poniedziałek, 18 grudnia 2017

Matylda Man: Trzeba marzyć

Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.

Antysielanka

Nie tyle trzeba marzyć, jak głosi tytuł powieści Matyldy Man, co uważać na to, o czym się marzy – bo kiedy się spełni, może zaprzeczyć bajkowej wizji. Tym razem wszystko sprowadza się do ośmieszania kobiet, przedstawicielek różnych pokoleń, które bez mężczyzn nie wyobrażają sobie codzienności, nie radzą sobie ani z własnym życiem, ani z uczuciami wobec bliskich. Malina zażera się ćwiartkami kurczaka z rożna po tym, jak mąż zdradził ją z sekretarką – sprzedawca kurczaków to jedyny mężczyzna, któremu chciałaby się zwierzać ze swoich dramatów. Częściej jednak wylewa żale przez telefon, do siostry, w środku nocy. Także siostrzenicę chce uchronić przed trudnym losem kobiety porzuconej. Ale przecież Jagoda to jeszcze dziecko, na razie ma tylko trzydzieści cztery lata, mieszka z matką, która jej dogadza – po co jej mężczyzna? Matka, nawiasem mówiąc, też trafia na chłopa z odzysku i nawet przy tym nie wybrzydza, bo wie, że na nic lepszego nie ma szans. Z czasem i ona zaczyna wygłaszać do słuchawki szereg sekretów i przemyśleń. Jagoda zalicza różne nieudane związki i próbuje usidlić jakiegoś mężczyznę coraz bardziej desperacko. To wszystko nie przypomina wcale historii jak z bajki. Autorce zależy za to na tym, żeby jak najmocniej wynaturzyć bohaterów, skarykaturalizować ich tak, by – mimo odnośników do rzeczywistości – sami się bezustannie ośmieszali. Gubi ją jednak jednokierunkowość wysiłków, brak jakiegokolwiek cieniowania charakterów. Ironia zastępowana jest rubasznością, a postacie zostały tak mocno zafiksowane na celu – znalezieniu męża – że nie potrafią już sprawdzić się w żadnej innej dziedzinie życia. Komiczne to do czasu, potem źle sklejona fabuła zaczyna się rozsypywać i nie zapewni już satysfakcji ani przyjemności. „Trzeba marzyć” to oczywiście parodia ciepłych obyczajówek z wielką miłością w tle, tu małżeństwo staje się więzieniem – upragnionym, ale i destrukcyjnym, czego bohaterki starają się nie dostrzegać nawet wtedy, gdy dla ukochanego muszą poświęcać się coraz bardziej. Gorzki to obrazek, odwrotność sielanki – tyle że miejscami bardziej życiowy niż optymistyczne czytadło.

Matylda Man nie wie za bardzo, czemu się poświęcać: fabułę odsuwa na dalszy plan, próbuje zatem dopieszczać narrację. Od początku pokazuje, że ta opowieść transparentna nie będzie. Język pełni tu ważną rolę, nie jako nośnik treści – a nośnik drwiny. Autorka odmalowuje bohaterki tak, by nikt ich nie polubił, rezygnuje z sentymentów. Przymierza się za to do wprowadzanych co pewien czas wyliczeń w stylu wczesnej Grocholi, ujawniając własny stosunek do akcji i do postaci. „Trzeba marzyć”, na przekór tytułowi, jest próbą sił, wyzwaniem dla bestsellerów. Czasami ten rytm przez autorkę przyjęty się załamuje – i wtedy nie ma Man zbyt wiele do zaoferowania czytelniczkom.

Kluczem do tego tomu jest gadanie. Kobiety z różnych pokoleń gadają, gderają, budują ze słów świat, w który potem wierzą – i którzy przyczynia im trosk. Nie da się wyrwać z tego kręgu, bo kiedy cokolwiek się wydarzy, straci swoją rangę, gdy zostanie przegadane. Sprawnie konstruuje autorka drobne telefoniczne monologi, ale znów przekreśla je tendencyjnością i przewidywalnością samych żartów. Niepotrzebnie próbuje zasugerować własny dystans do historii – sięganie do Proppa czy satyryczne streszczanie baśni to raczej nie droga do sukcesu na rynku literatury dla kobiet – ten rynek radykalnych rozwiązań nie lubi, rzadko wybacza też jawne wyśmiewanie się z powszechnych, choćby tylko baśniowych rojeń o wielkiej miłości. U Matyldy Man przyziemność wygrywa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz