędzy, tutaj inaczej się nie da.
poniedziałek, 18 grudnia 2017
Matylda Man: Trzeba marzyć
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Antysielanka
Nie tyle trzeba marzyć, jak głosi tytuł powieści Matyldy Man, co uważać na to, o czym się marzy – bo kiedy się spełni, może zaprzeczyć bajkowej wizji. Tym razem wszystko sprowadza się do ośmieszania kobiet, przedstawicielek różnych pokoleń, które bez mężczyzn nie wyobrażają sobie codzienności, nie radzą sobie ani z własnym życiem, ani z uczuciami wobec bliskich. Malina zażera się ćwiartkami kurczaka z rożna po tym, jak mąż zdradził ją z sekretarką – sprzedawca kurczaków to jedyny mężczyzna, któremu chciałaby się zwierzać ze swoich dramatów. Częściej jednak wylewa żale przez telefon, do siostry, w środku nocy. Także siostrzenicę chce uchronić przed trudnym losem kobiety porzuconej. Ale przecież Jagoda to jeszcze dziecko, na razie ma tylko trzydzieści cztery lata, mieszka z matką, która jej dogadza – po co jej mężczyzna? Matka, nawiasem mówiąc, też trafia na chłopa z odzysku i nawet przy tym nie wybrzydza, bo wie, że na nic lepszego nie ma szans. Z czasem i ona zaczyna wygłaszać do słuchawki szereg sekretów i przemyśleń. Jagoda zalicza różne nieudane związki i próbuje usidlić jakiegoś mężczyznę coraz bardziej desperacko. To wszystko nie przypomina wcale historii jak z bajki. Autorce zależy za to na tym, żeby jak najmocniej wynaturzyć bohaterów, skarykaturalizować ich tak, by – mimo odnośników do rzeczywistości – sami się bezustannie ośmieszali. Gubi ją jednak jednokierunkowość wysiłków, brak jakiegokolwiek cieniowania charakterów. Ironia zastępowana jest rubasznością, a postacie zostały tak mocno zafiksowane na celu – znalezieniu męża – że nie potrafią już sprawdzić się w żadnej innej dziedzinie życia. Komiczne to do czasu, potem źle sklejona fabuła zaczyna się rozsypywać i nie zapewni już satysfakcji ani przyjemności. „Trzeba marzyć” to oczywiście parodia ciepłych obyczajówek z wielką miłością w tle, tu małżeństwo staje się więzieniem – upragnionym, ale i destrukcyjnym, czego bohaterki starają się nie dostrzegać nawet wtedy, gdy dla ukochanego muszą poświęcać się coraz bardziej. Gorzki to obrazek, odwrotność sielanki – tyle że miejscami bardziej życiowy niż optymistyczne czytadło.
Matylda Man nie wie za bardzo, czemu się poświęcać: fabułę odsuwa na dalszy plan, próbuje zatem dopieszczać narrację. Od początku pokazuje, że ta opowieść transparentna nie będzie. Język pełni tu ważną rolę, nie jako nośnik treści – a nośnik drwiny. Autorka odmalowuje bohaterki tak, by nikt ich nie polubił, rezygnuje z sentymentów. Przymierza się za to do wprowadzanych co pewien czas wyliczeń w stylu wczesnej Grocholi, ujawniając własny stosunek do akcji i do postaci. „Trzeba marzyć”, na przekór tytułowi, jest próbą sił, wyzwaniem dla bestsellerów. Czasami ten rytm przez autorkę przyjęty się załamuje – i wtedy nie ma Man zbyt wiele do zaoferowania czytelniczkom.
Kluczem do tego tomu jest gadanie. Kobiety z różnych pokoleń gadają, gderają, budują ze słów świat, w który potem wierzą – i którzy przyczynia im trosk. Nie da się wyrwać z tego kręgu, bo kiedy cokolwiek się wydarzy, straci swoją rangę, gdy zostanie przegadane. Sprawnie konstruuje autorka drobne telefoniczne monologi, ale znów przekreśla je tendencyjnością i przewidywalnością samych żartów. Niepotrzebnie próbuje zasugerować własny dystans do historii – sięganie do Proppa czy satyryczne streszczanie baśni to raczej nie droga do sukcesu na rynku literatury dla kobiet – ten rynek radykalnych rozwiązań nie lubi, rzadko wybacza też jawne wyśmiewanie się z powszechnych, choćby tylko baśniowych rojeń o wielkiej miłości. U Matyldy Man przyziemność wygrywa.
Antysielanka
Nie tyle trzeba marzyć, jak głosi tytuł powieści Matyldy Man, co uważać na to, o czym się marzy – bo kiedy się spełni, może zaprzeczyć bajkowej wizji. Tym razem wszystko sprowadza się do ośmieszania kobiet, przedstawicielek różnych pokoleń, które bez mężczyzn nie wyobrażają sobie codzienności, nie radzą sobie ani z własnym życiem, ani z uczuciami wobec bliskich. Malina zażera się ćwiartkami kurczaka z rożna po tym, jak mąż zdradził ją z sekretarką – sprzedawca kurczaków to jedyny mężczyzna, któremu chciałaby się zwierzać ze swoich dramatów. Częściej jednak wylewa żale przez telefon, do siostry, w środku nocy. Także siostrzenicę chce uchronić przed trudnym losem kobiety porzuconej. Ale przecież Jagoda to jeszcze dziecko, na razie ma tylko trzydzieści cztery lata, mieszka z matką, która jej dogadza – po co jej mężczyzna? Matka, nawiasem mówiąc, też trafia na chłopa z odzysku i nawet przy tym nie wybrzydza, bo wie, że na nic lepszego nie ma szans. Z czasem i ona zaczyna wygłaszać do słuchawki szereg sekretów i przemyśleń. Jagoda zalicza różne nieudane związki i próbuje usidlić jakiegoś mężczyznę coraz bardziej desperacko. To wszystko nie przypomina wcale historii jak z bajki. Autorce zależy za to na tym, żeby jak najmocniej wynaturzyć bohaterów, skarykaturalizować ich tak, by – mimo odnośników do rzeczywistości – sami się bezustannie ośmieszali. Gubi ją jednak jednokierunkowość wysiłków, brak jakiegokolwiek cieniowania charakterów. Ironia zastępowana jest rubasznością, a postacie zostały tak mocno zafiksowane na celu – znalezieniu męża – że nie potrafią już sprawdzić się w żadnej innej dziedzinie życia. Komiczne to do czasu, potem źle sklejona fabuła zaczyna się rozsypywać i nie zapewni już satysfakcji ani przyjemności. „Trzeba marzyć” to oczywiście parodia ciepłych obyczajówek z wielką miłością w tle, tu małżeństwo staje się więzieniem – upragnionym, ale i destrukcyjnym, czego bohaterki starają się nie dostrzegać nawet wtedy, gdy dla ukochanego muszą poświęcać się coraz bardziej. Gorzki to obrazek, odwrotność sielanki – tyle że miejscami bardziej życiowy niż optymistyczne czytadło.
Matylda Man nie wie za bardzo, czemu się poświęcać: fabułę odsuwa na dalszy plan, próbuje zatem dopieszczać narrację. Od początku pokazuje, że ta opowieść transparentna nie będzie. Język pełni tu ważną rolę, nie jako nośnik treści – a nośnik drwiny. Autorka odmalowuje bohaterki tak, by nikt ich nie polubił, rezygnuje z sentymentów. Przymierza się za to do wprowadzanych co pewien czas wyliczeń w stylu wczesnej Grocholi, ujawniając własny stosunek do akcji i do postaci. „Trzeba marzyć”, na przekór tytułowi, jest próbą sił, wyzwaniem dla bestsellerów. Czasami ten rytm przez autorkę przyjęty się załamuje – i wtedy nie ma Man zbyt wiele do zaoferowania czytelniczkom.
Kluczem do tego tomu jest gadanie. Kobiety z różnych pokoleń gadają, gderają, budują ze słów świat, w który potem wierzą – i którzy przyczynia im trosk. Nie da się wyrwać z tego kręgu, bo kiedy cokolwiek się wydarzy, straci swoją rangę, gdy zostanie przegadane. Sprawnie konstruuje autorka drobne telefoniczne monologi, ale znów przekreśla je tendencyjnością i przewidywalnością samych żartów. Niepotrzebnie próbuje zasugerować własny dystans do historii – sięganie do Proppa czy satyryczne streszczanie baśni to raczej nie droga do sukcesu na rynku literatury dla kobiet – ten rynek radykalnych rozwiązań nie lubi, rzadko wybacza też jawne wyśmiewanie się z powszechnych, choćby tylko baśniowych rojeń o wielkiej miłości. U Matyldy Man przyziemność wygrywa.
niedziela, 17 grudnia 2017
Shel Silverstein: Drzewo darów
Kinderkulka, Warszawa 2017.
Zachłanna miłość
To historia zaskakująco prosta, ale rynek, zwłaszcza literatury czwartej, lubi prostotę, przede wszystkim stylistyczną ascezę, ograniczanie formy na rzecz głębokich przesłań. Takie decyzje twórcze przemawiają do maluchów – mogą na tomikach ćwiczyć one samodzielne czytanie – książki tego typu nadają się też, o dziwo, dla dorosłych, dostrzegających liryzm i wartość utworów. Otwarcie rynku picture booków na starszych odbiorców, czyli traktowanie książki jako gadżetu, też robi swoje. W efekcie pojawiają się tomy, których tekst zmieściłby się na kartce pocztowej, ale dające czytelnikom sporo do myślenia. Tak jest z tomikiem „Drzewo darów”, opowieścią o niezwykłej przyjaźni chłopca i jabłoni. To anegdotyczna historia o przemijaniu i przywiązaniu. Z pozoru nic się tu nie dzieje, a przynajmniej nie w czasie, do którego przyzwyczajają odbiorców standardowe fabuły. Każda rozkładówka to kolejny etap rozwoju życia bohaterów czy uczucia między nimi. Jabłoń to również bohaterka żyjąca i mająca swoje odczucia: nie może mówić, może za to myśleć i doświadczać, a taka konstrukcja pasuje do postrzegania świata przez małe dziecko. Chłopiec na początku ksiązki kocha jabłoń uczuciem charakterystycznym dla kilkulatków. Wspina się na drzewo, zjada jego owoce – wykorzystuje swoją wyobraźnię, a i możliwości zapewniane przez jabłoń. To rozrywki i atrakcje rodem z dawnych przygodówek, powrót do czasów, w których chodzenie po drzewach było nadrzędną atrakcją dzieciństwa i nieodłącznym elementem jego definicji. Jabłoń daje poczucie bezpieczeństwa i pozwala chronić przed samotnością. Jest towarzyszką zabaw, powiernicą sekretów, żywicielką… relacja okazuje się bardzo rozbudowana. Chłopiec odwdzięcza się na swój sposób – nie dość, że towarzyszy drzewu, to jeszcze… wycina na korze serce, żeby przekonać jabłoń o wieczności uczucia (dla dorosłych może to być dość dwuznaczna metoda wyznawania miłości, chociaż znowu należy do klasycznych symboli). Odkrywa też inne przyjemności płynące z tej przyjaźni. Wreszcie wykorzystuje drzewo do zarabiania – pojawiają się tematy nowe w tej relacji: w końcu możliwości zarobku są spore, a bohater od początku rozwijał wyobraźnię w oparciu o ten związek. Wydawałoby się, że jabłoń stoi tu na przegranej pozycji, człowiek zachowuje się jak pasożyt, wciąż chce więcej i więcej żąda. Jednak jabłoń nie ma nic przeciwko temu, wszystko rozumie i jeszcze cieszy się, że może być przydatna. Wprawdzie opór drzewa w tym wypadku trudno sobie wyobrazić, a w ogóle to zmieniłby rozkład i temperaturę uczuć w tomiku – ale Shel Silverstein ma najwyraźniej pomysł na wersję krzepiącą. Nie chce zasmucać maluchów, które znajdą się w gronie czytelników. Opcja, którą autor wybiera, ma najmniejsze szanse przekonania do finału dorosłych czytelników, za to zapobiega emocjonalnemu rozchwianiu dzieci. Zaprzecza za to baśniowości i rozwiązaniom promowanym w swoim czasie przez Bettelheima.
Asceza nie dotyczy wyłącznie tekstu, ale również strony graficznej. Rysunki w tym tomiku są czarno-białymi i upraszczanymi szkicami, część dzieci zapewne potraktuje je jako kolorowankę. Są pozbawione detali – pojawia się tylko człowiek i drzewo, a jeszcze częściej – kawałek drzewa i jakiś fragment ciała człowieka: operowanie skrótami i czytelnymi nawiązaniami. Zdarzają się tu ilustracje wieloznaczne, takie, które można interpretować na wiele różnych sposobów w zależności od wieku i doświadczenia – co tylko pokazuje potencjał picture booków jako literatury rozrywkowej dla całych pokoleń. W tym wypadku nie da się do końca przewidzieć, jak autor wplecie motyw przemijania (czy, łagodniej, upływu czasu) – więc i w jaki sposób przedstawi nieuchronny finał. To duży plus, bo mimo że tekstu jest mało, śledzi się go z zainteresowaniem, z ciekawością dalszego ciągu. Ta historia niesie ważne przesłania, chociaż można ją też traktować jako publikację czysto rozrywkową. Wpisuje w grono odbiorców dzieci – ale i dorosłych – nie zna ograniczeń. Dodatkową wartością staje się tu subtelne poczucie humoru – delikatny dowcip wprowadzany jest w miarę rozwoju sytuacji.
Zachłanna miłość
To historia zaskakująco prosta, ale rynek, zwłaszcza literatury czwartej, lubi prostotę, przede wszystkim stylistyczną ascezę, ograniczanie formy na rzecz głębokich przesłań. Takie decyzje twórcze przemawiają do maluchów – mogą na tomikach ćwiczyć one samodzielne czytanie – książki tego typu nadają się też, o dziwo, dla dorosłych, dostrzegających liryzm i wartość utworów. Otwarcie rynku picture booków na starszych odbiorców, czyli traktowanie książki jako gadżetu, też robi swoje. W efekcie pojawiają się tomy, których tekst zmieściłby się na kartce pocztowej, ale dające czytelnikom sporo do myślenia. Tak jest z tomikiem „Drzewo darów”, opowieścią o niezwykłej przyjaźni chłopca i jabłoni. To anegdotyczna historia o przemijaniu i przywiązaniu. Z pozoru nic się tu nie dzieje, a przynajmniej nie w czasie, do którego przyzwyczajają odbiorców standardowe fabuły. Każda rozkładówka to kolejny etap rozwoju życia bohaterów czy uczucia między nimi. Jabłoń to również bohaterka żyjąca i mająca swoje odczucia: nie może mówić, może za to myśleć i doświadczać, a taka konstrukcja pasuje do postrzegania świata przez małe dziecko. Chłopiec na początku ksiązki kocha jabłoń uczuciem charakterystycznym dla kilkulatków. Wspina się na drzewo, zjada jego owoce – wykorzystuje swoją wyobraźnię, a i możliwości zapewniane przez jabłoń. To rozrywki i atrakcje rodem z dawnych przygodówek, powrót do czasów, w których chodzenie po drzewach było nadrzędną atrakcją dzieciństwa i nieodłącznym elementem jego definicji. Jabłoń daje poczucie bezpieczeństwa i pozwala chronić przed samotnością. Jest towarzyszką zabaw, powiernicą sekretów, żywicielką… relacja okazuje się bardzo rozbudowana. Chłopiec odwdzięcza się na swój sposób – nie dość, że towarzyszy drzewu, to jeszcze… wycina na korze serce, żeby przekonać jabłoń o wieczności uczucia (dla dorosłych może to być dość dwuznaczna metoda wyznawania miłości, chociaż znowu należy do klasycznych symboli). Odkrywa też inne przyjemności płynące z tej przyjaźni. Wreszcie wykorzystuje drzewo do zarabiania – pojawiają się tematy nowe w tej relacji: w końcu możliwości zarobku są spore, a bohater od początku rozwijał wyobraźnię w oparciu o ten związek. Wydawałoby się, że jabłoń stoi tu na przegranej pozycji, człowiek zachowuje się jak pasożyt, wciąż chce więcej i więcej żąda. Jednak jabłoń nie ma nic przeciwko temu, wszystko rozumie i jeszcze cieszy się, że może być przydatna. Wprawdzie opór drzewa w tym wypadku trudno sobie wyobrazić, a w ogóle to zmieniłby rozkład i temperaturę uczuć w tomiku – ale Shel Silverstein ma najwyraźniej pomysł na wersję krzepiącą. Nie chce zasmucać maluchów, które znajdą się w gronie czytelników. Opcja, którą autor wybiera, ma najmniejsze szanse przekonania do finału dorosłych czytelników, za to zapobiega emocjonalnemu rozchwianiu dzieci. Zaprzecza za to baśniowości i rozwiązaniom promowanym w swoim czasie przez Bettelheima.
Asceza nie dotyczy wyłącznie tekstu, ale również strony graficznej. Rysunki w tym tomiku są czarno-białymi i upraszczanymi szkicami, część dzieci zapewne potraktuje je jako kolorowankę. Są pozbawione detali – pojawia się tylko człowiek i drzewo, a jeszcze częściej – kawałek drzewa i jakiś fragment ciała człowieka: operowanie skrótami i czytelnymi nawiązaniami. Zdarzają się tu ilustracje wieloznaczne, takie, które można interpretować na wiele różnych sposobów w zależności od wieku i doświadczenia – co tylko pokazuje potencjał picture booków jako literatury rozrywkowej dla całych pokoleń. W tym wypadku nie da się do końca przewidzieć, jak autor wplecie motyw przemijania (czy, łagodniej, upływu czasu) – więc i w jaki sposób przedstawi nieuchronny finał. To duży plus, bo mimo że tekstu jest mało, śledzi się go z zainteresowaniem, z ciekawością dalszego ciągu. Ta historia niesie ważne przesłania, chociaż można ją też traktować jako publikację czysto rozrywkową. Wpisuje w grono odbiorców dzieci – ale i dorosłych – nie zna ograniczeń. Dodatkową wartością staje się tu subtelne poczucie humoru – delikatny dowcip wprowadzany jest w miarę rozwoju sytuacji.
Shane Hegarty: Miasteczko Darkmord
Znak, Kraków 2017.
Strachy
Nie jest łatwo dorównać sławnemu ojcu. W małym miasteczku Darkmord wszyscy doskonale się znają. Wszyscy też wiedzą, że spokój zawdzięczają genialnemu Łowcy Legend, ojcu Finna. Ten mężczyzna od wczesnej młodości konstruował różne rodzaje broni i doskonalił sztuki walki, żeby chronić miasteczko przed potworami. Doszedł do ogromnej wprawy – kiedy gdzieś otworzy się portal oznaczający niespodziewaną wizytę Legendy, ojciec Finna wyrusza na miejsce i unieszkodliwia bestię. Za swoje osiągnięcia zyskał już nazwisko: Wielki. Hugo Wielki to ktoś, z kim naprawdę trzeba się liczyć. Tymczasem Finn za niecały rok skończy dwanaście lat i będzie musiał zdać test, który pozwoli mu zostać Łowcą Legend. Bezlitośnie trenowany przez ojca, nie czuje się na siłach stawać do walki z potworami. Nawet niektórych żałuje. Może mógłby zająć się weterynarią – gdyby odpowiednio pokierował swoją karierą, miałby szansę ratować Legendy zamiast je unicestwiać. A to stałoby się przepustką do odkrycia wielkiej tajemnicy. Na temat Legend i ich łowców powstało już wiele książek – niektóre zapiski są cytowane między rozdziałami – ale nikt poza Finnem nie zastanawia się, dlaczego potwory przychodzą do miasteczka coraz rzadziej. Jest jeszcze więcej pytań, ale zdominowany przez ojca chłopiec nie ma na razie jak ich zadać.
Motyw pokonywania ojca Shane Hegarty rozbudowuje i ciągle zaznacza bezradność chłopca. Ale domowy konflikt to nie jedyne, z czym Finn musi się mierzyć. Surowy rodzic daje mu szkołę życia, a w prawdziwej szkole rówieśnicy Finna znęcają się nad nim, wdają w bójki, wyśmiewają i prześladują. Syn sławnego Łowcy Legend jest idealną ofiarą, bo nie może nawet nikomu się poskarżyć. Na szczęście zyskuje sojuszniczkę, rudowłosą Emmie, która marzy o karierze Łowczyni Legend i nie boi się wyzwań. W świecie równoległym do ziemskiego – nazywanego Skażoną Stroną – sytuacji przyglądają się potwory. Shane Hegarty wykorzystuje motyw połączenia skrajności, realizmu i fantastyki. Legendy istnieją naprawdę, ale to wytwory ludzkiej wyobraźni, zmaterializowane wymysły. Giną, pozostawiając po sobie klejnoty – jednak mimo wzbudzania strachu u ludzi nie niosą poważniejszych zagrożeń. W Darkmord o wiele bardziej niebezpieczni mogą być inni ludzie. Potwory są bowiem przewidywalne i aby je unieszkodliwić wystarczy regularny trening oraz niezbyt wymyślna broń. Na ludzi tak łatwych sposobów nie ma.
Jest zatem „Miasteczko Darkmord” powieścią o przezwyciężaniu własnych demonów i kompleksów. Hegarty posługuje się metaforą potworów, ale przysłania nią to, co dla dziecka często bardziej bolesne – niemożność porozumienia się z bliskimi. Finn ma doskonały pretekst, żeby dojrzewać – w tym procesie towarzyszyć mu będą mali odbiorcy. Hegarty nie próbuje straszyć, chociaż „potworna” okładka i zamalowane na czarno brzegi kartek sugerują horror. Potwory jednak dynamizują tu akcję. Shane Hegarty uświadamia dzieciom, że same mogą decydować o własnych losach i nie powinny podporządkowywać się woli innych. Jak to zwykle w tego typu publikacjach bywa, bardziej przekonujące są rozdziały „realistyczne” – te z miasteczka, a nie świata potworów, ale i takie migawki tu powracają. W tej opowieści spore znaczenie ma przyjaźń, zaufanie, ale i bezustanne testowanie wytrzymałości bohatera.
Strachy
Nie jest łatwo dorównać sławnemu ojcu. W małym miasteczku Darkmord wszyscy doskonale się znają. Wszyscy też wiedzą, że spokój zawdzięczają genialnemu Łowcy Legend, ojcu Finna. Ten mężczyzna od wczesnej młodości konstruował różne rodzaje broni i doskonalił sztuki walki, żeby chronić miasteczko przed potworami. Doszedł do ogromnej wprawy – kiedy gdzieś otworzy się portal oznaczający niespodziewaną wizytę Legendy, ojciec Finna wyrusza na miejsce i unieszkodliwia bestię. Za swoje osiągnięcia zyskał już nazwisko: Wielki. Hugo Wielki to ktoś, z kim naprawdę trzeba się liczyć. Tymczasem Finn za niecały rok skończy dwanaście lat i będzie musiał zdać test, który pozwoli mu zostać Łowcą Legend. Bezlitośnie trenowany przez ojca, nie czuje się na siłach stawać do walki z potworami. Nawet niektórych żałuje. Może mógłby zająć się weterynarią – gdyby odpowiednio pokierował swoją karierą, miałby szansę ratować Legendy zamiast je unicestwiać. A to stałoby się przepustką do odkrycia wielkiej tajemnicy. Na temat Legend i ich łowców powstało już wiele książek – niektóre zapiski są cytowane między rozdziałami – ale nikt poza Finnem nie zastanawia się, dlaczego potwory przychodzą do miasteczka coraz rzadziej. Jest jeszcze więcej pytań, ale zdominowany przez ojca chłopiec nie ma na razie jak ich zadać.
Motyw pokonywania ojca Shane Hegarty rozbudowuje i ciągle zaznacza bezradność chłopca. Ale domowy konflikt to nie jedyne, z czym Finn musi się mierzyć. Surowy rodzic daje mu szkołę życia, a w prawdziwej szkole rówieśnicy Finna znęcają się nad nim, wdają w bójki, wyśmiewają i prześladują. Syn sławnego Łowcy Legend jest idealną ofiarą, bo nie może nawet nikomu się poskarżyć. Na szczęście zyskuje sojuszniczkę, rudowłosą Emmie, która marzy o karierze Łowczyni Legend i nie boi się wyzwań. W świecie równoległym do ziemskiego – nazywanego Skażoną Stroną – sytuacji przyglądają się potwory. Shane Hegarty wykorzystuje motyw połączenia skrajności, realizmu i fantastyki. Legendy istnieją naprawdę, ale to wytwory ludzkiej wyobraźni, zmaterializowane wymysły. Giną, pozostawiając po sobie klejnoty – jednak mimo wzbudzania strachu u ludzi nie niosą poważniejszych zagrożeń. W Darkmord o wiele bardziej niebezpieczni mogą być inni ludzie. Potwory są bowiem przewidywalne i aby je unieszkodliwić wystarczy regularny trening oraz niezbyt wymyślna broń. Na ludzi tak łatwych sposobów nie ma.
Jest zatem „Miasteczko Darkmord” powieścią o przezwyciężaniu własnych demonów i kompleksów. Hegarty posługuje się metaforą potworów, ale przysłania nią to, co dla dziecka często bardziej bolesne – niemożność porozumienia się z bliskimi. Finn ma doskonały pretekst, żeby dojrzewać – w tym procesie towarzyszyć mu będą mali odbiorcy. Hegarty nie próbuje straszyć, chociaż „potworna” okładka i zamalowane na czarno brzegi kartek sugerują horror. Potwory jednak dynamizują tu akcję. Shane Hegarty uświadamia dzieciom, że same mogą decydować o własnych losach i nie powinny podporządkowywać się woli innych. Jak to zwykle w tego typu publikacjach bywa, bardziej przekonujące są rozdziały „realistyczne” – te z miasteczka, a nie świata potworów, ale i takie migawki tu powracają. W tej opowieści spore znaczenie ma przyjaźń, zaufanie, ale i bezustanne testowanie wytrzymałości bohatera.
sobota, 16 grudnia 2017
John Donvan, Caren Zucker: Według innego klucza. Opowieść o autyzmie
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017.
Zmniejszany lęk
Najpierw pojedynczy przypadek – nie tyle pierwsze dziecko z autyzmem, co dostrzeżony wreszcie problem, na jaki dotąd w medycynie nie było miejsca. Oswajanie odbiorców z tematem autyzmu przez pokazywanie dotkniętych nim ludzi – zamkniętych we własnych światach, ale w pewien sposób i szczęśliwych czy spełnionych. Lęk przed nieznanym łagodzony jest nie tylko przez biograficzne wstawki i studium przypadków, ale również za sprawą portretowania rodziców. To matki (ojcowie rzadziej) dostrzegają, że coś dzieje się z pociechami. Szukają pomocy u lekarzy, a kiedy ci bezradnie rozkładają ręce lub stawiają kompletnie oderwane od rzeczywistości diagnozy – zaczynają działać i zdobywać wiedzę na własną rękę. matki dzieci autystycznych znajdują u siebie nawzajem wsparcie i zrozumienie. Od lekarzy i badaczy mogą dowiedzieć się, że same są winne. Potężny tom „Według innego klucza” przedstawia historię badań nad autyzmem nie od strony medycznej, a „życiowej”. John Donvan i Caren Zucker przyglądają się konkretnym rodzinom i konkretnym lekarzom, snując niewiarygodne czasem – przynajmniej z dzisiejszego punktu widzenia – historie o strachu przed odmiennością. Dzielą tom na dekady, żeby pokazać, jak zmieniało się podejście do autyzmu. Przedstawiają szokujące metody „terapii”: izolowanie dzieci, odbieranie ich rodzicom, system kar z rażeniem prądem włącznie. Na początku zajmują się widocznymi przejawami autyzmu, by móc zaprezentować całą ewolucję myślenia o tej chorobie i rozumienia jej. Portretują kolejne postacie mające wpływ na stan wiedzy. Równolegle do pacjentów i ich lekarzy odmalowują również gotowych na wszystko rodziców – nie tylko tych, którzy w akcie desperacji szukają ratunku w eksperymentach i zgadzają się na testowanie kontrowersyjnych obecnie metod na ich dzieciach, ale i tych, którzy autyzm próbują zrozumieć od podstaw, gromadzą materiały, prowadzą obserwacje, dyskutują z uczonymi i w efekcie – sami stają się w końcu ekspertami od choroby. Rodzice pokazują tu, jak ważna jest miłość, akceptacja i cierpliwość. Owszem, wszyscy są nieludzko zmęczeni koniecznością opieki i wychowaniem, które nie przynosi oczekiwanych rezultatów, ale często przez nieszablonowe podejście, uwagę i precyzję działania jako jedyni są w stanie dotrzeć do świata autystycznego dziecka i zapewnić mu najlepsze warunki egzystencji. Jednostki mogą się usamodzielniać lub przestają działać autodestrukcyjnie – a to zachęca do dalszych poszukiwań.
Jest tom „Według innego klucza” książką świetnie napisaną. Przypomina publikacje z dziedziny psychologii, ale łamany jest reportażowością i zaangażowaniem w losy konkretnych dzieci. Autorzy nie boją się trudnego tematu, unikają emocjonalnych ocen w procesie prezentowania metod „leczenia”, za to budzą serdeczność w stosunku do kolejnych rodzin stykających się z autyzmem. Przemyślana narracja w połączeniu z ogromną dozą faktów zapewnia wartościową lekturę. Autorzy sprawiają też, że łatwiej czytelnikom oswoić się z tematem. Szerzą świadomość społeczną, nie mówiąc już o wydatnej pomocy dla bezpośrednio zainteresowanych. „Według innego klucza” to książka na bazie badań i odkryć, ale skomponowana jak dobra literatura, wypełniona scenkami oraz sytuacjami, które nikogo nie pozostawią obojętnym. Kwestia autyzmu opisywana przez pryzmat postępów w nauce zaangażuje różne grupy czytelników. To wartościowa publikacja i mimo trudnego tematu wcale nie hermetyczna, za to bardzo potrzebna.
Zmniejszany lęk
Najpierw pojedynczy przypadek – nie tyle pierwsze dziecko z autyzmem, co dostrzeżony wreszcie problem, na jaki dotąd w medycynie nie było miejsca. Oswajanie odbiorców z tematem autyzmu przez pokazywanie dotkniętych nim ludzi – zamkniętych we własnych światach, ale w pewien sposób i szczęśliwych czy spełnionych. Lęk przed nieznanym łagodzony jest nie tylko przez biograficzne wstawki i studium przypadków, ale również za sprawą portretowania rodziców. To matki (ojcowie rzadziej) dostrzegają, że coś dzieje się z pociechami. Szukają pomocy u lekarzy, a kiedy ci bezradnie rozkładają ręce lub stawiają kompletnie oderwane od rzeczywistości diagnozy – zaczynają działać i zdobywać wiedzę na własną rękę. matki dzieci autystycznych znajdują u siebie nawzajem wsparcie i zrozumienie. Od lekarzy i badaczy mogą dowiedzieć się, że same są winne. Potężny tom „Według innego klucza” przedstawia historię badań nad autyzmem nie od strony medycznej, a „życiowej”. John Donvan i Caren Zucker przyglądają się konkretnym rodzinom i konkretnym lekarzom, snując niewiarygodne czasem – przynajmniej z dzisiejszego punktu widzenia – historie o strachu przed odmiennością. Dzielą tom na dekady, żeby pokazać, jak zmieniało się podejście do autyzmu. Przedstawiają szokujące metody „terapii”: izolowanie dzieci, odbieranie ich rodzicom, system kar z rażeniem prądem włącznie. Na początku zajmują się widocznymi przejawami autyzmu, by móc zaprezentować całą ewolucję myślenia o tej chorobie i rozumienia jej. Portretują kolejne postacie mające wpływ na stan wiedzy. Równolegle do pacjentów i ich lekarzy odmalowują również gotowych na wszystko rodziców – nie tylko tych, którzy w akcie desperacji szukają ratunku w eksperymentach i zgadzają się na testowanie kontrowersyjnych obecnie metod na ich dzieciach, ale i tych, którzy autyzm próbują zrozumieć od podstaw, gromadzą materiały, prowadzą obserwacje, dyskutują z uczonymi i w efekcie – sami stają się w końcu ekspertami od choroby. Rodzice pokazują tu, jak ważna jest miłość, akceptacja i cierpliwość. Owszem, wszyscy są nieludzko zmęczeni koniecznością opieki i wychowaniem, które nie przynosi oczekiwanych rezultatów, ale często przez nieszablonowe podejście, uwagę i precyzję działania jako jedyni są w stanie dotrzeć do świata autystycznego dziecka i zapewnić mu najlepsze warunki egzystencji. Jednostki mogą się usamodzielniać lub przestają działać autodestrukcyjnie – a to zachęca do dalszych poszukiwań.
Jest tom „Według innego klucza” książką świetnie napisaną. Przypomina publikacje z dziedziny psychologii, ale łamany jest reportażowością i zaangażowaniem w losy konkretnych dzieci. Autorzy nie boją się trudnego tematu, unikają emocjonalnych ocen w procesie prezentowania metod „leczenia”, za to budzą serdeczność w stosunku do kolejnych rodzin stykających się z autyzmem. Przemyślana narracja w połączeniu z ogromną dozą faktów zapewnia wartościową lekturę. Autorzy sprawiają też, że łatwiej czytelnikom oswoić się z tematem. Szerzą świadomość społeczną, nie mówiąc już o wydatnej pomocy dla bezpośrednio zainteresowanych. „Według innego klucza” to książka na bazie badań i odkryć, ale skomponowana jak dobra literatura, wypełniona scenkami oraz sytuacjami, które nikogo nie pozostawią obojętnym. Kwestia autyzmu opisywana przez pryzmat postępów w nauce zaangażuje różne grupy czytelników. To wartościowa publikacja i mimo trudnego tematu wcale nie hermetyczna, za to bardzo potrzebna.
piątek, 15 grudnia 2017
Ald\fred S. Posamentier, Ingmar Lehmann: Ciekawostki matematyczne. Skarbnica zadziwiających rozrywek
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Łamigłówki dla dorosłych
„Ciekawe” i „interesujące” to przymiotniki, którymi Alfred S. Posamentier i Ingmar Lehmann najczęściej określają liczby. Niemal każda ma w sobie jakiś sekret, każda w odpowiednim kontekście, to jest po wykonaniu określonych działań, ujawnia szereg „sztuczek”. To rodzaj wtajemniczenia, przy którym można zacząć fascynować się matematyką. „Ciekawostki matematyczne” zresztą w całości przeznaczone są dla tych, którzy cenią sobie rozrywki umysłowe i nie boją się królowej nauk. Tom jest – jak na temat – potężny, nie do przeczytania jednym tchem. Czasu potrzeba i do prześledzenia kolejnych dowodów, i do prób rozwiązywania zagadek – ta książka ma wzbudzić zainteresowanie matematyką już z dala od szkolnych ławek i zadań tekstowych. Tu nigdy nie chodzi o przeprowadzanie żmudnych obliczeń jako celu samego w sobie – a o rozwiązywanie problemów. Trzeba wykazać się umiejętnością logicznego myślenia, czasem i spostrzegawczością – a i tak można wpaść w pułapkę, bo przecież zagadki matematyczne bywają bardzo podchwytliwe.
Odbiorcy otrzymają w tym tomie pięć przygód z matematyką. Najpierw ciekawostki arytmetyczne – to rozdział, który świetnie nadaje się na rozbudowane wprowadzenie, zwłaszcza że w nim pojawiają się „niezwykłe” liczby (a każda niezwykła z innego powodu). To naprawdę przygotowanie do zabawy, równania i schematy pozwalające pokazać właściwości niektórych obliczeń – różne prawidłowości widać dopiero po zestawieniu wyników kolejnych działań. I chociaż nie ma tu przypadku, podobne odkrycia cieszą jako pierwsze liczbowe wtajemniczenie. Nawet to, co budziło grozę niektórych w szkole – na przykład skracanie ułamków – okazuje się proste przy wykorzystaniu oryginalnych metod.
O ile arytmetyka ciekawostkami zaskakuje, o tyle geometria zawsze traktowana była jako źródło zabaw i bardziej „rozrywkowa” część matematyki. Tu autorzy skupiają się w pierwszej kolejności na sangaku, japońskich „nierozwiązanych problemach”, następnie prezentują świat czworokątów czy dzielenie figur na mniejsze części. Ale dla odbiorców tego tomu najbardziej pasjonujący będzie trzeci rozdział, „Interesujące problemy i ich równie interesujące rozwiązania”. Tu pojawia się szereg zadań i pytań, na które odpowiedzi czasem wydają się oczywiste, a czasem wyjątkowo skomplikowane. Problemów jest dziewięćdziesiąt i niemal każdy poprzedza jednozdaniowy komentarz zachęcający do wysiłku poznawczego albo wskazujący rodzaj działań. Nad nimi czytelnicy – fascynujący się matematyką – zatrzymywać się będą najdłużej, zanim przejdą do klucza (który jest, tak naprawdę, kolejnym omówieniem matematycznych zagadek). Ta zabawa pozwala sprawdzić matematyczne kompetencje i zapewnia umysłową rozrywkę. Dwa ostatnie – już znacznie mniejsze objętościowo – rozdziały poświęcone zostały średniej i ułamkom – i te zagadnienia przedstawiane są w oryginalny sposób.
„Ciekawostki matematyczne” to publikacja według autorów kierowana do jak najszerszego grona odbiorców – ale wiadomo, że sięgną po nią tylko ci, którzy lubią wyzwania i łamigłówki odległe od rozrywek masowych. Ta książka wymaga od czytelników sporego zaangażowania, służy raczej rozwijaniu pasji niż przekreślaniu strachu przed matematyką. Uświadamia, ile radości mogą przynosić liczbowe odkrycia, ale jest to radość dla wielu nieosiągalna. Nie zawsze zadania z tego tomu mają wymiar praktyczny, czasem służą po prostu specyficznej rozrywce umysłowej, ale na tym też polega ich piękno.
Łamigłówki dla dorosłych
„Ciekawe” i „interesujące” to przymiotniki, którymi Alfred S. Posamentier i Ingmar Lehmann najczęściej określają liczby. Niemal każda ma w sobie jakiś sekret, każda w odpowiednim kontekście, to jest po wykonaniu określonych działań, ujawnia szereg „sztuczek”. To rodzaj wtajemniczenia, przy którym można zacząć fascynować się matematyką. „Ciekawostki matematyczne” zresztą w całości przeznaczone są dla tych, którzy cenią sobie rozrywki umysłowe i nie boją się królowej nauk. Tom jest – jak na temat – potężny, nie do przeczytania jednym tchem. Czasu potrzeba i do prześledzenia kolejnych dowodów, i do prób rozwiązywania zagadek – ta książka ma wzbudzić zainteresowanie matematyką już z dala od szkolnych ławek i zadań tekstowych. Tu nigdy nie chodzi o przeprowadzanie żmudnych obliczeń jako celu samego w sobie – a o rozwiązywanie problemów. Trzeba wykazać się umiejętnością logicznego myślenia, czasem i spostrzegawczością – a i tak można wpaść w pułapkę, bo przecież zagadki matematyczne bywają bardzo podchwytliwe.
Odbiorcy otrzymają w tym tomie pięć przygód z matematyką. Najpierw ciekawostki arytmetyczne – to rozdział, który świetnie nadaje się na rozbudowane wprowadzenie, zwłaszcza że w nim pojawiają się „niezwykłe” liczby (a każda niezwykła z innego powodu). To naprawdę przygotowanie do zabawy, równania i schematy pozwalające pokazać właściwości niektórych obliczeń – różne prawidłowości widać dopiero po zestawieniu wyników kolejnych działań. I chociaż nie ma tu przypadku, podobne odkrycia cieszą jako pierwsze liczbowe wtajemniczenie. Nawet to, co budziło grozę niektórych w szkole – na przykład skracanie ułamków – okazuje się proste przy wykorzystaniu oryginalnych metod.
O ile arytmetyka ciekawostkami zaskakuje, o tyle geometria zawsze traktowana była jako źródło zabaw i bardziej „rozrywkowa” część matematyki. Tu autorzy skupiają się w pierwszej kolejności na sangaku, japońskich „nierozwiązanych problemach”, następnie prezentują świat czworokątów czy dzielenie figur na mniejsze części. Ale dla odbiorców tego tomu najbardziej pasjonujący będzie trzeci rozdział, „Interesujące problemy i ich równie interesujące rozwiązania”. Tu pojawia się szereg zadań i pytań, na które odpowiedzi czasem wydają się oczywiste, a czasem wyjątkowo skomplikowane. Problemów jest dziewięćdziesiąt i niemal każdy poprzedza jednozdaniowy komentarz zachęcający do wysiłku poznawczego albo wskazujący rodzaj działań. Nad nimi czytelnicy – fascynujący się matematyką – zatrzymywać się będą najdłużej, zanim przejdą do klucza (który jest, tak naprawdę, kolejnym omówieniem matematycznych zagadek). Ta zabawa pozwala sprawdzić matematyczne kompetencje i zapewnia umysłową rozrywkę. Dwa ostatnie – już znacznie mniejsze objętościowo – rozdziały poświęcone zostały średniej i ułamkom – i te zagadnienia przedstawiane są w oryginalny sposób.
„Ciekawostki matematyczne” to publikacja według autorów kierowana do jak najszerszego grona odbiorców – ale wiadomo, że sięgną po nią tylko ci, którzy lubią wyzwania i łamigłówki odległe od rozrywek masowych. Ta książka wymaga od czytelników sporego zaangażowania, służy raczej rozwijaniu pasji niż przekreślaniu strachu przed matematyką. Uświadamia, ile radości mogą przynosić liczbowe odkrycia, ale jest to radość dla wielu nieosiągalna. Nie zawsze zadania z tego tomu mają wymiar praktyczny, czasem służą po prostu specyficznej rozrywce umysłowej, ale na tym też polega ich piękno.
czwartek, 14 grudnia 2017
Tommy Hilfiger, Peter Knobler: Amerykański marzyciel. Mój świat mody
Publicat, Wrocław 2017.
Sposób na życie
Tommy Hilfiger chce przedstawiać się jako marzyciel i ma w tym trochę racji. Sporo decyzji podejmuje w oparciu o przeczucia czy własne poglądy – podejmuje ryzyko, bo tylko tak może odnieść sukces. Fantazja przydaje mu się w karierze projektanta mody – w kreowaniu marzeń innych ludzi. „Amerykański marzyciel” jest potężną autobiografią w starym stylu – tworzoną dzięki pomocy ghostwritera, doskonale obeznanego ze sztuczkami dynamizującymi tekst – ale niebywale gęstą i pełną faktów, może nie zawsze potrzebnych czytelnikom, jednak pasujących do tej relacji. Tommy Hilfiger zdaje sobie sprawę, że aby podtrzymać zainteresowanie marką, musi zaistnieć na różnych rynkach, w tym – i wydawniczym. Nie zamierza prowadzić autopromocji, w książce „Amerykański marzyciel” nie chodzi o przedstawienie autora, a o zaprezentowanie filozofii jego firmy. Hifiger chce w klientach i fanach marki obudzić świadomość wspólnoty, dodać wartości ubraniom. Jak? Przez dopieszczanie detali, tym razem na poziomie opisu. Tommy Hilfiger pokazuje, jak wyglądał u niego proces tworzenia kolejnych serii. To możliwość ozdabiania dżinsów frędzlami, łączenie różnych – pozornie niepasujących d siebie – materiałów, obrębianie dziurek, wprowadzanie kontrastowych podszewek… Szans na zamanifestowanie indywidualności jest sporo i Hilfiger szuka kolejnych metod na odróżnienie się od konkurencji. Tworzy na gotowych ubraniach, czasem w ogóle nie zajmuje się szyciem tylko dobieraniem określonych dodatków i przerabianiem poszczególnych części garderoby tak, by jawiły się jako pomysłowe i warte noszenia. Tommy Hilfiger opowiada o zdobywaniu kolejnych grup klientów i o nietypowych strategiach marketingowych z udziałem gwiazd oraz celebrytów. Do niemal każdej decyzji trzeba sporej odwagi, każda wiąże się z dużym ryzykiem. Nie zawsze też udaje się wprowadzić w czyn śmiałe plany, bywa, że Hilfiger przegrywa z powodu braku rozbudowanych pracowni. Nie poddaje się jednak. Chce zapewniać konsumentom najwyższą jakość – ubrań, a potem i obsługi w firmowych sklepach czy wyposażenia tych sklepów. Objaśnia politykę firmy, jeśli chodzi o uzupełnianie na bieżąco sklepowych zapasów czy gamę kolorystyczną ubrań. Oczywiście każdy, kto reklamuje swoją firmę w autobiografii, zawsze posługuje się tymi samymi hasłami i zapewnieniami o zakładanej doskonałości – autor musi sprawiać wrażenie, jakby był święcie przekonany do tych teorii. Tylko tak zyska wiarygodność w oczach odbiorców. Pozwoli też życzliwiej przyjrzeć się proponowanemu asortymentowi.
Tommy Hilfiger bardzo dużo miejsca poświęca firmie. W opisach dopieszcza kolejne projekty i akcentuje nastawienie na zadowolenie klientów. Według tego tomu żyje po to, by projektować i uczyć odbiorców przywiązania do strojów. Ale wie dobrze, że autobiografia jako gatunek rządzi się swoimi prawami i nie da się wykpić wyłącznie tematami zawodowymi, choćby i były najciekawsze. Autor pokazuje zatem wybrane momenty ze swojego życia. Zaczyna standardowo od dzieciństwa i konfliktów z ojcem – motywu, który odzwierciedla się później przez całe jego życie. Przedstawia historię swoich miłości, co, bez względu na wsparcie lub potępienie ze strony czytelników, zapewnia ocieplenie wizerunku. Hilfiger dostarcza odbiorcom trochę anegdot, czasami kompletnie nieważnych w roli tworzących biografię, ale zabawnych i zatrzymujących przy lekturze. Jest „Amerykański marzyciel” książką utkaną ze składników obowiązkowych, pozbawioną wyjść poza schematy, ale zrealizowaną bardzo porządnie, pełną faktów i informacji – może nie zawsze potrzebnych czytelnikom, ale przynajmniej ciekawą dla fanów mody. Tommy Hilfiger wie, że ważne jest wrażenie, jakie zrobi na odbiorcach: chce, żeby książka godnie go reprezentowała, uświadamiając przy okazji potencjalnym klientom podejście do świata mody.
Sposób na życie
Tommy Hilfiger chce przedstawiać się jako marzyciel i ma w tym trochę racji. Sporo decyzji podejmuje w oparciu o przeczucia czy własne poglądy – podejmuje ryzyko, bo tylko tak może odnieść sukces. Fantazja przydaje mu się w karierze projektanta mody – w kreowaniu marzeń innych ludzi. „Amerykański marzyciel” jest potężną autobiografią w starym stylu – tworzoną dzięki pomocy ghostwritera, doskonale obeznanego ze sztuczkami dynamizującymi tekst – ale niebywale gęstą i pełną faktów, może nie zawsze potrzebnych czytelnikom, jednak pasujących do tej relacji. Tommy Hilfiger zdaje sobie sprawę, że aby podtrzymać zainteresowanie marką, musi zaistnieć na różnych rynkach, w tym – i wydawniczym. Nie zamierza prowadzić autopromocji, w książce „Amerykański marzyciel” nie chodzi o przedstawienie autora, a o zaprezentowanie filozofii jego firmy. Hifiger chce w klientach i fanach marki obudzić świadomość wspólnoty, dodać wartości ubraniom. Jak? Przez dopieszczanie detali, tym razem na poziomie opisu. Tommy Hilfiger pokazuje, jak wyglądał u niego proces tworzenia kolejnych serii. To możliwość ozdabiania dżinsów frędzlami, łączenie różnych – pozornie niepasujących d siebie – materiałów, obrębianie dziurek, wprowadzanie kontrastowych podszewek… Szans na zamanifestowanie indywidualności jest sporo i Hilfiger szuka kolejnych metod na odróżnienie się od konkurencji. Tworzy na gotowych ubraniach, czasem w ogóle nie zajmuje się szyciem tylko dobieraniem określonych dodatków i przerabianiem poszczególnych części garderoby tak, by jawiły się jako pomysłowe i warte noszenia. Tommy Hilfiger opowiada o zdobywaniu kolejnych grup klientów i o nietypowych strategiach marketingowych z udziałem gwiazd oraz celebrytów. Do niemal każdej decyzji trzeba sporej odwagi, każda wiąże się z dużym ryzykiem. Nie zawsze też udaje się wprowadzić w czyn śmiałe plany, bywa, że Hilfiger przegrywa z powodu braku rozbudowanych pracowni. Nie poddaje się jednak. Chce zapewniać konsumentom najwyższą jakość – ubrań, a potem i obsługi w firmowych sklepach czy wyposażenia tych sklepów. Objaśnia politykę firmy, jeśli chodzi o uzupełnianie na bieżąco sklepowych zapasów czy gamę kolorystyczną ubrań. Oczywiście każdy, kto reklamuje swoją firmę w autobiografii, zawsze posługuje się tymi samymi hasłami i zapewnieniami o zakładanej doskonałości – autor musi sprawiać wrażenie, jakby był święcie przekonany do tych teorii. Tylko tak zyska wiarygodność w oczach odbiorców. Pozwoli też życzliwiej przyjrzeć się proponowanemu asortymentowi.
Tommy Hilfiger bardzo dużo miejsca poświęca firmie. W opisach dopieszcza kolejne projekty i akcentuje nastawienie na zadowolenie klientów. Według tego tomu żyje po to, by projektować i uczyć odbiorców przywiązania do strojów. Ale wie dobrze, że autobiografia jako gatunek rządzi się swoimi prawami i nie da się wykpić wyłącznie tematami zawodowymi, choćby i były najciekawsze. Autor pokazuje zatem wybrane momenty ze swojego życia. Zaczyna standardowo od dzieciństwa i konfliktów z ojcem – motywu, który odzwierciedla się później przez całe jego życie. Przedstawia historię swoich miłości, co, bez względu na wsparcie lub potępienie ze strony czytelników, zapewnia ocieplenie wizerunku. Hilfiger dostarcza odbiorcom trochę anegdot, czasami kompletnie nieważnych w roli tworzących biografię, ale zabawnych i zatrzymujących przy lekturze. Jest „Amerykański marzyciel” książką utkaną ze składników obowiązkowych, pozbawioną wyjść poza schematy, ale zrealizowaną bardzo porządnie, pełną faktów i informacji – może nie zawsze potrzebnych czytelnikom, ale przynajmniej ciekawą dla fanów mody. Tommy Hilfiger wie, że ważne jest wrażenie, jakie zrobi na odbiorcach: chce, żeby książka godnie go reprezentowała, uświadamiając przy okazji potencjalnym klientom podejście do świata mody.
środa, 13 grudnia 2017
Sławomir Mrożek, Leopold Tyrmand: W emigracyjnym labiryncie. Listy 1965-1982
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.
Codzienność notowana
Sławomir Mrożek i Leopold Tyrmand to nie sylwetki, które wymienia się obok siebie w historii literatury. A jednak dwaj ludzie pióra stali się w pewnym momencie przyjaciółmi korespondencyjnymi. Połączył ich wspólny los – ale nie tylko. Możliwość wymiany myśli okazała się inspirująca dla obu twórców. Czytelnicy otrzymują teraz kolejny tom listów Mrożka – tym razem w korespondencji z Tyrmandem – i mogą prześledzić tematykę, problemy czy sposoby reagowania na wiadomości z różnych dziedzin.
Listy Mrożka i Tyrmanda z małymi wyjątkami są nieprzesadnie rozbudowane, wiele z nich zawiera po prostu dane adresowe, prośby o kontakt i krótkie wzmianki na temat spotkań towarzyskich czy zawodowych. To bardziej zapewnienia o wzajemnej pamięci i możliwość zaistnienia w życiu rozmówcy na chwilę niż pisane z rozmachem utwory. I Mrożek, i Tyrmand – serdeczni w pomysłowych nagłówkach, zawsze pamiętający o przekazywaniu pozdrowień dla bliskich – traktują listy jak fragmenty dziennikowych zapisków, te najbardziej faktograficzne. Niektóre spotkania po prostu nie wymagają dodatkowych tłumaczeń, komentarze nie są potrzebne autorom ani adresatom. Dla czytelników takie relacje będą zatem pobrzmiewać sucho. Nie jest to nowość w literaturze faktu, a w książce „W emigracyjnym labiryncie” – nawet nie podstawowy sposób prowadzenia korespondencji. Kiedy bowiem Mrożek lub Tyrmand zajmą się snuciem refleksji na tematy ich obu poruszające, książka zaczyna iskrzyć. Sporo tu przemyśleń o rodakach, kondycji Polaków nie tylko na emigracji – o specyfice myślenia, która charakteryzuje cały naród i właściwie uniemożliwia dopasowanie się do innego środowiska. Obaj panowie zajmują się kwestią tworzenia od strony autotematycznych refleksji, ale też przeglądu recenzji czy zwierzeń na temat potyczek z wydawcami bądź adaptatorami tekstów. Komentują nawzajem swoje utwory, traktując je jako pracę, a nie natchnione dzieła. Z rzadka zdarza się też wkraczanie w sferę prywatną (Tyrmand rozłożyście tłumaczy się Mrożkowi ze swojej słabości do kobiet – próbuje odpierać zarzuty i znaleźć uzasadnienie dla swojej postawy).
A ponieważ te listy nie są pisane na pokaz, dla szerokiego grona odbiorców, autorzy pozwalają sobie w nich dość często na rubaszny humor i dosadność. Nie boją się mocniejszych słów, kiedy te akurat dobrze podsumowują rzeczywistość. Zapewniają sobie odpoczynek od trosk, lub jednoczą się w utyskiwaniu na codzienność – ale z wdziękiem i lekkością.
Dariusz Pachocki pisze tu wstęp jak do pozycji z serii Biblioteki Narodowej – rozbudowany i wypełniony, niestety, co smakowitszymi wyimkami z listów. Szkoda, bo odbiera to czytelnikom część radości odkrywania co celniejszych fraz. Znacznie lepsze w zrozumieniu kontekstu jest posłowie Tadeusza Nyczka. W ogóle te listy w opracowaniu krytycznym wyposażone zostały w wiele przypisów (zwłaszcza biogramów wspominanych twórców) – tak, by orientować się w kontekście mogli również zwykli odbiorcy. „W emigracyjnym labiryncie” to kolejny zestaw ciekawych listów wymienianych przez literatów – coś dla fanów gatunku i zainteresowanych biografiami obu autorów.
Codzienność notowana
Sławomir Mrożek i Leopold Tyrmand to nie sylwetki, które wymienia się obok siebie w historii literatury. A jednak dwaj ludzie pióra stali się w pewnym momencie przyjaciółmi korespondencyjnymi. Połączył ich wspólny los – ale nie tylko. Możliwość wymiany myśli okazała się inspirująca dla obu twórców. Czytelnicy otrzymują teraz kolejny tom listów Mrożka – tym razem w korespondencji z Tyrmandem – i mogą prześledzić tematykę, problemy czy sposoby reagowania na wiadomości z różnych dziedzin.
Listy Mrożka i Tyrmanda z małymi wyjątkami są nieprzesadnie rozbudowane, wiele z nich zawiera po prostu dane adresowe, prośby o kontakt i krótkie wzmianki na temat spotkań towarzyskich czy zawodowych. To bardziej zapewnienia o wzajemnej pamięci i możliwość zaistnienia w życiu rozmówcy na chwilę niż pisane z rozmachem utwory. I Mrożek, i Tyrmand – serdeczni w pomysłowych nagłówkach, zawsze pamiętający o przekazywaniu pozdrowień dla bliskich – traktują listy jak fragmenty dziennikowych zapisków, te najbardziej faktograficzne. Niektóre spotkania po prostu nie wymagają dodatkowych tłumaczeń, komentarze nie są potrzebne autorom ani adresatom. Dla czytelników takie relacje będą zatem pobrzmiewać sucho. Nie jest to nowość w literaturze faktu, a w książce „W emigracyjnym labiryncie” – nawet nie podstawowy sposób prowadzenia korespondencji. Kiedy bowiem Mrożek lub Tyrmand zajmą się snuciem refleksji na tematy ich obu poruszające, książka zaczyna iskrzyć. Sporo tu przemyśleń o rodakach, kondycji Polaków nie tylko na emigracji – o specyfice myślenia, która charakteryzuje cały naród i właściwie uniemożliwia dopasowanie się do innego środowiska. Obaj panowie zajmują się kwestią tworzenia od strony autotematycznych refleksji, ale też przeglądu recenzji czy zwierzeń na temat potyczek z wydawcami bądź adaptatorami tekstów. Komentują nawzajem swoje utwory, traktując je jako pracę, a nie natchnione dzieła. Z rzadka zdarza się też wkraczanie w sferę prywatną (Tyrmand rozłożyście tłumaczy się Mrożkowi ze swojej słabości do kobiet – próbuje odpierać zarzuty i znaleźć uzasadnienie dla swojej postawy).
A ponieważ te listy nie są pisane na pokaz, dla szerokiego grona odbiorców, autorzy pozwalają sobie w nich dość często na rubaszny humor i dosadność. Nie boją się mocniejszych słów, kiedy te akurat dobrze podsumowują rzeczywistość. Zapewniają sobie odpoczynek od trosk, lub jednoczą się w utyskiwaniu na codzienność – ale z wdziękiem i lekkością.
Dariusz Pachocki pisze tu wstęp jak do pozycji z serii Biblioteki Narodowej – rozbudowany i wypełniony, niestety, co smakowitszymi wyimkami z listów. Szkoda, bo odbiera to czytelnikom część radości odkrywania co celniejszych fraz. Znacznie lepsze w zrozumieniu kontekstu jest posłowie Tadeusza Nyczka. W ogóle te listy w opracowaniu krytycznym wyposażone zostały w wiele przypisów (zwłaszcza biogramów wspominanych twórców) – tak, by orientować się w kontekście mogli również zwykli odbiorcy. „W emigracyjnym labiryncie” to kolejny zestaw ciekawych listów wymienianych przez literatów – coś dla fanów gatunku i zainteresowanych biografiami obu autorów.
wtorek, 12 grudnia 2017
Ewelina Matuszkiewicz: Biały latawiec
Skarabeusz 2017.
Stare piosenki o miłości
Ewelina Matuszkiewicz bardzo dobrze czuje się w klimatach retro – i to po „Białym latawcu” doskonale widać. Ta powieść, utkana z różnych kawałków, sugeruje klimat jak ze „starych piosenek o miłości” – takich, jakie w swojej audycji puszcza jeden z bohaterów. Nie zawsze jest słodko i łatwo – miłość zwykle wiąże się z cierpieniem, niezrozumieniem lub konfliktami interesów. Ludzie próbują być ze sobą mimo wszystko – jednym na przeszkodzie stają rodzice, innym… partnerzy, nieskłonni do ustatkowania się i umiaru. Uczucia kierują tym światem, ale nie zawsze tak, jak życzyliby sobie tego bezpośrednio zaangażowani. Matuszkiewicz sięga i do tajemnic z przeszłości, „brzydkich” sekretów, które po latach wychodzą na jaw i mogą zasiać ferment w lokalnych społecznościach. Tak jak sprawa księdza, podwójnego szpiega w czasach wojny – i założyciela rodziny. To nic, że akcja tomu wojny nie obejmuje, a bohaterowie w ogóle jej nie pamiętają – najstarsze pokolenie mocno przeżywa to, co działo się z duchownym, a teraz wychodzi na jaw – chce walczyć o jego dobre imię i o pamięć. Inni dzielą się ze względu na poglądy i filozofię życiową, potrzeby czy charaktery. Grzeczna i nudna córka komendanta zamierza zawalczyć o swoje szczęście, chociaż wybranek raczej się nią bawi. Młody faszysta wpada w tarapaty, czym niepokoi matkę: sam nie chce jednak szukać pomocy ani rozmawiać o swoim problemie. Niektórzy mają nadzieję na zyskanie odrobiny wolności, nawet jeśli oznacza to bunt wobec najbliższych – inni szukają przyjaźni. Jedni tęsknią, drudzy dopiero teraz znajdują ukojenie. Autorka lawiruje między postaciami, przygląda się ich codzienności tak zwyczajnej, że aż egzotycznej. Dystans czasowy robi tu swoje, ale uczucia są uniwersalne i zrozumiałe bez względu na okoliczności. Żeby trochę zmodyfikować powieściową rzeczywistość, Matuszkiewicz odnosi się do różnych odmian miłości. Pojawia się tu homoseksualista, który przeżywa zdrady ukochanego, ale i staruszki żyjące pamięcią o dawnych idolach. Miłość nie jest bez przerwy nazywana, ale sugerowana przez wydarzenia i zachowania: przyjemnie śledzi się doświadczenia tych postaci, bo autorka potrafi od razu wstrzelić czytelników w ich relacje i odczucia. Narracja jest tu precyzyjna i pozbawiona eksperymentów, sprawdza się jako nośnik treści, a nie przyciąga uwagi sobą. Trochę może męczyć system nadawania tytułów z fragmentów evergreenów – ale nie dlatego, że później tekst odbiega od sugerowanych znaczeń, a dlatego, że trudno czytać i nie nucić. Ewelina Matuszkiewicz zachęci do lektury odbiorców, którzy cenią sobie powieści obyczajowe bez zadęcia i bez powielania schematów literackich. Nie sięga po rozwiązania z czytadeł dla pań, rezygnuje zresztą z definiowania płci odbiorców, jedyne, co jest potrzebne przy czytaniu tej publikacji to zamiłowanie do piosenek z lat 60. XX wieku. Ta prywatna lista przebojów przekłada się na bardzo bogatą opowieść. Autorka nie dość, że ma pomysł na fabułę, a nawet kilka powiązanych ze sobą fabuł, to jeszcze panuje nad warsztatem, nie popełnia błędów w opisach ani w charakterystykach postaci. Może bywa za bardzo idealistycznie nastawiona do pewnych relacji i sugeruje rozwiązania baśniowe tam, gdzie należy się tego spodziewać, ale droga do finału jest ciekawa na tyle, że przewidywalność nie psuje zabawy. Ciepły klimat historii całkiem nieźle się tutaj sprawdza. „Biały latawiec” uwodzi normalnością kontaktów międzyludzkich i brakiem sielankowości, przy jednoczesnym sugerowaniu spokoju i precyzji prowadzenia bohaterów. Jest to obyczajówka z daleka od schematów bestsellerowych czytadeł, ale napisana tak, że chce się towarzyszyć postaciom w ich zmaganiach z codziennością i kibicować w szukaniu kruchego szczęścia.
