W.A.B., Warszawa 2017.
Saga
Tęsknota za wielkimi narracjami, zapatrzenie w Bolesława Prusa i chęć stworzenia cyklu związanego z Warszawą kieruje najwyraźniej Sylwią Zientek, która proponuje odbiorcom pierwszy tom serii Hotel Varsovie – „Klątwę lutnisty”. W tej części prowadzi dwie równoległe narracje z zamierzchłej przeszłości, okalając je aktualnym wydarzeniem. Oto Dana Spakowski, bezpośrednia i otwarta obywatelka świata (mieszkająca we Włoszech, urodzona w Szwecji, a zachowująca się jak typowa Amerykanka) dziedziczy po nieznanym ojcu hotel zlokalizowany przy ulicy Długiej w Warszawie. Dana chce obejrzeć stolicę i przekonać się, czy uda jej się odzyskać nieruchomość. Spotyka się w tym celu z prawnikiem i szybko przenosi relację na mniej formalny grunt. Na razie niewiele wie o przeszłości, tymczasem hotel Regina – zniszczony podczas wojny – rzeczywiście był miejscem licznych dramatów i komplikacji rodzinnych. Perypetie Dany zaprezentowane zostały bardzo krótko i okraszone wieloma znakami czasu: Sylwia Zientek sugeruje, że z podobnym wyczuleniem na drobiazgi będzie traktować poprzednie epoki. Przenosi się wstecz co dwa wieki – do XIX i do XVII stulecia, w dwóch równoległych narracjach zamieszczając opowieści rodowe obfitujące w wielkie namiętności.
W XIX wieku z dość licznej familii na placu boju – w hotelu – pozostaje córka właściciela, Eleonora. Jej ojciec w pewnym momencie popełnia samobójstwo, co rodzina stara się ukrywać przed postronnymi, matka najpierw zajmuje się hotelem, później szuka możliwości ucieczki przed problemami. Dyrektorem hotelu zostaje oddany rodowi prawnik, a Eleonora musi zadbać o własne zamążpójście, choć jest już w wieku staropanieńskim. Hotel staje się areną obyczajowych skandali i nietrafionych decyzji. Wszelkie komplikacje, poza źródłem w postaci finansów lub ich braku, zaczynają się w dalekiej przeszłości – przodek rodu miał za swoje niecne postępki, do których zresztą nie chciał się przyznać, zostać przeklęty. Okrutna kara dosięga też jego potomków, nawet wtedy, gdy miną czasy zabobonów i przesądów. Krok wstecz to jeszcze bardziej burzliwa opowieść o lutniście i jego rodzinie – a także moment, w którym zajazd przekształca się w hotel Varsovie. Tu autorka śledzi losy kilku postaci z osobna, wtapiając je w historyczny kontekst.
Poza zabawami topograficznymi i prezentacją historii miasta Sylwia Zientek lubuje się w odtwarzaniu obyczajowości epok – mód, nowinek czy anegdot – śledzi pilnie materiały źródłowe i wydobywa z nich informacje, które potem może zamieścić w książce: szczegóły dotyczące strojów, wynalazków czy… rozwiązań w operze. Sprawia, że bohaterowie, chociaż targani w pełni zrozumiałymi dla dzisiejszych czytelników namiętnościami, funkcjonują w odpowiednim kontekście. Delikatnie do tego stylizuje język (pełna archaizacja nie dość, że byłaby niestrawna dla odbiorców, to jeszcze uniemożliwiałaby opowiedzenie części wydarzeń), jednak zdecydowanie najpewniej czuje się wtedy, gdy pozwala postaciom myśleć współcześnie. Mnoży komplikacje międzyludzkie – tu liczą się pieniądze, a także chucie, rzadko pojawia się prawdziwa miłość. Talent i marzenia nie zawsze idą w parze. Bohaterowie mierzą się z wielkimi wyzwaniami, a Zientek nigdy nie podpowiada, czy uda im się odnieść sukces. Idzie ta autorka w ślady Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, ale jeszcze bardziej wyostrza fabułę – i poszczególne wątki. Ma sporo pomysłów – już tu zdają się one rozsadzać ramy opowieści. „Klątwa lutnisty” wypada obiecująco dla miłośniczek powieści historycznych – z tą lekturą można też będzie spacerować po Warszawie lub zacząć się interesować historią miasta.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
piątek, 30 czerwca 2017
czwartek, 29 czerwca 2017
Emma Straub: Współcześni kochankowie
Rebis, Poznań 2017.
Kłopoty w miłości
Nie za bardzo chce Emma Straub „Współczesnymi kochankami” zmieniać świat, ale spragnionym dobrych obyczajówek czytelniczkom przypominać, że każdy ma prawo do szczęścia. Choćby nawet podejmowane przez niego decyzje były niezrozumiałe dla innych i wiązały się z burzeniem stabilności. W tej powieści na dzisiejsze relacje między kilkoma rodzinami rzutuje przeszłość: Zoe, Elizabeth i Andrew tworzyli kiedyś zespół muzyczny – ale i przyszłość, bo córka Zoe oraz Jane, Ruby i syn Elizabeth i Andrew, Harry, zakochują się w sobie. Pary przeżywają wzloty i upadki, raz szczęście niszczy proza życia, raz – możliwość wprowadzenia zmian.
Starsze pokolenie przeżywa zbiorowy kryzys wieku średniego. Zoe i Jane coraz częściej myślą o rozwodzie. Do niedawna zgodne, wspólnie wychowywały córkę i prowadziły restaurację, teraz zachowują się, jakby zapomniały, co je łączy. Oddalają się od siebie i nawet profesjonalna pomoc nie przynosi pożądanych efektów. Podobnie dzieje się w drugim stadle. Tu jednak Andrew zaczyna uciekać z domu do nowo odkrytej komuny. Wśród życzliwych – i w większości młodych – ludzi czuje się bardziej potrzebny, a nie musi stawiać czoła pomysłom żony. Elizabeth sama sobie wydaje się w porządku – ale w podejmowaniu ważnych decyzji nie bierze pod uwagę opinii męża. Tymczasem ma powstać film biograficzny o ich nieżyjącej koleżance, tyle że wtedy na światło dzienne wyjść mogą niewygodne dla kogoś tajemnice. Straub zajmuje się rozpatrywaniem bieżących dylematów, a przez nie charakteryzuje swoje postacie. Przypomina, że o związki warto walczyć – i że wszystko można wybaczyć, jeśli wybierze się szczerość.
Trochę to idealistyczne podejście, ale na pewno nie tak cukierkowe, jak w drugim pokoleniu. Ruby i Harry pochodzą z dwóch różnych światów. Ona jest zbuntowaną nastolatką, która robi wszystko, żeby nie iść na studia. On to prymus, grzeczny chłopiec, który dotąd nie zawodził rodziców i spełniał wszystkie pokładane w nim nadzieje. Ona raczej nie gustuje w przeciętniakach, on wyróżniać się może tylko naiwnością. Emma Straub znajduje powód, dla którego mają zwrócić na siebie uwagę – ale to mimo wszystko za mało, żeby snuć dalekosiężne plany i przyrzekać sobie wzajemność na wieczność. Prowadzi jednak opowieść o baśniowym kierunku bez względu na logikę czy znajomość ludzkich charakterów. Emma Straub wybiera sobie kilka zaledwie tematów czy problemów i każdy następny rozdział powieści jest rozwinięciem zmartwień postaci. „Współcześni kochankowie” to również książka o tym, że warto walczyć o miłość, biorąc pod uwagę nie tylko aktualne zmartwienia, ale i dawne uczucia. Straub celowo dobiera pary o różnym stopniu zaangażowania i odmiennych doświadczeniach. Mało tego – buduje kolejne sieci relacji między bohaterami, żeby decyzja o ewentualnym ratowaniu małżeństw była jeszcze trudniejsza.
„Współcześni kochankowie” to powieść obyczajowa bez oczywistości. Autorka odwołuje się do tematów, które jeszcze nie zostały przepracowane w historiach fabularnych, tu homoseksualne małżeństwo nie wzbudza żadnej sensacji (także w szkole Ruby nie spotyka się z odrzuceniem ze strony rówieśników), Jane i Zoe mogą oficjalnie przyznawać się nie tylko do uczucia – ale i do kryzysów w związku. I są traktowane zwyczajnie. Z kolei w rutynie Elizabeth i Andrew sensacyjność zapewniana jest przez dawne tajemnice oraz przez nieoczekiwaną sławę. To wyzwanie, na które nie można się przygotować – i na które nie ma dobrego rozwiązania. Straub każe bohaterom obmyślać kompromisy na bieżąco. Czytelnikom zapewnia dzięki temu sporo wrażeń, a nawet wzruszeń. Ta autorka dobrze odczytuje rynkowe zapotrzebowanie, wie, o czym marzą odbiorczynie – i może im to dostarczać w zgrabnie napisanej powieści. „Współcześni kochankowie” to kolejna baśń ukryta w fabule powieści dla dorosłych – dobrze skomponowana, przekona szerokie grono czytelniczek – tych, którym znudziły się już standardowe i stereotypowe romanse. Emma Straub potrafi opowiadać historie rozrywkowe z dodatkowym przesłaniem dla odbiorców.
Kłopoty w miłości
Nie za bardzo chce Emma Straub „Współczesnymi kochankami” zmieniać świat, ale spragnionym dobrych obyczajówek czytelniczkom przypominać, że każdy ma prawo do szczęścia. Choćby nawet podejmowane przez niego decyzje były niezrozumiałe dla innych i wiązały się z burzeniem stabilności. W tej powieści na dzisiejsze relacje między kilkoma rodzinami rzutuje przeszłość: Zoe, Elizabeth i Andrew tworzyli kiedyś zespół muzyczny – ale i przyszłość, bo córka Zoe oraz Jane, Ruby i syn Elizabeth i Andrew, Harry, zakochują się w sobie. Pary przeżywają wzloty i upadki, raz szczęście niszczy proza życia, raz – możliwość wprowadzenia zmian.
Starsze pokolenie przeżywa zbiorowy kryzys wieku średniego. Zoe i Jane coraz częściej myślą o rozwodzie. Do niedawna zgodne, wspólnie wychowywały córkę i prowadziły restaurację, teraz zachowują się, jakby zapomniały, co je łączy. Oddalają się od siebie i nawet profesjonalna pomoc nie przynosi pożądanych efektów. Podobnie dzieje się w drugim stadle. Tu jednak Andrew zaczyna uciekać z domu do nowo odkrytej komuny. Wśród życzliwych – i w większości młodych – ludzi czuje się bardziej potrzebny, a nie musi stawiać czoła pomysłom żony. Elizabeth sama sobie wydaje się w porządku – ale w podejmowaniu ważnych decyzji nie bierze pod uwagę opinii męża. Tymczasem ma powstać film biograficzny o ich nieżyjącej koleżance, tyle że wtedy na światło dzienne wyjść mogą niewygodne dla kogoś tajemnice. Straub zajmuje się rozpatrywaniem bieżących dylematów, a przez nie charakteryzuje swoje postacie. Przypomina, że o związki warto walczyć – i że wszystko można wybaczyć, jeśli wybierze się szczerość.
Trochę to idealistyczne podejście, ale na pewno nie tak cukierkowe, jak w drugim pokoleniu. Ruby i Harry pochodzą z dwóch różnych światów. Ona jest zbuntowaną nastolatką, która robi wszystko, żeby nie iść na studia. On to prymus, grzeczny chłopiec, który dotąd nie zawodził rodziców i spełniał wszystkie pokładane w nim nadzieje. Ona raczej nie gustuje w przeciętniakach, on wyróżniać się może tylko naiwnością. Emma Straub znajduje powód, dla którego mają zwrócić na siebie uwagę – ale to mimo wszystko za mało, żeby snuć dalekosiężne plany i przyrzekać sobie wzajemność na wieczność. Prowadzi jednak opowieść o baśniowym kierunku bez względu na logikę czy znajomość ludzkich charakterów. Emma Straub wybiera sobie kilka zaledwie tematów czy problemów i każdy następny rozdział powieści jest rozwinięciem zmartwień postaci. „Współcześni kochankowie” to również książka o tym, że warto walczyć o miłość, biorąc pod uwagę nie tylko aktualne zmartwienia, ale i dawne uczucia. Straub celowo dobiera pary o różnym stopniu zaangażowania i odmiennych doświadczeniach. Mało tego – buduje kolejne sieci relacji między bohaterami, żeby decyzja o ewentualnym ratowaniu małżeństw była jeszcze trudniejsza.
„Współcześni kochankowie” to powieść obyczajowa bez oczywistości. Autorka odwołuje się do tematów, które jeszcze nie zostały przepracowane w historiach fabularnych, tu homoseksualne małżeństwo nie wzbudza żadnej sensacji (także w szkole Ruby nie spotyka się z odrzuceniem ze strony rówieśników), Jane i Zoe mogą oficjalnie przyznawać się nie tylko do uczucia – ale i do kryzysów w związku. I są traktowane zwyczajnie. Z kolei w rutynie Elizabeth i Andrew sensacyjność zapewniana jest przez dawne tajemnice oraz przez nieoczekiwaną sławę. To wyzwanie, na które nie można się przygotować – i na które nie ma dobrego rozwiązania. Straub każe bohaterom obmyślać kompromisy na bieżąco. Czytelnikom zapewnia dzięki temu sporo wrażeń, a nawet wzruszeń. Ta autorka dobrze odczytuje rynkowe zapotrzebowanie, wie, o czym marzą odbiorczynie – i może im to dostarczać w zgrabnie napisanej powieści. „Współcześni kochankowie” to kolejna baśń ukryta w fabule powieści dla dorosłych – dobrze skomponowana, przekona szerokie grono czytelniczek – tych, którym znudziły się już standardowe i stereotypowe romanse. Emma Straub potrafi opowiadać historie rozrywkowe z dodatkowym przesłaniem dla odbiorców.
środa, 28 czerwca 2017
Sławomir Mrożek: Policja
Noir sur Blanc, Warszawa 2017.
Role
Istnienie policji ma sens tylko wtedy, gdy ktoś nie przestrzega prawa. Jeśli ostatni nieprawomyślny – przebywający aktualnie w areszcie – przekona się, że lepiej przyznać się do błędów i obiecać poprawę – odzyska wolność. To bezpowrotnie zmieni układ sił. Nie będzie już potrzebny Naczelnik Policji ani sama instytucja więzienia. Wprawdzie Sierżant próbuje sprowokować obywateli do buntu i pozyskać w ten sposób następnego skazańca, ale nie jest to proste (zwłaszcza że sam nie przekonał się do dziwnego zadania). W państwie wszyscy są szczęśliwi, nie ma powodów do narzekania. „Policja”, sceniczny debiut Sławomira Mrożka, to dzieło oparte na prostym satyrycznym chwycie – zamianie ról. Autor dokonuje tu odwrócenia, definiuje rzeczywistość zerojedynkowo: można być albo „dobrym” i wtedy nawet najmniejsza wątpliwość nie ma dostępu do umysłu człowieka, albo „złym”, jeśli pojawi się nawet drobna rysa na idealnym wizerunku. „Zły” automatycznie zyskuje rangę czarnego charakteru – z braku poważnych wykroczeń. A poważniejszych wykroczeń nie ma, skoro w państwie prężnie działa aparat policyjny. Tu wszyscy po prostu muszą być zadowoleni. Mrożek pisze sztukę pozornie oderwaną od codzienności, ustroju politycznego czy sytuacji społecznej, odżegnuje się od pozaliterackich skojarzeń i doskonale wie, że nikt mu w te zapewnienia nie uwierzy. „Policja” okazuje się w dodatku uniwersalnym komentarzem; do różnych rządów idealnie pasuje. Każdy odczytywać będzie tę drobną historię przez pryzmat własnych obserwacji i każdy dostrzeże geniusz Mrożka – mimo formalnej prostoty. Jego tekst zawiera szereg ważnych obserwacji. Sam Sławomir Mrożek w tym dramacie staje się satyrykiem. Tak rozwija akcję, by uwypuklać absurdy. Operuje stereotypami i oczywistościami, które wprowadzone w nowy kontekst zmuszają do weryfikowania ocen. Tu każdy ma swoje zadania narzucane z góry, ale autor przełamuje „rutynę”, by podkreślić nonsensy płynące ze ślepego posłuszeństwa. Zestawia pozorną swojskość z nierealnością modelowej krainy. Do odgrywania ról wszyscy są mocno przywiązani – zwłaszcza że dzięki temu nie muszą analizować własnych reakcji. Automatyzacja to kolejny środek komizmotwórczy uruchamiany przez Mrożka precyzyjnie. W „Policji” z wysiłkiem zbudowana quasi-stabilizacja za sprawą jednego tylko człowieka zaczyna obnażać słabości całego systemu.
Tutaj Sławomir Mrożek wybiera przejrzyste chwyty i rozmowy właściwie nienaturalne, podporządkowane absurdom. Ale też „Policja” nie ma być kopią prawdziwego życia – powinna za to uwypuklać pułapki i niebezpieczeństwa systemów totalitarnych. „Młody” Mrożek imponuje ostrością spojrzenia, ale też pomysłem uproszczonym do granic możliwości bez straty dla przesłań. Bohaterom nie wolno wykazywać się nadmierną inteligencją – oni tylko działają i dzielą się refleksjami na temat postaw. To czytelnicy będą mogli wyciągać wnioski z gorzkiej i przewrotnej przygody. Co ciekawe, „Policja” po latach znów nabiera blasku – a może też nigdy go nie traciła?
Niepozorny tomik to prawdziwa eksplozja satyry. Satyry właśnie, bo Mrożek buduje drugie dno historii, poza tym, że pozwala się odbiorcom pośmiać z absurdalnej sytuacji. Mrożek udowadnia również, że wszystko jest kwestią interpretacji. Jego bohaterowie są (już?) niewrażliwi na ironię, a w związku z tym stają się śmieszniejsi. A jednak „Policja” to tomik – i dramat – bardzo niebezpieczny. Warto przyjrzeć się tej publikacji, choćby dla porównania z bardziej znanymi dziełami tego autora, to nie ulega wątpliwości. Ale przede wszystkim badaczy humoru może zachwycić czystość stosowanych tu zabiegów komizmotwórczych oraz cyzelowanie puent. Niby wiadomo, jak może się potoczyć akcja – ale trzeba sprawdzić, jak to Mrożek rozwinie.
Role
Istnienie policji ma sens tylko wtedy, gdy ktoś nie przestrzega prawa. Jeśli ostatni nieprawomyślny – przebywający aktualnie w areszcie – przekona się, że lepiej przyznać się do błędów i obiecać poprawę – odzyska wolność. To bezpowrotnie zmieni układ sił. Nie będzie już potrzebny Naczelnik Policji ani sama instytucja więzienia. Wprawdzie Sierżant próbuje sprowokować obywateli do buntu i pozyskać w ten sposób następnego skazańca, ale nie jest to proste (zwłaszcza że sam nie przekonał się do dziwnego zadania). W państwie wszyscy są szczęśliwi, nie ma powodów do narzekania. „Policja”, sceniczny debiut Sławomira Mrożka, to dzieło oparte na prostym satyrycznym chwycie – zamianie ról. Autor dokonuje tu odwrócenia, definiuje rzeczywistość zerojedynkowo: można być albo „dobrym” i wtedy nawet najmniejsza wątpliwość nie ma dostępu do umysłu człowieka, albo „złym”, jeśli pojawi się nawet drobna rysa na idealnym wizerunku. „Zły” automatycznie zyskuje rangę czarnego charakteru – z braku poważnych wykroczeń. A poważniejszych wykroczeń nie ma, skoro w państwie prężnie działa aparat policyjny. Tu wszyscy po prostu muszą być zadowoleni. Mrożek pisze sztukę pozornie oderwaną od codzienności, ustroju politycznego czy sytuacji społecznej, odżegnuje się od pozaliterackich skojarzeń i doskonale wie, że nikt mu w te zapewnienia nie uwierzy. „Policja” okazuje się w dodatku uniwersalnym komentarzem; do różnych rządów idealnie pasuje. Każdy odczytywać będzie tę drobną historię przez pryzmat własnych obserwacji i każdy dostrzeże geniusz Mrożka – mimo formalnej prostoty. Jego tekst zawiera szereg ważnych obserwacji. Sam Sławomir Mrożek w tym dramacie staje się satyrykiem. Tak rozwija akcję, by uwypuklać absurdy. Operuje stereotypami i oczywistościami, które wprowadzone w nowy kontekst zmuszają do weryfikowania ocen. Tu każdy ma swoje zadania narzucane z góry, ale autor przełamuje „rutynę”, by podkreślić nonsensy płynące ze ślepego posłuszeństwa. Zestawia pozorną swojskość z nierealnością modelowej krainy. Do odgrywania ról wszyscy są mocno przywiązani – zwłaszcza że dzięki temu nie muszą analizować własnych reakcji. Automatyzacja to kolejny środek komizmotwórczy uruchamiany przez Mrożka precyzyjnie. W „Policji” z wysiłkiem zbudowana quasi-stabilizacja za sprawą jednego tylko człowieka zaczyna obnażać słabości całego systemu.
Tutaj Sławomir Mrożek wybiera przejrzyste chwyty i rozmowy właściwie nienaturalne, podporządkowane absurdom. Ale też „Policja” nie ma być kopią prawdziwego życia – powinna za to uwypuklać pułapki i niebezpieczeństwa systemów totalitarnych. „Młody” Mrożek imponuje ostrością spojrzenia, ale też pomysłem uproszczonym do granic możliwości bez straty dla przesłań. Bohaterom nie wolno wykazywać się nadmierną inteligencją – oni tylko działają i dzielą się refleksjami na temat postaw. To czytelnicy będą mogli wyciągać wnioski z gorzkiej i przewrotnej przygody. Co ciekawe, „Policja” po latach znów nabiera blasku – a może też nigdy go nie traciła?
Niepozorny tomik to prawdziwa eksplozja satyry. Satyry właśnie, bo Mrożek buduje drugie dno historii, poza tym, że pozwala się odbiorcom pośmiać z absurdalnej sytuacji. Mrożek udowadnia również, że wszystko jest kwestią interpretacji. Jego bohaterowie są (już?) niewrażliwi na ironię, a w związku z tym stają się śmieszniejsi. A jednak „Policja” to tomik – i dramat – bardzo niebezpieczny. Warto przyjrzeć się tej publikacji, choćby dla porównania z bardziej znanymi dziełami tego autora, to nie ulega wątpliwości. Ale przede wszystkim badaczy humoru może zachwycić czystość stosowanych tu zabiegów komizmotwórczych oraz cyzelowanie puent. Niby wiadomo, jak może się potoczyć akcja – ale trzeba sprawdzić, jak to Mrożek rozwinie.
wtorek, 27 czerwca 2017
Wojciech Widłak: Wesoły Ryjek i lato
Media Rodzina, Poznań 2017.
Wakacje
„Dzień dobry, nazywam się Wesoły Ryjek”, mówi Wesoły Ryjek na początku każdego opowiadania w całej serii. I od razu robi się wesoło, bo Wesołego Ryjka trudno nie lubić. To bohater-dziecko, powołany do istnienia przez Wojciecha Widłaka – a prezentujący rzeczywistość z perspektywy malucha. Wesoły Ryjek wszędzie chodzi z nieodłącznym żółwiem przytulanką. Bardzo zwraca uwagę na nastroje swojej maskotki: dba o to, żeby nie czuła się wykluczona z codziennych rozrywek – i żeby nigdy nie była smutna. To pokazuje małym czytelnikom i ich rodzicom znaczenie empatii. Bohater znakomitego cyklu na maskotkę przenosi własne lęki czy niepewności. Ryjek dba o żółwia tak samo, jak rodzice powinni dbać o dzieci, a dzieci – o swoich przyjaciół, niekoniecznie tych pluszowych. To jedna z lekcji, jakie wynosi się z lektury poza tym, co zapisane. Bo przecież każdego dnia Wesoły Ryjek uczy się czegoś nowego, a swoje obserwacje prezentuje jako puenty do historii. Dowiaduje się o rzeczach abstrakcyjnych – rodzajach marzeń, budowaniu wspomnień czy o smutku, który pozwala odkrywać nowe zabawy. Bohater przekonuje się, że każdy w rodzinie jest potrzebny – i że miło jest siedzieć z rodzicami przy ognisku. Do tego dochodzą wiadomości bardzo praktyczne, choćby informacja o przydatności latarni morskiej lub… o przejedzeniu się jagodami.
Tomik „Wesoły Ryjek i lato” dotyczy typowo wakacyjnych rozrywek na miarę każdego malucha. Ciekawe może być oglądanie kształtów chmur, wpatrywanie się w gwiazdy z rodzicami, zabawa na plaży czy wyprawa na jagody. Wesoły Ryjek wyrusza nawet w świat (skąd oczywiście wraca na obiad). Ten mały bohater cieszy się czasem spędzonym z rodzicami, ale umie też bawić się sam i nigdy się nie nudzi. Dorośli pomagają mu w zrozumieniu, że jeśli dla prosiaczka wszystkie żaby wyglądają identycznie, to może dla żab to prosiaczki są nie do rozróżnienia – i uświadamiają, że małym prosiaczkom nie wolno rozpalać ognisk. Zapobiegają wielkim rozczarowaniom (nie ma kapitańskiej czapki z imieniem Wesoły Ryjek, ale na to znajdzie się prosta rada) i pozwalają dziecku rozwijać wyobraźnię. U Wesołego Ryjka dzieje się dużo, a historyjki są zrozumiałe dla najmłodszych – poza tym, że uczą, to bardzo cieszą. Wesoły Ryjek jest przecież zawsze uśmiechnięty i do tego uroczo naiwny. Kiedy relacjonuje swoje przygody, dostrzega to, czego dorośli zazwyczaj nie widzą, lub co bagatelizują. Wesoły Ryjek staje się zatem przewodnikiem w sam raz dla maluchów – pochodzi z ich świata, ma ich wrażliwość i ogromne poczucie humoru. Udał się Widłakowi ten bohater – który o nic nie walczy, niczego nie oczekuje, a jednak budzi zainteresowanie i sympatię.
Do przygód Wesołego Ryjka bardzo pasują też kolorowe i dziecięce ilustracje Agnieszki Żelewskiej. Dzięki nim można uczestniczyć w każdej przygodzie i dostrzegać to, co Wojciech Widłak akcentuje. Rysunki Żelewskiej są kolorowe i pełne humoru, a przy tym utrzymane w duchu dawnych polskich bajek animowanych. Pierwszoplanowi bohaterowie mają tu wyraźne kontury, tła tworzone są z dorysowywanek i szkiców, by nie odwracały uwagi od tego, co ważne. Żelewska odrzuca „komputerową” poprawność, czasami w ogóle celowo wyjeżdża za linię i zaznacza fakturę papieru – tak podkreśla zamierzoną „nieidealność” obrazków i sprawia, że grafiki pokochają wszyscy fani Wesołego Ryjka. Ten bohater znakomicie poprawia humor – a Wojciech Widłak nie obniża poziomu, kolejne tomiki w serii przyczyniają się do zwiększenia liczby fanów Wesołego Ryjka. I wcale nie trzeba być kilkulatkiem, żeby cieszyć się tymi powiastkami. Wesoły Ryjek to kwintesencja dzieciństwa, zabawy i wyobraźni potrzebnej do ubarwiania codzienności.
Wakacje
„Dzień dobry, nazywam się Wesoły Ryjek”, mówi Wesoły Ryjek na początku każdego opowiadania w całej serii. I od razu robi się wesoło, bo Wesołego Ryjka trudno nie lubić. To bohater-dziecko, powołany do istnienia przez Wojciecha Widłaka – a prezentujący rzeczywistość z perspektywy malucha. Wesoły Ryjek wszędzie chodzi z nieodłącznym żółwiem przytulanką. Bardzo zwraca uwagę na nastroje swojej maskotki: dba o to, żeby nie czuła się wykluczona z codziennych rozrywek – i żeby nigdy nie była smutna. To pokazuje małym czytelnikom i ich rodzicom znaczenie empatii. Bohater znakomitego cyklu na maskotkę przenosi własne lęki czy niepewności. Ryjek dba o żółwia tak samo, jak rodzice powinni dbać o dzieci, a dzieci – o swoich przyjaciół, niekoniecznie tych pluszowych. To jedna z lekcji, jakie wynosi się z lektury poza tym, co zapisane. Bo przecież każdego dnia Wesoły Ryjek uczy się czegoś nowego, a swoje obserwacje prezentuje jako puenty do historii. Dowiaduje się o rzeczach abstrakcyjnych – rodzajach marzeń, budowaniu wspomnień czy o smutku, który pozwala odkrywać nowe zabawy. Bohater przekonuje się, że każdy w rodzinie jest potrzebny – i że miło jest siedzieć z rodzicami przy ognisku. Do tego dochodzą wiadomości bardzo praktyczne, choćby informacja o przydatności latarni morskiej lub… o przejedzeniu się jagodami.
Tomik „Wesoły Ryjek i lato” dotyczy typowo wakacyjnych rozrywek na miarę każdego malucha. Ciekawe może być oglądanie kształtów chmur, wpatrywanie się w gwiazdy z rodzicami, zabawa na plaży czy wyprawa na jagody. Wesoły Ryjek wyrusza nawet w świat (skąd oczywiście wraca na obiad). Ten mały bohater cieszy się czasem spędzonym z rodzicami, ale umie też bawić się sam i nigdy się nie nudzi. Dorośli pomagają mu w zrozumieniu, że jeśli dla prosiaczka wszystkie żaby wyglądają identycznie, to może dla żab to prosiaczki są nie do rozróżnienia – i uświadamiają, że małym prosiaczkom nie wolno rozpalać ognisk. Zapobiegają wielkim rozczarowaniom (nie ma kapitańskiej czapki z imieniem Wesoły Ryjek, ale na to znajdzie się prosta rada) i pozwalają dziecku rozwijać wyobraźnię. U Wesołego Ryjka dzieje się dużo, a historyjki są zrozumiałe dla najmłodszych – poza tym, że uczą, to bardzo cieszą. Wesoły Ryjek jest przecież zawsze uśmiechnięty i do tego uroczo naiwny. Kiedy relacjonuje swoje przygody, dostrzega to, czego dorośli zazwyczaj nie widzą, lub co bagatelizują. Wesoły Ryjek staje się zatem przewodnikiem w sam raz dla maluchów – pochodzi z ich świata, ma ich wrażliwość i ogromne poczucie humoru. Udał się Widłakowi ten bohater – który o nic nie walczy, niczego nie oczekuje, a jednak budzi zainteresowanie i sympatię.
Do przygód Wesołego Ryjka bardzo pasują też kolorowe i dziecięce ilustracje Agnieszki Żelewskiej. Dzięki nim można uczestniczyć w każdej przygodzie i dostrzegać to, co Wojciech Widłak akcentuje. Rysunki Żelewskiej są kolorowe i pełne humoru, a przy tym utrzymane w duchu dawnych polskich bajek animowanych. Pierwszoplanowi bohaterowie mają tu wyraźne kontury, tła tworzone są z dorysowywanek i szkiców, by nie odwracały uwagi od tego, co ważne. Żelewska odrzuca „komputerową” poprawność, czasami w ogóle celowo wyjeżdża za linię i zaznacza fakturę papieru – tak podkreśla zamierzoną „nieidealność” obrazków i sprawia, że grafiki pokochają wszyscy fani Wesołego Ryjka. Ten bohater znakomicie poprawia humor – a Wojciech Widłak nie obniża poziomu, kolejne tomiki w serii przyczyniają się do zwiększenia liczby fanów Wesołego Ryjka. I wcale nie trzeba być kilkulatkiem, żeby cieszyć się tymi powiastkami. Wesoły Ryjek to kwintesencja dzieciństwa, zabawy i wyobraźni potrzebnej do ubarwiania codzienności.
poniedziałek, 26 czerwca 2017
Eryk Ostrowski: Tajemnice Wichrowych Wzgórz. Prawdziwa historia Branwella i Charlotte Brontë
PWN, Warszawa 2017.
Śledztwo
Wielkie dziewiętnastowieczne narracje i dzisiaj cieszą się popularnością. Wynika to po części z tęsknoty za klasyczną i starannie dopracowaną prozą, a po części z akcji promocyjnych (kioskowa edycja z arcydziełami kierowana do pań). W związku z niesłabnącym zainteresowaniem tekstami, na rynek wkraczać mogą też opracowania. Eryk Ostrowski na temat swoich poszukiwań wybiera sobie autorstwo „Wichrowych Wzgórz” i przywraca świadomości czytelników postać Branwella – zapomnianego brata sławnych sióstr Brontë. Od początku walczy o uznanie Branwella za pełnowartościowego pisarza, za to podważa wkład Charlotte w dzieło. Zależy mu na tym, żeby czytelnicy sami prześledzili dostępne przesłanki i dokumenty – i wyciągnęli wnioski przemawiające za Branwellem jako świadomym oraz niedocenionym twórcą. Zdaje sobie jednak sprawę, że to, co u Charlotte było uznawane za przełomowe, szokujące i niedostępne przez zwykłe poznanie, dla młodego Branwella stanowić mogło codzienność. A wtedy zamiast arcydzielności i sięgania do utajonych okładów natury i kobiecej psychiki odbiorcy otrzymaliby jedynie zapis wrażeń dostępnych mężczyźnie.
Na początku – teoria spiskowa i ostre protesty przeciwko uznaniu Charlotte Brontë za autorkę „Wichrowych Wzgórz”. Eryk Ostrowski próbuje przywrócić Branwella do świadomości czytelników. Sięga po jego utwroy, w wierszach dopatruje się podobieństw do prozy, czyta korespondencję i sprawdza, jak rodzeństwo traktowało literackie wprawki. Szuka śladów Branwella na obrazach i pyta, dlaczego ów młodzieniec został tak starannie wymazany z historii literatury. Interesuje go wyłącznie relacja między Branwellem i Charlotte, na inne siostry jako zdecydowanie mniej utalentowane i niezdolne do tworzenia wielkich powieści (ani w ogóle dzieł wysokich lotów) nie zwraca uwagi. Za to obsesyjnie sprawdza, co w jakim etapie życia robił Branwell i jak pasuje to do fragmentów „Wichrowych Wzgórz”. Analizuje kontakty z Charlotte i próbuje pojąć, dlaczego nie chciała ona podzielić się – coraz bardziej wątpliwymi – zasługami z bratem. Definiuje rodzinne komplikacje, nie tracąc z oczu powieści. W pierwszych rozdziałach wydaje się w ogóle, że obszerny tom zdominuje śledztwo w sprawie istnienia Branwella i Branwella-pisarza. Dopiero później Ostrowski trochę uspokaja rytm i przechodzi do zestawiania życiorysów. Cały czas podpiera się obszernymi cytatami. Momentami sprawia nawet wrażenie, jakby nie chciał już samodzielnie wyciągać wniosków – przedstawia odbiorcom rozbudowane fragmenty dzieł, dokumentów lub opracowań i pozwala, by same wchodziły w dialog. Nie jest to najlepsza metoda pracy: warto było poskracać przydługie cytaty i pokazywać odbiorcom tylko to, co niezbędne dla uargumentowania tez – a nie zmuszać ich do samodzielnego przedzierania się przez cudze komentarze. Pomijając nieszczęśliwą formę, „Tajemnice Wichrowych Wzgórz” mogą się podobać za sprawą dokładności. Eryk Ostrowski nie pomija żadnego etapu krótkiego życia bohatera, łączy jego biografię z twórczością i rzeczowo prezentuje dowody na autorstwo powieści. Do tego zwraca uwagę również na błędy i uproszczenia badaczy – widać, że ma opanowaną literaturę przedmiotu. Nie odważa się wprowadzać samodzielnych koncepcji, raczej referuje – dlatego tak przeszkadzają rozłożyste cytaty – wykonuje jednak sporą pracę. I chociaż dziś publiczność literacka nie potraktuje tematu jako zalążka skandalu, otrzyma całkiem udany przewodnik po tworzeniu. Można się zastanawiać, czy złożona interpretacja malarstwa lub portretów są tu naprawdę niezbędne – ale w końcu „Tajemnice Wichrowych Wzgórz” to tytuł dość pojemny i pozwala na przekazywanie zgromadzonych informacji z różnych kręgów tematycznych – jeśli tylko w pewien sposób zahaczają o biografię.
Śledztwo
Wielkie dziewiętnastowieczne narracje i dzisiaj cieszą się popularnością. Wynika to po części z tęsknoty za klasyczną i starannie dopracowaną prozą, a po części z akcji promocyjnych (kioskowa edycja z arcydziełami kierowana do pań). W związku z niesłabnącym zainteresowaniem tekstami, na rynek wkraczać mogą też opracowania. Eryk Ostrowski na temat swoich poszukiwań wybiera sobie autorstwo „Wichrowych Wzgórz” i przywraca świadomości czytelników postać Branwella – zapomnianego brata sławnych sióstr Brontë. Od początku walczy o uznanie Branwella za pełnowartościowego pisarza, za to podważa wkład Charlotte w dzieło. Zależy mu na tym, żeby czytelnicy sami prześledzili dostępne przesłanki i dokumenty – i wyciągnęli wnioski przemawiające za Branwellem jako świadomym oraz niedocenionym twórcą. Zdaje sobie jednak sprawę, że to, co u Charlotte było uznawane za przełomowe, szokujące i niedostępne przez zwykłe poznanie, dla młodego Branwella stanowić mogło codzienność. A wtedy zamiast arcydzielności i sięgania do utajonych okładów natury i kobiecej psychiki odbiorcy otrzymaliby jedynie zapis wrażeń dostępnych mężczyźnie.
Na początku – teoria spiskowa i ostre protesty przeciwko uznaniu Charlotte Brontë za autorkę „Wichrowych Wzgórz”. Eryk Ostrowski próbuje przywrócić Branwella do świadomości czytelników. Sięga po jego utwroy, w wierszach dopatruje się podobieństw do prozy, czyta korespondencję i sprawdza, jak rodzeństwo traktowało literackie wprawki. Szuka śladów Branwella na obrazach i pyta, dlaczego ów młodzieniec został tak starannie wymazany z historii literatury. Interesuje go wyłącznie relacja między Branwellem i Charlotte, na inne siostry jako zdecydowanie mniej utalentowane i niezdolne do tworzenia wielkich powieści (ani w ogóle dzieł wysokich lotów) nie zwraca uwagi. Za to obsesyjnie sprawdza, co w jakim etapie życia robił Branwell i jak pasuje to do fragmentów „Wichrowych Wzgórz”. Analizuje kontakty z Charlotte i próbuje pojąć, dlaczego nie chciała ona podzielić się – coraz bardziej wątpliwymi – zasługami z bratem. Definiuje rodzinne komplikacje, nie tracąc z oczu powieści. W pierwszych rozdziałach wydaje się w ogóle, że obszerny tom zdominuje śledztwo w sprawie istnienia Branwella i Branwella-pisarza. Dopiero później Ostrowski trochę uspokaja rytm i przechodzi do zestawiania życiorysów. Cały czas podpiera się obszernymi cytatami. Momentami sprawia nawet wrażenie, jakby nie chciał już samodzielnie wyciągać wniosków – przedstawia odbiorcom rozbudowane fragmenty dzieł, dokumentów lub opracowań i pozwala, by same wchodziły w dialog. Nie jest to najlepsza metoda pracy: warto było poskracać przydługie cytaty i pokazywać odbiorcom tylko to, co niezbędne dla uargumentowania tez – a nie zmuszać ich do samodzielnego przedzierania się przez cudze komentarze. Pomijając nieszczęśliwą formę, „Tajemnice Wichrowych Wzgórz” mogą się podobać za sprawą dokładności. Eryk Ostrowski nie pomija żadnego etapu krótkiego życia bohatera, łączy jego biografię z twórczością i rzeczowo prezentuje dowody na autorstwo powieści. Do tego zwraca uwagę również na błędy i uproszczenia badaczy – widać, że ma opanowaną literaturę przedmiotu. Nie odważa się wprowadzać samodzielnych koncepcji, raczej referuje – dlatego tak przeszkadzają rozłożyste cytaty – wykonuje jednak sporą pracę. I chociaż dziś publiczność literacka nie potraktuje tematu jako zalążka skandalu, otrzyma całkiem udany przewodnik po tworzeniu. Można się zastanawiać, czy złożona interpretacja malarstwa lub portretów są tu naprawdę niezbędne – ale w końcu „Tajemnice Wichrowych Wzgórz” to tytuł dość pojemny i pozwala na przekazywanie zgromadzonych informacji z różnych kręgów tematycznych – jeśli tylko w pewien sposób zahaczają o biografię.
niedziela, 25 czerwca 2017
Aida Amer: Kroniki z życia ptaków i ludzi
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Doświadczenia
Aida Amer powraca do tematu, który wydawał się już do granic możliwości wyeksploatowany – w końcu ile jeszcze pisania o pierwszej i drugiej wojnie światowej i o ludzkim cierpieniu zniesie rynek? „Kroniki z życia ptaków i ludzi” to historia, której akcja toczy się na Podlasiu i na Mazurach – te ziemie stają się niemym świadkiem wstrząsających wydarzeń, które są udziałem dwóch rodzin, polskiej i niemieckiej. Zwłaszcza lata 20. i 30. XX wieku absorbują autorkę – słychać tu echa wielkiej historii i wojennej zawieruchy, ale można żyć w miarę normalnie, to jest skupić się na rodzinie i wychowywaniu potomstwa. Codzienność prostych ludzi pełna jest wielkich emocji, tyle że kompletnie nieksiążkowych, nienadających się do przeniesienia na ekran. Kolejne dzieci przychodzą na świat, spora ich część nie dożywa nawet swojego pierwszego dnia. Kobiety najpierw marzą o wielkim i romantycznym uczuciu, a potem muszą godzić się z tym, co przyniesie zwykle niełaskawy los – męczyć się w związkach z mrukami i brutalami, bez możliwości stanowienia o sobie. Na nic kobiece sztuczki, skoro żona winna jest mężowi posłuszeństwo. Rytm życia reguluje natura, człowiek ma niewielki wpływ na własny los.
Tak dzieje się w latach bez wojny. Ludzie w zaciszu domu przeżywają swoje dramaty, borykają się z dylematami trudnymi do rozwiązania nawet w o wiele bardziej cywilizowanym świecie. Gdy przychodzi wojenna zawierucha, wszystko się komplikuje. Autorka nie oddala się od domów swoich bohaterów, ale znajduje sposób na przedstawienie grozy wojny – i to sposób bardzo dobry. Nie powtarza znanych schematów, wydarzenia z historii przekłada na powieść za sprawą doświadczeń idealnie skonstruowanych bohaterów. Postacie tutaj wiele mogą znieść, ale każde przeżycie bezpowrotnie ich zmienia i wpływa nawet na odległe decyzje. Rodzinna antysielanka zostaje przerwana przez wojnę – zmieniają się jedynie źródła problemów i lęków.
Pokazuje Aida Amer, jak dużo wie ziemia. Co pewien czas wplata w życiorysy ludzi wiadomości o ptakach – jedyny wątek przymierza czy harmonii z naturą. Ludzie nie potrafią się podporządkować kolei rzeczy, działają autodestrukcyjnie lub na szkodę najbliższych. Ptaki tymczasem mogą osiągnąć szczęście, bo nie przeciwstawiają się przeznaczeniu. Ptakiem – w metaforycznym sensie – jest też Jan Putra, który nie boi się zaryzykować i udaje się w podróż, chociaż wiek teoretycznie nie pozwala mu na takie posunięcia. Aida Amer prowadzi opowieści o jednostkach – członkach wielkich familii z różnych pokoleń i potrafi zaplatać motywy bez przewidywalności czy rutyny. Rozproszenie narracji bardzo się jej przydaje – dzięki temu może porzucić chronologię. O przeskokach czasowych (przeważnie niewielkich) informują daty funkcjonujące jak tytuły rozdziałów i początkowo sceptycyzm budzi przeskakiwanie między latami, zbyt swobodne i słabo uzasadnione. Amer jednak panuje nad czasami i nie zmusza do umysłowych wolt. Zatapia w opowieści detale składające się na codzienność – do tego stopnia, że nie ma już czasu na budowanie filozoficznych rozważań.
„Kroniki z życia ptaków i ludzi” to piękna opowieść, która budzi niezgodę na prezentowaną rzeczywistość. Aida Amer nie rozczula się nad swoimi bohaterami, każe im z pokorą przyjmować ciężki los i odbiera nadzieję – jest w swoich poszukiwaniach tematu boleśnie szczera. Porusza tu kwestie wielokrotnie już w literaturze przedstawione, a jakby tego było mało, daje odbiorcom subiektywny przewodnik po nich, wyjaśniając w posłowiu, co, skąd i dlaczego. Aida Amer nie boi się ryzyka, dzięki czemu „Kroniki z życia ptaków i ludzi” wybrzmiewać mogą tak mocno. To książka niełatwa – i stojąca w sprzeczności z kanonami literatury rozrywkowej – ale jednocześnie bardzo potrzebna.
Doświadczenia
Aida Amer powraca do tematu, który wydawał się już do granic możliwości wyeksploatowany – w końcu ile jeszcze pisania o pierwszej i drugiej wojnie światowej i o ludzkim cierpieniu zniesie rynek? „Kroniki z życia ptaków i ludzi” to historia, której akcja toczy się na Podlasiu i na Mazurach – te ziemie stają się niemym świadkiem wstrząsających wydarzeń, które są udziałem dwóch rodzin, polskiej i niemieckiej. Zwłaszcza lata 20. i 30. XX wieku absorbują autorkę – słychać tu echa wielkiej historii i wojennej zawieruchy, ale można żyć w miarę normalnie, to jest skupić się na rodzinie i wychowywaniu potomstwa. Codzienność prostych ludzi pełna jest wielkich emocji, tyle że kompletnie nieksiążkowych, nienadających się do przeniesienia na ekran. Kolejne dzieci przychodzą na świat, spora ich część nie dożywa nawet swojego pierwszego dnia. Kobiety najpierw marzą o wielkim i romantycznym uczuciu, a potem muszą godzić się z tym, co przyniesie zwykle niełaskawy los – męczyć się w związkach z mrukami i brutalami, bez możliwości stanowienia o sobie. Na nic kobiece sztuczki, skoro żona winna jest mężowi posłuszeństwo. Rytm życia reguluje natura, człowiek ma niewielki wpływ na własny los.
Tak dzieje się w latach bez wojny. Ludzie w zaciszu domu przeżywają swoje dramaty, borykają się z dylematami trudnymi do rozwiązania nawet w o wiele bardziej cywilizowanym świecie. Gdy przychodzi wojenna zawierucha, wszystko się komplikuje. Autorka nie oddala się od domów swoich bohaterów, ale znajduje sposób na przedstawienie grozy wojny – i to sposób bardzo dobry. Nie powtarza znanych schematów, wydarzenia z historii przekłada na powieść za sprawą doświadczeń idealnie skonstruowanych bohaterów. Postacie tutaj wiele mogą znieść, ale każde przeżycie bezpowrotnie ich zmienia i wpływa nawet na odległe decyzje. Rodzinna antysielanka zostaje przerwana przez wojnę – zmieniają się jedynie źródła problemów i lęków.
Pokazuje Aida Amer, jak dużo wie ziemia. Co pewien czas wplata w życiorysy ludzi wiadomości o ptakach – jedyny wątek przymierza czy harmonii z naturą. Ludzie nie potrafią się podporządkować kolei rzeczy, działają autodestrukcyjnie lub na szkodę najbliższych. Ptaki tymczasem mogą osiągnąć szczęście, bo nie przeciwstawiają się przeznaczeniu. Ptakiem – w metaforycznym sensie – jest też Jan Putra, który nie boi się zaryzykować i udaje się w podróż, chociaż wiek teoretycznie nie pozwala mu na takie posunięcia. Aida Amer prowadzi opowieści o jednostkach – członkach wielkich familii z różnych pokoleń i potrafi zaplatać motywy bez przewidywalności czy rutyny. Rozproszenie narracji bardzo się jej przydaje – dzięki temu może porzucić chronologię. O przeskokach czasowych (przeważnie niewielkich) informują daty funkcjonujące jak tytuły rozdziałów i początkowo sceptycyzm budzi przeskakiwanie między latami, zbyt swobodne i słabo uzasadnione. Amer jednak panuje nad czasami i nie zmusza do umysłowych wolt. Zatapia w opowieści detale składające się na codzienność – do tego stopnia, że nie ma już czasu na budowanie filozoficznych rozważań.
„Kroniki z życia ptaków i ludzi” to piękna opowieść, która budzi niezgodę na prezentowaną rzeczywistość. Aida Amer nie rozczula się nad swoimi bohaterami, każe im z pokorą przyjmować ciężki los i odbiera nadzieję – jest w swoich poszukiwaniach tematu boleśnie szczera. Porusza tu kwestie wielokrotnie już w literaturze przedstawione, a jakby tego było mało, daje odbiorcom subiektywny przewodnik po nich, wyjaśniając w posłowiu, co, skąd i dlaczego. Aida Amer nie boi się ryzyka, dzięki czemu „Kroniki z życia ptaków i ludzi” wybrzmiewać mogą tak mocno. To książka niełatwa – i stojąca w sprzeczności z kanonami literatury rozrywkowej – ale jednocześnie bardzo potrzebna.
Krzysztof Niedźwiedzki: Elora. Wielka Wyprawa
Dreams, Rzeszów 2017.
Wrogowie jeży
Są tylko jeże i ich odwieczni wrogowie, turnie. Jeże co parę lat muszą szukać nowego miejsca dla siebie – w przeciwnym razie zginęłyby. Godzą się z taką sytuacją i gry nadejdzie pora, wyprowadzają się ze swoich mieszkań. Nikt się nie sprzeciwia, tak widocznie musi być. A przynajmniej musiało, do tej pory. Jeże odnalazły dla siebie naprawdę wygodne miejsce i od kilku lat zdążyły się już do niego przyzwyczaić. Niestety w okolicy znów pojawiają się groźne turnie. Turnie wiedzą, jak pokonać jeże – mimo ich kolców. Są bezwzględne i okrutne, zawsze też zdobywają to, po co przyszły. Jednak tym razem jeże zwołują radę starszych i zastanawiają się nad tym, co zrobić. Biorą pod uwagę zdanie najbardziej doświadczonych członków grupy i… nie odrzucają nawet pozornie straceńczych planów. Popełniają przy tym jeden błąd: nie wtajemniczają w plany swoich dzieci, najmłodszych w grupie. Dlatego też Krążek, młody urwis, postanawia wcielić w życie własny, brawurowy plan. W końcu spodziewa się po dorosłych tego, co zwykle – ucieczki. Krążek zbiera grupkę podobnych sobie zapaleńców i przeprawia się na drugą stronę rzeki, nie mówiąc nic rodzicom. To znaczy – młode jeże rozsądnie zostawiają wiadomość zaprzysiężonemu odpowiednio dzieciakowi – ale i tak prawda dociera do dorosłych później, tak, żeby nie mieli już możliwości zatrzymać pociech. Nie ma jednak czasu na misję ratunkową, nawet jeśli tego życzyliby sobie zrozpaczeni rodzice: w okolicy przybywa turni i rad starszych musi wcielić w życie własny ryzykowny plan. Dwie akcje toczą się swoim trybem, skazane tylko na siebie dzieci uczą się odwagi i współpracy, dorośli przekonują się za to, jak ciężko realizować wojenną misję, gdy w grę wchodzi strach o bliskich. A turnie? Do końca nie wiadomo, czym naprawdę są – istnieją wyłącznie jako wrogowie jeży. Krzysztof Niedźwiedzki bardzo długo czeka z konfrontacją i w efekcie coraz trudniej mu utrzymywać odbiorców w strachu (z bohaterami idzie dużo łatwiej). Turnie w końcu nadejdą. Ale zanim ofensywa się zacznie, postacie nauczą się pokonywać własne słabości. I kto wie, czy nie jest to najważniejsze przesłanie powieści.
Jeże tęsknią za Elorą: to kraina z ich legend, miejsce wiecznej szczęśliwości, miejsce, do którego warto wyruszać wciąż na nowo, świat idealny i nieistniejący. Elora towarzyszy jeżom jako spodziewana nagroda za wysiłki i odwieczny cel. Krzysztof Niedźwiedzki odrabia zadanie z tworzenia fabuł – w zasadzie od strony konstrukcyjnej nie można „Elorze” niczego zarzucić – a przygotowana została tak, by łatwo przerodziła się w serię. Niedźwiedzki stawia na klasykę w konstruowaniu historii, nie chce odrywać się od sprawdzonych rozwiązań i motywów, które zapewniają wartką akcję. Jedyną nowością, urozmaiceniem treści, jest przeniesienie wydarzeń do świata jeży. Ale to jeże antropomorfizowane, w ich społeczności wszystko działa tak, jak u ludzi – bez większych modyfikacji.
Za to w warstwie opisów Krzysztof Niedźwiedzki wypada zdecydowanie słabiej. Pisze dla najmłodszych – tych przekonają konspiracyjne spotkania jeży i motyw tajemnicy oraz zbliżająca się konfrontacja z turniami. Jednak z drugiej strony „Elora. Wielka Wyprawa” to całkiem spora powieść – nawet mimo dużego druku i interlinii – dla dzisiejszych kilkulatków to dużo tekstu do przetrawienia. Autor dba o to, żeby odbiorcy kibicowali jeżom, ale w trakcie historii znajduje do tego coraz mniej powodów. Płaci tu za jednokierunkowość wysiłków i prostą fabułę.
„Elora. Wielka Wyprawa” to książka upraszczana w każdym wątku i każdym elemencie konstrukcji. Krzysztof Niedźwiedzki próbuje swoich sił w gatunku dzisiaj nieco zapomnianym. Trwa moda na powieści komiksowe i skracanie tekstów do granic możliwości, a Niedźwiedzki chce klasycznej narracji dużego formatu. To eksperyment i nie wszystkie maluchy się na niego zgodzą. Krzysztof Niedźwiedzki pisze po swojemu, nie oglądając się na trendy w literaturze czwartej.
Wrogowie jeży
Są tylko jeże i ich odwieczni wrogowie, turnie. Jeże co parę lat muszą szukać nowego miejsca dla siebie – w przeciwnym razie zginęłyby. Godzą się z taką sytuacją i gry nadejdzie pora, wyprowadzają się ze swoich mieszkań. Nikt się nie sprzeciwia, tak widocznie musi być. A przynajmniej musiało, do tej pory. Jeże odnalazły dla siebie naprawdę wygodne miejsce i od kilku lat zdążyły się już do niego przyzwyczaić. Niestety w okolicy znów pojawiają się groźne turnie. Turnie wiedzą, jak pokonać jeże – mimo ich kolców. Są bezwzględne i okrutne, zawsze też zdobywają to, po co przyszły. Jednak tym razem jeże zwołują radę starszych i zastanawiają się nad tym, co zrobić. Biorą pod uwagę zdanie najbardziej doświadczonych członków grupy i… nie odrzucają nawet pozornie straceńczych planów. Popełniają przy tym jeden błąd: nie wtajemniczają w plany swoich dzieci, najmłodszych w grupie. Dlatego też Krążek, młody urwis, postanawia wcielić w życie własny, brawurowy plan. W końcu spodziewa się po dorosłych tego, co zwykle – ucieczki. Krążek zbiera grupkę podobnych sobie zapaleńców i przeprawia się na drugą stronę rzeki, nie mówiąc nic rodzicom. To znaczy – młode jeże rozsądnie zostawiają wiadomość zaprzysiężonemu odpowiednio dzieciakowi – ale i tak prawda dociera do dorosłych później, tak, żeby nie mieli już możliwości zatrzymać pociech. Nie ma jednak czasu na misję ratunkową, nawet jeśli tego życzyliby sobie zrozpaczeni rodzice: w okolicy przybywa turni i rad starszych musi wcielić w życie własny ryzykowny plan. Dwie akcje toczą się swoim trybem, skazane tylko na siebie dzieci uczą się odwagi i współpracy, dorośli przekonują się za to, jak ciężko realizować wojenną misję, gdy w grę wchodzi strach o bliskich. A turnie? Do końca nie wiadomo, czym naprawdę są – istnieją wyłącznie jako wrogowie jeży. Krzysztof Niedźwiedzki bardzo długo czeka z konfrontacją i w efekcie coraz trudniej mu utrzymywać odbiorców w strachu (z bohaterami idzie dużo łatwiej). Turnie w końcu nadejdą. Ale zanim ofensywa się zacznie, postacie nauczą się pokonywać własne słabości. I kto wie, czy nie jest to najważniejsze przesłanie powieści.
Jeże tęsknią za Elorą: to kraina z ich legend, miejsce wiecznej szczęśliwości, miejsce, do którego warto wyruszać wciąż na nowo, świat idealny i nieistniejący. Elora towarzyszy jeżom jako spodziewana nagroda za wysiłki i odwieczny cel. Krzysztof Niedźwiedzki odrabia zadanie z tworzenia fabuł – w zasadzie od strony konstrukcyjnej nie można „Elorze” niczego zarzucić – a przygotowana została tak, by łatwo przerodziła się w serię. Niedźwiedzki stawia na klasykę w konstruowaniu historii, nie chce odrywać się od sprawdzonych rozwiązań i motywów, które zapewniają wartką akcję. Jedyną nowością, urozmaiceniem treści, jest przeniesienie wydarzeń do świata jeży. Ale to jeże antropomorfizowane, w ich społeczności wszystko działa tak, jak u ludzi – bez większych modyfikacji.
Za to w warstwie opisów Krzysztof Niedźwiedzki wypada zdecydowanie słabiej. Pisze dla najmłodszych – tych przekonają konspiracyjne spotkania jeży i motyw tajemnicy oraz zbliżająca się konfrontacja z turniami. Jednak z drugiej strony „Elora. Wielka Wyprawa” to całkiem spora powieść – nawet mimo dużego druku i interlinii – dla dzisiejszych kilkulatków to dużo tekstu do przetrawienia. Autor dba o to, żeby odbiorcy kibicowali jeżom, ale w trakcie historii znajduje do tego coraz mniej powodów. Płaci tu za jednokierunkowość wysiłków i prostą fabułę.
„Elora. Wielka Wyprawa” to książka upraszczana w każdym wątku i każdym elemencie konstrukcji. Krzysztof Niedźwiedzki próbuje swoich sił w gatunku dzisiaj nieco zapomnianym. Trwa moda na powieści komiksowe i skracanie tekstów do granic możliwości, a Niedźwiedzki chce klasycznej narracji dużego formatu. To eksperyment i nie wszystkie maluchy się na niego zgodzą. Krzysztof Niedźwiedzki pisze po swojemu, nie oglądając się na trendy w literaturze czwartej.
sobota, 24 czerwca 2017
Edward Dziewoński: W życiu jak w teatrze
LTW, Łomianki 2017.
Sceny z życia
Edward Dziewoński to postać, której przedstawiać nikomu nie trzeba. Większości odbiorców kojarzy się przede wszystkim z legendarnym już kabaretem Dudek, część może kojarzyć go z teatrów (czy z teatru telewizji) i jako dyrektora jednej z komediowych scen stołecznych. O wszystkich swoich życiowych pomysłach Dudek opowiedział kiedyś w książce „W życiu jak w teatrze”. Teraz tom, który był już dostępny wyłącznie w niektórych bibliotekach, wraca na rynek 0 i bez wątpienia znajdzie kolejnych czytelników zainteresowanych kulisami twórczości rozrywkowej. Ponadto tom stanowi przeciwwagę dla publikowanych dzisiaj hurtowo autobiografii, wywiadów-rzek i pobieżnych wspomnień ludzi sceny. Dziewoński bowiem pisze z klasą, wypowiada się bardzo elegancko (i naturalnie przy tym). Zestawia wydarzenia z przeszłości ze swoimi wspomnieniami, z przemyśleniami na temat kondycji teatru czy z anegdotami. „W życiu jak w teatrze” to książka, która nie ma narzuconej formy, żadnego gorsetu, który uniemożliwiałby swobodny nurt myśli. Edward Dziewoński nie musi tworzyć pełnej autobiografii, wybiera memuary, a w tej formie wolno mu już wszystko. Przywołuje różne tematy – od osobistych, dotyczących kolejnych żon lub przyjaźni – po zawodowe (odkrywanie aktorek, decyzje dyrektorskie i zagraniczne wojaże z zespołem kabaretowym). Na wiwisekcje decyduje się co pewien czas, wtedy albo przytacza urywki wywiadów (lub autowywiadów), albo własne felietony ułożone seriami. Różnorodność formalna wspiera treściową – Edward Dziewoński jawi się jako człowiek, któremu na sercu leży dobro teatru. Jednak nie potrafi walczyć inaczej niż słowem – dlatego też w tekstach użytkowych daje upust frustracjom czy rozgoryczeniu. Przeważnie jednak zachowuje dość pogodny ton zwierzeń.
„W życiu jak w teatrze” to książka, dzięki której można lepiej poznać nastroje Dudkowych – kabaretowych i teatralnych – zespołów, ale też wzajemne żarty czy zabawy. Towarzyskich rozrywek i pomysłowości można tylko bohaterom tych opowieści zazdrościć. Dudek uwiecznia między innymi fragmenty… stylizowanej na pogrzeb imprezy imieninowej. To kreatywność, która robi wrażenie na odbiorcach – ale pokazuje też, jak budować atmosferę w zespole. Dziewoński sięga po anegdoty ze sceny nie po to, żeby pochwalić się znajomościami: w końcu sam staje się idolem wielu odbiorców z różnych pokoleń. Co ciekawe, niewiele mówi o Dudku. Nie powtarza tego, co czytelnikom znane z różnych źródeł. Dba o precyzję myśli i nie lekceważy swoich odbiorców. Rezygnuje przy przygotowywaniu tomu z pośpiechu, a to do teraz procentuje – widać, że książka była starannie przemyślana i dopracowana. Dzisiaj stanowi kontrapunkt dla popbiografii – staje się niemal symbolem pisania literackiego, eleganckiego stylu i szacunku dla odbiorcy wpisanego w tekst. Dudek nie uznaje półśrodków, obce są mu uproszczenia czy banały. Nie boi się wygłaszać własnego zdania, bez względu na to, czy dotyczy chałtur, czy – traktowania najlepszych aktorów. Odrzuca też w memuarach pokusę rozśmieszania. Przytacza wiele dowcipnych sytuacji i scenek, ale nie szuka ich na siłę, daje też odbiorcom od śmiechu odpocząć. Więcej o Dziewońskim mówi ta książka niż przygotowany przez przyjaciół ze sceny zbiór wspomnień – ale też „W życiu jak w teatrze” to nie pozycja jednowymiarowa czy przewidywalna. Pokazuje ta publikacja podejście artysty do tworzenia, występowania i do teatru. Nie do przecenienia są Dudkowe sentencje, zapiski na marginesie zwierzeń – te o teoretycznym posmaku, choćby i najbardziej kategoryczne. Cieszy fakt, że wspomnienia Edwarda Dziewońskiego wracają na rynek – wzbogacone o zdjęcia z archiwum – to dobra metoda na przypomnienie postaci, bez której trudno sobie wyobrazić historię rozrywki w Polsce. Edward Dziewoński – jedyny w swoim rodzaju – najlepiej upamiętnił własne pomysły i dokonania.
Sceny z życia
Edward Dziewoński to postać, której przedstawiać nikomu nie trzeba. Większości odbiorców kojarzy się przede wszystkim z legendarnym już kabaretem Dudek, część może kojarzyć go z teatrów (czy z teatru telewizji) i jako dyrektora jednej z komediowych scen stołecznych. O wszystkich swoich życiowych pomysłach Dudek opowiedział kiedyś w książce „W życiu jak w teatrze”. Teraz tom, który był już dostępny wyłącznie w niektórych bibliotekach, wraca na rynek 0 i bez wątpienia znajdzie kolejnych czytelników zainteresowanych kulisami twórczości rozrywkowej. Ponadto tom stanowi przeciwwagę dla publikowanych dzisiaj hurtowo autobiografii, wywiadów-rzek i pobieżnych wspomnień ludzi sceny. Dziewoński bowiem pisze z klasą, wypowiada się bardzo elegancko (i naturalnie przy tym). Zestawia wydarzenia z przeszłości ze swoimi wspomnieniami, z przemyśleniami na temat kondycji teatru czy z anegdotami. „W życiu jak w teatrze” to książka, która nie ma narzuconej formy, żadnego gorsetu, który uniemożliwiałby swobodny nurt myśli. Edward Dziewoński nie musi tworzyć pełnej autobiografii, wybiera memuary, a w tej formie wolno mu już wszystko. Przywołuje różne tematy – od osobistych, dotyczących kolejnych żon lub przyjaźni – po zawodowe (odkrywanie aktorek, decyzje dyrektorskie i zagraniczne wojaże z zespołem kabaretowym). Na wiwisekcje decyduje się co pewien czas, wtedy albo przytacza urywki wywiadów (lub autowywiadów), albo własne felietony ułożone seriami. Różnorodność formalna wspiera treściową – Edward Dziewoński jawi się jako człowiek, któremu na sercu leży dobro teatru. Jednak nie potrafi walczyć inaczej niż słowem – dlatego też w tekstach użytkowych daje upust frustracjom czy rozgoryczeniu. Przeważnie jednak zachowuje dość pogodny ton zwierzeń.
„W życiu jak w teatrze” to książka, dzięki której można lepiej poznać nastroje Dudkowych – kabaretowych i teatralnych – zespołów, ale też wzajemne żarty czy zabawy. Towarzyskich rozrywek i pomysłowości można tylko bohaterom tych opowieści zazdrościć. Dudek uwiecznia między innymi fragmenty… stylizowanej na pogrzeb imprezy imieninowej. To kreatywność, która robi wrażenie na odbiorcach – ale pokazuje też, jak budować atmosferę w zespole. Dziewoński sięga po anegdoty ze sceny nie po to, żeby pochwalić się znajomościami: w końcu sam staje się idolem wielu odbiorców z różnych pokoleń. Co ciekawe, niewiele mówi o Dudku. Nie powtarza tego, co czytelnikom znane z różnych źródeł. Dba o precyzję myśli i nie lekceważy swoich odbiorców. Rezygnuje przy przygotowywaniu tomu z pośpiechu, a to do teraz procentuje – widać, że książka była starannie przemyślana i dopracowana. Dzisiaj stanowi kontrapunkt dla popbiografii – staje się niemal symbolem pisania literackiego, eleganckiego stylu i szacunku dla odbiorcy wpisanego w tekst. Dudek nie uznaje półśrodków, obce są mu uproszczenia czy banały. Nie boi się wygłaszać własnego zdania, bez względu na to, czy dotyczy chałtur, czy – traktowania najlepszych aktorów. Odrzuca też w memuarach pokusę rozśmieszania. Przytacza wiele dowcipnych sytuacji i scenek, ale nie szuka ich na siłę, daje też odbiorcom od śmiechu odpocząć. Więcej o Dziewońskim mówi ta książka niż przygotowany przez przyjaciół ze sceny zbiór wspomnień – ale też „W życiu jak w teatrze” to nie pozycja jednowymiarowa czy przewidywalna. Pokazuje ta publikacja podejście artysty do tworzenia, występowania i do teatru. Nie do przecenienia są Dudkowe sentencje, zapiski na marginesie zwierzeń – te o teoretycznym posmaku, choćby i najbardziej kategoryczne. Cieszy fakt, że wspomnienia Edwarda Dziewońskiego wracają na rynek – wzbogacone o zdjęcia z archiwum – to dobra metoda na przypomnienie postaci, bez której trudno sobie wyobrazić historię rozrywki w Polsce. Edward Dziewoński – jedyny w swoim rodzaju – najlepiej upamiętnił własne pomysły i dokonania.
piątek, 23 czerwca 2017
Jenn Diaz: Matka i córka
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Świat kobiet
Ta relacja jest uświęcona – ale nie należy do świętych. Bo kobiety, choćby i najbardziej gloryfikowane, mają swoje kaprysy i problemy, z których nie potrafią się wyzwolić. W dodatku nawet te deklarujące siłę i moc wspólnoty płci uzależniają się od mężczyzn. Bez tych mężczyzn nie istnieją. To oni są katalizatorem wydarzeń, nawet w domu zdominowanym przez kobiety. Przekonuje się o tym Gloria, gdy umiera jej mąż. Teraz rodzinę Glorii tworzą ona, jej szwagierka oraz dwie dorosłe córki (czasem – ze swoimi partnerami). Każda z nich ma swoje osobne życie i problemy, którym nie zaradzą najbardziej życzliwe dusze, a większość bierze się z relacji miłosnych bądź naruszonych więzi rodzinnych. Gloria od początku nie darzy sympatią siostry męża, ale musi nauczyć się wyrozumiałości wobec niej – i akceptować kobietę pod własnym dachem. Dolores zajmuje się z kolei niespełnionym macierzyństwem oraz miłością do mężczyzny, który jest ojcem małej dziewczynki. Nie założy już własnej rodziny, za bardzo pokaleczona przez życie została. Teraz może tylko walczyć o skromną namiastkę familiarności, skupiając się na dylematach bratanic. Jej zmartwień nikt nie zrozumie. I młodsze pokolenie wplątuje się w obyczajowe pułapki. Jedna z bohaterek decyduje się na bycie kochanką żonatego mężczyzny. Swoje uczucie musi trzymać w tajemnicy, chociaż żona doskonale zdaje sobie sprawę z istnienia „tej drugiej”, wie nawet, jak ma na imię. Obie mają jedynie gwarancję od ukochanego – że… żadnej nie zostawi. Każda kobieta, jaka wkracza do tej historii, wprowadza automatycznie nowe zawirowania i komplikacje. Mężczyzn w tej powieści jest kilku – dwóch należy już do przeszłości, zmarli, pozostawiając po sobie uczuciowy chaos i wiele niewyjaśnionych spraw. Okazuje się, że to ich zdecydowanie i interwencje wprowadzały ład w najdziwniejsze życie. W tomie „Matka i córka” nic nie może przeszkodzić w analizowaniu kobiecej psychiki, sekretów wspólnych przedstawicielkom różnych pokoleń. Jenn Diaz przy próbie streszczania wypada jak autorka telenoweli. Tymczasem rozwój wydarzeń ma jej posłużyć do ukazania głębokich prawd o kobietach.
„Matka i córka” to krótka powieść, a może powieściowy esej. Autorka towarzyszy swoim bohaterkom w momentach dla nich przełomowych, punktach, które wybijają kobiety z umownej strefy komfortu, a przynajmniej nakazują zweryfikowanie dotychczasowych rozwiązań. Wydaje się, że cała historia pod kątem fabularnym nie ma zbyt dużego znaczenia: sytuacja mogłaby się rozwijać dowolnie. Ważniejsze jest, że kolejne zdarzenia odsłaniają treści psychologiczne. Od pierwszych słów Diaz sugeruje, że jest zainteresowana budowaniem przekonujących portretów psychologicznych – i to nie jednostkowych, kobiet, które występują w tej relacji – ale ogólnie portretów pasujących do pań, bez względu na doświadczenia życiowe czy kulturowy kontekst. Ma do tego dryg: już od pierwszych stron widać ostrość spojrzenia, precyzyjne i wartościowe uwagi i dystans do prezentowanych charakterów. „Matka i córka” zamienia się w studium płci pod pozorami powieści. Przekonujące są tu reakcje postaci, odpowiedzi na wprowadzane sytuacje. Autorka prowokuje do działania przez szereg kryzysów – i chociaż stara się unikać przewidywalności, trudno nie przyznać jej racji w wyborach podejmowanych przez bohaterki. Jest w tym również swoista czułość, wyrozumiałość wobec kobiet połączonych więzami krwi i wystawianych na poważne próby. Bohaterki sprawdzają się w rolach żon i wdów, kochanek, córek i sióstr – autorka piętrzy relacje, a na temat każdej ma coś ciekawego do powiedzenia. „Matka i córka” przemyca opowieści o nienarodzonych dzieciach lub o starości – przez pryzmat bycia kobietą – wszystko w oparciu o kobiecość spełnioną. To powieść dopracowana stylistycznie w każdym szczególe, ale największe wrażenie wywiera za sprawą spojrzenia na płeć piękną. Jenn Diaz delikatnością zachwyca.
Świat kobiet
Ta relacja jest uświęcona – ale nie należy do świętych. Bo kobiety, choćby i najbardziej gloryfikowane, mają swoje kaprysy i problemy, z których nie potrafią się wyzwolić. W dodatku nawet te deklarujące siłę i moc wspólnoty płci uzależniają się od mężczyzn. Bez tych mężczyzn nie istnieją. To oni są katalizatorem wydarzeń, nawet w domu zdominowanym przez kobiety. Przekonuje się o tym Gloria, gdy umiera jej mąż. Teraz rodzinę Glorii tworzą ona, jej szwagierka oraz dwie dorosłe córki (czasem – ze swoimi partnerami). Każda z nich ma swoje osobne życie i problemy, którym nie zaradzą najbardziej życzliwe dusze, a większość bierze się z relacji miłosnych bądź naruszonych więzi rodzinnych. Gloria od początku nie darzy sympatią siostry męża, ale musi nauczyć się wyrozumiałości wobec niej – i akceptować kobietę pod własnym dachem. Dolores zajmuje się z kolei niespełnionym macierzyństwem oraz miłością do mężczyzny, który jest ojcem małej dziewczynki. Nie założy już własnej rodziny, za bardzo pokaleczona przez życie została. Teraz może tylko walczyć o skromną namiastkę familiarności, skupiając się na dylematach bratanic. Jej zmartwień nikt nie zrozumie. I młodsze pokolenie wplątuje się w obyczajowe pułapki. Jedna z bohaterek decyduje się na bycie kochanką żonatego mężczyzny. Swoje uczucie musi trzymać w tajemnicy, chociaż żona doskonale zdaje sobie sprawę z istnienia „tej drugiej”, wie nawet, jak ma na imię. Obie mają jedynie gwarancję od ukochanego – że… żadnej nie zostawi. Każda kobieta, jaka wkracza do tej historii, wprowadza automatycznie nowe zawirowania i komplikacje. Mężczyzn w tej powieści jest kilku – dwóch należy już do przeszłości, zmarli, pozostawiając po sobie uczuciowy chaos i wiele niewyjaśnionych spraw. Okazuje się, że to ich zdecydowanie i interwencje wprowadzały ład w najdziwniejsze życie. W tomie „Matka i córka” nic nie może przeszkodzić w analizowaniu kobiecej psychiki, sekretów wspólnych przedstawicielkom różnych pokoleń. Jenn Diaz przy próbie streszczania wypada jak autorka telenoweli. Tymczasem rozwój wydarzeń ma jej posłużyć do ukazania głębokich prawd o kobietach.
„Matka i córka” to krótka powieść, a może powieściowy esej. Autorka towarzyszy swoim bohaterkom w momentach dla nich przełomowych, punktach, które wybijają kobiety z umownej strefy komfortu, a przynajmniej nakazują zweryfikowanie dotychczasowych rozwiązań. Wydaje się, że cała historia pod kątem fabularnym nie ma zbyt dużego znaczenia: sytuacja mogłaby się rozwijać dowolnie. Ważniejsze jest, że kolejne zdarzenia odsłaniają treści psychologiczne. Od pierwszych słów Diaz sugeruje, że jest zainteresowana budowaniem przekonujących portretów psychologicznych – i to nie jednostkowych, kobiet, które występują w tej relacji – ale ogólnie portretów pasujących do pań, bez względu na doświadczenia życiowe czy kulturowy kontekst. Ma do tego dryg: już od pierwszych stron widać ostrość spojrzenia, precyzyjne i wartościowe uwagi i dystans do prezentowanych charakterów. „Matka i córka” zamienia się w studium płci pod pozorami powieści. Przekonujące są tu reakcje postaci, odpowiedzi na wprowadzane sytuacje. Autorka prowokuje do działania przez szereg kryzysów – i chociaż stara się unikać przewidywalności, trudno nie przyznać jej racji w wyborach podejmowanych przez bohaterki. Jest w tym również swoista czułość, wyrozumiałość wobec kobiet połączonych więzami krwi i wystawianych na poważne próby. Bohaterki sprawdzają się w rolach żon i wdów, kochanek, córek i sióstr – autorka piętrzy relacje, a na temat każdej ma coś ciekawego do powiedzenia. „Matka i córka” przemyca opowieści o nienarodzonych dzieciach lub o starości – przez pryzmat bycia kobietą – wszystko w oparciu o kobiecość spełnioną. To powieść dopracowana stylistycznie w każdym szczególe, ale największe wrażenie wywiera za sprawą spojrzenia na płeć piękną. Jenn Diaz delikatnością zachwyca.
czwartek, 22 czerwca 2017
Virginia Vallejo: Kochając Pabla, nienawidząc Escobara
Agora, Warszawa 2017.
Huśtawka uczuć
Virginia Vallejo mogłaby być komiksową superbohaterką i wtedy wszyscy zarzucaliby papierowość jej autokreacji. W tomie „Kochając Pabla, nienawidząc Escobara” jest tak idealna, że aż nierzeczywista. To piękność, która ma pełną władzę nad mężczyznami. Wiąże się jedynie z miliarderami, ale nie chce ich pieniędzy ani drogiej biżuterii, potrafi wpływać na ich ambicje tak, by stawali się jeszcze bogatsi i bardziej sławni. Wie, jak wykorzystywać swoje wdzięki, a po utraconej miłości w ciągu kilku dni pociesza się kolejną zdobyczą. Nie ma zamiaru rodzić dzieci, z rodziną nie utrzymuje kontaktów. Jest wolna, niezależna i odważna. Szalenie seksowna i bardzo niebezpieczna. Wszystkie te cechy sprawiają, że zakochuje się w niej jeden z groźniejszych kolumbijskich przestępców, Pablo Escobar. Vallejo odpowiada uczuciem, a relacja, jaka łączy tych dwoje, nie należy do typowych. Mnóstwo w niej burzliwych rozstań i pożegnań na zawsze, mnóstwo też… przyjaźni, jaka nie rodzi się między Escobarem i jego licznymi kochankami – ani między Vallejo i jej ukochanymi. Virginia Vallejo dodatkowo może poznawać sekrety barona narkotykowego. W końcu przygotowuje się do napisania w przyszłości jego biografii.
Ale romans między Virginią Vallejo i Pablem Escobarem, choćby i najbardziej hollywoodzki, to tylko tło opowieści, jej drugi plan. Historia relacjonowana z perspektywy czasu pokazuje bowiem w pierwszej kolejności charakter przestępcy i sposoby jego działania. Miłość nie zaślepia Virginii: owszem, czasami kobieta podejmuje decyzje, biorąc pod uwagę sentymenty – o wiele częściej jednak w stosunku do Escobara bywa chłodna i rzeczowa. Z czasem relacja mocno się psuje i chociaż Vallejo nie postępuje jak typowa zakochana i rozczarowana kobieta, wciąż jest w stanie wiele wybaczyć. Wreszcie dochodzi ostatecznie do silnej i niebezpodstawnej nienawiści. Virginia Vallej zaczyna współpracować z policją antynarkotykową i staje się świadkiem w sprawie przeciwko Escobarowi. Zanim do tego dojdzie, zarejestruje wiele mrożących krew w żyłach wydarzeń i zbierze mnóstwo obciążających Escobara wiadomości.
„Kochając Pabla, nienawidząc Escobara” to książka, którą czyta się jak powieść sensacyjną i jedyne zastrzeżenie można mieć do bezemocjonalnych, rozbudowanych i logicznych wywodów Vallejo w konfrontacji z kochankiem: bohaterka tomu zawsze zachowuje zimną krew, wie, jak zareagować i nie przeżywa dylematów moralnych. Jest sybarytką, kocha luksus, ale jednocześnie deklaruje, że nie boi się śmierci. Wydaje się niezniszczalna, bo nawet gdy przeżywa załamanie, potrafi szybko się pozbierać i ruszyć dalej. Pablo Escobar jest tu portretowany przy okazji i jakby z poczuciem wyższości damy jego serca. Ciekawie napisana została ta książka, Virginia Vallejo prezentuje w niej osobistą perspektywę, a nie rezygnuje ani na moment z konkretów, zyskuje więc siatkę faktów, do których od czasu do czasu dokłada uczucia. To gotowy scenariusz filmowy, coś w sam raz dla żądnych sensacji i płomiennych romansów. Vallejo nie tworzy biografii Escobara – ani swojej – ale historię związku i wzajemnych oczekiwań przedstawia przekonująco. „Kochając Pabla, nienawidząc Escobara” przechyla się od miłości do nienawiści czasem w niewytłumaczalny, a czasem w zupełnie logiczny sposób, Virginia Vallejo nie tylko ma materiał na książkę – ale też potrafi go literacko opracować tak, by zapewnić czytelnikom jak najwięcej wrażeń. Od tej lektury trudno się będzie oderwać.
Huśtawka uczuć
Virginia Vallejo mogłaby być komiksową superbohaterką i wtedy wszyscy zarzucaliby papierowość jej autokreacji. W tomie „Kochając Pabla, nienawidząc Escobara” jest tak idealna, że aż nierzeczywista. To piękność, która ma pełną władzę nad mężczyznami. Wiąże się jedynie z miliarderami, ale nie chce ich pieniędzy ani drogiej biżuterii, potrafi wpływać na ich ambicje tak, by stawali się jeszcze bogatsi i bardziej sławni. Wie, jak wykorzystywać swoje wdzięki, a po utraconej miłości w ciągu kilku dni pociesza się kolejną zdobyczą. Nie ma zamiaru rodzić dzieci, z rodziną nie utrzymuje kontaktów. Jest wolna, niezależna i odważna. Szalenie seksowna i bardzo niebezpieczna. Wszystkie te cechy sprawiają, że zakochuje się w niej jeden z groźniejszych kolumbijskich przestępców, Pablo Escobar. Vallejo odpowiada uczuciem, a relacja, jaka łączy tych dwoje, nie należy do typowych. Mnóstwo w niej burzliwych rozstań i pożegnań na zawsze, mnóstwo też… przyjaźni, jaka nie rodzi się między Escobarem i jego licznymi kochankami – ani między Vallejo i jej ukochanymi. Virginia Vallejo dodatkowo może poznawać sekrety barona narkotykowego. W końcu przygotowuje się do napisania w przyszłości jego biografii.
Ale romans między Virginią Vallejo i Pablem Escobarem, choćby i najbardziej hollywoodzki, to tylko tło opowieści, jej drugi plan. Historia relacjonowana z perspektywy czasu pokazuje bowiem w pierwszej kolejności charakter przestępcy i sposoby jego działania. Miłość nie zaślepia Virginii: owszem, czasami kobieta podejmuje decyzje, biorąc pod uwagę sentymenty – o wiele częściej jednak w stosunku do Escobara bywa chłodna i rzeczowa. Z czasem relacja mocno się psuje i chociaż Vallejo nie postępuje jak typowa zakochana i rozczarowana kobieta, wciąż jest w stanie wiele wybaczyć. Wreszcie dochodzi ostatecznie do silnej i niebezpodstawnej nienawiści. Virginia Vallej zaczyna współpracować z policją antynarkotykową i staje się świadkiem w sprawie przeciwko Escobarowi. Zanim do tego dojdzie, zarejestruje wiele mrożących krew w żyłach wydarzeń i zbierze mnóstwo obciążających Escobara wiadomości.
„Kochając Pabla, nienawidząc Escobara” to książka, którą czyta się jak powieść sensacyjną i jedyne zastrzeżenie można mieć do bezemocjonalnych, rozbudowanych i logicznych wywodów Vallejo w konfrontacji z kochankiem: bohaterka tomu zawsze zachowuje zimną krew, wie, jak zareagować i nie przeżywa dylematów moralnych. Jest sybarytką, kocha luksus, ale jednocześnie deklaruje, że nie boi się śmierci. Wydaje się niezniszczalna, bo nawet gdy przeżywa załamanie, potrafi szybko się pozbierać i ruszyć dalej. Pablo Escobar jest tu portretowany przy okazji i jakby z poczuciem wyższości damy jego serca. Ciekawie napisana została ta książka, Virginia Vallejo prezentuje w niej osobistą perspektywę, a nie rezygnuje ani na moment z konkretów, zyskuje więc siatkę faktów, do których od czasu do czasu dokłada uczucia. To gotowy scenariusz filmowy, coś w sam raz dla żądnych sensacji i płomiennych romansów. Vallejo nie tworzy biografii Escobara – ani swojej – ale historię związku i wzajemnych oczekiwań przedstawia przekonująco. „Kochając Pabla, nienawidząc Escobara” przechyla się od miłości do nienawiści czasem w niewytłumaczalny, a czasem w zupełnie logiczny sposób, Virginia Vallejo nie tylko ma materiał na książkę – ale też potrafi go literacko opracować tak, by zapewnić czytelnikom jak najwięcej wrażeń. Od tej lektury trudno się będzie oderwać.
środa, 21 czerwca 2017
Paweł Zgrzebnicki: Tam, gdzie kończy się świat. Opowieści z Papui-Nowej Gwinei
Muza SA, Warszawa 2017.
Egzotyka oswajana
Paweł Zgrzebnicki uwielbia podróżować i odkrywać rytm życia miejscowych w obcych nie tylko Europejczykom kulturach. „Tam, gdzie kończy się świat. Opowieści z Papui-Nowej Gwinei” to próba poznania miejsca, które rzadko trafia do literatury – a jeszcze rzadziej do przewodników. W poszukiwaniu przygody autor wyrusza do miejsca, które wydaje się najbardziej egzotyczne i niemal niezbadane – do dyspozycji ma jedynie stare zapiski antropologów, które zresztą czasami w celach porównawczych przytacza. A skoro Papua-Nowa Gwinea to miejsce tajemnicze, sporą część swojej książki autor poświęca na wyjaśnienia prawie naukowe. Opisuje historię kraju i walutę, analizuje skład popularnej tu „używki” – betelu, przywołuje nazwiska i sylwetki dawnych badaczy. Punkty na trasie wyprawy prowokują do rozwijania poszczególnych zagadnień i tak na przykład Zgrzebnicki opowie o nekropoliach, problemach z utrzymaniem rafy koralowej, o drogach i trasach, lokalnych legendach, wpływach obcych państw. Sporo w tej książce wiadomości, które dzisiejszy podróżnik zdobędzie raczej za sprawą bibliotecznych kwerend niż samodzielnych odkryć. Te „teoretyczne” fragmenty Paweł Zgrzebnicki dość udanie wplata w swoje wrażenia z pobytu na wyspie. Zamierza dać odbiorcom podstawowe informacje, przygotować ich na to, co będzie zaraz opisywał. Fakt, że rozrzedza podręcznikowe dane swoimi przeżyciami, bardzo tu pomaga – w przeciwnym razie lektura straciłaby walory rozrywkowe.
Autor skrzętnie odnotowuje to, czego doświadcza, nawet jeśli to drobiazg w rodzaju krwistoczerwonych ust recepcjonistki żującej betel. Pokazuje perypetie związane z szukaniem miejsca na nocleg, środka transportu czy przewodnika wycieczki, czasami przygoda czeka na niego, gdy próbuje zjeść obiad, czasami – gdy chce zanurkować. Obserwuje autor otoczenie i dziwi się bez przerwy wybuchającym walkom, bierze udział w lokalnych świętach i odkrywa, jak wiele tematów tabu unieważniają pieniądze – jeśli coś jest według miejscowych niemożliwe, wystarczy tylko zapłacić, żeby natychmiast stało się dostępne dla przybysza. W ten sposób niszczy się lokalną kulturę: to proces, którego nie da się zahamować. Zgrzebnicki ma świadomość, że wiele ze zwyczajów nie przetrwa.
Oczywiście autor bardzo chętnie utrwala wszelkie absurdu, zaskoczenia czy komiczne rozczarowania, dba o to, by podkreślać odmienność papuaskiej codzienności. Przemierza kraj po to, by obserwować i wyciągać wnioski, może dostosowywać swoją wyprawę do panujących na miejscu warunków. Jedynym „dzikim” akcentem na miarę awanturniczej przygody z poprzednich wieków jest analizowanie działań łowców głów, poza tym coraz mniej już nietypowości. Zgrzebnicki nie trafia raczej do dzikich plemion, wystarczająco dzikie wydają mu się lokalne „cywilizowane” zwyczaje. „Tam, gdzie kończy się świat” jest zatem swoistą podpowiedzią dla kochających podróże, a nie dla odkrywców.
Książka została napisana swobodnie i z gęstą od faktów narracją. Autor wie, jak wzbogacać swoje opisy, wplatając w nie dialogi czy charakterystyki napotkanych ludzi, nie stroni od humoru (chociaż nie zależy mu na tym, żeby wyśmiać miejscowych i ich zwyczaje, nawet te męczące dla przybysza z Europy). Zdaje relację z tego, co przeżył, a podbudowuje ją rzeczowymi wiadomościami. Owe wiadomości pozwalają na wyciąganie wniosków z doświadczeń i umożliwiają odbycie podróży bez wychodzenia z domu. Paweł Zgrzebnicki nie upraszcza swojej opowieści, daje czytelnikom pełnowartościową i starannie zredagowaną lekturę. To tom warty zachowania na półce z literaturą podróżniczą.
Egzotyka oswajana
Paweł Zgrzebnicki uwielbia podróżować i odkrywać rytm życia miejscowych w obcych nie tylko Europejczykom kulturach. „Tam, gdzie kończy się świat. Opowieści z Papui-Nowej Gwinei” to próba poznania miejsca, które rzadko trafia do literatury – a jeszcze rzadziej do przewodników. W poszukiwaniu przygody autor wyrusza do miejsca, które wydaje się najbardziej egzotyczne i niemal niezbadane – do dyspozycji ma jedynie stare zapiski antropologów, które zresztą czasami w celach porównawczych przytacza. A skoro Papua-Nowa Gwinea to miejsce tajemnicze, sporą część swojej książki autor poświęca na wyjaśnienia prawie naukowe. Opisuje historię kraju i walutę, analizuje skład popularnej tu „używki” – betelu, przywołuje nazwiska i sylwetki dawnych badaczy. Punkty na trasie wyprawy prowokują do rozwijania poszczególnych zagadnień i tak na przykład Zgrzebnicki opowie o nekropoliach, problemach z utrzymaniem rafy koralowej, o drogach i trasach, lokalnych legendach, wpływach obcych państw. Sporo w tej książce wiadomości, które dzisiejszy podróżnik zdobędzie raczej za sprawą bibliotecznych kwerend niż samodzielnych odkryć. Te „teoretyczne” fragmenty Paweł Zgrzebnicki dość udanie wplata w swoje wrażenia z pobytu na wyspie. Zamierza dać odbiorcom podstawowe informacje, przygotować ich na to, co będzie zaraz opisywał. Fakt, że rozrzedza podręcznikowe dane swoimi przeżyciami, bardzo tu pomaga – w przeciwnym razie lektura straciłaby walory rozrywkowe.
Autor skrzętnie odnotowuje to, czego doświadcza, nawet jeśli to drobiazg w rodzaju krwistoczerwonych ust recepcjonistki żującej betel. Pokazuje perypetie związane z szukaniem miejsca na nocleg, środka transportu czy przewodnika wycieczki, czasami przygoda czeka na niego, gdy próbuje zjeść obiad, czasami – gdy chce zanurkować. Obserwuje autor otoczenie i dziwi się bez przerwy wybuchającym walkom, bierze udział w lokalnych świętach i odkrywa, jak wiele tematów tabu unieważniają pieniądze – jeśli coś jest według miejscowych niemożliwe, wystarczy tylko zapłacić, żeby natychmiast stało się dostępne dla przybysza. W ten sposób niszczy się lokalną kulturę: to proces, którego nie da się zahamować. Zgrzebnicki ma świadomość, że wiele ze zwyczajów nie przetrwa.
Oczywiście autor bardzo chętnie utrwala wszelkie absurdu, zaskoczenia czy komiczne rozczarowania, dba o to, by podkreślać odmienność papuaskiej codzienności. Przemierza kraj po to, by obserwować i wyciągać wnioski, może dostosowywać swoją wyprawę do panujących na miejscu warunków. Jedynym „dzikim” akcentem na miarę awanturniczej przygody z poprzednich wieków jest analizowanie działań łowców głów, poza tym coraz mniej już nietypowości. Zgrzebnicki nie trafia raczej do dzikich plemion, wystarczająco dzikie wydają mu się lokalne „cywilizowane” zwyczaje. „Tam, gdzie kończy się świat” jest zatem swoistą podpowiedzią dla kochających podróże, a nie dla odkrywców.
Książka została napisana swobodnie i z gęstą od faktów narracją. Autor wie, jak wzbogacać swoje opisy, wplatając w nie dialogi czy charakterystyki napotkanych ludzi, nie stroni od humoru (chociaż nie zależy mu na tym, żeby wyśmiać miejscowych i ich zwyczaje, nawet te męczące dla przybysza z Europy). Zdaje relację z tego, co przeżył, a podbudowuje ją rzeczowymi wiadomościami. Owe wiadomości pozwalają na wyciąganie wniosków z doświadczeń i umożliwiają odbycie podróży bez wychodzenia z domu. Paweł Zgrzebnicki nie upraszcza swojej opowieści, daje czytelnikom pełnowartościową i starannie zredagowaną lekturę. To tom warty zachowania na półce z literaturą podróżniczą.
wtorek, 20 czerwca 2017
Brulion zabaw w podróży
Wilga, Warszawa 2017.
Tradycja
„Brulion zabaw w podróży” waży niewiele, można więc go spakować do plecaka i zabrać na wakacje. A ponieważ ma wyrywane (perforowane) kartki – można będzie się nim podzielić z kolegami. Sprzyjają temu również powtórzenia niektórych treści. Brulion wpisuje się w rozrywki spod znaku YOLO – nie jest to „prawdziwa” książka, bardziej zeszyt ćwiczeń czy kreatywny dziennik, któremu nada się ostateczną formę dopiero po uzupełnieniu. Trzeba też pamiętać, że do większości proponowanych tu zabaw przydaje się towarzystwo. Tak jest przy statkach i grze w kółko i krzyżyk, przy grze w państwa-miasta, sąsiadów czy smoki. Dla samotnych są tu zabawy w połącz kropki, kolorowanki, labirynty czy bardzo proste origami (łódka z papieru, czapka, kubek czy piekło-niebo) oraz „kursy” komiksowych rysunków: tworzenie pyszczka misia, ufo czy ptaszka. Są tu zabawy „siedzące”, nadające się do wcielania w życie w samochodzie lub autokarze – uruchomione więc zostają zdolność logicznego myślenia, refleks i kreatywność. Twórcy serii odwołają się do pomysłów znanych całym pokoleniom, tu jedynie przywołują sprawdzone rozrywki i podsuwają odbiorcom plansze – do much, łapek czy szubienicy. Rzecz jasna tego typu plansze można bez trudu wykonać samodzielnie i przez lata całe pokolenia tak właśnie sobie radziły. Ale teraz, gdy trzeba odciągnąć dzieci od rozrywek elektronicznych, przyda się takie wprowadzenie – w sam raz do przetestowania polecanych zabaw bez większego wysiłku. Jeśli najmłodsi zasmakują w propozycjach, kolejne kartki przygotują już sami.
Do brulionowych zabaw bardzo pasuje opracowanie graficzne serii. Cały tomik przypomina brulion, jaki najlepiej znali ich dziadkowie (bo rodzice to już czasy kolorowych okładek zeszytów). Zadania wydrukowane zostały na cienkim papierze (recyklingowym), czasami… poszarzanym przez nadrukowany kolor tła. Graficznie całość stylizowana jest na odręczne notatki i rysunki dla pamięci, proste szkicowe ozdobniki, które nadają całości lekkiego i młodzieżowego charakteru. Można je bez wahania uzupełniać i dorysowywać własne wzory – poza samym graniem. „Brulion zabaw w podróży” warto dzisiaj podsuwać dzieciom, by przekonać je do rozwijania relacji społecznych: pokazać uroki wspólnej zabawy. Inna sprawa, że „Brulion zabaw w podróży” więcej sentymentów wywołać może u rodziców.
Zasady wybranych gier zostały wydrukowane na wewnętrznych stronach okładki i to jedyny fragment, w którym pojawia się klasyczny druk. Znalazło się tu dziesięć opisów, więc nawet ci, którym rodzice nie mogą wyjaśnić zabaw, skorzystają ze wskazówek i zrozumieją, co mają oznaczać enigmatyczne plansze wewnątrz tomiku. Opracowanie graficzne zabaw z kolei sprawia, że dzieci będą chciały z tomiku skorzystać: w końcu nic nie zastąpi samodzielnego rysowania komiksowych portretów pamięciowych, ale też radości płynącej ze wspólnego działania. „Brulion zabaw w podróży” nie może być odkrywczy, ale pomaga zabić nudę i pokazuje, że poza internetem wciąż jeszcze da się znaleźć ciekawe zadania do wykonywania ze znajomymi. Interaktywność to jedna z bardziej pożądanych cech w tej serii.
„Brulion zabaw w podróży” kontynuuje cykl o „kultowych” grach dla maluchów – a dzisiaj przypominanie tego typu rozwiązań wydaje się szczególnie ważne. To nawiązanie do tradycji, która wcale nie musi zniknąć, przegrywając z multimediami. I choćby ze względu na przedstawienie najmłodszym tego, co doskonale znali ich rodzice i dziadkowie, warto wykorzystać ten tomik jako alternatywę dla komputerów.
Tradycja
„Brulion zabaw w podróży” waży niewiele, można więc go spakować do plecaka i zabrać na wakacje. A ponieważ ma wyrywane (perforowane) kartki – można będzie się nim podzielić z kolegami. Sprzyjają temu również powtórzenia niektórych treści. Brulion wpisuje się w rozrywki spod znaku YOLO – nie jest to „prawdziwa” książka, bardziej zeszyt ćwiczeń czy kreatywny dziennik, któremu nada się ostateczną formę dopiero po uzupełnieniu. Trzeba też pamiętać, że do większości proponowanych tu zabaw przydaje się towarzystwo. Tak jest przy statkach i grze w kółko i krzyżyk, przy grze w państwa-miasta, sąsiadów czy smoki. Dla samotnych są tu zabawy w połącz kropki, kolorowanki, labirynty czy bardzo proste origami (łódka z papieru, czapka, kubek czy piekło-niebo) oraz „kursy” komiksowych rysunków: tworzenie pyszczka misia, ufo czy ptaszka. Są tu zabawy „siedzące”, nadające się do wcielania w życie w samochodzie lub autokarze – uruchomione więc zostają zdolność logicznego myślenia, refleks i kreatywność. Twórcy serii odwołają się do pomysłów znanych całym pokoleniom, tu jedynie przywołują sprawdzone rozrywki i podsuwają odbiorcom plansze – do much, łapek czy szubienicy. Rzecz jasna tego typu plansze można bez trudu wykonać samodzielnie i przez lata całe pokolenia tak właśnie sobie radziły. Ale teraz, gdy trzeba odciągnąć dzieci od rozrywek elektronicznych, przyda się takie wprowadzenie – w sam raz do przetestowania polecanych zabaw bez większego wysiłku. Jeśli najmłodsi zasmakują w propozycjach, kolejne kartki przygotują już sami.
Do brulionowych zabaw bardzo pasuje opracowanie graficzne serii. Cały tomik przypomina brulion, jaki najlepiej znali ich dziadkowie (bo rodzice to już czasy kolorowych okładek zeszytów). Zadania wydrukowane zostały na cienkim papierze (recyklingowym), czasami… poszarzanym przez nadrukowany kolor tła. Graficznie całość stylizowana jest na odręczne notatki i rysunki dla pamięci, proste szkicowe ozdobniki, które nadają całości lekkiego i młodzieżowego charakteru. Można je bez wahania uzupełniać i dorysowywać własne wzory – poza samym graniem. „Brulion zabaw w podróży” warto dzisiaj podsuwać dzieciom, by przekonać je do rozwijania relacji społecznych: pokazać uroki wspólnej zabawy. Inna sprawa, że „Brulion zabaw w podróży” więcej sentymentów wywołać może u rodziców.
Zasady wybranych gier zostały wydrukowane na wewnętrznych stronach okładki i to jedyny fragment, w którym pojawia się klasyczny druk. Znalazło się tu dziesięć opisów, więc nawet ci, którym rodzice nie mogą wyjaśnić zabaw, skorzystają ze wskazówek i zrozumieją, co mają oznaczać enigmatyczne plansze wewnątrz tomiku. Opracowanie graficzne zabaw z kolei sprawia, że dzieci będą chciały z tomiku skorzystać: w końcu nic nie zastąpi samodzielnego rysowania komiksowych portretów pamięciowych, ale też radości płynącej ze wspólnego działania. „Brulion zabaw w podróży” nie może być odkrywczy, ale pomaga zabić nudę i pokazuje, że poza internetem wciąż jeszcze da się znaleźć ciekawe zadania do wykonywania ze znajomymi. Interaktywność to jedna z bardziej pożądanych cech w tej serii.
„Brulion zabaw w podróży” kontynuuje cykl o „kultowych” grach dla maluchów – a dzisiaj przypominanie tego typu rozwiązań wydaje się szczególnie ważne. To nawiązanie do tradycji, która wcale nie musi zniknąć, przegrywając z multimediami. I choćby ze względu na przedstawienie najmłodszym tego, co doskonale znali ich rodzice i dziadkowie, warto wykorzystać ten tomik jako alternatywę dla komputerów.
poniedziałek, 19 czerwca 2017
Rafał Ohme: Emo sapiens. Harmonia emocji i rozumu
Bukowy Las, Wrocław 2017.
Emocje na wesoło
Książkę o emocjach w życiu człowieka Rafał Ohme chce pisać z uśmiechem i zapatrzeniem w poradniki dotyczące samorozwoju z zachodnich rynków. Jego „Emo sapiens. Harmonia emocji i rozumu” jest jak list do czytelnika, czasem traktowanego z pobłażliwością (żeby nie napisać: jak dziecko), zwalnianego z obowiązku myślenia. Ohme wszystko za niego przeczyta, wszystkiego się dowie, wszystko przetrawi, a na końcu podsunie papkę, tak, by pochłonąć ją jak najmniejszym kosztem. Rafał Ohme będzie przewodnikiem po uczuciach i reakcjach, również tych, które stanowią żelazny kanon żartów (wie, dlaczego kobiety przy malowaniu oczu otwierają usta), odwołuje się do sytuacji znanych każdemu z codziennego życia i kreuje siebie na… specjalistę-komika. A ponieważ psychologia i żarty rzadko do siebie pasują stylistycznie – będzie „Emo sapiens” budzić rozmaite, czasem skrajne odczucia.
Autor, żeby zapracować na autorytet, przedstawia czytelnikom dane teoretyczne na temat pracy mózgu, rozwoju emocjonalności w historii ewolucji, roli zmysłów w odczuwaniu emocji… Każde zagadnienie chce obudowywać wiedzą z zakresu biologii, ale zdaje sobie sprawę z tego, że to byłoby po pierwsze wtórne wobec podręczników i części poradników (teoretyczne wprowadzenie to element obowiązkowy w książkach do samorozwoju, bez względu na jakość później wprowadzanych refleksji), po drugie – niestrawne dla odbiorców spragnionych szybkiego i prostego zestawu wskazówek i podpowiedzi. Dlatego Rafał Ohme przyjmuje rolę błazna. Zamienia się w wesołka, który pracę systemu nerwowego porówna do działania komputerów, odwoła się do popkulturowych zdobyczy – filmów czy seriali jako przykładów na poparcie swoich tez. Do tej lekkości i żartobliwości bardzo pasuje traktowanie czytelnika jak kumpla, zapożyczone z kioskowych poradników. Rafał Ohme przez cały czas podtrzymuje więź z odbiorcą, zwraca się bezpośrednio do niego, nakazuje przypomnieć sobie doświadczenia z przeszłości (tak ogólne, że wspólne wszystkim), zadaje bardzo dużo pytań. Dba o to, by czytelnicy po prostu nie mogli odsunąć się od lektury, działa na ich emocje. Czasami przywołuje znane sztuczki oszukujące umysł (obrazki z porównywaniem wielkości), innym razem wystarczą mu rozwiązania z pozoru nierozwiązywalnych zagadek. Kusi tym odbiorców, podobnie jak niekonwencjonalnym stylem. Oczywiście ma to swoje wady, bo nie każdemu przypadnie do gustu wieczne wygłupianie się – ale już samym tytułem Ohme trafi do młodego pokolenia czytelników. Tym powaga nie jest potrzebna: więcej, satyryczne popisy autora zamienią się w wartość.
„Emo sapiens” to książka o tym, jak ludzie reagują – autor pokazuje zarówno typowe emocje w odpowiedzi na konkretną sytuację, automatyzmy i zachowania irracjonalne, jak i możliwości zmiany. Wyjaśnia, jak odczytywać emocje rozmówcy z mikrodrgań na jego twarzy i – jak testować odruchy w określonych sytuacjach. Sprawia, że odbiorcy zaczną lepiej rozumieć emocje. Jednocześnie chce, żeby tom nie kojarzył się czytelnikom z wysiłkiem poznawczym: na początku rozdziału zapowiada jego treść, sam rozdział dzieli na drobne cząstki, do tego jeszcze tworzy wypunktowane podsumowania. Trudniejsze treści pozbawione żartobliwego tonu zamyka w „gazetowych” ramkach – to wskazówka dla wciąż spragnionych wiedzy i pogłębiania wiadomości, ci, którzy wolą rytm disco, mogą te fragmenty pomijać. Rafał Ohme tworzy sobie obraz czytelnika internetowego i rozleniwionego, wie, że musi mu zaoferować przesłania w atrakcyjnej oprawie. Dlatego też „Emo sapiens” zahacza o niepowagę – to rozwiązanie wpasowujące się w oczekiwania odbiorców i rynku.
Emocje na wesoło
Książkę o emocjach w życiu człowieka Rafał Ohme chce pisać z uśmiechem i zapatrzeniem w poradniki dotyczące samorozwoju z zachodnich rynków. Jego „Emo sapiens. Harmonia emocji i rozumu” jest jak list do czytelnika, czasem traktowanego z pobłażliwością (żeby nie napisać: jak dziecko), zwalnianego z obowiązku myślenia. Ohme wszystko za niego przeczyta, wszystkiego się dowie, wszystko przetrawi, a na końcu podsunie papkę, tak, by pochłonąć ją jak najmniejszym kosztem. Rafał Ohme będzie przewodnikiem po uczuciach i reakcjach, również tych, które stanowią żelazny kanon żartów (wie, dlaczego kobiety przy malowaniu oczu otwierają usta), odwołuje się do sytuacji znanych każdemu z codziennego życia i kreuje siebie na… specjalistę-komika. A ponieważ psychologia i żarty rzadko do siebie pasują stylistycznie – będzie „Emo sapiens” budzić rozmaite, czasem skrajne odczucia.
Autor, żeby zapracować na autorytet, przedstawia czytelnikom dane teoretyczne na temat pracy mózgu, rozwoju emocjonalności w historii ewolucji, roli zmysłów w odczuwaniu emocji… Każde zagadnienie chce obudowywać wiedzą z zakresu biologii, ale zdaje sobie sprawę z tego, że to byłoby po pierwsze wtórne wobec podręczników i części poradników (teoretyczne wprowadzenie to element obowiązkowy w książkach do samorozwoju, bez względu na jakość później wprowadzanych refleksji), po drugie – niestrawne dla odbiorców spragnionych szybkiego i prostego zestawu wskazówek i podpowiedzi. Dlatego Rafał Ohme przyjmuje rolę błazna. Zamienia się w wesołka, który pracę systemu nerwowego porówna do działania komputerów, odwoła się do popkulturowych zdobyczy – filmów czy seriali jako przykładów na poparcie swoich tez. Do tej lekkości i żartobliwości bardzo pasuje traktowanie czytelnika jak kumpla, zapożyczone z kioskowych poradników. Rafał Ohme przez cały czas podtrzymuje więź z odbiorcą, zwraca się bezpośrednio do niego, nakazuje przypomnieć sobie doświadczenia z przeszłości (tak ogólne, że wspólne wszystkim), zadaje bardzo dużo pytań. Dba o to, by czytelnicy po prostu nie mogli odsunąć się od lektury, działa na ich emocje. Czasami przywołuje znane sztuczki oszukujące umysł (obrazki z porównywaniem wielkości), innym razem wystarczą mu rozwiązania z pozoru nierozwiązywalnych zagadek. Kusi tym odbiorców, podobnie jak niekonwencjonalnym stylem. Oczywiście ma to swoje wady, bo nie każdemu przypadnie do gustu wieczne wygłupianie się – ale już samym tytułem Ohme trafi do młodego pokolenia czytelników. Tym powaga nie jest potrzebna: więcej, satyryczne popisy autora zamienią się w wartość.
„Emo sapiens” to książka o tym, jak ludzie reagują – autor pokazuje zarówno typowe emocje w odpowiedzi na konkretną sytuację, automatyzmy i zachowania irracjonalne, jak i możliwości zmiany. Wyjaśnia, jak odczytywać emocje rozmówcy z mikrodrgań na jego twarzy i – jak testować odruchy w określonych sytuacjach. Sprawia, że odbiorcy zaczną lepiej rozumieć emocje. Jednocześnie chce, żeby tom nie kojarzył się czytelnikom z wysiłkiem poznawczym: na początku rozdziału zapowiada jego treść, sam rozdział dzieli na drobne cząstki, do tego jeszcze tworzy wypunktowane podsumowania. Trudniejsze treści pozbawione żartobliwego tonu zamyka w „gazetowych” ramkach – to wskazówka dla wciąż spragnionych wiedzy i pogłębiania wiadomości, ci, którzy wolą rytm disco, mogą te fragmenty pomijać. Rafał Ohme tworzy sobie obraz czytelnika internetowego i rozleniwionego, wie, że musi mu zaoferować przesłania w atrakcyjnej oprawie. Dlatego też „Emo sapiens” zahacza o niepowagę – to rozwiązanie wpasowujące się w oczekiwania odbiorców i rynku.
niedziela, 18 czerwca 2017
Peter Houghton, Jane Worroll: Leśna szkoła dla każdego. Zaprzyjaźnij się z przyrodą
Muza SA, Warszawa 2017.
Skarby
Jest „Leśna szkoła dla każdego” książką, która przyda się animatorom, wychowawcom kolonijnym czy nauczycielom do organizowania dzieciom zabaw na świeżym powietrzu. Jest też znakiem czasów – pokazuje, jak daleko ludzie odeszli od tego, co dawniej było naturalnym sposobem na wypoczynek i rozrywkę. Autorzy – Peter Houghton i Jane Worroll – próbują odciągnąć najmłodszych od komputerów i smartfonów, oferując im w zamian zestaw silnych wrażeń. I tylko jedno budzi w tomiku poważne zastrzeżenie: opiekunowie mają zaopatrzyć się w podstawowe środki czystości, jak tłumaczą autorzy „chodzi o to, by bawiące się na powietrzu dzieci nie musiały się martwić, że się ubrudzą”. Jeśli to prawdziwe – z życia wzięte – zmartwienie, to znaczy, że przemiana pokoleniowa jest przerażająca. Bez względu jednak na takie uwagi „Leśna szkoła dla każdego” to tomik, dzięki któremu maluchy mogą odkryć urok zabaw na świeżym powietrzu. A zabawy należą do niebanalnych, nie znajdzie się ich w pierwszym lepszym poradniku czy zestawie gier. Ponadto zostały przez autorów przetestowane – niektóre rozrywki są opisywane jako wyjątkowo lubiane przez dzieci, inne służą edukowaniu młodego pokolenia bądź stanowią wprowadzenie do survivalowej przygody.
Jest w tomie kilka działów, całkiem sensownie przygotowanych i pogrupowanych treści – uszeregowanych pod kątem stopnia trudności. Najpierw bardzo proste zabawy na oswajanie maluchów z lasem: gry w zapamiętywanie, szukanie ukrytych wcześniej żołędzi czy tworzenie „mapy lasu” – nic wymagającego. To pomysły, które mają na celu przyzwyczajenie dzieci do przyrody, uświadomienie im, że poza domem (i internetem) czeka wiele przygód. Druga część to zabawy bardziej kreatywne: tu dzieci będą tworzyć stroiki jako nakrycia głowy, robić twarze z błota na pniach drzew, produkować leśną biżuterię i ramki z patyków, a nawet… łuki i strzały (ilość przestróg w tym fragmencie książki przewyższa oczekiwania, a zresztą zawsze, gdy trzeba użyć narzędzi, autorzy do znudzenia przypominają, jak się nimi posługiwać i jak zachować ostrożność). Wreszcie przechodzą twórcy tomu do zabaw survivalowych: uczą budowania szałasów, krzesania ognia (to trochę mało „leśne”, ale w końcu dotyczy umiejętności przetrwania, więc się przyda) – a nawet przygotowania roboczego „samowaru”. Również w tej części znajdą się przepisy na kilka potraw ze znalezionych w lesie owoców (nie ma mowy o znanych u nas poziomkach i jagodach, są za to kwiaty czarnego bzu w cieście). To tylko jedno z zagadnień, które przy lekcji o żywieniu się darami lasu trzeba poruszyć – ale pokaże dzieciom, dlaczego w ogóle warto się tym zająć. Ostatni rozdział to już najbardziej edukacyjne gry i zabawy – w nich zdobywaniu wiedzy towarzyszą „ciekawe” zręcznościowe wyzwania – w zgadywankach najmłodsi przeplatają między sobą sznurek, obserwują mrówki lub bawią się w drapieżniki czy „pożar lasu” (to ostatnie to po prostu odmiana berka).
„Leśna szkoła dla każdego” to publikacja przygotowana tak, by nauczyć dzieci szacunku do lasu, ale i zapewnić im rozrywki na świeżym powietrzu. Wszystko tu jest nowe, atrakcyjne i ciekawe za sprawą mało eksploatowanego tematu. Houghton i Worroll przywracają zainteresowanie przyrodą, sięgając do tego, co dawniej było najzupełniej oczywiste. Dzisiaj jednak odbiorcy potrzebują takiego przypomnienia. A dzieci wychowywane w miłości do lasu nauczą się bez zastrzeżeń cenić i chronić przyrodę. W naszych warunkach trzeba będzie jednak też zaznaczyć, by przy szukaniu leśnych skarbów do ozdabiania przedmiotów nie sięgały po śmieci…
Skarby
Jest „Leśna szkoła dla każdego” książką, która przyda się animatorom, wychowawcom kolonijnym czy nauczycielom do organizowania dzieciom zabaw na świeżym powietrzu. Jest też znakiem czasów – pokazuje, jak daleko ludzie odeszli od tego, co dawniej było naturalnym sposobem na wypoczynek i rozrywkę. Autorzy – Peter Houghton i Jane Worroll – próbują odciągnąć najmłodszych od komputerów i smartfonów, oferując im w zamian zestaw silnych wrażeń. I tylko jedno budzi w tomiku poważne zastrzeżenie: opiekunowie mają zaopatrzyć się w podstawowe środki czystości, jak tłumaczą autorzy „chodzi o to, by bawiące się na powietrzu dzieci nie musiały się martwić, że się ubrudzą”. Jeśli to prawdziwe – z życia wzięte – zmartwienie, to znaczy, że przemiana pokoleniowa jest przerażająca. Bez względu jednak na takie uwagi „Leśna szkoła dla każdego” to tomik, dzięki któremu maluchy mogą odkryć urok zabaw na świeżym powietrzu. A zabawy należą do niebanalnych, nie znajdzie się ich w pierwszym lepszym poradniku czy zestawie gier. Ponadto zostały przez autorów przetestowane – niektóre rozrywki są opisywane jako wyjątkowo lubiane przez dzieci, inne służą edukowaniu młodego pokolenia bądź stanowią wprowadzenie do survivalowej przygody.
Jest w tomie kilka działów, całkiem sensownie przygotowanych i pogrupowanych treści – uszeregowanych pod kątem stopnia trudności. Najpierw bardzo proste zabawy na oswajanie maluchów z lasem: gry w zapamiętywanie, szukanie ukrytych wcześniej żołędzi czy tworzenie „mapy lasu” – nic wymagającego. To pomysły, które mają na celu przyzwyczajenie dzieci do przyrody, uświadomienie im, że poza domem (i internetem) czeka wiele przygód. Druga część to zabawy bardziej kreatywne: tu dzieci będą tworzyć stroiki jako nakrycia głowy, robić twarze z błota na pniach drzew, produkować leśną biżuterię i ramki z patyków, a nawet… łuki i strzały (ilość przestróg w tym fragmencie książki przewyższa oczekiwania, a zresztą zawsze, gdy trzeba użyć narzędzi, autorzy do znudzenia przypominają, jak się nimi posługiwać i jak zachować ostrożność). Wreszcie przechodzą twórcy tomu do zabaw survivalowych: uczą budowania szałasów, krzesania ognia (to trochę mało „leśne”, ale w końcu dotyczy umiejętności przetrwania, więc się przyda) – a nawet przygotowania roboczego „samowaru”. Również w tej części znajdą się przepisy na kilka potraw ze znalezionych w lesie owoców (nie ma mowy o znanych u nas poziomkach i jagodach, są za to kwiaty czarnego bzu w cieście). To tylko jedno z zagadnień, które przy lekcji o żywieniu się darami lasu trzeba poruszyć – ale pokaże dzieciom, dlaczego w ogóle warto się tym zająć. Ostatni rozdział to już najbardziej edukacyjne gry i zabawy – w nich zdobywaniu wiedzy towarzyszą „ciekawe” zręcznościowe wyzwania – w zgadywankach najmłodsi przeplatają między sobą sznurek, obserwują mrówki lub bawią się w drapieżniki czy „pożar lasu” (to ostatnie to po prostu odmiana berka).
„Leśna szkoła dla każdego” to publikacja przygotowana tak, by nauczyć dzieci szacunku do lasu, ale i zapewnić im rozrywki na świeżym powietrzu. Wszystko tu jest nowe, atrakcyjne i ciekawe za sprawą mało eksploatowanego tematu. Houghton i Worroll przywracają zainteresowanie przyrodą, sięgając do tego, co dawniej było najzupełniej oczywiste. Dzisiaj jednak odbiorcy potrzebują takiego przypomnienia. A dzieci wychowywane w miłości do lasu nauczą się bez zastrzeżeń cenić i chronić przyrodę. W naszych warunkach trzeba będzie jednak też zaznaczyć, by przy szukaniu leśnych skarbów do ozdabiania przedmiotów nie sięgały po śmieci…
Tomasz Minkiewicz: Poszukiwacze przygód. Magiczny pierścień
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Skarb i przygoda
„Ballada” o poszukiwaczach przygód to literacki i gatunkowy żart, kolejny oryginalny pomysł na zabawę, która bardzo przypadła do gustu najmłodszym. „Magiczny pierścień” to duża książka – wyszukiwanka Tomasza Minkiewicza. Nietypowa o tyle, że łączy przeglądanie ilustracji z komiksem, a do tego czerpie z wyostrzonych średniowiecznych pieśni, czy raczej dzisiejszych wyobrażeń na temat ówczesnej stylistyki. Minkiewicz bardzo swobodnie operuje nawiązaniami i kontekstami, do kreskówkowej historyjki wprowadzając sporo humoru i wiele zagadek. Każdy rozdział poprzedzony jest kilkuzwrotkowym i nieobojętnym stylistycznie rymowanym wprowadzeniem – to jak komentarz barda, w którego wciela się narrator-prosiak. Bohaterami tej opowieści są nietoperz (będący karykaturą mistrza Yody i raczej nieprzypominający nietoperza), żubr (którego szyszak śmieszy wszystkich bohaterów historii przez podobieństwo do garnka) i wiewiórka (piękność w grupie, z zachowania – ninja). W przygodzie pomaga im magia, różnie rozumiana. Krótkie komiksowe scenki stanowią zapis akcji – tu postacie ruszają na wyprawę. Plany chce im pokrzyżować kurak ciemności, sowa Galus. Ktoś, kto zgubił magiczny pierścień na Potwornej Górze obiecuje nagrodę dla znalazcy – a to wystarcza, by wyruszyć z pomocą. Jednak armia mechanicznych kur to spore wyzwanie. Bohaterowie będą przekradać się ciemnymi tunelami oraz kanałami, użyją balonu przyczepionego do wieży magiczną blokadą i zmierzą się z potworem z Potwornej Góry. Czekają na nich niespodzianki (w rodzaju drapieżnych latających buraków, mało kto by przypuszczał, że pojawi się taki właśnie wróg), ale w końcu drużyna od tego jest drużyną, żeby nigdy się nie poddawać. Są w tym komiksie scenki, które z łatwością odczytywać można jako literackie cytaty, są absurdalne pomysły i zabawy skojarzeniami. Tomasz Minkiewicz karykaturalizuje klasyczne historie awanturnicze, zapewniając dzieciom dużo śmiechu. Bohaterowie przechodzą przez kolejne pułapki i kolejne „poziomy” zadań do wykonania – a najmłodsi im kibicują, śledząc przygody. Ale nie tylko na tym ich zadanie polega. Co pewien czas wtrąca się bard, wprowadzając polecenia dla dzieci. Oznaczone wykrzyknikiem miejsca to rozkładówki z wyszukiwankami starannie wpasowanymi w komiks – nagle – i zupełnie logicznie – zwiększa się przestrzeń kadru, a odbiorcy muszą wskazać na rozkładówce przedmioty potrzebne w dalszej wędrówce. Nie jest to zadanie proste: już znalezienie dziesięciu zielonych jabłek na drzewach w sadzie wymaga dużego skupienia. Nie da się rozwiązać tych zadań błyskawicznie i nawet dorośli mogą mieć z nimi problemy. Pojawiają się tu także – jak w każdej prawdziwej przygodzie – rozkładówki ze skarbami do znalezienia. Są specjalnie oznaczone, więc nie trzeba przerywać lektury, można do nich wrócić po pewnym czasie.
Poszczególne kadry są raczej duże (po cztery „wersy” na stronę) i pozbawione detali w rodzaju tych z komiksów Christy – Tomasz Minkiewicz wypełnia je za to misternymi deseniami, gdy koloruje większe płaszczyzny obrazka. Unika narratorskich wstawek, za to chętnie posługuje się hasłowymi dialogami. Do opowieści wplata liczne żarty, bawi się konwencjami i stara się odświeżyć mocno eksploatowany w ostatnich latach schemat. „Poszukiwacze przygód” to propozycja dla tych, którzy cenią zabawę formą i satyryczne nawiązania do klasyki. Tomasz Minkiewicz znajduje dobre uzasadnienie dla wyszukiwankowych wyznań – wciąga najmłodszych w prostą akcję przypominającą komputerową zręcznościówkę i pozwala im działać razem z bohaterami. A że ci stanowią wyjątkową drużynę…
Skarb i przygoda
„Ballada” o poszukiwaczach przygód to literacki i gatunkowy żart, kolejny oryginalny pomysł na zabawę, która bardzo przypadła do gustu najmłodszym. „Magiczny pierścień” to duża książka – wyszukiwanka Tomasza Minkiewicza. Nietypowa o tyle, że łączy przeglądanie ilustracji z komiksem, a do tego czerpie z wyostrzonych średniowiecznych pieśni, czy raczej dzisiejszych wyobrażeń na temat ówczesnej stylistyki. Minkiewicz bardzo swobodnie operuje nawiązaniami i kontekstami, do kreskówkowej historyjki wprowadzając sporo humoru i wiele zagadek. Każdy rozdział poprzedzony jest kilkuzwrotkowym i nieobojętnym stylistycznie rymowanym wprowadzeniem – to jak komentarz barda, w którego wciela się narrator-prosiak. Bohaterami tej opowieści są nietoperz (będący karykaturą mistrza Yody i raczej nieprzypominający nietoperza), żubr (którego szyszak śmieszy wszystkich bohaterów historii przez podobieństwo do garnka) i wiewiórka (piękność w grupie, z zachowania – ninja). W przygodzie pomaga im magia, różnie rozumiana. Krótkie komiksowe scenki stanowią zapis akcji – tu postacie ruszają na wyprawę. Plany chce im pokrzyżować kurak ciemności, sowa Galus. Ktoś, kto zgubił magiczny pierścień na Potwornej Górze obiecuje nagrodę dla znalazcy – a to wystarcza, by wyruszyć z pomocą. Jednak armia mechanicznych kur to spore wyzwanie. Bohaterowie będą przekradać się ciemnymi tunelami oraz kanałami, użyją balonu przyczepionego do wieży magiczną blokadą i zmierzą się z potworem z Potwornej Góry. Czekają na nich niespodzianki (w rodzaju drapieżnych latających buraków, mało kto by przypuszczał, że pojawi się taki właśnie wróg), ale w końcu drużyna od tego jest drużyną, żeby nigdy się nie poddawać. Są w tym komiksie scenki, które z łatwością odczytywać można jako literackie cytaty, są absurdalne pomysły i zabawy skojarzeniami. Tomasz Minkiewicz karykaturalizuje klasyczne historie awanturnicze, zapewniając dzieciom dużo śmiechu. Bohaterowie przechodzą przez kolejne pułapki i kolejne „poziomy” zadań do wykonania – a najmłodsi im kibicują, śledząc przygody. Ale nie tylko na tym ich zadanie polega. Co pewien czas wtrąca się bard, wprowadzając polecenia dla dzieci. Oznaczone wykrzyknikiem miejsca to rozkładówki z wyszukiwankami starannie wpasowanymi w komiks – nagle – i zupełnie logicznie – zwiększa się przestrzeń kadru, a odbiorcy muszą wskazać na rozkładówce przedmioty potrzebne w dalszej wędrówce. Nie jest to zadanie proste: już znalezienie dziesięciu zielonych jabłek na drzewach w sadzie wymaga dużego skupienia. Nie da się rozwiązać tych zadań błyskawicznie i nawet dorośli mogą mieć z nimi problemy. Pojawiają się tu także – jak w każdej prawdziwej przygodzie – rozkładówki ze skarbami do znalezienia. Są specjalnie oznaczone, więc nie trzeba przerywać lektury, można do nich wrócić po pewnym czasie.
Poszczególne kadry są raczej duże (po cztery „wersy” na stronę) i pozbawione detali w rodzaju tych z komiksów Christy – Tomasz Minkiewicz wypełnia je za to misternymi deseniami, gdy koloruje większe płaszczyzny obrazka. Unika narratorskich wstawek, za to chętnie posługuje się hasłowymi dialogami. Do opowieści wplata liczne żarty, bawi się konwencjami i stara się odświeżyć mocno eksploatowany w ostatnich latach schemat. „Poszukiwacze przygód” to propozycja dla tych, którzy cenią zabawę formą i satyryczne nawiązania do klasyki. Tomasz Minkiewicz znajduje dobre uzasadnienie dla wyszukiwankowych wyznań – wciąga najmłodszych w prostą akcję przypominającą komputerową zręcznościówkę i pozwala im działać razem z bohaterami. A że ci stanowią wyjątkową drużynę…
sobota, 17 czerwca 2017
Joanna Kulmowa: 37
Iskry, Warszawa 2017.
Zachwyt istnienia
„Jeszcze tu jestem” mówi w pierwszym wersie Joanna Kulmowa. Ale tym, którzy jej poezję od dawna kochają, nie musi przypominać o swoim istnieniu: może być pewna, że fani czekają na tomiki z utęsknieniem. Bo Joanna Kulmowa pisze tak, jak nikt inny dzisiaj. Melancholię łączy z pogodnym uśmiechem oraz… rymami, które nienachalnie porządkują utwory, zajmuje się sprawami metafizycznymi, które zestawia nieodmiennie z prostotą, przyziemnością znaną czytelnikom z codziennego życia. Potrzeba jej poezji do uchwycenia ulotnego piękna i istoty świata, do prywatnych zachwytów i do autobiografii zapisanej w lirycznych spostrzeżeniach. „Jeszcze 37 wierszy” to zbiorek, który unika krzyku, za to staje się arkadią dla zabieganych i szukających wytchnienia. Kulmowa zwraca uwagę na otoczenie: rośliny i zwierzęta zazwyczaj mijane obojętnie, promienie słońca padające na drzewa. W zapatrzeniu w przyrodę od czasu do czasu odżywają skojarzenia intertekstualne – nawiązania do malarstwa, poezji, mitologii czy Biblii – zresztą motyw modlitw (chrześcijańskich i żydowskich) powraca tu równie często jak kojąca natura. Joanna Kulmowa w przestrzeni odnajduje ślady boskiej działalności, w rzeczywistości widzi przede wszystkim cud istnienia – jedyny zasługujący na opiewanie w wierszach. Posługuje się cytatami i archetypami, otwiera całe siatki konotacji, chociaż z pozoru nie zagłębia się w rozważania na poziomie filozofii. Z czystej i prostej radości istnienia płynie zrozumienie – pojęcie tego, co najważniejsze, a co normalnie umyka.
Ale nie zabraknie w tym zestawie westchnień egzystencjalnych. Joanna Kulmowa mocno akcentuje przemijanie, temat śmierci, a może raczej „tamtej strony” – przygotowuje sobie poetycką bramę do bliźniaczego wszechświata. Skoro każdy musi umrzeć, powinien najpierw żyć i przeżywać, zbierać doświadczenia i miniaturowe zachwyty. Nie ma w tych lirykach strachu przed odchodzeniem, nawet jeśli śmierć odbiera to, co teraz cenione. W tomiku „37” odchodzenie to motyw oswajany, wiążący się z tak akceptowaną i cenioną naturą. Joanna Kulmowa nie buntuje się na myśl o nieuchronnych zmianach. Zresztą w całej książce bunt zastępowany jest przez spokój i zrozumienie. Zdarza się nawet zamienianie złości na śmiech – odżywają tu tradycje danse macabre, karnawałowe metamorfozy.
Wiersze Joanny Kulmowej są niezwykle śpiewne, umuzyczniane w tonie i w formie. Poetka zresztą w jednym z liryków przyznaje „bez muzyki nie ma dla mnie wiersza”. Odrzuca katarynkowe rytmy i powtarzalność rozkładu akcentów, ale nie rezygnuje ze współbrzmień, które służą między innymi do podkreślania puent. Rymy u Kulmowej są dyskretne, więc nie osłabiają przekazu i nie infantylizują go, służą za to uwypukleniu harmonii i spokoju, wprowadzają ład do przemyśleń zamkniętych w formie wiersza. Sprawdzają się jako subtelne ozdobniki – bo przecież Joanna Kulmowa nie zaśmieca swoich wierszy agresywną retoryką, odrzuca przepych środków stylistycznych. Pozostaje przy naturalności, a nawet swoistej naiwności w obliczu świata. To zbiorek skojarzeń lapidarnych i precyzyjnych, choć na pierwszy rzut oka - mało znaczących. Nigdy nie wiadomo, jaki drobiazg urośnie do rangi przesłania, co wpasuje się w naturalną pogodę ducha i w wiersz bez wygórowanych oczekiwań. Jest „37” tomikiem, który kompletnie nie pasuje do dzisiejszych mód w poezji. Kulmowa ze swoją dobrotliwością pozwala zatrzymać się nad samym szczęściem istnienia. Wiersze zebrane w tej publikacji to miniaturowa lekcja zadowolenia z bycia – bez żadnych oczekiwań czy roszczeń. Tu istnieje się naprawdę.
Zachwyt istnienia
„Jeszcze tu jestem” mówi w pierwszym wersie Joanna Kulmowa. Ale tym, którzy jej poezję od dawna kochają, nie musi przypominać o swoim istnieniu: może być pewna, że fani czekają na tomiki z utęsknieniem. Bo Joanna Kulmowa pisze tak, jak nikt inny dzisiaj. Melancholię łączy z pogodnym uśmiechem oraz… rymami, które nienachalnie porządkują utwory, zajmuje się sprawami metafizycznymi, które zestawia nieodmiennie z prostotą, przyziemnością znaną czytelnikom z codziennego życia. Potrzeba jej poezji do uchwycenia ulotnego piękna i istoty świata, do prywatnych zachwytów i do autobiografii zapisanej w lirycznych spostrzeżeniach. „Jeszcze 37 wierszy” to zbiorek, który unika krzyku, za to staje się arkadią dla zabieganych i szukających wytchnienia. Kulmowa zwraca uwagę na otoczenie: rośliny i zwierzęta zazwyczaj mijane obojętnie, promienie słońca padające na drzewa. W zapatrzeniu w przyrodę od czasu do czasu odżywają skojarzenia intertekstualne – nawiązania do malarstwa, poezji, mitologii czy Biblii – zresztą motyw modlitw (chrześcijańskich i żydowskich) powraca tu równie często jak kojąca natura. Joanna Kulmowa w przestrzeni odnajduje ślady boskiej działalności, w rzeczywistości widzi przede wszystkim cud istnienia – jedyny zasługujący na opiewanie w wierszach. Posługuje się cytatami i archetypami, otwiera całe siatki konotacji, chociaż z pozoru nie zagłębia się w rozważania na poziomie filozofii. Z czystej i prostej radości istnienia płynie zrozumienie – pojęcie tego, co najważniejsze, a co normalnie umyka.
Ale nie zabraknie w tym zestawie westchnień egzystencjalnych. Joanna Kulmowa mocno akcentuje przemijanie, temat śmierci, a może raczej „tamtej strony” – przygotowuje sobie poetycką bramę do bliźniaczego wszechświata. Skoro każdy musi umrzeć, powinien najpierw żyć i przeżywać, zbierać doświadczenia i miniaturowe zachwyty. Nie ma w tych lirykach strachu przed odchodzeniem, nawet jeśli śmierć odbiera to, co teraz cenione. W tomiku „37” odchodzenie to motyw oswajany, wiążący się z tak akceptowaną i cenioną naturą. Joanna Kulmowa nie buntuje się na myśl o nieuchronnych zmianach. Zresztą w całej książce bunt zastępowany jest przez spokój i zrozumienie. Zdarza się nawet zamienianie złości na śmiech – odżywają tu tradycje danse macabre, karnawałowe metamorfozy.
Wiersze Joanny Kulmowej są niezwykle śpiewne, umuzyczniane w tonie i w formie. Poetka zresztą w jednym z liryków przyznaje „bez muzyki nie ma dla mnie wiersza”. Odrzuca katarynkowe rytmy i powtarzalność rozkładu akcentów, ale nie rezygnuje ze współbrzmień, które służą między innymi do podkreślania puent. Rymy u Kulmowej są dyskretne, więc nie osłabiają przekazu i nie infantylizują go, służą za to uwypukleniu harmonii i spokoju, wprowadzają ład do przemyśleń zamkniętych w formie wiersza. Sprawdzają się jako subtelne ozdobniki – bo przecież Joanna Kulmowa nie zaśmieca swoich wierszy agresywną retoryką, odrzuca przepych środków stylistycznych. Pozostaje przy naturalności, a nawet swoistej naiwności w obliczu świata. To zbiorek skojarzeń lapidarnych i precyzyjnych, choć na pierwszy rzut oka - mało znaczących. Nigdy nie wiadomo, jaki drobiazg urośnie do rangi przesłania, co wpasuje się w naturalną pogodę ducha i w wiersz bez wygórowanych oczekiwań. Jest „37” tomikiem, który kompletnie nie pasuje do dzisiejszych mód w poezji. Kulmowa ze swoją dobrotliwością pozwala zatrzymać się nad samym szczęściem istnienia. Wiersze zebrane w tej publikacji to miniaturowa lekcja zadowolenia z bycia – bez żadnych oczekiwań czy roszczeń. Tu istnieje się naprawdę.
Podróże z bajkami. Bob Budowniczy
Egmont, Warszawa 2017.
Walizka zadań
Książeczka w formie walizki? Czemu nie, każdy sposób jest dobry, żeby wyróżnić produkt na rynku. Tomik „Podróże z bajkami” z Bobem Budowniczym jako gwarantem rozrywki ma u góry charakterystyczny łuk i otwór – to wygodny uchwyt dla dziecka. Maluch może zabrać książkę ze sobą lub potraktować jako bagaż w zabawach. Ten uchwyt kojarzyć się będzie z wypoczynkiem i wyprawami – ale sam tomik treściowo nie jest już tak sprofilowany, to po prostu zestaw klasycznych łamigłówek przefiltrowanych przez bajkę. Przeznaczony jest między innymi dla maluchów, które dopiero zaczną się uczyć pisania – wskazuje na to poznawanie liter, pisanie imienia bohatera bajki najpierw palcem po szarych kropkach, a później ołówkiem lub kredkami po wyznaczonych liniach. Jeśli można połączyć zabawę z nauką – to bardzo dobrze. A bohaterowie z tej bajki zawsze mają w pobliżu coś, co warto poznać.
Skoro Bob Budowniczy – to zagadki zostaną dopasowane do tematu majsterkowania. Pojawią się więc zagubione nakrętki i śruby, kable z żarówkami i wyczkami, odzież robocza, rozmaite narzędzia czy lakiery, które należy zmieszać, by otrzymać pożądany kolor. Z czasem do zadań wkroczy też ciężki sprzęt budowlany. Będą labirynty z dróg, śrubokręty różnej grubości i projekty kasków, pojazdy z placu budowy czy… katastrofy (rozlany beton). Ale poza tego typu motywami powrócą też kwestie bardziej uniwersalne: ulubione melodyjki bohaterów (kontynuowanie zapisu nutowego to po prostu ćwiczenie ręki w ramach rysowania szlaczków), desery i lemoniady dla łasuchów, bałagan u kucharza, tort urodzinowy, zabawy kotki Kici. W ten sposób twórcy tomiku zapewniają sobie uwagę małych odbiorców obu płci, nie zawężają publikacji.
W „Podróżach z bajkami” zadania są bardzo urozmaicone. Znajdą się tu obrazkowe krzyżówki, kolorowanki, uzupełnianie stron naklejkami dołączonymi do książki, porównywanie wielkości, zabawy w liczenie – choćby szczebli w drabinie – szukanie różnic na obrazkach, wyłapywanie niepasujących motywów, projekty strojów, łączenie obrazków w pary, zadania logiczne i matematyczne. Przewodnikami we wszystkich stają się postacie z kreskówki, przede wszystkim Bob i Marta. Nawiązaniem do bajki są również kadry z przestrzeni znanej bohaterom. Czasami funkcjonują jako ilustracje do porównania, znalezienia brakujących elementów bądź fragmentów powiększonych, do uzupełnienia naklejkami czy do wskazania niepasujących przedmiotów.
Bob Budowniczy to bohater bardzo pracowity i w związku z tym nie będzie problemu z przekonaniem najmłodszych, by podjęli wyzwanie i zabrali się do rozwiązywania zadań. Tomik mogą potraktować jako lekarstwo na nudę, źródło rozrywki i ciekawych wyzwań, ale podczas uzupełniania go będą również ćwiczyć zdolności manualne, przygotowywać się do nauki w szkole, trenować spostrzegawczość i logiczne myślenie. Zadania opierają się tu na klasycznych zagadkach, sprawdzonych i bardzo przez dzieci lubianych, w tomiku znalazło się miejsce i na przyciągające wzrok obrazki, i na kolorowanki, żeby dzieci nie zmęczyły się monotonią stylu. Dodatkowy atut stanowi fakt, że sama książeczka funkcjonuje jak zabawka. To sposób na zwrócenie uwagi najmłodszych, a i gadżet związany z marką. Bob Budowniczy jest postacią, którą kilkulatki ubóstwiają – może się zatem przysłużyć i pomóc w nauce czy rozwijaniu umiejętności przedszkolnych. Ten bajkowy bohater najlepiej działa swoim przykładem – jeśli więc w coś się angażuje, musi to być ciekawie.
Walizka zadań
Książeczka w formie walizki? Czemu nie, każdy sposób jest dobry, żeby wyróżnić produkt na rynku. Tomik „Podróże z bajkami” z Bobem Budowniczym jako gwarantem rozrywki ma u góry charakterystyczny łuk i otwór – to wygodny uchwyt dla dziecka. Maluch może zabrać książkę ze sobą lub potraktować jako bagaż w zabawach. Ten uchwyt kojarzyć się będzie z wypoczynkiem i wyprawami – ale sam tomik treściowo nie jest już tak sprofilowany, to po prostu zestaw klasycznych łamigłówek przefiltrowanych przez bajkę. Przeznaczony jest między innymi dla maluchów, które dopiero zaczną się uczyć pisania – wskazuje na to poznawanie liter, pisanie imienia bohatera bajki najpierw palcem po szarych kropkach, a później ołówkiem lub kredkami po wyznaczonych liniach. Jeśli można połączyć zabawę z nauką – to bardzo dobrze. A bohaterowie z tej bajki zawsze mają w pobliżu coś, co warto poznać.
Skoro Bob Budowniczy – to zagadki zostaną dopasowane do tematu majsterkowania. Pojawią się więc zagubione nakrętki i śruby, kable z żarówkami i wyczkami, odzież robocza, rozmaite narzędzia czy lakiery, które należy zmieszać, by otrzymać pożądany kolor. Z czasem do zadań wkroczy też ciężki sprzęt budowlany. Będą labirynty z dróg, śrubokręty różnej grubości i projekty kasków, pojazdy z placu budowy czy… katastrofy (rozlany beton). Ale poza tego typu motywami powrócą też kwestie bardziej uniwersalne: ulubione melodyjki bohaterów (kontynuowanie zapisu nutowego to po prostu ćwiczenie ręki w ramach rysowania szlaczków), desery i lemoniady dla łasuchów, bałagan u kucharza, tort urodzinowy, zabawy kotki Kici. W ten sposób twórcy tomiku zapewniają sobie uwagę małych odbiorców obu płci, nie zawężają publikacji.
W „Podróżach z bajkami” zadania są bardzo urozmaicone. Znajdą się tu obrazkowe krzyżówki, kolorowanki, uzupełnianie stron naklejkami dołączonymi do książki, porównywanie wielkości, zabawy w liczenie – choćby szczebli w drabinie – szukanie różnic na obrazkach, wyłapywanie niepasujących motywów, projekty strojów, łączenie obrazków w pary, zadania logiczne i matematyczne. Przewodnikami we wszystkich stają się postacie z kreskówki, przede wszystkim Bob i Marta. Nawiązaniem do bajki są również kadry z przestrzeni znanej bohaterom. Czasami funkcjonują jako ilustracje do porównania, znalezienia brakujących elementów bądź fragmentów powiększonych, do uzupełnienia naklejkami czy do wskazania niepasujących przedmiotów.
Bob Budowniczy to bohater bardzo pracowity i w związku z tym nie będzie problemu z przekonaniem najmłodszych, by podjęli wyzwanie i zabrali się do rozwiązywania zadań. Tomik mogą potraktować jako lekarstwo na nudę, źródło rozrywki i ciekawych wyzwań, ale podczas uzupełniania go będą również ćwiczyć zdolności manualne, przygotowywać się do nauki w szkole, trenować spostrzegawczość i logiczne myślenie. Zadania opierają się tu na klasycznych zagadkach, sprawdzonych i bardzo przez dzieci lubianych, w tomiku znalazło się miejsce i na przyciągające wzrok obrazki, i na kolorowanki, żeby dzieci nie zmęczyły się monotonią stylu. Dodatkowy atut stanowi fakt, że sama książeczka funkcjonuje jak zabawka. To sposób na zwrócenie uwagi najmłodszych, a i gadżet związany z marką. Bob Budowniczy jest postacią, którą kilkulatki ubóstwiają – może się zatem przysłużyć i pomóc w nauce czy rozwijaniu umiejętności przedszkolnych. Ten bajkowy bohater najlepiej działa swoim przykładem – jeśli więc w coś się angażuje, musi to być ciekawie.
piątek, 16 czerwca 2017
Barbara Kosmowska: Obronić królową
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Nowa rodzina
Odwrócony archetyp złej macochy proponuje Barbara Kosmowska w powieści „Obronić królową”. Greta musi na rok przeprowadzić się do nowej rodziny ojca – i choć stara się być niewidzialna, a przy tym zawsze uprzejma, miła i przydatna, Anna zachowuje wobec nastolatki rezerwę. Może boi się, że dziewczyna przypomni ojcu o pierwszej żonie, może – że odbierze małej Lili tatę. Tymczasem Greta nie oczekuje niczego. Nigdy nie miała prawdziwego domu z tradycjami, nie pojmuje nawet gorączki przygotowań do świąt czy obchodzenia urodzin. Wie, że matka kocha ją na swój sposób – ale nigdy nie przywiązywała wagi do tworzących „atmosferę” detali. Inaczej niż Anna. Ta wie, że uroczystości potrzebują odpowiedniej oprawy. W „Obronić królową” pojawia się zatem zderzenie dwóch odmiennych koncepcji na zwykłe życie. Greta nie ma żalu do matki – ale dopiero u Anny może zrozumieć, co do tej pory traciła. W nowym domu zyskuje nie tylko ojca, ale i młodszą rezolutną siostrę. Z czasem przełamuje też opory Anny. Bo ta, w odróżnieniu od macoch z bajek, potrafi przeprosić za błędy i naprawić relacje.
Greta trafia z Warszawy do małego miasteczka. Tu wszyscy się znają i każdy sekret prędzej czy później ujrzy światło dzienne. Na razie jednak dziewczyna musi zaaklimatyzować się w nowej szkole. Znajduje tu bratnie dusze, w pokonywaniu stresu pomaga jej młody sąsiad, Igor. Gorzej, że towarzystwem rządzi była dziewczyna Igora, Milena. To społecznica, która domowe problemy maskuje „zawodową” idealnością. Jest pierwsza do niesienia pomocy i akcji wspierających słabszych. Tyle że jej dobroć to działanie na pokaz, a Greta nie lubi wielkich gestów. Dystansuje się od rywalki i wywołuje jej niechęć. Wszystko przez to, że Milena przyzwyczaiła się już do ukrywania prawdziwych uczuć przed światem. W tej postaci Barbara Kosmowska pokazuje kilka utrapień wieku dojrzewania. O uczuciach dużo lepiej z kolei mówi Lili. Dziewczynka również przeżywa pierwsze miłości (a nowa starsza siostra świetnie nadaje się do udzielania rad), ale przekonuje się też, że nie można – z żadnego powodu – porzucać tych, których się kocha. Gdy pojawia się Greta, Lili przestaje odwiedzać staruszkę z sąsiedztwa. Nie chce, by siostra była zazdrosna o „babcię”. Dla starszej pani to wielki cios – a przecież miłością można się dzielić.
Kosmowska czasami stawia na bezpretensjonalne i ładne scenki (chociaż Lili koszmarnie rymuje, jest w tym prawdziwa), czasami za to wybiera niemal hollywoodzkie rozwiązania (urodzinowe niespodzianki czy pojednania). Pozwala różnym bohaterom prowadzić narrację, umiejętnie operuje tajemnicami i wzruszeniami. „Obronić królową” to powieść, w której pojawiają się poważne młodzieżowe problemy – ale narracja nie traci przy nich na lekkości. Autorka ucieka za to od romansowych banałów. Przypomina odbiorcom, jak domowe zmartwienia mogą się odbijać na życiu towarzyskim i wprowadza trudne zagadnienia, by przetestować siłę przyjaźni. Owszem, niektóre momenty stają się zbyt ckliwe lub filmowe, autorka upraszcza sobie poboczne wątki podręcznikowymi reakcjami postaci – ale można jej to wybaczyć, bo fabuła historii okazuje się na tyle ciekawa, że odbiorczynie zanurzą się w rzeczywistość Grety bez zastrzeżeń. „Obronić królową”, kolejna pozycja dostrzeżona w prestiżowym konkursie literackim, to lektura krzepiąca i oryginalna pod względem treści. Barbara Kosmowska dobrze czuje się w tego typu historiach – można jej zaufać i w tym wypadku.
Nowa rodzina
Odwrócony archetyp złej macochy proponuje Barbara Kosmowska w powieści „Obronić królową”. Greta musi na rok przeprowadzić się do nowej rodziny ojca – i choć stara się być niewidzialna, a przy tym zawsze uprzejma, miła i przydatna, Anna zachowuje wobec nastolatki rezerwę. Może boi się, że dziewczyna przypomni ojcu o pierwszej żonie, może – że odbierze małej Lili tatę. Tymczasem Greta nie oczekuje niczego. Nigdy nie miała prawdziwego domu z tradycjami, nie pojmuje nawet gorączki przygotowań do świąt czy obchodzenia urodzin. Wie, że matka kocha ją na swój sposób – ale nigdy nie przywiązywała wagi do tworzących „atmosferę” detali. Inaczej niż Anna. Ta wie, że uroczystości potrzebują odpowiedniej oprawy. W „Obronić królową” pojawia się zatem zderzenie dwóch odmiennych koncepcji na zwykłe życie. Greta nie ma żalu do matki – ale dopiero u Anny może zrozumieć, co do tej pory traciła. W nowym domu zyskuje nie tylko ojca, ale i młodszą rezolutną siostrę. Z czasem przełamuje też opory Anny. Bo ta, w odróżnieniu od macoch z bajek, potrafi przeprosić za błędy i naprawić relacje.
Greta trafia z Warszawy do małego miasteczka. Tu wszyscy się znają i każdy sekret prędzej czy później ujrzy światło dzienne. Na razie jednak dziewczyna musi zaaklimatyzować się w nowej szkole. Znajduje tu bratnie dusze, w pokonywaniu stresu pomaga jej młody sąsiad, Igor. Gorzej, że towarzystwem rządzi była dziewczyna Igora, Milena. To społecznica, która domowe problemy maskuje „zawodową” idealnością. Jest pierwsza do niesienia pomocy i akcji wspierających słabszych. Tyle że jej dobroć to działanie na pokaz, a Greta nie lubi wielkich gestów. Dystansuje się od rywalki i wywołuje jej niechęć. Wszystko przez to, że Milena przyzwyczaiła się już do ukrywania prawdziwych uczuć przed światem. W tej postaci Barbara Kosmowska pokazuje kilka utrapień wieku dojrzewania. O uczuciach dużo lepiej z kolei mówi Lili. Dziewczynka również przeżywa pierwsze miłości (a nowa starsza siostra świetnie nadaje się do udzielania rad), ale przekonuje się też, że nie można – z żadnego powodu – porzucać tych, których się kocha. Gdy pojawia się Greta, Lili przestaje odwiedzać staruszkę z sąsiedztwa. Nie chce, by siostra była zazdrosna o „babcię”. Dla starszej pani to wielki cios – a przecież miłością można się dzielić.
Kosmowska czasami stawia na bezpretensjonalne i ładne scenki (chociaż Lili koszmarnie rymuje, jest w tym prawdziwa), czasami za to wybiera niemal hollywoodzkie rozwiązania (urodzinowe niespodzianki czy pojednania). Pozwala różnym bohaterom prowadzić narrację, umiejętnie operuje tajemnicami i wzruszeniami. „Obronić królową” to powieść, w której pojawiają się poważne młodzieżowe problemy – ale narracja nie traci przy nich na lekkości. Autorka ucieka za to od romansowych banałów. Przypomina odbiorcom, jak domowe zmartwienia mogą się odbijać na życiu towarzyskim i wprowadza trudne zagadnienia, by przetestować siłę przyjaźni. Owszem, niektóre momenty stają się zbyt ckliwe lub filmowe, autorka upraszcza sobie poboczne wątki podręcznikowymi reakcjami postaci – ale można jej to wybaczyć, bo fabuła historii okazuje się na tyle ciekawa, że odbiorczynie zanurzą się w rzeczywistość Grety bez zastrzeżeń. „Obronić królową”, kolejna pozycja dostrzeżona w prestiżowym konkursie literackim, to lektura krzepiąca i oryginalna pod względem treści. Barbara Kosmowska dobrze czuje się w tego typu historiach – można jej zaufać i w tym wypadku.
czwartek, 15 czerwca 2017
Ewa Karwan-Jastrzębska: Banda Michałka powraca
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Przygoda
Michałek to trochę nasza odpowiedź na Mikołajka, ale Ewa Karwan-Jastrzębska nie tworzy opowieści dla całych pokoleń. Zamiast powtarzać uniwersalny komizm Sempe i Goscinnego, decyduje się na rozwijanie przygód dziecięcej „bandy”. Tomik „Banda Michałka powraca” to zestaw opowiadań o przygodach kilkulatków. Banda trzyma się razem i są w niej sami chłopcy (oraz Marysia, która jednak zalicza się do chłopaków, chociaż jest dziewczynką). Razem spędza czas w szkole, razem bawi się po lekcjach, czasem nawet razem wyjeżdża na wakacje. Do tego znajduje sobie wielkie wyzwania niekiedy wykraczające poza możliwości dorosłych. Ale dla kreatywnych maluchów nie ma spraw nie do załatwienia. W takich wypadkach przydaje się różnorodność specjalizacji wewnątrz grupy. Marysia, kiedy trzeba, potrafi stosować dziewczyńskie sztuczki, które robią wrażenie na dorosłych – i do tego jest wygadana. Rysio zna się na tym, co japońskie (między innymi na sztukach walki), a Hubert stale szuka tematów do wierszy. Franciszek to maruda, a Jerzyk najchętniej wszędzie by się wspinał. Te proste charakterystyki ułatwiają autorce działanie – wystarczy uruchomić u każdego bohatera jego specyficzne zainteresowania, by powstał twórczy chaos. Dzięki temu przy bandzie Michałka nudzić się nie można.
Autorka w opowiadaniach sięga po „dyżurne” tematy: osobna historia dotyczy szkolnych walentynek lub nowej koleżanki z Paryża, osobna – tajemnicy starszej siostry (która to siostra wymyka się z domu wystrojona i z makijażem, kłamiąc, że wybiera się do koleżanki). Czasami trzeba powstrzymać złodziei rowerów, innym razem… złapać pedobera na placu zabaw. Karwan-Jastrzębska funduje też odbiorcom – na równi z bohaterami – wielkie przygody: nocne polowanie z aparatem fotograficznym na nietoperze lub bliskie spotkanie z uchodźcami. Wysyła dzieci na Kretę i na szkolny konkurs talentów. Do niektórych motywów powraca po jakimś czasie – tak dzieje się z panią Różą, dawną suflerką. Pani Róża traci wzrok i dzieci początkowo mają dodać jej otuchy głośnym czytaniem. Pomoc sąsiedzka zamienia się w wielką zabawę w teatr, a w przyszłości również w mocno nagłośnioną akcję zbiórki funduszy na operację oczu pani Róży. Michałek i jego banda spróbują swoich sił jako detektywi i poznają sekrety zdrowego odżywiania się. W końcu podstawówka Michałka należy do najbardziej kreatywnych w dzielnicy.
Michałek relacjonuje przygody bandy, od czasu do czasu wprowadzając nowe dla odbiorców słówko razem z jego dokładnym wyjaśnieniem. Tak autorka będzie realizować edukacyjny aspekt tomiku i tak zwróci na siebie uwagę dorosłych. Tymczasem maluchy skusi najbardziej tym, co rozrywkowe: obietnicą wielkiej wspólnej przygody. Kolejne rozdziały są tu przesycone humorem, w tonie – wakacyjne i beztroskie. Każdy problem da się szybko i wspólnymi siłami rozwiązać, dzieci nie potrzebują do tego pomocy rodziców. Tajemnice czają się na każdym kroku, a przyjaźń sprawia, że chce się angażować w kolejne wybryki. Michałek i jego banda to dzieci, z którymi chciałoby się trzymać – pomysłowe i sympatyczne, pełne energii i wyczulone na przygody. Ewa Karwan-Jastrzębska nie kopiuje przygód Mikołajka w treści ani w formie – ale wpatrzona w doświadczenia francuskich kilkulatków buduje rodzimą historię ważną dla małych odbiorców, wypełnioną ruchem i kreatywnością. Do bandy Michałka bardzo łatwo się przekonać, to drużyna dziecięcych marzeń, która nigdy się nie poddaje. „Banda Michałka powraca” to rozrywkowa lektura dla najmłodszych, którzy szukają opowieści niebanalnych.
Przygoda
Michałek to trochę nasza odpowiedź na Mikołajka, ale Ewa Karwan-Jastrzębska nie tworzy opowieści dla całych pokoleń. Zamiast powtarzać uniwersalny komizm Sempe i Goscinnego, decyduje się na rozwijanie przygód dziecięcej „bandy”. Tomik „Banda Michałka powraca” to zestaw opowiadań o przygodach kilkulatków. Banda trzyma się razem i są w niej sami chłopcy (oraz Marysia, która jednak zalicza się do chłopaków, chociaż jest dziewczynką). Razem spędza czas w szkole, razem bawi się po lekcjach, czasem nawet razem wyjeżdża na wakacje. Do tego znajduje sobie wielkie wyzwania niekiedy wykraczające poza możliwości dorosłych. Ale dla kreatywnych maluchów nie ma spraw nie do załatwienia. W takich wypadkach przydaje się różnorodność specjalizacji wewnątrz grupy. Marysia, kiedy trzeba, potrafi stosować dziewczyńskie sztuczki, które robią wrażenie na dorosłych – i do tego jest wygadana. Rysio zna się na tym, co japońskie (między innymi na sztukach walki), a Hubert stale szuka tematów do wierszy. Franciszek to maruda, a Jerzyk najchętniej wszędzie by się wspinał. Te proste charakterystyki ułatwiają autorce działanie – wystarczy uruchomić u każdego bohatera jego specyficzne zainteresowania, by powstał twórczy chaos. Dzięki temu przy bandzie Michałka nudzić się nie można.
Autorka w opowiadaniach sięga po „dyżurne” tematy: osobna historia dotyczy szkolnych walentynek lub nowej koleżanki z Paryża, osobna – tajemnicy starszej siostry (która to siostra wymyka się z domu wystrojona i z makijażem, kłamiąc, że wybiera się do koleżanki). Czasami trzeba powstrzymać złodziei rowerów, innym razem… złapać pedobera na placu zabaw. Karwan-Jastrzębska funduje też odbiorcom – na równi z bohaterami – wielkie przygody: nocne polowanie z aparatem fotograficznym na nietoperze lub bliskie spotkanie z uchodźcami. Wysyła dzieci na Kretę i na szkolny konkurs talentów. Do niektórych motywów powraca po jakimś czasie – tak dzieje się z panią Różą, dawną suflerką. Pani Róża traci wzrok i dzieci początkowo mają dodać jej otuchy głośnym czytaniem. Pomoc sąsiedzka zamienia się w wielką zabawę w teatr, a w przyszłości również w mocno nagłośnioną akcję zbiórki funduszy na operację oczu pani Róży. Michałek i jego banda spróbują swoich sił jako detektywi i poznają sekrety zdrowego odżywiania się. W końcu podstawówka Michałka należy do najbardziej kreatywnych w dzielnicy.
Michałek relacjonuje przygody bandy, od czasu do czasu wprowadzając nowe dla odbiorców słówko razem z jego dokładnym wyjaśnieniem. Tak autorka będzie realizować edukacyjny aspekt tomiku i tak zwróci na siebie uwagę dorosłych. Tymczasem maluchy skusi najbardziej tym, co rozrywkowe: obietnicą wielkiej wspólnej przygody. Kolejne rozdziały są tu przesycone humorem, w tonie – wakacyjne i beztroskie. Każdy problem da się szybko i wspólnymi siłami rozwiązać, dzieci nie potrzebują do tego pomocy rodziców. Tajemnice czają się na każdym kroku, a przyjaźń sprawia, że chce się angażować w kolejne wybryki. Michałek i jego banda to dzieci, z którymi chciałoby się trzymać – pomysłowe i sympatyczne, pełne energii i wyczulone na przygody. Ewa Karwan-Jastrzębska nie kopiuje przygód Mikołajka w treści ani w formie – ale wpatrzona w doświadczenia francuskich kilkulatków buduje rodzimą historię ważną dla małych odbiorców, wypełnioną ruchem i kreatywnością. Do bandy Michałka bardzo łatwo się przekonać, to drużyna dziecięcych marzeń, która nigdy się nie poddaje. „Banda Michałka powraca” to rozrywkowa lektura dla najmłodszych, którzy szukają opowieści niebanalnych.
środa, 14 czerwca 2017
Anna Piwkowska: Wyklęta. Poezja i miłość Mariny Cwietajewej
Iskry, Warszawa 2017.
Życie miłością
Poetów najlepiej rozumieją inni poeci, takie przynajmniej ma się wrażenie przy lekturze tomów poświęconych życiu i twórczości wybitnych postaci literatury. Nie ma sensu fachowe analizowanie rytmu pracy, środków warsztatowych i biografii, jeśli nie zostanie wzbogacone o umiejętność przeżywania. I Anna Piwkowska doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Po książce o Annie Achmatowej rozpracowuje kolejną wielką postać rosyjskiej poezji. „Wyklęta” to publikacja poświęcona Marinie Cwietajewej, jak precyzuje autorka w podtytule – o miłości i poezji. Tej deklaracji się trzyma, swoją bohaterkę traktuje z delikatnością i wyrozumiałością, ale nie pomija motywów niewygodnych. Wie doskonale, że nie może posługiwać się schematami z typowych biografii. To nie tylko byłoby nudne, ale w dodatku utrudniłoby charakteryzowanie poetki. Marina Cwietajewa prezentowana jest przez pryzmat wierszy – ich fragmenty stale pojawiają się w roli komentarzy do rzeczywistości. Mniej liczy się życiorys czy następstwo faktów, odtwarzanie zwyczajności. W oparach poezji na przyziemność właściwie nie ma miejsca. Anna Piwkowska stara się swoją bohaterkę przede wszystkim zrozumieć: to niezbędny składnik trafnej opowieści. A zrozumienie w tym wypadku polega na uchwyceniu zwyczajów Cwietajewej, źródeł jej inspiracji i licznych podniet. Według Piwkowskiej kluczem do zrozumienia poetki staje się miłość – wciąż na nowo wzniecany żar. Wprawdzie bohaterka decyduje się na stały związek, ale wciąż szuka miłosnych przygód i to z przedstawicielami obu płci. Nie jest jej potrzebna trwałość – jedynie początkowa namiętność, a nawet samo wyobrażenie miłości, idea, której nie da się zrealizować. Anna Piwkowska przygląda się kolejnym wyborom Cwietajewej, fascynacjom i nadziejom na związki. Naświetla przyjaźnie i relacje z wielkimi poetami, ale i przedziwną samotność bohaterki, niemożliwą do wykluczenia z codzienności. Zresztą wydaje się podczas lektury, że tego uczuciowego niespełnienia czy nienasycenia Cwietajewa potrzebowała do tworzenia.
„Wyklęta” to bardziej próba opowiedzenia o niezwykłej postaci, stworzenia na pół intymnego, na pół zawodowego portretu poetki. Kalendarium to dodatek do tomu, ale w żadnym wypadku nie funkcjonuje jako szkielet konstrukcyjny. Owszem, Piwkowska wykorzystuje chronologiczny układ wydarzeń, ale wybiera interpretacje a nie odnotowywanie faktów. Posługuje się wierszami czy fragmentami wspomnień, tym, co najbardziej osobiste i subtelne. Marina Cwietajewa wyłamuje się z konwencji. W tej opowieści Piwkowska nakreśla czasami realia historyczne i nastroje społeczne – nie po to, żeby wypełnić konkretami eteryczną relację, a po to, by pokazać, jak bardzo Marina Cwietajewa nie pasowała do swoich czasów – i właściwie niemal do żadnych czasów. Zderzenie egzystencji poetki z brutalną rzeczywistością to jedno ze źródeł wielkiego dramatu. Bywa też, że historia po prostu wpływa na wybory Cwietajewej – sprawia, że musi wyjechać lub podjąć decyzję, jakiej w normalnych warunkach by nie podjęła.
Utwory Mariny Cwietajewej to już archaizujący styl (rytmy i rymy ważniejsze od zestawień słów) – ale kiedy do nich w roli ilustracji doda się jeszcze empatyczną relację, całość zaczyna żyć i robi się bardzo interesująca dla dzisiejszych czytelników. Anna Piwkowska pisze kolejną książkę, na którą koniecznie trzeba zwrócić uwagę. Nie tylko by poznać twórczość znakomitej poetki, ale też – by rozkoszować się sposobem opracowania tematu, tak rzadko spotykanym obecnie w okołobiograficznych publikacjach. Marina Cwietajewa sama staje się tu zjawiskiem na miarę swojej poezji – i wymaga podobnego skupienia w odczytywaniu i interpretowaniu. „Wyklęta” to książka, która sama w sobie jest bardzo poetycka i wysmakowana. Piwkowska potrafi pisać o poezji i o poetce, a przy tym sama pozostaje poetką.
Życie miłością
Poetów najlepiej rozumieją inni poeci, takie przynajmniej ma się wrażenie przy lekturze tomów poświęconych życiu i twórczości wybitnych postaci literatury. Nie ma sensu fachowe analizowanie rytmu pracy, środków warsztatowych i biografii, jeśli nie zostanie wzbogacone o umiejętność przeżywania. I Anna Piwkowska doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Po książce o Annie Achmatowej rozpracowuje kolejną wielką postać rosyjskiej poezji. „Wyklęta” to publikacja poświęcona Marinie Cwietajewej, jak precyzuje autorka w podtytule – o miłości i poezji. Tej deklaracji się trzyma, swoją bohaterkę traktuje z delikatnością i wyrozumiałością, ale nie pomija motywów niewygodnych. Wie doskonale, że nie może posługiwać się schematami z typowych biografii. To nie tylko byłoby nudne, ale w dodatku utrudniłoby charakteryzowanie poetki. Marina Cwietajewa prezentowana jest przez pryzmat wierszy – ich fragmenty stale pojawiają się w roli komentarzy do rzeczywistości. Mniej liczy się życiorys czy następstwo faktów, odtwarzanie zwyczajności. W oparach poezji na przyziemność właściwie nie ma miejsca. Anna Piwkowska stara się swoją bohaterkę przede wszystkim zrozumieć: to niezbędny składnik trafnej opowieści. A zrozumienie w tym wypadku polega na uchwyceniu zwyczajów Cwietajewej, źródeł jej inspiracji i licznych podniet. Według Piwkowskiej kluczem do zrozumienia poetki staje się miłość – wciąż na nowo wzniecany żar. Wprawdzie bohaterka decyduje się na stały związek, ale wciąż szuka miłosnych przygód i to z przedstawicielami obu płci. Nie jest jej potrzebna trwałość – jedynie początkowa namiętność, a nawet samo wyobrażenie miłości, idea, której nie da się zrealizować. Anna Piwkowska przygląda się kolejnym wyborom Cwietajewej, fascynacjom i nadziejom na związki. Naświetla przyjaźnie i relacje z wielkimi poetami, ale i przedziwną samotność bohaterki, niemożliwą do wykluczenia z codzienności. Zresztą wydaje się podczas lektury, że tego uczuciowego niespełnienia czy nienasycenia Cwietajewa potrzebowała do tworzenia.
„Wyklęta” to bardziej próba opowiedzenia o niezwykłej postaci, stworzenia na pół intymnego, na pół zawodowego portretu poetki. Kalendarium to dodatek do tomu, ale w żadnym wypadku nie funkcjonuje jako szkielet konstrukcyjny. Owszem, Piwkowska wykorzystuje chronologiczny układ wydarzeń, ale wybiera interpretacje a nie odnotowywanie faktów. Posługuje się wierszami czy fragmentami wspomnień, tym, co najbardziej osobiste i subtelne. Marina Cwietajewa wyłamuje się z konwencji. W tej opowieści Piwkowska nakreśla czasami realia historyczne i nastroje społeczne – nie po to, żeby wypełnić konkretami eteryczną relację, a po to, by pokazać, jak bardzo Marina Cwietajewa nie pasowała do swoich czasów – i właściwie niemal do żadnych czasów. Zderzenie egzystencji poetki z brutalną rzeczywistością to jedno ze źródeł wielkiego dramatu. Bywa też, że historia po prostu wpływa na wybory Cwietajewej – sprawia, że musi wyjechać lub podjąć decyzję, jakiej w normalnych warunkach by nie podjęła.
Utwory Mariny Cwietajewej to już archaizujący styl (rytmy i rymy ważniejsze od zestawień słów) – ale kiedy do nich w roli ilustracji doda się jeszcze empatyczną relację, całość zaczyna żyć i robi się bardzo interesująca dla dzisiejszych czytelników. Anna Piwkowska pisze kolejną książkę, na którą koniecznie trzeba zwrócić uwagę. Nie tylko by poznać twórczość znakomitej poetki, ale też – by rozkoszować się sposobem opracowania tematu, tak rzadko spotykanym obecnie w okołobiograficznych publikacjach. Marina Cwietajewa sama staje się tu zjawiskiem na miarę swojej poezji – i wymaga podobnego skupienia w odczytywaniu i interpretowaniu. „Wyklęta” to książka, która sama w sobie jest bardzo poetycka i wysmakowana. Piwkowska potrafi pisać o poezji i o poetce, a przy tym sama pozostaje poetką.
wtorek, 13 czerwca 2017
David O'Doherty, Chris Judge: Doktorr Noel Strefa przedstawia: Zagrożeniologia dla średnio zaawansowanych
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Groźnie
Doktorr Noel Strefa powraca z nowymi przestrogami w zakresie zagrożeniologii. Prowadzi dla chętnych kurs przetrwania w najbardziej niebezpiecznych, czyli domowych warunkach, przytacza cały rejestr groźnych stworzeń (wystrzegać się należy zwłaszcza tych, które udają sprzęty elektroniczne) i ostrzega przed nieprawdopodobnymi katastrofami. Zawsze przygotowany na najgorsze, bohater musi jednak stawić czoła niespodziewanym wyzwaniom. A wszystko przez Pieluszkę, małego psiaka, którym Noel ma się chwilowo zaopiekować. Pieluszka, rozkoszny szczeniak, to dla zagrożeniologa prawdziwe utrapienie. Wszystko gryzie, wszystko obsikuje i nie szanuje wynalazków doktorra. Ma też pewne talenty, ale to okaże się po pewnym czasie. Doktorr Noel Strefa zyskuje też godnego siebie przeciwnika, telewizyjnego celebrytę i człowieka, który szuka niebezpieczeństw i prowokuje los.
W części „Zagrożeniologia dla średnio zaawansowanych” opowieść to momentami poradnik, jak unikać zagrożeń (w rodzaju podstępnych książek-rozkładówek czy wulkanu pod domem). Ale tomik zyskuje też dramaturgię przez konkurs na zwierzaka roku. Kamień domowy Noela, Dennis, ma sporo zalet, pytanie, czy to wystarczy, by wygrać z naprawdę dziwnymi stworzeniami. Absurd rządzi tą historią, więc każda strona – i każdy nowy motyw – rozśmieszą czytelników pomysłami najbardziej oddalonymi od przeciętności i codzienności. Doktorr Noel Strefa fabularne przestoje wykorzystuje do udzielania cennych porad, ostrzegania, wyliczania nonsensownych niebezpieczeństw. Przytacza całą galerię dziwnych stworów czających się na każdego nieświadomego zagrożeń. Robi wszystko, żeby uzasadnić przydatność swoich wskazówek, a że uwielbia opisywać sytuacje ekstremalne – powodów do radości odbiorcom nie zabraknie. Do swoich sprawdzonych środków ostrożności Noel nie przekona – ale pomysły jednoznacznie kwalifikują go jako niegroźnego wariata. Komizm polega tu na całkowitym oderwaniu od rzeczywistości – przygody, jakie czekają nieuważnych lub ryzykantów są nieprawdopodobne – nie budzą zatem strachu. Twórcy książki bawią się świetnie i wzajemnie uzupełniają. David O’Doherty spisuje szaleństwa Noela (łącznie z jego skrywaną miłością do pięknej sąsiadki), Chris Judge dodaje ilustracje komiksowe – w nich przedstawia związane z zagrożeniami dosłowności – wygląd „strasznych” stworzeń, mylące podobieństwo do niegroźnych przedmiotów, ale też dziwaczność zaleceń Noela. Rysunki pełnią rolę dodatkowych puent, przejmują rozbudowane wyjaśnienia. Noel nie musi nic tłumaczyć, gdy może po prostu zaprezentować szkic. W ten sposób autorzy wpisują się w nurt powieści komiksowych, chociaż znajdują nowe uzasadnienie dla gatunku – i miks różnych genologicznych motywów.