Stare piosenki o miłości
Ewelina Matuszkiewicz bardzo dobrze czuje się w klimatach retro – i to po „Białym latawcu” doskonale widać. Ta powieść, utkana z różnych kawałków, sugeruje klimat jak ze „starych piosenek o miłości” – takich, jakie w swojej audycji puszcza jeden z bohaterów. Nie zawsze jest słodko i łatwo – miłość zwykle wiąże się z cierpieniem, niezrozumieniem lub konfliktami interesów. Ludzie próbują być ze sobą mimo wszystko – jednym na przeszkodzie stają rodzice, innym… partnerzy, nieskłonni do ustatkowania się i umiaru. Uczucia kierują tym światem, ale nie zawsze tak, jak życzyliby sobie tego bezpośrednio zaangażowani. Matuszkiewicz sięga i do tajemnic z przeszłości, „brzydkich” sekretów, które po latach wychodzą na jaw i mogą zasiać ferment w lokalnych społecznościach. Tak jak sprawa księdza, podwójnego szpiega w czasach wojny – i założyciela rodziny. To nic, że akcja tomu wojny nie obejmuje, a bohaterowie w ogóle jej nie pamiętają – najstarsze pokolenie mocno przeżywa to, co działo się z duchownym, a teraz wychodzi na jaw – chce walczyć o jego dobre imię i o pamięć. Inni dzielą się ze względu na poglądy i filozofię życiową, potrzeby czy charaktery. Grzeczna i nudna córka komendanta zamierza zawalczyć o swoje szczęście, chociaż wybranek raczej się nią bawi. Młody faszysta wpada w tarapaty, czym niepokoi matkę: sam nie chce jednak szukać pomocy ani rozmawiać o swoim problemie. Niektórzy mają nadzieję na zyskanie odrobiny wolności, nawet jeśli oznacza to bunt wobec najbliższych – inni szukają przyjaźni. Jedni tęsknią, drudzy dopiero teraz znajdują ukojenie. Autorka lawiruje między postaciami, przygląda się ich codzienności tak zwyczajnej, że aż egzotycznej. Dystans czasowy robi tu swoje, ale uczucia są uniwersalne i zrozumiałe bez względu na okoliczności. Żeby trochę zmodyfikować powieściową rzeczywistość, Matuszkiewicz odnosi się do różnych odmian miłości. Pojawia się tu homoseksualista, który przeżywa zdrady ukochanego, ale i staruszki żyjące pamięcią o dawnych idolach. Miłość nie jest bez przerwy nazywana, ale sugerowana przez wydarzenia i zachowania: przyjemnie śledzi się doświadczenia tych postaci, bo autorka potrafi od razu wstrzelić czytelników w ich relacje i odczucia. Narracja jest tu precyzyjna i pozbawiona eksperymentów, sprawdza się jako nośnik treści, a nie przyciąga uwagi sobą. Trochę może męczyć system nadawania tytułów z fragmentów evergreenów – ale nie dlatego, że później tekst odbiega od sugerowanych znaczeń, a dlatego, że trudno czytać i nie nucić. Ewelina Matuszkiewicz zachęci do lektury odbiorców, którzy cenią sobie powieści obyczajowe bez zadęcia i bez powielania schematów literackich. Nie sięga po rozwiązania z czytadeł dla pań, rezygnuje zresztą z definiowania płci odbiorców, jedyne, co jest potrzebne przy czytaniu tej publikacji to zamiłowanie do piosenek z lat 60. XX wieku. Ta prywatna lista przebojów przekłada się na bardzo bogatą opowieść. Autorka nie dość, że ma pomysł na fabułę, a nawet kilka powiązanych ze sobą fabuł, to jeszcze panuje nad warsztatem, nie popełnia błędów w opisach ani w charakterystykach postaci. Może bywa za bardzo idealistycznie nastawiona do pewnych relacji i sugeruje rozwiązania baśniowe tam, gdzie należy się tego spodziewać, ale droga do finału jest ciekawa na tyle, że przewidywalność nie psuje zabawy. Ciepły klimat historii całkiem nieźle się tutaj sprawdza. „Biały latawiec” uwodzi normalnością kontaktów międzyludzkich i brakiem sielankowości, przy jednoczesnym sugerowaniu spokoju i precyzji prowadzenia bohaterów. Jest to obyczajówka z daleka od schematów bestsellerowych czytadeł, ale napisana tak, że chce się towarzyszyć postaciom w ich zmaganiach z codziennością i kibicować w szukaniu kruchego szczęścia.
poniedziałek, 11 grudnia 2017
Elizabeth Winder: Marilyn na Manhattanie. Najradośniejszy rok życia
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.
Szczęście
Na początku tej historii Marilyn Monroe nie potrafi ubierać się jak dama, nie chce też przyjmować roli słodkiej blond idiotki. Zamierza wziąć sprawy zawodowe w swoje ręce i popracować nad wizerunkiem. Chce zrezygnować z towarzystwa tych ludzi, którzy nie mają na uwadze jej dobra, a tylko pieniądze. Zbiera siły do działania odważnego i bardzo trudnego. Na początku tej historii Marilyn Monroe jest nieco zagubiona, mocno rozczarowana dotychczasowym życiem i trochę zmęczona. Ale wie, że teraz wszystko zależy od niej. Wsiada w samolot i ucieka z Hollywood do Nowego Jorku. Może liczyć na pomoc przyjaciela, fotografa Miltona Greena i jego żony – oboje opiekują się Marilyn i zapewniają cieplarniane warunki – idealne schronienie dla kogoś, kto zostawił za sobą nieudane małżeństwo, nieudane kontrakty i niesatysfakcjonującą codzienność. Teraz, w 1954 roku, w Nowym Jorku aktorka może zacząć na nowo życie. Zakłada nawet własną wytwórnię filmową, żeby mieć wpływ na rozwój swojej drogi zawodowej. Pobyt w Nowym Jorku to nie wakacje, ale z pewnością odpoczynek od zmartwień. Aktorka może być sobą, cieszyć się ze spotkań z ludźmi, nadrabiać lekturowe zaległości i uciec od natrętnych fanów czy dziennikarzy. Niebagatelne znaczenie ma również obecność wiernych przyjaciół – bo Greenowie troszczą się o Marilyn jak o członka rodziny.
„Marilyn na Manhattanie. Najradośniejszy rok życia” to tom, który można by nazwać biografią optymistyczną. Autorka celowo sięga do momentu w życiorysie Marilyn, w którym aktorkabyła rzeczywiście szczęśliwa i spełniona – i drobiazgowo potraktuje jej doświadczenia w Nowym Jorku. Te zabawne – jak problemy z garderobą, te wzruszające – obrazy przyjaźni, ale i też flirtowo-romansowe. Tu nie ma miejsca na wizerunek bezmyślnej piękności, nawet gdy opowieść dotyczy akurat dbania o urodę i farbowania włosów. Elizabeth Winder bardzo dokładnie przygląda się pozafilmowym działaniom aktorki, żeby wyszczególnić jej pomysły na samorozwój. To publikacja poświęcona boskiej MM z pozycji fanki, osoby, które zależy na stworzeniu miłego obrazu, na uwierzeniu w szczęście bohaterki. Jakby opowieścią o zadowolonej z życia Marilyn Monroe mogła aktorce wynagrodzić cierpienia i upokorzenia, również te z „najlepszego” roku. Próbuje pokrzepić, wspomagać w nierównej walce, znaleźć – narracją – przeciwwagę dla showbiznesu. I to, chociaż na logikę nie ma prawa się powieść, udaje się nieźle. Elizabeth Winder ucieszy odbiorców takim portretem, bez poetyki brukowców, bez skarg, bez eksponowania gwiazdorstwa.
„Marilyn na Manhattanie” jest wycinkiem biografii, specyficznym, tematyzowanym. Akcentuje się tu przyjaźnie i rozrywki, wolny czas, ucieczkę od stresów i to od razu przenosi się na przyjemną lekturę dla fanów MM, ale również dla lubiących obyczajowe historie. Winder może się zajmować detalami, czerpać satysfakcję z towarzyszenia aktorce, poczuć się jak jej przyjaciółka. Uwzględnia w komentarzach różne aspekty codzienności w Nowym Jorku, cieszy się rzeczywistością, mimo że ma wiedzę na temat tragicznej przyszłości, wcale nie bardzo odległej. Rzadko pojawiają się na rynku tak okrajane relacje o dużym stopniu familiarności. Elizabeth Winder nie zależy nawet na przedstawianiu życia aktorki, a na nakreśleniu atmosfery jej towarzyszącej, nieuchwytnego (a często nieuświadamianego przez samą bohaterkę książki) stanu, który dopiero z dystansu da się zauważyć. Marilyn Monroe ma w tym wypadku realizować sen o sławie, pokazać odbiorcom nadzieję, radość i spełnienie. Autorka tomu ten efekt uzyskuje przez połączenie „materiału”, czyli wycinka życiorysu MM, oraz stylu pisania – bliskiego wręcz powieściom obyczajowym. Wyczulenie na emocje wychodzi tej książce na dobre.
Szczęście
Na początku tej historii Marilyn Monroe nie potrafi ubierać się jak dama, nie chce też przyjmować roli słodkiej blond idiotki. Zamierza wziąć sprawy zawodowe w swoje ręce i popracować nad wizerunkiem. Chce zrezygnować z towarzystwa tych ludzi, którzy nie mają na uwadze jej dobra, a tylko pieniądze. Zbiera siły do działania odważnego i bardzo trudnego. Na początku tej historii Marilyn Monroe jest nieco zagubiona, mocno rozczarowana dotychczasowym życiem i trochę zmęczona. Ale wie, że teraz wszystko zależy od niej. Wsiada w samolot i ucieka z Hollywood do Nowego Jorku. Może liczyć na pomoc przyjaciela, fotografa Miltona Greena i jego żony – oboje opiekują się Marilyn i zapewniają cieplarniane warunki – idealne schronienie dla kogoś, kto zostawił za sobą nieudane małżeństwo, nieudane kontrakty i niesatysfakcjonującą codzienność. Teraz, w 1954 roku, w Nowym Jorku aktorka może zacząć na nowo życie. Zakłada nawet własną wytwórnię filmową, żeby mieć wpływ na rozwój swojej drogi zawodowej. Pobyt w Nowym Jorku to nie wakacje, ale z pewnością odpoczynek od zmartwień. Aktorka może być sobą, cieszyć się ze spotkań z ludźmi, nadrabiać lekturowe zaległości i uciec od natrętnych fanów czy dziennikarzy. Niebagatelne znaczenie ma również obecność wiernych przyjaciół – bo Greenowie troszczą się o Marilyn jak o członka rodziny.