Doktorr Noel Strefa spodoba się dzieciom choćby z tego względu, że nie próbuje nikogo pouczać ani wychowywać. Owszem, na zakazach i nakazach ta historia się opiera – ale nie można brać ich na poważnie ani wcielać w życie, to rozrywka w czystej postaci. Lektura w sam raz dla tych maluchów, które trzeba zachęcić do czytania jako sposobu na spędzanie wolnego czasu. Niepokorna, niezbyt skomplikowana, bardzo dynamiczna i równie śmieszna – z pewnością zachwyci dzieci. Będzie też ciekawą odskocznią od typowych przestróg wygłaszanych przez rodziców i nauczycieli. To publikacja przygotowana po to, żeby wzbudzać śmiech, udana i rozbudzająca wyobraźnię. To również test na poczucie humoru – sporo tu żartów sytuacyjnych, w sam raz dla dzieci – ale absurdalne skojarzenia to komizm z wyższej półki, w ten sposób autorzy mogą uświadamiać maluchom, jak wiele zależy od fantazji. Noel to znakomity kompan, może trochę zbyt ostrożny, ale przeżywający całkiem sporo przygód.
Groźnie
Doktorr Noel Strefa powraca z nowymi przestrogami w zakresie zagrożeniologii. Prowadzi dla chętnych kurs przetrwania w najbardziej niebezpiecznych, czyli domowych warunkach, przytacza cały rejestr groźnych stworzeń (wystrzegać się należy zwłaszcza tych, które udają sprzęty elektroniczne) i ostrzega przed nieprawdopodobnymi katastrofami. Zawsze przygotowany na najgorsze, bohater musi jednak stawić czoła niespodziewanym wyzwaniom. A wszystko przez Pieluszkę, małego psiaka, którym Noel ma się chwilowo zaopiekować. Pieluszka, rozkoszny szczeniak, to dla zagrożeniologa prawdziwe utrapienie. Wszystko gryzie, wszystko obsikuje i nie szanuje wynalazków doktorra. Ma też pewne talenty, ale to okaże się po pewnym czasie. Doktorr Noel Strefa zyskuje też godnego siebie przeciwnika, telewizyjnego celebrytę i człowieka, który szuka niebezpieczeństw i prowokuje los.
W części „Zagrożeniologia dla średnio zaawansowanych” opowieść to momentami poradnik, jak unikać zagrożeń (w rodzaju podstępnych książek-rozkładówek czy wulkanu pod domem). Ale tomik zyskuje też dramaturgię przez konkurs na zwierzaka roku. Kamień domowy Noela, Dennis, ma sporo zalet, pytanie, czy to wystarczy, by wygrać z naprawdę dziwnymi stworzeniami. Absurd rządzi tą historią, więc każda strona – i każdy nowy motyw – rozśmieszą czytelników pomysłami najbardziej oddalonymi od przeciętności i codzienności. Doktorr Noel Strefa fabularne przestoje wykorzystuje do udzielania cennych porad, ostrzegania, wyliczania nonsensownych niebezpieczeństw. Przytacza całą galerię dziwnych stworów czających się na każdego nieświadomego zagrożeń. Robi wszystko, żeby uzasadnić przydatność swoich wskazówek, a że uwielbia opisywać sytuacje ekstremalne – powodów do radości odbiorcom nie zabraknie. Do swoich sprawdzonych środków ostrożności Noel nie przekona – ale pomysły jednoznacznie kwalifikują go jako niegroźnego wariata. Komizm polega tu na całkowitym oderwaniu od rzeczywistości – przygody, jakie czekają nieuważnych lub ryzykantów są nieprawdopodobne – nie budzą zatem strachu. Twórcy książki bawią się świetnie i wzajemnie uzupełniają. David O’Doherty spisuje szaleństwa Noela (łącznie z jego skrywaną miłością do pięknej sąsiadki), Chris Judge dodaje ilustracje komiksowe – w nich przedstawia związane z zagrożeniami dosłowności – wygląd „strasznych” stworzeń, mylące podobieństwo do niegroźnych przedmiotów, ale też dziwaczność zaleceń Noela. Rysunki pełnią rolę dodatkowych puent, przejmują rozbudowane wyjaśnienia. Noel nie musi nic tłumaczyć, gdy może po prostu zaprezentować szkic. W ten sposób autorzy wpisują się w nurt powieści komiksowych, chociaż znajdują nowe uzasadnienie dla gatunku – i miks różnych genologicznych motywów.
Doktorr Noel Strefa spodoba się dzieciom choćby z tego względu, że nie próbuje nikogo pouczać ani wychowywać. Owszem, na zakazach i nakazach ta historia się opiera – ale nie można brać ich na poważnie ani wcielać w życie, to rozrywka w czystej postaci. Lektura w sam raz dla tych maluchów, które trzeba zachęcić do czytania jako sposobu na spędzanie wolnego czasu. Niepokorna, niezbyt skomplikowana, bardzo dynamiczna i równie śmieszna – z pewnością zachwyci dzieci. Będzie też ciekawą odskocznią od typowych przestróg wygłaszanych przez rodziców i nauczycieli. To publikacja przygotowana po to, żeby wzbudzać śmiech, udana i rozbudzająca wyobraźnię. To również test na poczucie humoru – sporo tu żartów sytuacyjnych, w sam raz dla dzieci – ale absurdalne skojarzenia to komizm z wyższej półki, w ten sposób autorzy mogą uświadamiać maluchom, jak wiele zależy od fantazji. Noel to znakomity kompan, może trochę zbyt ostrożny, ale przeżywający całkiem sporo przygód.
poniedziałek, 12 czerwca 2017
Jay Asher, Carolyn Mackler: Ty, ja i fejs
Rebis, Poznań 2017.
Przyszłość
Facebook jeszcze nie istnieje. Mało tego: nastolatki prawie w ogóle nie korzystają z internetu (jest drogi i zajmuje linię telefoniczną, co denerwuje rodziców). Jednak Emma i Josh znajdują na CD-ROMie dziwny program z charakterystycznym (dla dzisiejszych czytelników) niebieskim okienkiem logowania. Hasło pasuje. Niby ktoś mógł zażartować sobie z pary przyjaciół, ale jak na żart – facebook jest wyjątkowo starannie rozbudowany. Tajemnice dotyczące strony mnożą się i wywołują dreszcz grozy – jak to możliwe, że w folderze z dawnymi zdjęciami pojawia się to, którego Emma jeszcze nie wywołała (bo nawet nie wiedziała o jego istnieniu?). Chociaż są lata 90. XX wieku, nastoletni bohaterowie mogą zobaczyć własną przyszłość, wydarzenia, które staną się ich udziałem za piętnaście lat. Właściwie to sporo muszą wywnioskować z tego, co sami – już jako dorośli, choć niekoniecznie dojrzali, ludzie zamieszczą na fejsie. Strzępki nieistotnych informacji są niepokojące: wprawdzie Josh, któremu nie powiodło się z Emmą, poślubi najpiękniejszą dziewczynę w szkole, jednak Emma ma nie być zbyt szczęśliwa. Kolejni mężowie zdradzają ją lub ignorują, nie wracają na noc do domu lub urządzają awantury. Dziewczyna chce to zmienić i przekonuje się, że nawet drobne decyzje wywołują efekt motyla. Coraz śmielej bawi się rzeczywistością, sprawdzając dalekosiężne konsekwencje swoich działań i postanowień na facebooku. W tym czasie Josh próbuje wymyślić, jak powstrzymać Emmę przed prowokowaniem zmian. Teraz on jest na przegranej pozycji, przyszłość rysuje się jednak dla niego całkiem nieźle. Pomysły Emmy i jej impulsywne reakcje mogą wszystko zepsuć.
„Ty, ja i fejs” to powieść młodzieżowa stworzona z pomysłem. Jay Asher i Carolyn Mackler próbują dzisiejszych nastolatków wstrzelić w lata dziewięćdziesiąte – „zamierzchłą przeszłość” sprzed czasów ich urodzenia – i dobrze im to wychodzi, chociaż z wielu motywów zwyczajnie rezygnują, żeby nie zaburzać czytelnikom odbioru. Facebook to z kolei zjawisko młodzieży znane doskonale – za to bohaterowie odkrywają portal ostrożnie i z nieufnością. Nie mają nawet punktu odniesienia, wszystko muszą wywnioskować sami, co zapewnia w lekturze komiczny efekt. Facebook nie funkcjonuje tu jako komunikator, a jako katalizator wydarzeń. Bohaterowie – w obliczu wymarzonej lub trudnej do zaakceptowania przyszłości – decydują się na konkretne reakcje. Nabierają odwagi w kontaktach międzyludzkich, zyskują wiarę we własne siły (Josh) lub przekonanie, że nie mogą zdawać się na los (Emma). Dowiadują się, że wszystko od nich zależy – i nawet nastoletnie problemy lub postawy mogą odbić się echem w dorosłym życiu. Na szczęście trzeba zwyczajnie zapracować, nie odrzucać szans, jakie podsuwa rzeczywistość już teraz. „Ty, ja i fejs” w pierwszej lekturze jest historią prostą, niemal popową. Wiadomo, kto się z kim zwiąże i kto czego w życiu potrzebuje. Ale proste przygody to nie wszystko, co autorzy mają do zaoferowania – w tej powieści bardziej liczą się przesłania, ukryte znaczenia dostępne odbiorcom jako wnioski z lektury, a nie podawane bezpośrednio.
Sam facebook wydaje się mało medialny – jako portal społecznościowy dzisiaj raczej odrywa od ciekawego życia – nie kreuje to, jedynie może imitować. Ta powieść pokazuje twórczy potencjał rozwoju internetu – owszem, wątek wizji przyszłości, facebooka jako szklanej kuli, jest trochę naiwny i nie zyskuje racjonalnego wytłumaczenia – ale ubarwia akcję pełną obyczajowych zabaw i modyfikowania interpersonalnych relacji. W końcu tutaj bohaterowie przekonują się, jak odróżniać miłość od zauroczenia, a przyjaźń rozbudować w coś więcej. Asher i Mackler trafili w temat dość oryginalny, a samo wprowadzenie znanej nastolatkom rzeczywistości jako futurystycznej idei może bawić młodych czytelników. Jest to książka, która sprawdza się jako lektura rozrywkowa – jednak niesie ważne przesłania w związku z życiowymi wyborami i budowaniem międzyludzkich więzi. Może nie zawsze zaskakuje, ale jest ciekawa.
Przyszłość
Facebook jeszcze nie istnieje. Mało tego: nastolatki prawie w ogóle nie korzystają z internetu (jest drogi i zajmuje linię telefoniczną, co denerwuje rodziców). Jednak Emma i Josh znajdują na CD-ROMie dziwny program z charakterystycznym (dla dzisiejszych czytelników) niebieskim okienkiem logowania. Hasło pasuje. Niby ktoś mógł zażartować sobie z pary przyjaciół, ale jak na żart – facebook jest wyjątkowo starannie rozbudowany. Tajemnice dotyczące strony mnożą się i wywołują dreszcz grozy – jak to możliwe, że w folderze z dawnymi zdjęciami pojawia się to, którego Emma jeszcze nie wywołała (bo nawet nie wiedziała o jego istnieniu?). Chociaż są lata 90. XX wieku, nastoletni bohaterowie mogą zobaczyć własną przyszłość, wydarzenia, które staną się ich udziałem za piętnaście lat. Właściwie to sporo muszą wywnioskować z tego, co sami – już jako dorośli, choć niekoniecznie dojrzali, ludzie zamieszczą na fejsie. Strzępki nieistotnych informacji są niepokojące: wprawdzie Josh, któremu nie powiodło się z Emmą, poślubi najpiękniejszą dziewczynę w szkole, jednak Emma ma nie być zbyt szczęśliwa. Kolejni mężowie zdradzają ją lub ignorują, nie wracają na noc do domu lub urządzają awantury. Dziewczyna chce to zmienić i przekonuje się, że nawet drobne decyzje wywołują efekt motyla. Coraz śmielej bawi się rzeczywistością, sprawdzając dalekosiężne konsekwencje swoich działań i postanowień na facebooku. W tym czasie Josh próbuje wymyślić, jak powstrzymać Emmę przed prowokowaniem zmian. Teraz on jest na przegranej pozycji, przyszłość rysuje się jednak dla niego całkiem nieźle. Pomysły Emmy i jej impulsywne reakcje mogą wszystko zepsuć.
„Ty, ja i fejs” to powieść młodzieżowa stworzona z pomysłem. Jay Asher i Carolyn Mackler próbują dzisiejszych nastolatków wstrzelić w lata dziewięćdziesiąte – „zamierzchłą przeszłość” sprzed czasów ich urodzenia – i dobrze im to wychodzi, chociaż z wielu motywów zwyczajnie rezygnują, żeby nie zaburzać czytelnikom odbioru. Facebook to z kolei zjawisko młodzieży znane doskonale – za to bohaterowie odkrywają portal ostrożnie i z nieufnością. Nie mają nawet punktu odniesienia, wszystko muszą wywnioskować sami, co zapewnia w lekturze komiczny efekt. Facebook nie funkcjonuje tu jako komunikator, a jako katalizator wydarzeń. Bohaterowie – w obliczu wymarzonej lub trudnej do zaakceptowania przyszłości – decydują się na konkretne reakcje. Nabierają odwagi w kontaktach międzyludzkich, zyskują wiarę we własne siły (Josh) lub przekonanie, że nie mogą zdawać się na los (Emma). Dowiadują się, że wszystko od nich zależy – i nawet nastoletnie problemy lub postawy mogą odbić się echem w dorosłym życiu. Na szczęście trzeba zwyczajnie zapracować, nie odrzucać szans, jakie podsuwa rzeczywistość już teraz. „Ty, ja i fejs” w pierwszej lekturze jest historią prostą, niemal popową. Wiadomo, kto się z kim zwiąże i kto czego w życiu potrzebuje. Ale proste przygody to nie wszystko, co autorzy mają do zaoferowania – w tej powieści bardziej liczą się przesłania, ukryte znaczenia dostępne odbiorcom jako wnioski z lektury, a nie podawane bezpośrednio.
Sam facebook wydaje się mało medialny – jako portal społecznościowy dzisiaj raczej odrywa od ciekawego życia – nie kreuje to, jedynie może imitować. Ta powieść pokazuje twórczy potencjał rozwoju internetu – owszem, wątek wizji przyszłości, facebooka jako szklanej kuli, jest trochę naiwny i nie zyskuje racjonalnego wytłumaczenia – ale ubarwia akcję pełną obyczajowych zabaw i modyfikowania interpersonalnych relacji. W końcu tutaj bohaterowie przekonują się, jak odróżniać miłość od zauroczenia, a przyjaźń rozbudować w coś więcej. Asher i Mackler trafili w temat dość oryginalny, a samo wprowadzenie znanej nastolatkom rzeczywistości jako futurystycznej idei może bawić młodych czytelników. Jest to książka, która sprawdza się jako lektura rozrywkowa – jednak niesie ważne przesłania w związku z życiowymi wyborami i budowaniem międzyludzkich więzi. Może nie zawsze zaskakuje, ale jest ciekawa.
niedziela, 11 czerwca 2017
Patricia Gucci: Gucci. W imię mojego ojca. Wspomnienia
Marginesy, Warszawa 2017.
Rodzinne sekrety
Patricia Gucci spisuje opowieść, która jeszcze kilka dekad temu zostałaby określona jako skandalizująca. Teraz nie zrobi na odbiorcach wielkiego wrażenia, ale samej autorce da możliwość ukazania całego romantyzmu w związku jej rodziców. Autorka prezentuje doświadczenia matki – skupiając się na „baśniowym” aspekcie jej relacji z Aldo Guccim, a w odpowiednim momencie wprowadza siebie do równoległej historii o rodzinnej firmie. Aldo Gucci, który zakochał się w pięknej Brunie, pracownicy jego butiku, przez pewien czas musiał ukrywać „drugą” rodzinę. Ani o Brunie, ani o małej Patricii, nikt nie mógł się dowiedzieć. Po latach Patricia Gucci staje się jednym z filarów firmy. Ze swojej perspektywy ocenia własną przeszłość oraz – od pewnego momentu – walkę o wpływy w firmie ojca. Tom, który w podtytule ma określenie „wspomnienia”, jest bardzo osobistą historią – próbą zrozumienia tego, co się wydarzyło – oraz możliwością autoprezentacji, czymś w sam raz dla zainteresowanych kulisami działania wielkich rodzinnych firm.
Przez długi czas w tomie Aldo Gucci nie występuje – bo nie ma go w życiu córki. Patricia Gucci te przestoje dzisiaj traktuje z pełną naturalnością, opowiada o własnym życiu i relacjach z matką, prezentuje także oceny ojca, które spotykała we własnym domu. Przez to nakierowanie na rodziców chce przywrócić Brunie należne jej miejsce, przypomnieć światu, że poza prawowitą żoną i synami była jeszcze kobieta, którą Aldo kochał bardziej i do końca życia. To trochę próba sił, a trochę – szukanie usprawiedliwień lub przeciwwagi dla medialnych doniesień. W tym wypadku nie ma chodzić o pieniądze – wyłącznie o miłość i uwagę. Aldo Gucci to mąż-romantyk, czuły, wyrozumiały, chociaż niepozbawiony wad. Autorka pokazuje momenty kryzysowe jego związku z Bruną, motywy, które mogły nawet doprowadzić do rozstania. Dawkuje napięcie czytelniczkom spragnionym wielkich uczuć. Bardzo mocno podkreśla przeżycia matki i jej emocjonalne reakcje. Kiedy odwraca wzrok od relacji między rodzicami, pisze po prostu o sobie, komentuje własne poczynania – znajduje dla siebie sporo miejsca: w końcu nie układa biografii ojca. Właściwy sens tworzenia tej publikacji ujawnia się dopiero pod koniec, a autorka zyskuje w dziele dramaturgię, jakiej nie powstydziłaby się beletrystyka. W pewnym momencie bowiem przechodzi do tematu walki o wpływy w firmie. W grę wchodzi ogromny majątek i rodzina, która nie zawsze zachowuje się lojalnie. Synowie chcą swoich udziałów (i władzy), Patricia obserwuje i przedstawia nie tylko przepychanki i zmiany, których Aldo Gucci nie akceptował, ale również… czas więzienia ojca. Komentuje wielkie awantury rodzinne i opowiada, jak trafiła do firmy – i czym się w niej zajmuje. Skupia się pod koniec mocno na pracy – swojej pracy pod szyldem Gucci. Próbuje ocieplać wizerunek firmy, tłumaczy, jakie są jej zadania w zarządzie i stara się przekonać odbiorców do marki. Chociaż wcześniej zdradzała zawirowania w zarządzie, w końcu powraca do pozytywnych stron rodzinnego biznesu, do możliwości odzyskania harmonii i do budowania porozumienia. Sielanka ma być kwestią bliskiej przyszłości.
W przypadku, gdy w zwykłe życie wkraczają wielkie emocje i wielkie pieniądze, do lektury przekonywać nie trzeba. Tu ramą kompozycyjną jest ogromna miłość – baśniowa, pokonująca rozmaite przeszkody, czasami nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi. Patricia Gucci chce wzruszać się przywiązaniem rodziców, na tym motywie oprzeć sympatię do samej firmy. Przy okazji przedstawia siebie. Odpowiednio wyważone są tu skandale (na tyle, żeby nie oczerniać przesadnie rodziny, ale i nie stworzyć cukierkowej historii bez skazy), a i perspektywy firmy. Tom „W imię mojego ojca” jest sprawnie napisany (widać tu rękę ghosta i świadomość oczekiwań czytelników): dobrze opracowany materiał odrzuca skojarzenia z poetyką plotki – czyta się go za to jak powieść.
Rodzinne sekrety
Patricia Gucci spisuje opowieść, która jeszcze kilka dekad temu zostałaby określona jako skandalizująca. Teraz nie zrobi na odbiorcach wielkiego wrażenia, ale samej autorce da możliwość ukazania całego romantyzmu w związku jej rodziców. Autorka prezentuje doświadczenia matki – skupiając się na „baśniowym” aspekcie jej relacji z Aldo Guccim, a w odpowiednim momencie wprowadza siebie do równoległej historii o rodzinnej firmie. Aldo Gucci, który zakochał się w pięknej Brunie, pracownicy jego butiku, przez pewien czas musiał ukrywać „drugą” rodzinę. Ani o Brunie, ani o małej Patricii, nikt nie mógł się dowiedzieć. Po latach Patricia Gucci staje się jednym z filarów firmy. Ze swojej perspektywy ocenia własną przeszłość oraz – od pewnego momentu – walkę o wpływy w firmie ojca. Tom, który w podtytule ma określenie „wspomnienia”, jest bardzo osobistą historią – próbą zrozumienia tego, co się wydarzyło – oraz możliwością autoprezentacji, czymś w sam raz dla zainteresowanych kulisami działania wielkich rodzinnych firm.
Przez długi czas w tomie Aldo Gucci nie występuje – bo nie ma go w życiu córki. Patricia Gucci te przestoje dzisiaj traktuje z pełną naturalnością, opowiada o własnym życiu i relacjach z matką, prezentuje także oceny ojca, które spotykała we własnym domu. Przez to nakierowanie na rodziców chce przywrócić Brunie należne jej miejsce, przypomnieć światu, że poza prawowitą żoną i synami była jeszcze kobieta, którą Aldo kochał bardziej i do końca życia. To trochę próba sił, a trochę – szukanie usprawiedliwień lub przeciwwagi dla medialnych doniesień. W tym wypadku nie ma chodzić o pieniądze – wyłącznie o miłość i uwagę. Aldo Gucci to mąż-romantyk, czuły, wyrozumiały, chociaż niepozbawiony wad. Autorka pokazuje momenty kryzysowe jego związku z Bruną, motywy, które mogły nawet doprowadzić do rozstania. Dawkuje napięcie czytelniczkom spragnionym wielkich uczuć. Bardzo mocno podkreśla przeżycia matki i jej emocjonalne reakcje. Kiedy odwraca wzrok od relacji między rodzicami, pisze po prostu o sobie, komentuje własne poczynania – znajduje dla siebie sporo miejsca: w końcu nie układa biografii ojca. Właściwy sens tworzenia tej publikacji ujawnia się dopiero pod koniec, a autorka zyskuje w dziele dramaturgię, jakiej nie powstydziłaby się beletrystyka. W pewnym momencie bowiem przechodzi do tematu walki o wpływy w firmie. W grę wchodzi ogromny majątek i rodzina, która nie zawsze zachowuje się lojalnie. Synowie chcą swoich udziałów (i władzy), Patricia obserwuje i przedstawia nie tylko przepychanki i zmiany, których Aldo Gucci nie akceptował, ale również… czas więzienia ojca. Komentuje wielkie awantury rodzinne i opowiada, jak trafiła do firmy – i czym się w niej zajmuje. Skupia się pod koniec mocno na pracy – swojej pracy pod szyldem Gucci. Próbuje ocieplać wizerunek firmy, tłumaczy, jakie są jej zadania w zarządzie i stara się przekonać odbiorców do marki. Chociaż wcześniej zdradzała zawirowania w zarządzie, w końcu powraca do pozytywnych stron rodzinnego biznesu, do możliwości odzyskania harmonii i do budowania porozumienia. Sielanka ma być kwestią bliskiej przyszłości.
W przypadku, gdy w zwykłe życie wkraczają wielkie emocje i wielkie pieniądze, do lektury przekonywać nie trzeba. Tu ramą kompozycyjną jest ogromna miłość – baśniowa, pokonująca rozmaite przeszkody, czasami nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi. Patricia Gucci chce wzruszać się przywiązaniem rodziców, na tym motywie oprzeć sympatię do samej firmy. Przy okazji przedstawia siebie. Odpowiednio wyważone są tu skandale (na tyle, żeby nie oczerniać przesadnie rodziny, ale i nie stworzyć cukierkowej historii bez skazy), a i perspektywy firmy. Tom „W imię mojego ojca” jest sprawnie napisany (widać tu rękę ghosta i świadomość oczekiwań czytelników): dobrze opracowany materiał odrzuca skojarzenia z poetyką plotki – czyta się go za to jak powieść.
sobota, 10 czerwca 2017
Michał Rusinek: Pypcie na języku
Agora, Warszawa 2017.
Język śmiechu
Nikt by nie przypuszczał, że pypcie do tego stopnia mogą bawić. Tymczasem Michał Rusinek zamienia wszelkie językowe wpadki, irytujące nawyki i naleciałości czy błędy w materiał do żartów - a realizuje całość z wprawą genialnego satyryka. Nie tylko wie, jak trafić do odbiorców: proponuje lapidarne teksty z bezbłędnymi puentami, rezygnując przy tym z malkontenctwa i pouczeń. Bawi się lingwistycznymi pułapkami dla samej zabawy. To znaczy, owszem, jeśli jego wywody trafią do odbiorców, którym zależy na pięknie języka, spełnią też funkcję edukacyjno-wychowawczą (a przy okazji mnemotechniczną). Ale uświadamianie językowe u Rusinka pozbawione jest mentorskich postaw i wyższości. To jeden z licznych plusów książki. "Pypcie na języku" trudno opisać, bo wielkim wyzwaniem staje się analizowanie komizmu, mechanizmów wyzwalających czysty śmiech. Równie trudno je czytać, zwłaszcza w miejscach publicznych...
Rusinek pisze krótko. Objętość felietonów wymusza miejsce pierwodruku, to teksty gazetowe - ale ich przeznaczenie tylko w objętości się objawia. Nie ma tu pośpiechu, niestaranności czy chęci przypodobania się większej grupie czytelników. Michał Rusinek jako autor pozostaje elegancki, dyskretny i precyzyjny. A przy tym - śmieszy do łez. Oddala się od dowcipów estradowych, rezygnuje z poetyki krzyku. Każde słowo u niego znaczy i kade składa się na żart. Efekt jest nie do powtórzenia (a dla większości felietonistów obecnie też nie do osiągnięcia). Nie ma tu zbędnych fraz, przewidywalności, przegadania czy upajania się retoryką, Rusinek doskonale wie, jaki efekt chce osiągnąć. Przy językowej kulturze autora - w ocenie wielu pozostającej na przeciwległym biegunie niż stylistyka kabaretów i satyry współczesnej - wrażenie jest piorunujące. Sięga Michał Rusinek po tematy obecne zawsze w felietonach dotyczących języka: przygląda się zdrobnieniom, zapożyczeniom czy skrótowcom, językowi polityki i dziennikarzy czy komentatorów sportowych, jednak nigdy nie jest w tym wtórny, za każdym razem znajduje nowe drogi przedstawiania motywu i za każdym razem znany temat opracowuje tak, by wydobyć z niego cały dowcip. Fenomenalnie operuje chwytami komizmotwórczymi, do tego wplata też pozory osobistych doświadczeń. Bezkonkurencyjny jest również w wyszukiwaniu językowych absurdów z dala od popularnych zagadnień (choćby w ogłoszeniach z agencji towarzyskich) - nieraz zaskoczy czytelników i doborem przykładów, i sposobem ich zaprezentowania. Potęgą tomu "Pypcie na języku" jest umiejętność komentowania. Michał Rusinek potrafi posługiwać się ironią, ale w felietonach pozostaje z pozoru zwyczajnym obserwatorem, inteligentnym człowiekiem, który stoi na przegranej pozycji w konfrontacji z pomysłami gorzej znających językowe struktury. Poziomu abstrakcji płynącego ze swobodnych skojarzeń "twórców" nie da się objąć rozumem - pozostaje śmiech.
Jest też Michał Rusinek jak dziecko (chociaż postawa intelektualisty i dżentelmena pozornie niemożliwa jest do pożenienia z tym skojarzeniem). Jest jak dziecko, bo dociera do sedna skostniałych fraz, dostrzega ukryte, często niezamierzone, przesłania metafor, te dosłowności, których nie widzą autorzy. Niby bohaterem tych krótkich relacji jest język z jego pypciami - dziwactwami, naroślami czy nieprawidłowościami. Ale kto wie, czy nie ważniejszym bohaterem staje się ukrywany za słowami autor, deklasujący satyryków i językoznawców w lingwistycznych zabawach. Michał Rusinek pokazuje, jak powinno się budować żarty, mimo że w pisaniu felietonów to zaledwie jeden z celów. Błyskotliwe i trafne są te teksty, przyjemne w lekturze jak mało który zestaw gatunkowo podobnych wyznań. "Pypcie na języku" to książka, którą każdy powinien przeczytać na początek dla zabawy wysokiej klasy. Później dopiero dla wyrabiania sobie językowego wyczucia, świadomości, jak mówić, żeby się nie ośmieszać. "Pypcie na języku" cieszą i są imponującym popisem satyrycznej sprawności.
Język śmiechu
Nikt by nie przypuszczał, że pypcie do tego stopnia mogą bawić. Tymczasem Michał Rusinek zamienia wszelkie językowe wpadki, irytujące nawyki i naleciałości czy błędy w materiał do żartów - a realizuje całość z wprawą genialnego satyryka. Nie tylko wie, jak trafić do odbiorców: proponuje lapidarne teksty z bezbłędnymi puentami, rezygnując przy tym z malkontenctwa i pouczeń. Bawi się lingwistycznymi pułapkami dla samej zabawy. To znaczy, owszem, jeśli jego wywody trafią do odbiorców, którym zależy na pięknie języka, spełnią też funkcję edukacyjno-wychowawczą (a przy okazji mnemotechniczną). Ale uświadamianie językowe u Rusinka pozbawione jest mentorskich postaw i wyższości. To jeden z licznych plusów książki. "Pypcie na języku" trudno opisać, bo wielkim wyzwaniem staje się analizowanie komizmu, mechanizmów wyzwalających czysty śmiech. Równie trudno je czytać, zwłaszcza w miejscach publicznych...