„Marilyn na Manhattanie. Najradośniejszy rok życia” to tom, który można by nazwać biografią optymistyczną. Autorka celowo sięga do momentu w życiorysie Marilyn, w którym aktorkabyła rzeczywiście szczęśliwa i spełniona – i drobiazgowo potraktuje jej doświadczenia w Nowym Jorku. Te zabawne – jak problemy z garderobą, te wzruszające – obrazy przyjaźni, ale i też flirtowo-romansowe. Tu nie ma miejsca na wizerunek bezmyślnej piękności, nawet gdy opowieść dotyczy akurat dbania o urodę i farbowania włosów. Elizabeth Winder bardzo dokładnie przygląda się pozafilmowym działaniom aktorki, żeby wyszczególnić jej pomysły na samorozwój. To publikacja poświęcona boskiej MM z pozycji fanki, osoby, które zależy na stworzeniu miłego obrazu, na uwierzeniu w szczęście bohaterki. Jakby opowieścią o zadowolonej z życia Marilyn Monroe mogła aktorce wynagrodzić cierpienia i upokorzenia, również te z „najlepszego” roku. Próbuje pokrzepić, wspomagać w nierównej walce, znaleźć – narracją – przeciwwagę dla showbiznesu. I to, chociaż na logikę nie ma prawa się powieść, udaje się nieźle. Elizabeth Winder ucieszy odbiorców takim portretem, bez poetyki brukowców, bez skarg, bez eksponowania gwiazdorstwa.
„Marilyn na Manhattanie” jest wycinkiem biografii, specyficznym, tematyzowanym. Akcentuje się tu przyjaźnie i rozrywki, wolny czas, ucieczkę od stresów i to od razu przenosi się na przyjemną lekturę dla fanów MM, ale również dla lubiących obyczajowe historie. Winder może się zajmować detalami, czerpać satysfakcję z towarzyszenia aktorce, poczuć się jak jej przyjaciółka. Uwzględnia w komentarzach różne aspekty codzienności w Nowym Jorku, cieszy się rzeczywistością, mimo że ma wiedzę na temat tragicznej przyszłości, wcale nie bardzo odległej. Rzadko pojawiają się na rynku tak okrajane relacje o dużym stopniu familiarności. Elizabeth Winder nie zależy nawet na przedstawianiu życia aktorki, a na nakreśleniu atmosfery jej towarzyszącej, nieuchwytnego (a często nieuświadamianego przez samą bohaterkę książki) stanu, który dopiero z dystansu da się zauważyć. Marilyn Monroe ma w tym wypadku realizować sen o sławie, pokazać odbiorcom nadzieję, radość i spełnienie. Autorka tomu ten efekt uzyskuje przez połączenie „materiału”, czyli wycinka życiorysu MM, oraz stylu pisania – bliskiego wręcz powieściom obyczajowym. Wyczulenie na emocje wychodzi tej książce na dobre.
niedziela, 10 grudnia 2017
Joanna Kuciel-Frydryszak: Iłła. Opowieść o Kazimierze Iłłakowiczównie
Marginesy, Warszawa 2017.
Samotność poetki
Kazimiera Iłłakowiczówna kojarzona jest wprawdzie przez uważnych czytelników i zainteresowanych orbitą Skamandra, ale już bardzo rzadko w świadomości społecznej funkcjonuje jako autorka konkretnych utworów czy choćby chwytliwych cytatów. Jej utwory zostały dzisiaj niemal skazane na zapomnienie. A przecież to postać nietuzinkowa, którą warto przywoływać. Joanna Kuciel-Frydryszak tworzy biografię poetki – i to biografię w starym stylu, nie pophistorię, którą łatwo się tworzy i która równie łatwo znika z pamięci, a pełnowymiarowy tekst wypełniony faktami i analizami. „Iłła. Opowieść o Kazimierze Iłłakowiczównie” może przynajmniej w pewnym stopniu przywrócić poetce należne jej miejsce w panteonie literatów.
„Iłła” to książka o niespotykanej wręcz dzisiaj precyzji narracyjnej. Autorka przeprowadza drobiazgowe śledztwa, umiejętnie zadaje pytania, nie zastępuje wiadomości z biografii poetki reportażową relacją z poszukiwania informacji: rzeczywiście zagłębia się w szczegóły życiorysowe i stara się łączyć dane, wyciągać wnioski i budować przestrzenny wizerunek artystki. Nie zajmuje się wyłącznie literacką działalnością Iłłakowiczówny, chociaż dość często przywołuje kolejne utwory lub ich fragmenty. Jest to sposób na szybkie uświadomienie czytelnikom rodzaju poetyki. Korzysta z rozmaitych źródeł, w tym – autobiograficznych zapisków czy wspomnień z epoki, sięga do uwag innych literatów, przywołuje barwne anegdoty. Nie zapomina i o społecznym kontekście – w końcu Iłła funkcjonuje między innymi jako emancypantka – warto zatem nakreślić okoliczności kształtowania się jej poglądów. Kuciel-Frydryszak może znaleźć złoty środek między życiorysem swojej bohaterki a wpływami z zewnątrz. Nie zastępuje jednego motywu drugim, nie ucieka, gdy niemożliwe jest ustalenie konkretów. Prowadzi rzeczową opowieść, wartościową pod względem informacyjnym, ale i jako lektura dla zainteresowanych życiem literackim. Przygląda się również politycznej działalności Kazimiery Iłłakowiczówny, sekretarzowaniu Józefowi Piłsudskiemu. To pozwala jeszcze ubarwić biografię i przyciągnąć do tomu kolejną grupę odbiorców. W tomie pojawiają się różne aspekty egzystencji Iłły – odznaczenia i wyróżnienia, przyjaźnie literackie, wiara, poglądy polityczne, angażowanie się w sprawy społeczeństwa, trudności ze znalezieniem pracy… Motyw literatury to tylko jeden z wielu tematów – może dlatego „Iłła” może być książką tak pełną i wartościową.
Joanna Kuciel-Frydryszak pisze dobrze. Dba o tworzenie przezroczystej narracji, unika pułapek i struktur, które odstręczałyby czytelników, stawia na dyskurs popularnonaukowy, nie zakłada z góry rodzaju odbiorców – stara się, by tom był przydatny i ciekawy dla jak najszerszej publiczności, mimo że wie, że Iłła nie budzi wielkiego poklasku dzisiaj. Autorka tej książki nie chce eksponować siebie, ukrywa się za tekstem o naukowej proweniencji, jednak nie czyni tej opowieści hermetyczną: udaje jej się znaleźć sposób na relacjonowanie wydarzeń w sposób dość dynamiczny i całkiem interesujący. Wie, że Iłłakowiczówna nie wywoła raczej mody na siebie, nie miała „celebryckiego” potencjału. Przywołuje jednak z mroków przeszłości postać oryginalną i odważną, a to oznacza, że może zainspirować część odbiorców. Ta książka pełna jest dat i faktów, danych sprawdzonych i umiejętnie, fachowo przeanalizowanych. Kazimiera Iłłakowiczówna odzyskuje swoje miejsce w świadomości czytelników.
Samotność poetki
Kazimiera Iłłakowiczówna kojarzona jest wprawdzie przez uważnych czytelników i zainteresowanych orbitą Skamandra, ale już bardzo rzadko w świadomości społecznej funkcjonuje jako autorka konkretnych utworów czy choćby chwytliwych cytatów. Jej utwory zostały dzisiaj niemal skazane na zapomnienie. A przecież to postać nietuzinkowa, którą warto przywoływać. Joanna Kuciel-Frydryszak tworzy biografię poetki – i to biografię w starym stylu, nie pophistorię, którą łatwo się tworzy i która równie łatwo znika z pamięci, a pełnowymiarowy tekst wypełniony faktami i analizami. „Iłła. Opowieść o Kazimierze Iłłakowiczównie” może przynajmniej w pewnym stopniu przywrócić poetce należne jej miejsce w panteonie literatów.
„Iłła” to książka o niespotykanej wręcz dzisiaj precyzji narracyjnej. Autorka przeprowadza drobiazgowe śledztwa, umiejętnie zadaje pytania, nie zastępuje wiadomości z biografii poetki reportażową relacją z poszukiwania informacji: rzeczywiście zagłębia się w szczegóły życiorysowe i stara się łączyć dane, wyciągać wnioski i budować przestrzenny wizerunek artystki. Nie zajmuje się wyłącznie literacką działalnością Iłłakowiczówny, chociaż dość często przywołuje kolejne utwory lub ich fragmenty. Jest to sposób na szybkie uświadomienie czytelnikom rodzaju poetyki. Korzysta z rozmaitych źródeł, w tym – autobiograficznych zapisków czy wspomnień z epoki, sięga do uwag innych literatów, przywołuje barwne anegdoty. Nie zapomina i o społecznym kontekście – w końcu Iłła funkcjonuje między innymi jako emancypantka – warto zatem nakreślić okoliczności kształtowania się jej poglądów. Kuciel-Frydryszak może znaleźć złoty środek między życiorysem swojej bohaterki a wpływami z zewnątrz. Nie zastępuje jednego motywu drugim, nie ucieka, gdy niemożliwe jest ustalenie konkretów. Prowadzi rzeczową opowieść, wartościową pod względem informacyjnym, ale i jako lektura dla zainteresowanych życiem literackim. Przygląda się również politycznej działalności Kazimiery Iłłakowiczówny, sekretarzowaniu Józefowi Piłsudskiemu. To pozwala jeszcze ubarwić biografię i przyciągnąć do tomu kolejną grupę odbiorców. W tomie pojawiają się różne aspekty egzystencji Iłły – odznaczenia i wyróżnienia, przyjaźnie literackie, wiara, poglądy polityczne, angażowanie się w sprawy społeczeństwa, trudności ze znalezieniem pracy… Motyw literatury to tylko jeden z wielu tematów – może dlatego „Iłła” może być książką tak pełną i wartościową.
Joanna Kuciel-Frydryszak pisze dobrze. Dba o tworzenie przezroczystej narracji, unika pułapek i struktur, które odstręczałyby czytelników, stawia na dyskurs popularnonaukowy, nie zakłada z góry rodzaju odbiorców – stara się, by tom był przydatny i ciekawy dla jak najszerszej publiczności, mimo że wie, że Iłła nie budzi wielkiego poklasku dzisiaj. Autorka tej książki nie chce eksponować siebie, ukrywa się za tekstem o naukowej proweniencji, jednak nie czyni tej opowieści hermetyczną: udaje jej się znaleźć sposób na relacjonowanie wydarzeń w sposób dość dynamiczny i całkiem interesujący. Wie, że Iłłakowiczówna nie wywoła raczej mody na siebie, nie miała „celebryckiego” potencjału. Przywołuje jednak z mroków przeszłości postać oryginalną i odważną, a to oznacza, że może zainspirować część odbiorców. Ta książka pełna jest dat i faktów, danych sprawdzonych i umiejętnie, fachowo przeanalizowanych. Kazimiera Iłłakowiczówna odzyskuje swoje miejsce w świadomości czytelników.