Rusinek pisze krótko. Objętość felietonów wymusza miejsce pierwodruku, to teksty gazetowe - ale ich przeznaczenie tylko w objętości się objawia. Nie ma tu pośpiechu, niestaranności czy chęci przypodobania się większej grupie czytelników. Michał Rusinek jako autor pozostaje elegancki, dyskretny i precyzyjny. A przy tym - śmieszy do łez. Oddala się od dowcipów estradowych, rezygnuje z poetyki krzyku. Każde słowo u niego znaczy i kade składa się na żart. Efekt jest nie do powtórzenia (a dla większości felietonistów obecnie też nie do osiągnięcia). Nie ma tu zbędnych fraz, przewidywalności, przegadania czy upajania się retoryką, Rusinek doskonale wie, jaki efekt chce osiągnąć. Przy językowej kulturze autora - w ocenie wielu pozostającej na przeciwległym biegunie niż stylistyka kabaretów i satyry współczesnej - wrażenie jest piorunujące. Sięga Michał Rusinek po tematy obecne zawsze w felietonach dotyczących języka: przygląda się zdrobnieniom, zapożyczeniom czy skrótowcom, językowi polityki i dziennikarzy czy komentatorów sportowych, jednak nigdy nie jest w tym wtórny, za każdym razem znajduje nowe drogi przedstawiania motywu i za każdym razem znany temat opracowuje tak, by wydobyć z niego cały dowcip. Fenomenalnie operuje chwytami komizmotwórczymi, do tego wplata też pozory osobistych doświadczeń. Bezkonkurencyjny jest również w wyszukiwaniu językowych absurdów z dala od popularnych zagadnień (choćby w ogłoszeniach z agencji towarzyskich) - nieraz zaskoczy czytelników i doborem przykładów, i sposobem ich zaprezentowania. Potęgą tomu "Pypcie na języku" jest umiejętność komentowania. Michał Rusinek potrafi posługiwać się ironią, ale w felietonach pozostaje z pozoru zwyczajnym obserwatorem, inteligentnym człowiekiem, który stoi na przegranej pozycji w konfrontacji z pomysłami gorzej znających językowe struktury. Poziomu abstrakcji płynącego ze swobodnych skojarzeń "twórców" nie da się objąć rozumem - pozostaje śmiech.
Jest też Michał Rusinek jak dziecko (chociaż postawa intelektualisty i dżentelmena pozornie niemożliwa jest do pożenienia z tym skojarzeniem). Jest jak dziecko, bo dociera do sedna skostniałych fraz, dostrzega ukryte, często niezamierzone, przesłania metafor, te dosłowności, których nie widzą autorzy. Niby bohaterem tych krótkich relacji jest język z jego pypciami - dziwactwami, naroślami czy nieprawidłowościami. Ale kto wie, czy nie ważniejszym bohaterem staje się ukrywany za słowami autor, deklasujący satyryków i językoznawców w lingwistycznych zabawach. Michał Rusinek pokazuje, jak powinno się budować żarty, mimo że w pisaniu felietonów to zaledwie jeden z celów. Błyskotliwe i trafne są te teksty, przyjemne w lekturze jak mało który zestaw gatunkowo podobnych wyznań. "Pypcie na języku" to książka, którą każdy powinien przeczytać na początek dla zabawy wysokiej klasy. Później dopiero dla wyrabiania sobie językowego wyczucia, świadomości, jak mówić, żeby się nie ośmieszać. "Pypcie na języku" cieszą i są imponującym popisem satyrycznej sprawności.
Przemysław Surma, Jakub Syty: Kubatu. Do trzech razy sztuka
Egmont, Warszawa 2017.
Maskotka
Pan inżynier, poważny uczony i wynalazca, chciałby przypomnieć osobie swój wyjątkowo atrakcyjny sen. Mógłby to zrobić z łatwością dzięki maskotce (sam zresztą ten pomysł wdrożył w życie), ale kameleon o imieniu Eon gdzieś mu znika. Inżynier szuka Eona w pobliskim lesie, a z pomocą przychodzą mu Kaj i Elwirka – którzy wprawdzie mieli zamiar zbierać poziomki na wycieczce, ale nie mogą zignorować tajemniczego szelestu w krzakach i… uciekającego Kubatu, który przecież jest ich przyjacielem. Prawdziwy Kubatu też angażuje się w poszukiwania – chce zrozumieć, o co chodzi nowej maskotce i poznać jej problem, żeby mu zaradzić. Eon bowiem nie potrafi się zdecydować, kim naprawdę jest. „Kubatu. Do trzech razy sztuka” to trzeci komiks dla najmłodszych – dynamiczny, kreskówkowy, fantazyjny, a do tego odrobinę pouczający. Bo w końcu wiedza na temat kameleonów przyda się przy poszukiwaniach Eona. Poza zmiennokształtną maskotką i rezolutnym Kubatu pojawią się w tej historii różne roboty i niezwykłe wynalazki – najlepsze, że dorośli niczemu się nie dziwią i szybko podchwytują rozmaite nietypowe rozwiązania, żeby pomóc inżynierowi i dzieciom.
Seria o Kubatu kierowana jest do najmłodszych odbiorców. Wskazuje na to nie tylko wybór tematu (maskotki) i jednowymiarowa, pouczająca fabuła. Wiek odbiorców wpisany jest również w same rysunki. Kadry w tej historyjce są duże (często to cztery paski na stronę, z rzadka dzielone na pół), a ilustracje pozbawione niepotrzebnych szczegółów. Do tego dochodzą nasycone kolory i… zaokrąglane kształty, jak również upraszczane sylwetki bohaterów. Postacie posługują się krótkimi zdaniami lub w ogóle hasłami, tak, że tomik czytać się będzie dzieciom łatwo i na pewno przekonają się do takiej formy rozrywki. W odróżnieniu od klasyki – choćby zeszytów Christy – najmłodsi ten tomik bez przeszkód czytać mogą samodzielnie. Owszem, dość szybko wyrosną z serii o Kubatu, ale autorzy na razie mogą zaangażować ich w akcję i kibicowanie postaciom. To bajka, w której kilka zagadek najzupełniej wystarczy, żeby odbiorcy wciągnęli się w fabułę. Nie bez znaczenia jest też postać Kubatu, najbardziej wyrazistej maskotki – o takiej marzyć może każde dziecko. To wstęp do opowieści detektywistycznych i przygodówek – ale na razie z ograniczaną adrenaliną, tak, żeby dzieci nie zamartwiały się losem Eona. Kryzys tożsamości to dość poważne zagadnienie, jednak autorzy umiejętnie wplatają je w całą historię – tak, by dylematy Eona stały się zrozumiałe dla odbiorców i żeby szybko udało się znaleźć potrzebne rozwiązanie. Jest to bajka dynamiczna i lekko dowcipna, pokazuje, jak działają komiksy – i dlaczego ludzie lubią je czytać. Dla najmłodszych będzie też ważne, że otrzymują „własną” serię, bez odwołań do znanych z mediów bohaterów. Kubatu to próba przełamania komiksów „dla wszystkich”, historia bajkowa i nastawiona na konkretną grupę docelową. Ma rozpoznawalny styl (i w scenariuszu, i w grafice) i nietuzinkowe postacie, tak, żeby zminimalizować wysiłek potrzebny do śledzenia i rozumienia historii. Kubatu to postać, która może łączyć świat bajki z tym realnym, tłumaczyć jeden przez drugi i wyznaczać sens istnienia ich razem. Wydaje się bohaterem na tyle odpowiedzialnym, by pospieszyć z pomocą, kiedy to konieczne – i na tyle dowcipnym, żeby zapewnić rozrywkę czytelnikom.
Maskotka
Pan inżynier, poważny uczony i wynalazca, chciałby przypomnieć osobie swój wyjątkowo atrakcyjny sen. Mógłby to zrobić z łatwością dzięki maskotce (sam zresztą ten pomysł wdrożył w życie), ale kameleon o imieniu Eon gdzieś mu znika. Inżynier szuka Eona w pobliskim lesie, a z pomocą przychodzą mu Kaj i Elwirka – którzy wprawdzie mieli zamiar zbierać poziomki na wycieczce, ale nie mogą zignorować tajemniczego szelestu w krzakach i… uciekającego Kubatu, który przecież jest ich przyjacielem. Prawdziwy Kubatu też angażuje się w poszukiwania – chce zrozumieć, o co chodzi nowej maskotce i poznać jej problem, żeby mu zaradzić. Eon bowiem nie potrafi się zdecydować, kim naprawdę jest. „Kubatu. Do trzech razy sztuka” to trzeci komiks dla najmłodszych – dynamiczny, kreskówkowy, fantazyjny, a do tego odrobinę pouczający. Bo w końcu wiedza na temat kameleonów przyda się przy poszukiwaniach Eona. Poza zmiennokształtną maskotką i rezolutnym Kubatu pojawią się w tej historii różne roboty i niezwykłe wynalazki – najlepsze, że dorośli niczemu się nie dziwią i szybko podchwytują rozmaite nietypowe rozwiązania, żeby pomóc inżynierowi i dzieciom.
Seria o Kubatu kierowana jest do najmłodszych odbiorców. Wskazuje na to nie tylko wybór tematu (maskotki) i jednowymiarowa, pouczająca fabuła. Wiek odbiorców wpisany jest również w same rysunki. Kadry w tej historyjce są duże (często to cztery paski na stronę, z rzadka dzielone na pół), a ilustracje pozbawione niepotrzebnych szczegółów. Do tego dochodzą nasycone kolory i… zaokrąglane kształty, jak również upraszczane sylwetki bohaterów. Postacie posługują się krótkimi zdaniami lub w ogóle hasłami, tak, że tomik czytać się będzie dzieciom łatwo i na pewno przekonają się do takiej formy rozrywki. W odróżnieniu od klasyki – choćby zeszytów Christy – najmłodsi ten tomik bez przeszkód czytać mogą samodzielnie. Owszem, dość szybko wyrosną z serii o Kubatu, ale autorzy na razie mogą zaangażować ich w akcję i kibicowanie postaciom. To bajka, w której kilka zagadek najzupełniej wystarczy, żeby odbiorcy wciągnęli się w fabułę. Nie bez znaczenia jest też postać Kubatu, najbardziej wyrazistej maskotki – o takiej marzyć może każde dziecko. To wstęp do opowieści detektywistycznych i przygodówek – ale na razie z ograniczaną adrenaliną, tak, żeby dzieci nie zamartwiały się losem Eona. Kryzys tożsamości to dość poważne zagadnienie, jednak autorzy umiejętnie wplatają je w całą historię – tak, by dylematy Eona stały się zrozumiałe dla odbiorców i żeby szybko udało się znaleźć potrzebne rozwiązanie. Jest to bajka dynamiczna i lekko dowcipna, pokazuje, jak działają komiksy – i dlaczego ludzie lubią je czytać. Dla najmłodszych będzie też ważne, że otrzymują „własną” serię, bez odwołań do znanych z mediów bohaterów. Kubatu to próba przełamania komiksów „dla wszystkich”, historia bajkowa i nastawiona na konkretną grupę docelową. Ma rozpoznawalny styl (i w scenariuszu, i w grafice) i nietuzinkowe postacie, tak, żeby zminimalizować wysiłek potrzebny do śledzenia i rozumienia historii. Kubatu to postać, która może łączyć świat bajki z tym realnym, tłumaczyć jeden przez drugi i wyznaczać sens istnienia ich razem. Wydaje się bohaterem na tyle odpowiedzialnym, by pospieszyć z pomocą, kiedy to konieczne – i na tyle dowcipnym, żeby zapewnić rozrywkę czytelnikom.
piątek, 9 czerwca 2017
Filip Chajzer, Zygmunt Chajzer: Chajzerów dwóch
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Ojciec i syn
Jest ich dwóch. Ojciec i syn. Obaj związani z dziennikarstwem i rozrywką w mediach, obaj rozpoznawani przez odbiorców z różnych grup pokoleniowych. Teraz, wzorem innych gwiazd show-biznesu, tworzą swoją książkę. Wywiad niezwykły z racji tego, że obaj występują w podwojonych rolach: jako dziennikarze i artyści. Zarzucają znane konwencje, unikają rytmu biografii i nie trzymają się chronologii. Opowiadają sobie nawzajem o własnych wspomnieniach i doświadczeniach, dzielą się spostrzeżeniami na temat środowiska pracy, uzyskując w ten sposób obraz zmian. Znają swoje historie – chociaż nie wszystkie – na część teraz spojrzą z nowej perspektywy. „Chajzerów dwóch” to publikacja nietypowa już na etapie powstawania. Anna Derengowska w zasadzie tylko słucha (to do niej najczęściej z wyjaśnieniami zwraca się Filip, choć odbiorcy będą mieć wrażenie, że młodszy Chajzer kieruje się do nich, rezygnując z dialogu z ojcem-słuchaczem), raz wtrąca dodatkowe pytanie. Podsuwa bohaterom tomu zestaw tematów związanych z ich zainteresowaniami czy życiowymi fascynacjami i pozwala, by po prostu rozmawiali. Chajzerowie odwołują się do motoryzacji i do sportu, do doświadczeń w mediach i do etosu dziennikarskiego, do imprez (dzisiejszych i tych dawnych) i do mody. Sprawdzają, kto dzisiaj może zostać gwiazdą i wracają do wspomnień z dzieciństwa albo do wspólnych rodzinnych motywów. Będą opowiadać o popularności i przełomowych pomysłach w karierze. Od czasu do czasu pokuszą się o ocenianie siebie nawzajem – nie zawsze wystawiają sobie laurki. Sukcesy funkcjonują tu na takich samych prawach jak kompromitacje, co dobrze robi książce – i reguluje jej kształt.
Tom liczy ponad czterysta stron i nie ma punktów kulminacyjnych czy chronologicznej osi. Składa się z tematycznych rozdziałów pozbawionych odniesień do czasu i do życiorysów obu panów. Same rozdziały są dość krótkie, ale treściwe – bohaterowie nie krygują się i nie uciekają w pustosłowie, nie potrzebują też tekstowych rozbiegówek, bo wzajemnie się inspirują i napędzają. Czasem po prostu przerzucają się jednozdaniowymi komentarzami, innym razem pozwalają na przytoczenie pełnego wspomnienia, które mogą jeszcze doprecyzować. Panuje tu tekstowa równowaga, żaden z autorów nie dominuje nad drugim. A przedstawiają właściwie dwa odmienne światy. Zygmunt Chajzer powraca pamięcią do czasów PRL-u, Filip Chajzer wie za to, co dzieje się w dzisiejszej rzeczywistości internetowej (i jak obecnie imponować nastolatkom – przez te obserwacje manifestuje swoją „starość”: ma ponad trzydzieści lat i nie odnajduje się zbyt dobrze w tej przestrzeni). Wymiana poglądów to nie tylko zestaw prywatnych anegdot, ale i ocen dziennikarstwa.
Jest „Chajzerów dwóch” tomem nietypowym przez rodzaj rozmowy – ma dwóch równorzędnych bohaterów, ale to, który będzie miał do powiedzenia rzeczy ważniejsze, ocenią już sami odbiorcy. Różne będą oceny w zależności od zainteresowań i metryki> Chajzerom udaje się porozmawiać bez autopromocji i mizdrzenia się do czytelników, w lekkiej formie, która nie imituje biograficznego wywiadu-rzeki. Autorzy są świadomi rynkowych trendów, ale i wartości, jaką zapewnia im rozmowa podwójna. „Chajzerów dwóch” to książka bez początku i bez końca – mogłaby się jeszcze długo snuć, a czytałoby się ją przez cały czas tak samo. Do tomu dodane zostały zdjęcia z rodzinnego archiwum, ale i z sesji zaaranżowanej na potrzeby wydawnictwa.
Ojciec i syn
Jest ich dwóch. Ojciec i syn. Obaj związani z dziennikarstwem i rozrywką w mediach, obaj rozpoznawani przez odbiorców z różnych grup pokoleniowych. Teraz, wzorem innych gwiazd show-biznesu, tworzą swoją książkę. Wywiad niezwykły z racji tego, że obaj występują w podwojonych rolach: jako dziennikarze i artyści. Zarzucają znane konwencje, unikają rytmu biografii i nie trzymają się chronologii. Opowiadają sobie nawzajem o własnych wspomnieniach i doświadczeniach, dzielą się spostrzeżeniami na temat środowiska pracy, uzyskując w ten sposób obraz zmian. Znają swoje historie – chociaż nie wszystkie – na część teraz spojrzą z nowej perspektywy. „Chajzerów dwóch” to publikacja nietypowa już na etapie powstawania. Anna Derengowska w zasadzie tylko słucha (to do niej najczęściej z wyjaśnieniami zwraca się Filip, choć odbiorcy będą mieć wrażenie, że młodszy Chajzer kieruje się do nich, rezygnując z dialogu z ojcem-słuchaczem), raz wtrąca dodatkowe pytanie. Podsuwa bohaterom tomu zestaw tematów związanych z ich zainteresowaniami czy życiowymi fascynacjami i pozwala, by po prostu rozmawiali. Chajzerowie odwołują się do motoryzacji i do sportu, do doświadczeń w mediach i do etosu dziennikarskiego, do imprez (dzisiejszych i tych dawnych) i do mody. Sprawdzają, kto dzisiaj może zostać gwiazdą i wracają do wspomnień z dzieciństwa albo do wspólnych rodzinnych motywów. Będą opowiadać o popularności i przełomowych pomysłach w karierze. Od czasu do czasu pokuszą się o ocenianie siebie nawzajem – nie zawsze wystawiają sobie laurki. Sukcesy funkcjonują tu na takich samych prawach jak kompromitacje, co dobrze robi książce – i reguluje jej kształt.
Tom liczy ponad czterysta stron i nie ma punktów kulminacyjnych czy chronologicznej osi. Składa się z tematycznych rozdziałów pozbawionych odniesień do czasu i do życiorysów obu panów. Same rozdziały są dość krótkie, ale treściwe – bohaterowie nie krygują się i nie uciekają w pustosłowie, nie potrzebują też tekstowych rozbiegówek, bo wzajemnie się inspirują i napędzają. Czasem po prostu przerzucają się jednozdaniowymi komentarzami, innym razem pozwalają na przytoczenie pełnego wspomnienia, które mogą jeszcze doprecyzować. Panuje tu tekstowa równowaga, żaden z autorów nie dominuje nad drugim. A przedstawiają właściwie dwa odmienne światy. Zygmunt Chajzer powraca pamięcią do czasów PRL-u, Filip Chajzer wie za to, co dzieje się w dzisiejszej rzeczywistości internetowej (i jak obecnie imponować nastolatkom – przez te obserwacje manifestuje swoją „starość”: ma ponad trzydzieści lat i nie odnajduje się zbyt dobrze w tej przestrzeni). Wymiana poglądów to nie tylko zestaw prywatnych anegdot, ale i ocen dziennikarstwa.
Jest „Chajzerów dwóch” tomem nietypowym przez rodzaj rozmowy – ma dwóch równorzędnych bohaterów, ale to, który będzie miał do powiedzenia rzeczy ważniejsze, ocenią już sami odbiorcy. Różne będą oceny w zależności od zainteresowań i metryki> Chajzerom udaje się porozmawiać bez autopromocji i mizdrzenia się do czytelników, w lekkiej formie, która nie imituje biograficznego wywiadu-rzeki. Autorzy są świadomi rynkowych trendów, ale i wartości, jaką zapewnia im rozmowa podwójna. „Chajzerów dwóch” to książka bez początku i bez końca – mogłaby się jeszcze długo snuć, a czytałoby się ją przez cały czas tak samo. Do tomu dodane zostały zdjęcia z rodzinnego archiwum, ale i z sesji zaaranżowanej na potrzeby wydawnictwa.
czwartek, 8 czerwca 2017
Rafał Przybylok: Czajnikowy.pl. Dobra herbata
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Z pasji
Dziś każdy może napisać książkę o tym, co stało się jego pasją. Korzysta z tego przywileju Rafał Przybylok – jako miłośnik herbaty. Jego „Czajnikowy.pl. Dobra herbata” to poradnik i album w jednym. Tom o imponującej objętości, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że dla wielu odbiorców przygotowanie herbaty ogranicza się do zalania wrzątkiem ekspresówki. Przybylok postanawia nauczyć czytelników poszukiwania smaków. Opowiadanie o różnych rodzajach herbat wpisuje się doskonale w ideę slow-life oraz w chęć odkrywania nowych smaków, bywa, że nieco snobistyczną. Dla autora herbata to sposób na życie – stara się więc zarazić odbiorców pasją. Przywołuje lecznicze właściwości różnych rodzajów herbat (jedno z kryteriów, jaki wybrać), podaje przepisy na napary z różnych stron świata, tłumaczy, jak parzy się herbatę. Prezentuje różne odmiany oraz niemal nieznane w Polsce naczynia przydatne w rozmaitych ceremoniach. Opowiada o znaczeniu i popularności herbaty w wybranych krajach, sprawdza funkcjonowanie herbaty w kulturze. Uczy nawet, jakiego bukietu smakowego doszukiwać się w konkretnych odmianach i przy określonych sposobach przyrządzania. Opowiada o tym napoju o wiele więcej, niż przypuszczaliby czytelnicy: widać, że chce zostać uznany za fachowca od herbaty (i podtrzymać taki swój obraz, który już przedstawia w mediach). Tylko w pewnym stopniu jest ta publikacja sposobem na zareklamowanie własnych działań: Przybylok próbuje zasugerować odbiorcom modę na herbatę i zachęcić ich do poszukiwania smaków. W ten sposób wychowuje sobie klientów herbaciarni, trafi też do tych, którzy zetknęli się już z nim w mediach.
Porządkuje wiadomości o herbacie i sprawia, że czytelnicy dostaną profesjonalnie przygotowany przewodnik – pełen ciekawostek, ale i wskazówek dla poszukujących nowych smaków. Dla Przybyloka herbata jest esencją istnienia, to jedna z przyjemności, a i sposób na życie. Autor zgromadził rzeczywiście ogromną liczbę faktów, ciekawostki i przepisy połączył z legendami na temat herbaty – z różnych stron świata – stworzył przez to całkiem pokaźny zestaw opowieści z różnych kręgów kulturowych: udowadnia odbiorcom, że pozornie banalny temat skrywa wielką głębię. Przybylok uczy miłości do herbaty – podsuwa pomysł na oryginalny i nieszkodliwy w gruncie rzeczy snobizm, wpisuje się w mody rynkowe, chociaż i tak pozostaje na uboczu.
„Czajnikowy.pl” to książka stworzona jako kompendium wiedzy o herbacie – ma przejrzystą strukturę i rozdziały, które kierują odbiorców do konkretów natychmiast – można więc korzystać z tej publikacji wybiórczo. Olbrzymią rolę odgrywa tu również warstwa graficzna. „Czajnikowy.pl” wydany jako album zawiera sporo artystycznych zdjęć – nie tylko fotografii produktowych gotowych herbat czy potrzebnych akcesoriów – ale i wielkich upraw herbaty. To robi wrażenie. Znacznie gorszym pomysłem, chociaż wpisującym się w zasadę autopromocji, jest dołączenie efektów profesjonalnej sesji fotograficznej z autorem tomu rozkoszującym się różnymi odmianami herbaty w plenerze. Nawet jeśli Rafał Przybylok jest postacią rozpoznawalną, w tego rodzaju poradniku trudno zaakceptować jego nadobecność (z błogimi minami) – sama herbata wystarczyłaby do szczęścia. Nie chodzi o to, że zdjęcia są złe – raczej o to, że autora na nich zwyczajnie za dużo, jakby nie mógł się zdecydować, które kadry do książki wybrać.
Tymczasem o tomie „Czajnikowy.pl” myśli się w pierwszej kolejności jako o zbiorze wiadomości na temat herbaty – przygotowywania, parzenia i smakowania, niewiele tu w przestrzeni narracji indywidualizmu autora (chociaż to on odpowiada za całokształt, nie ujawnia się specjalnie w opowieściach). Na pewno przedstawia tom dla smakoszy i dla tych, którzy potrzebują nowych inspiracji kulinarnych. Po lekturze wiadomo, dlaczego tak kocha autor herbatę.
Z pasji
Dziś każdy może napisać książkę o tym, co stało się jego pasją. Korzysta z tego przywileju Rafał Przybylok – jako miłośnik herbaty. Jego „Czajnikowy.pl. Dobra herbata” to poradnik i album w jednym. Tom o imponującej objętości, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że dla wielu odbiorców przygotowanie herbaty ogranicza się do zalania wrzątkiem ekspresówki. Przybylok postanawia nauczyć czytelników poszukiwania smaków. Opowiadanie o różnych rodzajach herbat wpisuje się doskonale w ideę slow-life oraz w chęć odkrywania nowych smaków, bywa, że nieco snobistyczną. Dla autora herbata to sposób na życie – stara się więc zarazić odbiorców pasją. Przywołuje lecznicze właściwości różnych rodzajów herbat (jedno z kryteriów, jaki wybrać), podaje przepisy na napary z różnych stron świata, tłumaczy, jak parzy się herbatę. Prezentuje różne odmiany oraz niemal nieznane w Polsce naczynia przydatne w rozmaitych ceremoniach. Opowiada o znaczeniu i popularności herbaty w wybranych krajach, sprawdza funkcjonowanie herbaty w kulturze. Uczy nawet, jakiego bukietu smakowego doszukiwać się w konkretnych odmianach i przy określonych sposobach przyrządzania. Opowiada o tym napoju o wiele więcej, niż przypuszczaliby czytelnicy: widać, że chce zostać uznany za fachowca od herbaty (i podtrzymać taki swój obraz, który już przedstawia w mediach). Tylko w pewnym stopniu jest ta publikacja sposobem na zareklamowanie własnych działań: Przybylok próbuje zasugerować odbiorcom modę na herbatę i zachęcić ich do poszukiwania smaków. W ten sposób wychowuje sobie klientów herbaciarni, trafi też do tych, którzy zetknęli się już z nim w mediach.
Porządkuje wiadomości o herbacie i sprawia, że czytelnicy dostaną profesjonalnie przygotowany przewodnik – pełen ciekawostek, ale i wskazówek dla poszukujących nowych smaków. Dla Przybyloka herbata jest esencją istnienia, to jedna z przyjemności, a i sposób na życie. Autor zgromadził rzeczywiście ogromną liczbę faktów, ciekawostki i przepisy połączył z legendami na temat herbaty – z różnych stron świata – stworzył przez to całkiem pokaźny zestaw opowieści z różnych kręgów kulturowych: udowadnia odbiorcom, że pozornie banalny temat skrywa wielką głębię. Przybylok uczy miłości do herbaty – podsuwa pomysł na oryginalny i nieszkodliwy w gruncie rzeczy snobizm, wpisuje się w mody rynkowe, chociaż i tak pozostaje na uboczu.
„Czajnikowy.pl” to książka stworzona jako kompendium wiedzy o herbacie – ma przejrzystą strukturę i rozdziały, które kierują odbiorców do konkretów natychmiast – można więc korzystać z tej publikacji wybiórczo. Olbrzymią rolę odgrywa tu również warstwa graficzna. „Czajnikowy.pl” wydany jako album zawiera sporo artystycznych zdjęć – nie tylko fotografii produktowych gotowych herbat czy potrzebnych akcesoriów – ale i wielkich upraw herbaty. To robi wrażenie. Znacznie gorszym pomysłem, chociaż wpisującym się w zasadę autopromocji, jest dołączenie efektów profesjonalnej sesji fotograficznej z autorem tomu rozkoszującym się różnymi odmianami herbaty w plenerze. Nawet jeśli Rafał Przybylok jest postacią rozpoznawalną, w tego rodzaju poradniku trudno zaakceptować jego nadobecność (z błogimi minami) – sama herbata wystarczyłaby do szczęścia. Nie chodzi o to, że zdjęcia są złe – raczej o to, że autora na nich zwyczajnie za dużo, jakby nie mógł się zdecydować, które kadry do książki wybrać.
Tymczasem o tomie „Czajnikowy.pl” myśli się w pierwszej kolejności jako o zbiorze wiadomości na temat herbaty – przygotowywania, parzenia i smakowania, niewiele tu w przestrzeni narracji indywidualizmu autora (chociaż to on odpowiada za całokształt, nie ujawnia się specjalnie w opowieściach). Na pewno przedstawia tom dla smakoszy i dla tych, którzy potrzebują nowych inspiracji kulinarnych. Po lekturze wiadomo, dlaczego tak kocha autor herbatę.